Tytuł oryginału THE SHADOW WIFE Copyright © 2002 by Diane Chamberlain All rights reserved Projekt serii Olga Reszelska Opracowanie graficzne okładki A...
10 downloads
24 Views
1MB Size
Tytuł oryginału THE SHADOW WIFE Copyright © 2002 by Diane Chamberlain All rights reserved Projekt serii Olga Reszelska Opracowanie graficzne okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Masterfile/East News Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Lucyna Łuczyńska Korekta Sylwia Kozak-Śmiech ISBN 978-83-8097-723-5 Warszawa 2016 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Mojemu kochanemu rodzeństwu, Tomowi, Joann i Robowi. Co za rok, nie?
Prolog Big Sur, Kalifornia, 1967 Mgła, gęsta i biała jak wata, otulała wybrzeże, falując leniwie na wietrze. Ktoś, kto nie wiedział o tutejszej komunie, nie domyśliłby się istnienia dwunastu niedużych domków na klifach ponad oceanem. Mgła nie była tu niczym szczególnym, lecz od siedmiu dni ani razu się nie przejaśniło. Jakbyśmy mieszkali w chmurach, mówiły dzieci. Dwadzieścioro dorosłych i dwanaścioro dzieci po omacku przemieszczało się z domu do domu; nie wiedzieli, czy trafili do siebie, póki nie znaleźli się w środku. Rodzice przestrzegali swoje pociechy przed zabawą zbyt blisko urwiska, rano zaś, kiedy mgła była najgęstsza, bardziej nerwowe matki nie pozwalały malcom wychodzić na zewnątrz. Pracujący w ogrodzie musieli się nisko pochylać, aby wyrywać chwasty zamiast młodych pędów brukselki bądź sałaty, i niejeden mężczyzna trafił pod pretekstem mgły do cudzego łóżka – choć w komunie Cabrial, gdzie panowała zasada wolnej miłości, nikt nie potrzebował do tego wymówki. Tak, w trzecim tygodniu lata wszyscy mieszkańcy komuny mieli po trosze okazję zakosztować ślepoty. Mgła tłumiła również odgłosy. Nadal słychać było syreny mgłowe, ale brzmiały jak ściszone zawodzenie nie wiadomo skąd. Położenie oceanu wzbudzało podobne wątpliwości. Tylko jeden dźwięk przeszywał mgłę na wskroś. Urywane krzyki dobiegały z jednego z domów, a wtedy dzieci, w większości nagie, przerywały zabawę w chowanego i kierowały wzrok w tamtą stronę. Kilkoro z nich, te z natury wrażliwsze lub bardziej bojaźliwe, dygotało. Wiedziały, co się dzieje. Tutejsze dzieci były świetnie poinformowane. Wiedziały, że w domu numer cztery, Tęczy, Ellen Liszt rodzi. Na małej polanie z boku domu dziewiętnastoletni Johnny Angel rąbał drewno na opał. Na przekór mgle było ciepło, toteż zdjął bluzę i przewiesił ją przez balustradę rozchwianego ganku. Felicia, akuszerka, siedziała w środku z Ellen i gotowała sznurek oraz nożyczki na piecu, Johnny uznał więc, że przyda się podpałka, choć narąbał już na cały tydzień. Mimo to raz po raz unosił i opuszczał siekierę, stukot go uspokajał. Mniej więcej co minuta przystawał i zaciągał się papierosem odłożonym na balustradę, czując, jak serce tłucze mu w nagiej piersi. Dłoń z papierosem drżała – z wysiłku, przekonywał sam siebie, ale wiedział, że chyba niekoniecznie. Wzdrygał się na dźwięk kolejnego krzyku i czym prędzej sięgał znów po siekierę w nadziei, że go zagłuszy. Kiedy to się skończy? Zgodnie z ich przewidywaniami, bóle zaczęły się na dobre w środku nocy, więc pobiegł – potykając się we mgle i ciemności – do chaty Księżycowej obudzić Felicię. Złapała torbę z przyborami i wróciła z nim do Tęczy, po czym ująwszy dłoń Ellen, przemówiła do niej kojącym głosem. Johnny był wstrząśnięty widokiem Ellen
w świetle latarni: wyglądała jak dziecko, a nie na swoje osiemnaście lat. Przypominała wystraszoną dziewczynkę, a on bał się do niej podejść, nie wiedział, co powiedzieć i czy jej dotknąć. Jak pomóc. Miała spoconą twarz, z trudem łykała powietrze. Bał się, że zwymiotuje. Nie cierpiał tego widoku, bo też robiło mu się niedobrze. Zostawił obie kobiety i wyszedł rąbać drewno. Nie przypuszczał, że to się tak przeciągnie. Ile godzin minęło? Wiedział tylko, że zaczął drugą paczkę i od mentolu rozbolało go gardło. Felicia spytała, czy chce być przy Ellen, ale wytrzeszczył na nią oczy, zdumiony pytaniem. Cholera, w życiu. Dlatego wyszedł. Teraz czuł się jak ostatni tchórz. Wiedział, że niektórzy mężczyźni zabiegają o prawo przebywania na sali porodowej, dwóch z ich komuny też było w tamtej chwili przy swoich kobietach. Ale nie on. Nie zniósłby bliskości strachu i cierpienia Ellen. Zresztą nie znajdowała się na sali porodowej, tylko leżała na starym podwójnym materacu na gołej podłodze w maleńkiej sypialni, gdzie spali od pół roku, i miała pod tyłkiem gazety, sterylne, zdaniem Felicii. Felicia nie była położną. Ani nawet prawdziwą akuszerką, a jedynie matką czwórki dzieci, które właśnie bawiły się we mgle w chowanego. Gdy po raz pierwszy rozmawiali o tym z Ellen, myśl o Felicii odbierającej poród nie wzbudziła ich wątpliwości, wręcz przeciwnie: bądź co bądź, od zarania dziejów kobiety pomagały rodzącym kobietom. Ale gdy przyszło co do czego, i włos mu się jeżył od krzyków Ellen, wiele kuszących niegdyś aspektów komuny wydało mu się idiotyczne. Jego zrezygnowani rodzice z niesmakiem przewracali oczami na wieść, że wraz z Ellen przenosi się do Big Sur. Opowiedział im o dużym kamiennym domu ze wspólną kuchnią i ogromną jadalnią, gdzie mieszkańcy na zmianę gotowali, sprzątali i wykonywali wszystkie czynności niezbędne do życia we wspólnocie, na co matka spytała, dlaczego w domu nigdy nie kiwnął palcem. Nazwy domów – Tęcza, Słoneczny Blask i Gwiezdny Pył – też nie wzbudziły zachwytu, a informacja o braku telefonu bardzo ich zaniepokoiła. Potem mu zagrozili: jeśli rzuci studia na Berkeley i wyjedzie, nie dadzą mu centa, ani teraz, ani w przyszłości. No i dobrze, odparł. Po co im pieniądze w komunie? Będą żyć z plonów. I mieć siebie nawzajem. Teraz oddałby wszystko, by mieć przy sobie matkę. W głowie jej nie postało, że zostanie babcią. Czy nie byłaby przerażona, że jej pierwszy wnuk czy wnuczka przychodzi na świat w taki sposób, z dala od cywilizacji, w dodatku bez ślubu rodziców? Johnny mógł sobie tylko wyobrazić, co powiedziałaby na rytuał po narodzinach, gdy Felicia weźmie łożysko i zakopie je gdzieś na terenie komuny, po czym zasadzi na nim drzewo, cyprys wielkoszyszkowy, na zawsze łączący duszę dziecka z tym pięknym miejscem. Johnny uwielbiał tę tradycję, bez względu na fakt, że przed przeprowadzką nie wiedział, co to jest łożysko. Trzynaste dziecko. Właśnie zanosił porąbane drewno na stertę przy ganku, gdy nagle uświadomił sobie, że jego syn lub córka będzie trzynastym dzieckiem komuny, i chociaż nie był przesądny, strach go obleciał. Nie chciał, żeby dzieciak z góry był naznaczony. Zapalił kolejnego papierosa, zachodząc w głowę, czy przypadkiem nie podeszli wraz z Ellen zbyt lekko do rodzicielstwa. Rozmawiali o tym, jak dziecko będzie wyglądać. Że nigdy nie zetną mu włosów i pozwolą hasać na golasa, jeśli tylko zechce, żeby nigdy nie wstydziło
się własnego ciała. Będzie dorastało w komunie, wolne od ograniczeń i sztywnych zasad zewnętrznego świata, nauczane przez innych dorosłych, którzy wyznają te same wartości, jak jego rodzice. Wybrali imiona: Shanti Joy dla dziewczynki i Sky Blue dla chłopca. Wyobrażał sobie, jak jego córka lub syn któregoś dnia idzie do szkoły, mieszczącej się w budynku najbardziej wysuniętym na północ, gdzie dwie kobiety i jeden z mężczyzn przez większość dni powszednich nauczają tutejsze dzieci. Przyszłość jawiła mu się sielankowo. Obecnie miał jednak poczucie, że oboje igrają z ogniem. Znowu zapalił i z obolałymi ramionami usiadł na schodkach, w chwili gdy Ellen zaczęła zawodzić. Zacisnął powieki. Czy ją kochał? Kiedy przyprowadził Felicię, prawie jej nie poznał. Taka młoda, błyszcząca od potu, z ciemnymi włosami w strąkach, zajmowała większość materaca. Boże, ale przytyła. Kiedyś upodobni się do Felicii, bogini urodzaju z szopą długich, siwiejących włosów. Wszystko na to wskazuje. Zganił siebie w duchu. A cóż to ma za znaczenie? Wygląd nie powinien się liczyć. Zapewne też, znajdując się teraz na jej miejscu, przedstawiałby żałosny widok. Świństwo, że w ogóle o tym pomyślał. Zgniótł niedopałek sandałem i wstał. Przejechał ręką po ciemnym, rzadkim zaroście, brodzie chłopca, a nie mężczyzny, i wbił oczy w mgłę. Gdyby nie ona, widziałby stąd ocean, za innymi domami, za klifami, które szybowały w dół aż ku wodzie. Ale dziś napotkał wzrokiem tylko dryfujące opary. Cisza natychmiast przykuła jego uwagę. Nasłuchiwał przed drzwiami. Już po wszystkim? Zawodzenie i jęki ustały. Dziecko powinno chyba płakać? Usłyszał szybkie kroki na surowej drewnianej podłodze i Felicia stanęła w progu. Poczerwieniała na twarzy i wyglądała jak obłąkana. – Biegnij po pomoc, Johnny! – zawołała. – Dziecko nie oddycha. Leć po kobietę, która wczoraj przyjechała. Koleżankę Penny. Carlynn. Jest lekarzem. Odwróciwszy się, pognał w stronę Bławatka, domu Penny; miał nadzieję, że go szybko znajdzie. Kilkakrotnie w ciągu ostatnich miesięcy zbłądził tam w środku nocy za namową Ellen, która pchnęła go w ramiona starszej kobiety, bo sama nie miała siły i ochoty na seks. Teraz też trafił. Przypomniał sobie, iż zeszłego wieczoru widział w jadalni obcą kobietę, ale mu jej wówczas nie przedstawiono. Ktoś powiedział, że to dawna przyjaciółka Penny, przyjechała w odwiedziny. Przyciągała jego wzrok. Była drobną, smukłą kobietą o niebieskich oczach i sięgających ramion jasnych włosach, które w ujmujący sposób zmierzwione okalały jej twarz. Pewnie miała około trzydziestu pięciu lat, prawie tyle, ile jego matka. Ale nie wyglądała na niczyją matkę. Ani na lekarza. Wpadł do środka, obie kobiety siedziały po przeciwnych końcach starej kanapy, pochłonięte szyciem. Zaskoczone poderwały głowy, ręce z nawleczonymi nićmi zawisły w powietrzu. – Dziecko nie oddycha! – krzyknął. Carlynn rzuciła robótkę i pobiegła do wyjścia, a oni za nią. – Którędy? – zawołała, wkraczając w mgłę. Johnny chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę Tęczy, ale tuż przy schodach przystanął. – Tam. – Wskazał drzwi. Carlynn spojrzała mu prosto w oczy.
– Ona ciebie potrzebuje. – Zacisnęła mu palce na nadgarstku i niemal powlokła za sobą. Wewnątrz żar buchał od pieca, i gdy znaleźli się w sypialni, rozgrzane powietrze uderzyło go w twarz. Ellen płakała i dygotała jak w febrze, na widok Johnny’ego wyciągnęła rękę. Od dziwnego zapachu, jakby mieszaniny metalu i wody morskiej, zakręciło mu się w głowie, ale przysiadł na łóżku obok niej. Wziął ją za rękę, a kiedy się nachylił, żeby pocałować ją w wilgotne czoło, od czułości, jaka go ogarnęła, aż ścisnęło go w piersi i zapiekło pod powiekami. Ucałował jej palce, pogłaskał po plecach. Ależ ze mnie słaby głupiec, że kazałem jej to znosić w samotności, pomyślał, otaczając ją ramieniem. Powinienem być przy niej cały czas. Felicia klęczała na materacu między jej nogami, w rękach trzymała sine dziecko. Carlynn uklękła przy niej. – Pępowina owinęła się wokół szyi – powiedziała Felicia, podając jej dziecko. Carlynn kiwnęła głową. Nachyliła się nad noworodkiem i dmuchnęła mu do nosa i ust. Johnny czekał na krzyk, lecz w pokoju rozlegało się tylko łkanie Ellen. Carlynn znowu dmuchnęła, a Felicia przysiadła na piętach ze łzami w oczach. – Już po niej. – Dotknęła ramienia Carlynn. – Odeszła. – Nie! – krzyknęła Ellen, a Johnny przycisnął mokry policzek do jej policzka. – Nie, proszę. – Cii – szepnął. Carlynn uniosła dziecko i po raz pierwszy je zobaczył, z rączkami wiszącymi bezwładnie i skórą bladą, o sinawym odcieniu. Carlynn trzymała maleństwo w dziwnym uścisku, jedną dłoń podłożyła pod plecki, drugą przycisnęła do klatki piersiowej, a wargi do sinej skroni. Trwała tak z zamkniętymi oczami, rzęsy drgały jej na policzku, a w pokoju było słychać tylko jej głęboki, miarowy oddech, wszystko inne ucichło. Ellen przestała płakać. Podparła się na łokciu, żeby lepiej widzieć, a Johnny’emu zaświtało, że Carlynn ma nie po kolei w głowie. Co ona wyprawia? Głęboko nabrała powietrza i owiała ciepłym oddechem skroń noworodka. Po upływie kilku sekund rozległo się stłumione kwilenie. Johnny nadstawił ucha, błagając o kolejne. Carlynn ponownie dmuchnęła na skroń dziecka i nagle pokój wypełnił krzyk. Potem następny. Dziecko poróżowiało na rękach kobiety, która owinęła je starym flanelowym kocykiem i podała matce. Johnny pochylił się nad Ellen i dzieckiem, ze wzruszenia i wdzięczności aż ścisnęło go w piersi. Na zewnątrz mgła uniosła się do nieba i po raz pierwszy od tygodnia Big Sur zatonęło w blasku słonecznym.
1 Półwysep Monterey, Kalifornia, 2001 Bywało, że Joelle niemalże wyczuwała mgłę, jaka przetaczała się za oknem i odcinała ją od reszty świata. Nie mogła zmrużyć oka w takie noce, a zdarzały się one często w letnich miesiącach. Budziła się wtedy w półmroku swojego mieszkania przy oknach zasnutych bielą. Przed dwoma laty, w wieku trzydziestu dwóch lat i świeżo po rozwodzie, przeniosła się z Carmel Valley do nadmorskiej wioski Carmel, i choć uwielbiała czar bajkowego miasteczka, zdawało jej się, że nigdy nie przywyknie do klaustrofobicznych poranków. Lecz tamtej nocy na początku czerwca nie tylko mgła nie pozwalała jej zasnąć. Joelle rzucała się z boku na bok i ugniatała poduszkę, po raz kolejny w ciągu ostatnich tygodni zachodząc w głowę, czy skurcz w dole brzucha to zapowiedź zbliżającego się okresu. Nigdy nie miesiączkowała regularnie. Czasem miesiącami nie miała okresu, a czasem dostawała go w odstępie jednego lub dwóch tygodni od poprzedniego. W ciągu ośmiu lat małżeństwa z Rustym kapryśny cykl uniemożliwił jej zajście w ciążę. Brak krwawienia dawał im złudną nadzieję, rozwiewaną negatywnym wynikiem testu ciążowego, co ostatecznie przekreśliło ich więź. Dwa lata temu, kiedy lekarze nie potrafili jednoznacznie stwierdzić, co jest przyczyną niepowodzeń, Rusty oznajmił, iż kogoś poznał, i zażądał rozwodu. Joelle przypuszczała, że powinna być zła, ale właściwie odetchnęła z ulgą. Ich małżeństwo od dawna sprowadzało się do jednego i miała już dosyć ciągłego mierzenia temperatury, sikania na testy i obmacywania przez bezosobowych lekarzy. Rytm, któremu podporządkowali swój związek, zabił łączącą ich miłość. Odpowiedź na pytanie, po czyjej stronie leżała wina, przyszła wraz z ciążą jego drugiej żony. Obecnie był dumnym tatą małego chłopca, a Joelle utwierdziła się w przekonaniu, że sama nigdy nie zazna macierzyństwa. Usłyszała śmiech, dochodził z ulicy. Łóżko Joelle stało pośrodku wieżyczki, z oknami ze wszystkich stron, toteż śmiech i pogaduszki zabrzmiały jak na wyciągnięcie ręki. Wprawdzie mieszkała w znacznym oddaleniu od Ocean Avenue, głównej ulicy w Carmel, jednak turyści musieli czasami parkować z dala od centrum, i zrozumiała, że właśnie ich słyszy: ludzi na wakacjach, którzy nie muszą zrywać się skoro świt i pędzić do pracy, i którzy mają za sobą wieczorną rundkę po sklepach, galeriach i restauracjach. Przykryła głowę poduszką i zacisnęła powieki. Jej mieszkanie było jednym z dwóch w uroczej, starej willi, niegdyś jednorodzinnej. Od oceanu i białych piasków plaży dzieliły ją zaledwie trzy przecznice, a z okna i salonu na drugim piętrze mogła wieczorami oglądać zachód słońca nad Pacyfikiem, jeżeli mgła na to pozwalała. Sąsiedzi, Tony i Gary, zajmowali mieszkanie na dole. Łączyły ich przyjazne stosunki, czasem jadła z nimi kolację lub oglądali razem film na ich telewizorze plazmowym, lecz oni mieli po dwadzieścia parę lat i siebie nawzajem. Niekiedy słyszała
z dołu ich śmiech i jeszcze bardziej odczuwała swoją samotność. Turyści wsiadali do samochodów i szczęk zatrzaskiwanych drzwiczek wdarł się przez okna pod poduszkę, którą przyciskała do głowy. To na nic. Już nie zaśnie. Odrzuciła kołdrę, wstała i poszła do łazienki. Z szafki pod umywalką wyjęła przykurzoną reklamówkę, zaniosła ją do pokoju i wysypała zawartość na żółtą pościel. Był tam termometr, test owulacji oraz domowe testy ciążowe, a więc rzeczy, na które nawet nie spojrzała od czasu wyprowadzki z małżeńskiego domu. Nie wiedziała nawet, dlaczego je ze sobą zabrała. Chwilę wpatrywała się w test ciążowy, a następnie powoli i z rozmysłem otworzyła kartonik. Wyrzuciła instrukcję, znała ją na pamięć. Po drodze do łazienki rozpakowała test, usiadła na sedesie, podstawiła płytkę testową pod strumień moczu i odliczała do dziesięciu. Z udawaną obojętnością odłożyła test na blat. Przygładziła przed lustrem długie, ciemne włosy i po trzech minutach spojrzała na test. Dwie różowe kreski, po jednej w każdym okienku. Nie wierzyła własnym oczom. Osiem lat na próżno wyczekiwała tej drugiej kreski, która dziś zdawała się niemal fosforyzować. Rychło w czas. Siląc się na spokój, sprawdziła datę ważności na opakowaniu. Został jeszcze dobry rok do jej upływu. Otworzyła jedno z pozostałych opakowań, innej firmy, jak dawniej, na wypadek gdyby wyniki się od siebie różniły. Jeszcze się łudziła. Przeczytała instrukcję i zastosowała się do niej sumiennie. Wynik był ten sam, za to kreska niebieska dla odmiany. Starannie zawinęła obydwa testy w papier toaletowy i wyrzuciwszy je do śmietnika, umyła ręce. Na razie dopuściła ciążę do świadomości, a nie do serca, i postanowiła na tym poprzestać. – Tylko spokojnie – szepnęła do siebie, wychodząc z łazienki. – Bez nerwów. Łzy zapiekły ją pod powiekami, ale panowała nad sobą, póki nie wróciła do sypialni. Położyła się na łóżku i z dłońmi na płaskim brzuchu utkwiła wzrok w ciemnym suficie. To niemożliwe, pomyślała. Kiepski żart. Akurat teraz. Właśnie z nim. Było jeszcze dość wcześnie. W każdym razie dość wcześnie na aborcję. Doskonale znała moment poczęcia: osiem tygodni temu. Pospiesznie wyparła wspomnienie tamtej nocy, ale i tak wciąż wracało. Nikt i nic nie musiało jej przypominać, co zrobiła. Przewracając się na bok, pomyślała o wyjeździe do jakiejś odległej kliniki w celu usunięcia ciąży. Z racji swojego zawodu znała wielu miejscowych ginekologów na gruncie zawodowym – była pracownikiem socjalnym na oddziale położniczym szpitala Silas Memorial w Monterey – ale nie odważyłaby się zwrócić do nikogo znajomego. Dopiero ósmy tydzień. Łatwizna. Szast-prast i gotowe. Ale jak mogłaby przerwać ciążę? Rozstać się z upragnionym dzieckiem? Wstała, a następnie podeszła do okna i wyjrzała w poranną szarzyznę, rozważając swoje możliwości. Każda była najeżona trudnościami, a niektóre mogły zranić innych jeszcze bardziej niż ją samą. Ósmy tydzień. Oparła czoło o chłodną szybę. Już dzisiaj nie zaśnie, tylko będzie spoglądać w mgłę, rzucać się na łóżku i rozważać opcje. Lecz pomimo lęku i zwątpienia poczuła małą, ale kuszącą iskierkę radości.
Kiedy następnego dnia weszła do szpitala Silas Memorial, oddział położniczy wydał jej się odmieniony. Jak co rano udała się do dyżurki, mijając po drodze otwarte drzwi sal. Tym razem jednak jakoś inaczej patrzyła na kobiety, które spacerowały z wolna po korytarzu, inny też niż zazwyczaj wydawał jej się płacz noworodków. Za kilka miesięcy tutaj dołączy, a jedno z płaczących, głodnych, pięknych dzieci być może będzie jej dzieckiem. W dyżurce zastała oddziałową Serenę Marquez i wyciągnęła do niej ręce. – Wróciłaś! – Joelle przytuliła ją na powitanie. – Przyniosłaś zdjęcia? – Czy przyniosła zdjęcia – wtrąciła z uśmieszkiem jedna z pozostałych pielęgniarek. – Zdaje się, że przez cały urlop macierzyński nie rozstawała się z aparatem. Lepiej zarezerwuj sobie cały ranek na oglądanie. Joelle oparła się o blat i wysunęła ręce. – Pokazuj – rzuciła do Sereny. – Powinnyśmy najpierw omówić skierowania. – Serena promieniała, żądna pokazania zdjęć chętnemu audytorium, ale wskazała na formularze. Joelle usiadła na krześle, po czym odczytała na głos nazwiska na formularzach, a Serena wyjęła z segregatora na biurku plastikową teczkę każdej pacjentki. Joelle przejrzała skierowania: dwie prośby o pomoc dla samotnych matek, jedna budząca wątpliwość więź między matką a noworodkiem, jedno dziecko narkomanki, ojciec wypierający się ojcostwa, jeden martwy noworodek. Na oddziale położniczym to codzienność, łącznie z tym ostatnim przypadkiem. Z powodu swego zawodu często była zmuszona do „oglądania” takich właśnie problemów, rzadko były powody do radości, toteż kontakt z rodziną zmarłego dziecka nie stanowił dla niej nic nowego. Nigdy jednak nie radziła sobie z tym łatwo, zwłaszcza dziś, mając świeżo w pamięci dwie kreski na teście ciążowym. Wzdrygnęła się podczas przeglądania kartoteki kobiety, która przeżywała to po raz drugi. – Jak ona się czuje? – spytała. – Niezbyt dobrze – odpowiedziała Serena. – Miła dziewczyna. Trzydzieści pięć lat. Stracili pierwsze dziecko i ponoć bardzo starali się o drugie. – Czym to może być spowodowane? Serena pokręciła głową. – Nie wiadomo. – Biedactwo. – Joelle westchnęła. – Pomyśleć, że dwa razy przeszła to samo, z nieznanych przyczyn… – Wypytała o kobietę oraz jej rodzinę i sięgnęła po zdjęcia oddziałowej. Przeglądając je, zerkała na Serenę, która miała zaróżowione policzki i chociaż nie zgubiła jeszcze nadwagi po ciąży, emanowała blaskiem godnym pozazdroszczenia. Miała dwadzieścia osiem lat, po raz pierwszy została mamą. Joelle była ciekawa, czy w czasie ciąży też inaczej odbierała oddział. Zabrakło jej odwagi, żeby o to zapytać. W pierwszej kolejności udała się do matki, która urodziła martwe dziecko, i od razu zauważyła, że kobieta trochę ją przypomina. Miała długie ciemne włosy z gęstą grzywką i była bardziej ujmująca niż ładna. Wyglądała raczej na trzydzieści lat, nie trzydzieści pięć. Mąż siedział przy łóżku i trzymał ją za rękę, a matka przycupnęła na krześle obok i oparła dłoń na nodze córki pod kołdrą. W pomieszczeniu panowała atmosfera miłości, niemal
namacalnej więzi między małżonkami. Przyszło jej do głowy, że właśnie na tym polega różnica między nią a tą pacjentką. Kobieta była mężatką, a on świata poza nią nie widział. – Jak to się mogło znowu stać? – odezwała się jej matka, jakby Joelle mogła to wiedzieć. Rzadko znajdowała odpowiedzi w takich sytuacjach. Miała do dyspozycji tylko przygotowanie, dzięki któremu potrafiła przewidzieć uczucia członków rodziny, i wprawę, aby służyć im pociechą oraz tak potrzebnym wsparciem. Porozmawiała z nimi dłuższą chwilę, żeby mogli się wyżalić, po czym zapytała, czy chcą zobaczyć dziecko. – Nie – odparła z naciskiem kobieta. – Widzieliśmy naszą pierwszą córeczkę. Wzięliśmy ją na ręce i… – Zaczęła płakać. – Drugi raz tego nie zniosę. Nie chcę widzieć. Joelle kiwnęła głową. Zdarzało się, że próbowała przekonać rodziców, lecz w tym przypadku nie oponowała. Wiedzieli, z czego rezygnują, a ona nie wzięła im tego za złe, ale jeszcze do nich zajrzy, gdyby zmienili zdanie. Pół godziny później wyszła stamtąd ze świadomością, że nie uwolni się od tej kobiety, która wyglądała jak ona i tak bardzo starała się o dziecko. Dwa maleństwa, kochane i utracone. Pomyślała o własnym dziecku i przyznała wreszcie sama przed sobą to, co wiedziała od chwili, kiedy zobaczyła w środku nocy drugą różową kreskę: że nigdy, przenigdy nie usunie ciąży. Szpitalny bufet wyremontowano w zeszłym roku, ściany przemalowano na pastelowy fiolet i wstawiono wielkie okna, które wychodziły na parkowy podjazd. Joelle stanęła z tacą na progu jadalni i usiłowała sobie wmówić, że zapach wątróbki z cebulą na talerzu jest bardziej ponętny niż odpychający. Zdecydowała się na wątróbkę ze szpinakiem i szklankę mleka. Będzie jadła dla dziecka, które ma urodzić, choćby miało ją to wiele kosztować. Rozejrzała się za współpracownikami i dostrzegła ich przy stoliku pod oknem. – Cześć, chłopaki. – Postawiła tacę na stole i usiadła obok Paula, naprzeciwko Liama. Jadali razem prawie codziennie, ilekroć pozwalał na to ich grafik. – Wątróbka? – Paul z grymasem wskazał na jej talerz. – No – odpowiedziała. – Miałam ochotę na odmianę. Paul Garland dyżurował na pediatrii i oddziale chorych na AIDS. Pracował w Silas Memorial dopiero od roku, ale miał doświadczenie i szybko się odnalazł. Do chwili jego przybycia ten oddział wchodził w zakres obowiązków Liama, ale Paul tak żarliwie błagał o zamianę, że Liam ustąpił. Podejrzewali z Joelle, że Paul jest gejem. Był zabójczo przystojnym mężczyzną, zawsze eleganckim, o przystrzyżonych modnie ciemnych, krótkich włosach, zielonych oczach i rozbrajającym krzywym uśmiechu; wszyscy wiedzieli, że kiedyś pracował jako model dla sieci domów towarowych. Wkrótce przekonali się jednak, zwłaszcza gdy poznali jego narzeczoną, że jest stuprocentowym hetero, a jego zainteresowanie chorymi na AIDS płynie z czystego współczucia, bez żadnych podtekstów. Liam, który pracował na ostrym dyżurze oraz na oddziałach onkologicznym i kardiologicznym, stanowił przeciwieństwo Paula, przynajmniej pod względem fizycznym. Miał dłuższe, jasnobrązowe włosy, lekko falowane, które opadały mu na kark i uszy, co zdaniem Joelle dodawało mu uroku. Jego oczy nosiły odcień przejrzystego błękitu. Kilkakrotnie widziała go w garniturze i wyglądał głupio: był wręcz stworzony do noszenia T-shirtów, ewentualnie hawajskich albo kraciastych flanelowych koszul w niskich
temperaturach. Miał ciepły, szeroki uśmiech, ale od roku rzadko go pokazywał. Joelle tęskniła za jego widokiem. Odkąd podjęła tutaj pracę dziesięć lat temu, zajmowała się oddziałem położniczym i chirurgią ogólną, ale wraz z Paulem i Liamem zastępowali się w razie potrzeby. Gdy któreś z nich miało za dużo na głowie, pozostała dwójka ruszała mu z pomocą, dlatego zawsze informowali się na bieżąco o wszystkich sprawach. – Jak ci mija dzień? – zapytał Liam, kiedy wzięła pierwszy kęs wątróbki. Z cebulą nie było tak źle, maskowała smak. – W porządku, nie licząc dziecka zmarłego w czasie porodu. To ich drugie. – Drugie dziecko czy drugie zmarłe przy porodzie? – spytał Paul. – Zmarłe przy porodzie. Bez konkretnego powodu. – Pogmerała widelcem w niezachęcającym szpinaku, na pewno z puszki. – Bardzo mnie to poruszyło. – Język ją świerzbił, ale wiedziała, że minie długi czas, zanim wspomni komuś o ciąży. Będzie ukrywała przed światem swoją lekkomyślność, dopóki się da. – Jak myślisz, dlaczego? – zapytał Paul. Wzruszyła ramionami i odkroiła kolejny kawałek wątróbki. – Bo sama starałaś się o dziecko – wtrącił Liam. – Jasne, że cię poruszyło. – Możliwe – ucięła, nie wdając się w dyskusję. – A wy co dzisiaj porabiacie? Kolejno omówili swoje sprawy, a Joelle słuchała uważnie, wmuszając w siebie wątróbkę. Dawniej żartowali, lecz stracili ochotę do śmiechu nieco ponad rok temu, kiedy Marze, żonie Liama, pękł tętniak przy narodzinach ich pierwszego dziecka. Przez wiele dni później miejscowi lekarze i pielęgniarki, technicy, a nawet pracownicy administracji defilowali do stolika Liama w porze lunchu z pytaniem o jej stan. Koniec końców wypytywanie straciło na sile, aż wreszcie ustało, gdy rozeszła się wieść, że Mara nigdy nie wyzdrowieje. Jedynie ludzie z najbliższego otoczenia Liama jeszcze poruszali ten temat. Marę przeniesiono ze szpitala do ośrodka rehabilitacji, a następnie, kiedy terapia zawiodła, do domu opieki. Była to świetna placówka; Liam, Joelle i Paul znali się na rzeczy. Ale ona zastanawiała się czasem, czy ma to jakiekolwiek znaczenie. Wprawdzie Mara sprawiała wrażenie dziwnie zadowolonej, wręcz wesołej, co lekarze określali stanem euforii wywołanej uszkodzeniem mózgu, lecz w chłopcu, który odwiedzał ją z Liamem, nie rozpoznawała własnego syna. Joelle też zaglądała do niej co najmniej raz w tygodniu, i choć Mara rozpływała się w uśmiechach, chyba nie rozumiała, że kiedyś się przyjaźniły. Nie poznawała też swojej matki. Witała tak samo serdecznie każdego, kto się u niej zjawiał, począwszy od rodzonego syna, na elektryku skończywszy. Poznawała jednak Liama, na jego widok rozjaśniała się i popiskiwała jak piesek, którego pan wrócił po długiej nieobecności. Joelle nie mogła się zdecydować, czy zadziwiająca pogoda ducha Mary ułatwia życie jej bliskim, czy może wręcz przeciwnie. Mara nigdy nie należała do osób, które tryskają wiecznie dobrym humorem, więc teraz swoim zachowaniem wywoływała wrażenie obcości. Jeszcze kilka miesięcy temu Joelle wychodziła od niej kompletnie roztrzęsiona i płakała w drodze powrotnej. Mara od lat była jej najlepszą przyjaciółką. Miała prywatny gabinet psychiatryczny, specjalizowała się w problemach psychologicznych związanych z ciążą i narodzinami dziecka. Z miejsca wzbudziła sympatię Joelle. Dwa lata od niej starsza, nosiła proste,
ciemne włosy do ramion, a jej prawie czarne oczy odcinały się na tle jasnej skóry. Stanowiła niezwykłą mieszankę cech i zainteresowań: młoda lekarka, pasjonatka muzyki folkowej, praktykująca katoliczka, instruktorka jogi i zapalona biegaczka, która przebiegła trzy maratony i władała kilkoma językami. W pracy profesjonalna w każdym calu, po godzinach przeistaczała się w serdeczną przyjaciółkę i bez końca snuły rozmowy, które umacniały łączącą je więź. To Joelle poznała Marę z Liamem, gdy podjął pracę w Silas Memorial, i była przeszczęśliwa, kiedy dwoje bliskich jej osób się pokochało. Boże, jak bardzo tęskniła za Marą! Nie miała komu się zwierzyć ani opowiedzieć o dylemacie, przed którym stanęła. Zwłaszcza ojcu jej nienarodzonego dziecka, mimo że siedział przy stole naprzeciwko niej.
2 O piątej Liam pożegnał się ze współpracownikami z ostrego dyżuru i wyszedł ze szpitala. Miał za sobą długi dzień, co chwila wzywano go na ostry dyżur, w związku z czym zostało mu niewiele czasu na onkologię i kardiologię, będzie musiał jutro nadrobić. Jakby tego było mało, w tym tygodniu przypadał jego dyżur i w drodze do samochodu nie mógł wyłączyć pagera. Nocą i w weekendy dyżurowali na zmianę z Paulem i Joelle. Nieźle płacono za nadgodziny, ale ten „co trzeci tydzień” dał mu się we znaki w tym roku. Usiłował namówić dyrekcję na zatrudnienie dodatkowego pracownika socjalnego, tylko na wieczory i w weekendy, ale brakowało na to funduszy. Joelle zaproponowała, że co miesiąc weźmie dodatkowy tydzień, ale źle się z tym czuł, chociaż w przeciwieństwie do niej miał na głowie opiekę nad małym dzieckiem. Kilka razy do niej zadzwonił z prośbą o zastępstwo w środku nocy lub opiekę nad Samem, ale z tym już koniec. Od dwóch miesięcy nie czuł się na siłach prosić jej o przysługę, spotykać się z nią poza pracą czy – Boże uchowaj – na osobności. Z Paulem jak najbardziej, lecz kiedy byli sam na sam, nie mógł jej spojrzeć w oczy, jakby czuł wstyd albo zakłopotanie. Gwoli ścisłości, odczuwał jedno i drugie. I dlatego teraz znienawidzone nocne wezwania znaczyły, że musiał budzić Sheilę, matkę Mary, i prosić ją o przyjazd oraz opiekę nad synkiem pod jego nieobecność. Ale Sheila była w porządku. Mieszkała mniej więcej kilometr od Liama w dwupiętrowym domu, który Mara zawsze nazywała „różowym”, z powodu cukierkowego odcienia fasady. Dom znajdował się zaledwie przecznicę od plaży Monterey State, gdzie Sheila często zabierała opatulonego wnuka i pokazywała mu latawce śmigające po niebie. Była wdową i emerytowaną nauczycielką rosyjskiego w miejscowym Instytucie Studiów Międzynarodowych; codziennie opiekowała się Samem, kiedy Liam był w pracy, i bez słowa skargi zjawiała się na jego prośbę o pierwszej lub drugiej nad ranem. Niestety, musiała też pomagać Liamowi w spłacaniu kredytu. Ceny nieruchomości w Monterey horrendalnie wzrosły i bez wysokich dochodów z praktyki psychiatrycznej Mary Liam nie mógłby utrzymać domu z trzema sypialniami. Dla niego uzależnienie od Sheili pod wieloma względami było darem, a zarazem przekleństwem. Jego własna rodzina – rodzice i starsza siostra – mieszkała blisko pięć tysięcy kilometrów stąd, w Marylandzie. Wprawdzie często się kontaktowali, lecz nie mogli go wesprzeć finansowo. Prosto ze szpitala pojechał do domu opieki w Pacific Grove, dziesięć minut jazdy bez korków. Na parkingu zauważył Sheilę i Sama, siedzących razem na betonowej ławce przed wejściem. Pomachał do nich z uśmiechem, czując, jak sztywnieją mu mięśnie twarzy; odzwyczaiły się od tego grymasu. O teren wokół ośrodka bardzo dbano, żywa zieleń cieszyła oko. Stanowiło to jeden z powodów, które przesądziły o wyborze tego miejsca. Ponadto było czyste i pełne światła, a posiłek, który Liam zjadł tam z Joelle i Sheilą, okazał się smaczny i ładnie podany. Przypomniał sobie poszukiwania, porównywanie zalet różnych ośrodków, i pomyślał, jacy wszyscy troje byli naiwni. To nie miało żadnego znaczenia dla Mary.
Prawie nic już się dla niej nie liczyło. Ruszył ścieżką z parkingu w stronę budynku, a Sam podreptał mu na spotkanie. Najładniejszy malec na świecie, pomyślał Liam, zresztą nie po raz pierwszy. Sam był drobnym jak na swój wiek, podobnym do lalki czternastomiesięcznym chłopczykiem o jasnych loczkach (na pewno ściemnieją z czasem) i ciemnych oczach Mary oraz jej bladej cerze, która będzie wymagać stałej ochrony przed słońcem. Uśmiech nie schodził mu z buzi; żył w nieświadomości, że jego narodziny ściągnęły tragedię. Liam miał nadzieję, że jak najdłużej uchroni syna przed tym skojarzeniem, przynajmniej dopóki nie będzie starszy. Kiedy dreptał tak szybko, podniecony na widok taty, sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się przewrócić. I czasem się przewracał, ale tym razem bez przeszkód dotarł do Liama, który porwał go w objęcia i ucałował na powitanie, wciągając w nozdrza jego zapach, już nie dzidziusia, tylko małego chłopca. Wiedział, że Sam nie wytrzyma długo na rękach: niedawno nauczył się chodzić i miał z tego ogromną frajdę, a Liamowi brakowało tych chwil bliskości. Z czasem, w miarę rozwoju synka, będzie jeszcze gorzej. Bywały dni, kiedy Sam zdawał się ojcu jedynym, co mu zostało. – Spędziliśmy taki cudowny dzień – oznajmiła Sheila. Podniosła się z ławki i odgarnęła pasno jasnych włosów. Wiatr zdmuchnął je z powrotem, razem z innymi kosmykami. W blasku słońca Liam dostrzegł delikatne kurze łapki w zewnętrznych kącikach jej oczu i przypomniał sobie, że przed tygodniem skończyła sześćdziesiąt lat. Pięć lat temu zrobiła sobie lifting i choć nadal była olśniewającą kobietą o idealnej cerze prawie bez zmarszczek, coś w jej twarzy zdradzało wiek. Zauważył to dopiero w ciągu ostatniego roku. Postarzały się wszystkie osoby zaangażowane w opiekę nad Marą: Sheila, Joelle i on sam. Miniony rok skradł coś każdemu z nich. – Tak? – Liam usiadł na ławce. – Co dziś porabiałeś, Sam? – zapytał, na co chłopiec oswobodził się z jego uścisku i bez słowa ruszył naprzód. Nie był jeszcze zbyt wygadany i komunikował się jedno- lub dwuwyrazowymi zdaniami, lecz odkąd odkrył istnienie własnych nóg, robił z nich użytek. Liam nie mógł pojąć, jak Sheila nadąża za nim przez cały dzień. Patrzył na syna zajętego badaniem jednej z lamp wystających z ziemi wzdłuż ścieżki. Postukał klosz rozwartą dłonią, jakby chciał go do czegoś skłonić. Liam przeniósł wzrok na teściową. – A co u ciebie, Sheilo? – spytał, a teściowa się uśmiechnęła. – On jest dla mnie całym światem, Liamie – mówiła, wskazując na wnuka. – Radością, która pomaga mi odpędzić smutek. Nie wiem, co bym bez niego zrobiła. Liam kiwnął głową. Całkowicie to rozumiał. Wstał i wyciągnął rękę do syna. – Idziemy do mamusi – powiedział, na co chłopiec podbiegł do niego i wsunął rączkę w jego dłoń. W holu panowała jasność dzięki dwóm wielkim oknom w dachu, a wokół pachniało czystością pozbawioną sterylnych wyziewów szpitala. W sumie to Joelle pierwsza poleciła mu to miejsce. Pamiętał, jak siedziała przy biurku w swoim maleńkim gabinecie i z płaczem wydzwaniała w poszukiwaniu najlepszej placówki dla Mary. To był straszny dzień, dzień, gdy musieli dać za wygraną. Po czterech miesiącach na intensywnej terapii
w szpitalu, krótkotrwałej śpiączce, dwóch operacjach i bezowocnym epizodzie na rehabilitacji, lekarze Mary stwierdzili, że czas szukać dla niej ośrodka. W pierwszej chwili poczuł się jak sparaliżowany, Joelle przejęła inicjatywę. Rzadko kiedy przestępował próg tego budynku, nie myśląc o tym, ile jej zawdzięcza. Marę ulokowano w pokoju na końcu korytarza, na wyraźną prośbę Liama, gdyż znajdowały się tam dwa duże okna, z których jedno wychodziło na piękny zielony podjazd i białą altanę. Odkąd przenieśli tutaj Marę przed dziewięcioma miesiącami, przychodził codziennie, nie licząc dnia po tym, gdy przespał się z Joelle. Nie czuł się na siłach spojrzeć żonie w oczy, nie zniósłby jej radości na swój widok. Zżerało go poczucie winy. Brzydził się sobą, że do tego dopuścił, że serce i ciało wzięły górę nad rozsądkiem. Gdy tylko w trójkę weszli do pokoju, Mara zaczęła wydawać „odgłosy zadowolenia”, jak Joelle nazywała te popiskiwania, a Liam natychmiast przemówił dziarskim głosem, wyćwiczonym na użytek tych wizyt. – Cześć, Maro! – zawołał, podchodząc do łóżka. Pocałował ją w usta, a następnie posadził Sama na krawędzi. – Przenieśmy ją na krzesło – zaproponowała Sheila, ale pielęgniarka, która właśnie przechodziła, musiała to usłyszeć, bo zajrzała do środka. – Już dzisiaj siedziała – oznajmiła. – Lepiej niech zostanie w łóżku. Liam po cichu odetchnął. Przenoszenie żony na krzesło było istną katorgą, miał pewność, że Mara nie lubi związanej z tym szarpaniny, bo przestawała się uśmiechać. Mogła ruszać tylko głową i prawą ręką. Straciła mowę, a wraz z nią błyskotliwy umysł, przynajmniej w znacznej części. – Dobrze – odpowiedział. – Nie będziemy jej ruszać. Mara uśmiechnęła się jeszcze szerzej, jakby dotarł do niej sens tych słów. Nadal czuł, że go kocha. Wyrażała to jedynie uśmiechem, popiskiwaniem i blaskiem w oczach, kiedy wchodził do pokoju, ale nie miał wątpliwości, że tak jest, i świadomość tego z jednej strony go cieszyła, z drugiej nie dawała spokoju. Nawet Sheila, jej rodzona matka, nie wzbudzała takiej reakcji. Ani Joelle, którą Mara uwielbiała i znała dłużej niż Liama. I na pewno nie Sam. Owszem, odnotowywała jego obecność i niekiedy nawet sprawiała jej ona przyjemność, chociaż nigdy nie przepadała za dziećmi, lecz nie miała bladego pojęcia, że to jej syn. Czasem było to dla Liama nie do zniesienia. Pragnął dzielić się z Marą Samem, jego wybrykami i postępami. Z Marą z przeszłości. Jego wspaniałą, kochającą Marą, która rozumie, co się do niej mówi. Posiedzieli z nią pół godziny, opowiadając o tym, jak im minął dzień, jak Sheila zabrała Sama na plażę i pozwoliła mu zdjąć buty, by lodowate fale liznęły mu stopy, o trudnym przypadku na ostrym dyżurze. Nigdy nie mówił z wyższością, miał nadzieję, że znajome tematy uruchomią uśpione rejony mózgu i wezmą górę nad otępieniem. Następnie przenieśli uwagę na Sama, który szybko tracił cierpliwość w czasie rozmowy. Lubił, kiedy coś się działo. Zagrali w „ciepło, zimno”, chowając w różnych miejscach doniczkę jedwabnych stokrotek, ustawioną zwykle na stoliku nocnym. Zawsze stawiali ją na widoku, lecz za każdym razem mijało kilka minut, nim Sam ją zlokalizował. Wydawał wtedy zwycięski okrzyk „gąco!”, co niezmiennie ich rozśmieszało. Mara uśmiechała się jeszcze szerzej, chociaż Liam miał wątpliwości, czy w ogóle rozumie, o co chodzi. Za czwartym razem
zauważył, że kleją jej się powieki, miała dosyć na dzisiaj gości. – Idziemy – zakomenderował, biorąc synka na ręce. Sam wydał jęk rozpaczy i wskazał na stokrotki, które Sheila odstawiła z powrotem na stolik. – Gąco! – powtórzył z bezbrzeżnym rozczarowaniem. Liam z uśmieszkiem cmoknął go w skroń. – Wybacz, misiaczku. Pobawimy się w domu. – Może kiedyś razem z mamusią – dorzuciła Sheila, a Liam zacisnął zęby. Nie cierpiał, kiedy mówiła takie rzeczy. Nie cierpiał tego, że nie przyjmowała do wiadomości stanu Mary, mimo że trochę też się łudził. Gdy Sam podrośnie i zacznie więcej rozumieć, trzeba będzie ukrócić te komentarze. Nachylił się i cmoknął żonę w policzek. Miała przymknięte oczy, wiedział, że przestał już dla niej istnieć. Ruszyli korytarzem w stronę głównego holu, rozmawiając po drodze z pielęgniarką o terapii Mary, a kiedy wychodzili z budynku, wpadli na Joelle, która właśnie się zjawiła. Czwartkowy wieczór. Zawsze odwiedzała Marę w czwartkowy wieczór. Wyleciało mu to z głowy i nie był przygotowany na jej widok, który nieoczekiwanie wzbudził w nim przypływ miłości, wdzięczności, a także adrenaliny, jaka towarzyszy pożądaniu. Potem zalało go poczucie winy i najchętniej uciekłby gdzie pieprz rośnie, zamiast wyjść jej na spotkanie. – Witaj, Joelle – odezwała się Sheila chłodnym tonem, jaki zauważał ostatnio, kiedy mówiła do – lub o – Joelle. Trochę go to niepokoiło, Sheila wiedziała, że on i Joelle bardzo się do siebie zbliżyli. Za bardzo. Sam natychmiast wyciągnął do niej ręce i Liam podał jej chłopca, niechcący muskając przy tym dłonią jej pierś. Poczuł się niezręcznie, ale Joelle zachowała się jakby nigdy nic. Zatopiła nos w karczku chłopca. – Cześć, słodziaku – powiedziała. – Co słychać u mojego maluszka? Uśmiechnęła się do Liama i czym prędzej utkwiła spojrzenie w Sheili, co go nie zdziwiło. Też unikała jego wzroku. – Jak tam dzisiaj Mara? Głupie pytanie, pomyślał. Przecież znała odpowiedź. Bez zmian, od miesięcy. Ale z uporem toczyli tę gierkę. – Pogodna jak zawsze – oznajmiła Sheila. – Ale chyba ją zmęczyliśmy – dodał Liam. – Przepraszam. Zapomniałem, że dzisiaj czwartek. – Nic nie szkodzi. – Joelle oddała ojcu wiercącego się chłopca. – Chociaż z nią posiedzę. Potrzymam za rękę. – To miło – rzuciła na odchodne Sheila, mijając ją w przejściu. – Do jutra. – Liam podążył za teściową. Na zewnątrz postawił syna, który natychmiast wznowił oględziny otoczenia. – O co chodzi z tobą i Joelle? – zapytała Sheila, kiedy skierowali się w stronę parkingu. – To znaczy? – Ostatnio między wami jakby wiało chłodem.
– Wydaje ci się – uciął Liam, ale odniósł wrażenie, że słyszy w głosie teściowej nutę satysfakcji. Przypomniał sobie jedną z jej ostatnich uwag, czynioną na temat Joelle: „Odwiedza Marę tylko raz na tydzień, a tak się przyjaźniły!”. Albo: „Nie podobała mi się jej bluzka. Strasznie ją pogrubia”. Liam zapiął Sama w foteliku, wyprostował się i uścisnął ją na pożegnanie. – Dzięki – powiedział. – Nie ma za co. – Mam nadzieję, że nie będę cię już dzisiaj niepokoić. – Otworzył drzwiczki po stronie kierowcy. – W razie czego jestem do dyspozycji – zapewniła, ponownie życzliwym tonem. Pomachała wnukowi i skierowała się do swojego samochodu. Liam wyjechał na szosę i ruszył w stronę domu z myślą, że po przyjeździe musi coś ugotować. Przytłaczała go perspektywa wykonania tej prostej czynności. Nie znosił uczucia przygnębienia, które ostatnio go dopadało. Cały rok radził sobie bez Mary, bez kobiety, którą znał i uwielbiał; owszem, był przybity, ale przy tym silny i nie tracił ducha. Jednakże rocznica rzuciła go na kolana. Dwa miesiące temu przypadały pierwsze urodziny Sama, które miały już zawsze przypominać o dniu, kiedy Mara utraciła swoje ciało i umysł. Dniu, który zmienił wszystko. Na zawsze, jak twierdzili lekarze. Już nigdy nie będzie taka sama. Nigdy nie będzie kobietą, w której się zakochał. Świętował urodziny Sama wraz z Sheilą i Joelle, i żadne z nich nawet nie zająknęło się na temat drugiego wydarzenia, które upamiętniał ten dzień. Ów rok jak gdyby coś przypieczętował. Odebrał Marze szansę rozwoju, również zawodowego, początki bycia rodzicem. Straciła to bezpowrotnie. On tak samo. Lecz mimo niechęci do życzeniowej postawy Sheili nie tracił nadziei, i zajechał pod dom z przypływem nowej determinacji w sercu. Gdy tylko ugotuje kolację, pozmywa naczynia i położy Sama, zrobi to, co robił dzień w dzień od chwili jego narodzin: w internecie zajrzy na strony prowadzone przez ludzi, których bliscy mieli wylew. Tam odnajdzie nadzieję. I odzyska wiarę w cuda. Uwierzy, choćby tylko na chwilę, że kobieta, którą nadal kocha, weźmie kiedyś ich syna na ręce i go do siebie przytuli.
3 Po drodze do Berkeley i domu rodziców Joelle słuchała audiobooka. Ciągle musiała go przewijać z powrotem, bo myśli jej odpływały, więc wyłączyła odtwarzacz. Powieść przegrała z prozą życia. Ojciec miał urodziny i obiecała pokonać dwugodzinną trasę do Berkeley, żeby to oblać. „Oblać” to może za duże słowo, po prostu zje z rodzicami kolację. Nie obchodzili urodzin. Prezenty, na przykład, nie wchodziły w rachubę: przez całe trzydzieści cztery lata swego życia nie dostała od rodziców ani jednego prezentu na urodziny, choć obsypywali ją podarunkami przy innych okazjach. Wychodzili z założenia, że obdarowywanie prezentami musi wynikać z potrzeby serca, a nie z tego, że takie są oczekiwania. Nie obchodzili też świąt, Bożego Narodzenia ani Chanuki. Uczęszczali do małego kościoła w Berkeley (nazwy nie pamiętała), który czcił boskość całej przyrody, i Joelle nie dziwił widok doniczki z suszonymi liśćmi bądź miseczki pełnej muszelek albo owoców na „ołtarzyku” w ich „pokoju do medytacji”. Nikt nie miał tam wstępu, chyba że chciał pomedytować. Jak na ludzi, którzy odrzucili społeczne normy oraz tradycje, Ellen Liszt i Johnny Angel stworzyli bez liku własnych. I właśnie tak ją wychowano. Pierwsze dziesięć lat życia spędziła jako Shanti Joy Angel w komunie w Big Sur. Tamten okres na zawsze zapadł jej w pamięć: ścisła dieta wegetariańska, czczenie natury, unikanie zabawy w pobliżu urwiska, tak jak inne dzieci unikały zabaw na ulicy. Dorastając tam, brała magię Big Sur za rzecz oczywistą, ale dziś myślała czasem o niej z nostalgią. Brakowało jej widoku skał zanurzonych w turkusową wodę, mrocznego lasu z jego miłym chłodem oraz wszędobylskiej mgły, która nachodziła rankiem i późnym popołudniem, dodając smaczku zabawie w chowanego. Nigdy nie było wiadomo, kto lub co znajduje się na wyciągnięcie ręki. Niektórzy rodzice, także jej matka, uczyli dzieci w jednym z domów, miejscowej „szkole” z jedną, jedyną salą, i gdy Joelle rozpoczęła „prawdziwą” naukę, znacznie wyprzedzała kolegów z klasy. Wtedy się cieszyła z tych dziesięciu lat w komunie. Tamtejsze życie nauczyło ją rzeczy, które – jak zaobserwowała – nie były udziałem pozostałych dzieci. Swobodnie rozmawiała ze wszystkimi, niezależnie od wieku, na wszelkie możliwe tematy. Komuna dała jej bezkrytyczną akceptację otoczenia oraz mnóstwo „paliwa” dla wyobraźni. Nauczyła troski o bliźnich, co z pewnością stanowiło jeden z powodów, które przesądziły o wyborze zawodu. Ale przez minione dwadzieścia cztery lata podłapała sporo obowiązujących w świecie zwyczajów oraz konwencji i przeniosła na grunt swojego życia. Być może wpłynęła na nią rozmowa, którą odbyła z rodzicami w wieku trzynastu lat, trzy lata po opuszczeniu komuny. Z jakiegoś powodu zaczęli jej się wówczas zwierzać, najwidoczniej uznając, że trzynaście lat to odpowiedni wiek do poruszania takich tematów. Oznajmili wówczas, iż wierzyli niegdyś w wolną miłość, w dzielenie się partnerami na równi z pożywieniem i odzieżą, co nie budziło ich sprzeciwu. Jednak z czasem dopadło ich prastare uczucie, które usiłowali tłumić przez dekadę: zazdrość. Tak im doskwierało, że postanowili odejść, powrócić do
świata. Może jednak rzeczywistość komuny nie była im pisana na całe życie. Chociaż zadomowili się w Berkeley, z jego kontrkulturą i wolnomyślicielami, Joelle miała wątpliwości, że gdzie indziej poszłoby im tak samo. Pod wieloma względami jej rodzice, którzy nigdy nie wzięli ślubu, pozostali ludźmi z czasów komuny. Ellen i Johnny pogodzili się z jej decyzją o zmianie imienia, mimo że sami nigdy nie nazywali jej „Joelle”. Połączyła imiona rodziców i wskrzesiła nazwisko ojca, D’Angelo. To, że on sam nadal podawał się za Johnny’ego Angela, wydawało jej się całkowicie naturalne, przestała się nad tym zastanawiać. Rozczulała ją myśl o nastolatku, który przeprowadza w swoim życiu taką rewolucję. Ojciec, obecnie pięćdziesięciotrzyletni, prowadził kawiarnię w pobliżu uniwersytetu, a mama tkała, robiła biżuterię z koralików, masowała i czytała z kart tarota, a do tego pracowała na pół etatu jako mechanik na stacji benzynowej nieopodal ich domu. I co ciekawe, jej zróżnicowane talenty przynosiły więcej dochodów niż ojcowska kawiarnia. Przez ostatnie dwa dni sporo myślała o rodzicach. Uznała to za naturalne: na wieść, że sam zostaniesz rodzicem, zaczynasz postrzegać własnych w zupełnie nowym świetle. Ale nie był to jedyny powód. W jej głowie zakiełkowała pewna myśl, rozwiązanie, które pozwoliłoby jej urodzić dziecko i nikogo przy tym nie ranić – z wyjątkiem może samej siebie. Wyjechałaby z Półwyspu Monterey. Zostawiłaby Silas Memorial, mieszkanie w Carmel, wszystko. Zamknęłaby ten rozdział życia, przeniosła się gdzie indziej, urodziła dziecko i wychowała je w nowym domu, i nikt w Monterey nie wpadłby na to, że zaszła w ciążę, ani z kim. Co więcej, Liam nie stanie przed dylematem. Najwyższy czas zrobić taki ruch, stwierdziła, nie tylko z powodu dziecka. Straciła dwoje najbliższych przyjaciół, pozostałe znajomości bledły na ich tle. Dlatego mogłaby przenieść się w nowe miejsce, gdzie zacznie od początku i nawiąże kolejne przyjaźnie. Byłoby najlepiej, rozmyślała, wyprowadzić się gdzieś, gdzie kogoś zna, toteż Berkeley, z rodzicami w pobliżu, wydawało się logicznym rozwiązaniem. Może nawet z nimi pomieszka jakiś czas. Zastanowi się nad tym, ma czas na podjęcie decyzji. Musi najpierw oswoić się z myślą o wyjeździe z Monterey, tak jak musi zataić ciążę przed całym światem. Dotarła do rodziców tuż przed szóstą. Spędziła wiek dojrzewania w tym domu na pogórzu Berkeley, lecz jako dorosła ujrzała go w nowym świetle. Był tyci i absolutnie uroczy. Ze swoim spadzistym daszkiem przypominał meksykańską chatkę z cegły suszonej na słońcu. Tynk nosił odcień błękitnawej bieli, a drzwi wejściowe oraz duże łukowe okno salonu okolono jaskrawoniebieskimi kafelkami. Joelle zaparkowała samochód na podjeździe i ruszyła przez półokrągły trawnik ku frontowym drzwiom, których jak zwykle nie zamknięto na klucz. – Halo! – zawołała, wchodząc do niewielkiego holu. – Jesteśmy tutaj, Shanti! – odkrzyknęła z kuchni matka. Kuchnia mieściła się na tyłach domu i Joelle zastała tam rodziców: ojciec, w fartuchu, robił szaszłyki z warzyw, matka, w dżinsach i podkoszulku, mieszała lemoniadę w dzbanku. Oboje byli szczupli, mieli siwe włosy i ostre rysy twarzy i jak zwykle wyglądali na tak zadowolonych z życia, że musiała uśmiechnąć się na ich widok. – Cześć, kochanie. – Tata odłożył patyczki, wytarł ręce w ścierkę zawieszoną na drzwiach lodówki i swoim zwyczajem zamknął córkę w niedźwiedzim uścisku.
– Wszystkiego najlepszego, tato – powiedziała, kładąc mu głowę na ramieniu. – Dzięki, że przyjechałaś, skarbie – wykrztusił ze wzruszeniem. Nie był typowym samcem, który skrzętnie ukrywa uczucia, i uwielbiała go za to. – Chcę ci coś pokazać, Shanti. – Matka złapała Joelle za rękę, gdy tylko wypuścił ją z objęć. – Musisz zobaczyć, co zrobiłam. Pociągnęła ją w stronę kuchennych drzwi, a potem dalej, na małe podwórko za domem. – Zobacz – pokazała. – Tam. Joelle zadarła głowę i ujrzała karmnik na słupie pośrodku podwórka. Podeszła, żeby się lepiej przyjrzeć. Ku swemu rozbawieniu stwierdziła, że to miniaturowa kopia domku rodziców. – Jak to zrobiłaś? – spytała. – Prześliczne. – Ach, odrobina farby, gipsu i pomysłowości. Mam nadzieję, że zwabi śpiewające okazy. – Matka otoczyła ją ramieniem i Joelle poczuła nagle łzy pod powiekami. Czy kiedykolwiek da swemu dziecku bezwarunkową miłość i oddanie, tak jak jej dali to rodzice? Objęła matkę w pasie i z westchnieniem oparła głowę na jej ramieniu. – Co się stało, kochanie? – spytała matka. – Och… to był długi tydzień – odpowiedziała. – Po prostu cieszę się, że jestem tutaj z wami. – To wystarczy. – Matka ścisnęła jej rękę. Została jeszcze chwilę w ogrodzie, ukradkiem ocierając łzy z oczu, kiedy matka oprowadzała ją po ogrodzie, wyliczała kwiaty i warzywa zasadzone w tym roku. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że byłoby miło mieć własne podwórko, gdzie mogłaby obserwować, jak roślinność budzi się do życia. Nigdy o to nie dbała, lecz nagle poczuła chęć na kopanie w ziemi, brudzenie rąk. – Kolacja gotowa! – zawołał ojciec z tarasu, gdzie grillował warzywa. Wegetariańskie kebaby, pomyślała Joelle z uśmiechem, kiedy ruszyły w tamtą stronę. Ciekawe, co powiedzieliby, dowiedziawszy się, że w tym tygodniu zjadła wątróbkę. Usiedli przy rozchwianym piknikowym stole i gawędzili o dawnych znajomych Joelle z Berkeley, kto gdzie mieszkał i czym się zajmował. W toku rozmowy Joelle odpłynęła myślami; żałowała, że nie może powiedzieć im o ciąży, nawet jeśli nie była gotowa wspomnieć o ewentualnej przeprowadzce. Wiedziała, że nie ocenialiby jej ani nie robili wyrzutów, i że poparliby każdą podjętą przez nią decyzję. Służyli jej wsparciem w czasie rozwodu z Rustym, chociaż nigdy nie mogli pojąć, po co w ogóle za niego wyszła. Twierdzili, że jest zbyt konserwatywny, zbyt skostniały, i koniec końców się nie mylili. Ich dobre rady były jednak czasami z kosmosu. Matka wcisnęłaby jej pewnie stos ziół oraz herbatek i nauczyła podstaw akupresury, a może nawet namówiła na sesję tarota. Joelle nie czuła się na to gotowa, więc tajemnica musiała w niej dojrzeć. Zamiast tego, opowiedziała rodzicom o pacjentce, która urodziła martwe dziecko. – Tak strasznie mi jej żal. – Pokiwała ze smutkiem głową. Znowu poczuła łzy pod powiekami i wiedziała, że nie uszło to uwadze rodziców. – Masz z takimi przypadkami do czynienia na co dzień, skarbie – stwierdził ojciec łagodnym tonem, odkładając na talerz pusty patyczek po szaszłyku. Czy jej się zdawało, czy zerknął na nią podejrzliwie? – Nie możesz aż tak się nimi przejmować.
– Wiem – przyznała. – Nie mam pojęcia, co mnie naszło. Bardzo starali się o dziecko, chyba to nas łączy. – Z jakiego powodu umarło? – spytała matka i dolała jej lemoniady. – Nie wiadomo – odpowiedziała. – Zastanawiam się, czy nie przez pępowinę. No wiesz, jak w twoim przypadku. Joelle się uśmiechnęła. Cała mama; doszukuje się metafizycznych związków między stratą obcej kobiety a jej problematycznymi narodzinami. Czekała na ciąg dalszy. Stawiała, że pierwszy odezwie się tata. – Powinnaś zadzwonić do znachorki – oznajmił. Bingo. – Liczyłam, że to powiesz, tato – odparła na poły z irytacją, na poły z czułością. – No to czemu nigdy do niej nie dzwonisz? – chciał wiedzieć. – Dobrze wiesz czemu. – Nie miała dzisiaj ochoty w to brnąć. Stawiała znachorów na równi z UFO i magikami. – Trudno, żebym jako pracownik socjalny namawiała ludzi na korzystanie z usług znachorów – dodała. – I tyle. Matka nachyliła się ku niej z powagą i żarliwością w niebieskich oczach. – Gdybyś była przy swoich narodzinach, miałabyś inne zdanie – stwierdziła. – No, właściwie byłaś – dorzuciła. – Ale wiesz, o co mi chodzi. – Mamo, zaczęłam oddychać, bo mi się poszczęściło – oświadczyła Joelle. – Albo Carlynn Shire trzymała mnie w pozycji, która umożliwiła nabranie powietrza. Nie było w tym nic niezwykłego. – A inni ludzie, których uzdrowiła? – wtrącił ojciec. – Pamiętasz Penny, prawda? – zapytała matka. – Też mieszkała w komunie. – Wyprowadziła się, zanim Joelle zdążyła ją poznać – przypomniał ojciec. – Fakt. – Matka się zaśmiała. – Zabawiła tam tylko rok. Może nawet niecały. W każdym razie straciła głos, a Carlynn pomogła jej go odzyskać. Było wiele takich przypadków. Na przykład chłopiec, o którym pisano w „Life”. Joelle miała obawy, że rzucą się na poszukiwanie starego egzemplarza „Life”, który wyszperali w jakimś antykwariacie i przechowywali w koszulce foliowej. Coś jej świtało, że widziała kiedyś pożółkły artykuł. Na długo przed jej narodzinami Carlynn Shire uleczyła ponoć chłopczyka, który okazał się synem kogoś z redakcji. Ten ktoś napisał pean na jej cześć, dzięki któremu zyskała pieniądze i sławę. Zsuwając warzywa z patyczka, słuchała, jak rodzice opowiadają o Carlynn Shire, i nieoczekiwanie stanęła jej przed oczami twarz Liama. Ujrzała go z Marą w domu opieki, gdzie dotykał żony z czułością i pomimo rozpaczy silił się na wesołość. Serce pękało jej na ten widok. W obecności Mary zawsze miał oczy pełne miłości, nawet dziś, gdy w odpowiedzi wydawała tylko nieartykułowane odgłosy. Do tego dochodził Sam i jego naiwna akceptacja zaistniałego stanu rzeczy. Niedługo zrozumie, co stracił. Niedługo będzie tym zażenowany. Zgubiła wątek i o mało nie podskoczyła, czując na ramieniu dłoń matki. – Halo, ziemia do Shanti. Wyglądasz, jakbyś się zamyśliła. Coś cię trapi? Wzięła głęboki oddech. – Myślałam o Marze – odpowiedziała. – Nikt nie potrzebuje cudu bardziej niż ona.
– Mara byłaby świetnym materiałem dla Carlynn Shire – zapewnił ojciec. Joelle miała ochotę krzyczeć z czystej frustracji wobec tak jednotorowej mentalności, ale nadała głosowi spokojny ton. – Nie widzieliście Mary po wylewie – zauważyła. Rodzice dobrze znali Marę, kilkakrotnie były razem w Berkeley. – Lekarze twierdzą, że już taka zostanie. Ojciec nachylił się w jej stronę. – Co ci szkodzi pogadać z Carlynn Shire? – Czułabym się jak idiotka. – Może warto poczuć się jak idiotka, jeśli istnieje choćby cień szansy, żeby pomóc Marze – skwitował. – No tak, ale… – Pokręciła głową. – Wątpię, czy można do niej tak po prostu zadzwonić i poprosić o pomoc. – Gdybyś jej powiedziała, kim jesteś – wtrąciła matka. – Gdybyś przedstawiła się jako dziecko, które uratowała trzydzieści cztery lata temu w Big Sur, wtedy na pewno… – Chociaż – ojciec wpadł jej w słowo – może nie lubi, żeby jej przypominać o tamtym okresie. – Dlaczego? – zdziwiła się. – Z powodu wypadku. Joelle kilkakrotnie słyszała tę opowieść, lecz zawsze puszczała ją mimo uszu. Wiedziała, czym to grozi, jeśli poprosi, by ją przypomnieli. Będą nadawać w nieskończoność. Lecz teraz chciała się dowiedzieć więcej. – A co się właściwie stało? – Carlynn i jej mąż… – Alan Shire. – Joelle słyszała o nim. – Właśnie. Oboje byli lekarzami. A Carlynn miała dar uzdrawiania. W przeciwieństwie do Alana, który też interesował się takimi zjawiskami. Dlatego założyli Ośrodek Leczenia Ducha i Ciała, żeby zgłębiać mechanizmy uzdrawiania. Joelle wiedziała, że ośrodek nadal istnieje i znajduje się w okolicach Asilomar State Beach. Autorytety medyczne traktowały go z przymrużeniem oka, ale cieszył się uznaniem wśród kalifornijskich przedstawicieli medycyny alternatywnej. – Tak – dorzuciła matka. – Tylko że wtedy inaczej się nazywał. Pamiętasz może? Ojciec na chwilę utkwił wzrok w nowym karmniku. – Ośrodek Medyczny Carlynn Shire – powiedział. – No właśnie – potwierdziła matka. – Dopiero się wówczas rozkręcał. Penny Everett przyjechała do komuny bez głosu. Chciała uciec od stresu, będącego rzekomo przyczyną chrypki. – Zagrała w Hair – uzupełnił ojciec. – Kto? – pogubiła się Joelle. – Carlynn? – Nie, Penny – uściśliła matka. – Wiedziała, że bez głosu nie dostanie tej roli. Dawniej przyjaźniła się z Carlynn, więc zadzwoniła do niej z prośbą o przyjazd. Carlynn rzuciła wszystko i przyjechała do komuny. – Oczywiście zawsze uważaliśmy, że ściągnęła ją jakaś siła wyższa, bo zjawiła się dzień przed twoimi narodzinami – oświadczył ojciec. – Gdyby nie ona, nie byłoby cię dzisiaj
z nami. Zadrżała na tę myśl, pomimo swego sceptycyzmu. – No więc kilka dni po jej przyjeździe… – podjął ojciec. – Minął cały tydzień – poprawiła matka. – Dlatego Alan Shire i jej siostra tak spanikowali. – Mniejsza z tym – skwitował ojciec. – Trochę się zasiedziała, a nie mieliśmy telefonów, więc nie mogła powiadomić rodziny. Mąż z siostrą martwili się o nią i przyjechali do Big Sur na poszukiwania. – Popatrzył na żonę. – Jak miała na imię ta siostra? – zapytał. – Lisbeth. – Racja. Alan Shire i Lisbeth wynajęli domek w pobliżu tawerny Deetjena… Pamiętasz to miejsce? Joelle niecierpliwie kiwnęła głową, nie mogła się doczekać dalszego ciągu. – Wynajęli domek – ciągnął ojciec – po czym zaczęli się rozglądać za komuną. Jak zapewne pamiętasz, nie byliśmy jedyną komuną w Big Sur, więc chyba nie wiedzieli, od czego zacząć. Dotarli na miejsce już po ciemku. – Właściwie to Alan dotarł – uściśliła matka. – Siostra została w wynajętym domku. – Tak. A Carlynn była wtedy u Penny. Dopiero zdążyła wrócić od nas. Z Tęczy. – Uśmiechnął się. – Pamiętasz Tęczę? – No ba. – Też uśmiechnęła się na wspomnienie małej, ciemnej chatki. Umiała bezbłędnie przywołać jej zapach, popiołu zmieszanego z ziemistym, piżmowym aromatem drewnianych ścian domu wśród drzew oraz mgły. Jaką niezwykłą egzystencję prowadziła przez pierwsze dziesięć lat życia! – Na naszą prośbę przychodziła codziennie przez kilka dni po twoich narodzinach, bo myśleliśmy, że masz gorączkę. – Ty myślałeś, że ma gorączkę – zauważyła matka. – Nadal uważam, że miała – zaznaczył. – Moim zdaniem opadła za sprawą dotyku Carlynn. Nawet matka pokręciła na to głową, ale Joelle poczuła wzruszenie. Ojciec zawsze troszczył się o innych; lubiła wyobrażać sobie młodziutkiego Johnny’ego Angela, chorego z niepokoju o małą córeczkę. – Tak czy inaczej – podjął – wróciła do Penny po tym, gdy ciebie uzdrowiła. – Mrugnął do córki. – Potem przyjechał Alan Shire i zaraz ją zgarnął, nie zdążyła się nawet pożegnać. – Następnego dnia Carlynn jechała z siostrą Jedynką, szukając telefonu, sklepu czy czegoś tam, nie znały drogi i we mgle zjechały w przepaść. Lisbeth zginęła na miejscu, a Carlynn cudem przeżyła. – Byliśmy przerażeni, bo to mogło spotkać każdego z nas – uzupełnił ojciec. – Przynajmniej tych, którzy mieli samochód. Czuliśmy się strasznie. Carlynn pomogła Penny i uratowała ci życie, ale straciła siostrę i nic nie mogliśmy na to poradzić. – Wiem, że Penny nie mogła sobie tego darować – dodała matka. – Gdyby Carlynn nie została u niej tak długo, siostra nie musiałaby przyjeżdżać do Big Sur na poszukiwania. – Ale to było dawno temu – skwitował ojciec. – Wątpię, czy ktoś… no wiecie, formatu Carlynn, rozpamiętywałby stratę sprzed tylu lat. – W jakim jest teraz wieku? – zapytała Joelle.
– Hm, wtedy musiała być po trzydziestce – powiedziała matka. – Teraz musi mieć około siedemdziesiątki. – Naprawdę chciałbym, żebyś do niej pojechała. – Ojciec wytarł usta serwetką i odłożył ją na stół. – Bez względu na to, czy poprosisz ją o pomoc w sprawie Mary, na pewno ucieszy się na twój widok. Ucieszy ją świadomość, że żyjesz, że pobyt w komunie nie poszedł na darmo, mimo że pochłonął życie jej siostry. Że dzięki niej jesteś wspaniałym człowiekiem. Znowu zapiekły ją oczy. Co się dzieje? Będzie się teraz mazać z byle powodu, tylko dlatego że jest w ciąży? Też odłożyła serwetkę. – Zastanowię się, tato. – Ku swojemu zdziwieniu mówiła szczerze.
4 Dział socjalny nie dostał wiele miejsca w szpitalu. Położony na drugim piętrze, składał się z dużego pomieszczenia podzielonego na cztery małe biura, „królicze nory”, jak nazywał je personel. Największe biuro pełniło funkcję kwatery głównej, gdzie stały: ekspres do kawy, mała lodówka, zbiornik z wodą, skrytki na korespondencję oraz biurko recepcjonistki. Pozostałe trzy biura rozmieszczono w jednym rzędzie i rozdzielono ścianami z dykty, przez które dochodził szept, jeśli ktoś dobrze nadstawił ucha. Z tego powodu Joelle odczekała z telefonem do Carlynn Shire do czasu, aż została sama. Słyszała, jak Maggie, będąca recepcjonistką, sekretarką i szefową administracji, rozmawia w głównym biurze przez telefon ze swoim chłopakiem, ale Paul i Liam przebywali w innych częściach szpitala, więc postanowiła skorzystać z chwili spokoju. Wykręcając numer Ośrodka Leczenia Ducha i Ciała, zastanawiała się, czy Carlynn Shire przypomni sobie noworodka, którego „uratowała” ponad trzydzieści cztery lata temu. – Ośrodek Leczenia Ducha i Ciała Shire. – Głos w słuchawce należał do bardzo młodej kobiety. – Dzień dobry, nazywam się Joelle D’Angelo. – Kończąc zdanie, usłyszała, jak Liam wchodzi do sąsiedniego pomieszczenia. A niech to jasna cholera. Odwróciwszy się twarzą do ściany, zniżyła głos. – Czy mogłabym rozmawiać z Carlynn Shire? – spytała. Po drugiej stronie linii nastąpiła chwila wahania. – Carlynn Shire w zasadzie tu nie pracuje – odpowiedziała młoda kobieta. – Ach tak – odrzekła Joelle. – Myślałam… – Przeszła na emeryturę. Zjawia się, jeśli zachodzą jakieś wyjątkowe okoliczności, zwykle jej tutaj nie ma. – Rozumiem. – Joelle zastanawiała się, czy brnąć dalej. Czuła coraz silniejsze parcie na pęcherz. W ciągu zaledwie minionego tygodnia poznała umiejscowienie toalet dla pacjentów i personelu w całym szpitalu. Do tego nękały ją mdłości, a na samą myśl o wątróbce dostawała odruchów wymiotnych. Zanim się dowiedziała, że jest w ciąży, czuła się wyśmienicie, co skłaniało ją do refleksji, ile spośród objawów miało psychologiczne podłoże. – Chciałabym z nią porozmawiać – drążyła. – Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie jej szukać? – Nie udzielamy takich informacji. – A czy mogę przekazać dla niej wiadomość? Znowu wahanie. – Chwileczkę – powiedziała młoda kobieta. Byle niezbyt długą, pomyślała Joelle, zaciskając kolana. Liam rozmawiał u siebie przez telefon, i usłyszawszy jego głos, o mało się nie rozpłakała. Ostatnio wszystko doprowadzało ją do łez. Ku jej wielkiej uldze zakończył rozmowę i niebawem na korytarzu było słychać oddalające się kroki. W dawnych, dobrych czasach – przed nocą, która przekreśliła ich przyjaźń – niezawodnie
zajrzałby do niej po drodze i się przywitał. Przy wielu okazjach pytał, czy nie pójdzie z nim w weekend na pieszą wycieczkę, czasem z Samem w nosidełku na plecach Liama, czasem bez niego. Ostatnim razem, tuż przed urodzinami Sama, byli w Point Lobos. Później doszła do wniosku, że ta wycieczka stanowiła dla nich obojga punkt zwrotny, ostrzeżenie, które zignorowali. Wielokrotnie chodzili razem na piesze wycieczki; pomagały im rozładować stres i podsuwały okazję do rozmowy. Lecz tamta różniła się od pozostałych. Byli tylko we dwoje, a kiedy Liam podawał jej rękę, by wspięła się na kamień lub przeskoczyła wyschnięte koryto strumienia, wyczuwała w jego dotyku coś zupełnie nowego. Tamtego ranka podarowała mu książkę z medytacjami po stracie ukochanej osoby, i wziął ją ze sobą na wycieczkę. Usiedli na kamieniu, oparci o siebie plecami, a on czytał na głos. Znajdowali się wysoko nad Pacyfikiem, kormorany fruwały w dole ze skały na skałę, a lwy morskie unosiły się na wodzie. Jakież targały nią wówczas sprzeczne emocje! Otoczona zewsząd przez przyrodę, słuchała o uczuciach, jakie wzbudziła w nich choroba Mary. Te słowa, wraz z ciepłem, które od niego biło, wycisnęły jej łzy z oczu na myśl, co traci Mara, i napełniły radością, że ona sama jest cała i zdrowa. Potem Liam zerwał żółty kwiatek i wsunął go we włosy Joelle, muskając przy tym jej ucho, aż dostała gęsiej skórki. – Pewnie chroniony – powiedziała, ale zerwała drugi i też wsunęła mu za ucho. Trzymając się za ręce, ruszyli po mniej wyboistej części szlaku, i żadne z nich nie nawiązało słowem do faktu, że ich przyjaźń wkroczyła w nową fazę, bez związku z dotychczasową. Stwierdziła, że bez łazienki dłużej nie wytrzyma. Już miała się rozłączyć, kiedy w słuchawce zabrzmiał głos nieco starszej kobiety. – Podobno chce pan rozmawiać z Carlynn Shire? – spytała. – Owszem. – W jakiej sprawie? Joelle się zawahała. „Chcę, aby uzdrowiła moją przyjaciółkę” zabrzmiałoby idiotycznie, jeśli nie na wskroś bezczelnie. – Chciałabym porozmawiać z nią o przyjaciółce, która jest bardzo chora i… – Ona już nie przyjmuje zleceń – ucięła tamta. – Od dawna. Bardzo mi przykro. – Chwileczkę! – zawołała Joelle w obawie, że kobieta rzuci słuchawkę. – Ja… uhm, Car… Doktor Shire uratowała mi życie przed wielu laty, kiedy się urodziłam, i bardzo chciałabym ją poznać… odnowić znajomość. – Proszę mi przypomnieć pani nazwisko. Tym razem Joelle przedstawiła się jako Shanti Joy Angel i miała nadzieję, że kobieta nie mrugnęła okiem, zanotowując to na kartce. W swojej pracy słyszała pewnie najdziwniejsze imiona. – Kiedy uratowała pani życie? – Trzydzieści cztery lata temu. Urodziłam się w komunie Cabrial w Big Sur; tak się złożyło, że właśnie gościła u przyjaciółki. Nie oddychałam po urodzeniu. Rodzice twierdzą, że mnie ocaliła. Na drugim końcu linii zapadła długa cisza. Joelle łudziła się, że tamta wszystko zapisuje. – Proszę mi podać swój numer – usłyszała wreszcie. – Przekażę wiadomość doktor
Shire. Sama zadecyduje, czy do pani zadzwonić. – Oczywiście, rozumiem. – Podała domowy oraz służbowy numer i się pożegnała, czując wręcz niesamowite pragnienie rozmowy z Carlynn Shire. W głowie zadźwięczały jej słowa ojca: „Może warto poczuć się jak idiotka, jeśli istnieje choćby cień szansy, żeby pomóc Marze”.
5 Carlynn Shire stała przed ogromną półką z książkami w domowej bibliotece i z głową lekko przechyloną na bok omiatała wzrokiem tytuły w poszukiwaniu książki o fokach. W ostatnich latach miała niewiele czasu na rzeczy tak frywolne jak foki baraszkujące w oceanie za domem, lecz dziś, kiedy zostało jej tak niewiele czasu, łaknęła ich widoku całkiem jak w dzieciństwie. Zabawne, że człowiek docenia na starość proste przyjemności z czasów, kiedy dorastał, pomyślała, a będąc dorosłym, traktuje je z doskonałą obojętnością. Nagle, kiedy wiesz, że twoje życie ma się ku końcowi, prostota bierze górę nad wszystkim innym. Zadzwonił telefon na dużym biurku po drugiej stronie biblioteki i Alan, który czytał w fotelu „Wall Street Journal”, włączył głośnik. – Dom Shire’ów – powiedział. – Alan? – Była to Therese, która tak fachowo prowadziła ośrodek, że w zasadzie przestała już do nich dzwonić. Carlynn odwróciła się na dźwięk jej głosu. – Witaj, Therese – powiedział Alan. – Jak się masz? – W porządku, dzięki. Mam wiadomość dla Carlynn. – Słyszę cię, Terry. – Carlynn podeszła do biurka i przysiadła na poręczy kanapy. – Jesteś na głośnomówiącym. O co chodzi? – Wybacz, że zawracam ci głowę, ale dzwoniła jakaś kobieta, która chce z tobą porozmawiać w sprawie chorej przyjaciółki. Powiedziałam, że już się tym nie zajmujesz, lecz nalegała. Twierdziła, że ciebie zna. Znaczy, poniekąd. Mówiła, że uratowałaś jej życie tuż po urodzeniu. W komunie w Big Sur. Carlynn i Alan wymienili spojrzenia. Minęła dłuższa chwila, zanim Carlynn znowu się odezwała. – Jak się nazywa? – Shanti Joy Angel. – Ach tak. – Carlynn nie odrywała oczu od Alana. – Coś ci to mówi? – zapytała Therese. – Minęło sporo czasu. – Nigdy nie zapomnę tamtego… – Oddzwoń do niej, Therese, i powtórz to, co mówiłaś za pierwszym razem – rzucił Alan, nachylając się do telefonu. – Carlynn nikogo już nie leczy. Spojrzała na niego z rozdrażnieniem. – Zaczekaj, Therese. – Sięgnęła po słuchawkę. – Przyjmę ją, jeżeli tu przyjedzie. – Nie patrzyła na Alana, usłyszała jednak, jak ze złością wypuszcza powietrze, i wiedziała, że się zirytował. – Tak? – W głosie Therese zabrzmiało zdziwienie. – Tak. – Wzięła długopis, notes i nachyliła się nad biurkiem. – Podaj mi jej numer, Quinn zadzwoni i umówi ją na spotkanie. – Zapisała numer. – Dzięki – dodała. – Jak sobie radzisz? – Świetnie. Na spotkaniu w przyszłym tygodniu zdam ci pełną relację. A co u ciebie,
Carlynn? – W porządku, kochana. Czuję się znacznie lepiej bez tych wszystkich trucizn, które mi dawali. W takim razie do zobaczenia w przyszłym tygodniu. Odłożyła słuchawkę i zawiesiła wzrok na zdumionej twarzy Alana. – I po co ci to, na litość boską? – zapytał. – Umieram, Alanie. – Skrzyżowała ręce na piersi. – Powiedz mi, co mam do stracenia? – Oboje doskonale wiemy, co masz do stracenia. Bał się, i nagle wzbudził jej litość. Strach towarzyszył mu od zawsze. Nachyliwszy się, objęła go delikatnie i cmoknęła w policzek. – Może jestem stara i umieram, ale nie zdziecinniałam. Nie zrobię nic, co mogłoby nas narazić. Przecież wiesz. Wsparta na lasce, którą kochała i nienawidziła zarazem, przeszła z biblioteki do wielkiego salonu, a stamtąd przez drzwi balkonowe na przestronny taras za domem. W ciepłym, niemal balsamicznym powietrzu unosił się słonawy zapach Pacyfiku pomieszany z cytrusowym aromatem cyprysów otaczających posiadłość. Oparła laskę o krzesło ogrodowe i podeszła na skraj tarasu, jak najbliżej wody. Jaki cudowny dzień na jej ukochanym Cypress Point! Turkusowe morze pod intensywnie błękitnym niebem było w obramowaniu cyprysu, rosnącego tak blisko tarasu, że mogła wyciągnąć rękę i dotknąć szorstkich liści. Uniosła ramiona i rozpostarła je szeroko, zamykając świat w symbolicznym uścisku. Powinna zaznać spokoju, w tym raju, który był jej domem, u kresu długiego przecież życia. Powinna smakować świat i obserwować foki na plaży Fanshell, pochłonięta widokiem ich wielkich oczu oraz migotliwych ciał, i niczym więcej. Ale spokój to rzecz ulotna, a ona znała tego powód. Trzydzieści cztery lata to długo, gdy nam coś ciąży. Rozpacz, poczucie winy i dotkliwej straty nie dawały jej spokoju, splątane w sercu i umyśle. Czy umrze pod jarzmem wspomnień z tamtego okresu? Shanti Joy Angel. Wystarczyły te trzy słowa, i obraz Big Sur stanął jej przed oczami jak żywy. Nieważne, co Alan ma na ten temat do powiedzenia, spotka się z tą młodą kobietą. Nie bardzo wierzyła w opatrzność ani w to, że wszystko dzieje się z jakiegoś powodu, lecz wzięła to za znak, na który nie sposób machnąć ręką. Może to przypadek, że dziewczynka z Big Sur zadzwoniła do niej właśnie teraz, kiedy świadomość własnych grzechów mąciła jej, Carlynn, kojącą bliskość końca. A może dar od losu.
6 Cypress Point, 1937 – Mieszkamy w Zaklętym Kręgu, dziewczynki – oznajmił Franklin Kling. Stał na tarasie posiadłości i palił cygaro, zapatrzony w Pacyfik, z siedmioletnimi bliźniaczkami Carlynn i Lisbeth u boku. – Co to znaczy, tatusiu? – zapytała Carlynn. Franklin chwilę zwlekał z odpowiedzią w obawie, że słowa zburzą czar tej chwili. Widok tworzyły zewsząd otaczające ich ciemną zielenią cyprysy, kurczowo uczepione skał wzdłuż całego nabrzeża. Szkarłatne słońce chyliło się ku zachodowi i pełzło w stronę wody, a powietrze było rześkie i czyste, choć wiedzieli, że wkrótce nadejdzie mgła. Taka czystość popołudnia u schyłku lata to prawdziwa rzadkość. Spokój Franklina mąciło tylko jedno: nie było tutaj z nimi Presto, ich wielkiego rudego psa. Zwykle nie odstępował dziewczynek na krok, czy znajdowały się na tarasie, czy w swoich pokojach. Tego wieczoru jednak spał w kuchni. Spał od godziny – a może całą wieczność. Franklin nie chciał o tym myśleć. Później będzie musiał do tego nawiązać, lecz na razie upajał się widokiem, cygarem oraz bliskością córek. – Tak nazywają czasem Seventeen Mile Drive – odpowiedział, zerkając na Carlynn. – Nie wiedziałaś o tym. Żyjesz tak, jakbyś mieszkała w zwyczajnym miejscu. Takim na przykład Iowa City, na miłość boską. – Franklin dorastał w Iowa. – Ale tak naprawdę mieszkasz w raju. Czasami warto się nad tym zastanowić. – Utkwił wzrok w horyzoncie. – Zaklęty Krąg – powtórzył. – Co znaczy „zaklęty”? – chciała wiedzieć Carlynn. – To znaczy… urzekający – rzucił, ale zaraz pokręcił głową. – Nie, to za mało. Zniewalający, taki, który cię przyciąga jak magnes. Pomyśl o wszystkich niezwykłych rzeczach, jakie możesz tu zobaczyć. Oczywiście nie macie porównania, bo mieszkacie tutaj od zawsze. Takie z was szczęściary. – Zaśmiał się pod nosem i pyknął cygaro. – Kiedy dorastałem, otaczały mnie tylko płaskie pola kukurydzy, gdziekolwiek spojrzeć. Nie było na czym oka zawiesić. Tu wystarczy pojechać do sklepu, żeby przejechać przez las… Dziewczynki zadrżały. W lesie było strasznie. – …I zaraz widać ocean. Są ludzie, którzy nigdy w życiu nie widzieli oceanu, a wy macie go pod nosem. Jest taki jeden cyprys wystający ze skały, sam jak palec, trzyma się pazurami i próbuje rosnąć, koślawy i zgarbiony od wiatru. Lecz nie daje za wygraną. Wszystko tutaj walczy o przetrwanie. Carlynn i Lisbeth czuły siłę miejsca, w którym mieszkały. Rozumiały je lepiej, niż się Franklinowi zdawało. I bardzo doceniały. Obecnie miały dom za plecami, szara fasada wznosiła się nad nimi, wysoko ponad oceanem i skałą, na której stał. Wiedziały, że obok posiadłości, za cyprysem i pofałdowanym lasem, znajdowała się plaża Fanshell, gdzie
często oglądały z ojcem foki bądź przeczesywały piasek w poszukiwaniu muszelek. Czasem zabierał je na inną plażę, gdzie badały jeziorka utworzone przez przypływ, magiczne światy pełne morskich stworzonek i podwodnych ogrodów. Na niebie za domem często zjawiały się niezdarne pelikany, zimą zaś wieloryby przepływały tuż pod samym oknem. Dziewczynki miewały przez nie koszmary, przynajmniej Lisbeth. Carlynn prawie nic nie ruszało. Z wyglądu niemal się od siebie nie różniły, nie wyłączając wicherka na czubku głowy, wiecznej bolączki ich matki Delory, były jednak zupełnie inne. A Delora nie pozwalała im o tym zapomnieć. Nie stroiła ich w identyczne sukienki, nie posłała do jednej szkoły ani – powiedzmy to sobie wprost – nie traktowała jednakowo. Carlynn nosiła długie włosy, spływające platynową kaskadą na plecy, za to Lisbeth strzyżono na krótko, a loki tańczyły wokół jej twarzy, kiedy szła. Carlynn chodziła do drugiej klasy w Douglass School, prywatnej szkole w Carmel. Budynek w śródziemnomorskim stylu wznosił się wśród wysokich drzew i oprócz nauki na wysokim poziomie oferował tenisa i badmintona, kółko teatralne i lekcje jazdy konnej. Policzki Carlynn zawsze były zdrowo zaróżowione. Lisbeth z kolei uczęszczała do Esley Rhodes School, mniej prestiżowej szkoły prywatnej położonej nieopodal szkoły siostry, lecz oddalonej od niej o lata świetlne pod względem udogodnień oraz poziomu kadry. Wychowawczyni Carlynn zabrała swoją klasę na majowe otwarcie mostu Golden Gate, ale nauczycielka Lisbeth nigdy by na to nie wpadła. Koniec końców Franklin sam zabrał Lisbeth, żeby jej to nie ominęło. Dziewczynki nie znały różnicy między swoimi szkołami, przynajmniej w wieku lat siedmiu, jednakże większość ludzi wiedziała, że Carlynn jest lepiej kształcona. I każdy, kto spędził dłużej niż pięć minut w towarzystwie Delory, znał powód owej różnicy. Franklin położył rękę na główce Lisbeth. – Wy dwie też jesteście cudami Seventeen Mile Drive – oznajmił. – Bliźniaczki. Identyczne jak dwie krople wody. Szkoda, że mama obcięła ci włosy, Lisbeth. – Za to wyglądam jak Shirley Temple – powiedziała Lisbeth tak cichutko, że ocean ją zagłuszył. Była cichą bliźniaczką, a jej nieśmiałość brała się z braku poczucia własnej wartości. Ludzie zawsze zachwycali się anielskimi włosami Carlynn, a na Lisbeth nie zwracali uwagi. Ale Rosa, gosposia, stwierdziła, że Lisbeth wygląda „jak ta słodka Shirley Temple”, i dziewczynka wzięła sobie jej słowa głęboko do serca. Franklin Kling próbował traktować je sprawiedliwie. Może trochę go ponosiło w stosunku do Lisbeth, gdyż chciał jej wynagrodzić matczyną obojętność wobec „drugiej córki”. Właśnie tak Delora Kling zawsze nazywała Lisbeth – „moja druga córka”, jakby Lisbeth była lata młodsza od Carlynn, a nie tylko pół godziny. Franklin to odbierał jako „gorsza córka” i za każdym razem się jeżył, bo w jego odczuciu Lisbeth uważała tak samo. Delora nie wiedziała, że nosi bliźnięta, kiedy zgłaszała się do szpitala przed siedmiu laty. Cieszyła się z ciąży i przez całe dziewięć miesięcy była weselsza niż zazwyczaj. Normalnie miewała humory, których Franklin nie umiał przewidzieć. Razem urządzili pokoik dziecięcy w jednej z sypialni na piętrze, kupili śliczne meble i położyli tapetę w odcieniach różu i błękitu, na każdą ewentualność. Lecz Delora nie wzięła pod uwagę dwójki dzieci. Jeszcze przed ślubem, gdy rozmawiali o założeniu rodziny, zaznaczyła bardzo wyraźnie, że nie życzy sobie mieć więcej niż jedno dziecko.
– Nie wiem, czy w ogóle nadaję się na matkę – wyznała nad wyraz szczerze. – Dlatego musisz mi obiecać, że zadowoli cię tylko jedno. Obiecał. Kochał Delorę, uwielbiał błysk w jej oczach, kiedy była szczęśliwa, a kiedy się w niej zakochiwał, przeważnie taka właśnie była. Uważał jej sporadyczne fochy za nieistotne. Lecz jej rodzice, z którymi zamieszkali w posiadłości, zginęli tuż po ślubie córki, i od tamtej pory coraz częściej popadała w przygnębienie. Carlynn przyszła na świat nadzwyczaj gładko, zwłaszcza jak na pierwsze dziecko, i Delora odmówiła nawet przyjęcia mieszanki morfiny i skopolaminy1 zaproponowanej przez lekarza. Wybrała już z Franklinem imię, jeśli urodzi się dziewczynka. Pragnęła ją nazwać na cześć zmarłych rodziców, łącząc ich imiona: Carl i Lena. Franklin zostawił jej wolną rękę; był pokojowo nastawionym człowiekiem i miał nadzieję, że dzięki dziecku Delora przestanie wreszcie opłakiwać rodziców. Nie wpadł na to, że próbowała odtworzyć własną rodzinę – ojca, matkę oraz ich oczko w głowie, zamieszkałych w posiadłości w Zaklętym Kręgu. W czasie porodu krążył nerwowo w poczekalni i nie posiadał się ze szczęścia, gdy pielęgniarka obwieściła mu narodziny córki. – Ale jeszcze nie skończyliśmy – dodała z uśmiechem. – Będzie drugie. – Drugie? – Bliźnięta. Kolana się pod nim ugięły i usiadł, szczerząc się pod nosem; z tej radości zapomniał, że Delora stanowczo obstawała przy jednym potomku. Lecz to, co działo się na sali porodowej, na zawsze przesądziło o uczuciach żony względem córek. Carlynn gładko wyśliznęła się na świat, przysparzając matce niewiele bólu. Ale drugie dziecko stawiało opór. Ułożyło się pośladkowo, „od początku stawała okoniem”, mawiała później matka – przy każdej okazji. Delora wiła się z bólu i błagała o środek przeciwbólowy, który miał jej przynieść ulgę. Kiedy się ocknęła, stwierdziła, że rozcięto jej brzuch, by wydobyć drugą córkę. Najlżejszy ruch, kiwnięcie palcem czy mrugnięcie okiem, przyprawiał ją o ból. Mała przez kilka dni nie dostawała imienia, i podczas gdy Carlynn od razu miała smykałkę do ssania, Lisbeth nijak nie mogła załapać, jakby wyczuwała matczyną niechęć. Franklin obserwował czasem jej zmagania i odnosił wrażenie, że mała do tego stopnia boi się podpaść Delorze, iż z nerwów nic jej nie wychodzi. Całkowicie to rozumiał, gdyż sam często miał podobne odczucia. Podczas tych pierwszych dni w szpitalu, kiedy karmił bezimienne dziecko z butelki, a Delora karmiła piersią Carlynn, postanowił nadać córce imię Lisbeth, po swojej matce, która wówczas jeszcze żyła. Nie dogadywały się z Delorą, więc oczekiwał sprzeciwu, lecz kiedy o tym wspomniał, żona odpowiedziała: „Nie obchodzi mnie, jak to nazwiemy”. Aż mu skóra ścierpła. – Jak ją nazwiemy – poprawił, tuląc z czułością jasnowłosego aniołka. Pielęgniarki przekonywały, że niechęć Delory do drugiego dziecka minie z czasem. Pokocha obie dziewczynki jednakowo, twierdziły. Teraz jeszcze ból odwraca jej uwagę. Nie wiedziały, podobnie jak on w owym czasie, tego, o czym Delora wiedziała od początku: że naprawdę ma w sercu miejsce tylko dla jednej. Sytuacja Lisbeth nie zmieniała się. Była niespokojnym, trudnym niemowlęciem i bez
przerwy budziła siostrę zawodzeniem. Ale Franklin często obwiniał siebie za nastawienie Delory. Nie powinien był nadać dziecku imienia Lisbeth, gdyż wzbudziło to kolejne negatywne skojarzenie z kimś znienawidzonym przez żonę: jego matką. Mógł zaczekać, aż Delora sama wybierze imię. Dzięki temu dziecko stałoby się jej własnym. – Panie Kling? Odwróciwszy się, zobaczył Rosę w drzwiach balkonowych. – Kolacja – powiedziała. W jej głosie nadal pobrzmiewał meksykański akcent, choć spędziła w tym kraju trzy dekady. – Idziemy się umyć, dziewczynki. Kolację podawano w wielkiej jadalni z widokiem na ocean. Rosa im usługiwała, tak jak usługiwała rodzinie Delory, zanim on się wprowadził. Nie była wybitną gospodynią, ale jej serdeczność od początku wzbudziła sympatię Franklina. Podobało mu się, że nie robi różnic między dziewczynkami, a raz zapytała nawet – z góry przepraszając za śmiałość – z jakiej racji tylko Carlynn chodzi do Douglass School. Przy kolacji Delora wypytywała Carlynn, jak jej minął dzień w szkole, a Lisbeth grzebała widelcem w talerzu, milcząca jak zjawa. Kiedy żona ucichła, aby nabrać tchu, Franklin włączył się do rozmowy. – Kto chce jutro ze mną pożeglować? – spytał i zobaczył, że Lisbeth od razu rozbłysły oczy. Zadał to pytanie, żeby ją rozweselić. – Ja! – zawołała. – A ty, Carlynn? – zwrócił się do drugiej córki. Pokręciła głową. – Nie, dziękuję – odpowiedziała zgodnie z jego przewidywaniami. Nie znosiła wody, odkąd ich łódź wywróciła się w Zatoce Monterey przed kilku laty. Dziewczynki miały na sobie kapoki, lecz woda była lodowata i najadły się strachu, zwłaszcza Carlynn. Lisbeth wciąż uwielbiała żeglować, ale jej siostra stwierdziła, że to nie dla niej. Franklinowi to nie przeszkadzało. W szkole nie brakowało jej okazji do przygód, i chciał, żeby Lisbeth miała coś swojego. Ulubione zajęcie, w którym będzie mogła zabłysnąć. Pod koniec posiłku Delora spojrzała przez stół na Franklina; wiedział, że pyta, czy mają zostać w jadalni i powiedzieć dziewczynkom o Presto. „Biblioteka”, rzucił bezgłośnie, i Delora wstała. – Chodźmy do biblioteki, dziewczynki – zakomenderowała. – Tatuś i ja chcemy z wami porozmawiać. Franklin poprowadził rodzinę przez hol do biblioteki. Aż się wzdragał przed tym, co się święci. Delora usiadła z Carlynn na sofie pod oknem, a Franklin i Lisbeth usadowili się na fotelach. Dziewczynki miały niepewne miny. Rzadko zapraszano je do rozmów rodzinnych. – Ty im powiedz, Franklinie – mruknęła Delora. Franklin przeniósł wzrok z jednej córki na drugą. – Presto jest bardzo chory – oświadczył. Dziewczynki spojrzały odruchowo w stronę kuchni, gdzie – jak wiedziały – pies spał przy piecu. Żadna się nie odezwała. Franklin odchrząknął i mówił dalej. – Obawiam się, że umrze.
– Nie! – Carlynn rozpłakała się, a Delora przytuliła ją do siebie i pogłaskała po wiecznie rozwichrzonych włosach. – Cii, kochanie, wszystko będzie dobrze. Lisbeth siedziała z dłońmi zaciśniętymi na podołku, nawet nie drgnęła. Ale oczy jej błyszczały. – Jutro – ciągnął Franklin – zabierzemy Presto do weterynarza, żeby go… uśpił. – Zabił? – krzyknęła Carlynn. – Proszę, nie, tatusiu. Mamusiu? – Spojrzała z nadzieją na matkę. – On bardzo cierpi, Carlynn – tłumaczyła Delora. – Nie może oddychać i sama wiesz, że ledwo powłóczy łapami. – Prawie oślepł – dorzucił Franklin. – Chcemy skrócić mu cierpienia, Carly. Po co ma się męczyć, jeśli możemy pozwolić mu odejść? Carlynn przylgnęła do matczynej piersi, cicho łkając, i Franklin dostrzegł łzy w oczach żony. Nie była nieczułą kobietą, miała tylko ograniczone zasoby miłości. Lisbeth siedziała z buzią w podkówkę, jakby usiłowała nad sobą zapanować, ale po policzkach spłynęły jej łzy jak grochy. Franklin podszedł do otomany przy jej fotelu i usiadł. Nachyliwszy się, przykrył rękami jej splecione dłonie. – Dobrze się czujesz, Lizzie? – zapytał. Pokiwała głową, przygryzając drżącą wargę. Była dzielna. Opanowana. Poczuł ucisk w gardle. Nikt nie doceniał tego dziecka oprócz niego. Niezupełnie. Carlynn odsunęła się od matki i ujrzała ból na twarzy siostry bliźniaczki. Zeskoczyła z sofy, podbiegła do siostry i ją objęła. – Ja im na to nie pozwolę, Lizzie – oznajmiła, jakby zapomniała, że jest tylko dzieckiem. Jednakże Lisbeth była świadoma ograniczeń siedmiolatki. Skinęła głową, jakby dla świętego spokoju, ale Franklin nadal widział smutek w jej oczach. Tamtej nocy Carlynn spała na kuchennej podłodze, obejmując bezwładne ciało Presto. Franklin i Delora próbowali zagonić ją do łóżka, ale się nie dała. – Zostaw – powiedział wreszcie Franklin do żony. – Niech pobędzie przy nim tę ostatnią noc. Delora ustąpiła. Patrzyła, jak mąż przykrywa dziewczynkę kołdrą, całuje ją w czubek głowy i głaszcze Presto. Następnie położyli się spać. Chrapliwy oddech psa niósł się po całym domu. Carlynn szeptała mu do ucha słowa otuchy, miłości, a może błagania, nie wiadomo, ale sierść na karku miał mokrą od łez. Rankiem wszystkich obudziło szczekanie Presto. Zeszli na dół i ujrzeli go siedzącego obok Carlynn, jak gdyby nigdy nic. Dziewczynka objęła go ręką za szyję. – Presto jest głodny – oznajmiła z prostotą, a Lisbeth podbiegła i przytuliła najpierw psa, a potem siostrę. Weterynarz powie później, że być może postawił błędną diagnozę i stan psa okazał się mniej poważny, niż zakładał. Może i tak. A może nie. 1 Twilight sleep – mieszanka przeciwbólowa stosowana na początku XX wieku w czasie porodu zamiast popularnego wcześniej chloroformu; powodowała półsen i otępienie bez utraty świadomości (przyp. tłum.).
7 Telefon zadzwonił w chwili, gdy Joelle wchodziła wieczorem do mieszkania. Rzuciła torebkę i terminarz na kuchenny blat, a następnie podniosła słuchawkę. – Halo? – Chciałbym rozmawiać z Shanti Angel – odezwał się głos dojrzałego, może nawet starszego mężczyzny, głos głęboki i dystyngowany. – Przy telefonie – odpowiedziała. – Dzwonię w imieniu Carlynn Shire. Otrzymała wiadomość, że chce się pani z nią spotkać. – Tak. Zgadza się. – Łączy was coś szczególnego – podsunął, a ona opowiedziała mu historię swoich narodzin. – Doktor Shire powiedziała, że jeśli zechce pani do niej przyjechać, chętnie z panią porozmawia. – Pamięta mnie? – Mówi, że tak. Joelle musiała się uśmiechnąć. – Przyjadę z wielką chęcią. Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie i kiedy. – Może panią przyjąć w przyszły wtorek w południe. Był to środek dnia roboczego, ale nie śmiała poprosić o inny termin. – Dobrze. Jaki adres? – Czy słyszała pani o Seventeen Mile Drive? – Tak – odparła. Wszyscy słyszeli o Seventeen Mile Drive. Joelle mieszkała niedaleko, ale była tam tylko kilka razy, gdyż obowiązywała opłata za przejazd. Zaglądali tam głównie turyści, złaknieni imponującego widoku na Półwysep Monterey – oraz wybrańcy, którzy mieli szczęście mieszkać wzdłuż trasy. Mężczyzna podał jej adres, tłumacząc, że dom stoi nieopodal Cypress Point. Joelle stwierdziła w duchu, że z pewnością nie chodzi o zwykły „dom”. – Kiedy skręci pani na podjazd – ciągnął – proszę nacisnąć guzik w słupku po lewej stronie. Zobaczy pani. Otworzę pani bramę. – Dziękuję. – Aha, i proszę powiedzieć pracownikowi w bramce na Seventeen Mile Drive, że jedzie pani tutaj, do posiadłości Klingów. Uprzedzę go o pani przyjeździe. Nie będzie pani musiała płacić. – Dziękuję – odpowiedziała. – To miło z pana strony. Odłożywszy słuchawkę, zanotowała godzinę w terminarzu. Chętnie pozna Carlynn Shire i posłucha jej wersji dramatycznej historii swoich narodzin. Opowie o Marze i zobaczy, co Carlynn będzie miała do powiedzenia. Ale nie zwierzy się Liamowi. Postukałby się w głowę. I pewnie miałby rację, pomyślała.
Następnego dnia siedziała w dyżurce na oddziale położniczym obok ordynatorki Rebekki Reed, uzupełniały karty pacjentów. Język ją świerzbił, aby opowiedzieć lekarce o ciąży. Zerknęła kątem oka na smukłą dłoń lekarki sunącą po kartce, na nadzwyczajnie schludne pismo. Nawet przy tej czynności Rebecca emanowała kompetencją i pewnością siebie. Była trzydziestodziewięcioletnią atrakcyjną blondynką o długich włosach spiętych klamrą na karku. Pomogła Joelle znaleźć specjalistę, kiedy bezskutecznie starali się z Rustym o dziecko, lecz mimo swojego doświadczenia i renomy nie uchodziła za szczególnie ciepłą osobę. Nie była czułym lekarzem, który potrzyma za rękę w razie potrzeby. Joelle kusiło, by zwierzyć się pani doktor ze swoich rozterek, jednakże coś ją powstrzymywało. Prawie ze wszystkimi rozmawiała swobodnie, ale w towarzystwie Rebekki zawsze czuła się trochę nieswojo. Przy kilku towarzyskich okazjach rozmowa szła im jak po grudzie. Mimo to chciała, żeby właśnie Rebecca była jej lekarzem prowadzącym. Zamierzała poinformować lekarkę, że jest w dwunastym tygodniu ciąży, pod koniec pierwszego trymestru. Sama Joelle zrugałaby każdą kobietę, która zwlekałaby tak długo z pierwszą wizytą, lecz postanowiła nie mówić o ciąży, dopóki nie będzie to bezwzględnie konieczne. Zadzwonił pager Rebekki, która metodycznie zamknęła kartę pacjenta i zakręciwszy pióro, dopiero spojrzała na wyświetlacz. Sięgając po telefon na biurku, zerknęła na Joelle. – To z pogotowia – wyjaśniła, i Joelle skinęła głową. Pochłonięta własnymi notatkami, przysłuchiwała się odpowiedziom Rebekki i zachodziła w głowę, czy Liam bierze w tym udział. Nie miała pewności, zwłaszcza że Rebecca bardziej przysłuchiwała się, niż mówiła. Po chwili odłożyła słuchawkę. – Muszę lecieć – oznajmiła i wstała. Oburącz wygładziła spódnicę i sięgnęła po notatnik oraz pióro. – Próbują złapać Liama, ale raczej padnie na ciebie, Joelle. Wiozą ofiary wypadku. Kobieta w trzydziestym ósmym tygodniu ciąży i jej mąż. Jemu nic się nie stało, ale ona chyba nie przeżyje. Sprawdzimy, czy da się uratować dziecko. – Daj znać, czy je tu przywieziecie – poprosiła Joelle. Jeśli dziecko przeżyje, z pewnością zostanie przewiezione na oddział dla noworodków, więc sprawa trafi w jej ręce. Na razie to należy do obowiązków Liama. Joelle wyobraziła sobie, jak staje on w obliczu sytuacji, gdy zrozpaczony mężczyzna zostaje sam z dzieckiem. Wstała, zamknęła kartotekę i odłożyła ją na obrotowy blat. Drażliwa sytuacja. Nie wytrzymałby tego. Z tą myślą ruszyła korytarzem w stronę pogotowia.
8 Liam kierował się w stronę oddziału kardiologicznego, gdy minęła go Rebecca Reed. W przelocie dotknęła jego ramienia. – Jeszcze nie odchodź – rzuciła. – Będziesz potrzebny. – Co się dzieje? – Usłyszał wycie karetki, ale Rebecca nie zawracała sobie głowy odpowiedzią. Cała Rebecca. Jedna z pielęgniarek, która dosłyszała ich rozmowę, przystanęła na chwilę obok Liama po drodze do drzwi. – Wypadek samochodowy – powiedziała. – Mężczyzna nie ucierpiał, ale kobieta wypadła przez przednią szybę i zmarła w drodze do szpitala. – Zanim ruszyła dalej, dodała: – Była w ciąży. Liam stanął opodal korytarza łączącego pogotowie z resztą szpitala i poczuł, jak spływa na niego odrętwienie. Kiedyś już tak się zdarzyło. Nie było to odrętwienie emocjonalne, choć przypuszczał, że poniekąd był to paraliż w dosłownym tego słowa znaczeniu, który zaczynał się od stóp i unosił do piersi, uniemożliwiając swobodny oddech. Liam stanął jak słup, obezwładniony przemożną chęcią ucieczki. Mógłby wyjść i udawać, że nie powiadomiono go w porę, że nie zdążył zająć się mężczyzną, który „nie ucierpiał”. Ten mężczyzna już nigdy się nie otrząśnie. Patrzył nieprzytomnie, jak wiozą kobietę do sali zabiegowej. Nie licząc smugi zaschniętej krwi na skroni, jej obrażenia były niewidoczne, miała ogromny brzuch. Mężczyzna utykał obok wózka, być może doznał niegroźnego urazu, i ściskał bezwładną dłoń żony. Oboje na oko tuż po trzydziestce. Jedna z pielęgniarek odłączyła się od pozostałych i zbliżyła do Liama. – Zajmij się mężem, dobra? – powiedziała. Zastanawiał się, czy dostrzega panikę w jego oczach. – Fizycznie wyszedł bez szwanku, ale emocjonalnie… – Ja to zrobię. Liam odwrócił się na dźwięk czyjegoś głosu za plecami. Joelle. – Słyszałam, co się stało – dodała. Dotknęła jego ramienia i pospiesznie cofnęła rękę. – Dziecko prędzej czy później trafi na mój oddział, więc pomyślałam, że wezmę tę sprawę. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, Liamie. Wątpił, czy zdołał ukryć wdzięczność, jaka go ogarnęła. Joelle wiedziała. Usłyszała o wypadku i zrozumiała, że on nie da rady. I przyszła. – Dzięki – wykrztusił, a przynajmniej spróbował. Zaschło mu w gardle, ale Joelle już poszła. Nie wypuszczając ręki żony, mężczyzna usiłował wejść do sali w ślad za wózkiem, ale pielęgniarki pokręciły głowami i kazały mu zostać. Liam zobaczył, jak Joelle ujmuje go pod ramię i mówi coś ściszonym głosem. Wreszcie puścił dłoń żony i stanął obok Joelle, a jego zmartwiała twarz wyrażała niedowierzanie, które Liam doskonale znał. Oboje patrzyli, jak drzwi się zamykają, i Liam się odwrócił, żeby więcej nie widzieć.
– Co dzisiaj robimy, Sam? – zapytał, kiedy wyjeżdżali z parkingu przy domu opieki, kilka godzin po zdarzeniu na pogotowiu. Zerknął w lusterko wsteczne na synka przypiętego w foteliku. Sam nie odpowiedział, bez reszty pochłonięty klamką w drzwiach, i Liam się uśmiechnął. Czuł się lepiej. Wraz z Sheilą i Samem odwiedził Marę i zdarzenie na pogotowiu wywietrzało mu z głowy. Ilekroć się pojawiało, myślał o Samie. Ten wybieg – zastępowanie negatywnej myśli pozytywną – działał za każdym razem. Prawie. Nastała jego ulubiona część dnia, czas spędzony tylko z Samem. Synek był radością w najczystszej postaci. Nie wiedział, co to smutek, nie znał tragicznych okoliczności swoich narodzin. Liam ponownie spojrzał w lusterko wsteczne, wypatrując z upodobaniem podobieństwa do Mary. Chłopiec miał jej niewiarygodnie ciemne oczy i porcelanową skórę, ale co najważniejsze, odziedziczył po matce usposobienie, dające się dostrzec w optymizmie i podnieceniu, z jakimi rzucał się na każde nowe wyzwanie. Liam zaparkował przed domem i wypiął Sama z fotelika. Przypomniał sobie, że dziś przychodzi sprzątaczka. To dobrze. Lubił cytrusowy zapach świeżości i poczucie ładu, jakie pozostawiała. Sheila płaciła jej za sprzątanie raz w tygodniu – kolejna rzecz, którą zawdzięczał teściowej. Zjedli z Samem kolację, a potem wyszli do ogródka. Liam pielił, a Sam jeździł po trawniku zabawkową kosiarką. Następnie, dopóki było jasno, Liam przyniósł z kuchni zestaw do baniek, który dostali od Joelle. Usiadł na tarasie i puszczał bańki, a Sam uganiał się za nimi na chwiejnych nóżkach. Ilekroć nowa bańka ześlizgiwała się z patyczka, wybuchał perlistym śmiechem, mrużył oczy i pokazywał ząbki, Liam najchętniej puszczałby bańki bez przerwy, byle tylko widzieć radość na twarzy synka. Zauważył, że się ściemnia, i zakręcił słoiczek z mydlinami. Chłopcu od razu zrzedła mina. – Chodź, pobawimy się klockami – zaproponował pospiesznie Liam, na co synek rozchmurzył się natychmiast i pobiegł do drzwi. Liam wysypał duże kolorowe klocki na wykładzinę w dużym pokoju, a Sam postawił przed sobą jeden i sięgnął po następny. Bawili się klockami prawie co wieczór, widział, że synek robi postępy. Pierwszego wieczoru tylko patrzył, jak on buduje wieżę, po czym zburzył ją uszczęśliwiony. Lecz od kilku wieczorów sam budował wieże. No, może nie wieże, ale na pewno stawiał jeden klocek na drugim. – Zobaczymy, ile ustawisz dzisiaj klocków, Sam – powiedział Liam. – Wczoraj doszedłeś do trzech, zanim się przewróciły. Pamiętasz? Jeden, dwa, trzy. – Pokazał synkowi trzy palce, a następnie trzy klocki, lecz Sam nie okazał zainteresowania liczeniem. Budował, i po chwili miał trzy klocki ustawione jeden na drugim, tyle że dosyć chwiejnie. – Świetnie, Sam – pochwalił Liam i podał mu czwarty. – Postawisz jeszcze jeden? Będą razem cztery. Sam niezdarnie postawił czwarty klocek na szczycie budowli, która zakołysała się, po czym runęła ku jego wielkiej radości. Bawili się jeszcze chwilę, ale wreszcie Sam przeszedł nad klockami i całym ciężarem zwalił się na kolana taty. – Chcesz się siłować, co? – Liam położył się na wykładzinie. Sam wspinał się na niego
i staczał z powrotem, jak na placu zabaw. Liam prawie nie musiał nic robić. Pomyślał o zabawkach, które Sheila kupowała wnukowi, piętrzących się w pokoju Sama i kącie salonu. I po co, przyszło mu do głowy. Temu dziecku niewiele potrzeba do szczęścia, wystarczy tata na podłodze. – Samojot! – Sam poklepał go w kolano. – Chcesz być samolotem? – spytał Liam. – Hm, czy ja wiem. A umiesz latać? – Samojot! – Sam zachichotał, klepiąc mocniej. Jego piąstka ważyła tyle co piórko. – No dobra, misiaczku, sam tego chciałeś. Przyjmij pozycję startową. Mały zaparł się o jego piszczele, a Liam chwycił go pod pachy i podniósł nogi. Warkocząc jak samolot, wywijał synkiem na wszystkie strony, a ten piszczał i się zaśmiewał, kurczowo uczepiony rąk ojca. – Oho – powiedział Liam. – Przed nami turbulencje. Będzie trzęsło. Sam pisnął wyczekująco, zanim jeszcze ojciec zdążył cokolwiek zrobić. Liam stwierdził, że turbulencje świetnie robią na mięśnie brzucha. Dobrze się składało, zwłaszcza że od roku nie był na siłowni. Opuścił nogi i Sam opadł na niego całym ciężarem. Liam stęknął. – Twarde lądowanie – mruknął. – Jecie – zażądał Sam, niezmordowany. Liam się roześmiał. – Starczy turbulencji jak na jeden raz. Pora się wykąpać. Chłopczyk wstał. – Tatki! – zawołał. – Tak jest. Pobawimy się statkami w wannie. – Liam nagle poczuł się tak wykończony, że nie miał siły wstać z podłogi. Wykąpał synka i zaniósł go do swojego łóżka na wspólne oglądanie książki. Liam leżał na poduszkach opartych o półkę z książkami, służącą jako wezgłowie, Sam na jego kolanach, i przewracali kartki. Wreszcie, po dwóch książeczkach obrazkowych, w których Sam musiał nazwać każdy jeden przedmiot na wszystkich ilustracjach, przeważnie w języku zrozumiałym tylko dla Liama, zaczęły mu opadać powieki. Odłożywszy książki na nocny stolik, Liam zsunął się niżej na poduszkach i obrócił synka tak, że ten spoczął na jego piersi. Ucałował złociste loczki na czubku głowy, wciągając w nozdrza kojącą woń dziecięcego szamponu. Miał ochotę, ale się nie odważył przytulić malca w obawie, że go zbudzi. Kiedy Sam leżał tak nieruchomo, Liam czuł jego kruchość i dojmującą potrzebę, aby go chronić, zawsze, przed wszystkim, co mogło mu zagrozić. – Kocham cię, Sam – wyszeptał w pachnące włoski syna. Gdyby tylko mógł dzielić Sama z Marą. Pragnął tego nade wszystko. Oczywiście dzielił, na ile to możliwe. Jednak czasem, gdy był ze sobą szczery, dopadały go wątpliwości, czy Mara aby na pewno okazałaby się dobrą matką. Nigdy nie przepadała za dziećmi i mówiła o tym wprost. Może oszukiwał się, myśląc, że byłaby tak samo oczarowana synkiem jak on. Opowiadał Marze o pierwszych kroczkach i słowach Sama, na co uśmiechała się tylko prostodusznym uśmiechem, z jakim zapewne przyjęłaby wiadomość, że syn został potrącony przez samochód. Kiedyś go podkusiło, aby zweryfikować to przypuszczenie.
– Twoja matka nie żyje – oznajmił. Mara się uśmiechnęła. – Miała wypadek samochodowy. Uśmiech. – Ja tylko żartowałem, Maro – zapewnił pospiesznie, zły na siebie, co też mu strzeliło do głowy. – Mama odwiedzi cię jutro jak zwykle. Nieustający uśmiech Mary sprawił jednak, że Sam do niej lgnął, za co Liam dziękował niebiosom. Pytanie tylko, ile to potrwa. Jak długo Sam będzie ją akceptował z taką łatwością, bezkrytycznie? Pomyślał o przyszłości – pierwszym dniu w szkole, dorastaniu Sama, ukończeniu szkoły, odejściu z domu, ślubie. Kiedy wyobrażał sobie siebie w przyszłości, był zupełnie sam z synem. Zawsze będzie miał żonę, którą kocha, ale która już nigdy nie będzie dla niego żoną. Pod żadnym względem. Nie będzie przyjaciółką, której mógłby się zwierzyć, ani partnerką, z którą mógłby dzielić radości i zmartwienia. Ani kochanką, która dotknęłaby go tak, jak pragnął być dotykany. Nocami wciąż szukał jej obok siebie i natrafiał ręką na zimne, puste miejsce, gdzie powinna leżeć. W pierwszym oszołomieniu zapalał światło, po czym spływało na niego wspomnienie i miał ochotę krzyczeć i walić pięścią w ścianę. Tak wiele stracił. Czasami ludzie nieświadomi, co się stało, na przykład ludzie z muzycznego światka, pytali go, dlaczego Sommers i Steele już nie występują, i musiał im tłumaczyć. Utworzyli z Marą duet folkowy, tuż po tym, gdy się poznali, i nawet zasłynęli na lokalnej scenie muzycznej. Oboje nieźle śpiewali, zwłaszcza razem, i oboje grali na gitarach akustycznych. Mara siadała czasem do pianina, jeżeli było pod ręką. Mówiono, że pasują do siebie jak ulał. Joelle wiedziała o tym, jeszcze zanim się poznali. Gdyby nie ona, nigdy nie byliby razem. Liam wmawiał sobie, że nie żałuje tego spotkania, że dla tych kilku lat z Marą warto teraz przez to przechodzić, ale nie miał pewności. Przestał śpiewać, nawet pod prysznicem. Nie znosił brzmienia swojego głosu w pojedynkę. Mara nadawała mu pełnię. Znów wciągnął w płuca zapach włosów Sama. Powinien wstać i zanieść go do łóżeczka, ale nie miał siły się ruszyć i przypomniał sobie scenę na pogotowiu. Co powiedziałby zrozpaczonemu mężczyźnie, gdyby Joelle nie wybawiła go z opresji? „Przynajmniej pańska żona umarła”. Miałby to na końcu języka, i dopadły go wyrzuty sumienia. Lecz taka była prawda. Tamten będzie chociaż mógł zacząć od nowa. Miał nadzieję na szczęście. Liam wyjaśniłby mu, że dziecko stanie się dla niego całym światem. Pamiątką po żonie, źródłem radości i nadziei. Ale wiedział, że te słowa by nie pomogły. Mara zwykła mawiać, że psychoterapeuci, którzy doświadczyli tych samych problemów, co ich klienci, jej zdaniem rzadko bywają tak samo pomocni jak ci bez takich obciążeń. Sprzeczali się o to, toczyli błyskotliwe dyskusje, do jakich często dochodzi między dwojgiem myślących ludzi o zdecydowanych poglądach. Teraz rozumiał, o co jej wówczas chodziło. Podczas dzisiejszej wizyty wspomniał jej nawet, że miała rację, lecz pusty uśmiech go upewnił, że te słowa do niej nie dotarły. Powiedział jej, że nie potrafiłby pomóc tamtemu mężczyźnie. Ba, mógłby wręcz zaszkodzić, jeżeli nie wdowcowi, to samemu sobie, usiłując zażegnać kryzys tamtej rodziny. Dziękuję, Jo.
Joelle mądrze przewidziała, jak mogło to na niego wpłynąć, i przezornie zeszła do izby przyjęć, aby go przed tym uchronić. Bez niej nie przeżyłby minionego roku. Przed wylewem Mary łączyły ich serdeczne, koleżeńskie stosunki, lecz później stała się dla niego opoką. Połączyli się w bólu. Doskonale wiedziała, co Liam czuje, bo też kochała Marę. Rozumiała rzeczywistość tego, co się stało. Wiedziała, co niesie przyszłość, zarówno dla Mary, jak i dla niego, i pozwalała mu się wygadać, uwolnić tę wściekłość, a czasem i łzy. W przeciwieństwie do Sheili, która ani razu w ciągu ostatnich czternastu miesięcy nie przyjęła do wiadomości jego dylematu, iż ma żonę, a zarazem jej nie ma. – Bo jest matką Mary, Liamie – tłumaczyła Joelle. – Położenie córki przesłania jej inne sprawy. Nie widzi, jak to wpływa na ciebie. Musisz jej dać trochę czasu. Obawiał się jednak, że Sheila nigdy tego nie zrozumie, bez względu na upływ czasu. Opiekowała się w domu chorym na raka mężem przez pięć lat, do jego śmierci, i podporządkowała mu wszystkie swoje potrzeby. Liam wiedział, że oczekuje od niego podobnych wyrzeczeń. Ani on, ani Joelle nigdy nie odnieśli się wprost do tego, co się między nimi działo, lecz stopniowo pogłębiała się ich zażyłość. W pracy zaglądali do siebie przy każdej okazji, a wieczorami gawędzili przez telefon. Przeważnie on dzwonił, czasami ona. Wieczorne rozmowy tak weszły mu w krew, że jeśli z jakiegoś powodu nie mogli do siebie zadzwonić, godzinami leżał, nie mogąc zasnąć. Na nowo uczyli się nawzajem uśmiechać i śmiać. Dla osoby pogrążonej w żalu nie ma nic bardziej kuszącego od śmiechu. Potem nastąpiło obejmowanie, kojące przytulanki serdecznych przyjaciół. W którymś momencie jednak stały się dłuższe, bliższe, aż ustąpiły miejsca pieszczotom innego rodzaju. Muskała palcami jego bark albo nadgarstek, on strzepywał jej rzęsę z policzka. Tęsknił za nią. Brakowało mu ich codziennych rozmów. Wieczorami otaczała go pustka, kiedy Sam zasypiał, a on zostawał sam ze swoimi myślami. Spojrzał na telefon na stoliku nocnym, po czym pokręcił głową. Gdyby nie dopuścił, aby sprawy wymknęły się spod kontroli, nadal miałby tę przyjaźń, tę cudowną ulgę płynącą ze zwierzania się komuś i bycia wysłuchanym. Lecz nie było odwrotu. Nie miał co do tego złudzeń. Już samo wspólne jedzenie obiadu wzbudzało w nim tęsknotę podszytą wyrzutami sumienia. Bardzo kochał Marę, ale jego uczucia do Joelle sięgały czasami jeszcze głębiej, i to go przerażało. Wyciągnął rękę za siebie i wymacał na półce książkę z medytacjami, którą mu dała. Przekartkował ją, ze śpiącym Samem na piersi, w poszukiwaniu nie konkretnej medytacji, tylko zdjęcia wsuniętego między kartki. Uśmiechnął się na jego widok. Zabrali Sama na plac zabaw Dennisa Rozrabiaki, bardziej dla własnej rozrywki, gdyż chłopiec był za mały, by skorzystać z większości atrakcji. Wiele fotografii przedstawiało Joelle i jego synka razem, ale na tej jednej Joelle była sama. Siedziała po turecku na ziemi obok wielkiej czarnej lokomotywy i uśmiechała się z zawadiacko zadartym podbródkiem. Miała ciemne włosy i oczy, jak Mara, lecz na tym kończyło się podobieństwo. Wyglądała jak dziewczynka. Tamtego dnia zaplotła włosy w warkocze i uśmiechała się szeroko, bez żadnych zahamowań. Nie była jednak dziewczynką, lecz kobietą z krwi i kości, o ciele
kobiety i takim sercu. Liam ponownie zerknął na telefon. Co mu szkodzi zadzwonić do niej i podziękować za to, że przyszła na ostry dyżur? Nie, nie, nie. Podniósł Sama i ruszył w stronę pokoju dziecięcego. Będzie musiał łyknąć coś na sen. W przeciwnym razie znów gorzko czegoś pożałuje.
9 Cypress Point, 1946 Carlynn Kling miała dar, nie było co do tego wątpliwości. Zanim skończyła piętnaście lat, słyszeli o niej prawie wszyscy na Półwyspie Monterey. Niektórzy wierzyli w jej niezwykłe zdolności, inni nie. Tak czy inaczej, wszyscy wiedzieli, że nie jest zwyczajną piętnastolatką. Nie licząc daru uzdrawiania, była smukłą, zjawiskową blondynką, która zwracała powszechną uwagę. Z kolei Lisbeth Kling była przeciętna do bólu. W wieku piętnastu lat sama decydowała, jak ma się ubierać i czesać, i czesała się dokładnie jak Carlynn – w stylu Veroniki Lake, z przedziałkiem z boku i długimi falami, które zasłaniały jedno oko. W okresie dojrzewania przytyła i chociaż naśladowała uczesanie oraz styl siostry, nie miała jej powabu ani pewności siebie. Zazdrościła Carlynn; ta zawiść pewnie zburzyłaby ich relacje, gdyby nie łączące je przywiązanie. W każdy weekend Delora zawoziła Carlynn do szpitala Letterman Army w San Francisco na „obchód”. Odwiedzały pacjentów, z których część straciła rękę lub nogę, część umierała, a część miała z czasem zupełnie wyzdrowieć. Carlynn dotykała ich i z nimi rozmawiała, zdumiewając nawet matkę swoim opanowaniem pośród tylu ludzkich tragedii. Często uśmierzała ból, a niekiedy sprawiała, że rany goiły się szybciej. Fascynował ją każdy odrębny przypadek i wypytywała o żołnierzy każdą pielęgniarkę, która była skora do rozmowy. Chciała znać skalę ich obrażeń oraz rodzaj leczenia, jakiemu ich poddano, i słuchała uważnie, zadając sensowne pytania. Nie minęło wiele czasu, gdy pielęgniarki same zaczęły pytać ją o zdanie w sprawie konkretnych pacjentów. Naturalnie żaden z lekarzy nie traktował jej poważnie, dlatego robiła swoje obchody nieoficjalnie, jako gość. Żołnierze wiedzieli jednak, że jej dotyk i słowa kryją w sobie coś niezwykłego. Mówiła cichym, kojącym głosem, który niekiedy rozbrzmiewał śmiechem. Odwiedziny Carlynn rozpraszały lęk nagromadzony w wyniku wojennych przeżyć. Ale lekarze żartowali, że każda dziewczyna o tak zjawiskowej urodzie miałaby zbawienny wpływ na młodych mężczyzn, od tak dawna pozbawionych towarzystwa kobiet. Lisbeth wiedziała, najprawdopodobniej lepiej niż ktokolwiek inny, że tajemnica tkwiła w dotyku. Miała identyczny głos jak siostra i – nie licząc tuszy – była do niej do złudzenia podobna, wiedziała jednak, że gdyby to ona chodziła po szpitalu i dotykała żołnierzy, nie wywierałaby na nich takiego samego wpływu. Byłaby bezużyteczna. I właśnie tak się czuła. Bezużyteczna. Niewidzialna. Dla wszystkich z wyjątkiem ojca. Franklinowi nie podobało się, że Delora robi tyle szumu wokół daru Carlynn. Nie wątpił, że taki ma, było zbyt wiele dowodów, które to potwierdzały. Kiedyś wyleczyła mu półpasiec na plecach. Nie pozwoliłby jej leczyć migreny i przeziębienia, gdyż jego zdaniem nie wypadało przyjmować tego daru od własnej córki. Ale półpasiec
doprowadzał go do obłędu, nie mógł spać ani nawet wysiedzieć na krześle, nie zgrzytając zębami z bólu, i uczyniłby wszystko, by położyć kres tym męczarniom. Martwił się jednak, że świat zobaczy w Carlynn wariatkę lub szarlatankę, i uważał, że życie w cieniu siostry bardzo źle wpływa na Lisbeth. Chodziły do szkół o różnym poziomie nauczania, co budziło jego obawy, że wychowanie dziewczynek nosi wszelkie znamiona eksperymentu, mającego na celu sprawdzenie, jak różne traktowanie wpłynie na jednojajowe bliźnięta. Otóż wpłynęło tak, że Carlynn była otwarta, pewna siebie i osiągała świetne wyniki w nauce, a Lisbeth dawała się rozstawiać po kątach i zbierała tróje. W zasadzie nie była gruba, ale pulchnawa, i wiedział, że zajada smutki. Nie dawało mu spokoju, że dopuścił, by spotkało to córkę, której sam nadał imię, którą wykarmił z butelki i od dziecka hołubił. Perspektywa przyjęcia z okazji szesnastych urodzin budziła w dziewczętach odmienne reakcje. Carlynn była przejęta, Lisbeth niespokojna. „Szesnaście lat i nigdy się nie całowały”, droczyła się jedna z pokojówek na kilka dni przed zabawą. Co do Lisbeth, była to prawda, co do Carlynn bynajmniej: jej chłopak figurował pierwszy na liście zaproszonych i miała nadzieję zaciągnąć go do cyprysowego zagajnika po kolejną porcję soczystych buziaków. Lista Carlynn liczyła dwadzieścia nazwisk, znajomych z jej ekskluzywnej szkoły, ale Lisbeth zaprosiła tylko cztery osoby, cztery szare myszki takie jak ona. Wieczorem, w dniu przyjęcia, salon i jadalnię w posiadłości przystrojono kolorową krepą i balonami wypełnionymi helem, a z fonografu leciała skoczna muzyka. Carlynn przedstawiła Lisbeth wszystkim znajomym. Ależ rzucało się w oczy, jak Lisbeth tego nie znosi! Jej twarz stężała w uśmiechu, kiedy zdumiewano się podobieństwem sióstr, chociaż goście szybko dostrzegli różnice w ich osobowości. Kiedy ochłonęli z pierwszego zdziwienia, traktowali ją bardzo serdecznie i wypytywali o bycie bliźniaczką, jednak gdy pytania ustały, Carlynn widziała, że Lisbeth nie ma pojęcia, jak przedłużyć rozmowę. Ucichła, skrępowana, i po niedługim czasie zaszyła się wraz z czterema koleżankami w kącie salonu, gdzie mogły słuchać muzyki i obserwować zabawę z bezpiecznej odległości. Był tam Charlie, chłopak Carlynn, a ta nie mogła od niego oderwać oczu. Uważała, że z ciemnymi włosami i gładką, opaloną skórą przypomina chropowatą wersję Gregory’ego Pecka, i gdy Nat King Cole zaśpiewał I love you for sentimental reasons, zatańczyli w salonie mocno przytuleni do siebie. Ale Carlynn nie myślała już tylko o cyprysowym zagajniku. Brak towarzyskiego obycia Lisbeth drażnił ją i zawstydzał, a zarazem współczuła siostrze i żałowała, że nie umie leczyć z nieśmiałości. Tańczyli do Prisoner of Love Perry’ego Como, kiedy przez otwarte drzwi balkonowe z tarasu dobiegł krzyk. Wszyscy zamarli i spojrzeli w tamtą stronę. Nagle na tarasie zjawił się Jinks Galloway. Miał niedopiętą, przybrudzoną koszulę i wilgotne kosmyki włosów wpadały mu do oczu. – Penny jest ranna! – zawołał. – Spadła. Wszyscy, z Carlynn na czele, wylegli na taras skąpany w księżycowej poświacie. Penny Everett, najlepsza przyjaciółka Carlynn ze szkoły, tkwiła jakieś cztery metry niżej na
rozległej koronie cyprysu. Była przytomna, ale krzywiła się z bólu. Miała rozpiętą bluzkę i jej stanik niemal świecił w półmroku, a jasne włosy leżały rozrzucone jak macki ośmiornicy. – Co się dzieje? – Franklin, który taktownie trzymał się na uboczu, musiał usłyszeć krzyk Penny, i wyszedł na taras. Carlynn wychyliła się poza krawędź. – Zapnij bluzkę, Penny – wyszeptała, i Penny zdołała zapiąć jeden guzik, nim Franklin ją zobaczył. – Jak się tam znalazłaś, Penny? – zapytał, po czym zwrócił się do Carlynn: – Chyba nie pijecie alkoholu, co? Stanowiło to część umowy, i Carlynn szybko zaprzeczyła, choć wcale nie była pewna, czy Jinks nie przemycił za pazuchą własnej butelki. – Penny! – zawołał Franklin. – Leż spokojnie. Pójdę naokoło i sprawdzę, czy damy radę cię ściągnąć od dołu. Kiwnęła głową. – Moja noga… – wykrztusiła. Jej noga tkwiła wygięta pod nienaturalnym kątem na tle prawie czarnych gałęzi cyprysu. Pewnie złamana, pomyślała Carlynn. Jinks i Charlie poszli z Franklinem pod drzewo, na którym utknęła Penny. Nie było wysokie, więc po kilku minutach ściągnęli dziewczynę na ziemię przy wtórze głośnych okrzyków bólu. Delikatnie ułożyli ją na polance opodal domu. Do tego czasu prawie wszyscy goście wylegli na podwórko, a Carlynn pospieszyła do przyjaciółki i przyklękła u jej boku. – Penny – ujęła jej rękę – czy boli cię coś oprócz nogi? Penny pokręciła głową. Nadal miała niedopiętą bluzkę i ojciec z pewnością się domyślił, że tuż przed upadkiem obściskiwała się z Jinksem. Ale Carlynn spostrzegła z ulgą, że jej noga spoczywa prosto na ziemi. – Gdzie boli? – spytała, usiłując wolną ręką dopiąć jej bluzkę. Penny dygotała i Carlynn dała Charliemu znak, żeby zdjął marynarkę. – Nad kolanem – odpowiedziała Penny. – Chyba złamana. Kość wystaje? Carlynn okryła przyjaciółkę marynarką, po czym ostrożnie zadarła jej spódnicę kilka centymetrów ponad kolano. Z ulgą stwierdziła, że nie ma śladu krwi ani kości sterczącej pod pończochą. Przeniosła wzrok na ojca. – Niech tatuś zabierze stąd chłopców – poprosiła, wskazując za siebie. – Żeby nie widzieli. – Trzeba przyłożyć lód. – Jinks był blady i wystraszony. – Chyba musimy ją zawieźć do szpitala. – Nie teraz – odpowiedział ojciec, i Carlynn poczuła wdzięczność, że przejrzał jej zamiar. – Idziemy, chłopcy, dajmy Carlynn trochę przestrzeni. Penny też zrozumiała. Była kiedyś z Carlynn i Delorą w szpitalu i widziała na własne oczy cuda dokonywane przez koleżankę. Kiedy chłopcy dołączyli do pozostałych, Carlynn wsunęła dłonie pod spódnicę Penny, po czym odpięła i zsunęła pończochę przy wtórze pojękiwań przyjaciółki. Kładąc ręce na
skórze ponad kolanem Penny, spojrzała jej w oczy. – Tutaj boli? – Tak, ale trochę z boku. Carlynn odrobinę przesunęła ręce i Penny skinęła głową. – O, tutaj. Coś mi tam chrupnęło, jak spadłam. Uch. – Bardzo boli? – Carlynn poczuła, jak miejsce rozgrzewa się pod jej dotykiem, i wiedziała, że to dobry znak. – Okropnie. – A co wy tam z Jinksem robiliście na tarasie? – zagadnęła Carlynn z uśmieszkiem. – Myślisz… – Penny wysiliła się na uśmiech – …że to kara boska? – Nigdy nie wiadomo – stwierdziła Carlynn. – Jesteś najbardziej niesforną z moich przyjaciółek, wiesz o tym, Pen? – Ale i tak mnie ubóstwiasz. – Owszem. Jeszcze jak. – Spojrzała Penny głęboko w oczy. – Choć przez ciebie pewnie oberwę od taty. – Wybacz. – Penny parsknęła śmiechem, co w uszach Carlynn zabrzmiało bardzo obiecująco. Przez kolejny kwadrans Carlynn dalej rozmawiała z przyjaciółką, nie odrywając rąk od jej nogi. – Dziwne – powiedziała wreszcie Penny. – Nic a nic mnie nie boli. Przynajmniej kiedy leżę. – Spróbuj poruszyć nogą, a ja będę dalej trzymać. Powolutku. Zobacz, czy możesz zgiąć kolano. Zgięła nogę. – Boże, Carlynn, nic nie boli. Tylko trochę zesztywniała. – Dasz radę wstać? Pomogła Penny się podnieść i przyjaciółka objęła ją z wdzięcznością. Goście zaczęli wiwatować, jakby faulowany piłkarz o własnych siłach powstał z murawy. – Możesz chodzić? – spytała Carlynn. Penny ruszyła chwiejnie w stronę domu, przezornie wsparta o jej ramię. – A teraz – zakomenderowała Carlynn – naprawdę trzeba przyłożyć lód. Tak na wszelki wypadek. Po urodzinowej imprezie Carlynn i Lisbeth usiadły w płaszczach na krawędzi tarasu, spuściły nogi. Z domu dochodził brzęk szkła i szczęk naczyń, kiedy służba sprzątała ze stołu. Mgła rozciągała się nad Pacyfikiem, ale nadal widziały światła łodzi opodal brzegu. – Nie powinnyśmy tu siedzieć – stwierdziła Carlynn. – Straszny ziąb, jeszcze się rozchorujemy. – To nas wyleczysz – odparła Lisbeth, a Carlynn rzuciła jej zdziwione spojrzenie. – Zabrzmiało uszczypliwie. Chciałaś mi dokuczyć, Lizzie? Minęła dłuższa chwila, zanim doczekała się odpowiedzi. – Przepraszam – mruknęła Lisbeth. – Ja tylko… wciąż nie mogę się nadziwić. Jak ty to robisz? – Odwróciła się do siostry. – Jak wyleczyłaś nogę Penny? Nie po raz pierwszy spytała Carlynn o jej zdolności, teraz jednak więcej w tym było
zawiści niż ciekawości. – Wiem tyle, ile ty, Lizzie – skwitowała Carlynn. – Może Penny wcale nie złamała nogi. Może tylko wystraszyła się upadkiem. – Sama widziałam. Była wykręcona. Carlynn lekko musnęła stopą stopę siostry. – Muszę dotykać drugiej osoby. Tyle mi wiadomo. Właściwie nie robię nic szczególnego. Nie jestem czarodziejką. Po prostu kiedy kogoś dotykam, myślę tylko o nim. Próbuję przekazać mu całą swoją miłość, wszystko, co mam w sobie dobrego. Jestem bez reszty na tym skupiona. – Niesamowite. – Lisbeth nie kryła zdumienia. – Pamiętasz Presto? – spytała Carlynn. – Mieli go uśpić. – Pewnie. – Pokiwała głową. Presto przeżył potem jeszcze trzy lata. – Całą noc leżałam przytulona do niego i się modliłam. Żyłam nadzieją, że wyzdrowieje. – Zatem chodzi o modlitwę? To właśnie robisz? – Nie zawsze. W zasadzie próbuję różnych rzeczy. Czasami się modlę. Czasem myślę intensywnie o osobie, której dotykam. Chyba nieważne, co robię. Wiem tylko, że potem jestem wykończona. Lisbeth miała tego świadomość. Widziała siostrę po wizytach w szpitalu. Carlynn padała na łóżko i spała kilka godzin, nie można było jej dobudzić. – Teraz pewnie też tak się czujesz – stwierdziła. Carlynn przytaknęła i oparła głowę na ramieniu siostry. – Chciałabym, żebyś była bardziej otwarta na ludzi, Lizzie – powiedziała. – Oni nie gryzą. – Nic na to nie poradzę – odparła Lisbeth obronnym tonem, a potem westchnęła. – W tym też jesteś lepsza ode mnie. Następnego dnia przypadała niedziela. Było słonecznie, i Franklin zaproponował córkom wspólne żeglowanie. Tylko Lisbeth przyjęła propozycję, czego się zresztą spodziewał. Liczył na to. Przyglądał się swojej mniej przebojowej córce na urodzinach i chciał spędzić z nią trochę czasu na osobności. Wypłynęli na zatokę w jego niedużym jachcie, a gdy się oddalili od brzegu, pozwolił Lisbeth stanąć za sterem. Ocean rozciągał się niczym bladoturkusowe zwierciadło, ale płynęli pod wiatr i ona radziła sobie wyśmienicie. – Jesteś coraz lepsza, Lisbeth – zauważył Franklin. – Dzisiaj jest łatwo – odpowiedziała. – Ocean taki spokojny. – Ale ucieszył ją komplement. Odchyliła się na rękach, z przymkniętymi oczami i ładną buzią zwróconą ku słońcu. – Dobrze się bawiłaś na urodzinach? – zagadnął. – Tak – mruknęła, nie otwierając oczu. – A co ci się podobało? Wzruszyła ramionami. – Chyba muzyka. Franklin zwilżył językiem wargi, obmyślając następne zdanie.
– Coś mi mówi, że wcale się dobrze nie bawiłaś, skarbie – stwierdził, po czym dodał szybko: – I nie ma w tym nic złego. Ja w twoim wieku też nie lubiłem przyjęć. Otworzyła oczy i spojrzała na niego. – Naprawdę? – Byłem bardzo podobny do ciebie, Lizzie. – Uśmiechnął się. – Mój brat, twój stryjek Steve, dusza towarzystwa, zawsze skupiał na sobie uwagę. Bystrzejszy ode mnie i przystojniejszy, miał większe szanse u dziewczyn. Ja nie potrafiłem wyzbyć się nieśmiałości i bałem się odezwać, żeby czegoś nie palnąć. Na twarzy Lisbeth odbiło się zdumienie. – Przecież tatuś jest o wiele mądrzejszy i milszy niż stryjek Steve – oznajmiła, po czym dodała: – Bez urazy. Mimo wszystko to tatusia brat. Parsknął śmiechem. – No właśnie, kochanie. Z wiekiem nabrałem pewności siebie. To, jaki byłem w wieku szesnastu lat, przestało mieć znaczenie. Lisbeth objęła wzrokiem Pacyfik, nad którym powietrze gęstniało od mgły, i zmarszczyła brwi. – Rozkwitniesz, Lizzie. Prędzej czy później. Tego procesu nie da się przyspieszyć, więc musisz uzbroić się w cierpliwość. Ale czeka cię dużo szczęścia i z pewnością docenisz je bardziej niż Carlynn, bo ona niczego innego nie zaznała. Lisbeth przygładziła rozwiane wiatrem włosy. – Ale ja nie chcę, żeby Carlynn była nieszczęśliwa. – Popatrzyła na ojca. – Jedno nie wyklucza drugiego, skarbie. Obie możecie zaznać szczęścia. Nie czerpiecie z jednej puli: jeśli ty zaznasz go więcej, ona wcale nie musi zaznać mniej. – Nachylił się w stronę córki. – To naprawdę dobrodziejstwo, że macie siebie nawzajem. Przyjaciele przychodzą i odchodzą, ale wy zawsze będziecie stać za sobą murem. – Ona jest taka ładna – powiedziała Lisbeth, jakby w nadziei na komplement. – Mogłaby nabrać trochę ciała, jeśli chcesz znać moje zdanie – podchwycił Franklin, a ona spojrzała na niego z uśmiechem. – Dzięki, tatku. – Ponownie wystawiła twarz do promieni. Pomagając ojcu przy cumowaniu łodzi, czuła na twarzy lekkie pieczenie od słońca. Niechętnie wracała do domu, powrót kładł kres wspólnym chwilom z chyba jedyną osobą, która ceniła ją bardziej niż siostrę, ale mgła nacierała i oboje wiedzieli, jak szybko może osaczyć jacht w zatoce. Gdy skierowali się przez wydmy do samochodu, ruszyła przodem. Na wydmach bawili się dwaj chłopcy, hałaśliwie biegali i skakali po piasku, więc gdy usłyszała za plecami głuchy odgłos, nie odwróciła się nawet, przekonana, że to oni. – Hej, ty! – krzyknął któryś z chłopców. Nadal nie reagowała; myślała, że się z nią droczą. – Ty, twój ojciec! Odwróciwszy się, ujrzała ojca leżącego na wznak na piasku kilkanaście metrów za nią. – Tatusiu! – krzyknęła i podbiegła do niego. Padła na kolana i położyła mu rękę na sercu, ale nie wyczuła bicia. Twarz miał w odcieniu wystygłego popiołu. Odwróciła się do chłopców, którzy stali jak skamieniali na wydmach.
– Biegnijcie po pomoc! – zawołała. – Szybko! Położyła obie dłonie na piersi ojca, modląc się ze wszystkich sił o jego ocalenie. Zacisnęła powieki i próbowała tchnąć w niego całą swoją miłość, wyrzucała sobie w panice, że powinna była wypytać Carlynn o więcej szczegółów. O co chodziło z tym „wszystkim, co ma w sobie dobrego”, które przekazywała drugiej osobie? Jak to się robi? Jak?! Trwała w takiej pozycji, skulona nad ojcem, i powtarzała mu na głos, że go kocha, a jego twarz z szarej stawała się biała. Usłyszała wycie syren w oddali, lecz nim karetka zajechała na mały parking, Lisbeth wiedziała już, że to na nic. Jej ojciec, jej mentor, odszedł. Czuła, że poniekąd sam jest sobie winien. Wypłynął w rejs z niewłaściwą bliźniaczką.
10 Joelle zjechała z autostrady i stanęła za czterema innymi samochodami, które czekały na wjazd na Seventeen Mile Drive. Kiedy nadeszła jej kolej, uśmiechnęła się do młodego mężczyzny w bramce. – Nazywam się Joelle D’Angelo – powiedziała. – Przyjechałam do doktor Carlynn Shire. Sprawdził na liście i podniósł wzrok. – Proszę jechać. Spojrzała przed siebie niepewna, czy ma skręcić w lewo, czy w prawo. – Którędy? – spytała, a on wskazał na lewo. – Posiadłość Klingów leży tuż za Cypress Point. – Dzięki. – Minęła dojazd do plaży, zakorkowany samochodami i wózkami golfowymi, i po kilku minutach dotarła do odcinka nierównego terenu tworzącego północny kraniec Zatoki Carmel. Gdyby miała lornetkę – i czas do dyspozycji – mogłaby spróbować wypatrzyć swój dom po przeciwnej stronie zatoki. Do licha. Jak mogłaby opuścić Monterey? Może dałaby radę ukryć ciążę do czwartego, piątego miesiąca. Widywała kobiety, które ukrywały ją do samego końca, żeby nikt z rodziny się nie domyślił, więc nie było to niewykonalne, wystarczy luźniejsza odzież i odrobina dyskrecji. Chciała pracować jak najdłużej, gdyż kobieta w zaawansowanej ciąży raczej nie ma co liczyć na posadę, a po przeprowadzce każdy cent będzie na wagę złota. Była przekonana, że nie wytrzyma z rodzicami dłużej niż tydzień. Bardzo ich kochała, ale doprowadziliby ją do szału na długo przed pojawieniem się dziecka. Może znajdzie mieszkanie w ich okolicy, byłoby to najlepsze rozwiązanie. Pomyślała o przyjaciołach rozsianych po całym kraju, a może by tak osiąść blisko któregoś z nich. Jej współlokatorka ze studiów mieszkała w Chicago i miała dwójkę małych dzieci, więc na pewno służyłaby radą. Ale Chicago? Po Monterey? Musi wyrzec się potrzeby mieszkania w idealnym miejscu. To nie może być dla niej najważniejsze. Ale zapomniała o tej obietnicy, gdy tylko minęła samotny cyprys wyrastający ze skalistego nabrzeża. W ciągu paru minut z otwartej drogi z widokiem na wodę wjechała w mroczny, gęsty zagajnik. Wreszcie zobaczyła zjazd na punkt widokowy. Zjechała na pobocze wąskiej szosy i sprawdziła swoje położenie. Dom powinien znajdować się na wprost i nieco na lewo, i gdy uniosła wzrok, ujrzała szarą posiadłość w otoczeniu cyprysów. Joelle z zapartym tchem wpatrywała się w pokryty czerwoną dachówką wielki budynek w stylu śródziemnomorskim, przycupnięty jakby na skraju urwiska. Co za widok! Mijający ją samochód zatrąbił, więc wcisnęła gaz i przejechawszy kawałek, skręciła w stronę bramy u wjazdu do rezydencji Klingów. W kamiennym słupie, do którego przymocowano bramę, znajdował się domofon. Wcisnęła guzik, tak jak jej kazano, i brama otworzyła się z cichym zgrzytnięciem metalu. Joelle wjechała w szmaragdową zieleń ogrodu i zaparkowała w pobliżu domu, a następnie ruszyła kamienną ścieżką w stronę podwójnych drzwi wejściowych. Ścianę zdobił
wprawdzie przycisk dzwonka z masy perłowej, ale Joelle ujęła ciężką kołatkę w kształcie delfina i zastukała. Nie mogła sobie odmówić tej przyjemności. Po chwili na progu stanęła kobieta w lawendowej sukience, z siwymi włosami upiętymi w kok na karku. Uśmiechnęła się do Joelle, aż oczy zmarszczyły jej się za okularami w stylowych, cienkich oprawkach. Joelle wyciągnęła rękę. – Doktor Shire? – spytała. – Nie, kochana. – Kobieta serdecznie ścisnęła jej dłoń. – Jestem pani McGowan, gospodyni. Shanti, jak mniemam? – W jej głosie pobrzmiewało echo irlandzkiego akcentu. – Ach, tak. Jestem umówiona z doktor Shire. – Niech pani wejdzie. – Usunęła się z przejścia, a następnie poprowadziła ją przez piękny hol wyłożony terakotą do salonu z kominkiem tak ogromnym, że Joelle poczuła się jak na planie filmu Obywatel Kane. Po jednej stronie wielkie łukowe okna i drzwi balkonowe wychodziły na taras z widokiem na Pacyfik w obramowaniu wysmaganych wiatrem cyprysów wielkoszyszkowych. – Coś wspaniałego – powiedziała Joelle, zapadając się stopami w czerwony, orientalny dywan. – Przekażę doktor Shire, że pani przyszła – oznajmiła gospodyni. – Proszę się rozgościć. Wyszła, a Joelle stwierdziła, że powinna chyba usiąść na jednym z szezlongów albo kanapie, lecz widok z okien przyciągał ją jak magnes. Wyglądając, zauważyła, że jedna krawędź tarasu jest nieregularna, uformowana pod nierównymi kątami na podobieństwo poszarpanej linii brzegowej. Pomyślała, że powinny istnieć inne słowa na określenie spłachetka oceanu, który widziała z balkonu swojego mieszkania, i rozległej połaci wody i zieleni, widocznych z okien posiadłości. Samo pojęcie „widok” nie mogło dotyczyć dwóch takich skrajności. Z boku tarasu dostrzegła mężczyznę odwróconego do niej plecami. Był to najprawdopodobniej ogrodnik, ciemnoskóry i siwiejący, z sekatorem w dłoni, chyba przycinał krzew. Inny mężczyzna oporządzał coś poniżej poziomu tarasu, widziała tylko czubek jego głowy. Pracować w takim miejscu! Ale widok służby wzbudził jej niepokój. Carlynn Shire, jak widać, opływała w luksusy, i Joelle mimowolnie zobaczyła w niej naciągaczkę żerującą na desperacji chorych. – Witam! – Głos zabrzmiał za jej plecami; odwróciwszy się, ujrzała drobną kobietę o lasce. Joelle uśmiechnęła się niepewnie. – Dzień dobry – odpowiedziała. – Doktor Shire? – Tak. – Kobieta podała jej rękę. – Proszę, mów mi Carlynn. Joelle uścisnęła jej dłoń. – Miło mi panią poznać. – Zdziwił ją widok laski oraz mizernej twarzy kobiety. I to ma być uzdrowicielka? – Usiądź. – Carlynn wskazała na kanapę przy oknie. Joelle usiadła na kanapie, a Carlynn zajęła skórzany fotel, po czym z zaskakującą lekkością uniosła nogi na podnóżek i oparła laskę o poręcz. Warstwa jej kruchości skrywała zwinność, jakby ciało kobiety nie było jeszcze gotowe poddać się temu, co natura
i upływ czasu kryły dla niego w zanadrzu. W jej głosie pobrzmiewała liryczna nuta, a siwe włosy nosiła przystrzyżone na młodzieńczego pazia z grzywką. Miała żywe spojrzenie niebieskich oczu i ubrana była w granatową bluzkę z krótkim rękawem oraz różowoniebieski szal narzucony na ramiona. Na nogawkach błękitnych spodni widniały gdzieniegdzie ciemne smugi, co nasunęło Joelle myśl, że pomagała ogrodnikom. Wyglądało, że nie boi się ubrudzić paznokci, ale czy miała zdrowie do pracy w ogrodzie? Tak czy siak, Carlynn Shire odbiegała od oczekiwań Joelle, która wyobrażała sobie znachorkę z opowieści rodziców jako wysoką, smukłą i tajemniczą. Drobna pani po siedemdziesiątce, siedząca naprzeciwko niej, nie miała w sobie nic tajemniczego. – No więc – Carlynn nachyliła się w jej stronę na fotelu – to ty jesteś mała Shanti Joy. – Tak. – Joelle się uśmiechnęła. – Ale teraz nazywam się Joelle D’Angelo. Wydało jej się, że dostrzega w uśmiechu tamtej błysk zrozumienia. – Kiedy zmieniłaś imię? – Miałam dziesięć lat. Opuściliśmy wówczas komunę i choć mieszkaliśmy w Berkeley, imię „Shanti” trochę mi przeszkadzało. – Uśmiechnęła się znacząco. – Dlatego wybrałam połączenie imion rodziców, Johna i Ellen. – No tak. – Carlynn pokiwała głową. – Ze mną było tak samo, tyle że ja dostałam imię na cześć dziadków, Carla i Elleny. Joelle spojrzała na nią z ukosa. – Pamięta pani moje narodziny? – Oczywiście. – I uważa pani, że naprawdę mnie uzdrowiła, czy po prostu zaczęłam oddychać sama z siebie? Proszę mi wybaczyć sceptycyzm. – Trudno powiedzieć, Joelle. – Carlynn z łatwością przeszła na przybrane imię. – Położyłam na tobie ręce. I zaczęłaś oddychać, być może za sprawą zbiegu okoliczności. Nigdy się tego nie dowiemy. Ale siedzisz tutaj ze mną, wyrosłaś na piękną kobietę, i tylko to się liczy. – Pewnie tak – stwierdziła Joelle. – Ale gdyby to jednak była prawda z tym uzdrowieniem, cieszę się, że była pani w pobliżu. – Ja również. – Carlynn utkwiła w niej baczne spojrzenie. – Ale co cię tutaj sprowadza? – Mam przyjaciółkę – zaczęła Joelle. – Marę. Wskutek wylewu doznała poważnego uszkodzenia mózgu. Obecnie przebywa w ośrodku i lekarze nie dają jej szans na wyleczenie. Uważam to za strzał w ciemno, zwłaszcza że jestem, czego nie ukrywam, sceptyczna – uśmiechnęła się – uznałam jednak, że warto chociaż z panią porozmawiać, bo nie ma innej nadziei. Myśli pani, że mogłaby coś dla niej zrobić? Spodziewała się, że Carlynn uśmiechnie się ze współczuciem i powie to samo, co kobieta przez telefon, że nie przyjmuje próśb o wyleczenie. Dlatego ze zdziwieniem spostrzegła, że starsza pani rozsiada się w fotelu, jakby w oczekiwaniu na długą rozmowę. – Opowiedz mi coś więcej o swojej przyjaciółce – poprosiła. Joelle nie wiedziała, co powiedzieć. Jakiego rodzaju informacje miałyby pomóc uzdrowicielce? – Hm, była psychiatrą i… – Nie – przerwała jej Carlynn, lecz jej głos brzmiał cicho i łagodnie. Wstała i bez laski
przeszła przez pokój, po czym usiadła na kanapie twarzą do Joelle. – Opowiedz mi o Marze, tak jak ty ją widzisz, Joelle. Opowiedz mi o waszej przyjaźni. Przed oczami Joelle natychmiast przepłynęła seria obrazów. Zobaczyła Marę roześmianą na górskim szlaku, dyskutującą z nią na korytarzu oddziału położniczego, ściskającą rękę Liama w czasie porodu i pogrążoną we śnie w ośrodku, ze zwiotczałą brodą i głową zwieszoną na piersi. Mara. Zachciało jej się płakać. To uczucie przyszło tak nagle, że zapiekło ją pod powiekami i zakręciło w nosie. Przycisnęła rękę do policzka. – Przepraszam – mruknęła, czując łzę pod palcami. – Nie ma za co. – Carlynn ponownie wstała i podeszła do stolika przy skórzanym fotelu po paczkę chusteczek. Wróciła z nią na kanapę i postawiła między nimi. – Widzę, że jest ci bardzo bliska. Joelle tylko kiwnęła głową, po czym wyjęła chusteczkę i przycisnęła ją do oczu. – Była moją najlepszą przyjaciółką – wykrztusiła, a Carlynn skinęła głową. – Nie ma pośpiechu – powiedziała. Minęła dłuższa chwila, zanim Joelle odzyskała głos. – Dziesięć lat temu, zaraz po szkole, kiedy miałam dwadzieścia cztery lata, podjęłam pracę jako pracownik socjalny w Silas Memorial. Byłam kompletnie zielona. Mieli wolne miejsce na oddziale położniczym, więc tam trafiłam. Następnego dnia dostałam trudną sprawę. – Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – Przynajmniej wtedy wydawała mi się trudna. Chodziło o kobietę, która straciła dziecko i popadła w poważną depresję poporodową. Musiałam zasięgnąć rady psychiatry. Ktoś polecił Marę Steele, więc zadzwoniłam do niej i przyjechała do szpitala. Kiedy ją zobaczyłam, nie wierzyłam własnym oczom. To znaczy, nie wierzyłam, że mam przed sobą lekarkę. Miała dopiero dwadzieścia sześć lat, lecz należała do osób, które bez najmniejszych problemów kończą liceum i college, po czym zdobywają szturmem akademię medyczną. Carlynn przytaknęła. – Już wygląda mi na niezwykłą osobę – powiedziała. – Owszem – potwierdziła Joelle. – Specjalizowała się w sprawach związanych z macierzyństwem: poronienie, bezpłodność, intensywna terapia noworodków i tym podobne. Interesowały ją takie przypadki, chociaż sama nigdy nie chciała mieć dzieci. Tak czy siak, było już dosyć późno i zaproponowała, żebyśmy poszły coś zjeść i omówiły sprawę przy kolacji. Która trwała cztery godziny. – Joelle uśmiechnęła się. Tak, rozmawiały o pacjentce, ale potem zeszły na wszelkie możliwe tematy. Joelle opowiedziała Marze o Rustym, za którego wyszła przed kilkoma tygodniami. O tym, jak poznała go na studiach, które rzucił dla kariery informatycznej. Zarabiał więcej, niż ona kiedykolwiek będzie zarabiać, i wiedziała, że postąpił słusznie: nie nadawał się do pracy z ludźmi. Z komputerem tworzył lepszy duet. Pociągał ją jego intelekt oraz – jak przyznała później sama przed sobą – to, że zdaniem jej rodziców zupełnie do siebie nie pasowali. Powinna była ich posłuchać. Mara wspomniała o swoim braku życia towarzyskiego. Poprzednie lata poświęciła nauce i rozkręcaniu prywatnej praktyki lekarskiej, w związku z czym miała niewiele czasu na
facetów. Joelle wiedziała, że Marze ciężko będzie znaleźć mężczyznę, który nie poczuje się zagrożony jej urodą, inteligencją i wykształceniem. Mara miała wówczas lśniące, ciemne włosy do ramion, wielkie ciemnobrązowe oczy, porcelanową cerę i niezwykle miły sposób bycia. Siedząc naprzeciwko niej w restauracji, Joelle czuła, że znika w oczach, choć Mara nie robiła nic, aby celowo podsycić w niej to uczucie. Traktowała Joelle jak równą sobie i zanim się pożegnały, umówiły się na pieszą wycieczkę w weekend. – W sobotę wędrowałyśmy godzinami i stała mi się bliska jak nikt inny – opowiadała Joelle. – Wiedziałam, że wszystko mogę jej powiedzieć. Bardzo ją podziwiałam i stawiałam na piedestale, ale z biegiem czasu to się wyrównało. Była dla mnie jak siostra, której nigdy nie miałam, i nawet kimś więcej. – Joelle miała nadzieję, że ta wzmianka nie przywoła złych wspomnień Carlynn, ale taka była prawda. To, co łączyło ją z Marą, do złudzenia przypominało siostrzaną więź. Spostrzegła z zakłopotaniem, że zwinęła chusteczkę w podłużny rulon, i odłożyła ją na kolana. Czy Carlynn naprawdę miała ochotę tego słuchać? – Tyle wystarczy? – zwróciła się do starszej kobiety, która pokręciła głową. – Dopiero zaczynasz – odpowiedziała. Joelle odetchnęła w duchu, gdyż ta opowieść sprawiła jej niespodziewaną ulgę. – Poznałam ją z przyszłym mężem – podjęła. – Zaczęliśmy razem pracować kilka lat po tym, gdy zostałyśmy przyjaciółkami. Ma na imię Liam. Jest mądry, przystojny i bardzo miły… – Poczuła, że się czerwieni, więc czym prędzej mówiła dalej. – Występował w miejscowych klubach, grał muzykę folkową. Mara też interesowała się folkiem. Grała na gitarze i śpiewała, ale tylko dla rozrywki. Wiedziałam, że Liam jest samotny i chciałby kogoś poznać, ale nie godził się na swaty. Dlatego zorganizowałam imprezę i zaprosiłam ich oboje. Poprosiłam, żeby każdy przyniósł jakiś instrument, choćby grzebień owinięty papierem toaletowym, jak w moim przypadku. – Rusty nie był zachwycony, z trudem wysiedział do końca. Ciarki przechodziły ją na myśl, jak bardzo nie pasował do kręgu jej znajomych. – Wszyscy przyszli – ciągnęła – i świetnie się bawiliśmy. Zanim wybiła dziesiąta, Liam i Mara grali i śpiewali razem, tak jak przewidywałam, a przed północą przenieśli się do drugiego pokoju, ćwiczyli różne piosenki i uczyli się nawzajem swoich ulubionych utworów. O pierwszej odłożyli gitary i pogrążyli się w rozmowie. Goście wyszli, a oni jeszcze gawędzili, więc zamknęłam drzwi do ich pokoju, posprzątaliśmy z Rustym i poszliśmy spać. Rano ich nie zastałam, ale był to początek ich związku. Liam i Mara prześcigali się w podziękowaniach, kiedy zrozumieli, ile jej zawdzięczają. Nigdy nie przestali jej dziękować. – Chyba się rozgadałam – powiedziała Joelle. – Ależ skąd, bynajmniej. – Carlynn przysunęła się bliżej, ujęła jej ręce i położyła sobie na kolanach. Miała kruche, kościste dłonie z żółtawym nalotem na suchej, ciepłej skórze. – Opowiedz mi o ich ślubie – poprosiła. – Hm. – Joelle nie poczuła się szczególnie skrępowana tą bliskością. – Pobrali się dwa lata później, na plaży w Asilomar. Byłam druhną honorową. – Przypomniała sobie swoją radość, zmąconą odrobiną zawiści płynącej ze świadomości, że ona i Rusty nigdy nie doświadczą więzi, jaka połączyła jej przyjaciół. – Wtedy zaczęli też razem grywać w klubach. Występowali jako Sommers i Steele i mieli spore grono wielbicieli.
Zdarzało się, że zasiadała na widowni, a oni grali utwór, który dla niej napisali – zabawną, wzruszającą piosenkę, pełną żartobliwej wdzięczności za to, że ich skojarzyła – Joelle rumieniła się, a publiczność pękała ze śmiechu. – Tak jak wspomniałam, Mara nie chciała mieć dzieci. Była to jedyna rzecz, co do której miałyśmy inne zdanie, bo ja marzyłam o macierzyństwie, niestety, nie mogłam zajść w ciążę. – Coś połaskotało ją w brzuchu, ale próbowała nie zwracać na to uwagi. – Mara się bała. Bardzo się bała. Miewała sny, że jeśli zajdzie w ciążę, stanie się coś niedobrego, albo niechcący skrzywdzi dziecko, bo nie będzie potrafiła się nim zająć. W pracy miała do czynienia ze wszelkimi możliwymi powikłaniami w tej dziedzinie, dzień w dzień, więc to musiało na nią wpłynąć. Poza tym… – Joelle wyjrzała przez okno na cyprysy – …nigdy specjalnie nie przepadała za dziećmi. Podczas kiedy ja zachwycałam się każdym napotkanym maleństwem, Mara tylko wzruszała ramionami. Myślała o przyszłości jedynie w kontekście własnej kariery. Ale Liam chciał mieć dzieci i wiem, że było to źródłem napięć między nimi, bo czasem stawałam się ich mimowolnym świadkiem. – Zerknęła ze skruchą na Carlynn. – Gadam od rzeczy. – To dobrze. – Carlynn uścisnęła jej ręce. – Gadaj, gadaj. Joelle przyszło do głowy, że Carlynn może nikogo nie uzdrowi, ale cierpliwość ma świętą. – Nadal się spotykałyśmy – podjęła. – Nawet po jej ślubie. Kilka razy w tygodniu. Chodziłyśmy razem na aerobik, a potem na jogę. Jadałyśmy na mieście i słyszałam jej zdanie w kwestii macierzyństwa, jej wątpliwości i obawy. A potem w pracy Liam opowiadał mi, jak bardzo pragnie mieć dziecko. Muszę przyznać, że bardziej przemawiało do mnie jego stanowisko aniżeli obawy Mary, które przecież rozumiałam, zwłaszcza w świetle jej pracy. Joelle urwała na chwilę, ponownie kierując wzrok za okno, gdzie stary ogrodnik zamiatał taras. – Zdaje mi się – powiedziała – że za bardzo ją naciskałam. – Spojrzała na Carlynn. – To ja Marę namówiłam. Na ciążę. – Od mówienia nie zachodzi się w ciążę – zauważyła z uśmiechem Carlynn. – Ale wciąż powtarzałam jej, że wszystko będzie dobrze. Że pójdzie do Rebekki Reed, najlepszej ginekolożki w mieście, i że pokocha własne dziecko, nawet jeśli nigdy nie lubiła cudzych. Oboje z Liamem ją naciskaliśmy. Ona tak go kochała… – Głos jej się załamał, ale szybko się opanowała. – Zrobiłaby dla niego wszystko. I zaszła w ciążę, wszystko przebiegało bez problemu i perspektywa macierzyństwa chyba naprawdę zaczęła ją cieszyć. I po części dlatego, że pracuję na oddziale położniczym, a po części przez wzgląd na naszą przyjaźń, zaprosili mnie na salę porodową. To miał być poród rodzinny, bardzo intymne przeżycie. Carlynn przytaknęła. – Początkowo wszystko było w porządku. Ale po jakimś czasie Mara nagle zaczęła krzyczeć, że ból rozsadza jej czaszkę. Złapała się za głowę. – Łzy ponownie napłynęły jej do oczu na to okropne wspomnienie i uwolniła jedną rękę z uścisku Carlynn, żeby wyjąć z pudełka drugą chusteczkę. – To było straszne – podjęła, nawet nie podnosząc jej do oczu. – Dostała konwulsji, a potem straciła przytomność. Nie wiedzieliśmy z Liamem, co się
dzieje. Zawieźli ją na salę operacyjną i zrobili cesarkę, a potem zabrali ją na górę na tomografię albo prześwietlenie, już nie pamiętam. Mieliśmy nadzieję, że zemdlała z bólu, ale w głębi serca wiedzieliśmy, że to coś więcej. Coś o wiele gorszego. Chyba oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że sprawdziły się jej najgorsze obawy. – Potworne. – Carlynn ścisnęła jej dłoń; już się nie uśmiechała. – Mam poczucie winy – ciągnęła Joelle. – A Liam czuje się jeszcze gorzej. Stracił żonę, a jego synek mamę. Ja straciłam najdroższą przyjaciółkę, a jej pacjentki lekarkę. Jedna z nich popełniła samobójstwo na wieść, że Mara nie wróci do wykonywania zawodu. – Czy ty kiedykolwiek zaszłaś w ciążę? – zapytała Carlynn. – Masz dzieci? – Nie, i to przesądziło o moim rozwodzie. Rozstaliśmy się z mężem przed dwoma laty. – Bardzo mi przykro – powiedziała Carlynn. Joelle zbyła to machnięciem ręki. – Nigdy do siebie nie pasowaliśmy. Po prostu bezpłodność przyspieszyła nieunikniony koniec, ale nie wydaje mi się, aby dzieci mogły temu zapobiec. – Masz teraz chłopaka? Pytanie wydawało się bezzasadne, ale Joelle pokręciła głową. – Nie. – Uśmiechnęła się blado. – Żyję z dnia na dzień. – A Mara… w jakim jest teraz stanie? – spytała Carlynn. – Przebywa w domu opieki, gdyż nie widziano sensu dalszej rehabilitacji, nie ma nadziei na poprawę. W zasadzie nie jest w stanie nic robić. Może ruszać tylko jedną ręką i głową. I wciąż się uśmiecha. O wiele częściej, niż kiedy… – „Kiedy żyła”, miała na końcu języka, ale się powstrzymała. – Niż kiedyś. Uszkodzenie mózgu powoduje czasem, że człowiek czuje przypływ nienaturalnej… – Euforii. – Carlynn pokiwała głową, i Joelle przypomniała sobie, że rozmawia z lekarzem. – Właśnie. I tak się stało w jej przypadku, co z jednej strony jest ulgą, a z drugiej nie do zniesienia. Przynajmniej nie cierpi. Ale chcemy ją odzyskać. Liam i ja. I jej mały synek Sam, taki kochany. – Przycisnęła chusteczkę do nosa w obawie, że znów się rozklei. – Odwiedzę ją – oznajmiła Carlynn. – Naprawdę? – Joelle nie posiadała się ze zdumienia. – Dziękuję! Carlynn ponownie uścisnęła jej dłoń i wstała. – Jeszcze nie znam grafiku na najbliższe tygodnie, ale jeśli zadzwonisz za kilka dni, powinnam już móc wyznaczyć datę. Oczywiście pojedziesz ze mną, prawda? – Tak, to byłoby… Obie odwróciły się na odgłos kroków. W drzwiach stał wysoki, starszy mężczyzna z rozwianą czupryną siwych włosów. – Cześć, kochanie – powiedziała Carlynn. – Joelle, poznaj mojego męża, Alana. – Podeszła do fotela, wzięła laskę i ruszyła w stronę mężczyzny. Joelle wstała z kanapy i poszła się przywitać. Patrzył na nią bez uśmiechu, z nieskrywanym zaciekawieniem. Wyglądał na człowieka po osiemdziesiątce, co najmniej dziesięć lat starszego od Carlynn. – Dzień dobry – powiedziała. – Właśnie wychodziłam. Przyjechałam prosić Carlynn o zbadanie mojej przyjaciółki.
Alan uniósł brwi i zerknął na żonę. – I co ty na to? – To wyjątkowa sytuacja – odparła. – Zwłaszcza że Joelle jest dzieckiem urodzonym wtedy w komunie w Big Sur. Pamiętasz? Popatrzył bezmyślnie na żonę, jakby nie zrozumiał jej słów, usta miał wygięte w podkówkę. Następnie przeniósł świdrujące spojrzenie na Joelle, która z zakłopotaniem odwróciła głowę. Dziwny, pomyślała. Może ma alzheimera. Bez względu na jego problem, pozostawała jedynie nadzieja, że Carlynn okaże się skuteczniejsza w przypadku Mary. Carlynn odprowadziła Joelle do samochodu i oburącz uścisnęła jej dłoń. – Zadzwoń za parę dni, kochana – przypomniała. – Zadzwonię. – Usiadła za kierownicą i wykręcając na szerokim podjeździe, dostrzegła w przelocie posępną twarz Alana Shire’a w jednym z okien. Pomachała mu, ale nie zareagował. Demencja, jak nic. Lecz gdy znalazła się na Seventeen Mile Drive, natychmiast o nim zapomniała. Wciąż czuła ciepło rąk Carlynn.
11 Trzy dni po wizycie w rezydencji Klingów siedziała w swoim biurze i pisała raport, dotkliwie świadoma obecności Liama za cienką ścianką. Rozmawiał przez telefon, i choć nie słyszała dokładnie, co mówi, z pojedynczych słów wynikało, że ustala szczegóły opieki domowej nad jednym z pacjentów. Głos miał serdeczny i opanowany, ani zbyt niski, ani zbyt wysoki, i uświadomiła sobie, jak tęskni za jego śpiewem. Zdaje się, że od narodzin Sama nie miał w ręku gitary. Zamierzała zadzwonić dziś do Carlynn Shire i umówić się na wizytę u Mary. Trzymała się swojej decyzji, by nie wtajemniczać w to Liama. Wyśmiałby jej głupotę albo zwyczajnie zabronił narażać Marę na niepotrzebny stres. Joelle nie umiała przewidzieć jego reakcji, lecz jedno było pewne: wezwanie uzdrowicielki byłoby według niego kiepskim pomysłem. Sama wiedziała, że to do niej nie pasuje. Carlynn Shire była charyzmatyczna, ale się nie afiszowała. Gdyby powiedziano Joelle, że będzie zwierzać się obcej osobie, trzymając ją za rękę, wzdrygnęłaby się na samą myśl o tym. Ale dotyk Carlynn dodał jej otuchy. Joelle była wyszkoloną doradczynią: znała się na aktywnym słuchaniu i wiedziała, że uwaga Carlynn znacznie wykraczała ponad normę, nawet w świetle gadulstwa rozmówcy. Jak dobrze było opowiedzieć komuś o Marze oraz swoim udziale w tej sprawie! Oczywiście nie wspomniała o rzeczy najważniejszej. Nie wspomniała i nigdy nie wspomni, nie mogła. Mara byłaby jedyną osobą, której wyznałaby to, co zrobiła. Powiedziałaby jej, że jest zakochana w mężu najlepszej przyjaciółki i rozdarta poczuciem winy, że przespała się z nim, kiedy ta znajdowała się w domu opieki, zdana na innych. Gdyby Mara była zdrowa i raz jeszcze mogła stać się jej powiernicą – a rzeczony mąż nie był jej mężem, rzecz jasna – jak przyjęłaby taką wiadomość? Jak brzmiałaby jej odpowiedź? Jakiej udzieliłaby rady? Przywiązywała wielką wagę do etyki i moralności, ale przecież Joelle tak samo. Nigdy w życiu nie zrobiła nic tak złego, i wspomnienie tego czynu było nadal żywe w jej umyśle i sercu. Jak miała żałować tamtej nocy, skoro dodawali sobie otuchy w najbardziej intymny z możliwych sposobów? A jednak, jeśli ceną była ich przyjaźń – a wszystko na to wskazywało – na zawsze będzie tego żałować. Oderwała ręce od klawiatury i oparła je na brzuchu niepewna, czy lekkie zaokrąglenie to efekt braku ćwiczeń, czy rosnący płód. Dziesięć i pół tygodnia. Zeszłego wieczoru, przeglądając się w dużym lustrze, zauważyła, że niebiesko-zielonkawe żyłki na piersiach i brzuchu wyraźnie rysują się pod skórą, a talia lekko się poszerzyła. Jak długo jeszcze, zanim ludzie zaczną gadać za jej plecami? Wyobraziła sobie, jak recepcjonistka Maggie szepcze do Liama: „Raju, Joelle się przytyło, nie?”. Zabrzęczał interkom na biurku i Joelle podniosła słuchawkę do ucha. – Przyszedł lekarz do ciebie – oznajmiła Maggie. Lekarz? W pierwszej chwili pomyślała, że Rebecca Reed domyśliła się ciąży i wpadła na pogawędkę. – Kto? – zapytała Joelle.
– Poproszę o powtórzenie nazwiska – zabrzmiał nieco stłumiony głos Maggie i Joelle nie dosłyszała odpowiedzi. Po chwili w słuchawce ponownie rozległ się głos recepcjonistki. – Doktor Alan Shire. Co tutaj robił ten dziwny staruszek, mąż Carlynn? Przypomniała sobie, jak taksował ją spojrzeniem z konsternacją i niejasną dezaprobatą, które wzięła za oznaki demencji. W żadnym wypadku nie może go tu przyjąć, jeszcze Liam usłyszy ich rozmowę. – Zaraz przyjdę. – Odłożyła słuchawkę i wstała. Mimo swojego wieku, Alan Shire zdawał się wręcz rozpierać swoją obecnością małą recepcję działu socjalnego. Sprawiał wrażenie wyższego niż w wysokim salonie posiadłości, jego włosy wyglądały na bardziej siwe, ale mniej rozczochrane, a na twarzy nie malowała się konsternacja, a nieskrywane zaniepokojenie. Podała mu rękę. – Miło znów pana widzieć, doktorze Shire – powiedziała. Mocno odwzajemnił uścisk. – Będziemy w sali konferencyjnej – zwróciła się do Maggie. Poprowadziła gościa wąskim korytarzem do przestronnej sali na końcu, jedynego naprawdę dźwiękoszczelnego pomieszczenia w całym dziale. – Proszę, niech pan siada. – Wskazała mu jedno z drewnianych krzeseł z tweedową tapicerką i usiadła obok. – Czym mogę służyć? Wychylił się w stronę stołu i oparł na blacie długie ręce, złączone czubkami palców. – Przyszedłem odwołać się do pani doświadczenia i zdrowego rozsądku – oznajmił. Wolałaby, żeby się uśmiechnął albo nie był tak oficjalny. Musiał być kiedyś przystojny, choć teraz wyraz jego twarzy świadczył o znużeniu i zatroskaniu. W żadnym razie nie wyglądał jednak na skołowanego czy cierpiącego na alzheimera. – To znaczy? – spytała. – Moja żona… Carlynn… jest na emeryturze – podjął, świdrując ją niebieskimi oczami. – Od prawie dziesięciu lat nie bierze czynnego udziału w życiu naszego ośrodka. Aż miło patrzeć, jaka jest wolna i zrelaksowana. – Na jego twarzy zamajaczył blady uśmiech. – Pracuje w ogrodzie. Zajmuje się domem – ciągnął. – Ma niewiele powodów do zmartwień. Dopóki zajmowała się pacjentami, nie mogła uwolnić się od ich spraw, bez przerwy szukała sposobów, aby im pomóc. Nie chciałbym, żeby znowu to przeżywała. – To zrozumiałe – odparła Joelle. – Ale, doktorze Shire, ja do niczego pana żony nie zmuszałam. Po prostu opowiedziałam o mojej przyjaciółce, a ona stwierdziła, że chciałaby ją poznać. – Usiłowała sobie przypomnieć dokładny przebieg rozmowy i czy faktycznie nie wywierała presji na Carlynn. Jeśli nie liczyć łez, raczej nie wywierała. – No tak, wcale mnie nie dziwi, że zaoferowała pomoc. Carlynn jest niezwykle wrażliwą osobą. Przychyliłaby ludziom nieba, jeżeli myśli, że może im pomóc. Ale nie ma pani pojęcia, ile kosztuje ją uzdrawianie. Aż strach pomyśleć. Jest potem wyczerpana, czasem przez wiele dni. Martwię się o nią. Z niejasnych powodów mu nie wierzyła. Nic w jego zachowaniu nie wskazywało, że kłamał – wydawał się absolutnie szczery – mimo to jego słowa zabrzmiały fałszywie. Być może czuł, że sam pójdzie w odstawkę, jeśli Carlynn na powrót zaangażuje się w leczenie. Może miał dość dzielenia się nią z innymi. Ale potem przypomniała sobie laskę. I niezdrowy wygląd Carlynn. – Jest chora? – spytała.
Chwilę wahał się z odpowiedzią. – Tak, nawet bardzo. Musi odpoczywać. Naprawdę wolałbym nie narażać jej na wyczerpanie idące w parze z uzdrawianiem. – Rozumiem. – Joelle chciała go wypytać, co dolega Carlynn, ale się powstrzymała. Nagle przypomniała sobie obiekcje rodziców, ich obawy, że widok Shanti Joy może przywołać smutne wspomnienia związane ze śmiercią siostry. – Miałam przed przyjazdem pewne obawy – dodała. – Bałam się, że skojarzy mnie ze śmiercią siostry. Zginęła w Big Sur, krótko po moich narodzinach. Ku jej zdziwieniu Alan wręcz się ożywił. – Tak. – Pokiwał głową. – Myślałem o tym samym. Nie wiedziałem, czy słyszała pani o siostrze, gdyż była pani wówczas, no cóż… – pokazał w uśmiechu wciąż równe i białe, z całą pewnością własne zęby – …bardzo mała. Być może nie zdaje pani sobie sprawy, jaki to był cios dla Carlynn, fizyczny i emocjonalny. – Oblizał wyschnięte wargi. – Boję się tylko, że… Joelle uniosła ręce ze świadomością, że nie pozostaje jej nic innego, jak dać za wygraną. Musi porzucić marzenie o uzdrowieniu Mary dla świętego spokoju starszych ludzi i żeby nie narażać zdrowia Carlynn. Nie powinno jej to wiele kosztować: sama wyśmiałaby ten pomysł jeszcze przed dwoma tygodniami. Mimo to ogarnęła ją rozpacz na myśl o utracie nadziei, choćby tak nikłej. – Oczywiście – powiedziała. – Nie będę jej niepokoić. Ale czy zechce pan przekazać Carlynn, że zmieniłam zdanie? Nie zdenerwuje się pana wizytą tutaj? – Uświadomiła sobie, że się wtrąca w ich relacje. – Ależ skąd, bynajmniej – odparł, wstając. – Poinformuję ją, że rozmawialiśmy i że odstąpiła pani od swojej decyzji. Na pewno zrozumie. Chyba wie, że jednak przeliczyła swoje siły. Te słowa nasunęły jej podejrzenie, czy Carlynn sama nie przysłała tu męża, aby się wykręcić. Alan Shire ponownie uścisnął jej rękę i lekko się skłonił. – Jestem pani bardzo wdzięczny za zrozumienie. – Nie ma sprawy – odpowiedziała. – Dziękuję za rozmowę. Odprowadziła go do recepcji, gdzie Liam wyciągał swoją pocztę z drewnianych przegródek na ścianie. Wskazała doktorowi Shire’owi windę, po czym zajrzała do swojej przegródki, choć zrobiła to wcześniej. – Jak ci mija dzień? – zapytała Liama. – Dobrze. – Prawie nie patrzył w jej stronę. Układał koperty. – A tobie? – W porządku. – To świetnie. – Odwróciwszy się, wyszedł na korytarz. W drodze powrotnej do biura przełknęła łzy, dotknięta jego zachowaniem. Nawet się nie uśmiechnął. Nie zaproponował wspólnej kawy. Nic. Naprawdę go straciła. Zostało jej po nim tylko to, co w sobie nosiła.
12 San Francisco, 1956 Lisbeth wyłączyła dyktafon i wyjęła z maszyny do pisania dwie kartki wraz z kalką. Otworzywszy kartę pacjenta, starannie dołączyła raport do segregatora, wyrzuciła zużytą kalkę, po czym umieściła segregator w metalowej szafce z czterema szufladami, ustawionej w drugim końcu pokoju. Na dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych przeniosła wzrok w stronę biurka oddzielającego sekretariat od poczekalni i zobaczyła młodą matkę z sześciolub siedmioletnim synkiem. Zerknęła pospiesznie w grafik. – Dzień dobry, pani Hesky – powiedziała. – Dzień dobry, Richardzie. Jak się dzisiaj macie? – Dobrze – odpowiedziała kobieta. – Przyszliśmy na szczepienie. – No tak. – Lisbeth poznała po niewyraźnej minie Richarda, że chłopiec nie jest tym zachwycony. Był to jedyny mankament pracy u pediatry: widok przestraszonych malców. Lloyd Peterson miał opinię jednego z najmilszych pediatrów w całym San Francisco, lecz dzieciom było wszystko jedno, kiedy stawał nad nimi ze strzykawką. – Usiądźcie – poprosiła. – Doktor Peterson zaraz do was przyjdzie. Przeniosła kartę Richarda Hesky’ego ze swojego biurka na stół, gdzie zwykła zostawiać papiery dla Lloyda, i zaczęła porządkować karty pozostawione przez niego dzień wcześniej. To biuro było jej królestwem. Pracowała u Lloyda Petersona od sześciu lat, od skończenia szkoły dla sekretarek, a kiedy się zjawiła, panował tu kompletny chaos. Poprzednia sekretarka miała osiemdziesiąt lat w momencie przejścia na emeryturę, i chyba wzrok jej szwankował, gdyż kartoteki były pomieszane, a sekretariat prowadzono bez ładu i składu. Lisbeth postawiła sobie za cel przywrócenie porządku i doktor Peterson powtarzał jej przy każdej sposobności, że nie wie, co by bez niej zrobił. Uwielbiała pracę w gabinecie lekarskim. Nie bała się krwi, połamanych kończyn ani zarazków, a cuda współczesnej medycyny budziły jej podziw i fascynację. Na przykład nowa szczepionka przeciwko polio. Owszem, zastrzyki bolały i doprowadzały dzieci do płaczu, ale czyż nie były istnym darem od losu? Maglowała doktora Petersona o stan jego pacjentów, ten temat bardzo ją interesował. Spojrzała w stronę poczekalni, gdzie pani Hesky oddała się bez reszty lekturze czasopisma. Richard nie zwracał uwagi na zabawki, tylko siedział na krześle obok matki i rytmicznie machał nogami. Jego strach był wręcz namacalny. – Richardzie – odezwała się Lisbeth i chłopiec popatrzył w jej stronę. – Podejdź tu, proszę.
Zerknął na matkę i zbliżył się wolnym krokiem. Lisbeth nachyliła się ku niemu, jakby przekazywała wielką tajemnicę. – Jest pewien sposób, żeby szczepienie nie bolało – oznajmiła. – Chcesz go poznać? Pokiwał głową, brązowe oczy miał wielkie jak spodki. – Musisz ruszać palcami u stóp. – Palcami u stóp? – Uśmiechnął się lekko. – Właśnie. – Kiwnęła głową. – Trudno ruszać palcami, kiedy ma się buty na nogach, dlatego spytaj doktora Petersona, czy możesz je zdjąć, dobrze? – To naprawdę działa? – Patrzył na nią z taką nadzieją, że Lisbeth miała ochotę ująć jego twarzyczkę i pocałować go w czoło. – Masz na to moje słowo. Ale musisz ruszać naprawdę mocno. – Dobrze – mruknął konspiracyjnie i podreptał z powrotem do mamy. Wiedziała, że ruszanie palcami u stóp działa naprawdę. Dzieci były tak skupione na tej czynności, że szczepienie przebiegało prawie niezauważone. Ona wpadła na ten pomysł, a doktor Peterson uważał go za przebłysk geniuszu. Prawdziwym geniuszem medycznym w rodzinie była jednak Carlynn. Studiowała na czwartym roku akademii medycznej Uniwersytetu Kalifornia i spędzała większość czasu w San Francisco General Hospital, oddalonym o kilka przecznic od gabinetu doktora Petersona. Lisbeth też chciała iść na medycynę – a przynajmniej do szkoły dla pielęgniarek – ale spanikowała na myśl o college’u przekonana, że się nie dostanie, a jeśli nawet, to nie podoła nauce. Wyrzucała sobie, że nie przykładała się bardziej w szkole, i nie mogła darować rodzicom, że nie zadbali o jej wykształcenie tak jak o wykształcenie siostry bliźniaczki. Czasem złościła się również na Carlynn, choć wiedziała, że nie ma w tym jej winy. Szkołę dla sekretarek wybrała w nadziei na pracę w środowisku medycznym. Nie żałowała decyzji: nikt nie potrafił zadbać o porządek w papierach na równi z nią, i po raz pierwszy w życiu czuła się doceniana. Sypała nowatorskimi pomysłami na ulepszenie pracy gabinetu, a inni lekarze często prosili ją o przyuczanie swoich recepcjonistek i sekretarek. Przyjechała do San Francisco za Carlynn, która sama ją do tego zachęcała. Siostra może i była mądrzejsza, ładniejsza, lepiej wykształcona, lecz ich miłość, choć skażona czasem urazą czy irytacją, była nierozerwalna. Spotykały się przynajmniej raz w tygodniu na lunchu, a czasami w weekendy, chociaż Carlynn miała w tym roku niewiele czasu wolnego. Zapowiedziała jednak, że wyrwie się tego dnia; były umówione na dwunastą w lokalu w połowie drogi między gabinetem doktora Petersona a szpitalem. Właśnie dochodziła jedenasta, i choć Lisbeth cieszyła się na spotkanie z siostrą, miała nadzieję, że Gabriel pospieszy się z telefonem. A jeśli zadzwoni za dziesięć dwunasta? Zostanie jej zaledwie chwilka na rozmowę i będzie musiała zawołać doktora. Gabriel Johnson był partnerem tenisowym Lloyda. Przeważnie dzwonił we wtorki i czwartki w celu ustalenia, czy będą mogli spotkać się po pracy na prywatnym korcie doktora. Naturalnie to Lisbeth zawsze odbierała, i Gabriel ostatnio zwykł zagadywać ją przez jakiś czas. Raz nawet rozmowa trwała pół godziny! Zadawał przeróżne pytania na jej temat i sprawiał wrażenie szczerze zainteresowanego odpowiedziami. Ponoć słyszał, jaką
jest wyborną „administratorką”, i to określenie podobało jej się bardziej niż „sekretarka”. Była kimś ważniejszym, a on zdawał się być tego świadomy. Wprawdzie nigdy go nie poznała, ale w ciągu ostatnich kilku miesięcy zaczęła go sobie wyobrażać i była ciekawa, jak wygląda. Może tak jak Rock Hudson, przy czym miał niższy głos. A może przypominał Jamesa Deana, był blondynem z pojedynczymi kosmykami włosów rozjaśnionymi od słońca. W czasie ostatniej rozmowy zapytał, czy gra w tenisa. Spuściła wzrok na swoje miękkie uda obciągnięte białym fartuchem. – Nie – odpowiedziała. – W dzieciństwie owszem, ale nie grałam od lat. – Kiedyś muszę cię wyciągnąć – oznajmił. Była to jedyna wzmianka na temat ewentualnego spotkania, co ucieszyło ją, a zarazem zatrwożyło. Jak miałaby mu się pokazać? – Może – skwitowała. – Co lubisz robić dla zabawy? – zapytał. Jeść. Tak brzmiałaby szczera odpowiedź. – Och, lubię wodę – wybrnęła. – Kiedyś lubiłam żeglować. – Nie żeglowała od pamiętnego dnia z ojcem, ale bardzo jej tego brakowało. – Aha! – zawołał Gabriel. – Czy Lloyd wspomniał, że mam jacht? Wprawił ją w zakłopotanie. Faktycznie, doktor Peterson mógł o tym wspomnieć, może przed rokiem. Gabriel odebrał to jako aluzję, że coś ich łączy? Nie miała okazji tego sprawdzić, bo przyszedł doktor i musiała mu oddać słuchawkę, pozostawiając odpowiedź na jego pytanie do następnego razu. Teraz też zjawił się doktor i sięgnął po kartę Richarda. – Proszę pozwolić mu zdjąć buty – szepnęła do niego Lisbeth, a on uśmiechnął się domyślnie. – Gra pan dzisiaj w tenisa? – spytała niby obojętnie, nie chcąc dać po sobie poznać, że czeka na telefon Gabriela. – Nie. – Lekarz nie odrywał wzroku od kartoteki. – Gabe jest na spotkaniu. – Zajrzał do poczekalni. – Richardzie? Zapraszam. A niech to. Nie porozmawia dziś z Gabrielem. Zresztą co ona sobie wyobraża, nie dorasta mu do pięt. Był głównym księgowym w San Francisco General, na pewno starszym od niej, może o wiele lat. I odmówiłaby, gdyby zaproponował spotkanie. Z góry wiedziała, że położyłoby ono kres rozmowom telefonicznym. W wieku dwudziestu sześciu lat Lisbeth ważyła dziewięćdziesiąt kilo. Wprawdzie miała przyjaciółki, które pracowały dla innych miejscowych lekarzy, ale nadal czerpała największą pociechę z jedzenia. Przestała naśladować styl Carlynn i nosiła krótkie loczki, które co wieczór spinała wsuwkami przed spaniem. Z kolei Carlynn nadal ważyła pięćdziesiąt dwa kilo, jak w chwili ukończenia liceum, a nie dalej jak w zeszłym tygodniu zaczęła upinać swoje długie jasne włosy w banan, czyli kok francuski, dzięki czemu nie przeszkadzały jej w czasie pracy. Zdaniem siostry wyglądała bardzo szykownie, i Lisbeth nierzadko czuła ukłucie zazdrości. Za kwadrans dwunasta Lisbeth wyszła z przychodni i pokonała kilka przecznic do baru mlecznego, gdzie miały się spotkać. Jak zwykle przybyła pierwsza i niosąc do stolika pod
oknem dwie kanapki z serem i szynką, miała nadzieję, że siostra się zjawi. Szpitalny grafik Carlynn bywał nieprzewidywalny, i Lisbeth kilkakrotnie obserwowała przesuwające się wskazówki zegara, zmuszona jeść w samotności. Tego dnia jednakże Carlynn zjawiła się dziesięć po dwunastej. Brakowało jej tchu, jakby przebiegła całą drogę ze szpitala. Cmoknęła siostrę w policzek i usiadła naprzeciw niej. – Rozmawiałam wczoraj z mamą – oznajmiła, przysuwając sobie jedną kanapkę. – Wzrok jej się poprawił? – spytała Lisbeth. – Mówi, że wciąż widzi jak przez mgłę. Dałam jej nazwisko lekarza w Monterey, do którego może się zwrócić. Szkoda, że nie mogę z nią pójść, ale naprawdę nie dam rady się wyrwać. Delora narzekała na problemy z oczami i prosiła Carlynn, żeby przyjechała do domu i ją „uleczyła”. Carlynn nie miała czasu na odpoczynek, a co dopiero na wyprawę do Cypress Point, lecz Lisbeth podejrzewała, że siostra niedługo pojedzie, a wtedy ona będzie musiała zdecydować, czy jej towarzyszyć. Zawsze miała mieszane uczucia, gdy czekał ją powrót do domu, i rzadko odważała się jechać sama; zwykle używała Carlynn jako bufora między sobą a matką. Ilekroć przestępowała próg, Delora kręciła głową z niesmakiem i wiecznie docinała córce z powodu nadwagi, obrażając ją przy służbie i gościach. Lisbeth na ogół przyjeżdżała z własnym prowiantem, bo wstydziła się najadać do syta przy stole, pod czujnym okiem matki, która wypominała jej każdy kęs. Mimo to żadne inne miejsce na ziemi nie poruszało Lisbeth tak, jak rodzinne strony. Na przekór ostrej woni kiszonych ogórków i surówki z kapusty bez trudu przywołała zapach oceanu oraz cyprysów i atmosferę, która spływała na dom zasnuty mgłą. Znała Cypress Point jak własną kieszeń – i kochała z całego serca. Wiedziała, że pojedzie z Carlynn. Kilka dni w domu było wartych każdego upokorzenia ze strony matki. – I co? – Carlynn przełknęła kęs kanapki i uśmiechnęła się do siostry. – Jak tam? Ładna fryzura. – Dzięki. – Lisbeth dotknęła swoich fal, zastanawiając się, czy wyglądają jakoś inaczej, ale uznała, że Carlynn chciała po prostu być miła. – W porządku. Czytam Peyton Place. Znasz? Carlynn pokręciła głową. – Chciałabym mieć czas na czytanie czegoś oprócz pism medycznych. Jestem uziemiona. Penny Everett była niedawno w mieście i nawet nie miałam czasu się z nią spotkać. – Co porabia? – Lisbeth pamiętała Penny głównie sprzed dziesięciu lat, kiedy to spadła z tarasu w Cypress Point w czasie amorów ze swoim chłopakiem. Za to Carlynn pozostawała z nią w stałym kontakcie. – Mieszka w Chicago, występuje w chórze, preferuje muzykę klasyczną. Czekaj! – Tknięta nagłą myślą odłożyła kanapkę i sięgnęła po torebkę. – Dopóki pamiętam – dodała, wyciągając portfel. – Oddam ci za kanapkę. Dostałam czek od mamy, więc mogę ci dać trochę pieniędzy. Delora stale wysyłała Carlynn czeki, a Lisbeth nie dostawała nic: zdaniem matki była zdana na siebie, ponieważ zrezygnowała z college’u. Delora płaciła za szkołę dla
sekretarek, lecz po jej ukończeniu pomoc ustała. Carlynn za to wciąż dostawała z nawiązką na swoje potrzeby i upierała się dzielić z siostrą. Lisbeth dawno porzuciła skrupuły. Potrzebowała pieniędzy i doszła do wniosku, iż zasługuje na nie tak samo jak siostra. – Dziękuję. – Wzięła banknoty i wsunęła je do torebki. – I co, dzwonił dzisiaj? – spytała Carlynn. – Partner tenisowy doktora Petersona? Lisbeth zaprzeczyła i poróżowiała. Opowiadała siostrze o telefonach Gabriela, powtarzając je niemal słowo w słowo. Ale nie wymieniła go z nazwiska i nie wspomniała, że pracuje w szpitalu: Carlynn z ciekawości mogłaby na niego zerknąć, i Lisbeth nie chciała się dowiedzieć, że obgryza paznokcie przy biurku albo ma metr pięćdziesiąt wzrostu. Wolała swoje fantazje niż rzeczywistość. – Nie dzwonił – odparła ze smutkiem. – Dzisiaj nie grają, więc pewnie porozmawiam z nim dopiero we wtorek. – Hm, wielka szkoda – stwierdziła Carlynn. Pomimo swojej urody nie umawiała się częściej niż Lisbeth i nie miała nawet czasu na mrzonki. Była poślubiona akademii medycznej. Lisbeth pogawędziłaby jeszcze o Gabrielu, ale Carlynn niespodziewanie odłożyła kanapkę i z głębokim westchnieniem wyjrzała przez okno. – Chyba więcej nie przełknę – oznajmiła. – Co się stało? – zapytała Lisbeth. Spojrzała na siostrę i łzy błysnęły w jej oczach. – Martwię się tą dziewczynką w szpitalu. Lisbeth mogła się domyślić. Carlynn była zbyt wrażliwa. – Carly, skarbie, nie wytrzymasz presji, przejmując się tak każdym pacjentem – upomniała. – Wiem, wiem. Jest coraz gorzej. – Nachyliła się nad blatem, jakby ktoś mógł ją usłyszeć. – Im więcej mam do czynienia z pacjentami, tym trudniej… wiesz… nie pomagać im na mój własny sposób. Lisbeth wiedziała, że siostra ukrywa swój dar. Nie chciała się wyróżniać na tle pozostałych studentów, a już na pewno nie chciała, żeby ją brano za wariatkę. – Co dolega tej małej? – zapytała Lisbeth. – To ciężki przypadek zapalenia płuc, najprawdopodobniej śmiertelny, bo wrodzona deformacja płuc utrudnia leczenie. – Carlynn ze zmarszczonym nosem utkwiła wzrok w swojej kanapce. – Ma osiem lat i jej dni są policzone. Odwiedzamy ją codziennie w czasie obchodu, badamy, obojętnie rozmawiając nad jej głową, i patrzymy z założonymi rękami, jak powolutku umiera. – Na jej twarzy odmalował się ból, a Lisbeth po raz kolejny przyszło do głowy, czy zawód lekarza nie okaże się aby zbyt wielkim wyzwaniem dla siostry. – Uważasz, że mogłabyś jej pomóc? – Uważam, że powinnam chociaż spróbować. Ale nie mam odwagi. Myślałam o tym, żeby zakraść się nocą do jej sali, ale gdyby mnie przyłapano, musiałabym się gęsto tłumaczyć. Nadal jest przytomna i może rozmawiać. Powiedziałaby komuś, że u niej byłam. Lisbeth wiedziała, że Carlynn kilkakrotnie spędziła z pacjentem dość czasu, aby go dotknąć, czy też – jak to określała – „tchnąć swoją energię w jego ciało”, ale robiła to po
cichu, ukradkiem i tylko jeśli pacjent był nieprzytomny. Wiedziała, że uchodzi za dziwaczkę wśród kolegów z roku, i nie chciała podsycać tego wrażenia. – Znajdziesz jakiś sposób – stwierdziła Lisbeth. Miała świadomość, że siostra nie spocznie, dopóki to nie nastąpi. – Tylko jak? – Carlynn zawijała kanapkę, pewnie chciała ją zostawić na później. Po kanapce Lisbeth nie został już nawet okruszek. – A obchody, o których wspomniałaś? Nie mogłabyś podejść bliżej? – Tylko jeśli zostanę wyznaczona przez wykładowcę do jej osłuchania. Które trwa jedynie kilka sekund. – Mogłabyś udać, że nie dosłyszysz. Że masz zepsuty stetoskop albo z jakiegoś powodu chcesz posłuchać dłużej i uważniej niż pozostali. Carlynn przewróciła oczami. – Wyrzucą mnie z akademii – skwitowała. – Już myślą, że mam nie po kolei w głowie. – Czyli tak. – Lisbeth uniosła ręce. – Z jednej strony wezmą cię za wariatkę, ale dziewczynka może przeżyje. Z drugiej będziesz postrzegana jako dobra, zwyczajna lekarka, ale mała najprawdopodobniej umrze. – Uch. – Carlynn znów zmarszczyła nos. – Nie mów tak. – Wybacz. – Lisbeth poczuła skruchę, ale tylko do pewnego stopnia. – Nie chcę cię naciskać, kochana – dodała – ale poszłaś na medycynę, bo chciałaś zrobić użytek ze swojego daru. Studia to dla ciebie pestka, chemię, biologię i całą resztę masz w małym palcu. Najtrudniej będzie połączyć całą tę wiedzę z tym, co dla ciebie naturalne. Czego nigdy nie uczyłaś się w szkole. Carlynn wpatrywała się w nią chwilę, po czym odetchnęła. – Masz rację – powiedziała. – Lizzie, jesteś jedyną osobą, która mnie naprawdę rozumie, wiesz o tym? Carlynn i jej koledzy z roku, sami mężczyźni, tego popołudnia robili obchód z doktorem Alanem Shire’em, wykładowcą z oddziału pediatrycznego. Mimo że na roku było oprócz niej jeszcze kilka dziewcząt, w tym obchodzie uczestniczyła jako jedyna, co samo w sobie czyniło ją piątym kołem u wozu. Grupka studentów krążyła od pacjenta do pacjenta i w miarę jak podchodzili do sali Betsy, Carlynn stawała się coraz bardziej niespokojna. Wprawdzie nadal nie była pewna, jak to rozegrać, jednak przyznawała rację siostrze: musi przynajmniej spróbować pomóc dziewczynce w sposób niemożliwy dla innych lekarzy. Nie uważała się za mądrzejszą od swojej siostry bliźniaczki, ale inteligencja Lisbeth miała bardziej rzeczowy, zdroworozsądkowy charakter aniżeli jej własna, i Carlynn czasami jej tego zazdrościła. Umiała rozwiązywać skomplikowane matematyczne równania, jednakże w najprostszych życiowych kwestiach nie zawsze sobie radziła. Była ciekawa, czy siostra zdaje sobie sprawę, jak bardzo polega na jej osądzie, mądrości, której Lisbeth sobie nie uświadamiała. Praca u Lloyda Petersona miała na nią zbawienny wpływ i Carlynn z radością patrzyła, jak przez ostatnie kilka lat Lisbeth nabiera pewności siebie. Gdyby tylko nie nabierała też ciała. Jej otyłość – należało nazwać rzecz po imieniu – otoczyła ją jak zbroja, chroniąc
przed… No właśnie, przed czym? Odrzuceniem? Miłością? Nawet pewna wiedza z zakresu psychiatrii nie podsunęła Carlynn odpowiedzi na to pytanie. Gdziekolwiek tkwił problem, nigdy o tym nie rozmawiały: Lisbeth miała wystarczająco docinków od matki oraz reszty świata. Carlynn pragnęła być dla niej bezpieczną przystanią i miała szczerą nadzieję, że nie wyrządza siostrze niedźwiedziej przysługi, przemilczając ten problem. Wreszcie dotarli do sali Betsy, ale nie od razu tam weszli. Przed drzwiami doktor Shire zwrócił się do swoich podopiecznych. – Od czasu porannego obchodu stan ośmiolatki bardzo się pogorszył – poinformował. Omówił symptomy i wyniki badań laboratoryjnych, które nie dawały nadziei na poprawę. Carlynn zwykle nie uważała go za bezdusznego, sprawiał jednak wrażenie zadowolonego z faktu, że ma im do pokazania tak ciężki przypadek. Na szczęście omówił stan dziecka przed drzwiami, a nie wewnątrz sali: wielu lekarzy robiło to w obecności pacjentów, jakby uważali ich nie tylko za chorych, ale i głuchych. Jakby nie mieli do czynienia z czującymi ludźmi. Podobało jej się, że doktor Shire traktuje pacjentów z szacunkiem, a ją na równi z innymi studentami, a nie osobę mniej kompetentną z racji płci. Prawdę powiedziawszy, podobało jej się wszystko, co wiedziała o doktorze Shirze, i liczyła, że poprosi on któregoś z praktykantów o osłuchanie Betsy. Zamierzała pierwsza zgłosić się na ochotnika. Stanęli półokręgiem przy łóżku dziewczynki, a doktor Shire ją zbadał. Carlynn była gotowa podnieść rękę z chwilą, kiedy padnie pytanie o ochotników, lecz poczuła, że się poci. Czy odważy się zrobić coś przy Alanie Shirze oraz innych studentach? Wiedziała, że koledzy z roku sądzą, że jest dziwna, nie tylko z powodu bycia kobietą w męskim zawodzie. Rozmawiali między sobą o konkretnym pacjencie, dzielili się wątpliwościami – a w niektórych przypadkach arogancją – ale Carlynn zawsze stała z boku, dosłownie i w przenośni, obmyślając, jak by go uleczyć. Czy pomoże, jeżeli po prostu przekaże mu uzdrowieńcze myśli, stojąc w tym samym pomieszczeniu? Często eksperymentowała ze swoim darem i nie omieszkała zrobić tego teraz, przy łóżku Betsy. – Jak się czujesz, Betsy? – spytał doktor Shire, ale dziewczynka nie odpowiedziała ani nie spojrzała w jego stronę. Leżała ze wzrokiem utkwionym przed siebie, blada jak ściany wokół niej. Była w gorszym stanie niż rano. Doktor Shire zbadał jej ciśnienie i przekazał wyniki grupie. Następnie wyprostował się na całą długość swojej chudej postaci i wskazał na drzwi. – No dobrze. Idziemy dalej. Mamy opóźnienie. Carlynn zastygła. Jeszcze nie mogą wyjść. Tylko nie to. – Doktorze Shire? – powiedziała, kiedy pozostali ruszyli ku wyjściu. – Czy mogę ją osłuchać? Przystanął z wahaniem, a studenci czekali, aż odmówi pod pretekstem braku czasu, ale rzucił jej dziwne, pytające spojrzenie, a ona nie odwróciła wzroku. – Tak, panno Kling, może pani. Kilka osób jęknęło, ale doktor Shire ponownie przysunął się do małej pacjentki, a Carlynn zrobiła to samo. Nie dbała o to, co o niej pomyślą. Teraz liczyło się tylko życie Betsy. Carlynn uśmiechnęła się do dziewczynki, a ręce aż ją świerzbiły. Przysiadła na brzegu
łóżka i zamiast po stetoskop, sięgnęła po rączkę Betsy. – Cześć, Betsy – powiedziała. – Osłucham ci serduszko i płuca, ale najpierw chciałabym z tobą porozmawiać. Ach, ciężko było przekazać energię ze świadomością, że jest tyle osób za plecami! Każdy spośród tamtych młodych mężczyzn przysunąłby się bezceremonialnie, nie patrząc nawet na Betsy, bez reszty skupiony na chrobotach i szmerach w głębi dziecięcej piersi. Gdyby miała to zrobić po swojemu, dokładnie tak jak zaplanowała, najpierw długo rozmawiałaby z pacjentką, a potem długo jej dotykała. Lecz w asyście doktora Shire’a i studentów nie miała na to czasu. Dlatego starała się jednocześnie rozmawiać i leczyć. Najważniejsze, że miała przy sobie Betsy. Pozostali się nie liczyli, ale Betsy była tuż obok. Do niedawna puste spojrzenie spoczęło na Carlynn, a spocona rączka zwiotczała w delikatnym uścisku młodej lekarki. – O czym chce pani rozmawiać? – zapytała Betsy cichym, zachrypniętym głosem. – O tym, jaka jesteś silna. – Carlynn czuła, że doktor Shire może przerwać jej w każdej chwili, ale nie przerywała, uśmiechając się do dziewczynki. – Bardzo silna. Mimo choroby masz siłę mnie zapytać, o czym chciałabym rozmawiać. Jesteś niesamowitą i bardzo dzielną dziewczynką. – Nie odrywała wzroku od Betsy, zadowolona, że doktor Shire i studenci nie widzą intensywności tego spojrzenia. Za nic w świecie nie chciała wypuścić z uścisku wilgotnych dłoni. Lada chwila usłyszy, że marnuje czas, ale próbowała odsunąć tę myśl. – Masz ciepłe i śliczne rączki – powiedziała. Studenci już przestępowali z nogi na nogę: pewnie mieli nadzieję, że doktor Shire jej przerwie i będą mogli pójść dalej. – Teraz osłucham twoje płuca – oznajmiła Carlynn. – Nie masz nic przeciwko temu? Betsy pokręciła głową i z wysiłkiem przewróciła się na bok, przyzwyczajona do procedury. Carlynn przyłożyła krążek stetoskopu do jej pleców, ale tylko na pokaz. Przyciskała go delikatnie rozpostartą dłonią, a drugą trzymała na żebrach dziecka, tuż nad żołądkiem. Przymknąwszy oczy, oddychała głęboko i wyobrażała sobie, że każda molekuła oddechu płynie przez jej ręce w głąb dziecka. Wytrwała w tej pozycji tak długo, aby nie wzbudzać większych podejrzeń, niż musiała. Kolana ugięły się pod nią, kiedy wstała, aż musiała się uśmiechnąć. Słabość była znakiem: jej wysiłki przyniosły pożądany rezultat. – Szybkiego powrotu do zdrowia, kochanie – powiedziała i położyła lekko dłoń na głowie Betsy. Następnie się odwróciła, ignorując wymowne spojrzenia kolegów. Doktor Shire odchrząknął. – No dobrze. W takim razie idziemy. Carlynn wyszła ostatnia. Obejrzała się na Betsy, która nadal się w nią wpatrywała, i posłała jej porozumiewawczy uśmiech, jakby złączyła je wspólna tajemnica. W pewnym sensie tak się właśnie stało. Później tego samego popołudnia doktor Shire wezwał ją przez szpitalny interkom. Zdarzyło się to po raz pierwszy i minęła dłuższa chwila, zanim do niej dotarło, że słyszy swoje nazwisko z głośnika. – Panno Kling – powiedział, kiedy zadzwoniła do niego w odpowiedzi na wezwanie. – Czy znalazłaby pani chwilę, aby spotkać się ze mną na kawę w naszym barze? Było to dziwne zaproszenie i Carlynn niepewnie przełknęła w obawie przed reprymendą,
którą dostanie za zachowanie u Betsy. Czekał na nią w rogu szpitalnego baru, dwie filiżanki z kawą już stały na stole. – Cukier czy śmietankę? – zapytał, podnosząc się na powitanie. Był zadziwiająco uprzejmy jak na kogoś, kto miał ją żywcem pożreć. – Czarną poproszę – odpowiedziała, choć nie przepadała za kawą. Wiedziała zresztą, że nie chodzi o kawę. Doktor Shire się uśmiechnął i napięcie Carlynn nieco osłabło. – Wygląda na to, że Betsy, nasza mała pacjenta, ma się lepiej – oznajmił. – To wspaniale – odparła. – Tak – przyznał, mieszając kawę. – Wspaniale… i dziwnie. Sam ją osłuchiwałem w czasie obchodu, jak pani wiadomo, i rzęziło jej w płucach. – Miał minę, jakby nic z tego nie rozumiał. – Jakby umierała. Tymczasem byłem u niej kilka minut temu i płuca ma zasadniczo czyste. – Niesamowite – skwitowała. – Antybiotyk musiał… – Jest na antybiotykach od samego początku – uciął doktor Shire. Spuścił wzrok na swoją filiżankę. – Panno Kling… Carlynn – dorzucił. – Obserwuję panią. Wiem, że nie jest pani… zwykłą studentką medycyny, nie tylko z powodu swojej płci. Jest pani niebywale pojętna i rozumna, to pewne, podobnie jak większość pani kolegów z roku. Ale traktuje pani pacjentów w sposób o wiele bardziej osobisty niż większość z nich. Niż większość lekarzy, prawda? – Myślę, że należy traktować pacjenta jako istotę ludzką, a nie przypadek. Tak jak chcielibyśmy, aby nas traktowano. – Tak, tak, oczywiście. – Przeciął ręką powietrze. – Ale tu chodzi o coś więcej, prawda? – Spojrzał na nią z ukosa w oczekiwaniu na odpowiedź. – Co pan ma na myśli? – Posiada pani coś w rodzaju… z braku lepszego słowa powiem… daru. Nie mam racji? Tym razem to Carlynn utkwiła wzrok w filiżance. – Wciąż nie wiem, o czym pan… – A ja myślę, że owszem – oświadczył. – Nie tylko osłuchiwała pani Betsy, prawda? W zasadzie mam wątpliwości, czy w ogóle pani to robiła. Poczuła, że się czerwieni. – Naturalnie, że osłuchiwałam – zapewniła, nie wiedząc, czy ją beszta. – Carlynn… proszę, bądź ze mną szczera. – Pochylił się nad stołem. Miał ujmujące niebieskie oczy i pociągłą, przystojną twarz. – Jeśli nie robisz nic szczególnego, a przynajmniej nic, o czym byś wiedziała, wystarczy jedno słowo, a zostawię ten temat. Ale prawda jest taka, że bardzo mnie interesują inne metody leczenia pacjentów. Inne od konwencjonalnych. Czytałem o Edgarze Caycem i pozostałych rzekomych uzdrowicielach, i doszedłem do wniosku, że coś w tym jest. Ale jeśli mylę się co do ciebie, proszę o wybaczenie i… – Nie myli się pan – przerwała. Ręce jej zadrżały; odstawiła filiżankę i splotła je na kolanach. Po raz pierwszy wyznała światu swój sekret od czasu, kiedy matka ciągała ją od żołnierza do żołnierza w Letterman Hospital. Doktor Shire wyraźnie się ożywił.
– Zatem Betsy i pan… nie pamiętam jego nazwiska… mężczyzna z zapaleniem nerek, i kobieta, u której podejrzewaliśmy guz mózgu… Wyzdrowieli niespodziewanie. Miałaś w tym swój udział? – Niewykluczone. Tak naprawdę nie wiem. Czasami mogę coś wskórać, czasami nie mogę. – Opowiadaj – poprosił, niecierpliwie odsuwając filiżankę. – Zdradź mi, jak to robisz. Co czujesz. Ma to jakiś związek z religią? Odmawiasz modlitwę? Jego nagły entuzjazm rozwiązał jej język i role się odwróciły: ona wykładała, a on słuchał. – Nie wiem, jak to robię, i nie, to nie ma związku z religią, przynajmniej w powszechnym jej rozumieniu. – Czujesz, jak to się dzieje? – Nie mam pewności, jak to nazwać, ale owszem, coś czuję. Jakby przypływ. I czuję… – nie umiała wytłumaczyć – czuję, jakby coś zostało mi odebrane i przekazane im. – Po zbadaniu Betsy mało nie zemdlałaś, prawda? – Poczułam się słabo. Ale omdlenie chyba mi nie groziło. Nigdy nie zemdlałam. – Przeszła do objaśnienia, jak uzdrawia chorego, co zdradziła dotąd tylko garstce osób. Przy doktorze Shirze czuła się nie tylko bezpiecznie: zelektryzowała ją myśl, że mógłby umożliwić jej leczenie pacjentów na własną rękę. Za oknem robiło się ciemno, a ona opowiadała mu o swoim dzieciństwie i tym, jak po raz pierwszy uświadomiła sobie istnienie daru, i o gorącym postanowieniu, by nie zdradzać się z nim na akademii. – Słusznie postąpiłaś, Carlynn – stwierdził rzeczowo. – Nie zdradzam się z moimi zainteresowaniami i muszę przyznać, że niezmiernie cieszy mnie poznanie osoby, z którą mógłbym o nich porozmawiać. – Doktorze Shire… – Alan. Mów mi Alan. Uśmiechnęła się do niego. – Alan. Czy byłaby możliwość… Chodzi o to, czy jeśli zobaczę pacjenta, któremu być może mogłabym pomóc… czy mógłbyś zapewnić mi z nim chwilę na osobności? Dotąd musiałam to robić ukradkiem. – Tak. Coś wymyślimy. Ale musimy zachować ostrożność. Powinnaś wiedzieć, że inni studenci i część personelu rozmawiają o tobie za plecami. Wyczuwają twoją odmienność, po prostu jeszcze nie wiedzą, na czym ona polega. – Jestem tego świadoma. – Na razie twoją inność przypisują temu, że jesteś kobietą, dla której pogawędki z pacjentem są naturalnym odruchem. – Pokazał w uśmiechu równe, białe zęby. – Nie będziemy wyprowadzać ich z błędu. – I jeszcze jedno… To, co robię… – Pokręciła głową. – Naprawdę tego nie rozumiem. Dlaczego czasami działa, a czasami nie? – Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale chętnie pożyczę ci książki, które czytam. Mam całe mnóstwo książek z tej dziedziny. – Z chęcią bym je przejrzała!
– I tak się stanie. Ale trzymam je u siebie w domu. Czy miałabyś coś przeciwko temu, aby przyjść i… – Ależ skąd. – To również musimy zachować w tajemnicy, sama rozumiesz. Studentka medycyny i lekarz… To dopiero rozwiązałoby ludziom języki. Nagle tknęła ją pewna myśl. – Czy pan też ma ten… ten dar, doktorze Shire? Alanie? – Nie. Nie mam i bardzo nad tym ubolewam. Zastanawiałem się, czy można go u siebie wykształcić, ale doszedłem do wniosku, że nie. – Przeczesał palcami jasnobrązowe włosy i potrząsnął głową. – Jestem głęboko przekonany o istnieniu luki w medycynie, Carlynn. – Popatrzył jej prosto w oczy. – Pragnąłbym z całego serca, abyśmy spróbowali ją wypełnić.
13 Sam wpadł w objęcia Liama na chodniku przed domem opieki, a Liam wziął go na ręce i cmoknął w czoło. Mały odchylił się w tył, kładąc obie łapki na policzkach ojca. – Kocham tatę – oznajmił dźwięcznie. Ostatnio nauczył się to mówić i powtarzał przy każdej okazji, lecz zawsze stosownie do sytuacji. Zachwycony Liam mocniej go przytulił. Jego piętnastomiesięczny syn przybrał na wadze albo on tracił siły, bo mu ręce mdlały: dawniej Sam ważył tyle, co puchowa poduszka, ale te czasy minęły. – Ja ciebie też kocham – odpowiedział Liam, ale nim zdążył w pełni nacieszyć się chwilą, Sam zaczął wierzgać nogami. Liam postawił go z ociąganiem i usiadł na ławce obok Sheili. – Co słychać? – zapytał, nie odrywając oczu od syna. Ten zaczął biegać wokół sadzawki na trawniku nieopodal ścieżki. Biegał jeszcze chwiejnie, ale nadzwyczaj szybko, i Liam obserwował z uśmiechem, jak goni niewidzialną ofiarę. – Och, wszystko w porządku. – W głosie Sheili dało się słyszeć zmęczenie. Potarła kark i poruszyła głową na wszystkie strony. – Mieliśmy z Samem małe spięcie – dodała. – Dostał pierwszego klapsa. Przynajmniej pierwszego ode mnie. – Że co? – Liam odwrócił się do niej wstrząśnięty, lecz chyba niczego nie zauważyła. – Urządził scenę w supermarkecie. – Patrzyła ze znużeniem, jak Sam niezdarnie staje na palcach, próbując zajrzeć do sadzawki. – Zdaje się, że jest rozwinięty jak na swój wiek. – Zaśmiała się cicho. – Zachowuje się jak nieznośny dwulatek, a ma piętnaście miesięcy. Liam usiłował zachować spokój w obawie, że jeśli zdradzi się z gniewem, który w nim kipiał, nie dowie się prawdy o tym, co zaszło. – Jak to: scenę? – zapytał. – No wiesz. Zwyczajną. – Zerknęła na niego. – Choć może nie wiesz, to twoje pierwsze dziecko. Ściągał rzeczy z półek i wrzeszczał, kiedy mu je zabierałam. Usiadł na podłodze i darł się jak opętany. – Pewnie był zmęczony. – Patrzył na Sama, który usiadł i zaczął klepać w obramowanie sadzawki. Spróbował sobie wyobrazić, jak Sheila bije chłopczyka na środku supermarketu. Bije. Za zachowanie typowe dla dziecka w tym wieku. Liam zacisnął pięści na kolanach. – Przecież spał – zaznaczyła. – Był niegrzeczny i tyle. Zapowiedziałam mu, że jeśli się nie uspokoi, to dostanie w skórę. A on wciąż się darł, więc po powrocie do domu przełożyłam go przez kolano. Liam zerwał się na równe nogi i stanął naprzeciw teściowej z wyciągniętymi rękami, jakby chciał ją udusić. – Tak nie można! – Nic innego nie zdołał wykrztusić. – Tak nie można, Sheilo! Nikt nie będzie bił mojego syna. Nigdy w życiu. – Ależ Liamie, przecież ja go nie uderzyłam. Śladu nie zostało. – Spojrzała na niego, osłaniając oczy ręką, bo ją słońce raziło. – Dostał tylko klapsa. Rodzice dają dzieciom klapsy od zarania dziejów. Ty nigdy nie dostałeś w skórę? – Nie. Nie dostałem. – Mówił coraz głośniej, aż zerknęła na niego przechodząca kobieta.
Było mu wszystko jedno. – Nigdy – dodał. – To barbarzyństwo, uczyć dzieci, że przemoc jest rozwiązaniem. Jak mogłaś mu to zrobić? Jak mogłaś go skrzywdzić? Ty, która kazałaś mi zabezpieczyć w domu wszystkie kontakty i narożniki? On... – Naprawdę przesadzasz, Liamie. – Na twarzy Sheili pojawił się protekcjonalny uśmieszek, który Liam miał ochotę zetrzeć. – Przełożyłam go przez kolano i dostał kilka delikatnych klapsów w siedzenie. Jak inaczej nauczyć moresu piętnastomiesięczne dziecko? Myślisz, że zrozumie, jak mu zaczniesz tłumaczyć? – Naprawdę uważasz, że wiedział, za co go karzesz? – zapytał Liam. Zaczął spacerować tam i z powrotem, uderzając pięścią we wnętrze drugiej dłoni. – Z jakiegoś powodu źle się zachował w sklepie. Jako dorośli pewnie nigdy tego nie zrozumiemy, lecz jego zachowanie na pewno miało uzasadnienie. Ostrzegłaś go, że dostanie klapsa, chociaż nie wiedział nawet, co to znaczy. A po powrocie do domu dałaś mu w skórę. Jak miałby to powiązać, nawet gdyby taki rodzaj kary był do przyjęcia? – No cóż, teraz już wie, co to znaczy. – Sheila zasznurowała usta. – Kiedy tylko usłyszy to słowo, zrozumie, co się święci. – Nie będzie następnego razu, Sheilo. – Liam przystanął i popatrzył na teściową. – Mówię poważnie. Ja się nie zgadzam. Nikt nie będzie bić Sama. – Kiedy dzieci są za małe, by rozumieć, co się do nich mówi, nie ma innego sposobu, aby... – Ja wyrosłem na normalnego człowieka – przerwał jej. – Moi rodzice nauczyli mnie odróżniać dobro od zła, nie uciekając się do... do upokarzania... i rękoczynów. Mara przyznałaby mi rację. – Och, na miłość boską. – Sheila nie wytrzymała. – Robisz z igły widły. Nie uciekłam się do żadnych rękoczynów, dobrze o tym wiesz. A co do Mary, nieraz dostała klapsa. Nic o tym nie wiedział. Nie zdążyli porozmawiać o wychowywaniu dziecka, jak uczyć dyscypliny. – Nieważne – odparł. – Na pewno nie byłaby tym zachwycona. Sam nagle podbiegł do niego i z całej siły objął za nogę, świadomy napięcia między ojcem a babcią. Liam położył mu rękę na główce. – Posłuchaj – zwrócił się do teściowej. – Doceniam, ile dla niego robisz. Ale obiecaj, proszę, że więcej go nie uderzysz. – Nie mogę ci tego obiecać, Liamie. Nie wiem, co cię napadło. – Nie chcę, żebyś go biła! Sam pisnął i mocniej przywarł do jego nogi. – W takim razie nie będę się nim więcej zajmować oznajmiła Sheila i podniosła się z ławki. – Znajdź sobie kogoś innego do opieki. I zapłać za to z własnej kieszeni. Liam w bezsilnej złości przymknął oczy. – Przecież nie o to mi chodziło – powiedział. Ponownie wziął Sama na ręce i chłopczyk ukrył twarz w jego szyi. – W takim razie dostanie klapsa, jeśli na to zasłuży. – Sheila stanęła z założonymi rękami. Liamowi zabrakło słów. Czuł się całkowicie bezradny; głos zawiódłby go, gdyby spróbował coś dodać. Przycisnął policzek do główki Sama. – Kiedy Mara wyzdrowieje – dorzuciła Sheila – na pewno się ze mną zgodzi. Możesz
być tego... – Ona nigdy nie wyzdrowieje, Sheilo! – warknął, wyrywając kolejny okrzyk z ust syna, ale nie mógł się powstrzymać. – Czy to do ciebie nie dociera? Nigdy. Spędzi w ośrodku resztę życia. Nigdy nie zrozumie, że Sam jest jej synem. Nie wie nawet, kim ty dla niej jesteś. Sheila poczerwieniała i wydęła policzki, jakby miała zaraz pęknąć. Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do samochodu. Liam usiadł roztrzęsiony na ławce i odprowadził teściową wzrokiem. – Już dobrze, Samie – wyszeptał i poczuł, że chłopiec rozluźnia się w jego objęciach. – Już dobrze, misiaczku. Wprawdzie nie widział parkingu, bo krzaki go zasłaniały, ale usłyszał, jak Sheila zatrzaskuje drzwiczki i odjeżdża. Odetchnął z ulgą. Będzie musiał znaleźć sposób, by naprawić ich nadwerężone stosunki, ale dzisiaj wolał iść do Mary tylko z Samem. – Przykro mi, że miałeś niemiły dzień, Sam – powiedział, kołysząc chłopca na kolanach. – Bardzo mi przykro. Cholera, jakie to trudne! Było tyle spraw do obgadania z Marą, tak bardzo tego potrzebował. Chciał jej powiedzieć, co zrobiła Sheila, zapytać ją o zdanie. A jeśli rzeczywiście nie przyznałaby mu racji? Może przypisywał jej własne poglądy, bo nie mogła sama się wypowiedzieć. Chciałby powiedzieć Marze, iż jej matka nie dopuszcza do siebie prawdy. On czasem tak samo. To wygodna postawa, tkwić w miejscu, gdzie człowiek nie traci nadziei. Wiedział, że nadzieja to przyjaciel i wróg zarazem: zapewniała mu siłę napędową do życia, a przy tym wykluczała realne plany na przyszłość. W chwilach rozpaczy był szczerze przekonany, że Mara nie wyjdzie z domu opieki. Nie wiedział, jak planować swoje życie wokół tego niezbitego faktu. Po powrocie do domu bawili się klockami i czytali książki. Jedna myśl kołatała się Liamowi w głowie: chciał porozmawiać z Joelle. Wmawiał sobie, że to zły pomysł, ale nie mógł się od niego uwolnić. Powstrzymywał się cały wieczór, a gdy się wreszcie położył, przed oczami stanęła mu wizja skołowanego malca przełożonego przez kolano. Bez namysłu sięgnął po telefon i wystukał numer Joelle. – Halo? – Miała zachrypnięty głos, musiała już spać. – Przepraszam, że cię budzę – powiedział. – Mam pytanie. – Co się stało? – Natychmiast oprzytomniała. Wyobraził sobie, jak siada na łóżku, ma rozczochrane od snu ciemne włosy i jego głos w słuchawce powoduje szybsze bicie serca Joelle. – Czy wiesz, co Mara sądziła o klapsach? – zapytał. Po drugiej stronie linii nastała chwila ciszy. – Wła... właściwie nie – przyznała Joelle. – Ale wydaje mi się, że byłaby przeciwna takiemu wymierzaniu kary. Problemy z Samem? Zaśmiał się i dźwięk ten zabrzmiał obco w jego własnych uszach. Minęło sporo czasu, odkąd razem się śmiali, ale zaraz przywołał się do porządku.
– Nie. Z Sheilą. Dała dziś Samowi klapsa. – Za co? – Wrzeszczał w sklepie. Nieważne, za co. On jest mały. Nie może zrobić nic takiego, co zasługiwałoby na klapsa. – Jesteś zdenerwowany. – Czułość w jej głosie przyprawiła go o ucisk w piersi. – Owszem. Ale zrozumiałem, że nie mam pojęcia, co powiedziałaby na to Mara. Na klapsy. Kolejna chwila milczenia. – Skarbie, nieważne, co powiedziałaby Mara. Pytanie, co ty czujesz. – Nie mogę znieść myśli, że ktoś mógłby go skrzywdzić. – Więc na to nie pozwól – skwitowała. – Sam jest twoim synem. Ty ustalasz zasady. – Ja... – Jeszcze jedno słowo, a złamie się w swoim postanowieniu. – Dzięki – dorzucił pospiesznie. – Muszę kończyć. Widzimy się w pracy. – I się rozłączył. Wyobraził sobie, jak osłupiała Joelle wpatruje się w słuchawkę, zachodząc w głowę, czy go nie uraziła. Pragnął zadać jej więcej pytań. Na przykład jak ma powstrzymać Sheilę przed biciem Sama, jeśli jest od niej zależny na tylu frontach? Lecz obawiał się, że dłuższa rozmowa na ten temat i krzepiące odpowiedzi Joelle zburzyłyby mur, którym się obwarował. Już do tego doszło i mogło dojść ponownie, gdyż pragnął, aby leżała tu obok niego, ciasno przytulona, z nogą pomiędzy jego kolanami, przez całą noc.
14 Następnego dnia Joelle nie miała wątpliwości, że Liam jej unika. Nie było go w biurze, kiedy przyszła, i wymknął się przed czasem z cotygodniowego spotkania w sali konferencyjnej. Ale miała większe zmartwienia niż wczorajszy telefon Liama. Była dokładnie w dwunastym tygodniu ciąży i wreszcie miała komuś o tym powiedzieć. Rano nie mogła skupić się na pacjentkach z oddziału położniczego, bo wypatrywała Rebekki Reed i jak na złość nie mogła na nią natrafić. Po południu Rebecca będzie przyjmować pacjentki w swoim gabinecie, który wprawdzie znajdował się na tym samym oddziale, ale będzie zbyt zajęta, by porozmawiać. Nadal mogła z łatwością zatuszować ciążę. Miała zaokrąglony brzuszek, więc kupiła sobie kilka luźniejszych sukienek i bluzek – gdy naprawdę przyjdzie czas na luźną odzież, zmiana stylu nie będzie rzucać się w oczy. Nie musiała już co chwila biegać do toalety, ale zaczęło ją pobolewać w podbrzuszu, toteż cieszyła się na myśl o wizycie u ginekologa. Musi się upewnić, czy z dzieckiem wszystko w porządku. Zobaczyła Rebeccę dopiero w południe. Lekarka rozmawiała w dyżurce z Sereną Marquez, w rękach trzymała stertę kart pacjenta. Joelle przywitała się z nimi krótko, żeby nie przeszkadzać. Usiadła w nadziei, że Serena pierwsza wyjdzie z dyżurki, i szczęście jej dopisało. Jedna z pielęgniarek zawołała Serenę do pacjentki, więc Rebecca i Joelle zostały same. Rebecca usiadła i otworzywszy jedną z kart, przystąpiła do pisania. Joelle niemal natychmiast przysiadła się do niej, i Rebecca zerknęła na nią z przelotnym uśmiechem, po czym wróciła do przerwanej czynności. – Przepraszam, że przeszkadzam, Rebecco – zagaiła Joelle – ale czy znalazłabyś dzisiaj czas, aby ze mną porozmawiać? Na przykład po dyżurze? – Problem z pacjentką? – zapytała Rebecca, nie przerywając pisania. – Tak – odpowiedziała Joelle. – Ze mną. Dłoń Rebekki zawisła nad kartką. Lekarka spojrzała na Joelle z uniesionymi brwiami i szczerym zaciekawieniem na twarzy. – Jasne – odrzekła. – Kończę około piątej. Zajrzysz wtedy do mnie? – Dziękuję – powiedziała Joelle. – Będę. – Wstała i ruszyła w stronę baru z myślą, że pójdzie po piątej, może większości lekarzy już nie będzie. Im mniej osób ją zobaczy, tym lepiej. Zauważyła Liama, siedzącego samotnie przy ich stoliku pod oknem, i usiadła naprzeciw niego ucieszona, że nie zrezygnował z lunchu, żeby jej nie spotkać. – Gdzie Paul? – spytała, rozkładając serwetkę na kolanach. – Uziemiony – odparł. – Trochę się spóźni. Przez telefon był taki zdesperowany, taki rozżalony. Musiał naprawdę być w dołku, że do niej zadzwonił. Pomimo niezręcznej sytuacji była przeszczęśliwa, że zwrócił się do niej tak jak kiedyś. – Jak się czujesz? – spytała, unosząc szklankę z mlekiem do ust.
– W porządku. – Spojrzał prosto na nią. – Wybacz, że wczoraj zawracałem ci głowę – dodał. – Nie zawracałeś – zaoponowała. – Wiesz już, jak załatwisz sprawę z Sheilą? – Mam to pod kontrolą, dzięki. – Otworzył torebeczkę z cukrem i wsypał zawartość do kawy, dłoń lekko mu zadrżała. Pod kontrolą, jasne, pomyślała. – Hm. – Nachyliła się w jego stronę, żałując, że nie może dotknąć tej rozdygotanej dłoni. – Daj sobie pomóc. Nie musisz przecież... – Cześć, Paul. – Liam wpadł jej w słowo i podniósł wzrok. W tej samej chwili Paul postawił swoją tacę na stole. – Czy ten dzień się kiedyś skończy? – rzucił, opadając na krzesło. – Co się dzieje? – zapytał Liam z nagłym ożywieniem, jakby nic innego go nie interesowało. – Trzech nowych chorych na AIDS, w tym czternastoletnia dziewczynka – zaczął wyliczać. – Dwie małe ofiary przemocy domowej. Chłopczyk bliski śmierci. To co zwykle. – Później mogę ci pomóc – zaoferowała się Joelle. Miała dziś nieco mniej napięty grafik. Liam zaczął wypytywać Paula o szczegóły; wykazywał przy tym niezmordowane zainteresowanie, które płynęło z potrzeby unikania rozmowy o własnych problemach, i Joelle przestała się odzywać. Zaraz po posiłku przeprosiła chłopaków i udała się na blok operacyjny sprawdzić, czy jej tam nie potrzebują. Towarzystwo Liama, kiedy tak ją gasił, było nie do zniesienia, jakby odcinał ją od przyjaźni, którą nadal miała mu do zaoferowania. W ciągu całego popołudnia odhaczyła wszystkie swoje sprawy do załatwienia i pomogła Paulowi, nie dając sobie ani chwili wytchnienia. Byle o niczym nie myśleć. O piątej ktoś wreszcie dowie się prawdy o tym, co dzieje się z jej ciałem. Ale to, co chowała w umyśle i sercu, musiało pozostać ukryte. Kwadrans po piątej usiadła na krześle naprzeciwko Rebekki i uśmiechnęła się blado. – Dzięki, że znalazłaś dla mnie czas – powiedziała. Rebecca odsunęła papiery i utkwiła w niej wzrok. – Co tam? – spytała. Mimo późnej pory wciąż miała nieskazitelną fryzurę, jasne włosy upięte gładko nad karkiem, i świetlistą cerę. Joelle rozmawiała już z nią o swoich problemach, dawno temu, kiedy nie mogła zajść w ciążę. Rebecca zachowała wówczas zimną krew i profesjonalny dystans, podała jej nazwiska kilku specjalistów od leczenia niepłodności i wyraziła swoją opinię o nich, ale nie roztkliwiała się nad Joelle i nie okazała jej współczucia, zresztą Joelle wcale tego nie oczekiwała. To nie było w stylu Rebekki. Teraz też nie czekała na współczucie. Liczyła jedynie na fachowość kobiety, która nie będzie się wtrącać ani strzępić sobie na niej języka. – Muszę cię poprosić o całkowitą dyskrecję – zaczęła Joelle, a Rebecca się uśmiechnęła. – A istnieje jakaś inna? – spytała. Joelle nie czuła się na siłach odwzajemnić uśmiechu.
– Racja. Chyba nie – odpowiedziała. Spojrzała prosto na lekarkę i wzięła głęboki oddech. – Jestem w ciąży – oznajmiła. Rebecca uniosła brwi i na chwilę chyba zabrakło jej słów. – O rany. – Odchyliła się na krześle. – Rany. – Rychło w czas, nie? – rzuciła Joelle. Rebecca usiadła z założonymi rękami i pokręciła głową, chyba ze zdziwieniem. – No cóż, kiedyś pogratulowałabym ci i wychyliła z tobą szklaneczkę mineralnej, ale teraz nie bardzo wiem, co powiedzieć. Czy to dla ciebie dobra wiadomość, czy wolisz o tym nie rozmawiać? – Sama nie wiem, prawdę powiedziawszy. – Joelle przesunęła palcami po gładkiej krawędzi biurka. – Nie planowałam tego. Oczywiście nie jestem mężatką i nic nie wskazuje, że nią zostanę. Mimo to... – Spojrzała na lekarkę. – Sama wiesz, jak bardzo marzyłam o dziecku. – Pierwszy dzień ostatniej miesiączki? – zapytała Rebecca. – Miesiączkuję nieregularnie, szkoda gadać. Ale wiem, że dzisiaj upływa dokładnie dwunasty tydzień. – A więc znasz datę poczęcia? – Rebecca się uśmiechnęła, prawie przyjaźnie. – Tak. Rebecca oparła łokcie o blat. – Jeżeli faktycznie do poczęcia doszło dwanaście tygodni temu, w takim razie jesteś mniej więcej w czternastym tygodniu. – Czternastym? Jak to? – Liczymy od pierwszego dnia ostatniego okresu. Który zwykle wypada dwa tygodnie przed zapłodnieniem. – Nie wiedziałam. – Joelle ze zdziwieniem przyjęła wiadomość, że jest w bardziej zaawansowanej ciąży, niż myślała. – Od tylu lat pracuję na oddziale położniczym, a nie miałam o tym pojęcia. – USG da nam pełen obraz sytuacji. – Rebecca zerknęła na nią spod oka. – Wiedz tylko, że w czternastym tygodniu jeszcze można usunąć. Joelle pokręciła głową. – Jak mogłabym to zrobić, po tylu staraniach? – Jasne. Mówię ci jedynie, że masz wybór. – Wiem o tym. – Joelle przeniosła wzrok na ścianę oprawionych dyplomów przy oknie. – Chciałam spytać, czy zostaniesz moim lekarzem prowadzącym – dodała. Rebecca potwierdziła. – Oczywiście. – Spojrzała na zegarek i wstała. – Nie ma na co czekać. Masz czas na pierwsze badanie? Joelle odetchnęła z ulgą. Czekała na te słowa. Musiała się dowiedzieć, czy dziecku, które zaniedbywała, przynajmniej z punktu widzenia prenatalnej opieki, nic nie dolega. – Nie czuję żadnych ruchów – powiedziała, wstając z krzesła. – Czy nie powinnam, jeśli jestem w czternastym tygodniu? – Jeszcze nie, ale niedługo poczujesz. – Rebecca poprowadziła ją w stronę jednego z mniejszych gabinetów zabiegowych. – Zobaczymy, co nam pokaże sonogram.
Następnie wyszła, a Joelle przebrała się w niebieski fartuch i położyła na kozetce. Po chwili wróciła Rebecca i po delikatnych badaniach przystąpiła do wyciskania ciepłego żelu na jej brzuch. – Tu mnie trochę pobolewa. – Joelle wskazała miejsca po obu stronach podbrzusza. – Jakby ciągnie. Rebecca kiwnęła głową. – Wiązadła – powiedziała. – To normalne. – Przejechała głowicą tam i z powrotem po brzuchu Joelle i na monitorze pojawił się obraz. Joelle nie umiała się w tym połapać, ale Rebecca nie miała najmniejszego problemu. – Tu jest główka. – Wskazała na zarys pośrodku. – Z tych pączków wyrosną ręce i nogi. Popatrz, widać jedną z rąk. I co najważniejsze, serduszko. – Och! – Joelle uniosła głowę, żeby lepiej się przyjrzeć pulsującej drobince życia na monitorze. – Jakie śliczne! Jakiej jest wielkości? Dziecko? Płód? – Ma niecałe dziewięć centymetrów. Jesteś w czternastym tygodniu, Joelle. – O matko. – Joelle przymknęła oczy i z powrotem opuściła głowę na małą, płaską poduszkę. – Mam wyrzuty sumienia, że tak długo zwlekałam z wizytą. Czternasty tydzień! – Chciałabyś znać datę porodu? – Lekarka puściła jej żale mimo uszu i wcisnęła coś na pulpicie. – Pewnie jakoś w połowie stycznia – rzuciła Joelle. – A co powiesz na pierwszy stycznia? – spytała Rebecca. – Noworoczny dzidziuś. Noworoczny dzidziuś. Z jej szczęściem trafi do gazet jako matka pierwszego dziecka w nowym roku. – Niedługo będziesz zmuszona przestać się z tym ukrywać – stwierdziła Rebecca. Joelle spojrzała na nią. – Chcę się wyprowadzić, zanim ciąża zacznie rzucać się w oczy – odparła, po czym dodała pospiesznie: – Niech to zostanie między nami, Rebecco. Jeszcze nie złożyłam wypowiedzenia i nikomu o tym nie wspominałam. Rebecca ze zmarszczonymi brwiami odłożyła głowicę. – Co ty opowiadasz? Nie możesz odejść. Jesteś niezastąpiona. – Dzięki. – Joelle utkwiła wzrok w suficie. – Ale chcę wyjechać. Lekarka wytarła jej brzuch papierowym ręcznikiem. – Nie musisz wymieniać z nazwiska – powiedziała – ale powiedz mi, czy ojciec będzie zaangażowany w ciążę? Możesz liczyć na jego wsparcie? A może mieszka gdzie indziej i chcesz się przenieść, aby być bliżej niego? Joelle pokręciła głową. – Nie. Nie będzie zaangażowany. Jest żonaty, miała na końcu języka. Ma dosyć rzeczy na głowie, nie będę go obciążać kolejną. Unika mojego wzroku, więc jak miałby mi pomagać? – Dokąd chcesz wyjechać? – zapytała Rebecca i pomogła Joelle usiąść. – Jeszcze nie wiem. – Opuściła nogi na podłogę. – Gdzieś, gdzie będę mogła zacząć od nowa z dzieckiem. – Uciekasz przed czymś? – badała Rebecca. – Nie wiem. – Joelle wzruszyła ramionami. – Nie. Tak. Możliwe. – Uśmiechnęła się ze
skruchą. – Liczy się to, czy będziesz moim lekarzem prowadzącym, dopóki nie wyjadę, Rebecco. I nikomu nie powiesz? Nie chcę cię stawiać w niezręcznej sytuacji. – Bedę twoim lekarzem – odpowiedziała Rebecca. – Ale wszyscy cię tutaj kochają, Joelle. – Słowo „kochają” nie pasowało do zwykle chłodnych, beznamiętnych ust. – Mam nadzieję, że masz dobry powód do wyjazdu. – Tak – powiedziała. – Mam. Gdy wieczorem wchodziła do domu, z mieszkania na dole wyjrzał Tony. – Joelle! – zawołał. – Wpadnij do nas na kolację. Zrobiliśmy całe mnóstwo grzybów faszerowanych. Sami nie damy rady. – Dzięki, Tony. – Z uśmiechem pokręciła głową. – Nie dzisiaj, niestety. – W takim razie zostawimy ci trochę – odkrzyknął Tony i drzwi się za nim zamknęły. Weszła po schodach do swojego mieszkania, wspominając ostatnią kolację w towarzystwie sąsiadów. Ugotowała wielki gar gulaszu rybnego i zaprosiła Tony’ego z Garym, żeby pomogli jej go zjeść. Siedzieli potem pół nocy, wypili trochę za dużo i śpiewali stare przeboje, straszliwie fałszując. Lubiła tych chłopaków. Nie byli jej najbliższymi przyjaciółmi, ale na pewno się nadawali. Gdyby tu została, może zechcieliby pełnić funkcję honorowych tatusiów. Oglądasz za dużo seriali, upomniała się w duchu i wcisnęła guzik automatycznej sekretarki. Miała tylko jedną wiadomość. – Witaj Joelle vel Shanti Joy – odezwał się głos kobiety. Zmarszczyła brwi. Carlynn Shire? – Mówi Carlynn Shire – ciągnęła kobieta, jakby w odpowiedzi na jej pytanie. – Myślałam o tobie i zastanawiam się, dlaczego nie dzwonisz. Jak tam twoja przyjaciółka? Nadal chcesz, żebym ją zobaczyła? Jeśli tak, proszę o kontakt. – Zostawiła numer, a Joelle zapisała go na okładce katalogu leżącego na kuchennym blacie. Dziwne, pomyślała z lekką irytacją. Widocznie Alan Shire zapomniał wspomnieć żonie o swojej prośbie. Ale wiadomość ją ucieszyła. Odłożywszy torebkę i notes, wykręciła numer. – Dom państwa Shire’ów – zabrzmiał męski głos w słuchawce. Przestraszyła się, że to Alan, ale przypomniała sobie mężczyznę, który umawiał ją za pierwszym razem. Był to z całą pewnością jego głos. – Mówi Joelle D’Angelo – powiedziała. – Czy mogłabym rozmawiać z Carlynn Shire? – Chwileczkę. Po chwili w słuchawce zabrzmiał głos Carlynn. – Witaj, Joelle! Jak się masz? – W porządku, Carlynn, ale muszę przyznać, że zdziwiła mnie twoja wiadomość. – Jak to? Joelle usiadła na taborecie. – Może nic ci o tym nie wiadomo – zaczęła ostrożnie – ale twój mąż kontaktował się ze mną. Powiedział, że przeszłaś na emeryturę, masz problemy zdrowotne i wolałabyś nie zawracać sobie głowy. Dlatego nie zadzwoniłam. Nie chciałam cię zadręczać. W słuchawce zapadła cisza.
– Alan do ciebie dzwonił? – upewniła się Carlynn. – Nie, przyjechał do mnie do szpitala. – I powiedział...? – Że jesteś chora i już nie przyjmujesz pacjentów, że uzdrawianie zbyt wiele cię kosztuje i... – Och, diabli nadali. – Carlynn nie kryła irytacji. – Maruda z niego, co? To prawda, że jestem chora, nie przyjmuję pacjentów i nie chcę, aby mi zawracano głowę, ale twoja opowieść bardzo mnie poruszyła. Chętnie spotkam się z Marą, Joelle. – Dziękuję. – Ujęło ją, że Carlynn zapamiętała imię przyjaciółki. – Ale... – Zawahała się, czy poruszyć tę kwestię. – Twój mąż wspomniał o jeszcze jednej rzeczy. Mówił, że kontakt ze mną przywoła wspomnienia... Wiem, że straciłaś siostrę, kiedy się urodziłam. – To było bardzo dawno temu, Joelle – odparła bez emocji. – Twój widok budzi we mnie radość, na przekór temu, co straciłam. W ogóle o tym nie myśl. – Dobrze, nie będę. – Joelle odnotowała przy okazji, że Carlynn sprawia wrażenie zdolnej do podejmowania samodzielnych decyzji, wbrew obawom męża. – W porządku – skwitowała Carlynn. – To kiedy się widzimy, kochana?
15 Carlynn zastała Alana przy stoliku na tarasie, z nogami na krześle i książką na kolanach, choć nie czytał. Obserwował ogrodnika. Usiadła naprzeciw niego, a on wskazał mężczyznę na drzewie. – Stary wariat – wymamrotał. – Słucham? Kto? – Quinn. Podążyła za jego wzrokiem w stronę jednego z wyższych cyprysów i zobaczyła, że ogrodnik stoi na drabinie pomiędzy gałęziami. Widziała sekator w jego ciemnych, spracowanych dłoniach. Pokręciła głową. – Nie usiedzi w jednym miejscu, co? – zauważyła z uśmiechem. – Quinn! – zawołała. – Złaź stamtąd. Zabijesz się. Nie zareagował; wiedziała, że nie słyszy albo udaje, że nie dosłyszał. Wolałby umrzeć, spadając z tego drzewa, aniżeli obrać powolną, żałosną drogę, która stała się jej udziałem. – Musimy porozmawiać, Alanie – powiedziała. – Czy nie powinnaś schować się w cieniu? – Odwrócił się w jej stronę, oczy miał niewidoczne za okularami przeciwsłonecznymi. – Już idę – odpowiedziała. – Chciałabym tylko zrozumieć, dlaczego rozmawiałeś z Joelle D’Angelo za moimi plecami. – Z kim? – Wiesz, o kim mówię. Pracownica socjalna przyjechała do mnie w sprawie przyjaciółki. Dlaczego wtrącasz się w moje sprawy? – To również moja sprawa, nie uważasz? – odparł. W blasku słońca jego siwe włosy wydawały się jeszcze bielsze. – Nie, nie uważam – skwitowała. – Hm. – Zamknął książkę i odłożył ją na stół. – Pojechałem do niej, gdyż po pierwsze, jesteś chora, a po drugie, nie myślisz racjonalnie. – Wiem, że jestem chora – przyznała. – Ale moja głowa nie szwankuje. – Nie byłbym taki pewien, jeżeli chcesz znowu uzdrawiać – zaznaczył. – Przez ostatnie dziesięć lat nie musiałem się o ciebie martwić. Nie chciałaś tego zaczynać. – Strach przez ciebie przemawia, Alanie. Zawsze tak było. Wiem, że masz dobre chęci i próbujesz chronić mnie oraz to, co razem stworzyliśmy. Ale ta dziewczyna... Joelle... Ona mnie potrzebuje. – Bo co, świat jej się zawali? Wybuchnie? Umrze? No co? Nie wyleczysz jej przyjaciółki. Nie ma takiej siły na świecie, która wyleczyłaby osobę z urazem mózgu. Mamisz tylko Joelle złudną nadzieją. – Nie chodzi o przyjaciółkę. – Spojrzała na swoje dłonie. Nie były dziś takie żółte, a może po prostu w słońcu mniej przypominały ręce kobiety konającej na marskość wątroby. – Ostatnio dużo rozmyślam o siostrze – dodała. – Może niedługo ją zobaczę. – Uśmiechnęła się ze świadomością, że drażni Alana takim gadaniem. Zawsze lubiła otwartą
naturę kwestii duchowych, w przeciwieństwie do Alana, lekarza z krwi i kości. – Uhm – mruknął. – Pamiętaj, żeby ją ode mnie pozdrowić. Carlynn nachyliła się do niego przez stół. – Nie jestem zbyt dumna ze swojego życia, Alanie – oznajmiła. – Chciałabym to jakoś naprawić. – W ten sposób? Pomagając przyjaciółce pracownicy socjalnej? – Owszem. – Wstała, po czym oparła mu rękę na ramieniu i musnęła ustami jego skroń. – Nic się nie martw – dorzuciła. – Będę bardzo ostrożna. Słowo.
16 Joelle przyhamowała, by wyminąć wózek golfowy na poboczu. Jechały Seventeen Mile Drive w stronę Pacific Grove i domu opieki. – Alan denerwuje się twoim wyjazdem? – spytała, kiedy przejeżdżały obok pięknego, drogiego motelu w Zatoce Hiszpańskiej. – Musisz mu wybaczyć – odrzekła Carlynn wymijająco. – Jest nadopiekuńczy. – Zawsze był taki? – Joelle oderwała oczy od szosy i spojrzała na starszą kobietę. – Może nie od samego początku. Lecz z chwilą gdy ludzie zaczęli zabiegać o spotkania ze mną w nadziei, że ich uzdrowię, naszły go obawy, że się przeforsuję albo jakiś wariat mnie porwie, czy coś w tym stylu. Joelle uśmiechnęła się pod nosem. Ciekawe, że ktoś, kto podaje się za uzdrowiciela, nazywa kogoś innego wariatem. – Czy ty... wybacz, że się wtrącam. Jesteś poważnie chora? Carlynn potwierdziła. – Mam zapalenie wątroby. Podobno zaraziłam się trzydzieści cztery lata temu, gdy musieli przetoczyć mi krew po wypadku. Ale dało o sobie znać dopiero przed kilku laty. Joelle wiedziała, że to poważna sprawa, ale nie znała szczegółów. – A leczenie? – spytała. – Dałam sobie spokój. Brałam najlepsze leki, jakie medycyna ma do zaoferowania, natomiast skutki uboczne były koszmarne i leczenie nie przyniosło rezultatów. Mogłabym spróbować ponownie, ale prawdę mówiąc, wolę spokojne pół roku niż rok albo dwa w męczarniach. – Tak mi przykro – powiedziała Joelle. – Pewnie sporo wycierpiałaś. – Ostatnio czuję się względnie – skwitowała Carlynn. – O wiele lepiej, niż kiedy brałam tamte leki. Nie mogłam zwlec się z łóżka. – Spotkanie z Marą pewnie cię zmęczy. – Joelle nagle przyszło do głowy, że powinna bardziej wziąć sobie do serca ostrzeżenia Alana. – Chcę przed śmiercią zrobić coś dobrego – odpowiedziała Carlynn. – Sporo zrobiłaś – zauważyła Joelle. Carlynn z uśmiechem utkwiła w niej wzrok. – Chcę zobaczyć Marę, Joelle – oznajmiła stanowczo, ale łagodnie. – To moje ostatnie słowo. Nie życzyła sobie współczucia, toteż Joelle zmieniła temat. – Od jak dawna jesteście małżeństwem? – zapytała. Zbliżały się do bramki i Carlynn pomachała w przelocie poborcy opłat. – Czterdzieści trzy lata. Poznaliśmy się, kiedy studiowałam medycynę. Nie zdradzałam się z moimi zdolnościami, ale wyczuł, że jestem inna. Joelle zerknęła na nią i dostrzegła uśmiech na jej twarzy. Tego dnia Carlynn miała na sobie żółtą koszulkę, dżinsowe ogrodniczki, szal w żółte i niebieskie pasy, tenisówki oraz małe okrągłe okulary przeciwsłoneczne. Owszem, była wychudzona i miała nienaturalnie
zażółconą skórę, ale nie wyglądała na śmiertelnie chorą. – I po tylu latach wciąż się o ciebie troszczy. To godne pozazdroszczenia – oświadczyła, skręcając w stronę ośrodka. Ponownie figlarny uśmieszek. – O tak, szczęście mi dopisało. Przykro mi z powodu twojego rozwodu. Musiał cię dużo kosztować. – Owszem. Chyba ci wspomniałam, że nie mogliśmy mieć dzieci. Mój mąż znalazł sobie kogoś, z kim mógł. – Och, tak mi przykro. My z Alanem też nie mogliśmy mieć dzieci, dlatego wiem, co przeżywałaś. – Alan nie odszedł. – Joelle wjechała na parking. – Zgadza się. Moim zdaniem nasze pokolenie różniło się od waszego. A mnie i Alana tyle łączyło... tyle łączyło. – Wyglądała na zatopioną w myślach, ale zaraz się otrząsnęła. – Jesteśmy na miejscu? Muszę się nastroić – dodała, zdejmując okulary i składając je na kolanach. – Posiedzę chwilę w ciszy. Przygotuję się na spotkanie z Marą. Joelle zaparkowała samochód i zgasiła silnik. – Zostawić cię samą? – spytała. – Na chwilę – odpowiedziała Carlynn. – Uchylę drzwi, żeby się nie udusić. – Zachichotała jak mała dziewczynka i otworzyła drzwi. – Przy wejściu do budynku stoi ławka – poinformowała Joelle. – Zaczekam tam na ciebie, dobrze? – Jasne. – Carlynn oparła głowę o zagłówek, splotła ręce na okularach i przymknęła oczy. Joelle podeszła z wolna do ławki. Nagle to wszystko wydało jej się szyte grubymi nićmi. Tak zwane „nastrojenie”, siedzenie w ciszy, aby przygotować się na spotkanie z Marą. Uzdrowicielka chora na marskość wątroby. Może Alan Shire chciał jedynie ją przestrzec, żeby nie dała się nabić w butelkę. Nieważne. Za późno na zmianę decyzji. Miała nadzieję, że dobrze zaplanowała tę wizytę. Dochodziła piąta. Joelle wiedziała, że Liam przyjdzie dzisiaj sam, bez Sheili i Sama, i nawet gdyby spędziły tutaj całą godzinę, zdążą wyjść przed jego przyjazdem. Wszystko będzie dobrze, jeśli tylko Liam nie zjawi się przed czasem. Nie miała pojęcia, o co chodzi, ale ostatnio bardzo ochłodziły się jej stosunki z Sheilą. Po wylewie Mary stali się we troje zgraną drużyną i wspólnie zabiegali o zapewnienie jej jak najlepszej opieki. Sheila często zasięgała rady Joelle w kwestii proponowanego leczenia lub poziomu danej placówki, a czasami po prostu szukała jej wsparcia lub okazji do rozmowy. Joelle czuła się jak prawdziwy członek rodziny. Wprawdzie nie umiałaby wskazać chwili, kiedy to się skończyło, ale telefony od Sheili ustały. Ba, ledwo raczyła się do niej odzywać, gdy na siebie wpadały, nawet się nie uśmiechała. Joelle zadzwoniła do niej przed dwoma miesiącami z pytaniem, czy przypadkiem czymś jej nie uraziła, ale Sheila udała, że nie wie, o co chodzi. Nie dawało to większych nadziei na wyjaśnienie sytuacji, i Joelle odpuściła. Carlynn podeszła do niej o lasce, utykając prawie niezauważalnie. Joelle wzięła głeboki oddech. Przepraszam, jeśli popełniam błąd, Maro. Wstała i wprowadziła starszą kobietę
do środka. Mara spała w pozycji siedzącej i przedstawiała sobą widok, którego Joelle wręcz nie znosiła. Broda jej opadła, co postarzało ją o pietnaście lat. Z rozchylonych ust wypływała strużka śliny, a krótkie włosy, które Joelle sama przycinała co miesiąc, były zmierzwione od poduszki. Joelle ujęła Carlynn pod rękę. – Uśmiechnie się po przebudzeniu – wyszeptała. – Będzie miała minę, jakby mnie poznała, ale nie daj się zwieść. Carlynn pokiwała głową. Joelle usiadła na skraju łóżka, a Carlynn stanęła z boku. – Maro. – Joelle dotknęła bladej dłoni spoczywającej na kołdrze. – Maro? To ja, Joelle, kochanie. Mara zatrzepotała długimi ciemnymi rzęsami i uśmiechnęła się na jej widok. Joelle wyjęła chusteczkę z pudełka na nocnym stoliku i wytarła jej brodę. – Maro – powiedziała. – Poznaj moją przyjaciółkę, Carlynn Shire. Mara nie odrywała oczu od Joelle, dopóki Carlynn nie przysunęła się bliżej i nie znalazła w zasięgu jej wzroku. Spojrzała na nią z bezmyślnym uśmiechem. Carlynn musi być olśniona jej urodą, pomyślała Joelle, niezwykłą zmianą, jaka zaszła w jej twarzy po przebudzeniu i odzyskaniu przytomnego wyrazu, jeśli określenie „przytomny” w ogóle tu pasowało. Miała cudowne czarne oczy, nawet rozczochrana fryzura jej służyła. – Witaj, Maro. – Carlynn delikatnie sięgnęła po jej dłoń. – Lepiej, żeby usiadła na wózku? – zapytała Joelle, podnosząc się z łóżka. – Nie. – Carlynn nadal zwracała się do Mary. – Siedź sobie na łóżku, tutaj ci pewnie wygodniej. Joelle przycupnęła na krześle przy nocnym stoliku, a Carlynn odstawiła laskę i zajęła jej miejsce na brzegu łóżka. – Raju, ale jesteś piękna – podjęła Carlynn. – Rozmawiałam z Joelle i wszystko mi o tobie opowiedziała. Wiem, że bardzo się przyjaźnicie. Wspaniałe jest być kochaną. Mara tylko mrugała powiekami. Joelle dałaby głowę, że nie rozumiała, co Carlynn do niej mówi. – Chcesz, żebym ci pomasowała ręce? – zapytała Carlynn, ale wyraz twarzy Mary nie uległ zmianie. – Pewnie by chciała – wtrąciła Joelle. – Czasem ją masuję. – W tej samej chwili uświadomiła sobie, że dawno tego nie robiła. Dawniej smarowała ją balsamem nawilżającym z poczuciem, że chociaż coś dla niej robi. Ale w ciągu minionego roku dała sobie spokój. Czy Liam nadal to robi, czy masuje Marę, koi ją czułym dotykiem? Miała taką nadzieję. Carlynn sięgnęła do swojej dużej torby i wyjęła tubkę kremu. Joelle wyciągnęła szyję, aby dojrzeć etykietę; spodziewała się balsamu o ziołowym, a już na pewno niezwykłym składzie, ale zobaczyła tylko zwyczajny kremik dla dzieci w różowym opakowaniu. Uzdrowicielka wylała sobie odrobinę balsamu na rękę, po czym delikatnie uniosła bezwładną dłoń Mary i przystąpiła do powolnego, łagodnego masażu. Joelle milczała, nawet nie patrzyła na tamte kobiety, słuchała tylko, jak Carlynn przemawia do Mary
jednostajnym, niemal hipnotyzującym głosem. – Przyjemnie, prawda? Tak, podoba ci się. Chyba lubisz, jak ktoś ciebie delikatnie dotyka. Umiesz poznać, czy to robi z czułością. Wiesz od razu. Po jakimś czasie Carlynn ucichła i Joelle zobaczyła, że Mara siedzi ze wzrokiem utkwionym w starszą kobietę. W pokoju panowała cisza, Joelle spojrzała na ich dłonie. Jedna ręka Mary spoczywała bezwładnie w dłoni Carlynn, lecz palcami prawej, tak zwanej „zdrowej” ręki, pocierała wnętrze dłoni uzdrowicielki. Masowała! Czy to możliwe? Joelle nie odważyła się wstać i zobaczyć, ale między tamtymi dwiema coś się działo. Coś, z czego ona sama była wyłączona. Oczy Mary przymknęły się powoli i zaczęła miarowo oddychać, ale Joelle była pewna, że twarz przyjaciółki pozbawiona jest „obwisłego wyrazu”, jaki przybierała w czasie snu; skóra była wygładzona, a nie zwiotczała. Carlynn uśmiechnęła się do Joelle, po czym bezszelestnie zakręciła tubkę z kremem. Właśnie wstawała z łóżka, kiedy zjawił się Liam. – Joelle! – Stanął jak wryty. Spojrzał na Carlynn, a potem znowu na nią. – Nie wiedziałem, że tu będziesz. No jasne. Powiedziała mu, że wychodzi wcześniej, bo ma wizytę u lekarza. – Liamie, to jest Carlynn Shire. – Wskazała na starszą kobietę w nadziei, że nie skojarzy nazwiska. – Dzień dobry. – Podał jej rękę na powitanie, ale zaraz zmarszczył brwi. – Carlynn Shire z ośrodka terapeutycznego? – zapytał. – Zgadza się. – Carlynn posłała mu ciepły uśmiech i sięgnęła po laskę. – Ale jestem już na emeryturze. Joelle spostrzegła, że Liam zaciska zęby. Był wściekły. Opanował się jednak. – Jak tam dzisiaj? – zapytał, ale w spojrzeniu kryło się znacznie więcej pytań. – Chyba dobrze – odpowiedziała Joelle; paliła się do wyjścia. – Carlynn pomasowała jej ręce, właśnie wychodziłyśmy. Mara ponownie otworzyła oczy i na widok męża wydała pisk dziecinnej radości rezerwowany wyłącznie na jego użytek. Lekko poruszyła zdrową ręką, a on podszedł i ucałował jej nieruchome wargi. Następnie uniósł jej nakremowaną dłoń i przyciskając ją sobie do boku, zwrócił się do Joelle. – Możemy zamienić słówko, zanim wyjdziesz, Joelle? Cholera. – Pewnie – odpowiedziała. – Carlynn, poczekasz na mnie na korytarzu? Liam odczekał, aż Carlynn wyjdzie. – Co tu się, do licha, wyprawia? – zapytał, powoli cedząc słowa, żeby zapanować nad głosem. Wiedziała, że nie podniósłby go przy żonie. – Czy... czy nie moglibyśmy później o tym porozmawiać? – spytała. – Masz to jak w banku – odparł. – Zadzwonię wieczorem. – Jasne. – Wzięła torebkę i wyszła. Od trzech miesięcy czekała na te słowa. „Zadzwonię”. Ale tę rozmowę wolałaby sobie darować. W drodze powrotnej milczały przez pierwszy kilometr, Joelle prawie zapomniała o obecności Carlynn. Liam był na nią wściekły i miał rację. Nie powinna przywozić nikogo
do Mary bez jego zgody. Złamała zasady etyki; chyba czuła to podświadomie, inaczej nie zataiłaby przed nim tej wizyty. Przed wylewem Mary nigdy nie widziała Liama rozgniewanego. Owszem, denerwował się różnymi przypadkami w pracy, zwłaszcza w przypływie bezradności albo w obliczu biurokracji. Brał sobie głęboko do serca los pacjentów, pod tym względem byli podobni. Latami uczyli się nie przekraczać granicy w relacjach z pacjentami, zachowywać obiektywizm, aby pomagać, nie tracąc przy tym wrażliwości. Często poruszali ten temat, rozległe filozoficzne aspekty swojej pracy. Uwielbiała te rozmowy, a ich przyjaźń trwała na przekór niejednokrotnej różnicy zdań. Ale to już przeszłość. Dotarły do bramki na Seventeen Mile Drive. Mężczyzna w budce machnął ręką, żeby jechały, a gdy znalazły się na szosie, Carlynn wreszcie się odezwała. – Chyba mogę pomóc Marze – powiedziała. – Zachowała całe pokłady energii i wdzięku. Spróbuję się do nich dokopać, ale to może trochę potrwać. Joelle wróciła myślami do sceny w ośrodku. – Masowała ci dłoń, prawda? – spytała. – Tak mi się zdawało. Sądząc po reakcji Liama, Joelle wiedziała, że nie będzie mogła więcej jej tam zawieźć. Niemniej jednak na razie wolała o tym nie rozmawiać. – Naprawdę uważam, że wyglądała lepiej, kiedy wychodziłyśmy – dodała. – Hm, jasne, że obie chciałybyśmy w to wierzyć. Czas pokaże, czy się oszukujemy. Musisz wiedzieć, że nie zawsze to działa. Joelle się roześmiała. – Trudniej mi uwierzyć, że w ogóle. – Zerknęła na uzdrowicielkę. – Rozliczamy się po każdej wizycie czy...? – Wcale się nie rozliczamy – ucięła Carlynn. – Jestem na emeryturze. Pracuję tylko wtedy, gdy naprawdę chcę. A z tego, co mi mówiłaś, Mara jest warta mojego czasu i energii. – Dziękuję – odpowiedziała Joelle. Zamilkły, mijając wjazd na pole golfowe Spyglass Hill. Po chwili Joelle zajechała pod bramę domu Klingów i chciała nacisnąć domofon. – Trzy-dwa-siedem-trzy – powiedziała Carlynn. – Słucham? – Kod do bramy. Wciśnij trzy-dwa-siedem-trzy. Joelle wystukała cyfry i brama się otworzyła. Wjechały prawie pod sam dom. Carlynn nie ruszyła się z miejsca, tylko spojrzała na Joelle. Zdjęła okulary słoneczne i jej wzrok był badawczy, prawie krępujący. – Sporo przede mną zataiłaś, prawda? – zapytała. – Nie rozumiem. – Joelle zaciągnęła ręczny hamulec. – Mam na myśli Liama. Albo ciebie i Liama. Joelle raz jeszcze przypomniała sobie scenę u Mary, zachodząc w głowę, jakie wnioski wyciągnęła z niej Carlynn. Już chciała ją zbyć, ale ku swojemu zdziwieniu pokiwała głową. – Tak – przyznała.
– Zapraszam. – Carlynn wskazała na dom. – Wyłącz silnik, wejdźmy do środka i porozmawiajmy. Joelle posłusznie zgasiła silnik, wyszła z samochodu i ruszyła za Carlynn w stronę wejścia do domu. Pani McGowan, gospodyni z irlandzkim akcentem, powitała je w drzwiach i wzięła od Carlynn torebkę. – Poznałyście się? – Carlynn spojrzała najpierw na jedną, a potem na drugą. – Owszem. – Gospodyni się uśmiechnęła. – W pierwszej chwili wzięła mnie za panią. Joelle poczerwieniała, a Carlynn się roześmiała. – Idziemy do biblioteki na małą pogawędkę – poinformowała panią McGowan. – Proszę przekazać Alanowi, aby nam nie przeszkadzano. – Przynieść wam coś na ząb? – spytała gospodyni. – Tak, bardzo proszę. – Carlynn ujęła Joelle za łokieć i powoli ruszyła z nią przez salon w stronę biblioteki. Było to przestronne pomieszczenie, choć nie tak wielkie jak salon, ze ścianą okien wychodzących na ocean i cyprysy oraz trzema ścianami pełnymi książek. Joelle usiadła na jednym końcu skórzanej kanapy, a Carlynn na drugim, twarzą do niej. Joelle widziała za jej głową pierwszą wieczorną mgłę, zaróżowioną od zachodzącego słońca. – Powiedz mi – zaczęła Carlynn, składając ręce na podołku. – Powiedz mi, dlaczego zastygłaś, kiedy Liam wszedł do środka. – Zastygłam? – Nie inaczej. – Carlynn miała lekki mars na czole. – Skontaktowałam się z tobą bez jego wiedzy. Jest jeszcze bardziej sceptyczny wobec uzdrowicieli niż ja, dlatego wolałam mu nic nie mówić. Carlynn przekrzywiła głowę na bok. – Co jeszcze? – Co jeszcze... Jestem w nim zakochana. – Wypaliła jak z armaty, lecz Carlynn nie wyglądała na zaskoczoną. – Tak – powiedziała łagodnym tonem. – Wiem. – Skąd? – Bo miałaś to wypisane na twarzy, kiedy wszedł do środka i pocałował żonę. Nie potrzebowałam do tego żadnych szczególnych zdolności. Joelle przymknęła oczy i przycisnęła rękę do policzka. Czuła się jak na widelcu. – To skomplikowane. – Chętnie posłucham. Opuściwszy rękę, Joelle ponownie oparła się o chłodną kanapę i westchnęła. – No więc – zaczęła powoli. – Wspomniałam ci, że to ja ich skojarzyłam, tak? Carlynn potwierdziła. – Wtedy po prostu bardzo lubiłam Liama i ubóstwiałam Marę. – Tak, była twoją najbliższą przyjaciółką. Twoją powiernicą. Siostrą, której nigdy nie miałaś. – Minęło kilka tygodni, odkąd rozmawiały na ten temat, ale wszystko zapamiętała. – Właśnie. – Joelle pokiwała głową. – A oni wspaniale do siebie pasowali. Tworzyli
idealną parę. Wcale mi to nie przeszkadzało, nie licząc... nie licząc ukłucia zazdrości, bo zdawałam sobie sprawę, że moje małżeństwo wypada przy nich dość blado. Czasem spotykaliśmy się we czwórkę, ale mój eks, Rusty, po prostu nie pasował. Był bardzo cichy. Wolał komputery, pracę z urządzeniami raczej niż z ludźmi, i tym się od nas różnił. Po moim rozwodzie Mara i Liam okazali mi wiele serca. Zawsze zapraszali mnie na swoje przyjęcia i wychodziliśmy we trójkę, mimo że nie miałam pary. – Pozostałe znajome pary się wykruszyły, ale nie Mara i Liam. – Nadal chodziłyśmy z Marą na lunch raz w tygodniu i na piesze wycieczki. Jej małżeństwo nigdy nie wpłynęło na nasze relacje. – Joelle pokiwała głową. – Bardzo mi jej brakuje – dodała. – Na pewno – stwierdziła Carlynn, a Joelle olśniło, że przecież ona miała siostrę bliźniaczkę. Z pewnością doskonale rozumiała, czym stało się życie Joelle bez czynnego udziału Mary. Ktoś zapukał do drzwi biblioteki. – Proszę – zawołała Carlynn. Starszy mężczyzna, którego Joelle widziała wcześniej w ogrodzie, wszedł z tacą pełną kanapek i mrożonej herbaty. Postawił ją na stoliku przed nimi. – Dziękuję, Quinn – powiedziała Carlynn. – À propos, to jest Joelle, moja nowa znajoma. – Wskazała na Joelle. – Joelle, poznaj Quinna. – Witaj, Quinn. – Skinęła mu głową. – Miło mi ciebie poznać – odpowiedział, po czym zwrócił się do Carlynn. – Coś jeszcze? – Nie, dziękuję. Kochany jesteś. Odwrócił się i ruszył do drzwi, uśmiechając się po drodze do Joelle. Wydało jej się, choć nie była pewna, że puścił do niej oko. Boże, przecież on jest za stary, żeby pracować! A pani McGowan chyba dobija do siedemdziesiątki. Rzadko kto zatrudnia emerytów. Miło ze strony Carlynn, że ich zatrzymała. Carlynn sięgnęła po jeden z małych talerzyków z kanapką pozbawioną skórki i podała go Joelle, która wzięła talerz, choć nie czuła głodu. Kanapka była z sałatką z kurczaka. Joelle poczuła jej zapach, kładąc talerzyk na kolana. – Opowiadałaś mi o swoich relacjach z Liamem i Marą – podpowiedziała Carlynn, podając jej szklankę z mrożoną herbatą. Joelle odstawiła szklankę na drewnianą podkładkę na stole i wyjrzała przez okno. – Po narodzinach Sama – podjęła – i wylewie Mary przesiadywaliśmy z Liamem u niej w szpitalu. Dwa tygodnie leżała w śpiączce i jej śpiewaliśmy. Przynajmniej Liam śpiewał. – Przypomniała sobie, jak przychodził z gitarą i śpiewał piosenki, które często wykonywali razem z Marą, a Joelle głaskała ją po ramieniu albo rozczesywała jej włosy. – Czytałam jej albo do niej mówiłam. Siedzieliśmy przy niej na zmianę razem z Sheilą, matką Mary. Liam i ja zaczęliśmy bardzo na sobie polegać. Pytał mnie o zdanie przed podjęciem każdej decyzji na temat leczenia, ośrodka, w jakim ją umieścić. Czułam się jak członek rodziny. – Byłaś członkiem rodziny. – Carlynn przełknęła kęs kanapki. – Pomagałam mu przy dziecku. – Uśmiechnęła się na myśl o chłopczyku. – On jest cudowny. W życiu nie widziałaś słodszego dziecka. Przepadam za nim i nie wiem, co Liam
by bez niego zrobił. – Odgryzła rożek kanapki i przełknęła. – Usiłowałam pomóc Liamowi w radzeniu sobie ze sprzecznymi uczuciami, których doświadczał. Krótko rzecz ujmując, stracił żonę i zyskał syna. Ale to przede wszystkim on zabiegał o dziecko, nie Mara, więc oczywiście miał straszne poczucie winy. – Ponownie podniosła kanapkę do ust, ale od razu ją odłożyła. – Co wieczór rozmawialiśmy przez telefon. Dzień w dzień. – Użyłaś czasu przeszłego. Joelle z westchnieniem kiwnęła głową. – Kilka miesięcy temu Sam miał pierwsze urodziny. Oczywiście to przy okazji pierwsza rocznica wylewu Mary. Pomogłam Sheili i Liamowi urządzić przyjęcie, a potem zostałam sama z Liamem, Sam już spał, a my byliśmy rozdygotani. Zbliżyliśmy się przez ten rok. Wywiązała się między nami zażyłość. – Nie miała co do tego wątpliwości. Ani do tego, że była tak samo bliska Liamowi, jak on jej. – I tamtego wieczoru... sprawy wymknęły się spod kontroli. – Kochaliście się – uzupełniła Carlynn, a Joelle przytaknęła. Wstała, osaczona wspomnieniem tamtej nocy, nie czuła się na siłach spojrzeć na Carlynn. Podeszła do okna, mgła zasłoniła ocean i muskała gałęzie cyprysów za domem. – Potem wróciłam do domu – ciągnęła, wciąż twarzą do okna. – Bez przerwy myślałam o Marze. Znam jej zdanie na temat wierności, rozmawiałyśmy o tym setki razy. Miałyśmy takie samo podejście do świętości małżeństwa i przysięgi. Nie mieściło mi się w głowie, co zrobiłam. Byłam jak nastolatka bez kropli oleju w głowie, nieświadoma konsekwencji swoich czynów. Usiadła ponownie na kanapie, patrząc pustym wzrokiem na czasopisma ułożone równo na ławie. – Następnego dnia – wznowiła swoją opowieść – zadzwonił i oznajmił, że czuje się podle, że nie powinniśmy, że żałuje, musimy przestać tak często się widywać, bo ma żonę, którą nadal kocha. I tak dalej. – Bardzo mi przykro, Joelle. To musiało być dla ciebie bolesne. – Wiedziałam, że ma rację. Ale... tak po prostu zerwać naszą znajomość? Nic prócz niej mi nie zostało. – Jemu również. – On ma Sama. – Rozpłakała się. – Odciął mnie od nich obu. – Ale razem pracujecie, zgadza się? Przytaknęła. – Codziennie. Mamy razem spotkania, pomagamy sobie nawzajem i jemy lunch z Paulem, trzecim pracownikiem socjalnym. Unikamy swojego wzroku. To istna męczarnia. – Nie wątpię. – Ale to jeszcze nie wszystko. – Tak. – Carlynn uśmiechnęła się łagodnie. – Jestem w ciąży. Carlyn skinęła głową. – Wiem. – Skąd mogłabyś to wiedzieć? – Odruchowo uniosła ręce do brzucha. Sądziła, że dobrze ukrywała ciążę.
– Jestem domyślna. Joelle przyszło do głowy, że w grę musiało wchodzić coś więcej niż zwykła przenikliwość, ale mówiła dalej. – W piętnastym tygodniu. Myślałam o aborcji, lecz tak długo marzyłam o dziecku... – I Liam nie wie? – Nie ma bladego pojęcia. – Kiedy zamierzasz mu powiedzieć? – Nie zamierzam – ucięła. – Wyjadę, zanim ciąża stanie się widoczna. Wyprowadzę się, jeszcze nie wiem dokąd. Może do Berkeley, gdzie mieszkają moi rodzice. – Czy nie uważasz, że postępujesz niesprawiedliwie, zatajając to przed nim? – Carlynn nachyliła się w jej stronę. Joelle zaprzeczyła. – Nic nie poradzi na ciążę, może tylko złapać większego doła, Carlynn – skwitowała. – Przecież się ze mną nie ożeni. – Naprawdę chcesz wyjechać z Monterey? Zwlekała chwilę z odpowiedzią. – Właściwie to nie. Kocham to miejsce. Może kiedyś wrócę. – Odetchnęła, wbijając wzrok w sufit. – To nie musi być na zawsze. – Czy Liam nadal występuje? – spytała Carlynn, pozornie bez związku z tematem. Joelle pokręciła głową. – Nie. Nie wydaje mi się, żeby wziął do ręki gitarę, odkąd Mara jest w domu opieki. – No cóż. – Carlynn odstawiła talerzyk na stół. – Jedno jest pewne, Joelle. – Przysunęła się bliżej i ze łzami w oczach położyła chudą dłoń na dłoni Joelle. – Jesteś niebywale szlachetną osobą. – Dlaczego tak mówisz? – Spójrz na to, co robisz, skarbie. Tak bardzo go kochasz, że szukasz sposobów na wyleczenie Mary, aby mu ją zwrócić, bo wiesz, że tylko to naprawdę go uszczęśliwi. Mimo że sama go kochasz. Mimo że nosisz jego dziecko. Stawiasz jego szczęście nad własnym. Niewielu ludzi byłoby do tego skłonnych. Joelle z zakłopotaniem utkwiła wzrok w napoczętej kanapce. – To miłe tak kogoś kochać – wyszeptała. – Jedyna dobra rzecz w całej tej sytuacji. – Podczas następnych odwiedzin u Mary – podjęła Carlynn – chciałabym, aby Liam też przyszedł. Mogłabyś to załatwić? Joelle się skrzywiła. – Nie wiem nawet, co powie na twoją dzisiejszą wizytę, mogę się tylko domyślać. Ale zapytam. – Świetnie. – Carlynn poklepała ją po nodze i wstała. – A teraz zmykaj, zanim mgła odetnie ci drogę. Joelle kiwnęła głową, choć nie miałaby nic przeciwko temu, żeby utknąć w tym domu z jego właścicielką. Przy drzwiach pocałowała Carlynn w policzek. – Bardzo ci dziękuję. – Otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz. Świat był do cna wypełniony przejrzystym szarym powietrzem, ale Joelle myślała tylko o swojej nowej
powiernicy. Jakże niespodziewanej. Wprawdzie znajdowała się w pobliżu Carmel, ale mgła zasłoniła część drogi, więc musiała jechać powoli. W aucie czuła się jak w pułapce, sam na sam ze wspomnieniem tamtej nocy z Liamem. Siedzieli z Samem na łóżku Liama, oglądali wraz z nim książkę z obrazkami i śpiewali głupkowate piosenki, jak Entliczek Pentliczek albo Siała baba mak, i chłopcu wcale nie przeszkadzało, że Joelle straszliwie fałszuje. Chichotał uszczęśliwiony, kiedy udawała, że mu odgryza paluszki, i tulił się do niej i taty. Kiedy się zmęczył, Liam położył go spać w dziecięcym pokoju, ale ona została na łóżku Liama. Chciała porozmawiać z nim o tym dniu, a jeśli przyszło jej do głowy, że kanapa w salonie bardziej nadawałaby się do tego celu, wcale się nad tym nie zastanawiała. Liam wrócił do pokoju i padł przodem na łóżko, splatając ręce pod brodą. Leżał twarzą do Joelle, ale na nią nie patrzył, tylko błądził gdzieś wzrokiem. Lampka na stoliku nocnym podkreślała błękit jego oczu i Joelle miała ochotę dotknąć jego policzka w miejscu, gdzie tworzył się podłużny dołek w uśmiechu, ale trzymała ręce przy sobie. – O czym tak dumasz? – spytała. Oblizał wargi. – W zasadzie o tobie – odpowiedział. – O tym, jaka byłaś wspaniała w ciągu tego roku. Że bez ciebie nie dałbym sobie rady. Że jesteś taka dobra dla Sama. Że potrzebuję tych naszych wieczornych rozmów i że bardzo mi pomogłaś przy wszystkich formalnościach związanych z Marą: opieka, leczenie, cała ta otoczka. Dajesz mi wielkie wsparcie samą swoją obecnością. – Bardzo mnie to cieszy. – Była wzruszona. Liam z westchnieniem przewrócił się na plecy i wbił wzrok w sufit. – Walczymy z tym od roku – podjął. – Od długiego cholernego roku. Moja piękna żona jest... Właściwie jej nie ma. Nie wiem, kto siedzi w tym pękniętym ciele, ale na pewno nie ona. – Zacisnął powieki. – Czemu jej nie posłuchałem, Jo? – Odwrócił głowę w jej stronę. – Czemu namówiłem ją na dziecko? Gdybym posłuchał... dopuścił do świadomości... jak ona się boi. Jak nie chce mieć dziecka. Czuła, że to nie dla niej. – Dokonała wyboru, Liamie. I... – To była moja decyzja – zaznaczył. – Ty to wiesz i ja to wiem. Zrobiła to dla mnie. Wiem, że bywała samolubna, ale zrobiłaby dla mnie wszystko. Ubłagałem ją o coś, czemu była przeciwna. Miała złe przeczucia, Jo. – Wiem – przyznała. – Ale... – Zniszczyłem ją. – Rozpłakał się jak dziecko, aż mu się ramiona trzęsły, i Joelle objęła go mocno, żeby się nie rozsypał na kawałki. – Zabiłem ją, Jo – wykrztusił. – Nie, Liamie. – Jej łzy mieszały się z jego łzami, bo wiedziała, że on naprawdę w to wierzy. Otworzył oczy i na nią spojrzał. Naprawdę spojrzał. Czuła na sobie jego wzrok, kiedy zdjął długi kosmyk z jej piersi i przełożył go przez ramię. – Dziękuję, że jesteś przy mnie – powiedział. – Kocham cię. – A ja ciebie. – Chwilę patrzyła mu w oczy, następnie pochyliła się i go pocałowała, bez zdziwienia przyjmując fakt, że spotkali się w pół drogi. Pocałunek był długi, głęboki
i obudził w niej głód, jakiego nie czuła od lat. Liam odsunął się na chwilę, ale wrócił po drugi pocałunek, a gdy wsunęła mu język do ust, jęknął. Miała na sobie długą, luźną spódnicę; gdy położył się między jej nogami, poczuła, jak bardzo jej pragnie. Powoli ukląkł i przycisnął jej dłoń do wybrzuszenia w spodniach, jeszcze zapiętych. I spojrzał na nią oczami mężczyzny, który od roku nie zaznał fizycznej miłości. – Proszę – powiedział. Nie mogła mu odmówić. Byłoby tak, jakby sobie odmawiała. Kiedy potem leżała obok niego, zziębnięta i wyczerpana, przywarła ustami do jego barku. – Kocham cię – szepnęła, ale nie odpowiedział. Sama jeszcze tego nie poczuła, ale wiedziała, z czym ma do czynienia. Poczucie winy. Obawiała się, że dopadło Liama. Bez słowa wyśliznął się z łóżka i chłód owiał ją w miejscu, gdzie się stykali. Sięgnął po koc rzucony w nogach i ją przykrył, jakby naprawdę chciał okazać jej czułość. Nachylił się i poczuła, jak odgarnia jej włosy z czoła i delikatnie muska ustami skroń. Usłyszała, jak wychodzi do łazienki, a potem do pokoju gościnnego, i zamyka za sobą drzwi. I zrozumiała, że znalazła coś i straciła w tej samej chwili.
17 Liam zastanawiał się, czy Joelle ignoruje jego telefony. Próbował się do niej dodzwonić od siódmej, kiedy wrócił od Mary. Zostawił jej kolejną wiadomość, z telefonu w sypialni. – Zadzwoń do mnie, kiedy wrócisz, bez względu na porę. Nie było sensu się kłaść: wiedział, że i tak nie zaśnie, póki z nią nie porozmawia, więc poszedł do dużego pokoju i usiadł przy komputerze. Otworzył stronę z relacjami – czasem krzepiącymi, czasem rozdzierającymi – na temat ludzi po wylewie. Szczęka go rozbolała od zaciskania zębów przez cały wieczór i spróbował się odprężyć, lecz po chwili złapał się na tym, że znów je zaciska. Na stronie nie pojawiły się żadne nowe wpisy, choć nie zaglądał tu od kilku dni. Próbował skupić się na starszych, ale nie mógł znaleźć żadnego, który by go zainteresował. Wcześniej czerpał z nich tyle nadziei. Pisali nie tylko krewni chorych, lecz również oni sami, gdy już doszli do siebie. Dawniej wyobrażał sobie, że któregoś dnia Mara dołączy do nich własną opowieść, ale to marzenie wyparowało wraz z nadzieją na ich wspólną przyszłość. Znał te opowieści na pamięć, dokładnie je przeanalizował. Dzieliły się na dwie obszerne kategorie: albo pacjent umierał w ciągu kilku dni, albo rozpoczynał powrót do zdrowia. Nikt nie opisywał stanu zawieszenia, w jaki przerodziła się egzystencja Mary. Szukał podobnej historii, o młodej kobiecie, żywej, ale nie do końca, która zostawiła męża z małym dzieckiem, bez obietnicy przyszłości. Gdyby ją znalazł, napisałby do tego męża z pytaniem, jak to znosi. Jak wstaje rano i dzień w dzień zmusza się do tego, aby żyć? Jak patrzy w przyszłość? Jak czuje się w środku nocy, kiedy się budzi i szuka żony, swojej kochanki, i przypomina sobie, że przecież ona jest w domu opieki i ma dla niego tylko pusty uśmiech? Jak sobie radzą inni mężczyźni w jego sytuacji? Czy w wieku trzydziestu pięciu lat pozostały mu jedynie fantazje – i własna dłoń w ciemności – w roli żony i kochanki, aż do końca? Czy mężczyzna, którego bezskutecznie poszukiwał, uległby pokusie, tak jak on z Joelle? W takich chwilach, gdy nie rozpamiętywał bólu i poczucia straty, zadawał sobie pytanie, czy to spotkało jego rodzinę nie bez przyczyny. Jaką miał wyciągnąć z tego naukę? Nie widział żadnej. Tylko okrutny żart okrutnego Boga. Kilka lat temu pracował z mężem pacjentki chorej na alzheimera. Był to mężczyzna po sześćdziesiątce, raz przespał się ze znajomą. „Chciałem się tylko upewnić, że nadal jestem mężczyzną”, powiedział. Liam zachował wówczas profesjonalny dystans i nie osądzał, wspólnie przeanalizowali gnębiące tamtego uczucie żalu. Osobiście jednak zmierziły go tamte słowa. „Chciałem się tylko upewnić, że nadal jestem mężczyzną”. Samolubny gnojek, stwierdził w duchu. Gdzie się podziało twoje „w zdrowiu i w chorobie”, łajdaku? Kiedy dzisiaj o nim rozmyślał, czuł, że niewiele mu pomógł. Nie rozumiał, co znaczy utracić cząstkę siebie. Nie tylko w sensie seksu, ale i bliskości, jaka mu towarzyszyła,
wspólnego budzenia się z brudnymi włosami i nieświeżym oddechem i miłości na przekór temu wszystkiemu. Miał mętlik w głowie, aż go rozbolała. Gdyby nie nalegał na dziecko, Mara byłaby zdrowa. I nadal byłaby zdolną, pełną energii błyskotliwą kobietą, w której się zakochał. Ale potem spoglądał na Sama i nie mógł się nadziwić, jak mógł żyć bez tego dziecka. Sam był cudem z krwi i kości; nie dopuszczał do siebie myśli, że on i Mara mogliby go nigdy nie stworzyć. A jednak, gdyby nie istniał, Marze nic by nie dolegało. Błędne koło. Gubił się w tych rozmyślaniach. Wieczorem odebrał syna od Sheili po wizycie u Mary. Raz, dwa razy w tygodniu chciał odwiedzać żonę sam, toteż chłopiec zostawał dłużej u babci. Całe szczęście, że udało mu się udobruchać teściową. Po incydencie z klapsem spotkali się następnego dnia, gdy opadły emocje, i wspólnie doszli do kompromisu: Sheila nigdy, pod żadnym pozorem nie uderzy wnuka. W razie problemów wychowawczych zadzwoni do Liama i razem pomyślą nad rozwiązaniem. Poprosił Sheilę, aby nagradzała chłopca za dobre zachowanie i nie skupiała się tak bardzo na złym. Wprawdzie wydawała się poirytowana, że ją poucza, jednakże system się sprawdzał, na razie. Od czasu ich rozmowy minęły dwa tygodnie i nie doszło między nimi do spięć. Zadzwonił telefon, więc pospiesznie rozłączył internet i odebrał. – Słucham? – Cześć. – Na dźwięk głosu Joelle ponownie dostał białej gorączki. – Co ty wyprawiasz? – zapytał. – Rozmawiałam z Carlynn Shire o Marze i... – Po co? Nigdy nie wypowiadałaś się pochlebnie na temat Carlynn Shire – przerwał, szczerze wstrząśnięty jej zachowaniem. – Twoi rodzice... – Nie umiem tego wytłumaczyć – wpadła mu w słowo. – Chciałam tylko porozmawiać z nią o tej sytuacji, a ona uznała, że może będzie w stanie pomóc. Doszłam do wniosku, że to nic złego, jeśli zobaczy Marę. – Uszom nie wierzę. Zawsze mówiłaś, że to pewnie szarlatanka, że wcale nie uratowała ci życia. – Wiem. A jeśli się myliłam? Mara tak usilnie wierzyła w moc umysłu w leczeniu ciała. Przecież sam wiesz. Na pewno chciałaby, żebyśmy spróbowali wszystkiego, nie sądzisz? – Mara nie ma umysłu – powiedział Liam i się wzdrygnął. To nie była prawda. A przynajmniej nie chciał, żeby była. – To dręczenie – dorzucił. – Narażasz Marę na coś, o co nie prosiła. Nie podoba mi się, że jakaś obca... – Mara nie prosiła o żadną formę terapii, jakiej ją poddano – argumentowała Joelle. – Bliskie osoby podejmują decyzje za nią. Oczywiście miała świętą rację, ale to go nie powstrzymało. – Nie życzę sobie, żebyś przyprowadzała tam kogoś bez mojej zgody – oświadczył. – Nie zauważyłeś, że Mara była bardziej ożywiona w twojej obecności? Skrzywił się do słuchawki. – Nie, nie zauważyłem. A skoro już o tym mowa, wyglądała na wykończoną po waszych odwiedzinach. Ta kobieta jej nie dotykała, prawda? – Nasmarowała jej ręce kremem.
Sam nie wiedział, dlaczego wydało mu się to nadużyciem. Poczuł się tak jak na wieść o tym, że Sheila dała klapsa jego synowi. Mara była ufna i bezbronna jak małe dziecko, nieświadoma wszystkiego, co się wokół niej działo, i z uśmiechem przyjęłaby każdą napaść. – Ona uważa, że może pomóc, Liamie. – W życiu nie słyszałem większej bzdury. – Niewykluczone, że masz rację, ale to miła kobieta, być może zdolna do czegoś, co wykracza poza naszą wyobraźnię. Co nam szkodzi spróbować? Chciałaby znowu zobaczyć Marę. I prosiła, żebyś przy tym był. – Moja odpowiedź brzmi nie, Joelle. Nie, nie będę przy tym, i nie, nie pozwalam, żeby przychodziła do Mary. Nie wracajmy do tego tematu, mam dosyć zmartwień. – Rozłączył się bez pożegnania. Kipiąc gniewem, przeszedł z salonu do sypialni z poczuciem, że wybrnął z niebezpiecznej sytuacji. Jeśli nakrzyczał na Joelle, nic mu nie groziło. Dotkliwa tęsknota, miłość oraz podziw rozmywały się w świetle tego, jak na nią naskoczył. I przyszło mu do głowy, że dzisiaj będzie spać spokojnie. Jednak około trzeciej nad ranem nagle się przebudził i czuł się tak jak tej nocy, kiedy się kochali, kiedy ją odtrącił z chęci ratowania własnej skóry.
18 San Francisco, 1956 Lisbeth była przerażona. Dzień wcześniej doktor Peterson pożyczył od Gabriela Johnsona rakietę i teraz miała mu ją odnieść do szpitala. To dlatego tkwiła w tamtejszej damskiej toalecie w czasie przerwy obiadowej. Rakieta stała oparta o wykafelkowaną ścianę, a Lisbeth sterczała przed lustrem, próbując zapanować nad oddechem. Co mu powie? Przez telefon nie miała takich problemów, ostatnio ich rozmowy stały się jeszcze dłuższe. Jednakże przez telefon jej głos nie zdradzał tuszy. Często rozmyślała o Gabrielu wieczorami, kiedy leżała w łóżku, a w samotności snuła z nim nieustanne rozmowy. Opowiedziała mu wszystko o sobie, przez co czasem zapominała, że jednak nie zna jej aż tak dobrze, jak myślała. Zaproponował kilka tygodni temu, żeby zwracała się do niego po imieniu. – Czułabym się trochę niezręcznie – odparła. – Ale bardzo proszę – skwitował głębokim głosem, za którym przepadała. Umiał sprawić, że nie czuła między nimi różnicy, jakby bardzo mu na tym zależało. Jakby główny księgowy wielkiego szpitala i sekretarka z małej przychodni byli sobie równi. – Dobrze, Gabrielu. – Uśmiechnęła się z ulgą, bo właśnie tak mówiła do niego w myślach i żyła w strachu, że kiedyś jej się wymknie przez telefon. Fantazje o Gabrielu stały się żywą, wspaniałą częścią jej cichej egzystencji, i miała poważne obawy, że zakończą się z chwilą, kiedy ją zobaczy. Poprawiła makijaż: przypudrowała nosek i czoło, a następnie wtarła odrobinę różu w policzki. Nie chciała wyglądać, jakby umalowała się specjalnie na tę okazję, więc darowała sobie pomadkę. Przyklepała loczki. Uczesanie było stylowe, ale cóż z tego, jeśli okalało twarz okrągłą niczym księżyc w pełni? W swoich marzeniach spotykała Gabriela Johnsona lżejsza o około trzydzieści kilogramów. Czyli nie wiadomo kiedy. Przez ostatnie pół roku dorzuciła kolejne cztery i pół kilo do swoich dziewięćdziesięciu i każdy fartuch ją cisnął. Przyszło jej do głowy, by zostawić rakietę w recepcji, lecz choć sama nie chciała być oglądana, pragnęła zobaczyć człowieka, który od półtora roku okupował jej sny i marzenia. Przy biurku informacji dyżurowała ochotniczka w starszym wieku, Madge, jak wynikało z plakietki. Lisbeth posłała jej uśmiech. – Szukam gabinetu Gabriela Johnsona – powiedziała. – Księgowego? – zapytała kobieta. – Tak, jest głównym księgowym. – W biurze administracji. – Wskazała krzywym palcem rząd wind w korytarzu. – Drugie piętro. Proszę pojechać windą i skręcić w prawo, jego gabinet znajduje się tuż za rogiem. W windzie Lisbeth dostała mdłości i krople potu wystąpiły jej na nos oraz czoło. Drżącą
ręką nacisnęła klamkę działu administracji. W recepcji nikogo nie zastała. Odczekała niezręczną chwilę z rakietą u boku, po czym jej wzrok padł na uchylone drzwi w wąskim korytarzu. – Halo? – zawołała w nadziei, że zostanie usłyszana, ale nie doczekała się odpowiedzi. Ruszyła w tamtą stronę i zastukała w otwarte drzwi, zaglądając do środka. Przy biurku siedział ciemnoskóry mężczyzna, podniósł głowę na dźwięk pukania. – Przepraszam – zagadnęła. – Szukam Gabriela Johnsona. Odłożył pióro. – To ja – odpowiedział. – Nie... – Urwała. Chciała mu powiedzieć, że to niemożliwe, że się myli, zapytać, czy ją nabiera. Ale ten głos. Od razu go rozpoznała, jego łagodność i niskie tony. I aż zaniemówiła. Gabriel – jej Gabriel – jest kolorowy? – O, moja rakieta. – Wstał. – Lisbeth, jak mniemam? – Tak. – Podała mu rakietę z wymuszonym uśmiechem. Jej marzenie prysło w jednej chwili, pozostawiając rozległą pustkę w piersi. Nie uważała się za konserwatywną, ale romans z kolorowym mężczyzną nie wchodził w rachubę. Kolana miała jak z waty, więc kiedy wskazał jej krzesło, z ulgą na nie opadła. Nagle zrozumiała, dlaczego grał w tenisa na prywatnym korcie doktora Petersona. Na większości innych nie byłby mile widziany. Ponownie zasiadł za biurkiem, rakietę położył na blacie. Uśmiechnął się do Lisbeth, a jego uśmiech tak wiele w sobie zawierał. Dostrzegła w nim skruchę i zrozumienie, a także bezmiar melancholii. – Powinienem był wspomnieć przez telefon, że jestem Murzynem. – No cóż. A ja mogłam napomknąć, że jestem gruba. – Słowa padły bez jej udziału i głośno się roześmiała. Gabriel też się zaśmiał. Ba, ryknął śmiechem, a następnie potrząsnął głową i zdjął okulary w rogowej oprawie, by przetrzeć oczy. – Rzekłbym, że jesteś tak samo urocza jak barwa twojego głosu – zauważył. Cóż mógł innego powiedzieć? Usiłował zatrzeć niemiłe wrażenie. Ogarnęło ją przeświadczenie, że poczuł takie samo ukłucie rozczarowania, jak ona na jego widok. – Hej – rzucił nagle. – Chciałem ci to pokazać. – Podał jej oprawione zdjęcie, które stało na biurku. Przedstawiało żaglówkę, bardzo podobną do łodzi należącej niegdyś do jej rodziny. Ponownie spojrzała na Gabriela. – Twoja? – spytała. – Czy to łódź, o której mi opowiadałeś? Przytaknął. – I co myślisz? – Jest piękna. Przypomina żaglówkę, którą pływałam z ojcem. – To moja miłość. – Wziął od niej zdjęcie i z powrotem postawił na biurku. – Na wodzie czuję się naprawdę wolny. Doskonale pamiętała to uczucie, chociaż dawno go nie zaznała. – Gdzie nauczyłeś się żeglować? – Ojciec mnie nauczył. Na dorzeczu w Oakland. Rzeczywiście wspomniał, że pochodzi z Oakland, lecz teraz wyobraziła sobie jego dom
rodzinny w dzielnicy kolorowych. – Dlatego wybrałeś marynarkę wojenną? – spytała. Opowiadał jej, że walczył na wojnie. – Tak. Masz dobrą pamięć. A ty dorastałaś przy Seventeen Mile Drive. I masz siostrę bliźniaczkę. – Zgadza się. – I jesteście do siebie podobne? – Jak dwie krople wody – zapewniła, choć czuła, że mija się z prawdą, gdyż była dwa razy taka jak Carlynn. – Niesamowite. – Gabriel się uśmiechnął. – Czy pod innymi względami też jesteście podobne? Lisbeth przygryzła wargę. Nie chciała rozmawiać o Carlynn. Nie chciała kierować uwagi na bliźniaczkę (zawsze miała jej aż nadto), ale też chciała się zwierzyć mężczyźnie zainteresowanemu jej osobą. Nabrała tchu. – Jesteśmy zupełnie inne – powiedziała. – Carlynn jest lekarzem. W czerwcu skończyła akademię medyczną i teraz jest na stażu w tym szpitalu. – Zatem obie interesujecie się medycyną. Dziwne, że porównywał bycie lekarzem do bycia sekretarką w przychodni, ale właściwie miał rację. Uwielbiała rozmawiać z doktorem Petersonem o pacjentach, zwłaszcza kiedy opowiadał jej o tych, których nie potrafił wyleczyć; często wypytywała go o szczegóły. Czasami chciała poprosić Carlynn, żeby przyszła, posiedziała z nimi w poczekalni i lekko dotykała ich rąk, żeby sprawdzić, czy i na ile może im pomóc. – Owszem – odpowiedziała. – Ale ja nie mogłabym być lekarzem. – Dlaczego? – zapytał Gabriel. – Bo nie jestem... taka mądra jak Carlynn. Wiem, że podobno mamy taki sam mózg, ale... ona jest mądrzejsza ode mnie i tyle. Chodziłyśmy do różnych szkół. – Nie chciała wyjść na małostkową i zgorzkniałą. Zresztą, prawdę mówiąc, różnica między nimi nie polegała na wykształceniu. – Ona jest taka... zdolna. – Powoli dobierała słowa, niepewna, ile może zdradzić. Carlynn nie obnosiła się ze swoim darem. – Będzie wybitnym lekarzem – uzupełniła. – Moim zdaniem przydałoby ci się więcej wiary we własne siły – stwierdził Gabriel. – Ilekroć rozmawiamy o pacjentach Lloyda, zawsze uderza mnie twoje zaangażowanie oraz znajomość rzeczy. – Dziękuję – wyjąkała, ujęta jego życzliwością. Nagle potrząsnęła głową. Nachylił się w jej stronę. – Dlaczego potrząsasz głową? Nie rycz, przykazała sobie w duchu. Ani mi się waż rozpłakać w jego obecności. – Ja tylko... – Nie dokończyła. Czy mogła mu to powiedzieć? Niewiele miała do stracenia. – Jesteś taki miły. A ja... kiedy rozmawialiśmy przez telefon... ubzdurałam sobie... no, mamy wspólne zainteresowania, więc pomyślałam w swojej głupocie, że moglibyśmy... – Ja tak samo. – Miał taki ciepły uśmiech, zęby zalśniły na tle czekoladowej skóry i nagle wydał jej się piękny. – Chyba przeczuwałem, że to się skończy z chwilą, kiedy mnie zobaczysz. Zacznijmy od tego, że jestem Murzynem, do tego... Ile? Dziesięć lat od ciebie
starszym? – Mam dwadzieścia siedem – odpowiedziała. Jęknął. – No to jedenaście. A ja jestem gruba, miała na końcu języka, ale się powstrzymała. – Czy to niemożliwe? – zapytał. Szybko podniosła na niego wzrok. – To znaczy...? – Czy to niemożliwe, żebyśmy się umówili? – Po raz pierwszy wyglądał na zakłopotanego. Ledwie się powstrzymała, by go nie uściskać. – Co o tym sądzisz? Wolałabyś się ze mną nie pokazywać? Zaprzeczyła. – Ależ skąd. – Miała nadzieję, że jest szczera. – Nie. Nic mnie to nie obchodzi. – A twoja rodzina? O Boże. – Moja siostra też nie przejmuje się takimi sprawami – powiedziała, również z nadzieją, że się nie myli. – Ale matka... – Nie dokończyła. – Matka? – ponaglił. – Ona uważa... postrzega... – Chciała powiedzieć „kolorowych”, ale on sam nazwał się Murzynem, więc postanowiła użyć tego określenia. – Postrzega Murzynów jako służących i robotników fizycznych. Pokiwał głową. – Typowe. – W jego głosie Lisbeth wyczuła nutkę rozdrażnienia. – No ale... – Ze śmiechem wzruszyła ramionami. – I tak wzbudzam jej obrzydzenie, więc raczej nie muszę się o to martwić. – Obrzydzenie? Jak to? – Och... długo by opowiadać. Nieoczekiwanie chwycił za telefon i połączył się z sekretarką. – Nancy? Prosiłbym, żeby nam nie przeszkadzano. Odłożywszy słuchawkę, wstał i przymknął drzwi gabinetu, pozostawiając niewielką szparę, za którą Lisbeth była mu wdzięczna w duchu. Zasiadł przy biurku. – O której masz wrócić? – zapytał. Spojrzała na zegarek. – Około pierwszej. Kiedy ponownie ujął słuchawkę, Lisbeth spostrzegła, że Gabriel nie ma dwóch palców u lewej ręki, małego i serdecznego. Zostały ucięte u samej nasady; była ciekawa, w jakich okolicznościach. Stracił je w dzieciństwie czy jako dorosły? Wybrał numer. – Lloyd? Mówi Gabe. Jest u mnie Lisbeth Kling i chwilę się spóźni. Tak, to moja wina. Muszę ją dłużej zatrzymać. Mamy kilka spraw do omówienia. – Uśmiechnął się do niej nad biurkiem. – Jasne, dziękuję. – Rozłączył się i usiadł wygodniej. – No to opowiadaj – poprosił.
Opowiedziała mu wszystko, wylewając tajemnice oraz smutki dzieciństwa. O miłości do siostry na przekór urazie i rozgoryczeniu, emocjach noszonych zwykle głęboko w sercu. Rozpłakała się, ale tylko trochę, wspominając o gehennie, jaką stał się powrót do domu. Łaknęła Cypress Point jak powietrza, ale złośliwość matki skutecznie psuła jej te wizyty i nie potrafiła temu zaradzić. Jeszcze nigdy nie wylała tak przed nikim swoich krzywd. Zawsze trzymała je w tajemnicy. Twarz Gabriela wezbrała współczuciem i zrozumieniem; Lisbeth podejrzewała, że napotkał w życiu podobne przejawy niechęci. Może nie ze strony matki, ale świata w ogólnym ujęciu. Przezwyciężył je i może mógłby nauczyć ją tego samego. Jego łagodność, niepodzielna uwaga były swojskie i pociągające, i zanim jej opowieść dobiegła końca, Lisbeth była zakochana – w Gabrielu mężczyźnie, a nie Gabrielu fantazji. – Nie odpowiadaj od razu – poprosił, kiedy odprowadzał ją do drzwi po długiej rozmowie. – Ale chciałbym się z tobą umówić. Na żagle, na kolację albo gdziekolwiek. Masz telefon? – W nagłych wypadkach mogę korzystać z telefonu gospodarza – odpowiedziała, podekscytowana jego propozycją, ale już nie zaskoczona. – Ale mogę dzwonić z przychodni. Gabriel zawrócił do biurka, zapisał numer na kartce i podał ją Lisbeth. – Moja propozycja jest otwarta – oznajmił. – Jeśli zechcesz się ze mną umówić, proszę, zadzwoń. Decyzję pozostawiam tobie. – Doktor Kling proszona o telefon do izby przyjęć. – Głos płynął z głośnika i Carlynn podniosła wzrok znad karty pacjenta. Na stażu przywykła do nagłych wezwań. Oczywiście często wzywał ją Alan, który ograniczał się jednak do spraw służbowych, nie obnosił się z ich związkiem w szpitalu. Spotykali się od pół roku, a po ich pierwszej rozmowie o „darze” Alan wynajdywał sposoby, aby ściągać ją do pacjentów. Kilkakrotnie przemycił ją nawet do sali w środku nocy, aby mogła posiedzieć z pacjentami, gdy spali, potrzymać ręce na ich ciałach. Odkryła jednak, że samo dotykanie nie przynosi takich rezultatów jak kontakt wzrokowy i rozmowa. Oboje z Alanem byli zafascynowani odkrywaniem nowych sposobów na użycie jej daru. Co decydowało o jego skuteczności? Nie wiedziała. W obecności osób postronnych zwracali się do siebie per doktor Shire i doktor Kling, ale często nie mogli się doczekać wieczoru, żeby móc otwarcie rozmawiać o poszczególnych przypadkach, ślęczeć nad książkami Alana o uzdrawianiu, ignorując „poważne” podręczniki medyczne, i razem się śmiać. Alan był przystojny, lecz wyglądał bardziej na naukowca aniżeli księcia z bajki, ona zaś w niczym nie przypominała pustogłowej księżniczki. Oboje mieli błyskotliwe umysły, wspólną pasję, i to tak umocniło ich więź, że kiedy wreszcie poszli ze sobą do łóżka, stało się to prawie mimochodem. Łączyła ich miłość, lecz nie było to romantyczne uczucie, co – jak sobie Carlynn wmawiała – wcale jej nie przeszkadzało. W Alanie miała najlepszego przyjaciela, zaraz po Lisbeth, przed nim nie musiała ukrywać daru. Jeśli się pobiorą, do czego nawiązali raz czy dwa, będzie wspaniałym ojcem, a ona marzyła o dzieciach. Nie potrzebowała więcej do szczęścia. Pospiesznie dokończyła uzupełnianie karty i wykręciła numer do operatorki.
– Tu doktor Kling – powiedziała. Spodziewała się informacji, że doktor Shire czeka na linii, ale spotkała ją niespodzianka. – Lisbeth Kling na drugiej linii – oznajmiła operatorka. – Dobrze. – Carlynn zmarszczyła brwi. Lisbeth rzadko odrywała ją od pracy. – Proszę połączyć. – Carly? Wybacz, że przeszkadzam ci w pracy. – Nie ma sprawy. O co chodzi? Wszystko w porządku? – Jestem tutaj, w szpitalu. Ale nic się nie stało – dodała pospiesznie. – Przyszłam załatwić coś dla doktora Petersona i potrzebuję twojej rady. Znajdziesz dla mnie chwilę? Carlynn zerknęła na zegarek. – Przyjdę za pięć minut – powiedziała i odłożyła słuchawkę. Przestronna izba przyjęć pilnie wymagała remontu i była bardzo zatłoczona, lecz Carlynn szybko dostrzegła siostrę przy wejściu i usiadła wraz z nią na ławce. – Co się dzieje? – spytała. – Poznałam go. – Lisbeth miała twarz zarumienioną z przejęcia. – Partnera tenisowego doktora Petersona. – Naprawdę? – Tak. Ale muszę o nim z tobą porozmawiać. Carlynn ponownie spojrzała na zegarek. Niebawem pora kolejnego obchodu, będzie spóźniona. Przysunęła się bliżej do siostry. – Mów. – Och, Carlynn. – Lisbeth złapała ją za rękę. – On jest cudowny. Na przekór zniecierpliwieniu Carlynn musiała się uśmiechnąć, rzadko widywała radość na twarzy siostry. – Zamieniam się w słuch. – Musiałam mu odnieść rakietę, którą pożyczył doktorowi. Tak się denerwowałam! – I co się stało? – Był absolutnie wspaniały, Carlynn. Tak samo miły jak przez telefon. Rozmawialiśmy godzinę w jego gabinecie i zaprosił mnie na randkę. – Hura! – Carlynn klasnęła w dłonie, ale radość mieszała się z obawą. Kimkolwiek był, lepiej, żeby nie skrzywdził jej siostry. Lisbeth miała głowę na karku, lecz bywała bardzo naiwna, marzycielka o wielu potrzebach emocjonalnych. – Jak się nazywa? – Gabriel Johnson. – Lisbeth spojrzała na nią wyczekująco. – Słyszałaś o nim? Carlynn zmarszczyła brwi. – Nie. A powinnam? – Jest tutaj głównym księgowym. – Tutaj? – upewniła się Carlynn. – Pracuje w szpitalu? Od ponad roku rozmawiasz z nim przez telefon i dopiero teraz mi mówisz? – Nie chciałam, żebyś go podglądała i zburzyła moje... – Ściszyła głos. – Moje wyobrażenia o nim. – Nie mogła powstrzymać się od śmiechu. – Co cię tak bawi? Lisbeth potrząsnęła głową, ale nadal się uśmiechała. – Och, Carlynn. – Westchnęła. – Tu pojawia się problem.
– Mianowicie? – Zobaczysz, kiedy pójdziesz do administracji. – Gadaj! – On jest kolorowy. Carlynn straciła dech. Chciała odruchowo rzucić „żartujesz!”, lecz siostra nie czekała na taką odpowiedź. Sama nie wiedziała, co jej powiedzieć. Nie kojarzyła żadnych kolorowych z wyższego szczebla, ale raz czy dwa widziała w korytarzu przystojnego Murzyna z teczką, który nie wyglądał na pacjenta. Brakowało mu palców u lewej ręki. – Carlynn? – W głosie Lisbeth zabrzmiał niepokój. Siostra się roześmiała. – Tego się nie spodziewałam – przyznała. – Chyba wiem, o kogo chodzi. Wysoki i przystojny? I nie ma dwóch... – To on! – wykrzyknęła Lisbeth. – Nigdy z nim nie rozmawiałam, ale robi miłe wrażenie – mówiła Carlynn. – Zdaje się jednak, że jest dużo starszy od ciebie, przy czym Alan jest dziesięć lat starszy ode mnie, toteż nie powinnam wypowiadać się na ten temat. – Alan jest biały. Wiedziała, że Lisbeth chce usłyszeć jej zdanie o randce z Murzynem. – Kolor skóry ma dla ciebie znaczenie? – Ja naprawdę go lubię, Carly. – No to się z nim umów. – Nie była pewna, czy to aby na pewno dobra rada, ale jeszcze nigdy nie słyszała takiej radości w głosie siostry. – A mama? – spytała Lisbeth. – Co: mama? Mama zawsze znajdzie sobie powód do niezadowolenia. Nie lubi nawet Alana. Nikt nie jest mnie godny, jej zdaniem. – Może w takim razie uzna, że kolorowy będzie dla mnie w sam raz – stwierdziła Lisbeth. Carlynn zaśmiała się bez przekonania. – Posłuchaj – powiedziała. – Nieważne, co myśli sobie mama czy ktokolwiek inny. Nawet ja. To naprawdę nie ma znaczenia, Lisbeth, jeśli on ci się rzeczywiście podoba. Nie możesz przeżyć życia, usiłując wszystkich uszczęśliwić. – Matka, pomyślała, nie powinna się dowiedzieć. Niewykluczone, że ten mężczyzna wyznaczy jedynie początek towarzyskiego życia Lisbeth. Może mama nie zdąży odkryć prawdy. – To co, umówiłaś się z nim? – Mam oddzwonić. Decyzja należy do mnie. Rozumie, że mogę czuć się... niezręcznie. – A czujesz? – Myślę, że on jest wspaniały. Żegluje, ma własną żaglówkę. Bardzo nietypowy Murzyn, pomyślała Carlynn. Znała miłość siostry do żagli. – No to zadzwoń do niego – skwitowała. – Może najpierw umówimy się we czwórkę? Na podwójną randkę. Byle nie na pokładzie. – Och, naprawdę zrobiłabyś to dla mnie? – Naturalnie. – Dziwne. Od pół roku żyła z Alanem, a nie znała jego stanowiska w kwestii spotykania się białej kobiety z ciemnoskórym mężczyzną.
– A jak tam wasze sprawy? – zapytała Lisbeth, jakby poczuła się winna, że skupia rozmowę na sobie. – Cudownie – odpowiedziała Carlynn zgodnie z prawdą. Ale marzyła jej się cząstka namiętności, jaką musiała odczuwać Lisbeth. Pragnęła mieć przy sobie mężczyznę zakochanego w niej, a nie w jej darze.
19 Nic tak nie świadczy o braku przyjaciół, jak samotne spędzanie urodzin, pomyślała Joelle. Był wczesny sobotni ranek, czternasty lipca, a ona siedziała przy komputerze i sprawdzała ceny nieruchomości. Przejrzała już oferty w Berkeley i Chicago, a teraz przeglądała stronę agencji z trzeciego miasta ze swojej listy, San Diego, gdyż mieszkała tam jej znajoma z Silas Memorial. Najlepiej byłoby zostać w Kalifornii, stwierdziła, żeby nie martwić się o licencję na wykonywanie zawodu w innym stanie. Postanowiła, że najpierw coś wynajmie, a swoje mieszkanie wystawi, i będzie żyła z oszczędności, dopóki go nie sprzeda. Wtedy podejmie decyzję, czy kupić coś w nowej lokalizacji. Prawdę mówiąc, nie wyobrażała sobie tak radykalnego posunięcia. Nie widziała siebie w innym mieście. Była w szesnastym tygodniu ciąży i wciąż ukrywała brzuch, co z każdym dniem kosztowało ją coraz więcej trudu. Jeżeli kogoś zastanawiała jej luźna garderoba, nie dawano tego po sobie poznać. Przynajmniej prosto w oczy. Ale chcąc zachować pozory, będzie zmuszona wyprowadzić się w ciągu miesiąca; bała się, że tak długim pobytem może kusić los. Sto lat, sto lat. – Użalamy się nad sobą, co? – powiedziała na głos, klikając dział „do wynajęcia” na stronie agencji. Oficjalnie skończyła trzydzieści pięć lat. Oczywiście rodzice zadzwonią, ale na pewno nie dostanie od nich kartki, o prezencie nie wspominając. Z Marą zapraszały jedna drugą na urodzinową kolację, był to jeden z ich rytuałów. W pracy nikt nie wspomniał wczoraj słowem o jej urodzinach, no ale i nikomu nie przypominała, ma się rozumieć. Jedynie Tony i Gary wykorzystali ten dzień do świętowania i zaprosili ją na kolację; przyjęła zaproszenie, wiedząc, że w przeciwnym razie spędzi smutny wieczór w samotności. Upieką tort i będą się nad nią rozczulać, a ona zachowa dla nich dozgonną wdzięczność za dobroć. Po południu chciała jechać do Carlynn, może jej wspomni, że ma dzisiaj urodziny. Możliwe nawet, że Carlynn sama pamięta, przecież była przy jej narodzinach. Na tę myśl głośno się roześmiała, ale zaraz sobie przypomniała, że w tym tygodniu przypada również trzydziesta piąta rocznica śmierci siostry Carlynn, więc może lepiej trzymać buzię na kłódkę. Po rozmowie z Liamem zadzwoniła do Carlynn z informacją, że – krótko mówiąc – dostała zakaz ponownych odwiedzin u Mary z uzdrowicielką. Chciała jej zaproponować, aby nadal się widywały i może zostały przyjaciółkami, ale nie miała odwagi. Zaproponowała to sama Carlynn, która jakby czytała jej w myślach. – W takim razie ty mnie odwiedzaj – oznajmiła z niezachwianą pewnością siebie. – Nigdy nic nie wiadomo. Może Mara poczuje się lepiej, jeżeli czasem do mnie wpadniesz. Ta myśl wydawała się jeszcze bardziej absurdalna niż leczenie dotykiem, ale Joelle nie dyskutowała. Pojechała do Carlynn następnego dnia i spacerowały na terenie posiadłości. Carlynn sprawiała wrażenie rześkiej i w dobrym humorze, część spaceru odbyła bez laski.
Quinn, ciemnoskóry starzec, pomagał młodym mężczyznom w ogrodzie, a Alana nie było w domu, co bynajmniej Joelle nie zmartwiło. Chociaż może byłby dla niej milszy, skoro przestała prosić Carlynn o uzdrowienie Mary. Pani McGowan przygotowała im kosz piknikowy, gdy wybrały się na plażę Fanshell, leżącą niemal tuż obok domu. Usiadły na skałach w cieniu cyprysu, patrzyły na foki wygrzewające się w słońcu, jadły kanapeczki bez skórki i rozmawiały bez końca. Carlynn opisywała dzieciństwo w posiadłości. Opowiadała o życiu bliźniaczki i bliskiej więzi z siostrą, a także o poczuciu winy wobec niej, bo to ona, Carlynn, była ukochaną córką, a Lisbeth zaniedbywano. Opowiedziała Joelle, jak w dzieciństwie wyleczyła psa, nieświadoma tego, co robi. Chciała wiedzieć dokładnie, co Liam powiedział przez telefon po wizycie u Mary, i Joelle jej powtórzyła. – Wciąż jest na mnie zły – dodała na wspomnienie chłodu, z jakim traktuje ją w pracy. – Przeistoczył się z człowieka, który mnie kochał... a wiem, że tak było... w kogoś, kto mną gardzi. – Wątpię – skwitowała Carlynn. – Nie słyszałaś, jak mówił do mnie przez telefon. Dochodziło południe, kiedy skończyła przeszukiwanie ofert, i właśnie miała się przebrać przed wizytą u Carlynn, kiedy zadzwonił telefon. Rozpoznała numer Liama. Odebrała po krótkiej chwili wahania. – Liam? – Wybacz, że przeszkadzam w sobotę – powiedział. – Mam dyżur i właśnie dostałem wiadomość z kardiologii. Jednemu z moich pacjentów się pogorszyło, powinienem posiedzieć z jego rodziną. Sheila musiała wyjechać do Santa Cruz. Jej siostra zachorowała i nie mam z kim zostawić Sama. Popilnowałabyś go? Musiał czuć się nieswojo, prosząc ją o przysługę po tym, jak się do niej odnosił, ale postanowiła mu tego nie wypominać. Ostatecznie dzwonił jako kolega z pracy i chociaż będzie zmuszona w ostatniej chwili odwołać spotkanie z Carlynn, nie miałaby serca mu odmówić. Poza tym myśl o spędzeniu z chłopcem popołudnia bardzo ją ucieszyła. – Zaraz przyjadę – powiedziała. Po drodze zadzwoniła z komórki do Carlynn. – Ach. – Carlynn westchnęła, jakby z zadowoleniem. – Rozumiem. Nie ma za co przepraszać. Spotkamy się kiedy indziej. Joelle? – Tak? – Wszystkiego najlepszego, kochana. Liam czekał na ganku z Samem na rękach, a kiedy podał jej chłopca, zdziwiła się jego ciężarem. – Dzięki – powiedział Liam. – Zadzwonię, powiem ci, kiedy wrócę. – W razie czego będę miała przy sobie komórkę – odparła. Została z Samem na ganku, dopóki Liam nie odjechał; ku jej uldze chłopiec nie wyglądał na zmartwionego. Dawno nie spędzali razem czasu, i nie była pewna jego reakcji, gdy
zostanie z nią sam na sam. Weszli do domu. W pierwszej kolejności chciała się nacieszyć bliskością Sama, więc usiadła z nim na kanapie i zatopiła nos w jego karczku. – Sammy, Sammy, Sammy! – zamruczała, a on zachichotał, kiedy go połaskotała. – I co dzisiaj porobimy, misiaczku? Słońce świeciło za oknem, a bezchmurne niebo przybrało lazurowy odcień. – Szkoda czasu na siedzenie w domu – oznajmiła. – Kto idzie ze mną łowić ostrygi? – Ja! – Wyrwał się z objęć Joelle i stanął na podłodze z rączkami na jej kolanach. – Ja, ja, ja! – Czy ty w ogóle wiesz, co to są ostrygi? – spytała. Kiwnął główką. – Lygi – oznajmił z mocą. – Nie lygi, głuptasku. Ostrygi. – Oslygi. – No dobra! Jedziemy. – Wstała i poszła do suszarni, gdzie znalazła zapasowy fotelik oraz krem przeciwsłoneczny w szafce nad umywalką. Sam drepcząc tuż za nią, próbował złapać ją za nogę. – Oslygi! – powtarzał. Pojechali na parking położony wzdłuż plaży. Odpięła Sama z fotelika i patrzyła z drżeniem serca, jak pędzi po kamieniach. Może jednak to nie był dobry pomysł. Nie miała pojęcia, że zrobił się aż tak ruchliwy. Chodzili godzinę po plaży i zbierali muszelki. Sam bawił się chyba tak samo dobrze jak ona, choć na pewno musiał mieć dość ciągłego „nie dotykaj”. W drodze powrotnej zadzwonił Liam. – Jeszcze godzinę – oznajmił. – Wszystko w porządku? – Całkowitym. Wracamy z plaży i na pewno wiesz, kto jest gotowy do spania. – To dobrze – odpowiedział. – Zazwyczaj daję mu do łóżka książeczki. Ogląda je, dopóki nie zaśnie. – Okej. Dzięki za podpowiedź. Po powrocie do domu zmieniła Samowi pieluszkę, wsadziła go do łóżeczka i dała mu książki. Jej zdaniem nie było to jednak konieczne, gdyż chłopcu kleiły się oczy. Postała chwilę nad łóżeczkiem, gładząc go po jasnych kędziorkach. Och, Maro, pomyślała i oczy jej zwilgotniały. Że też nie możesz go teraz zobaczyć. W kuchni nalała sobie colę, po czym jej wzrok padł na żółtą kopertę z jej imieniem, opartą o telefon na blacie. Rozdarła kopertę i zajrzała do środka: wewnątrz znajdowała się kartka, jak dla dziecka, z wielkookim szczeniaczkiem i kociątkiem. Pod obrazkiem widniało: „Dla zuch dziewczyny”. Otworzyła kartkę i przeczytała wierszyk: „Piesek i kotek mówią mi, że nie ma dziewczynki milszej niż ty! Wszystkiego najlepszego!”. I podpis „Ucałowania, Liam & Sam”. Mimo że było to proste i głupiutkie, musiała się uśmiechnąć. Wyobraziła sobie Liama i Sama razem wybierających kartkę. Chwilę błądziła bez celu, popijając colę: obejrzała rozsiane tu i ówdzie oprawione zdjęcia Mary, zwróciła uwagę na zakurzony futerał do gitary i rosnącą stertę zabawek Sama w dużym pokoju. Wreszcie stanęła w progu sypialni Liama. Popatrzyła na łóżko,
przywołując, a zarazem odsuwając wspomnienie spędzonej tu nocy. Liam niedbale pościelił łóżko, rzucił na nie byle jak narzutę w białe i zielone pasy. Niebieski koc, który do niczego nie pasował i którym Liam ją otulił przed wyjściem do gościnnego pokoju, wisiał na ramie łóżka. Na półce zauważyła książkę z medytacjami, tę, którą mu kiedyś podarowała. Leżała płasko, w pewnym oddaleniu od pozostałych, jakby często po nią sięgał. Joelle weszła do pokoju, usiadła na łóżku i wzięła książkę z półki, wspominając wycieczkę na Point Lobos oraz to, jaką poczuła z nim więź, kiedy jej czytał na głos. Gdy otworzyła książkę, wypadło z niej zdjęcie, i Joelle, wstrząśnięta, zobaczyła siebie. Wiedziała, kiedy zostało zrobione – w dniu, gdy zrozumieli, że Sam jest za mały na plac zabaw Dennisa Rozrabiaki. Było to pięć czy sześć miesięcy temu, ale fotografia wyglądała na wyświechtaną, jakby czesto jej dotykano. Przygryzła wargę, nie mogła pozbyć się wrażenia, że zagląda w głąb duszy Liama, gdzie nie miała wstępu. Och, Liamie. Zamknęła książkę, odłożyła ją z powrotem na półkę i wstała. Wtedy to poczuła. Nie trzepot, czego się spodziewała, ale jakby bańkę. Oparła rękę na brzuchu, kiedy bańka znowu się poruszyła, i uśmiechnęła się do siebie. A jednak nie była sama.
20 San Francisco, 1956 Na przystani wiało, ale kiedy Carlynn szła z Alanem w stronę restauracji, gdzie mieli spotkać się z Lisbeth i jej „parą”, z żeliwnych kotłów buchał żar przesycony zapachem krabów. Wprawdzie była jesień i szybko zapadał zmierzch, ale na oświetlonym nabrzeżu nie brakowało amatorów rybki i krewetek na wynos. Carlynn spostrzegła Lisbeth przed wejściem do Tarantino i wzięła Alana pod rękę. – Przyszła pierwsza – zauważyła z uśmiechem. – Myślisz, że ma tremę? – Trudno się dziwić. Chyba dawno nie była na randce, nie? – Raczej nigdy – mruknęła Carlynn, bardziej do siebie. – Moja biedna, kochana siostrzyczka. – Przygryzła wargę, gdy podeszli bliżej do Lisbeth, która wyglądała pięknie w niebieskim płaszczu pod kolor jej oczu. Owszem, była pulchna, ale miała zgrabne nogi, a na stopach prześliczne pantofle z paseczkami. Starannie ułożone loki i fale tak doskonale okalały jej twarz, że Carlynn przyszło na myśl, aby też tak się ostrzyc. Ale zaraz porzuciła ten pomysł. Niech urocza fryzura będzie znakiem rozpoznawczym jej siostry. Lisbeth pomachała na ich widok. – Umiera ze strachu – szepnęła Carlynn do Alana, unosząc rękę na powitanie. – Spójrz na nią. – Uśmiech Lisbeth był powierzchowny; z trudem skrywała lęk, który czaił się tuż pod spodem. – Boże, tak się cieszę, że przyszliście! – wykrzyknęła na ich widok, chwytając dłoń siostry w rękawiczce. – Pięknie wyglądasz. – Alan cmoknął Lisbeth w policzek, a Carlynn podziękowała mu w duchu za dobroć. – Dziękuję – odpowiedziała Lisbeth. – Która to w ogóle godzina? Jeszcze go nie ma. – Próbowała wyjrzeć ponad głowami ludzi. – Dopiero siódma, kochanie – mitygowała Carlynn. – Spokojnie. – Ale te krewetki ładnie pachną. – Alan obejrzał się za kobietą, która odchodziła z krewetkami na tacce. – Aż ślinka cieknie. – Znasz go, Alanie? – zapytała Lisbeth. – Gabriela? Ze szpitala? – Widziałem go, ale nie, nie znamy się osobiście. Natomiast zasięgnąłem języka, zrobiłem mały wywiad i... – Nie! – oburzyła się Carlynn. – Ależ tak – odparł. – Jak to uzasadniłeś? – Lisbeth miała zmartwioną minę. – Gabriel się nie dowie? – Byłem dyskretny – zaznaczył. – Chciałem jedynie ustalić, co to za człowiek. Czy nie jest kobieciarzem i tak dalej. Carlynn wiedziała, że Alan martwi się nie tyle o to ostatnie, ile o prawdopodobieństwo,
że Gabriel chce podnieść swój status umawianiem się z białą kobietą. „Lisbeth mogłaby zrujnować sobie życie”, zauważył. „Biali mężczyźni mogliby ją skreślić, gdyby się dowiedzieli”. Carlynn musiała przyznać, że podziela jego obawy. – I czego się dowiedziałeś? – zapytała Lisbeth. – Że był kiedyś żonaty. – Jest rozwiedziony? – Lisbeth wyglądała na załamaną. – Nie, to wdowiec. Miał żonę – Murzynkę, jeśli chcesz wiedzieć – która umarła pięć lat temu na raka piersi. – Och! – Lisbeth przycisnęła rękę do ust. – Jakie to smutne. Biedny Gabriel. – Podobno bardzo się o nią troszczył i usiłował wszystko robić sam. I nie spotykał się z nikim od tamtej pory. Przynajmniej według mojego źródła. – Czyli kogo? – zainteresowała się Carlynn. – Nie twoja sprawa – odpowiedział, ale puścił do niej oko i chyba się domyśliła. Alan przyjaźnił się z Lloydem Petersonem, szefem Lisbeth i przyjacielem oraz partnerem tenisowym Gabriela. – Biedny Gabriel – powtórzyła ze współczuciem Lisbeth. Carlynn przyglądała się turystom, roześmianym i zatopionym w rozmowach, i dopiero po chwili do niej dotarło, że każda – co do jednej! – spośród otaczających ją twarzy jest biała. Gabriel Johnson będzie się tutaj czuł nieswojo, pomyślała. Ale jakoś radził sobie w szpitalu, gdzie również nie pasował. Z pewnością przywykł do tego rodzaju sytuacji. Lisbeth pierwsza go zauważyła. – Idzie – szepnęła, z przejęcia łapiąc siostrę za rękę. Carlynn wytężyła wzrok i ujrzała idącego ku nim Gabriela, którego ciemna twarz odcinała się na tle tylu bladych. Na widok Lisbeth uśmiechnął się szeroko i pomachał, a jej policzki poróżowiały jeszcze bardziej i oczy zalśniły. Nigdy nie wyglądała tak ładnie. Gabriel ujął dłoń Lisbeth i uścisnął ją delikatnie. – Tak dobrze znowu cię widzieć – powiedział. – Ciebie również. – Spojrzała na niego z uśmiechem. Wyglądali, jakby zapomnieli o bożym świecie. – Halo – odezwała się Carlynn. – Jesteśmy tutaj. Lisbeth się roześmiała. – Gabrielu, to moja siostra Carlynn i jej chłopak, Alan Shire. – Doktorze Shire, doktor Kling. – Gabriel przywitał się z Alanem i kiwnął głową do Carlynn. – Czasem mijamy się w szpitalu. Miło was wreszcie poznać. – Proszę – powiedział Alan. – Mówmy sobie po imieniu. Carlynn przyjrzała się jego twarzy. Nigdy się nie zastanawiała, czy ciemnoskórzy mężczyźni bywają szpetni, czy przystojni, nie oceniała ich w takich kategoriach. Lecz patrząc na Gabriela oczami Lisbeth, musiała przyznać, że jest atrakcyjny. Miał bardzo krótko przystrzyżone włosy oraz szczupłą i pociągłą twarz, a do tego nosił okulary w rogowej oprawie, które nadawały mu poważny wygląd, ale nie maskowały błysku w ciemnych oczach. – Chodźmy coś zjeść – zakomenderował Alan, wskazując na wejście do restauracji. Zaprowadzono ich na piętro lokalu i wskazano stolik w najciemniejszym kącie, z dala od
okien i pozostałych stołów. Carlynn nabrała podejrzeń, że spowodowała to obecność Gabriela. – Wolelibyśmy stolik przy oknie. – Alan stał niewzruszony. – Naturalnie – odpowiedziała kelnerka, jakby zdziwiona, że sama na to nie wpadła. Zaprowadziła ich do wolnego stolika obok okna. Alan podziękował i wszyscy czworo usiedli. Carlynn czuła narastające obawy, gdy pozostali goście zaczęli zerkać w ich stronę, jednakże Lisbeth chyba miała to w nosie. Gawędziła w najlepsze z Gabrielem; siedzieli nachyleni ku sobie, zaśmiewając się z czegoś, co tylko oni sami rozumieli. Carlynn pomyślała, że ona i Alan są w zasadzie zbędni. Z okna roztaczał się widok na port. Na zewnątrz panował mrok, ale światła latarń odbijały się w burtach przycumowanych łodzi. – Dzięki za załatwienie stolika, Alanie. – Lisbeth wyprostowała się na krześle, jak gdyby zdała sobie sprawę, że postąpiła niegrzecznie, ignorując jego i Carlynn. Zachichotała pod nosem, wciąż rozbawiona rozmową z Gabrielem, a Carlynn przyszło do głowy, że nigdy nie słyszała u niej takiego odgłosu, nawet kiedy były dziećmi. Zamówili cioppino2∗ i rozmowa zeszła na szpital. Alan i Gabriel mieli tam podobny staż i wielu wspólnych znajomych, toteż dziewczęta tylko słuchały, kiedy przerzucali się wspomnieniami. Czasem włączali je do rozmowy, bo tak było w dobrym tonie, po czym znów zaczynali swoje. Dziewczętom to nie przeszkadzało i uśmiechały się do siebie, podczas gdy Alan z Gabrielem pękali ze śmiechu i sypali anegdotami. Carlynn doszła do wniosku, że nie dogadaliby się tak szybko nawet zamknięci w jednej celi. Kiedy przyniesiono wielkie michy cioppino, mężczyźni skupili się na jedzeniu. Gabriel posmarował kromkę chleba na zakwasie, przytrzymując ją prawą ręką, i sprawnie manewrował lewą, pomimo braku dwóch palców. – Obaj jesteście leworęczni – zauważyła Carlynn. – No cóż. – Gabriel się uśmiechnął. – Byłem leworęczny, zanim to się stało. – Wskazał na okaleczoną rękę. – Nadal z niej korzystam, jeśli mogę. Mogę nią pisać, ale nie utrzymam rakiety. Musiałem nauczyć się grać prawą ręką; nadal sprawia mi to trudność, co Lloyd Peterson może potwierdzić. – Co ci się stało? – Lisbeth wyskoczyła z pytaniem, którego Carlynn i Alan nie odważyli się zadać. – Byłem w Port Chicago – odpowiedział. – O Boże. – Alan zastygł z łyżką w połowie drogi do ust. Dziewczęta tylko wymieniły spojrzenia. Carlynn wiedziała, że w Port Chicago, mieście oddalonym około stu kilometrów na północ, wydarzyło się w czasie wojny coś złego, lecz one dwie były wówczas nastolatkami pod kloszem rodziców. – Jak tam było? – zapytał Alan. Gabriel wyłuskał małża ze skorupki. – To nie najlepszy temat do rozmowy przy stole – odparł ze skruchą. – Chcę posłuchać – upierała się Lisbeth. – Chyba że... oczywiście, jeśli nie chcesz o tym mówić... – Czy wiesz, co wydarzyło się w Port Chicago? – zapytał.
„Coś złego”, odpowiedziałaby Carlynn, ale siostra ją zaskoczyła. – Jakiś wybuch? – spytała Lisbeth. – Ładowano materiały wybuchowe na statek i coś poszło nie tak? Gabriel przytaknął. – Można tak to ująć. – Pociągnął łyk z filiżanki i mówił dalej. – W tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku wstąpiłem do marynarki. Dopiero rok wcześniej zaczęli przyjmować Murzynów, ale czułem, że to mój obowiązek. Miałem już dyplom Uniwersytetu w Berkeley i byłem żonaty. – Spojrzał na Lisbeth i musnął wierzch jej dłoni czubkami palców. – O czym ci później opowiem. Kiwnęła głową. – Kochałem morze i chciałem być marynarzem – ciągnął Gabriel. – Przeszedłem wszystkie szkolenia i pojechałem do Port Chicago, skąd mieliśmy wypłynąć. Lecz na miejscu okazało się, że marynarka nie posyła Murzynów na front. Umieścili nas w dokach i zaprzęgli do ładowania amunicji, bez żadnego przygotowania. Wiedzieliśmy, że to niebezpieczne, ale chyba żaden z nas nie miał pojęcia, jak bardzo. – Wszyscy ładowacze byli czarni – uzupełnił Alan, sięgając po następną kromkę. – A biali nadzorowali ich pracę, jeśli mnie pamięć nie myli. – Zgadza się – potwierdził Gabriel. – I biali oficerowie urządzali sobie zawody, czyja dywizja załaduje więcej w jak najkrótszym czasie. A wyścigi, jak możecie sobie wyobrazić, odbywały się kosztem zasad bezpieczeństwa. – Byłeś w porcie, kiedy to się stało? – spytał Alan. – Nie. – Pokręcił głową. – Nie siedziałbym tutaj z wami. Od miesięcy pracowałem na nocnej zmianie i nie pamiętam czemu, ale kilka tygodni wcześniej przeniesiono mnie na dzienną. Ktoś nade mną czuwał, choć naprawdę nie wiem, dlaczego zostałem oszczędzony, a trzystu innych chłopaków nie. – Odłożył łyżkę. – Byłem w koszarach, jakieś półtora kilometra od portu, kiedy naraz usłyszeliśmy potężny wybuch i ujrzeliśmy przez okna białe światło. Chcieliśmy wybiec na zewnątrz, lecz nastąpiła druga eksplozja, jeszcze potężniejsza, i ani się spostrzegłem, jak lecieliśmy na łeb na szyję, a ściany waliły się nam na głowy. Huczało, jakby ktoś odpalił setki fajerwerków, całe niebo pożółkło. To ostatnia rzecz, jaką pamiętam: żółte niebo. Obudziłem się w szpitalu w tym stanie. – Pokazał rękę. – Miałem niebywałe szczęście. – Nie byłeś jednym z sądzonych za niesubordynację, prawda? – upewnił się Alan. – Jaką niesubordynację? – chciała wiedzieć Carlynn, wydłubując małża ze skorupki. – Nie, nie, ze względów zdrowotnych zostałem zwolniony ze służby, więc to również zostało mi oszczędzone. – Zwrócił się do Carlynn. – Ciemnoskórych marynarzy posłano z powrotem do tej samej pracy, bez przygotowania czy wsparcia po tym, co się stało, i część z nich odmówiła. Biali oficerowie zeznawali przeciwko nim, to doprowadziło do ich skazania za bunt. – Czy nie znajdowałbyś się wśród nich, gdybyś nie został zwolniony? – spytała Lisbeth. Nie tknęła zawartości swojej miski, być może z nerwów. – Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, Lisbeth. Rozpierała mnie wściekłość. Miałem dyplom z Berkeley i byłem jednym z tych ludzi, którzy usiłowali coś osiągnąć, a zostali potraktowani bardziej jak zwierzęta niż ludzie. Gdyby kazali mi tam wrócić, tak, pewnie
walczyłbym o swoje. A przynajmniej mam nadzieję, że starczyłoby mi jaj, aby się postawić. Carlynn nie umiała sobie wyobrazić życia z jego perspektywy. Znała wojskowych: mieli wolny wybór i na ogół mogli się swobodnie rozwijać w wybranej przez siebie dziedzinie. Jakież to musiało być upokarzające dla wykształconego człowieka, że nie ma prawa walczyć za ojczyznę, bo jest niewłaściwego koloru. Chciała okazać mu współczucie, lecz jak widać było to zbyteczne. Omal nie urwało mu lewej ręki, więc nauczył się posługiwać prawą. Stracił żonę, ale się otrząsnął i żył dalej. Ogarnęła ją radość, że siostra znalazła sobie tak wspaniałego człowieka. Gabriel wydawał się zakłopotany tym, że skupił na sobie uwagę. – Przejdźmy do milszych tematów. – Spojrzał na Carlynn. – Naprawdę wyglądacie jak dwie krople wody – dorzucił, sięgając po przegrzebka. – Trudno powiedzieć, która piękniejsza. Czy ty też lubisz żeglować, Carlynn? – O nie. – Wzdrygnęła się. – To domena Lisbeth. – Kiedyś tata wziął nas na żagle – wtrąciła Lisbeth – i łódka przewróciła się do góry dnem, przykrywając na chwilę Carlynn. Od tamtego czasu ma uraz. Gabriel się skrzywił. – Trudno się dziwić. – Lisbeth umiała lepiej pływać – dodała Carlynn. – To samo przytrafiło się mojej siostrze i mnie, kiedy byliśmy mali – powiedział Gabriel. – Pływaliśmy po wspomnianym dorzeczu w Oakland, kiedy łódka wywróciła się do góry dnem. Moja siostra utknęła pod spodem na kilka minut. Zanurkowałem i wyciągnąłem ją, ale nie oddychała, kiedy dopłynąłem do brzegu. – I co? – zapytała Lisbeth. – No, zasadniczo nie żyła. Ale była tam moja prababcia. Działo się to w czasie pikniku, zebrała się cała rodzina. Prababcia dorastała na Południu, w Alabamie, i była znachorką. Lisbeth i Carlynn wymieniły przelotne spojrzenia. – Jedna z ciotek zastosowała sztuczne oddychanie, ale nie pomogło. Wtedy podeszła prababcia, położyła rękę na ramieniu siostry i zawołała: „W imię Boże, dziecko, oddychaj!”. Mimowolnie podniósł głos, a kiedy spostrzegł, że kilka osób patrzy na niego, zrobił głupią minę. – Wybaczcie – powiedział ze śmiechem do współbiesiadników. – Trochę mnie poniosło. Tak czy inaczej – podjął ściszonym tonem – siostra zaczęła oddychać i po chwili zupełnie doszła do siebie. Wszyscy troje wpatrywali się w niego bez słowa. Gabriel zerknął na Lisbeth. – Co ja takiego powiedziałem? Przepraszam, że krzyknąłem. Dotknęła jego ręki. – Nie o to chodzi – zapewniła. – Nie powiedziałeś nic złego. Carlynn już miała zasypać go pytaniami, lecz Alan ją ubiegł. Pochylił się nad stołem. – Opowiedz nam o swojej prababci – poprosił. Gabriel milczał, patrząc na nich podejrzliwie. Ciekawe, co takiego mamy wypisane na
twarzach, pomyślała Carlynn. – Co tu jest grane? – zapytał. – Proszę – odezwała się Carlynn. – Opowiedz nam o prababci. – No cóż, była dosyć sławna – odrzekł z wolna, odchylając się na krześle, wciąż zakłopotany łapczywością, z jaką wbili w niego wzrok. – Zawsze mnie leczyła, kiedy byłem mały. – Chcesz powiedzieć, że polewała cię jodyną i przyklejała plastry? – zapytał Alan. – A może stosowała zioła lub specjalne wywary? – dorzuciła Carlynn. Pokręcił głową. – Nie. Jeśli się skaleczyłem albo nabiłem guza, przytrzymywała mnie albo kładła rękę na bolącym miejscu, zapadała w trans i mówiła o Bogu i Jezusie. Przechodziło jak ręką odjął. Wszyscy w rodzinie chodzili do niej ze swoimi przypadłościami. Nawet sąsiedzi. Nawet biali sąsiedzi. Bardzo żałowałem, że nie żyje, kiedy straciłem palce, choć niewiele by pewnie wskórała. – Uśmiechnął się pod nosem. – Mógłbyś przytoczyć jej najbardziej niezwykłe dokonania? – zainteresowała się Lisbeth. – Myślę, że wskrzeszenie mojej siostry było dosyć niezwykłe – zażartował. – Ale wyleczyła też synka sąsiadki z choroby Heinego-Medina. – Choroba została zdiagnozowana przez lekarza? – spytał Alan. – Owszem. I rzucała się w oczy. Bywało, że musiał korzystać z żelaznego płuca. Ale prababcia wprowadziła się do jego domu, zamieszkała w jego pokoju i modliła się z nim... Nie wiem, jakie czary odprawiała, ale po miesiącu dzieciak był zdrowy. Alan odwrócił się do Carlynn – wyczytała z jego oczu pytanie. Czy możemy mu powiedzieć? Nie mogli przecież dręczyć Gabriela pytaniami bez podania mu przyczyny. Polubiła Gabriela, ale znała go dopiero od godziny. Pracował w tym samym szpitalu co ona i dużo gadał. Przy kim mógłby coś chlapnąć? Lisbeth podchwyciła jej wzrok i delikatnie skinęła głową. – No dobra, zaczynam czuć się jak intruz. – Gabriel odłożył łyżkę, ale w jego głosie dał się słyszeć figlarny ton. – Porozumiewacie się bez słów, więc może mnie wtajemniczycie? Carlynn nabrała powietrza. – Czy mógłbyś zachować to dla siebie? – spytała. – Jasne. – Wygląda na to, że czasami uzdrawiam ludzi – oznajmiła. – Nie wiem dokładnie, jak to się dzieje, ale dlatego wypytywaliśmy cię o prababcię. Bardzo ciekawi nas to zjawisko. – O rany. – Gabriel osłupiał. – Tego się nie spodziewałem. Powiedz coś więcej. Jak to robisz? Kogo uzdrowiłaś? Wszyscy troje zaczęli mówić jednocześnie i rozmowa przeciągnęła się aż do deseru. Rozważali wszystko. Czy prababcia wyleczyłaby syna sąsiadki, nie mieszkając z nim w jednym pokoju? Dlaczego imię Jezusa stanowiło nieodłączny element tego procesu? – Myślę, że na jedno wychodzi – stwierdził wreszcie Alan. – Działania Carlynn mają związek z tym, co robiła twoja prababcia. Nie chodzi o samo wyznanie, ile być może o wiarę. Sam już nie wiem. Gabriel popatrzył na Lisbeth. – Musisz mieć to samo – oznajmił. – Macie wspólny kod genetyczny. Próbowałaś?
Lisbeth poczerwieniała. – Nie mam – oświadczyła z niezbitą pewnością. – Tu chodzi o coś więcej niż geny. Nakrył ręką jej dłoń. – Jeden uzdrowiciel w rodzinie wystarczy – powiedział. Kiedy wychodzili z restauracji, Carlynn miała poczucie, że zna Gabriela od lat, a nie zaledwie kilku godzin. Pasował do ich trójki, a jego uwielbienie i podziw dla Lisbeth rzucały się w oczy. – Podrzucić cię do domu, Lisbeth? – spytała. – Myślałem, że sam będę miał zaszczyt ją odwieźć – wtrącił Gabriel, uprzedzając odpowiedź Lisbeth. – Bardzo proszę. – Lisbeth wsunęła mu rękę pod ramię i ruszyli wzdłuż przystani. Tym razem Carlynn nawet nie zauważyła, że twarz Gabriela różni się od pozostałych. 2 Cioppino – gulasz rybny, lokalna potrawa San Francisco (przyp. tłum.).
21 Przed południem na oddziale położniczym panowało zamieszanie. Nie dość, że porodów było dwukrotnie więcej niż zwykle, to jeszcze dwie kobiety urodziły trojaczki, w tym żona znanego miejscowego komentatora sportowego. Dziennikarze tłoczyli się na korytarzu, gdzie ochroniarz dwoił się i troił, żeby nie przeszkadzali pacjentkom. Pielęgniarki nie wiedziały, za co się złapać, i trzeba było ściągnąć dodatkowy personel. Wprawdzie zbliżał się koniec lipca, ale upał wciąż panował nieznośny jak na Monterey, a klimatyzacja na porodówce nie działała jak trzeba. Monterzy jedynie wzmagali chaos. W niektórych salach panował taki ziąb, że matki i noworodki leżały owinięte w koce, po drugiej stronie korytarza zaś kobiety ociekały potem, karmiąc prawie nagie maleństwa. Joelle źle się czuła. Rano odebrała z dyżurki dwanaście kart, lecz na razie odhaczyła tylko jedną pacjentkę z listy. Przy okazji musiała wykonać kilkanaście telefonów i przejrzawszy pozostałe karty, wyraziła w duchu nadzieję, że nie będą tak męczące. Najchętniej wróciłaby do swego biura, oparła głowę na biurku i ucięła sobie drzemkę. Od kilku dni bolało ją w dole brzucha. Początkowo nieznacznie, i wspomniała o tym lekarce, kiedy się mijały na korytarzu. Rebecca stwierdziła, że to najprawdopodobniej ten sam ból ścięgien, który dokuczał jej od miesiąca. „Dopóki się nie nasili, nie ma powodów do obaw”, stwierdziła. No cóż, właśnie się nasilał, chociaż Joelle po trosze przypisywała go dzisiejszemu zamieszaniu na oddziale, które skutecznie zatruwało wszystkim życie. Jednakże miała pewność, że rano ból był ostrzejszy: czuła wyraźne kłucie po prawej stronie. Na dodatek nie czuła się na siłach zjeść śniadania. Zrobiła owsiankę z truskawkami, jak zwykle, ale gdy usiadła przy kuchennym blacie i zajrzała do miski, mdłości wzięły górę nad głodem. Umówiła się na obiad z Carlynn i znów będzie musiała odwołać, jeśli się lepiej nie poczuje. Oparła się o ścianę w korytarzu, usiłując zejść z drogi kamerzyście, i przejrzała kartę z wierzchu. Była to karta dwudziestoczteroletniej pacjentki, która nie chciała widzieć swojego dziecka; jej pokój znajdował się niestety w przegrzanej części oddziału. Joelle ruszyła w tamtą stronę, usiłując nie kuleć i nie wzdrygać się z bólu, ale nie mogła znaleźć pozycji, która nie nasilałaby bólu. Rebecca pewnie ma rację. Przecież każdy krok naciąga ścięgna, prawda? Postanowiła jednak, że jeśli ból nie osłabnie, zaraz po wizycie u pacjentki znajdzie Rebeccę i dyskretnie przedstawi jej sytuację. Przed salą numer 23 ponownie musiała zajrzeć do karty, bo wszystko jej się myliło. Mózg miała jak z waty i zapomniała już, po co tu przyszła. Kobieta była sama, leżała na łóżku przy oknie. Miała przymknięte oczy i głowę zwróconą do szyby, więc Joelle przystanęła najpierw w nogach. – Witaj, Ann – powiedziała. – Nie śpisz? Kobieta powoli rozwarła powieki i zwróciła się w jej stronę. Była prześliczną młodą Azjatką o długich, czarnych włosach, lecz twarz miała kompletnie zmartwiałą, a białka oczu tak różowe, że zdawały się świecić. Joelle rozpoznała ten widok. Znała go
z doświadczenia, mógł znaczyć jedno z dwojga. Ponownie zerknęła do karty i zobaczyła, że Ann urodziła dziewczynkę. I pewnie samo to wpędziło ją w otchłań depresji. Joelle usiadła na krześle między łóżkiem a oknem, wzdrygając się przy tym od skurczu w brzuchu. Czy ścięgna powodują skurcze? Po raz pierwszy zaświtało jej w głowie, że coś może być nie tak z dzieckiem. – Witaj – powtórzyła, usiłując skupić uwagę na kobiecie. – Nazywam się Joelle D’Angelo. Jestem pracownicą socjalną na oddziale położniczym. Pielęgniarka przysłała mnie do ciebie, bo martwi się, że jesteś smutna. Kobieta ponownie odwróciła głowę i Joelle zobaczyła jej doskonały profil na tle poduszki. – Nie może pani mi pomóc – odpowiedziała z cieniem chińskiego akcentu. – Ale chciałabym zrozumieć, w czym jest problem. Bywa, że młode matki czują się okropnie z powodu zmian hormonalnych w połogu, więc... – Nie o to chodzi – wymamrotała Ann. Joelle poczuła kolejny przypływ mdłości, gdzieś z głębi brzucha, jak wówczas, kiedy patrzyła na owsiankę. W sali panował straszny zaduch. Nie była pewna, czy dotrwa do końca rozmowy. Oblizała wargi i spróbowała ponownie. – Pielęgniarka mówiła, że w nocy urodziłaś zdrową dziewczynkę – podsunęła i od razu wiedziała, że trafiła w sedno. Kobieta odwróciła się do niej, łzy spływały jej po policzkach. – Teściowa nigdy mi nie wybaczy – wykrztusiła. – To druga dziewczynka. Mój mąż jest wściekły. Nie przyjdzie nawet mnie odwiedzić. Ostatnie słowa ledwo dotarły do Joelle. Czuła, że zaraz zwymiotuje. Zerwała się z krzesła. – Bardzo przepraszam – zdołała rzucić i wypadła z sali. Chciała tylko zdążyć do łazienki w dyżurce, w połowie korytarza, lecz od kolorów, zapachów i wrzawy zakręciło jej się w głowie. Zboczyła do jednej z sal i stwierdziwszy z ulgą, że łazienka jest wolna, czym prędzej zamknęła się od środka i zwymiotowała do sedesu. Spuściła wodę i oparła się o ścianę. Nie mogła wybrać sobie gorszej chwili! Zachowała się strasznie wobec tej biednej kobiety. Ale zaraz wróciła myślami do własnego bólu, który wciąż dawał o sobie znać: wykręcał jej wnętrzności, a w łazience było jak w saunie. Możliwe, że to wyrostek? Nie, chyba za wysoko. Zmoczyła papierowy ręcznik i przycisnęła go do czoła. Ma gorączkę czy ten brak klimatyzacji ją wykańcza? Tak czy siak, coś ją na pewno dopadło. Może jelitówka? W takim razie nie może wrócić do Ann. Pogada z którąś z pielęgniarek, może ktoś ją zastąpi. Teraz musi jak najszybciej znaleźć Rebeccę. Przepłukała usta chłodną wodą i spojrzała na zegarek. Rebecca musiała już skończyć obchód i wrócić do gabinetu. Wyszła z sali i skierowała się korytarzem w stronę gabinetu Rebekki, ból brzucha nasilał się przy każdym kroku. Ktoś ją zawołał, ale się nie odwróciła. Chwilowo muszą sobie bez niej poradzić.
Kiedy dotarła na miejsce, była już bliska płaczu, i dwie pacjentki w poczekalni obrzuciły ją zdziwionymi spojrzeniami, gdy dokuśtykała do rejestracji. – LuAnn, muszę się zobaczyć z Rebeccą – powiedziała do recepcjonistki, która wypełniała formularz. Ta zerknęła na nią przelotnie i ponownie utkwiła wzrok w formularzu. – Ma pacjentkę, Joelle – odpowiedziała, po czym znów poderwała głowę, jakby widok zlanej potem twarzy Joelle dopiero do niej dotarł. – Wyglądasz okropnie! – Odłożyła długopis. – Co się dzieje? – Sama nie wiem. Źle się czuję. Pójdę do zabiegowego, dobrze? Przekaż, proszę, Rebecce, że czekam. LuAnn wytrzeszczyła oczy. – Jesteś w ciąży? – zapytała szeptem. – Cii. – Joelle przycisnęła palec do ust, ale wiedziała, że to na nic. Nici z ucieczki z Monterey, zanim ktoś coś zauważy. Miała przeczucie, że cokolwiek dzieje się z jej ciałem, oto nadszedł dzień, gdy wszyscy się dowiedzą, że niezamężna singielka Joelle D’Angelo jest w piątym miesiącu ciąży. Nie wyłączając Liama. – Idź do jedynki – poleciła LuAnn. – Powiem Reb, że przyszłaś i wyglądasz strasznie. W ciasnym pomieszczeniu Joelle nie wiedziała, czy usiąść, stać, czy może się położyć. Żadna pozycja nie sprawiała jej ulgi, a każdy ruch rozrywał wnętrzności. Przyszło jej do głowy, żeby się rozebrać przed badaniem. Mogła zostać w sukience, ale chociaż zdejmie rajstopy. Kiedy Rebecca stanęła w progu, Joelle stała oparta o kozetkę z jedną gołą nogą, a świat wirował jej przed oczami. – Co się dzieje? – Rebecca ujęła ją pod ramię, żeby nie upadła. – Skurcze się nasiliły – wykrztusiła Joelle. – I wymiotuję. Kręci mi się w głowie. I mam uderzenia gorąca. Chyba coś niedobrego się dzieje. – Dasz radę usiąść? – Lekarka poklepała fotel wolną ręką. Joelle kiwnęła głową i weszła na stopień, po czym odwróciła się i przysiadła ostrożnie na skraju. – W porządku? – zapytała Rebecca, nie puszczając ręki Joelle. Z jej twarzy bił niepokój. – Podać ci miskę? – Na razie nie. Ale bardzo boli, Rebecco. To chyba nie ścięgna. – Też mi się tak wydaje. – Pomogła jej się położyć. Zdjęła rajstopy z drugiej nogi i odłożywszy je na krzesło, podniosła słuchawkę telefonu na ścianie. – Potrzebna morfologia – powiedziała. Następnie wróciła do Joelle i zaczęła uciskać jej brzuch palcami. Joelle odruchowo napięła mięśnie. – Wyprostuj nogę – poleciła lekarka. – Właśnie tak, całkowicie. – Boli – jęknęła Joelle. – O Jezu, Rebecco! – Próbowała usiąść. – Właśnie sobie uświadomiłam, że od rana nie czułam ruchów! – Dziecku nic nie jest, moim zdaniem. Pewnie daje ci chwilę wytchnienia, bo masz inne sprawy na głowie. – Zmierzyła jej temperaturę, ale Joelle sama wiedziała, że ma gorączkę. – Robimy sonogram – oznajmiła Rebecca, kiedy do gabinetu weszła pielęgniarka Gale Firestone, którą Joelle dobrze znała. Osłupiała na widok zaokrąglonego brzucha, jednak
zaraz się otrząsnęła. – Co się dzieje, Joelle? – spytała, kładąc przybory na blacie. – Zdaje się, że mamy wyrostek – powiedziała Rebecca. Włączyła ultrasonograf. – Ale chciałabym dla pewności wykluczyć torbiel i parę innych rzeczy. Gdy Gale pobierała krew, Joelle przymknęła oczy, lecz ponownie otworzyła je i wbiła wzrok w monitor, kiedy Rebecca przejechała głowicą po jej brzuchu. – Torbieli nie widzę – oznajmiła lekarka. – Za to widzę zdrowego dzidziusia. Ale nie jestem pewna co do płci. – Nic mu nie jest? – zapytała Joelle. – Rusza się i... – Widać serduszko. – Rebecca odchyliła się, żeby Joelle mogła lepiej dojrzeć krzepiący trzepot życia pod własnym sercem. – Chwała Bogu. – Westchnęła i położyła się z powrotem. – Zadzwonię z wynikami – rzuciła na odchodne Gale. – Byle szybko – odpowiedziała z naciskiem Rebecca. Delikatnie starła jej żel z brzucha, a następnie opuściła sukienkę z powrotem na uda. – Chcesz usiąść czy wolisz tak zostać? – spytała. – W miarę możliwości wolę się nie ruszać – odpowiedziała Joelle. Spojrzała na Rebeccę. – I co teraz? Lekarka utkwiła wzrok w mlecznej szybie niedużego okna i Joelle wyczytała z jej twarzy, że rozważa opcje. – Najchętniej zrobiłabym rezonans – oznajmiła. – Ale nie chcę tracić czasu. Jestem na dziewięćdziesiąt pięć procent pewna, że to wyrostek, nie chcemy, żeby pękł. Wolałabym tego uniknąć ze względu na twoją ciążę. – Czy to poważne? – Może takie być. Zobaczymy, co powiedzą nam twoje białe krwinki. – Skierowała się do drzwi. – Dać ci koc? – spytała, z jedną ręką na klamce. – W tym skrzydle bywa chłodnawo. – Nie trzeba – odparła Joelle. – Tylko się pospiesz, bardzo cię proszę. Chyba przysnęła, bo ani się spostrzegła, jak Rebecca kazała jej usiąść. – Co się stało? – Podniosła się z pomocą lekarki i aż krzyknęła, czując ponowne szarpnięcie bólu. – Są już wyniki? – Tak, moje podejrzenia się potwierdziły. Jedziesz na górę na laparotomię. Doktor Glazer przeprowadzi zabieg. Znasz go, prawda? Joelle pokiwała głową, ostrożnie spuszczając nogi. – A dziecko? – spytała. – Co z narkozą? Czy to nie... – Nic ci nie grozi – zapewniła Rebecca. – Nie zostawię cię ani na chwilę, będę trzymała rękę na pulsie. Joelle nagle spostrzegła Gale z wózkiem inwalidzkim. Usiadła z pomocą Rebekki i z bólu prawie zgięła się wpół. – Ja ją zawiozę – powiedziała Rebecca do pielęgniarki, która przytrzymała drzwi. Kiedy znalazły się w pobliżu wejścia do oddziału położniczego, przez który prowadziła droga do wind, lekarka nachyliła się nad Joelle. – Wiesz, że to oznacza koniec twojej tajemnicy, prawda? – szepnęła jej do ucha.
Joelle przytaknęła. – Nieważne – powiedziała zgodnie z prawdą. Chciała pokonać ten kryzys bez szkody dla siebie i dziecka. Przejechały przez oddział położniczy, który widziała jak przez mgłę. Słowa „w ciąży” szły za nią echem, pełne zdziwienia i niedowierzania, i wiedziała, że tego dnia znajdzie się na ustach całego szpitala. Dopiero na stole operacyjnym, podłączona do kroplówki i na wpół przytomna, nagle sobie przypomniała, że wybiegła od pacjentki. Spróbowała usiąść. – Muszę... – Połóż się, Joelle – polecił czyjś głos. – Ale moja pacjentka. Ktoś musi do niej pójść. Wybiegłam... – Zajmiemy się tym – zapewnił ktoś inny. Nie będą wiedzieli, o co chodzi. Musi im powiedzieć. Ale czuła, że tonie, zapada się w niebyt. – Dziewczynka – wydusiła ostatkiem sił. – Urodziła dziewczynkę.
22 Liam wszedł do działu socjalnego i zastał Maggie siedzącą na biurku. Prowadziła ożywioną dyskusję z Paulem, który stał przy zbiorniku z wodą. – Słyszałeś? – zapytał Paul na jego widok. – O czym? – Sięgnął do przepełnionej przegródki z korespondencją. – Joelle ma operację – odezwała się Maggie. Liam zamarł z ręką w powietrzu i serce podskoczyło mu do gardła. – Co się stało? – zapytał, opuszczając rękę. – Podobno wyrostek – zakomunikował Paul. – A do tego jest... tylko posłuchaj... w ciąży. Dasz wiarę? – W ciąży? – powtórzył jak kretyn. – Przecież ona nie ma nikogo. – No właśnie – wtrąciła Maggie. – Pomyśleć, że miała takie problemy. Ale może znalazła dawcę. Pamiętacie, jak chciała mieć dziecko, ma znajomości wśród lekarzy. Pokręcił głową. – Chciała mieć dziecko, kiedy była mężatką – zaznaczył. – Ale nie teraz. – Czy Maggie mogła mieć rację? Czy Joelle posunęłaby się do skrajności, aby urodzić dziecko? Z jego perspektywy było to do niej niepodobne, lecz ich relacje ostatnio się rozluźniły. Mimo to uczepił się tej nadziei, gdyż o drugiej ewentualności wolał nie myśleć. – Który miesiąc? – zapytał. – Nie jestem pewien – odpowiedział Paul. – Podobno czwarty – oznajmiła Maggie. – Tak mi się zdawało, że przytyła. Czwarty? Liam miał mętlik w głowie. Sam miał szesnaście miesięcy, zatem jego urodziny przypadały... – Przepraszam? – Wszyscy troje zwrócili się w stronę drobnej, chudej kobietki, która stanęła o lasce w drzwiach. Kogoś Liamowi przypominała; pewnie żona jednego z pacjentów z kardiologii. – Czym mogę służyć? – Maggie zeskoczyła z biurka, wygładziła spódniczkę i spróbowała przybrać urzędową minę. – Szukam Joelle D’Angelo – powiedziała kobieta. – Jesteśmy umówione na obiad. Carlynn Shire. Teraz rozpoznał w niej kobietę widzianą z Joelle u Mary przed kilkoma tygodniami. – Doktor Shire? – Wyciągnął rękę. – Poznaliśmy się u mojej żony. Liam Sommers. – Tak, panie Sommers. – Z uśmiechem przytrzymała jego dłoń. – Nie wyglądał pan na ucieszonego moim widokiem. Liam zerknął na Paula i Maggie, którzy wpatrywali się w niego z nieskrywanym zaciekawieniem. Paul zapewne rozpoznał nazwisko Shire, ale Maggie nie miała pojęcia, z kim ma do czynienia. – Proszę posłuchać – zwrócił się do uzdrowicielki, ujmując ją za łokieć. – Może przejdziemy na chwilę do sali konferencyjnej? Powiem pani, jak wygląda sytuacja z Joelle. – Poprowadził ją krótkim, wąskim korytarzykiem do sali konferencyjnej i zamknął za sobą
drzwi. Usiadła przy długim stole i spojrzała na niego z niepokojem. – Czy u Joelle wszystko w porządku? – zapytała. – Ma wycinany wyrostek – odparł, siadając kilka krzeseł dalej. – O matko. – Poderwała rękę do ust. – Ale nie pękł? Mogłoby to być bardzo niebezpieczne w jej... – Urwała. – W jej stanie – dokończył Liam. – Wiedziała pani, że jest w ciąży? – Owszem. – Tak świdrowała go wzrokiem, że bał się zadać następne pytanie. – A wie pani, czy... czy dziecko... – Jest pańskie – odrzekła prosto z mostu. Odwrócił wzrok, potrząsając głową. – Boże jedyny – wydusił i potarł palcami czoło. – Dlaczego mi nie powiedziała? – Myślę, że miała ku temu kilka dobrych powodów – stwierdziła Carlynn. – Przynajmniej sama je za takie uważała. Po pierwsze, wiedziała, że jest pan przytłoczony własną sytuacją. A po drugie... swoją postawą nie zachęcał jej pan do zwierzeń ostatnimi czasy, prawda? – Nie wiem, o czym pani mówi. – Spojrzał na kruchą, siwowłosą kobietę, usiłując wytrzymać jej wzrok. – Odtrącał ją pan. – Nie odtrącałem – podkreślił, ale wiedział, że uzdrowicielka ma rację. Zapadł głębiej w krzesło. – Może i odtrącałem. Jestem zły na nas oboje za to, co się stało. Nie możemy ponownie do tego dopuścić. – Co się stało, to się stało. Poczucie winy nie przynosi nikomu pożytku. Spoglądał na nią chwilę. – Czy Joelle zwariowała? – zapytał. – Co pani może zrobić dla mojej żony, jej zdaniem? – Joelle ma do niej takie samo prawo jak ty, Liamie – oświadczyła Carlynn. – Bardzo się przyjaźniły i tak samo boleśnie odczuła stratę. Cierpi na swój sposób. Jeżeli mój udział ma jej pomóc, nie bardzo rozumiem, dlaczego miałbyś jej tego zabraniać. – Bo nie uważam, że jest pani w stanie cokolwiek wskórać – wypalił. – Myślę, że to... czym się pani zajmuje... to stek bzdur. Bardzo przepraszam, ale takie jest moje zdanie. Nie wyglądała na urażoną. – Nie jestem oszustką, Liamie. Ani naciągaczką. Prawda jest taka, że czasem potrafię pomóc, innym razem nie. Pomoc często przychodzi w innej formie, niż się spodziewamy. – Jak to? – Tak to, że wyzdrowienie, w fizycznym sensie tego słowa, nie stanowi czasem prawdziwego celu leczenia. – Więc jaki w tym sens? Wstała i oparła ręce na blacie, nachylając się w stronę Liama. – Kochasz Joelle, Liamie? Zacisnął zęby na taką poufałość. – Nie pani sprawa. Nie odpowiedziała, ale wciąż czuł na sobie jej świdrujący wzrok. – Nieważne, czy ją kocham – dorzucił.
– Zrób coś dla mnie, Liamie. – Ponownie usiadła na krześle. – Opisz Joelle. – Przecież pani ją zna – burknął. – Chciałabym usłyszeć twoją wersję jej osoby – naciskała. – Chcę zobaczyć ją twoimi oczami. Westchnął. Czemu na tyle tej kobiecie pozwalał? – Jest bardzo kompetentna – zaczął. – Współczująca. Troskliwa. Prawa. – Ma zasady? – Zdecydowanie. Ja tak samo – zaznaczył. – Nie planowaliśmy tego, pani... doktor... Shire. Nie chcieliśmy do tego doprowadzić. – Boże, jakie to wyświechtane. – Wiem. Proszę mówić dalej. Znów westchnął, dając za wygraną. – Czuła. – Przed oczami stanęła mu Joelle z czasów, kiedy między nimi jeszcze się układało, siedząca naprzeciwko niego w szpitalnym bufecie. Wyglądała dziewczęco, z długimi, ciemnymi włosami i ciężką grzywką nad brązowymi oczami. – Bardzo ładna – dorzucił. – I otwarta. Niesamowicie otwarta, zwłaszcza przy mnie. – Pokręcił głową. – Nie mogę pojąć, że to przede mną ukrywała. Ona mi wszystko mówi. – Raczej mówiła – uściśliła Carlynn Shire. – Nie chciała, żebyś się dowiedział o dziecku. Zamierzała się przenieść. – Przenieść? – Zmarszczył brwi. – Zmienić pracę? – Nie, miejsce zamieszkania. Wyrzec się swojego życia w Monterey. Urodzić dziecko gdzie indziej, żeby ciebie tym nie obarczać. Znów się zasępił. – Nie sądzę, że wyjechałaby, nie mówiąc mi o... – A ja sądzę – łagodnie wpadła mu w słowo – że potraktowałeś ją jak zarazę. Jak coś, czego powinieneś unikać. Chciał zaoponować, ale przecież miała rację. Unikając Joelle, unikał pokusy, a nie czuł się na siłach stawić czoło własnej słabości. – Czy masz pojęcie, jak ona cię kocha? – zapytała Carlynn. Utkwił w niej wzrok, zakłopotany pytaniami oraz tym, ile wiedziała o jego relacjach z Joelle. – Tak cię kocha, że zwróciła się do mnie w nadziei, że przywrócę ci żonę. Na przekór temu, jak pragnęłaby cię dla siebie. Mimo tego, że jest z tobą w ciąży. Ścisnęło go w gardle i wstał, żeby się otrząsnąć. Stanął z założonymi rękami i oparł się o ścianę. – Co mam robić? Tak, kocham ją. Ale mam żonę, którą też kocham i która nigdy nie odwzajemni mojej miłości, ale mnie potrzebuje. Która uśmiecha się na mój widok. Która gdyby była... sobą... liczyłaby na moją wierność i że zawsze będę się o nią troszczył. Wyrzuca mi pani, że odepchnąłem Joelle? Że unikałem jedynej osoby, przy której zamieniam się w kogoś, kogo nie szanuję? – Żyjesz, mój drogi. – Carlynn wstała i w jej oczach zalśniło współczucie. – Żyjesz, i Joelle tak samo. – Mara też żyje. I mój syn! – Ileż bólu nosisz. – Potrząsnęła ze smutkiem głową i skierowała się w stronę wyjścia
z sali konferencyjnej. – Tylko pomyśl, Liamie – uzupełniła przed wyjściem na korytarz. – Pomyśl, o ileż trudniej dźwigać go samemu aniżeli wówczas, kiedy dzieliłeś go z Joelle.
23 Joelle otworzyła oczy i znów zamknęła. Powieki jej ciążyły, światła oślepiały. Operacja dobiegła końca i znajdowała się w sali pozabiegowej, tyle pamiętała. Dowiedziała się od Rebekki przed kilkoma minutami. Lub godzinami. Nie była pewna. Lekarka mówiła, że dziecko jest bezpieczne i że rozcięli ją z prawej strony, ale Joelle nie czuła bólu. Tylko obezwładniające zmęczenie i mdłości, które kazały jej trwać w niezmienionej pozycji. Rebecca wspomniała coś o monitorowaniu akcji serca dziecka USG Dopplera, aby w porę wykryć ewentualne skurcze wywołane zabiegiem. Joelle pamiętała, że lekarka stała przy jej łóżku, mówiąc o tym wszystkim. Ale teraz coś uległo zmianie i dopiero po chwili zrozumiała, że zaciągnięto zasłony wokół łóżka i że nie jest sama. Powoli odwróciła głowę i jej wzrok padł na Liama, który siedział obok z poważną miną. – Jak się czujesz? – zapytał ściszonym głosem. Trzymał ręce na ramie łóżka i opierał o nie głowę. Przełknęła ślinę. – Dobrze. – Nie miała siły rozewrzeć powiek, by mu się przyjrzeć, ale zobaczyła, jak zaciska usta. Odwrócił wzrok, po czym znów na nią spojrzał. – Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć? – Nigdy – szepnęła. Była zachrypnięta, miała wyschnięte gardło. – Jo. – Wyciągnął rękę, żeby odgarnąć jej włosy z czoła, a ona przymknęła oczy, rozkoszując się jego dotykiem. – Przepraszam – powiedział. – To musiało być dla ciebie okropne. Odwróciła głowę, czując łzy pod powiekami. – Przepraszam, jeśli byłem chłodny. – Starł łzę, która wymknęła się na policzek. – Jeśli myślałaś, że cię odpycham. – Nikt nie wie? – Odwróciła się do niego przerażona, że prawda mogła już wyjść na jaw. – Tylko ty, ja i Carlynn Shire. Skąd się dowiedział, że zwierzyła się Carlynn? Rzuciła mu pytające spojrzenie. – Przyszła tu dzisiaj, szukała ciebie. – Ach, przecież byłyśmy umówione. – Powiedziałem jej, że masz operację, ucięliśmy sobie małą pogawędkę. – Pokojową? – Zależy, co przez to rozumiesz – mruknął oschle. – Wspomniała o twojej planowanej przeprowadzce. Przytaknęła, a on popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Jak mogłaś w ogóle brać to pod uwagę? Kochasz to miejsce. Tu jest twój dom. – Chciałam uniknąć tego, co musiałoby się stać, gdybym została. Tego, co się właśnie stało: przybył ci kolejny do góry twoich problemów. – Jestem dużym chłopcem – skwitował. – Dam sobie radę. – Wiem, że dasz. Po prostu nie chciałam, żebyś musiał. Jeżeli mogłam temu zapobiec. – Rozważałaś usunięcie ciąży? – zapytał, po czym szybko pokręcił głową i położył palce
na jej ustach, zanim zdążyła odpowiedzieć. – Przepraszam. Oczywiście, że nie rozważałaś. Doskonale to rozumiem, Jo. Naprawdę. Wybacz. Był taki skruszony, że poczuła litość. – Nie przepraszaj – powiedziała. – Słuchaj, nie chcę, żebyś się wyprowadzała z mojego powodu, jasne? Proszę. Nigdzie nie pojedziesz. Pomogę ci, jak będę mógł, poza... – Poza przyznaniem, że jesteś ojcem? – uzupełniła. – Muszę się nad tym zastanowić. Nie chciałbym teraz podejmować decyzji. – W porządku – rzuciła. – Ja też nie zamierzałam nikomu mówić. Oboje zawiniliśmy w równym stopniu i nie chcę, żeby ktoś nas wytykał palcami i oceniał. – Obawiam się, że ciebie już oceniają – zauważył. – Ale wiedzą, że chciałam mieć dziecko – zaznaczyła. – I że mogłam uciec się w tym celu do różnych sposobów. Przytaknął. – Później wrócimy do tej rozmowy, kiedy oprzytomniejesz po narkozie. A ja wyjdę z szoku. Dobrze? – Wziął ją za rękę. – Gdy się lepiej poczujesz i wciąż będziesz miała taką ochotę – ciągnął – możesz przywieźć do Mary Carlynn Shire. Nie wierzę, że to coś da, ale nie mam prawa cię powstrzymywać. Byłyście przyjaciółkami. – Dziękuję. Też przyjdziesz? – Skoro nalegasz. – Uśmiechnął się, ale w oczach miał smutek. Podniósł jej rękę do ust i pocałował. – Zależy mi na tobie, Jo – dodał. – Wiesz o tym. Ale jestem żonaty, i dopóki żyje Mara, jestem jej mężem. Kocham ją. – Ja też. – Będę cię wspierał. Ale... nie możemy więcej się tak zbliżyć. – Wiem. – Kiwnęła głową. – Oczywiście będę łożył na dziecko. – Masz dosyć problemów finansowych – ucięła. – Nie spodziewam się, że Sheila będzie płacić za ciebie alimenty. Milczał; zrozumiała, że weszła mu na ambicję. – Wybacz – mruknęła, lecz słowo zabrzmiało jak szept i nie była pewna, czy dosłyszał. – Twoi rodzice wiedzą? – zapytał. Zaprzeczyła. – Nie. I nie wiedzą, że miałam operację. – Mam do nich zadzwonić? – A mógłbyś? Tylko nie wspominaj o ciąży, dobrze? Sama to zrobię. Przekaż im, że wszystko w porządku, żeby nie przyjeżdżali ani się nie martwili, ani... – Zajmę się tym – odpowiedział. Nachylił się i pocałował ją w czoło. Przypomniała sobie, jak wielokrotnie całował Marę w ośrodku. Z tą różnicą, że nie w czoło, a w usta. Zadzwonił do jej rodziców ze swojego biura. Znał Johna i Ellen, często ich widywał, kiedy przyjeżdżali w odwiedziny do córki. Zjawili się nawet na jego ślubie, jako jedyni biorący sobie do serca jego i Mary prośbę o niekupowanie prezentów.
John odebrał i Liam opowiedział mu o wyrostku, czując się jak kłamca z powodu tego, co musi przemilczeć. – Jedziemy – oznajmił ojciec Joelle. – Nie, nie przyjeżdżajcie – zaoponował Liam. – Joelle wyraźnie o to prosiła. Jest pod dobrą opieką. Wszyscy ją tu znają i mają na nią oko. – Przypomniał sobie słowa jednej z pielęgniarek, że Joelle może być wyłączona z pracy przez sześć tygodni. – Ale nie jestem pewny co do rekonwalescencji – dodał. – Po powrocie do domu pewnie przydałaby się Joelle pomoc. Zakładam, że to byłby lepszy czas na odwiedziny. – Poinformujesz nas? – upewnił się John. – Tak, poza tym będzie miała telefon w pokoju – odpowiedział Liam. – Dam znać, kiedy dostanę numer. To uspokoiło Johna. Liam zakończył rozmowę i utkwił wzrok w wygasłym monitorze komputera. Dlaczego nie użyli prezerwatywy? Dwoje pracowników socjalnych, inteligentnych ludzi po trzydziestce. Dwoje idiotów. No tak, ale przecież ona była „bezpłodna” i oboje wiedzieli, że nie złapią od siebie żadnego paskudztwa. Gumka, gdyby w ogóle o niej pomyśleli, byłaby zbędna. Ale gdyby pomyśleli, do niczego by nie doszło. Oboje zaś wiedzieli, że nie pomyśleli, i to celowo. Tak bardzo jej wtedy potrzebował. Musiał się upewnić, że wciąż jest mężczyzną, jak sześćdziesięcioletni mąż chorej na alzheimera. Po południu pójdzie do Mary, która zacznie popiskiwać na jego widok, a on zrozumie doskonale, co będzie chciała przez to wyrazić. Pamiętam cię, powie. Ty mnie kochasz. Tobie mogę ufać, choćby nie wiem co. Jesteś moim mężem, w zdrowiu i w chorobie.
24 San Francisco, 1957 Lisbeth siedziała w kabinie żaglówki Gabriela i chrupała gruszkę. Po raz pierwszy w życiu nie miała ochoty na cukierki, lody i ciastka. Mimo grubej warstwy odzieży, ogrodniczek, żółtego kapoka i kaloszy, czuła wręcz różnicę w swoim ciele. Oczywiście nadal miała obfitsze kształty, niż sobie tego życzyła, lecz pojawił się u niej zarys talii i choć uda i biodra nie zasługiwały na miano smukłych, zmieściła się w ogrodniczki, nie wyglądając przy tym na słoniową wersję wspomnianej gruszki. Już zapomniała, jaka to udręka, dźwigać bez przerwy taki nadbagaż. Spotykała się z Gabrielem od pół roku, ale żeglowali dopiero od miesiąca, kiedy zimowy ziąb nieco odpuścił i mogli wypłynąć bez ryzyka, że zamarzną lub łódź fiknie koziołka. Lecz niepogoda nie wpłynęła na ich stosunki. Razem odkrywali San Francisco na podobieństwo turystów i często spotykali się w restauracjach po pracy. Mieli kilka ulubionych, zwłaszcza w przeważająco włoskiej okolicy North Beach, gdzie mieszkał Gabriel, a bitnicy czytali poezję w kawiarniach i nikogo nie dziwił widok białej kobiety, gdy spaceruje czy tańczy z Murzynem. Lisbeth nauczyła się grać w wista i brydża w mrocznych, zadymionych lokalach i zakochała się w jazzie oraz rhythm and bluesie. Mogli rozmawiać dzień i noc i zawsze mieli temat. Opowiadał jej o dorastaniu w English Village w Oakland, gdzie biały pośrednik w handlu nieruchomościami kupił dom upatrzony przez jego rodzinę i przeniósł tytuł własności na ojca Gabriela, gdyż jedynie w ten sposób murzyńska rodzina mogła zamieszkać w tej okolicy. Jego matka była gosposią, a ojciec tragarzem linii kolejowych Southern Pacific, gdzie pracowała większość znanych Gabrielowi mężczyzn. Kiedy miał jedenaście lat, jego ojciec zginął w pociągu, zamordowany przez współpracownika podczas gry w kości. Potem im się nie przelewało, Gabriel jednocześnie uczył się i pracował. W Berkeley poznał swoją żonę Cookie, a po ośmiu latach małżeństwa odkryła guz w piersi. Mówił o niej z miłością, lecz Lisbeth nigdy nie czuła się porównywana do Cookie. Gabriel umiał skupić się na przyszłości tak, aby przeszłość nie wchodziła w paradę, i uczył jej tego swoim przykładem. Na pewno zbliżyły ich trudne dzieciństwo i wczesne lata dorosłości, lecz obopólne pragnienie stworzenia spokojnej, harmonijnej przyszłości przypieczętowało to uczucie. Związek z Gabrielem stwarzał jednak pewne problemy. Lisbeth musiała poszukać nowej stancji, bo gospodarz kazał jej się wynosić, gdy przyprowadziła Gabriela do swojego pokoju. Chciała tylko, aby przeczekał deszcz, zanim ona przygotuje się do wyjścia, ale gospodarz się wściekł, żyły na jego szyi wyglądały, jakby miały zaraz pęknąć. Ma nastoletnie dzieci, wrzeszczał, jakby o tym nie wiedziała, jakby nie słyszała, jak puszczają Elvisa na cały regulator, bez względu na porę. Nie pozwoli, żeby patrzyły na takie
bezeceństwo, i nie życzy sobie w domu kolorowego. Wyprowadziła się więc i znalazła mieszkanie w North Beach, cztery przecznice od mieszkania Gabriela, z telefonem do swojej dyspozycji. Jej gospodynią była hałaśliwa Włoszka, która nie dbała o kolor skóry znajomych Lisbeth i której dom wiecznie pachniał pomidorami, oliwą i oregano. Odkąd Lisbeth przestała spędzać cały wolny czas na podjadaniu, waga spadła niepostrzeżenie. Jak się okazało, nie potrzebowała diety, a jedynie bezwarunkowej miłości, którą odnalazła w Gabrielu. Uwielbiała z nim żeglować, bardziej niż chodzić po lokalach, słuchać muzyki lub tańczyć, gdyż tu naprawdę byli sami. Nikt się na nich nie gapił ani nie gromił spojrzeniem, jak zawsze, ilekroć wypuszczali się poza North Beach. Bywało, że ktoś rzucał pod ich adresem obraźliwe komentarze rodem z rynsztoka, ale wtedy Gabriel tylko mocniej ściskał jej rękę. Czasami przepraszał, jakby brał na siebie odpowiedzialność za chamstwo innych ludzi, co bardzo ją denerwowało. Nie miał za co przepraszać. Co najmniej raz na dwa tygodnie spotykali się z Carlynn i Alanem. Tworzyli zgraną paczkę, umawiali się na brydża u Alana, chodzili do kina albo do Tarantino na cioppino. Rozmowa zwykle schodziła na temat uzdrawiania. Gabriel zabrał ich nawet do Oakland do matki, bo lepiej pamiętała prababkę i uraczyła ich opowieściami, którym nie daliby wiary, gdyby nie Carlynn. – No więc, Liz – zagadnął Gabriel, gdy sunęli z wiatrem. – Kiedy Alan oświadczy się twojej siostrze? – W ten weekend – odpowiedziała Lisbeth, zlizując z palców sok z gruszki. – Jadą do Santa Barbara. Alan pokazał jej pierścionek, duży brylant w białym złocie, i opowiedział o swoich planach. Lisbeth nie kryła zdziwienia, że ją wtajemniczył, lecz on wręcz się do tego palił. Był wybitnym lekarzem, ale powściągliwym, zamkniętym w sobie człowiekiem, więc jego przejęcie i romantyczne zaangażowanie bardzo ją ujęły. – Czy jest ryzyko, że da mu kosza? Roześmiała się. – A jak ci się zdaje? Kocha go do szaleństwa i marzy o dzieciach. – Carlynn trafiła na właściwego człowieka, Lisbeth była tego pewna. Oboje mieli błyskotliwe umysły, pasję do nauki i medycyny, łączyło ich też zainteresowanie darem Carlynn. Sama Lisbeth nie byłaby szczęśliwa z mężczyzną pokroju Alana – tak jak on nie byłby z nią szczęśliwy. Potrzebowała kogoś takiego jak Gabriel, z radością życia wypisaną na twarzy. Lisbeth jak ognia unikała przy nim tematu małżeństwa, choć skrywała w sercu nadzieję, że ku temu właśnie zmierza ich związek. Nie chciała, aby pomyślał, że go naciska. Upominała się w duchu, że spotykają się dopiero od pół roku. Alan i Carlynn znali się trzy razy dłużej. – Carlynn nie jest dziewicą – wypaliła niespodziewanie, co zdumiało ją bardziej niż Gabriela. Przycisnęła rękę do ust. – Co ja wygaduję? Spojrzał na nią spod uniesionych brwi. – A niby skąd to wiesz? – Powiedziała mi dwa tygodnie temu, kiedy jechałyśmy do matki. Odbyłyśmy w samochodzie długą, siostrzaną rozmowę. – Na przekór tradycyjnej uszczypliwości matki,
pobyt w Cypress Point był cudowny. Powrót do domu dodał jej sił, nasyciła się wonią cyprysów i oceanu. Pragnęła móc pojechać tam kiedyś z Gabrielem, wiedziała jednak, że to niemożliwe. – Byłaś w szoku? – zapytał Gabriel. Lisbeth spojrzała w stronę Wyspy Angel. „Od dawna jesteśmy kochankami”, wyznała jej Carlynn, a Lisbeth poczuła, że siostra wyprzedza ją o całe wieki. Cała wiedza Carlynn, jej wykształcenie oraz wszystko, co w przeciwieństwie do Lisbeth osiągnęła, bladło w porównaniu z tym. Carlynn poznała seks. Lisbeth pomyślała o pocałunkach Gabriela, o tym, jak dotykał jej włosów i ramion, nigdy nie posuwając się dalej, niż powinien w swoim mniemaniu. Przeniosła wzrok z wyspy na niego. – Nie, nie byłam w szoku. Tylko... zazdrosna – przyznała, czując, że się czerwieni. – O Alana? – droczył się z nią, aż rzuciła w niego ogryzkiem. – Nie utrudniaj mi tego, Gabe – poprosiła. – Wybacz. – Uśmiechnął się do niej. – Czy tego właśnie chcesz, maleńka? – zapytał. Uwielbiała, gdy ją tak nazywał. – A ty nie? – Przygryzła wargę w oczekiwaniu na odpowiedź. Chciała się z nim kochać, kiedy był dla niej tylko głosem przez telefon. Gabriel wydał przeciągły jęk i popatrzył w niebo. – O tak. Ale usiłuję być dżentelmenem. – Masz natychmiast przestać. – Zachichotała. – Skoro nalegasz. – Zerknął na brzeg i popatrzył na nią z uśmiechem. – Wracamy? Masz dosyć na dzisiaj? Parsknęła śmiechem. – Dopiero wypłynęliśmy – zauważyła. – Poza tym jeszcze nie możemy – dodała. – Najpierw muszę kupić krążek. Carlynn mówiła, do jakiego lekarza mam pójść. – Mógłbym użyć prezerwatywy – zaproponował, a ona znów nie mogła powstrzymać się od śmiechu wobec takiego nagłego entuzjazmu. – Nie sądziłam, że w ogóle myślisz o seksie – stwierdziła. – Powiedziałam to Carlynn. Znów jęknął. – Musiałaś jej to mówić, Liz? Teraz pomyśli sobie, że nie lubię kobiet. – Nie na długo. – Uśmiechnęła się do niego, rozbawiona tą wymianą zdań, ale miała nadzieję, iż nie stwarza wrażenia, że zależy jej na tym dla samego seksu. – Nie zrobiłabym tego z kimś, kogo nie kocham, Gabe – zapewniła, poważniejąc. – Tylko z tobą. – Wiem, maleńka – odpowiedział w podobnym tonie. – A gdybym nie czuł tego samego, nie zwlekałbym tak długo. Tamtej nocy kochali się na podwójnym łóżku w jego mieszkaniu w North Beach. Początkowo się denerwowała, ale Gabriel się nie spieszył. Czytała o seksie, lecz on wiedział więcej, niż zostało napisane w książkach, które czytała dopóty, dopóki kartki nie zaczęły wypadać. A może w tych książkach brakowało miłości, a ich bohaterom cierpliwości, aby uczyć się i nauczać przyjemności, własnej i kochanki. Przypomniała sobie coś, co kiedyś usłyszała: seks poprawi lub pogorszy związek, lecz nie pozostawi go w niezmienionej postaci. Była przekonana, że w ich przypadku stanie się
to pierwsze, lecz gdy skończyli się kochać, Gabriel przewrócił się na plecy i zapalił papierosa, a potem wydmuchał dym w stronę sufitu i podążył za nim wzrokiem. Czuła, że coś się stało. – O co chodzi? – spytała, kładąc rękę na jego nagiej piersi. Wydmuchał kółko z dymu. – Boję się – powiedział, nie patrząc na nią – że będę ciebie za drogo kosztował. – Obrócił głowę na poduszce, żeby na nią spojrzeć, i w zadymionym, ciemnym pokoju, bez okularów, wyglądał jak obcy człowiek. – Świat to nie North Beach – dodał. – Nawet nie powiedziałaś o mnie swojej matce. – Ależ powiedziałam – odparła zaniepokojona obrotem sprawy. – W każdym razie wie, że spotykam się z kimś o imieniu Gabriel. Reszty się dowie, kiedy będę zmuszona jej powiedzieć. – Nie chcę być dla ciebie przymusem, Lisbeth. Czułbym się jak kula u nogi. – Nie o to mi chodziło. – Wiem. Ale tak jest, prawda? Tak wygląda rzeczywistość. – Nieważne, co myśli sobie moja matka, Gabe. Od dawna nie jest częścią mojego życia. – Ale wciąż ją odwiedzasz, a Cypress Point to twoja ostoja. Wiem, że kochasz to miejsce. – Zgasił papierosa w popielniczce na parapecie i zmienił pozycję, podpierając się na łokciach. – Zabrałem cię do Oakland – ciągnął. – Przedstawiłem wszystkim, mojej rodzinie i sąsiadom. Pokazałem ci dom mojego dzieciństwa i miejsca z nim związane. Co ty mi pokażesz? Nie mogę poznać twojej matki, a moja noga nie postanie w twoim domu, chyba że podam się za posłańca. W przeciwnym razie wystraszę wszystkich sąsiadów. – Nic mnie to nie obchodzi, Gabe – zapewniła gorączkowo, przerażona, czy nie okłamuje również siebie. – Poświęciłabym to wszystko dla ciebie. – Nie wiem, czy mogę ci na to pozwolić. – Usiadł, opierając się plecami o ścianę. Lisbeth poczuła, że coś jej się wymyka. – Chcesz powiedzieć, że ze mną zrywasz? – Rozpłakała się bezgłośnie, żeby nie zauważył. – Nie. Nie zrywam. Ale nie jestem pewien co do naszej wspólnej przyszłości, Liz. Zanim się kochali, miał dla niej same czułe słowa. Teraz mówił, jakby się odsuwał, gotów położyć kres temu, co pielęgnowali wspólnie przez minione pół roku. I nagle stwierdziła, że chyba wie dlaczego. – Nie byłam tak dobra jak twoja żona? – spytała, nie mogąc dłużej ukryć łez w głosie. – To znaczy w łóżku. Nie byłam tak dobra, jak inne kobiety w twoim życiu? – Słucham? – Wyglądał na szczerze zdziwionego. – Och, Lizzie. O nie, nie, maleńka. – Przysunął się bliżej i otoczył ją ramionami. – Byłaś cudowna. Ja tylko myślę o przyszłości. O tym, jak... jak trudne bywa małżeństwo. I jak ciężko byłoby naszym dzieciom. Przepraszam, maleńka. – Oparł głowę o zagłębienie między jej szyją i obojczykiem. – Tak mi przykro. Wtedy poczuła jego łzy i przyciągnął ją jeszcze bliżej, tak blisko, że ledwo mogła oddychać, i chciała tak zostać. Już na zawsze. Carlynn cieszyła się zaręczynami z Alanem, ale znając matkę, przeczuwała, że będą
poważne problemy. Na wieść o ślubie Delora Kling już zaczęła planować. – Uroczystość odbędzie się na tarasie – oznajmiła. – Pogoda we wrześniu powinna dopisać. Ostatnio słyszałam harfiarkę, która będzie się świetnie nadawać. Czy to nie byłoby wspaniałe? Harfa na ślubie to takie nietypowe. Naturalnie to miejsce ograniczy liczbę zaproszonych. Może w takim razie wolisz katedrę? Carlynn chciała wziąć ślub w Cypress Point, ale chciała też, aby Lisbeth została jej druhną, wraz z Penny Everett. Ale Lisbeth i Gabriel byli nierozłączni. Carlynn nie widziała w tym nic złego – przepadała za Gabrielem – lecz Delora dostanie apopleksji, jeśli jej „druga córka” zjawi się z Murzynem u boku. W toku przygotowań siostry bardzo się do siebie zbliżyły, razem szukały sukni ślubnej i strojów dla druhen. Lisbeth wyglądała zjawiskowo. Obecnie była tylko dwa rozmiary tęższa od Carlynn, która namawiała ją, by mierzyła ślubne sukienki. Twierdziła, że to ułatwia jej wybór sukni dla siebie, ale tak naprawdę chciała zapewnić siostrze frajdę, by ta też mogła obejrzeć siebie w ślubnej kreacji. Dopiero później przyszło jej do głowy, że postąpiła trochę bezmyślnie, skoro Lisbeth nie miała na razie widoków na zamążpójście. Lisbeth zakochała się w jednej z sukien. Bez przerwy dotykała koronki, oglądała się na powłóczysty tren i długo stała przed lustrem, zanim ją zdjęła. Próbowała namówić Carlynn, aby też ją przymierzyła, lecz choć Carlynn również była pod wrażeniem, jeszcze nigdy nie widziała siostry tak zachwyconej ubraniem. – Nie – odparła, wybierając dla siebie inną. – Zostawię ją dla ciebie. Wyszły ze sklepu i ruszyły w stronę przystanku autobusowego. – Przypuszczam, że jeśli Gabe i ja w ogóle się pobierzemy, ślub nie odbędzie się w Cypress Point – powiedziała. Carlynn wyczuła smutek w jej głosie. Nie miała wątpliwości, że tych dwoje pozostanie ze sobą na zawsze, są sobie pisani, ale widziała również, że zawsze będą dźwigać ten balast. Nigdy nie doświadczą w życiu wolności, jaka stała się udziałem jej i Alana. – Kochanie – objęła siostrę ramieniem – musimy poważnie porozmawiać o moim ślubie. – Masz na myśli obecność Gabriela, tak? – zapytała Lisbeth i Carlynn zrozumiała, że siostra spodziewała się tej rozmowy. – Owszem. Chcemy z Alanem, żeby przyjechał. Będzie twoim gościem. Mam zamiar na to nalegać. Przecież to mój ślub. Lisbeth spojrzała na nią z czułością, ale w oczach miała zwątpienie. – To dom matki. Ona ustala zasady. – Wiesz co, długo się nad tym zastanawiałam – powiedziała Carlynn. – A może jej nie doceniamy? Przecież nie jest rasistką, po prostu nie znała innych ciemnoskórych niż kelnerzy czy służba. Nie miała okazji poznać ich w innych okolicznościach. Tak naprawdę nie wiemy, jak zareaguje, tylko snujemy domysły. Może powinnaś postawić ją przed faktem dokonanym. Co powie, jeżeli zachowamy się jak gdyby nigdy nic? Lisbeth milczała chwilę. – Wolałabym nie stawiać Gabriela w takiej sytuacji. Carlynn usiadła na ławce na przystanku. Lisbeth ma rację. Oczekiwanie na decyzję Delory byłoby nie w porządku wobec Gabriela i kosztowałoby ich mnóstwo nerwów. – A jeśli się dowie i nie będzie miała nic przeciwko temu? – spytała Carlynn. –
Przyjechałby wtedy, prawda? – Oczywiście, byłoby wspaniale – zapewniła Lisbeth. – Ale musiałby się zdarzyć prawdziwy cud. – Przejechała palcami po jasnych lokach, teraz już dłuższych i puszczonych luźnio. Carlynn żałowała, że pierwsza nie wpadła na pomysł tak twarzowej fryzury. – Porozmawiam z nią o tym – oświadczyła. – Powodzenia – odparła Lisbeth. W jej głosie nie było optymizmu. Tego wieczoru Carlynn zadzwoniła do matki z telefonu w sypialni i Delora z miejsca przystąpiła do wyliczania trudności przysporzonych jej przez fotografa oraz firmę cateringową. Wysłuchała jej cierpliwie, a gdy Delora zrobiła przerwę na oddech, skorzystała z okazji, aby się wtrącić. – Musimy porozmawiać, mamo. – Tylko mi nie mów, że ślub odwołany. – Głos Delory krył w sobie więcej groźby niż współczucia. – Nie, w żadnym razie. Nic podobnego. Chciałam tylko... – Zawahała się. – Oczywiście wiesz, że Lisbeth przyjeżdża z chłopakiem. – Tak, mam go na liście. Gabriel, prawda? Mam posadzić go przy głównym stole, obok niej? – Byłoby wspaniale, mamo. Pomyślałam jednak, że powinnaś coś o nim wiedzieć przed uroczystością. – Mówiąc to, zmarszczyła nos. Była zdegustowana. Kolor skóry Gabriela nie powinien stanowić problemu; czuła, że sama go stwarza. – A więc opowiedz mi o nim. Skąd pochodzi jego rodzina? – Gabriel jest wspaniałym człowiekiem, mamo – zaczęła oględnie – ale chciałabym cię uprzedzić, że jest Murzynem, żebyś nie zdziwiła się na jego widok. Po drugiej stronie linii zapadła długa cisza. Carlynn przeszło przez myśl, że matka leży zemdlona. – No tak – odezwała się Delora. – Lisbeth całe życie nie ma chłopaka, a gdy go wreszcie znajduje, jest czarny. Wykluczone, Carlynn. Jego noga tutaj nie postanie. – To mój ślub, mamo. – Ale mój dom i przyjedzie wielu moich przyjaciół. Nie zgadzam się. Carlynn przejechała ręką po szenilowej narzucie na łóżku, próbując z innej beczki. – Mamo, to naprawdę cudowny człowiek i... – Choćby był samym prezydentem Stanów Zjednoczonych, nie ma wstępu do tego domu. Carlynn zgrzytnęła zębami. – Lisbeth go kocha, mamo. A on ją. Czy to się nie liczy? Jest urzędnikiem, głównym księgowym w naszym szpitalu. – I dlatego myśli, że zasługuje na białą, tak? Bo jest księgowym? Sprowadzi Lisbeth do swojego poziomu i tyle. A ona mu na to pozwoli. Carlynn wypuściła powietrze. Cóż mogła na to odpowiedzieć? – Jeżeli myślisz, że wpuszczę kogoś takiego na moje przyjęcie, zwłaszcza u boku rodzonej córki, też... Ani mi się śni stawiać gości w tak niezręcznym położeniu. – To nie twoje przyjęcie, mamo, tylko mój ślub. To ty stawiasz w niezręcznej sytuacji
Lisbeth. Przez ciebie czuje się niemile widziana w rodzinnym domu. – Nie twierdzę, że jest niemile widziana. Ona może przyjechać. Byle sama. – Mamo... – Carlynn bezsilnie zawiesiła głos. – Wiesz co, czasami się zastanawiam, czy to aby na pewno moja córka. Spałam, kiedy ją ze mnie wycinali. – Co ty pleciesz? – Och, wiem, że wygląda jak ty, ale ty jesteś prawdziwą Kling, masz inteligencję, klasę, umiesz się zachować... Carlynn przewróciła oczami. – ...za to Lisbeth wyrosła na śmiecia. Grubego śmiecia. Nie wierzę, że mi to robi. I całej rodzinie. – Matka się rozpłakała, co nie wywarło na Carlynn najmniejszego wrażenia. Chciała jej wykrzyczeć, że różnice między bliźniaczkami to jej własne dzieło, ale roztropnie ugryzła się w język. – Dobrze wiesz, że schudła – powiedziała. – Widziałaś ją przed kilkoma tygodniami. Wygląda świetnie, mogłabyś to przyznać. Tyła, bo była nieszczęśliwa, ale przy Gabrielu to się zmieniło. Schudła już trzydzieści kilo, a ty nawet poskąpiłaś jej komplementu. – A choćby zniknęła, nic mnie to nie obchodzi – burknęła gniewnie matka i się rozłączyła. Carlynn długo wpatrywała się w słuchawkę, zanim odłożyła ją na widełki. W łóżku dalej snuła rozmowę z matką. Chciała jej powiedzieć, że zazdrości siostrze tego układu z Gabrielem. Łączyło ich uwielbienie, miłość tak przepełniona czułością, że na samą myśl cisnęły się łzy. Wiedziała, że Alan ją kocha, lecz to było coś innego. Przypuszczała, że jako lekarz nie wzbudza bezwzględnego oddania, jakim Gabriel darzył Lisbeth. Żałowała jednak, że Alan częściej jej nie dotyka, nie trzyma jej publicznie za rękę ani nie zwierza się z uczuć i najskrytszych tajemnic, jak podobno robił Gabriel. Przewracając się na bok, poczuła wyrzuty sumienia, że chciałaby zmienić Alana w kogoś innego. Będzie wspaniałym mężem i ojcem, tylko to się liczy. I uwielbia ją, na swój sposób. Niemniej jednak nigdy nie miała pewności, co bardziej hołubi, ją czy dar. Następnego wieczoru spotkali się we czwórkę w Tarantino, który stał się ich ulubionym lokalem na randki, pomimo faktu, że otaczali ich w większości turyści. Słońce jeszcze nie zaszło i od swego stolika przy oknie widzieli łodzie na przystani oraz mewy ponad zieloną wodą. Carlynn powtórzyła Alanowi rozmowę z matką i wspomniała o jej zakazie przyjazdu Gabriela. – Wzrok jej się pogorszył? – spytał Alan, tylko półżartem. – Nie aż tak – odpowiedziała. Potem spoważnieli, rozważyli różne możliwości i wybrali jedyną, która wydawała się do przyjęcia. Teraz, po zamówieniu cioppino, Carlynn spojrzała na Alana, który skinął głową, dając do zrozumienia, że czas poinformować Lisbeth i Gabriela o podjętej decyzji. – Nastąpiła zmiana planów – oznajmiła Carlynn. – W związku z czym? – Gabriel zapalał papierosa, lecz nie spuszczał z niej wzroku. – Ze ślubem – uzupełnił Alan. – Postanowiliśmy, że jednak nie pobierzemy się w Cypress
Point. Wolimy mniejszą uroczystość tutaj, w kościele episkopalnym nieopodal mojego domu. – Słucham? – Lisbeth nie kryła zdumienia. – Ślub odbędzie się w inny weekend, niż planowaliśmy – dodała Carlynn – ponieważ w kościele był zajęty termin, ale... – Przestańcie – rzucił cicho Gabriel i wszyscy na niego spojrzeli. – Co mamy przestać? – Lisbeth zmarszczyła brwi. Gabriel strzepnął popiół, zbierając myśli, po czym spojrzał na Carlynn. – Wiem, że to zmiana z mojego powodu. I nie chciałbym tego. – O nie. – Lisbeth zaczynała rozumieć. Alan zwilżył wargi językiem. – Słuchaj, Gabe – zaczął, opierając łokcie na stole, żeby nachylić się w stronę Gabriela. – Ty spowodowałeś tę zmianę, jak słusznie zauważyłeś. Ale proszę, zrozum, że twoja przyjaźń i obecność na naszym ślubie są dla nas ważniejsze od miejsca, gdzie się pobierzemy. Carlynn z wdzięcznością uścisnęła pod stołem kolano Alana. Nie mogła wymarzyć sobie nikogo lepszego niż on. – Rozmawiałaś z matką? – Lisbeth spojrzała na Carlynn, a ta przytaknęła. – Zareagowała tak, jak się spodziewałaś – odparła. – A my z Alanem nie chcemy wykluczać Gabriela ani sprawiać nikomu przykrości w tak szczęśliwym dniu. Lisbeth zwróciła się do niego. – Och, Gabe. Bardzo mi przykro, że matka jest taka nieznośna. Zaciągnął się papierosem, wydmuchał dym i spojrzał na Lisbeth. – Dzwoniła do mnie. – O nie. – Carlynn się skrzywiła. – Skąd wiedziała, gdzie ciebie szukać? – zdziwiła się Lisbeth. – Wspomniałam jej, że jest księgowym w naszym szpitalu – wtrąciła Carlynn. – Bardzo cię przepraszam, Gabrielu. Nie miałam pojęcia, że coś takiego może jej przyjść do głowy. – To nie twoja wina – zapewnił pospiesznie, po czym bez słowa się odchylił, kiedy kelner stawiał przed nimi talerze z sałatką. Gdy sobie poszedł, Gabriel mówił dalej: – Poinformowała mnie, że nie jestem mile widziany na ślubie. Ale na tym nie poprzestała. – Skończona świnia – powiedziała zbyt głośno Carlynn, aż obejrzeli się goście przy sąsiednim stole. – Co jeszcze mówiła? – Lisbeth miała zmartwioną minę. Gabriel zdusił niedopałek i przykrył jej bladą dłoń swoją ciemnobrązową. – Uświadomiła mi, że cena naszego związku będzie wyższa, niż się spodziewaliśmy. Zapowiedziała, że jeśli nadal będziesz się ze mną widywać, odetnie cię całkowicie i nie będziesz miała wstępu do Cypress Point, ze mną czy beze mnie. Lisbeth nachyliła się ku niemu. – Przecież ci mówiłam, że nie dbam o to. – Miała łzy w oczach. – Wybór między tobą a matką jest oczywisty. Carlynn była wściekła na Delorę. Jak mogła tak ranić Lisbeth, która kochała Cypress Point, o czym matka doskonale wiedziała.
– Powiedziała też – ciągnął Gabriel – że jeśli się pobierzemy, wykluczy ciebie z testamentu. Lisbeth zdrętwiała. – Nie zrobiłaby tego – stwierdziła. – To również pieniądze ojca, a on mnie kochał i chciałby, żebym je dostała. – Nie wydaje mi się, żeby matka wykluczyła ją z testamentu – zgodziła się Carlynn. – Mówi tak, bo chce postawić na swoim. Ona taka jest. – Ale nie miała co do tego pewności i zdawała sobie sprawę, co Lisbeth może stracić dla miłości: miliony dolarów oraz swoją część ukochanej posiadłości. – Wiesz co, Liz, jestem tylko facetem z Oakland – powiedział Gabriel. – Istnieje wielu lepszych ode mnie, którzy nie będą cię tyle kosztować. Jeśli cię naprawdę kocham, a kocham, jak mógłbym dopuścić, żebyś straciła fortunę? – Chcę tylko ciebie – odparła. – Ja ciebie też. – Uścisnął mocniej jej rękę. – Muszę się tylko upewnić, czy wiesz, co kładziesz na szali. – Wiem – zapewniła. Carlynn poczuła pieczenie pod powiekami. – Wasz ślub – Gabriel spojrzał na nią i Alana – odbędzie się w Cypress Point. Lisbeth będzie cudowną druhną i pokażecie mi zdjęcia po powrocie do San Francisco. A ja będę bardzo smutny, że uroczystość mnie ominęła, ale możemy to oblać we czwórkę po waszym powrocie. – Kolejno zatrzymał na nich wzrok. – W porządku? – Dziękuję, Gabe. – Alan kiwnął głową. Ujął rękę Carlynn pod stołem i uścisnął ją mocniej niż kiedykolwiek.
25 – Proszę, kochanie. – Matka podała Joelle szklankę świeżej lemoniady, po czym usiadła obok ojca przy stoliku na balkonie. – Dzięki, mamo. – Joelle siedziała na leżaku, na którym ulokowała się przed godziną, po tym, gdy rodzice przywieźli ją ze szpitala. Od operacji minęły trzy dni i czuła się nadspodziewanie dobrze. Niezbyt ją bolało, wciąż była jednak rozdygotana i unikała gwałtownych ruchów. W czasie pobytu w szpitalu dziecko nie dawało o sobie znać, za to dzisiaj kipiało energią i uczucie ruchomej bańki w brzuchu nachodziło Joelle kilkakrotnie w ciągu jednej godziny. Wypiła łyk chłodnej lemoniady, po czym odstawiła szklankę na poręcz leżaka. – Muszę z wami porozmawiać – zaczęła niepewna, czy jest na to gotowa. Rodzice spojrzeli w jej stronę. – Co tam? – odezwał się ojciec, sięgając po czipsy kukurydziane do miski na stole. Miał na nosie okulary słoneczne i Joelle wolałaby widzieć jego oczy. – Jestem w ciąży – oznajmiła. Zapadła cisza. – Och, skarbie. – Matka szurnęła krzesłem po posadzce, przysuwając je bliżej leżaka. Z nieprzeniknioną miną położyła rękę na ramieniu córki i Joelle zrobiło się jej trochę żal. Ellen nie wiedziała, czy okazać radość, czekała na podpowiedź. – To dobra i zła wiadomość – powiedziała Joelle. – Jak łatwo się domyślić. – Który tydzień? – chciał wiedzieć ojciec. – Osiemnasty. Prawie dziewiętnasty. – Raju. – Matka westchnęła. – Nic nie widać. – Bo tego nie podkreślam – skwitowała Joelle. – Noszę zwyczajne, luźne ubrania, ale już niedługo nie zakryję brzucha. Zresztą i tak wszyscy już wiedzą. – Biedactwo – ubolewała matka. – Na dodatek wycięli ci wyrostek! – Ale wszystko dobrze się skończyło – stwierdziła Joelle. – Kto jest ojcem? – zapytał tata. – Nieważe – wtrąciła pospiesznie matka. – Grunt, że będziesz miała dziecko. Tak bardzo go pragnęłaś. Myślałaś, że się nie doczekasz. Joelle przyszło do głowy, iż mama podziela zdanie jej współpracowników – że wybrała sztuczne zapłodnienie lub znalazła kogoś, kto jej oddał jajeczka, coś nietypowego, no bo wszyscy wiedzieli o bezskutecznych staraniach jej i Rusty’ego. – Chcę, żebyście znali prawdę. – Wręcz paliła się, żeby im powiedzieć. – Ale proszę, zachowajcie to dla siebie. – Zresztą komu mieliby powiedzieć? – Oczywiście – zapewniła matka. – Liam jest ojcem. – Liam! – Matka nie posiadała się ze zdumienia. – Myślałam, że się tylko przyjaźnicie. – Przyjaźnimy. – Potrząsnęła z westchnieniem głową. – Spędzaliśmy razem tyle czasu, kiedy Mara zachorowała. Bardzo się zbliżyliśmy. I któregoś wieczoru... poszliśmy do
łóżka. Tylko raz, ale – dotknęła dłonią brzucha – jak widać wystarczył. – Czemu chcesz to ukrywać? – spytał ojciec. Matka zwróciła się w jego stronę. – Ponieważ jest mężem Mary – wytłumaczyła jak dziecku. – Jest taki jej oddany. Dziwię się, że on... – Nie dokończyła, nie musiała. – Ale się nie dziwisz, że ja? – dopowiedziała za nią Joelle i zaraz się na siebie rozzłościła. Mama nie miała na myśli nic złego, a ona o tym wiedziała. Taka była prawda. Każdy by się zdziwił, że Liam poszedł do łóżka z inną kobietą. – Nie o to mi chodziło – stwierdziła matka. – Wiem. Ja tylko... ale się porobiło, mamo. Nie zastosowaliśmy antykoncepcji, bo ani nam w głowach nie postało, że mogę zajść w ciążę. I masz rację. Liam jet całkowicie i bezwarunkowo oddany Marze. – Podobnie jak ty – zaznaczył ojciec, spiesząc jej na odsiecz. – Co on w ogóle ma na ten temat do powiedzenia? – spytała matka. Niewiele, pomyślała z rozdrażnieniem Joelle. – Dowiedział się przy okazji mojej operacji, kiedy wieść się rozeszła – powiedziała. – Nie miałam zamiaru mu mówić. – Uśmiechnęła się do rodziców. – W zasadzie to chciałam się stąd wynieść. Do Berkeley, żeby być bliżej was, albo do San Diego, gdzie mieszka moja koleżanka, zacząć od nowa. Wówczas nikt nie musiałby wiedzieć. Rodzice wpatrywali się w nią bez słowa. – Żeby oszczędzić wszystkiego Liamowi – uzupełniła mama. Było to raczej stwierdzenie faktu i Joelle przytaknęła. – On ma przechlapane, mamo – skwitowała. Ojciec pokręcił głową. – Zawsze chciałaś wszystkich ratować, Shanti. Nawet kiedy byłaś mała, brałaś na siebie odpowiedzialność za cudze winy. Pamiętasz? – Tylko jeden raz – odpowiedziała Joelle na wspomnienie tego, jak przyznała się do podpalenia krzaków w pobliżu budynku służącego za szkołę. Wiedziała, że rodzice prawdziwego sprawcy ukaraliby go surowiej niż jej mama i tata. – Ja pamiętam co najmniej trzy lub cztery takie przypadki – odparł ojciec. – Nadal chcesz się przeprowadzić? – zapytała matka. Joelle zaprzeczyła. – Nie. Szydło wyszło z worka, więc nie miałoby to sensu. Musimy z Liamem dojść z tym wszystkim do ładu. – Na razie jednak on nie wykazywał większej inicjatywy. Kiedy była w szpitalu, starannie okazywał jej uwagę należną długoletniej, lubianej współpracownicy, i nic ponadto. Paul traktował ją w podobny sposób. Wątpiła, czy ktokolwiek nabrał podejrzeń. Zastanawiała się, czy teraz, po jej powrocie do domu, Liam zadzwoni, czy też wytrwa w swoim postanowieniu zerwania wszelkich kontaktów poza pracą. Może tak byłoby rozsądniej. Z każdym kolejnym telefonem siłą rzeczy stawaliby się sobie coraz bliżsi, tak jak przedtem. Chętnie wróciłaby do tej tradycji – potrzebowała więcej wsparcia, niż jej dawał – lecz znów stąpaliby po grząskim gruncie. – A czego ty chcesz, skarbie? – Matka ponownie dotknęła jej ramienia. – Na czym ci zależy? – W jej oczach było tyle miłości, że Joelle odwróciła wzrok.
Przygryzła wargę. – Chcę tego, czego nie mogę mieć. – Głos jej się załamał i zaczęła płakać. – Jest zmęczona – stwierdził tata, jakby nie siedziała metr od niego. – Tata ma rację, skarbie. – Matka nachyliła się i pogłaskała ją po włosach. – Może się prześpisz? Joelle pokiwała głową i matka pomogła jej wstać. Naprawdę była skonana. Przypomniała sobie Sama, kiedy zbyt długo był na nogach i w jednej chwili tracił humor. Spała kilka godzin, obudził ją niepowtarzalny zapach zupy jarzynowej mamy. Dotarł do jej łóżka mimo zamkniętych drzwi sypialni i wzbudził tęsknotę za dzieciństwem, kiedy wszystko wydawało się takie proste i dobre. Powoli wstała, lekko pobolewał ją prawy bok. Uczesała się przy toaletce, myśląc o tym, że powinna wreszcie powiedzieć rodzicom o nawiązaniu kontaktu z Carlynn Shire. Ucieszyliby się na wieść, że się zaprzyjaźniły i że Carlynn przystąpi wkrótce do pracy z Marą, cokolwiek z tego wyniknie. Włożyła sandały i podreptała do kuchni. – Ładnie pachnie – powiedziała. – Pomyślałam, że chętnie zjesz zupę, mimo upału – odparła matka. – I słusznie. – Joelle oparła się o kontuar. – Trochę mnie kręci w żołądku. Ojciec podszedł od tyłu i objął ją w pasie. – Tak sobie myślałem, Shanti – zaczął. – Dobre, dobre i dobre nie może się równać złemu. – Nie rozumiem. – Jesteś dobrą osobą – wyjaśnił. – Liam tak samo, podobnie jak Mara. Cokolwiek robicie, nie może z tego wyniknąć nic złego. Ujęła ją ta logika i oparła mu głowę na ramieniu. – Jesteś kochany, tato. Ojciec spojrzał na matkę. – Hej – powiedział. – Pamiętasz cyprys Shanti w Big Sur? – Ależ tak! – zawołała matka. – Na śmierć o nim zapomniałam. – Popatrzyła na Joelle. – Kojarzysz? Masz wziąć z niego sadzonkę na każde swoje dziecko. No wiesz, zasadzić drzewo. Wiedziała, o czym mowa: o cyprysie zasadzonym na jej łożysku. Ale wzmianki o sadzonce nie pamiętała. – Ale nie muszę zakopywać pod nim łożyska, co? – Nie chciała się droczyć, lecz chyba nie do końca jej się to udało. Postanowiła odczekać z informacją o uzdrowicielce. Wystarczy fanaberii jak na jedno spotkanie. – Jasne, że nie – uspokoił ojciec. – Pojedziemy tam i weźmiemy sadzonkę. – Sama powinna to zrobić – przekonywała matka. – Niemożliwi jesteście. – Joelle się zaśmiała. – Zupa gotowa? Leżąc wieczorem w łóżku, pomyślała o Big Sur i komunie. Zapach zupy bardziej nasunął wspomnienia niż rozmowa o cyprysie, i poczuła nagłą pokusę, aby wrócić do miejsca, gdzie spędziła pierwsze dziesięć lat życia. Tam nie istniały problemy zewnętrznego świata,
a życie w obrębie komuny składało się tylko z przyjaciół, mgły oraz lasu. Właśnie w Big Sur ojciec wraz z akuszerką, Felicią, wykopał dziurę i zasadził cyprys wielkoszyszkowy dla zapewnienia jej szczęścia w przyszłości. Dokładnie pamiętała, gdzie się znajdował: w pobliżu północno-zachodniego węgła szkoły. Każde dziecko urodzone w komunie wiedziało, który cyprys jest jego, i pomijając mistyczną otoczkę, był to całkiem sympatyczny zwyczaj. Na przestrzeni ostatnich dwudziestu czterech lat bywała w tamtej okolicy, ale nigdy na terenie samej komuny. Rusty nie wykazywał zainteresowania miejscem, gdzie dorastała, i ilekroć przejeżdżała Jedynką, widok polnej drogi budził w niej niewysłowioną tęsknotę. Może pojedzie, kiedy dziecko przyjdzie na świat.
26 San Francisco, 1959 – Jest moją prawą ręką – oznajmił Lloyd Peterson z dłonią na ramieniu Lisbeth. – Nie jestem pewien, czy tak długo bez niej wytrzymam. Patrzył nad biurkiem na Gabriela, który przyszedł przed zamknięciem do przychodni z prośbą o urlop dla Lisbeth. Zapowiedziała już Gabrielowi, że na pewno nie dostanie całego tygodnia w środku lata, bez żadnego zastępstwa, lecz on tak łatwo się nie poddał. – Potrzebujesz trochę wytchnienia – oświadczył, kiedy w miniony wieczór wracali po kinie do jego mieszkania. – Za ciężko pracujesz. – Właśnie obejrzeli Pół żartem, pół serio, w czasie którego szeptał jej do ucha, że sto razy woli ją od Marilyn Monroe. Te komplementy wciąż dźwięczały jej w głowie, kiedy przysłuchiwała się żartobliwym utarczkom Gabriela z Lloydem. Chciał pojechać z nią na tydzień do nadmorskiej miejscowości Mendocino. Wprawdzie o niczym innym nie marzyła, wiedziała jednak, że jest niezastąpiona w przychodni. Ale postanowiła się nie wtrącać, niech mężczyźni – dwaj starzy przyjaciele i partnerzy tenisowi – sami to załatwią. – Pogadajmy o tym przy piwie – zaproponował wreszcie Gabriel, na co Lloyd kiwnął głową i zostawili ją samą, żeby zamknęła przychodnię. Lisbeth się uśmiechnęła, kiedy wychodzili. Miała wątpliwości, czy Gabriel dopnie swego, ale miło, że próbował. Włączyła radio na biurku, jak zawsze, kiedy zostawała sama. Z ulubionej stacji Lloyda, gdzie Kingston Trio śpiewali Tom Dooley , przełączyła na murzyńską rozgłośnię, którą poznała dzięki Gabrielowi, gdzie była taka muzyka, że nogi same się rwały do tańca, i zabrała się do porządkowania kartoteki. Gabriel wręcz dostał bzika na punkcie tych wakacji w Mendocino. Nawiązywał do tego, odkąd Carlynn z Alanem pojechali tam na miesiąc miodowy po swoim ślubie prawie dwa lata temu. Nie mogli się nachwalić tamtejszej ciszy i spokoju oraz uroku tego miejsca, wymarzonego, ich zdaniem, na romantyczny pobyt. Lisbeth wiedziała jednak, że dla niej i Gabriela będzie inaczej. Ilekroć mieszkali w hotelu, wynajmowali dwa oddzielne pokoje. Gabriel obiecywał, że kiedyś się pobiorą. Nosiła już na palcu lewej ręki cudny pierścionek z brylantem i szafirem, lecz jeszcze nie ustalili daty. Wierzyła w ich związek, w głębię i moc łączących ich uczuć, wiedziała też, że Gabriel nie chce, by ona ponosiła ofiary. Oczywiście zdawała sobie sprawę, jaką cenę płaci za bycie z Gabrielem. Nie była w Cypress Point od ślubu Carlynn i tęskniła za domem oraz widokiem z tarasu, aż ją serce bolało. Bywały noce, gdy pragnęła się znaleźć w swojej dawnej sypialni, gdzie przez otwarte okna docierał plusk fal o skały. Rozmyślała też o skutkach finansowych. Straci majątek, jeśli matka wykluczy ją z testamentu. Próbowała sobie tłumaczyć, że będą żyć z Gabrielem jak większość
małżeństw, zdani wyłącznie na siebie i własne źródła utrzymania. Nigdy nie dorobią się majątku, ale z jej małą pensją i większą pensją Gabriela i tak będą w lepszej sytuacji niż wiele znanych jej osób. Nie powinna więcej wymagać. Ale to niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe, że Carlynn, od dziecka uprzywilejowana, wciąż ma nad nią przewagę. Lisbeth musiała się powstrzymywać, aby nie przenosić na nią złości wymierzonej w matkę. Kiedy Carlynn wracała z Cypress Point, Lisbeth z zazdrości prawie nie patrzyła jej w oczy. Wiedziała, że siostra kłóci się o nią z Delorą, ale będąc z góry na straconej pozycji, nie mogła nic zrobić. Delora rozdawała karty. Mimo że Lisbeth nie była w domu od dwóch lat, Carlynn regularnie odwiedzała matkę, której systematycznie pogarszał się wzrok i dokuczały bóle, chociaż była dopiero po pięćdziesiątce. Wracała niepocieszona; leczyła obce osoby, ale nie umiała ulżyć matce w jej przypadłościach. Jej siostra wiedziała, że Carlynn dręczą też inne sprawy. Po dwóch latach małżeństwa nadal nie była w ciąży; Lisbeth słyszała co miesiąc bezsilność w jej głosie, kiedy dzwoniła z informacją, że znowu dostała okres. Ona zdecydowała, że nie chce mieć dzieci, a Gabriel wydawał się zadowolony z takiej decyzji. Wciąż zamartwiał się niedolą pół białych, pół czarnych dzieci, lecz powody Lisbeth sięgały jeszcze głębiej. Miała tak nieszczęśliwe dzieciństwo i tak smutne wspomnienia, że nie zniosłaby, gdyby jej własne dzieci miały cierpieć. Nadal stosowała krążek, ale wiedziała od Carlynn, że za rok lub dwa na rynku pojawią się pigułki antykoncepcyjne. Lisbeth zachowała radość dla siebie, przez wzgląd na siostrę, która zapewne nie będzie potrzebować pigułki, aby uniknąć ciąży. Little Richard właśnie śpiewał o Miss Molly, gdy ku jej zdziwieniu Lloyd i Gabriel wrócili do przychodni. Lloyd wyglądał na pokonanego, lecz za dobrze go znała, by nie dostrzec skrywanego uśmiechu. – Twardy negocjator z twojego chłopaka – powiedział. – Jedziemy? – spytała ze zdziwieniem. – W najbliższą sobotę – oznajmił Gabriel. – Na cały tydzień. Zarezerwowałem już pokoje w tym samym hotelu, w którym mieszkała Carlynn z Alanem. Nad samą wodą. Wstała zza biurka i uściskała ich obu. Nie mogła się doczekać, aż powie o tym Carlynn. Mendocino było urokliwą wioską na skałach wysoko nad Pacyfikiem i pod pewnymi względami przypominało jej Cypress Point. Kiedy wjechali tam kabrioletem Gabriela z białymi oponami, przyszło jej do głowy, że być może dlatego ją tutaj przywiózł. Może w taki sposób chciał jej zwrócić namiastkę tego, co straciła. Architektura oscylowała między wiktoriańską a wczesnokalifornijską, a czyste zarysy domów i sklepów przyciągały oko w popołudniowym słońcu. W oddali na lewo grupa ludzi stała na skraju klifu i wpatrywała się w ocean. – O co tam chodzi? – spytała, a Gabriel podążył za jej spojrzeniem. – Wszyscy są ubrani na czarno. Pewnie pogrzeb. Może wysypują czyjeś prochy do oceanu. Na widok ciemnych strojów oraz uroczystej wymowy zgromadzenia przyznała mu rację. – Lepiej nie mogli wybrać – stwierdziła i długo wpatrywała się w tamtą stronę.
Hotelik okazał się mały i uroczy, oddalony nieco od skraju urwiska i otoczony przepysznym nadmorskim ogrodem w pełnym rozkwicie. Weszli bocznym wejściem do niewielkiej recepcji, gdzie ku wielkiej uldze Lisbeth właścicielka powitała ich szerokim uśmiechem, jakby codziennie podejmowała tu mieszane pary. Lisbeth zastanawiała się, czy może zdołają wynająć dwuosobowy pokój zamiast dwóch jedynek, ale Gabriel nigdy by się na to nie zgodził. Bardziej strzegł jej honoru niż ona sama. – Nie ma kluczy – oznajmiła właścicielka, gdy zapłacili i wpisali się do księgi gości. – Macie dwa pokoje na drugim piętrze. Za schodami od razu w prawo. Gabriel podziękował i wrócili do samochodu po bagaż, po czym weszli do środka głównym wejściem. Na górze skręcili w prawo i otworzyli pierwsze drzwi. Pokoik był mały, przytulny, z białym podwójnym łożem i widokiem na skały. Lisbeth postawiła walizkę i podeszła do otwartego okna, zasłoniętego białą firanką kołysaną wietrzykiem. Grupa osób ubranych na czarno oddalała się od klifu, niektórzy się obejmowali. – To chyba mój pokój – stwierdził Gabriel. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Może najpierw obejrzymy oba, zanim zdecydujemy? – zaproponowała. – No dobrze. – Postawił na podłodze swoją walizkę. – Rzućmy okiem na drugi – powiedział, wychodząc na korytarz. Lisbeth pierwsza weszła do środka i jej wzrok padł na suknię ślubną na drzwiach szafy. – Och. – Cofnęła się czym prędzej. – Chyba pomyliliśmy pokoje. Gabriel zastąpił jej drogę. – Nie – szepnął do ucha. – To chyba twój pokój. Ciarki przeszły jej po plecach. Ta suknia. Nagle przypomniała sobie sukienkę mierzoną przed dwoma laty, gdy szukały sukni ślubnej dla Carlynn. Połączenie koronki z satyną było jedyne w swoim rodzaju. – Ja... ja nic nie rozumiem, Gabe – wykrztusiła. Z uśmiechem odwrócił ją twarzą do siebie. – Wyjdziesz za mnie? – spytał. – Tutaj? Jutro? Tam? – Wskazał głową widok za oknem. – Nad oceanem? Pomyślała o wymarzonym weselu w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Ale to się nie liczyło. Grunt, że będzie żoną Gabriela. Jutro wieczorem po raz pierwszy będą mogli zamieszkać razem w hotelu. Zostanie Lisbeth Johnson. Rzuciła mu się w ramiona. – Oczywiście, że wyjdę! – zawołała. – Skąd wiedziałeś o sukni? – Czy to ważne? – Nie... tyle że teraz jestem szczuplejsza, niż kiedy ją mierzyłam. – Będzie pasować – obiecał. – I znajdę kogoś, kto zrobi zdjęcia, żebyś po powrocie mogła wszystkim pokazać, jak pięknie wyglądałaś. Pastor miał na nich czekać o jedenastej, o dziesiątej zaś Lisbeth miała już na sobie suknię i ułożoną fryzurę, która pewnie zaraz się rozpadnie w wilgotnym powietrzu znad oceanu. Ale nieważne. W pokoju nie było dużego lustra, wiedziała jednak, że suknia pasuje jak
ulał, poza tym czuła się w niej wspaniale. Carlynn maczała w tym palce, rzecz jasna. W przeciwnym razie jak Gabriel znalazłby właściwą suknię, w odpowiednim rozmiarze? Nie było za to kwiatów i nie miała gdzie podziać rąk. Gabe chyba nie wziął tego pod uwagę. Za dziesięć jedenasta zapukał do drzwi. Otworzyła i oczy zalśniły mu za okularami na jej widok. – Najpiękniejsza panna młoda, jaką w życiu widziałem – oznajmił. – Dziękuję, ty też wyglądasz wspaniale. – Miał na sobie biały frak, którego wcześniej nie widziała, z czerwonym goździkiem w klapie. Oparł jej ręce na ramionach i spojrzał w oczy. – Nie chciałem ci tego mówić – zaczął. – To miała być niespodzianka, ale wiem, że nieobecność Carlynn bardzo cię smuci. Dlatego ci powiem, że ona tu jest. Lisbeth otworzyła usta. – Jest? Gdzie? – Spotkamy się z nimi na miejscu, dobrze? – O tak! – zawołała. – Dziękuję ci, Gabe. – I ma dla ciebie kwiaty – dorzucił. Ze śmiechem wsunęła mu rękę pod ramię. Zejście po wąskich schodach zabrało im kilka minut. Suknia była doskonale skrojona i opinała jej smukłe ciało, ale Gabriel musiał nieść tren, żeby oboje nie wywinęli koziołka. Ruszyli w stronę urwiska z widokiem na ocean. Lisbeth wypatrywała trzech osób – Carlynn, Alana i pastora – lecz zobaczyła tylko kolejne zgromadzenie, podobnie jak dzień wcześniej. Pewnie znów rozsypują prochy, pomyślała; dopiero z bliska rozpoznała twarze. Carlynn. Alan. Lloyd Peterson z żoną. Matka i siostra Gabriela, ciotki, wujowie i kuzyni z Oakland. Znajomi od żagli. Była zdumiona. Wszyscy czekali, patrząc z uśmiechem na jej rozpromienioną twarz. Gabriel ujął jej dłoń. – Niespodzianka, maleńka – szepnął. – Planowaliśmy to od miesięcy. Nogi wrosły jej w ziemię i zaczęła płakać. Carlynn podbiegła, żeby ją uściskać, i podała bukiet czerwonych róż, a ciemnoskóry pastor z rodziny Johnsonów z Oakland podszedł do nich, bo Lisbeth nie mogła się ruszyć. – Uznaliśmy, że nie będziesz zła, jeśli to ja zostanę druhną. – Carlynn stanęła obok. Lisbeth bez słowa potrząsnęła głową. Obok Gabriela stanął Alan jako świadek. Przebrnęła przez uroczystość niewypowiedzianie wzruszona, że Gabriel sam to zaplanował. Nagle wszystko ułożyło się w jedną całość: udawane niezadowolenie Lloyda z wyjazdu, pytanie Carlynn, czy noszą ten sam rozmiar, Święto Niepodległości w domu matki Gabriela, kiedy rozmowa urwała się jak nożem uciął, w momencie gdy Lisbeth weszła do kuchni. Prawie nie słuchała pastora i tylko cudem powiedziała „chcę”, kiedy należało. Wpatrywała się w męża w oczekiwaniu na chwilę, gdy zarzuci mu ręce na szyję ze słowami, że nigdy nie zapomni daru, który jej ofiarował. Świętowali w ogrodzie hotelowym, uroczystym obiadem i trzypiętrowym tortem pod wielkim namiotem, który pojawił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w czasie
ceremonii. Potem zaś przeniosła się z Gabrielem do domku dla nowożeńców, położonego w pewnym oddaleniu od samego hotelu, gdzie wcześniej przeniesiono ich bagaż. W nocy Gabriel przytulił ją mocno. – Nie masz nic przeciwko temu, że tak to rozegrałem? – zapytał. – Pamiętam, ile nerwów kosztowało Carlynn planowanie ślubu, i chciałem ci oszczędzić problemów. Ale o niczym sama nie decydowałaś i obawiałem się, że... Pocałowała go, żeby przestał mówić. – Było idealnie – zapewniła. – Fakt, że zrobiłeś to dla mnie, dla nas... Nie mogę sobie wyobrazić nic cudowniejszego. Przytuliła się do niego. Nie dbała o planowanie ślubu ani nawet o domek dla nowożeńców, widok na ocean i suknię. W tamtej chwili nie dbała nawet o testament, w którym figurowała już tylko jako córka, której Delora nic nie zostawi. Zależało jej wyłącznie na mężczyźnie, który leżał obok.
27 W dwudziestym pierwszym tygodniu Joelle nie ukryłaby ciąży, nawet gdyby chciała. W sobotnie popołudnie siedziała na werandzie w oczekiwaniu na Liama, który miał ją zawieźć do domu opieki. Nosiła już oficjalnie odzież ciążową. Włożyła czarne legginsy z rozciągliwą wstawką na brzuchu i czerwoną bluzkę bez rękawów, a na ramiona narzuciła biały sweterek z czarną lamówką, na wypadek gdyby się nagle ochłodziło, co było częstym zjawiskiem w Monterey. Matka, która po operacji została u niej aż do tego ranka, dzień wcześniej zabrała ją na zakupy i obleciały chyba wszystkie lumpeksy w okolicy. „Po co przepłacać za ciuchy, które ponosisz tylko kilka miesięcy”, stwierdziła mama. Ojciec został z nimi pierwszy tydzień, ale musiał wracać do swojej kawiarni, więc tylko matka spędziła z nią całe dwa tygodnie. To były miłe odwiedziny. W zasadzie wspaniałe. Na początku Joelle nie miała siły wychodzić z domu, nie licząc wizyt u lekarza, dlatego matka robiła dla niej zakupy i gotowała. Grały w karty i gry planszowe, tylko we dwie, a kilka razy przyłączyli się do nich Gary z Tonym. Rozmawiały ze sobą tak, jak – prawdę mówiąc – nigdy nie miały okazji. Joelle dowiedziała się, że mama nadal jest do szaleństwa zakochana w ojcu, mimo upływu lat oraz pewnych „trudności” pod koniec pobytu w komunie, o których nigdy nie wspomnieli jej ani słowem. Opowiadała o swoim strachu, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży, i potwornej zgrozie na myśl, że jej dziecko urodziło się martwe. „Pamiętam, że chciałam krzyczeć wniebogłosy”, dodała. „Ale nie miałam już siły”. Joelle nie mieściło się w głowie, czym to doświadczenie musiało być dla jej rodziców. Dziecko, do którego była bezgranicznie przywiązana, poruszało się już nie jak bańka, ale jak motyl, i nie mogła sobie wyobrazić, aby kochać je przez dziewięć miesięcy i w ostatniej chwili stracić. Dlatego cieszyła się, że nie musi od razu wracać do pracy. Jakoś nie miała ochoty patrzeć na cudze nieszczęścia i wiedziała, że po powrocie pewne sprawy będzie musiała przekazać innym, nie tyle dla własnego spokoju, ile z szacunku dla niedoszłych rodziców, którzy nie powinni otrzymywać wsparcia ze strony zdrowej, ciężarnej kobiety. Dziecko stało się dla niej bardziej rzeczywiste. Kilka dni temu miała USG i zobaczyła na monitorze rączki, nóżki, jedno oko i otwarte usta. Rebecca spytała, czy chce poznać płeć. – Tak! – zawołała Joelle. Towarzysząca jej matka rozpływała się nad obrazem na monitorze, a Rebecca pokazała im zarys warg sromowych. – Trzy pokolenia kobiet w jednym pokoju! – oznajmiła matka, co – nie wiedzieć czemu – doprowadziło Joelle do łez. Wyobraźnia podsunęła jej obraz niemowlęcia w sukienusi, dziewczynki w wieku przedszkolnym z warkoczykami, rozchichotanej nastolatki na balu maturalnym i szczęśliwej młodej kobiety na ślubie. Tylko kto poprowadzi ją do ołtarza? Miała obawy, że niestety nie Liam. Pragnęła mu powiedzieć, że urodzi dziewczynkę, lecz od rozmowy po operacji ani razu nie nawiązał do ciąży, czego nie mogła mu darować. Ale nic nie powiedziała. Bała się
jeszcze bardziej go zrazić. Jak zareaguje na wiadomość, że będzie miał córkę? Obawiała się, że w ogóle nie zareaguje, a w takim wypadku wolałaby tego nie wiedzieć. Kiedy była na chorobowym, dzwonił co kilka dni, wyczuwała jednak, że robi to bardziej z obowiązku niż chęci, rozmawiali krótko, powierzchownie. Nie miała pojęcia, co mu siedzi w głowie, i wolała nie pytać; było oczywiste, że Liam unika zagłębiania się w swoje i jej uczucia, i tego samego oczekuje od Joelle. W czasie pobytu matki uszanowanie jego niepisanych życzeń nie stwarzało większych trudności, nie potrzebowała wówczas kontaktu z nikim innym. Teraz jednak, po wyjeździe mamy i w obliczu kolejnych dwóch tygodni na zwolnieniu, martwiła się, że czasu na myślenie zrobi się aż nadto. Dochodziła za dziesięć pierwsza, a Liam się spóźniał. O pierwszej byli umówieni z uzdrowicielką w domu opieki. Carlynn zapowiedziała, że Quinn ją zawiezie, a potem załatwi kilka spraw podczas tej godziny, którą ona spędzi z nimi dwojgiem i Marą. Wprawdzie Liam dotrzymał słowa, gdy Joelle przedstawiła mu plan, wiedziała jednak, że uważa przedsięwzięcie za bezcelowe, żeby nie powiedzieć, bezsensowne. Przed kilkoma dniami Joelle z matką umówiły się z Carlynn na lunch w kawiarni w Pacific Grove. Mama przytuliła Carlynn ze łzami w oczach, a potem rozmawiały o tym, jak się wszystkie zmieniły od czasu pamiętnego dnia w Tęczy przed laty. Oczywiście Ellen ucieszyła się, że Carlynn ma pomagać Marze, a jeszcze bardziej ucieszyła ją informacja o udziale Liama. – Obiecał – oznajmiła Joelle – chociaż mam przeczucie, że robi to z poczucia winy. W ramach rekompensaty za to, czego nie może mi dać. – Mniejsza o jego pobudki – skwitowała Carlynn. – Byle się zjawił. To pomoże Marze. Na widok jego samochodu Joelle wstała i podeszła do krawężnika, świadoma lekkiego wybrzuszenia pod czerwoną bluzką. Zatrzymał się i wsiadła. – Cześć – powiedziała, zapinając pas. – Przepraszam za spóźnienie. – Zerknął w boczne lusterko i ponownie zjechał na ulicę. Świetnie wyglądał. Ładne, szare oczy, prosty nos, lekko spiczasty podbródek. Z trudem oderwała od niego wzrok. Czuła, jak jej ciało się do niego wyrywa; ledwo mogła znieść niefortunne pożądanie, które dopadło ją w samochodzie. – Jak się czujesz? – zapytał. – Dobrze – odpowiedziała, maskując jednym słowem wybuchową mieszankę gniewu i żądzy, która w niej wzbierała. – Fajnie wyjść z domu. – Kiedy będziesz mogła prowadzić? – Pewnie w przyszłym tygodniu. Czuję, że mogłabym teraz, ale skoro powiedzieli pięć do sześciu tygodni, niech będą cztery. – Dobry pomysł – stwierdził. – Te pięć, sześć tygodni dotyczą zwykłego pacjenta. Nie kogoś w... twoim stanie. – Mówiąc to, uśmiechnął się, co dało jej nadzieję, że ciąża przestanie być tematem tabu. – Jak było z mamą? – zapytał. – Bardzo dobrze. – Już za nią tęskniła. – Kupiła mi pięć tysięcy różnych witamin oraz kilka różnych świeczek aromaterapeutycznych i co wieczór masowała mi stopy. – Miło, że dobrze się bawiłyście. – Zerknął na nią z uśmiechem, od którego robił mu się dołek w policzku. – Do twarzy ci z tą ciążą – dorzucił. Roześmiała się.
– Dzięki. – Dawno nie słyszała z jego ust czegoś tak miłego. – I dziękuję, że to robisz, Liamie – dodała. – Wiem, że nie chcesz. – Bardzo proszę – odparł, lekko kiwając głową na dowód, że przyznaje jej rację. Carlynn czekała na nich w holu ośrodka. Liam przywitał się sztywno, ale uprzejmie, a Joelle ją objęła. Starsza pani wydawała się jeszcze bardziej krucha niż zawsze, jakby kości mogły nie wytrzymać zbyt mocnego uścisku. Bez słowa ruszyli w stronę pokoju Mary. Mara siedziała na łóżku; salowa wycierała jej twarz po posiłku mokrą chusteczką. Liam stanął przy łóżku i nachylił się, żeby pocałować żonę. Uśmiechnęła się i wydała cichy okrzyk zachwytu. Uniosła prawą rękę, jakby chciała go objąć, co nie do końca jej się udało. – Liamie! – powiedziała Joelle. – Spójrz na jej rękę! Próbuje cię objąć. Cofnął się o krok. – Robi tak od kilku tygodni. Ściągnęli z powrotem fizjoterapeutę, żeby popracował nad tym ramieniem. Joelle przypomniała sobie ostatnią wizytę Carlynn, kiedy Mara jakby próbowała masować prawą ręką dłoń starszej kobiety. Czy wtedy nastąpił przełom? Nie miała odwagi zasugerować tego Liamowi, przynajmniej nie od razu. Z góry wiedziała, że wykluczyłby jakikolwiek związek z wizytą Carlynn. – Cześć, Maro. – Joelle objęła przyjaciółkę, jedwabiste włosy musnęły jej policzek. – Włosy ci urosły, kochana – zauważyła. – Dawno ich nie podcinałam, ale naprawdę ładnie wyglądają. Może tak je zostawmy. Jak uważasz, Liamie? Przytaknął. – Podobają mi się – odpowiedział, po czym zwrócił się do Carlynn. – No więc co robimy? – spytał z nieskrywanym zniecierpliwieniem. Oparła się o laskę pośrodku niewielkiego pomieszczenia i potoczyła wzrokiem, jakby nie mogła się zdecydować. – No dobrze – rzekła po chwili. – Moja propozycja jest następująca. Czy mógłbyś przynieść jeszcze jedno krzesło, Liamie? Wy usiądziecie, a ja znów pomasuję Marze ręce. Wyszedł bez słowa, a kobiety wymieniły spojrzenia. – Nic nie szkodzi. – Carlynn jakby czytała Joelle w myślach. – Będzie dobrze. Przyniósł twarde krzesło z prostym oparciem z bufetu naprzeciwko i postawił je obok wygodniejszego, które stało przy łóżku. – Siadaj na tym, Joelle. – Podsunął jej to drugie. Sam usiadł na twardym i wyczekująco popatrzył na uzdrowicielkę. Carlynn przycupnęła na skraju łóżka, wlała trochę balsamu w zagłębienie dłoni i przystąpiła do masażu, jak poprzednio. – Joelle, Liamie – odezwała się, nie patrząc na nich. – Opowiedzcie o swoich wspomnieniach związanych z Marą. O sytuacjach z udziałem całej waszej trójki. – Po co? – zapytał Liam, a Joelle miała ochotę go szturchnąć. – Niech usłyszy o rzeczach, które pamiętałaby, gdyby mogła. Chcemy pobudzić jej pamięć. Liam przymknął oczy i potarł z rezygnacją tył głowy; Joelle miała wątpliwości, czy
przyłoży się do tego zadania. Wyglądało na to, że sama będzie musiała zacząć. Odchyliła głowę na oparcie i ze wzrokiem utkwionym w sufit cofnęła się myślami do wspólnych wspomnień. – Pamiętam imprezę, którą urządziliśmy z Rustym, kiedy miałam nadzieję po cichu spiknąć ze sobą Marę i Liama – zaczęła. Uśmiechnęła się, gdy na nią spojrzał. – Dokładnie pamiętam chwilę, kiedy między nimi zaiskrzyło. – Kiedy? – Zrobił zaciekawioną minę. – Siedzieliśmy w dużym pokoju, pamiętasz? Każdy na czymś grał. Ty i Mara mieliście swoje gitary. Zacząłeś grać tę piosenkę... Nie pamiętam tytułu... Piosenkę Joan Baez, która leci jakoś tak: „Pokaż mi coś, pokaż mi...”. – There but for Fortune – przypomniał Liam. – Właśnie. Śpiewałeś i nagle Mara się włączyła. Zgraliście się idealnie i spojrzeliście na siebie przez pokój, jakby połączyła was niewidzialna nić, jakby nikt oprócz was nie istniał. A ja pomyślałam „bingo!”. Z góry wiedziałam, że tak będzie. Liam zacisnął usta i kiwnął głową. – No – przyznał. – Nieźle to wykombinowałaś. Ty uderzałaś łyżką o garnek, dobrze pamiętam? – Nie, ja miałam grzebień i papier toaletowy – uściśliła. – Rusty grał na garnku. Po linii najmniejszego oporu. – Rusty to pajac – stwierdził Liam. – Dobrze, że go rzuciłaś. – To on mnie rzucił. Ale nieważne. Umilkli i Joelle zerknęła na Marę, która o dziwo wpatrywała się w Carlynn, a nie w Liama, mając go w zasięgu wzroku. Nie uśmiechała się, ale wydawała się odprężona, jakby masaż ją uspokajał. – Mam – odezwał się Liam. – À propos Rusty’ego. – Czy musimy o nim rozmawiać? – Pamiętasz, jak pojechaliśmy na kilka dni do San Diego? Potwierdziła. – Na Boże Narodzenie. – Właśnie. Nie wiem, gdzie byliśmy, chyba gdzieś w San Diego County, a może nie, w każdym razie słyszałaś, że są tam ciekawe formacje skalne i... – O nie. – Wybuchnęła śmiechem na wspomnienie godzinnej wyprawy, która przeciągnęła się do czterech dość przerażających godzin. – Zaklinałaś się, że wiesz, dokąd idziemy, a my szliśmy za tobą jak w dym – ciągnął. – Miałam mapę. Musieliśmy pójść w złą stronę. – Tam były takie dziwne pagórki czy wydmy. Powtarzałaś „Nasz samochód stoi za tą górką”, a my na nią właziliśmy, co trwało pół godziny, po czym widzieliśmy na wprost... – Kolejną górkę. – Roześmiała się. – Ale widzisz? Teraz się z tego śmiejemy. – Wtedy nie było nam do śmiechu – zauważył. – Myślałem, że Rusty od razu się z tobą rozwiedzie, kiedy wreszcie dotarliśmy do samochodu. – A pamiętasz, jak Mara natrzaskała w kanionie zdjęć, a potem spostrzegła, że nie ma filmu w aparacie? Parsknął śmiechem.
– Och, tak mi było jej żal. – Nachylił się i uścisnął ramię żony, rzucając Carlynn spojrzenie, które mówiło: „Spróbuj mnie powstrzymać”, na co tylko się uśmiechnęła. – Pamiętasz, co się stało na plaży? – podjęła Joelle. – W czasie tej samej wyprawy. Zdaje się, że w Coronado. Leżeliśmy na piasku, podleciała mewa i... Liam jęknął. – Nawet mi nie przypominaj. Mara przez tydzień nie chciała mnie pocałować. – Boże, ale to było śmieszne – stwierdziła Joelle. – A pamiętasz, jak wezwaliśmy Marę na ostry dyżur na konsultację? – zapytał Liam. – Kiedy? – Do ciężarnej z wypadku samochodowego, której omal nie urwało... – Tak! – Joelle wybuchnęła śmiechem. – Jej ręka wisiała na włosku, a ona martwiła się o swój przekłuty pępek. – Nadal słyszę głos Mary – uzupełnił Liam. – Pamiętasz? Weszła do sali z pokerową miną, którą miała opanowaną do perfekcji, i powiedziała: „Pępek ma pani cały, tylko ręka odpada”. – Spojrzał na Carlynn. Nie uśmiechała się. Wyglądała na bez reszty skoncentrowaną na twarzy Mary. Wzruszył ramionami. – To chyba trzeba zobaczyć na własne oczy – skwitował, a Joelle zachichotała. – Pamiętam, jak wezwaliśmy Marę do kobiety, która robiła sobie z pochwy skarbonkę – zaczęła. – I... – Tylko nie to! – Liam przerwał jej ze śmiechem. Zerknął na Marę. – Nie martw się, kotku, nie będziemy o tym rozmawiać. Milczeli chwilę i Joelle poczuła do niego wdzięczność, że podchwycił zabawę. Liam przymknął oczy. – O czym myślisz? – zapytała. Zaczerpnął tchu i westchnął. – Coś mi się przypomniało – odpowiedział, otwierając oczy. – Kiedy byłaś u nas tuż po rozstaniu z Rustym. Zrobiliśmy kolację i pocieszaliśmy ciebie, a ja dostałem telefon z informacją o śmierci taty. Jego ojciec miał dopiero pięćdziesiąt dziewięć lat, któregoś dnia po prostu zasłabł w pracy. Wciąż pamiętała, jaki Liam był zdruzgotany. Nachyliwszy się, dotknęła jego ręki, a on ku jej zdziwieniu odwzajemnił uścisk. Patrzył na nią, nieoczekiwanie przybity zabawą. Uznała, że wystarczy. – Carlynn? – zagadnęła. – Czy Liam i ja możemy już przestać? Carlynn kiwnęła głową i jej dłonie znieruchomiały. – Maro? – rzuciła ściszonym głosem, a ona się uśmiechnęła, jakby nagle przypomniała sobie o ich obecności. Uniosła prawą rękę w stronę Liama. Gest nie budził wątpliwości. Ręka jak dotąd była w miarę sprawna, lecz aż do dzisiaj Mara jakby nie wiedziała, co z nią począć. Carlynn wstała i Liam zajął jej miejsce na łóżku. – Chciałbyś posiedzieć z nią dłużej, Liamie? – spytała. – Możemy z Quinnem podrzucić Joelle po drodze. Zerknął na Joelle. – Nie miałabyś nic przeciwko temu? Pokręciła głową, wciąż poruszona tym, co zobaczyła. – Prosiłabym, abyś w przyszłym tygodniu przyniósł gitarę – powiedziała Carlynn.
– Już nie gram – odparł, nie patrząc na nią. – Wiem, Joelle mi mówiła, ale moim zdaniem to ważne. Muzyka potrafi poruszać serce i umysł jak nic innego. Dlatego przynieś ją, proszę. – No nie wiem – szepnęła Joelle, kiedy znalazły się na korytarzu. – Mam nadzieję, że jednak przyniesie – odpowiedziała Carlynn. – Myślę, że to może coś dać. Ruszyły w stronę wyjścia, a Joelle nadal czuła uścisk Liama i rozpamiętywała, jak na nią popatrzył. Trwało to mgnienie oka, lecz od miesięcy nie byli sobie tak bliscy.
28 Carlynn siedziała na samym skraju tarasu i patrzyła na ocean. Bardzo dawno tak nie siedziała, z nogami zwieszonymi po drugiej stronie. Pewnie od dziecka. Czuła chłód kamiennej posadzki przez spodnie i nie było to nieprzyjemne uczucie. Dzięki niemu czuła, że żyje. – Carlynn? Obejrzawszy się, zobaczyła Mary McGowan idącą w jej stronę. – Witaj, Mary. – Ale mnie przestraszyłaś. – Mary podeszła bliżej. – Dobrze się czujesz? Przynieść ci coś? – Czuję się świetnie. Nie, niczego mi nie przynoś, dziękuję. Może posiedzisz ze mną chwilę? – Na kamieniu? – Sprawiała wrażenie zdziwionej propozycją. – Owszem. Siadaj. – Skinęła zachęcająco ręką. – Siadałyśmy tak z siostrą bez przerwy, kiedy byłyśmy dziećmi. – Nie wiem, czy jestem w stanie przykucnąć. – Mary się roześmiała, lecz Carlynn wiedziała, że da radę. Nieraz widywała, jak Mary szoruje na czworakach podłogę. – Usiądźże wreszcie. – Podała jej rękę. – Ja ci pomogę. Przytrzymując się jej ręki, Mary niepewnie ugięła kolana i usiadła, zwieszając nogi w półbutach po drugiej stronie. – Pytanie, jak teraz wstaniemy. – Zachichotała. – Później będziemy się martwić – skwitowała Carlynn. Też się nad tym zastanawiała. Mieszkały w domu starych ludzi. – Ach. – Mary spojrzała na ocean. – Jak tu pięknie. Czuć bliskość wody. – I drzew – dodała Carlynn. Wpatrywała się w mleczny horyzont, gdzie zachmurzone niebo zlewało się ze spienionymi falami. – Myślałam sobie o bylinach. – Bylinach? – zdziwiła się Mary. Przytaknęła. – Uświadomiłam sobie, że w przyszłym roku ich nie zobaczę. – Och, Carlynn. – Mary dotknęła jej ramienia. – Tylko się nie rozczulaj – zastrzegła Carlynn. – Ja się nie rozczulam. Lecz ta myśl przyprawiła mnie o wstrząs. Żałuję, że latem nie poświęcałam im więcej uwagi. Milczały chwilę. – Wiem, że Alan się o ciebie martwi – odezwała się Mary. – Uważa, że nie powinnaś jeździć do domu opieki, do tej dziewczyny po wylewie. – I tu się myli – oświadczyła Carlynn. – Jak ona się miewa? Dziewczyna po wylewie? Carlynn uśmiechnęła się pod nosem. – Osiągnęła spokój. Uśmiech nie schodzi jej z twarzy. To nie ona potrzebuje pomocy. – Jak to?
– To Joelle i Liama trzeba uzdrowić, chociaż jeszcze o tym nie wiedzą. – Kto to jest Liam? Carlynn śledziła lot pelikana na tle oceanu w obramowaniu z cyprysów. – Mężczyzna, który zapomniał o istnieniu muzyki w swoim życiu. I mężczyzna, w którym zakochała się Joelle. – Spojrzała z ukosa na Mary. – A przy okazji mąż Mary, kobiety po wylewie. – Aha. – Mary pokiwała głową ze zrozumieniem. O zakazanej miłości, miłości, którą trzeba ukrywać przed światem, wiedziała wszystko. Podobnie jak Carlynn.
29 San Francisco, 1962 Carlynn weszła do sali szpitalnej, gdzie na łóżku pod oknem leżał chłopczyk. W pomieszczeniu panował mrok, nie licząc słabej lampki na stoliku nocnym, matka siedziała na krześle przy łóżku. Carlynn nie znała tego dziecka ani jego matki, lecz z samego rana dostała wiadomość od lekarza prowadzącego z prośbą o konsultację. Słynęła jako zdolny pediatra. Nikt oprócz Alana nie pojmował głębi owego talentu, jednakże koledzy po fachu wzywali ją regularnie do swoich pacjentów, którzy wymykali się jednoznacznej diagnozie i terapii. Prowadzili z Alanem wspólną przychodnię przy Sutter Street, gdzie Carlynn zajmowała się dziećmi, Alan zaś przyjmował dorosłych. Oczywiście formalnie. W rzeczywistości często wzywał ją do swoich pacjentów, mając nadzieję, że jej intuicja podsunie mu lepszą metodę leczenia. Praca przynosiła satysfakcję, Carlynn czuła się do niej stworzona. A jednak czegoś jej brakowało. Dzień w dzień, od rana do nocy leczyła cudze dzieci, ale wciąż nie miała własnego. Przed rokiem Alan dowiedział się, że jest bezpłodny. Nie doczekają się własnego potomstwa, chyba że adoptują, a żadne z nich nie czuło się na to gotowe. Przyszło jej na myśl, czy nie spróbować wyleczyć Alana, ale nie chciała robić z niego królika doświadczalnego, a on sam nic takiego nie zaproponował. Wiadomość, że nie będą mieć dzieci, wpędziła Carlynn w lekką depresję, którą ukrywała, żeby nie dobijać i tak już zgnębionego Alana. Tylko niesłabnąca fascynacja swoim darem dodawała jej sił. Całymi dniami przelewała energię na pacjentów, wieczorami jednak padała z nóg i wiedziała, że Alan się o nią martwi. – Pani Rozak? – odezwała się łagodnie do matki siedmiolatka. – Tak. – Kobieta wstała na powitanie. – Jestem doktor Shire. Przysłał mnie doktor Zieman. – Nie spodziewałam się kobiety – odparła pani Rozak z nieukrywanym rozczarowaniem. – No tak, często zaskakuję ludzi. – Carlynn się uśmiechnęła. – Jest jeszcze jeden doktor Shire, prawda? Mężczyzna? – To mój mąż. Ale on leczy dorosłych. Jestem jedynym pediatrą w rodzinie. – Ach tak... – Kobieta spojrzała na syna, który leżał z otwartymi oczami, lecz odkąd Carlynn weszła do sali, nie dawał znaku życia. – Doktor Zieman wspomniał, że jest pani jedyną osobą, która może pomóc mojemu synkowi. – Zniżyła głos prawie do szeptu, jakby nie chciała, żeby usłyszał. W jej małych, szarych oczach lśniły łzy, a twarz miała czerwoną od płaczu. Carlynn przysunęła się i dotknęła jej ręki. – Chciałabym go zbadać – powiedziała. Kobieta kiwnęła głową i usunęła się na bok.
Carlynn przysiadła na krawędzi łóżka. Przypomniała sobie, że chłopiec ma na imię Brian; nie spał, tylko w milczeniu wodził za nią szklistym wzrokiem. Niemalże widziała płonącą w nim gorączkę. Dotknęła jego czoła i aż cofnęła rękę. – Nic nie jest w stanie zbić gorączki – odezwała się matka. – Cześć, kochanie – powiedziała cicho Carlynn do chłopca. – Słyszysz mnie? Prawie niezauważalnie kiwnął głową. – Słyszy – wtrąciła matka. – Boli, nawet kiedy kiwasz głową? – zapytała Carlynn, a on potwierdził. Chciała poprosić matkę, żeby wyszła, ale po namyśle dała spokój: niech zostanie, byle siedziała cicho. Zwykle nie robiła tego w obecności członków rodziny; bywali zaniepokojeni jej bezczynnością. Zachodzili w głowę, po co została wezwana, jeżeli nie robi nic, żeby im pomóc. Ta kobieta była jednak bardzo niespokojna, więc być może Carlynn zdoła pomóc nie tylko jej synowi. – Z tyłu? – Dotknęła karku Briana. – Tutaj boli? Coś szepnął i nachyliła się, żeby usłyszeć. – Wszędzie – powiedział, a ona spojrzała na niego ze współczuciem. Wstała, uśmiechnęła się przelotnie do jego matki, po czym sięgnęła po kartę pacjenta i ją przejrzała. Wykluczono gorączkę reumatyczną, zapalenie opon mózgowych oraz inne możliwe przyczyny, również te mniej oczywiste. Gdzieś w ciele istniał stan zapalny – wyniki badania krwi na to wskazywały – ale przyczyn nie ustalono. Prawdę powiedziawszy, wcale jej nie interesowały, chyba że w grę wchodziło coś, co można usunąć albo naprawić, jak pęknięty wyrostek. W razie wykluczenia powodów typowych w danej sytuacji, ustalanie przyczyn nie leżało w gestii Carlynn. – Nikt nie wie, co mu dolega – powiedziała pani Rozak. Carlynn raz jeszcze zerknęła na kartę, z której wynikało, że podjęto każdą możliwą próbę leczenia. Metoda, której go teraz podda, miała niewiele wspólnego z umysłem, za to wszystko z sercem. Ponownie usiadła na brzegu łóżka i spojrzała na matkę Briana. – Teraz poproszę, żeby pani się nie odzywała, dobrze? To bardzo ważne, więc gdyby miała pani coś do powiedzenia, proszę zaczekać na mój znak. Chciałabym skupić całą swoją uwagę na Brianie. Kobieta skinęła głową, po czym cofnęła się i przysiadła na skraju wolnego łóżka. Carlynn przemówiła do Briana ściszonym głosem, ujmując oburącz jego małą rączkę. – Nie sprawię ci bólu. Będę do ciebie mówić, ale ty nie musisz mi odpowiadać. Nie zadam ci żadnych pytań, więc nie martw się odpowiedzią. Po prostu jakiś czas będę mówić i mam nadzieję, że cię nie znudzę. – Uśmiechnęła się. Mówiła o pogodzie, o tym, że Jankesi wygrali mistrzostwa, o tym, jak włosy połyskują mu w świetle lampki. Mówiła o nadchodzącym Halloween i nowym filmie Cudotwórca oraz tym, jaka silna i twarda była w dzieciństwie Helen Keller. Mówiła dopóty, dopóki na dobre nie utkwił w niej wzroku. Wówczas delikatnie zsunęła mu kołdrę do pasa. – Teraz cię dotknę, bardzo delikatnie – zapowiedziała. – Nic a nic nie będzie bolało. Przez szpitalną koszulę położyła mu jedną rękę na rozgrzanym brzuchu, a drugą wsunęła pod plecy. – Teraz pomilczę chwilę, Brianie. Przymknę oczy, możesz zrobić to samo, jeśli chcesz.
Zamknęła oczy i zrobiła to, co stało się jej drugą naturą. Wszystko wewnątrz niej, wszystkie jej myśli, nadzieje i ciepłe uczucia przelała w niego. Czuła, jak energia przenika ciało chłopca, od jednej jej ręki do drugiej. Czasem uzdrawianie przychodziło jej łatwo, i dziś tak właśnie było. – Masz w sobie światło, Brianie – mówiła cicho, nie odrywając rąk od jego drobnego, rozgrzanego ciała. – To nie jest gorące światło, jak żarówka, tylko chłodne, niczym woda w jeziorze, od którego powierzchni odbija się słońce. Czuję, jak wnika w ciebie z moich rąk. – Nie musiała nic mówić – to nie była hipnoza – lecz mówienie czasem pomagało i mogło pomóc w przypadku tego chłopca. Otworzywszy oczy, ujrzała, że on leży z zamkniętymi, wsłuchany w jej słowa, z leciutką zmarszczką między delikatnymi brwiami. Kochany chłopczyk, pomyślała i znów zacisnęła powieki. Po chwili cofnęła ręce. Zauważyła, że chłopiec śpi; twarz mu się wygładziła i Carlynn zrozumiała, że wyzdrowieje. Czasem nie miała pewności, a w zasadzie rzadko. Tym razem jednak nie miała co do tego wątpliwości. Wstała i przycisnęła palec do ust, żeby pani Rozak nie budziła syna. Zbliżyła zegarek do światła. Spędziła tu całą godzinę, która minęła tak szybko jak kwadrans. Wyszły na korytarz. – I jak pani uważa? – zapytała kobieta, kiedy znalazły się w rzęsistym blasku. Biedaczka była kompletnie skołowana tym, co zobaczyła, i Carlynn pomyślała, że może popełniła błąd, pozwalając jej zostać. Nie zdawała sobie sprawy, ile czasu spędzi z Brianem. – Myślę, że Brian wyzdrowieje – oznajmiła. – Ale co mu dolega? – Nie jestem pewna – przyznała uczciwie Carlynn. – Ale moim zdaniem kryzys został zażegnany. – Na jakiej podstawie pani tak twierdzi? – Na twarzy kobiety malował się obłęd, drżącą ręką wytarła łzę z policzka. – Nawet go pani nie zbadała. Fakt. Nie osłuchała mu serca ani płuc, nie zajrzała do uszu ani gardła; zapewne powinna była odegrać ten spektakl, ale odzwyczaiła się od udawania. Niepotrzebnie się tym rozpraszała. Uśmiechnęła się do pani Rozak. – Zbadałam go na swój sposób – oświadczyła. – I mam silne przeczucie, że Brian wyzdrowieje. Za tydzień będzie się bawił z kolegami. Może wcześniej. Nie chciała odpowiadać na więcej pytań. Nie mogła. Dostała zawrotów głowy i wiedziała, że upadnie, jeśli stamtąd nie ucieknie. Przeprosiła oszołomioną kobietę i poszła do łazienki. Tam umyła ręce zimną wodą, strzepnęła je po bokach, a następnie ochlapała twarz, próbując odzyskać część energii, którą przed chwilą oddała. Boże, jaka była senna! Raz czy dwa uległa pokusie i zdrzemnęła się na sedesie, z głową opartą o ścianę. Ale dzisiaj nie było czasu. Wyszła z łazienki i udała się do dyżurki, skąd zadzwoniła do lekarza, Ralpha Ziemana, który skierował ją do chłopca. – Byłam u Briana Rozaka – oznajmiła. Nigdy nie wiedziała, co mówić w takich
sytuacjach. Jak wytłumaczyć, że nie umie postawić konkretnej diagnozy ani zaproponować leczenia? Czuła, iż jest tematem rozmów kolegów po fachu, którzy się zżymali, że kobieta ich wyręcza w sytuacjach, gdzie sami są bezradni. Jednakże pewna grupa, do której należał Ralph Zieman, zaczynała rozumieć i akceptować, że Carlynn odbiega od schematu. – Spędziłam z nim około godziny – ciągnęła. – Ja też nie jestem pewna, co mu dolega, myślę jednak, że do rana nastąpi poprawa. Ralph Zieman zwlekał chwilę z odpowiedzią. – Jeśli to prawda, Carlynn, radziłbym ci otworzyć własną szkołę medyczną. Zapiszę się pierwszy. Carlynn się roześmiała. – Tylko rano daj mi znać, jak tam Brian – poprosiła. Dwa miesiące później zrozumiała, że zgodą na pozostanie w sali matki Briana Rozaka odmieniła swoje życie. Właśnie wchodziła do domu, gdy zabrzęczał telefon. Dzwoniła Lisbeth. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? – krzyknęła do słuchawki. – O czym? – Carlynn zmarszczyła brwi. – O „Life Magazine”, konspiratorko. Carlynn miała za sobą ciężki dzień i nie mogła się połapać, o co chodzi. Wreszcie się poddała. – Pojęcia nie mam, o czym mówisz. – Żartujesz sobie. Carlynn się zirytowała. – Bynajmniej. – Właśnie kupiliśmy nowy numer „Life”, ten z kubańskim kryzysem na okładce, a tu proszę! Obszerny artykuł na twój temat, zatytułowany Prawdziwa cudotwórczyni. Calutki o tobie, siostrzyczko! Carlynn usiadła z rozdziawionymi ustami. – Ja... To bez sensu. Nic nie rozumiem. – Mam ci przeczytać? – Tak, zdecydowanie. Lisbeth zaczęła czytać i nagle wszystko ułożyło się w logiczną całość. Matka Briana Rozaka była dziennikarką „Life Magazine” i uznała, że cudowne uzdrowienie syna to sprawka czarodziejskich sztuczek młodej lekarki, Carlynn Shire. Pani Rozak zasięgnęła języka. Rozmawiała z lekarzami, którzy ufali zdolnościom Carlynn, i takimi, którzy uważali je za podejrzane, wytropiła też kilkoro pacjentów, którym pomogła na przestrzeni lat. Jednym słowem, odmalowała Carlynn jako świętą, geniusza, wariatkę i szarlatankę w jednej osobie. Ale w okolicach Zatoki roiło się od ludzi pełnych nadziei, i następnego dnia poczekalnia przychodni pękała w szwach. Telefony się urywały, a w środku dnia musieli wezwać dziewczynę na pomoc, żeby dać recepcjonistce chwilę wytchnienia. Carlynn pracowała do dziesiątej wieczorem i do północy w dniu kolejnym, a gdy trzeciego ranka od pojawienia się artykułu nie dobudził jej nawet budzik, stwierdziła, że tak dalej być nie może. Nie
mogła przyjmować każdego, kto się do niej zgłaszał. Praca ją wyczerpywała, psychicznie i fizycznie. Lecz jak miałaby odmawiać potrzebującym? Jeszcze gorsza była świadomość, że nie jest w stanie pomóc wszystkim, których przyjęła: nie rozumiała, dlaczego tak się dzieje. Niektórych, jak na przykład Briana Rozaka, wyleczyła bez najmniejszego problemu. W przypadku innych nie wiedziała, od czego zacząć, jakby intuicja ją opuszczała. Dlaczego jedna metoda raz skutkowała, innym razem nie? Czemu słowa czasami pomagały, a czasem wręcz przeciwnie? Carlynn nie znała odpowiedzi na własne pytania, a im więcej ludzi do niej przyjeżdżało, tym bardziej jej ów fakt przeszkadzał. Niekiedy czuła się bardzo osamotniona. Była jedyną osobą, która umiała to robić. Bezcenną. Niezastąpioną. I przerażało ją to, zamiast jej schlebiać. Alan wspierał żonę i jej zazdrościł. Błagał, żeby go nauczyła tego, co potrafi, ale bez względu na czas spędzony z pacjentem, żarliwą rozmowę, spoglądanie w oczy i trzymanie za rękę, jego starania okazywały się bezowocne. Mimo to Carlynn wiedziała, że jest z niej dumny. Dumny i uszczęśliwiony rozgłosem, przysporzył im bowiem więcej pacjentów, niż mogli przyjąć. Próbował ją chronić, kładąc kres nieumówionym wizytom, i zatrudniał pielęgniarki, których zadaniem było wskazanie najbardziej potrzebujących. Czasami sama rezygnowała, wiedząc z góry na podstawie rozmowy telefonicznej lub w cztery oczy, że nie będzie mogła im pomóc. Po prostu wiedziała i już. Wnioskowała to z ich głosów albo słów. I nie potrafiła tego wytłumaczyć nikomu, nawet mężowi. Jedną z takich osób była jej matka. Starała się odwiedzać ją co miesiąc, czasami z Alanem, czasami sama. Delora nigdy nie pytała o Lisbeth, a jeśli Carlynn coś o niej wspominała, matka udawała, że prócz narastającej ślepoty i artretyzmu dokucza jej także głuchota. Kiedyś dziennikarz zapytał, ile ma dzieci. „Jedno”, odpowiedziała. Carlynn początkowo miała wyrzuty sumienia, nadal tam jeżdżąc, lecz Lisbeth na to nalegała. Ktoś musi dopilnować, żeby Delora o siebie dbała i chodziła do okulisty, twierdziła. Dlatego przekonywała siostrę, aby nie zrywała kontaktu z matką, i Carlynn w duchu odetchnęła. Nieważne, jak okropni bywają rodzice, obowiązkiem dzieci jest o nich dbać. Matka zyskała w okolicy pewną sławę, chociaż nigdy nie była zupełnie nieznana. Teraz jednak, gdy rozeszła się wieść o zdolnościach Carlynn, dziennikarze pchali się drzwiami i oknami, zabiegając o wywiady. Bywało, że zwracali się do niej z prośbą o załatwienie im wizyt, żeby Carlynn uzdrowiła ich z wrzodów lub nowotworów. Delora była niepocieszona, że sama nie stanowi lepszej reklamy: Carlynn nie potrafiła wyleczyć jej z artretyzmu ani zatrzymać postępującej utraty wzroku. Próbowała, w czasie każdej wizyty napełniała matkę swoją energią, aż sama opadała z sił i potem spała godzinami. Lecz nic nie działało i Carlynn nie była tym szczególnie zdziwiona. Jej matka należała do osób, które odesłałaby z kwitkiem z przychodni, wiedząc, iż bez względu na swoje starania nic nie wskóra. Nie wyleczy jej oczu ani kolan. Ani narcyzmu. A już na pewno nie okrucieństwa wobec niechcianej drugiej córki.
30 Liam wszedł do pokoju Mary z gitarą w futerale. Joelle siedziała na łóżku Mary, a Carlynn na krześle; ta pierwsza uśmiechnęła się do niego, a druga podniosła głowę. – Świetnie! – zawołała. – Jestem z ciebie dumna. Przed tygodniem na przekór jej prośbie nie przyniósł gitary. Nie tknął jej od dnia narodzin Sama. Wmawiał sobie, że trzeba założyć nowe struny. I palce mu się odzwyczaiły. Miał mnóstwo wymówek. Ale przede wszystkim nie chciał grać na czymś, co miało tak ścisły związek z jego życiem z Marą. Obawiał się tego, co mógł wówczas poczuć, a nie chciał tak się odsłaniać, zwłaszcza w obecności Carlynn i Joelle. Nie podobało mu się, jak Carlynn wtargnęła w jego życie. Musiał jednak przyznać, że wprowadzała do pokoju Mary dziwną atmosferę, aż go ciarki przechodziły. Odkąd się pojawiła, w Marze zaszła zmiana. Nawet fizjoterapeuta to przyznał. Sprawniej wodziła wzrokiem za pluszową maskotką. Wydłużyły się jej okresy czuwania, a prawa ręka nie tylko się wzmocniła, lecz także jej ruchy stały się bardziej celowe, co było nie do pomyślenia przed pojawieniem się Carlynn. Fizjoterapeuta utrzymywał jednak, że o cudzie nie ma mowy. Często po etapie zastoju osoba, która przebyła wylew, wykazuje oznaki poprawy. Jeśli chodzi o ten przypadek, nie należy robić sobie nadziei. Upośledzenie umysłowe Mary pozostanie na tym samym poziomie, nawet jeśli rozwinie pewną sprawność mięśniową. Wprawdzie nie przyniósł ostatnio gitary, ale musiał przyznać, że było prawie miło. Przytargał kilka nagrań ich koncertów. Słuchali muzyki, Carlynn wyczyniała jakieś cuda z rękami Mary, a piosenki nasunęły wspomnienia różnych sytuacji i znów się z Joelle pośmiali. W pierwszym tygodniu, kiedy posłusznie opowiadali o wspomnieniach związanych z Marą, śmiech zdawał się trochę wymuszony. Kiedy się ostatnio razem śmiali? Ale w zeszłym tygodniu było już lepiej. Nie postrzegał już Joelle jako obcej osoby czy też – jak wytknęła mu Carlynn – jakiegoś potwora, którego trzeba unikać za wszelką cenę. W zasadzie zdawała się zupełnie nieszkodliwa, a jej towarzystwo sprawiało mu pewną przyjemność, zwłaszcza że miało przynieść pożytek Marze. Tak było przez pierwszy rok: tyle rzeczy robili razem, a wszystkie w imię pomocy Marze. Dopiero gdy zrobili coś tylko dla siebie, sprawy wzięły w łeb. Joelle wróciła do pracy tydzień przed zalecanym czasem, ale chyba nic jej nie dolegało. Z ciążą było jej do twarzy. Jej drobna postura, długie włosy i odzież, która podkreślała coraz większy brzuszek, wzbudzały pochlebne komentarze co do jej wyglądu. Ale czy tylko on uważał, że jest przy tym bardzo, ale to bardzo pociągająca? Zawsze dostrzegał coś prowokującego w jej kruchej sylwetce oraz tym, jak jej ciemne włosy opadały na piersi. Nadal pamiętał ich ciężar na swoim ciele, pamiętał ich dotyk. To wspomnienie nachodziło go w najmniej spodziewanych i stosownych chwilach – na przykład kiedy pracował z rodziną chorego na raka albo w trakcie spotkania z pracownikami pogotowia – był zły na siebie, że nie potrafi nad nim zapanować. Wszyscy w szpitalu nadal spekulowali co do okoliczności, w jakich zaszła w ciążę. Brał
udział w tych rozmowach, udając Greka. Ludzie myśleli, że wie, tylko nie chce nic mówić, nie z uwagi na swój udział, lecz przyjaźń z Joelle. Według najnowszych pogłosek zaszła w ciążę w wyniku zapłodnienia in vitro, a dawcą spermy był jeden z jej sąsiadów gejów. Liam nie wyprowadzał ich z błędu. Ostatnio tylko żył w strachu, że dziecko może wyglądać jak Sam, z charakterystycznymi jasnymi loczkami. Denerwowało go, że tamta noc nie pozwala o sobie zapomnieć. I nie pozwoli: już zawsze będzie dawać o sobie znać, najpierw pod postacią ciąży, a potem dziecka. Nie wiedział, na czym będą polegały jego relacje z tym dzieckiem. Na razie wcale ich sobie nie wyobrażał. Powiedział Sheili, że Joelle spodziewa się dziecka; nie chciał, by dowiedziała się przypadkiem. Udał niewiedzę co do okoliczności. Odniósł wrażenie, że teściowa obrzuca go podejrzliwym spojrzeniem. Gdy otwierał futerał i wyciągał gitarę, czuł na sobie wzrok Mary. Czy widok instrumentu, na którym kiedyś grała tak dobrze, na pewno lepiej od niego, wyprowadzi ją z równowagi? Lecz uśmiechała się jak zawsze, bez śladu melancholii: ot, czysta radość, która stała się nieodłącznym aspektem jej osoby. – No dobrze. – Carlynn podniosła się z krzesła. – Tu ci będzie wygodnie? – Wskazała na siedzisko z prostym oparciem i Liam pokiwał głową. – Tak jest – odparł, a Joelle posłała mu figlarne spojrzenie. – Chcesz ze mną zaśpiewać, Jo? – zapytał. – Wykluczone – odparła. Usiadła na krześle, a Carlynn zajęła jej miejsce na łóżku i przystąpiła do masowania. Zaczął od There but for Fortune, a potem zagrał i zaśpiewał kilka piosenek pod rząd, czując się jak ryba w wodzie. Przestało go obchodzić, jaki mają wpływ na Marę. Znalazł się w swoim własnym świecie i było mu tam dobrze. Zagrał jedną ze swoich ulubionych piosenek, żywą melodię na kreolską nutę. – Och! – Joelle westchnęła, kładąc ręce na brzuchu. – Ona tańczy. Przestał grać i popatrzył na nią. – Ona? – spytał, a Joelle pokiwała głową. Nie wiedzieć czemu, nie brał pod uwagę dziewczynki. Prawdę mówiąc, chłopca też nie brał, skoro już o tym mowa. Nie przypisywał dziecku żadnej tożsamości. Lecz teraz, gdy śpiewał, nie mógł się uwolnić od obrazu kędzierzawej blondyneczki. – Zagraj piosenkę, którą napisaliście z Marą dla mnie – poprosiła Joelle, kiedy skończył. – Pod warunkiem, że zaśpiewasz ze mną. – Zwariowałeś? – Daj spokój – rzucił, chociaż wiedział, że fałszuje. – Dla jaj. Przecież nie musi być ładnie. Joelle poprawiła się na krześle i wyprostowała plecy, czym go roześmieszyła. – Tak, tak, tylko się nie garb – powiedział. – Może twój problem ze śpiewem bierze się z pleców. Łypnęła na niego spod ciężkich powiek. – Przestań się nabijać, bo nie zaśpiewam – ostrzegła. – Masz rację. Przepraszam. – Zagrał kilka pierwszych taktów i zaczął śpiewać, a Joelle razem z nim. Boże, brzmiała strasznie. Gorzej niż pamiętał, aż z trudem zachowywał
powagę. Zerknął na Carlynn, która wciąż masowała sumiennie dłonie Mary, ale też przygryzała wargę, żeby się nie roześmiać. Kiedy skończyli, Joelle wyglądała na całkiem zadowoloną z siebie. Na chwilę zapadła cisza. Wreszcie odezwała się Carlynn. – Maro, kochanie – powiedziała, nie przerywając masażu. – Możesz spać spokojnie, Joelle nigdy cię nie zastąpi.
31 San Francisco, 1964 Płynęli nową łodzią Gabriela, piękną dwumasztową jolką długości trzynastu metrów, i Lisbeth poczuła miły dreszczyk, gdy odbijali od brzegu China Basin. Carlynn i Alan im towarzyszyli; widziała nerwowy uśmiech siostry, kiedy mijali falochron i znaleźli się w Zatoce San Francisco. Lisbeth i Gabrielowi udało się namówić Carlynn, żeby do nich dołączyła: było dla nich niezmiernie ważne ochrzcić łódź w towarzystwie jej i Alana. Lisbeth wiedziała, ile kosztowało siostrę wejście na pokład, tym bardziej więc się cieszyła, że wieje delikatny wietrzyk, świeci słońce i jest ciepło jak na sierpniowy ranek. Carlynn jest zbyt blada, stwierdziła Lisbeth, obserwując twarz siostry muskaną promieniami słońca. Blada, ale piękna, o rysach identycznych jak te, które Lisbeth codziennie oglądała w lustrze. Bliźniaczki nadal ważyły tyle samo: pięćdziesiąt trzy kilo. Ostatnio chodziły nawet do tego samego fryzjera, choć Lisbeth kręciła włosy pod spód, a Carlynn wywijała je na zewnątrz. Lisbeth miała rozstępy na piersiach, udach i brzuchu po schudnięciu, lecz nie licząc tych niewielu różnic, wyglądały tak, jak na bliźniaczki przystało. Ale martwiła się o Carlynn. Odkąd się dowiedziała, że nie będą mogli mieć dzieci, nie była sobą. Czasem wydawało się, że żyje z konieczności, a jej uśmiech, jeżeli w ogóle się pojawiał, wyglądał sztucznie. Alan również się niepokoił. Wyznał Lisbeth, że zasugerował żonie wizytę u psychiatry, obawiając się, że napięcia w pracy, a do tego dojmujący smutek mogą doprowadzić ją do załamania nerwowego. Carlynn ucięła, że nie ma na to czasu. „Przecież jej nie zmuszę”, skwitował Alan. „Nie pozostaje mi nic innego, jak się o nią bać”. Był przygnębiony, i Lisbeth objęła go na pocieszenie. Ale nie umiała powiedzieć nic, co przyniosłoby mu otuchę, podzielała jego niepokój. Gabe przeszedł ostrożnie po wąskim bukszprycie nad powierzchnią wody, aby postawić kliwer, i Lisbeth parsknęła śmiechem, gdy siostra skuliła się na widok szwagra balansującego na desce. Nie odważyła się jej powiedzieć, że w marynarskim żargonie bukszpryt nosi nazwę „wdowiego”. – Wciągnę grotżagiel, jeśli weźmiesz kliwer – powiedział Gabriel do żony po powrocie na pokład. Lisbeth przytrzymała kliwer, a Gabriel wciągnął grot, postawił żagle i zgasił silnik. Sunęli po wodzie, a jedynym dźwiękiem, jaki im towarzyszył, był łopot wiatru w płótnie. – Tylko chwilę popłyniemy pod wiatr, Carlynn – uspokajał ją Gabriel. – A potem gładko wrócimy z wiatrem do brzegu. W porządku? Jesteś gotowa? – Nigdy nie będę – stwierdziła Carlynn. – Czy nie płynęliśmy przypadkiem pod wiatr, gdy wypadłam za burtę, Lizzie? – Owszem, ale to się nie powtórzy – zapewniła siostra.
Gabriel wskoczył na kokpit. – Cała naprzód! – zawołał, obracając ster, a Lisbeth puściła kliwer. Żagle zatrzepotały dziko nad ich głowami i Lisbeth wciągnęła lewy szot. Łódź halsowała z boku na bok, kiedy przepływali pod mostem Bay. Żeglowanie nową łódką i tak byłoby frajdą, lecz Lisbeth cieszyła się tym bardziej, że posiadła umiejętność nieosiągalną dla Carlynn. Żałowała tylko, że ta nie podziela jej radości. Kurczowo trzymała się Alana, z twarzą wykrzywioną strachem, choć Gabriel dokładał wszelkich starań, aby nie przechylali się zbyt mocno na żadną ze stron. – Spójrzcie na most Golden Gate. – Alan wskazał na pomarańczową konstrukcję, która pojawiła się w oddali. Wprawdzie niebo nad nimi było czyste, ale nad mostem unosiła się upiorna mgiełka, snuła między linami i zasłaniała wieżyczki. – Byłyśmy z Carly na ceremonii jego otwarcia. – Lisbeth próbowała skłonić ją do rozmowy. Siostra spojrzała na nią z uśmiechem zatytułowanym „silę się na dziarską minę”. Gdy wreszcie odpłynęli od brzegu, popłynęli z wiatrem i przestało nimi tak kołysać. – Chwała Bogu. – Carlynn westchnęła głęboko. – Możesz się odprężyć, Carly – powiedział Gabe. Gdy popłynęli z wiatrem, powietrze znacznie się ociepliło, i Lisbeth namówiła siostrę, aby zdjęła kurtkę i wygrzała się na słońcu, podczas gdy mężczyźni rozmawiali o sporcie. Patrzyła na Gabriela. Miał na sobie koszulkę z krótkim rękawem; mięśnie grały mu pod ciemną skórą, wciąż silne i pięknie zarysowane, i nawet pożałowała, że nie są sami, tak aby mogli zejść pod pokład do pięknej kabiny i kochać się na koi. Uważała, że z wiekiem staje się coraz przystojniejszy. Przerażało ją czasem, że jest między nimi jedenaście lat różnicy. Nie mogła znieść myśli, że miałaby go stracić. Na szczęście rok po ślubie rzucił palenie. Po upływie około pół godziny przyniosła kosz piknikowy z kambuza. Carlynn wyglądała już na bardziej rozluźnioną, a jej uśmiech wydawał się szczery, więc zjedli chleb na zakwasie z lokalnym serem i wznieśli szampanem toast za nową żaglówkę. – Chciałbym, żebyś odeszła od Lloyda i pracowała dla Carlynn i dla mnie – zagaił Alan. Już kiedyś jej to proponował, ale tym razem mówił z całkowitą powagą. – Nasza przychodnia wymyka się spod kontroli. – „Wymyka”? – powtórzyła Carlynn. Lisbeth myślała o tym czasem, ale pracowała u Lloyda Petersona od ponad dziesięciu lat i była wobec niego bardzo lojalna. Lloyd wziął sobie kilku wspólników, a ona szkoliła nowe sekretarki i czerpała z tego ogromną przyjemność. Wiedziała jednak, że Carlynn i Alan nie dają sobie ze wszystkim rady i desperacko potrzebują kogoś z doświadczeniem, kto przyszedłby i ogarnął bałagan. Jeden prosty artykuł w „Life” przed dwoma laty pociągnął za sobą dziesiątki kolejnych i sława Carlynn przerosła ich oczekiwania. Ludzie przyjeżdżali do niej aż z Europy, Afryki i Japonii, miała też pacjentów z pierwszych stron gazet – dwie gwiazdy filmowe, kontuzjowanego baseballistę oraz polityka ze Środkowego Zachodu. Nawet Lisbeth nie wiedziała dokładnie, o kogo chodzi, ponieważ Carlynn uszanowała ich prośbę o dyskrecję. Nie chcieli uchodzić za wariatów, jak często ona sama.
– Chciałbym – podjął Alan, dopijając drugi kieliszek szampana – żeby Carlynn uczyła ludzi tego, co robi. Sama wszystkiemu nie podoła. – Nie będę odmawiać ludziom, co do których wiem, że mogłabym im pomóc – oświadczyła. – Zwłaszcza że nie mam ich do kogo skierować. – Myślisz, że da się tego nauczyć? – zapytał Gabriel. – A może człowiek przychodzi z tym na świat? – Naprawdę nie mam pojęcia. Wiem na ten temat niewiele więcej, niż kiedy miałam szesnaście lat. – Próbowała mnie nauczyć – wtrącił Alan z autoironicznym uśmieszkiem, który tak rozczulał Lisbeth. – Ale jak widać jestem oporny. – Wydaje mi się, że moje... metody, z braku lepszego słowa... można opanować – stwierdziła Carlynn. – Na przekór doświadczeniom Alana. Gdybym umiała określić, co działa, a co nie, gdybyśmy zdołali usankcjonować to, co robię, i przedstawić naukowe uzasadnienie... wówczas mogłabym szkolić innych ludzi, a oni przyuczaliby kolejnych, którzy też uzdrawialiby chorych. Ale to wymaga wieloletnich badań, a teraz nie mam czasu na sen, że nie wspomnę o dodatkowych obowiązkach. – A gdybyś stworzyła instytut, gdzie można by się skupić jedynie na tych badaniach? – Gabriel ukroił plaster sera i podał go żonie wraz z kromką chleba. Carlynn spojrzała na Alana i on odpowiedział. – Rozmawialiśmy o tym. Ale to mrzonka. Nie stać nas na rezygnację z przychodni, a rozruszanie takiego projektu wymagałoby mnóstwa pieniędzy. – Hm. – Gabriel się zamyślił. – Moglibyście robić badania, nie przerywając leczenia ludzi. Potrzebowalibyście tylko dofinansowania, aby móc nieco ograniczyć liczbę pacjentów. – O Boże. – Carlynn wzniosła oczy ku niebu. – Bardzo bym tego chciała! – Lisbeth dawno nie słyszała w jej głosie takiego entuzjazmu. – Mógłbym wam pomóc wystąpić o dotację – ciągnął Gabriel. – W szpitalu wyprodukowałem tyle podań o granty, że mam to w małym palcu. – Do kogo mieliby się zwrócić? – zapytała Lisbeth. Pozyskanie dotacji przez szpital to jedna sprawa. Jak zdobyliby pieniądze na coś, co większość świata uważa za szachrajstwo? – Przydałaby się jakaś sumka na początek – oświadczył Gabriel. – Żeby rozruszać interes, mieć się czym pochwalić. Potem już z górki. – Uśmiechnął się smętnie. – A przynajmniej trochę łatwiej. Zresztą lubię wyzwania. – Mówisz poważnie, Gabe? – upewniła się Carlynn. – Oczywiście. – Byłoby wspaniale. – Alan wyprostował się i mówił z przejęciem: – Osiągnięcia Carlynn byłyby naszym punktem wyjścia, a ja obmyślę kierunek badań. Mógłbyś być naszym księgowym, Gabe. A Lisbeth zajmie się całym kramem. – Jak to nazwiecie? – zapytała wyżej wspomniana. – Instytut Leczniczo-Badawczy San Francisco – oznajmił Alan i zrozumiała, że już się nad tym zastanawiał. – Trzeba umieścić w nazwie nazwisko Carlynn – zauważyła. – Żeby ludzie wiedzieli, kto
za tym stoi. – Ośrodek Leczniczy Carlynn Shire – zaproponował Alan. – Nie – wtrącił Gabriel. – Bez „leczniczy”, to zbyt sugestywne. Ośrodek Medyczny Carlynn Shire wystarczy. – Wy tylko tak sobie marzycie, prawda? – odezwała się Carlynn. – Chcecie mnie zadręczyć. – Wszystko, co jest warte zachodu, zaczyna się od marzeń – stwierdził Alan i podał jej szampan. Carlynn wracała do życia; sama nie wiedziała, jak się od niego oddaliła. Usta jej się nie zamykały, kiedy dzień po rejsie z Lisbeth i Gabrielem jechali w stronę Monterey. – Bardzo, bardzo bym tego chciała – oznajmiła. – Centrum badawcze. Albo instytut. Jak zwał, tak zwał. – Siedziała odwrócona w stronę Alana. Rozmawiali o ośrodku całą noc, a potem rano, lecz skupili się na istocie ewentualnych badań, pomijając kwestie formalne. – Myślisz, że damy radę? Wiem, że stracilibyśmy część dochodu, przynajmniej na początku, ale to takie ważne, Alanie. Tyle pytań pozostaje bez odpowiedzi. Alan puścił jedną ręką kierownicę i ujął dłoń żony. – Nie dbam o pieniądze, Carly. Nieważne, jeśli nie zamieszkamy nigdy w pięknym domu w Pacific Heights. Dla mnie liczą się dwie rzeczy: twoje szczęście oraz pełne wykorzystanie twojego daru. Ośrodek badawczy wydaje się najlepszym rozwiązaniem, aby połączyć jedno z drugim. A Gabe nadał wszystkiemu całkiem realny wymiar. – Przecież nie będzie za darmo pisał dla nas podania. Musimy mu zapłacić. – Tak, musimy mu zapłacić – przytaknął, a ona ucieszyła się, że też o tym pomyślał. – Musimy zatrudnić go na pełen etat, żeby zajął się księgowością oraz szukaniem dofinansowania. – Ty mówisz poważnie! – Carlynn nie kryła entuzjazmu. – No jasne. Musimy go zapytać, czy to zrobi. Wówczas mógłby rozpisać plan biznesowy oraz nasz budżet i wypłacić sobie sutą pensyjkę. A potem spróbujemy ukraść Lisbeth Lloydowi Petersonowi. – To wspaniale! – Wyrzuciła ręce w górę. – Cała nasza czwórka pracowałaby razem. Byłabym przeszczęśliwa. – Po chwili jednak spoważniała i oparła głowę o zagłówek. – Pytanie tylko, od czego zacząć. Gabriel wspomniał, że potrzebny nam kapitał wyjściowy. Skąd się go bierze? Alan zerknął na nią, zwlekając z odpowiedzią. – Dziwię się, że jeszcze na to nie wpadłaś – powiedział cicho i zrozumiała, że nad tym też się zastanawiał. – A kobieta, do której jedziemy? – Mama? Przytaknął. – Co o tym sądzisz? Carlynn wyjrzała przez szybę, kiedy mijali zjazd na Santa Cruz na Jedynce. Delora Kling była niezaprzeczalnie zamożną kobietą. Urodziła się w bogatej rodzinie i odziedziczyła jeszcze więcej po śmierci męża. Stale wspierała organizacje charytatywne. Oczywiście tutaj nie chodziłoby o dobroczynność, nigdy jednak nie wzbraniała się przed nagłaśnianiem
osiągnięć córki. – O niej nie pomyślałam – przyznała Carlynn. – Zobaczymy. W posiadłości przybyła nowa służąca, gruba, harda Murzynka o imieniu Angela, podręczna Delory, a zarazem jej oczy. Carlynn zastanawiała się, czy wzrok matki aż tak się pogorszył. Czy nie zdawała sobie sprawy, że polega na Murzynce? Owszem, zdawała. W czasie lunchu na tarasie opowiadała, jak to wspaniale mieć kogoś, kto znajdzie za nią szczotkę do włosów, której nie odłożyła na miejsce, lub zaprowadzi do krzesła na tarasie, żeby nie wypadła poza krawędź. – Bardzo mi pomaga – chwaliła Delora, nurkując widelcem w sałatce – mimo że jest czarna. Naprawdę nie wiem, jak dałabym sobie bez niej radę. Jej słowa dodały Carlynn otuchy. Może stosunek do Angeli zmiękczy jej nastawienie do Lisbeth i Gabriela. Zerknęła na Alana. – Mamo, chcielibyśmy opowiedzieć ci o pewnym naszym projekcie. – Tak? – Delora podniosła do ust pusty widelec, bo tym razem nie trafiła w sałatkę. Biedna, starzała się przed czasem i Carlynn pękało serce na ten widok. – Proszę, mamo. – Alan przysunął talerz z sałatką i poprowadził rękę teściowej. – Mamy sałatka. – Dziękuję, kochany – powiedziała Delora. – Jakim projekcie? – No więc – zaczęła Carlynn – pamiętasz, iż nigdy nie dawało mi spokoju, że ludzie wątpią w mój dar i że sama nie wiem, czym on tak naprawdę jest? – Mnie dawało. – Uśmiechnęła się z dumą. – Jesteś jedyna w swoim rodzaju, a jeśli ktoś tego nie widzi, to mu współczuję. – Dziękuję – odparła Carlynn. – Widzisz, wpadliśmy na bardzo ciekawy pomysł. Chcemy założyć ośrodek badawczy. Coś w rodzaju instytutu, w którym weźmiemy pod lupę zjawisko uzdrawiania. Nadal przyjmowałabym pacjentów, ale skupilibyśmy się bardziej na badaniach. – Chcielibyśmy sprawdzić, czy dałoby się znaleźć naukowe uzasadnienie dla metod Carlynn – dorzucił Alan. – A później przekazać jej umiejętności innym lekarzom. – To nie umiejętności, a dar – poprawiła Delora, lecz na jej twarzy malował się namysł. – Bardzo ciekawe. Zdradźcie mi coś więcej. Alan nakreślił bardziej szczegółowy obraz ewentualnych badań, a Carlynn ze zdumieniem skonstatowała, że już wszystko przemyślał. Palił się do tego, zawsze fascynowały go alternatywne metody leczenia. Ośrodek badawczy należałby do nich obojga w równym stopniu i pomyślała, jakie to szczęście mieć męża, z którym można dzielić marzenia. – I potrzebujecie pieniędzy na rozruch, tak? – Delora ponownie się uśmiechnęła. – Tak, mamo. I chcielibyśmy zapytać, czy zgodziłabyś się wyłożyć na to pieniądze. – Oczywiście mówimy o inwestycji, żeby pieniądze się zwróciły – zaznaczył Alan. – Nie jesteśmy pewni co do kwoty – uzupełniła Carlynn. – Pomysł jest dopiero w zalążku. Ale pomyśleliśmy, że zapytamy, czy byłabyś zainteresowana. – Bardzo – odrzekła Delora. Patrzyła na ocean, chociaż Carlynn podejrzewała, że ma przed oczami rozmazany obraz. – Poszukacie przyczyn, dlaczego nie możesz przywrócić mi wzroku? – Próbowała znaleźć na stole rękę córki i Carlynn pospiesznie podsunęła jej dłoń.
– Źle to ujęłam, kochanie. Chodziło mi o to, czy spróbujecie ustalić, dlaczego jednym możesz pomóc, a innym nie? – Tak – zapewniła Carlynn. – Takie jest założenie. Czy to nie wspaniałe? – Owszem – przyznała Delora. – Chcecie zatrudnić innych lekarzy? – Nie od razu – odpowiedział Alan. Zerknął niepewnie na Carlynn, ale dokończył normalnym tonem. – Pewnie zaczniemy tylko we czworo. Carlynn i ja zajmiemy się leczeniem i badaniami, Lisbeth administracją, a Gabriel, jej mąż, ma spore doświadczenie w zdobywaniu dofinansowania. Carlynn przygryzła wargę i spojrzała z niepokojem na męża w oczekiwaniu na odpowiedź matki. Uśmiech znikł z twarzy Delory i minęła dłuższa chwila, nim znowu się odezwała. – Tak, dam wam pieniądze na założenie ośrodka – oznajmiła. – Ale pod jednym warunkiem. – Jakim, mamo? – Że twoja siostra i jej mąż nie będą mieć z tym nic wspólnego. Carlynn zerknęła na Alana. – Mamo – perswadował Alan. – Lisbeth i Gabriel mają świetne przygotowanie. Doskonale nadają się do tej pracy i nie mogą się doczekać, aż zaczną. – To był w zasadzie pomysł Gabriela – dodała Carlynn. – Oklaski – burknęła Delora. – Napiszmy mu kartkę z podziękowaniem. – Zrobiła ruch, żeby odsunąć krzesło od stołu, ale Carlynn złapała ją za rękę. – Mamo, odcinasz się od dwojga bardzo wartościowych ludzi. Lisbeth jest twoją córką. Nadal cię kocha. Zawsze mnie namawia, żebym tutaj przyjeżdżała i o ciebie dbała. Uwielbia Cypress Point. Tak bardzo ją zraniłaś, kiedy... – Pomogę wam rozkręcić wasz ośrodek – przerwała jej. – Ale tylko jeśli uszanujecie mój warunek. Carlynn pokręciła głową. – Nie możemy – odparła ze świadomością, jakie to dziwne uczucie sprzeciwiać się matce. – W takim razie znasz moją odpowiedź – ucięła Delora. Przez resztę popołudnia nie padło więcej ani jedno słowo na temat ośrodka i Carlynn z Alanem pomogli Delorze w uporządkowaniu książek w domowej bibliotece. Zrobił się bałagan, stwierdziła matka, więc trzeba ułożyć je alfabetycznie, żeby było łatwiej szukać. Wprawdzie Carlynn nie rozumiała, jak matka przeczyta książki, bez względu na to, jak są ułożone, ale zrobili, co im kazała. Ostatnio matka kipiała chęcią wprowadzania zmian w domu, toteż Carlynn przynajmniej miała poczucie, że może pomóc. W drodze powrotnej zwróciła się do męża. – Zatrudnimy Lisbeth i Gabriela – oznajmiła. Spojrzał na nią kątem oka. – Znasz moje zdanie, Carly. Ale twoja matka nie żartuje. Nie da nam ani centa, jeśli ich zatrudnimy. Słyszałaś, co powiedziała. – W takim razie poszukamy pieniędzy gdzie indziej. Nie będzie dłużej rządzić moim
życiem, mam tego dosyć. Chcę, żeby moja siostra i szwagier z nami pracowali. – Ja też. Gabe na pewno znajdzie sposób na znalezienie dofinansowania. Uśmiechnęła się do niego. – Wiesz, jak się czuję? – spytała. – No jak? – Jakbym miała coś urodzić – powiedziała wesoło. – Jakbym wreszcie miała mieć dziecko. Alan wcisnął hamulec i zjechali na pobocze wąskiej drogi. – Co ty wyprawiasz? – spytała. Zatrzymał samochód i przekręcił kluczyk w stacyjce, po czym wziął ją w ramiona. – Nie masz pojęcia, jak cudownie to słyszeć, Carlynn – powiedział i mocno ją obejmował, dopóki kierowca z tyłu nie zatrąbił. Pochłonęło to dwa lata planowania, jednakże Ośrodek Medyczny Carlynn Shire rozpoczął działanie latem tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku, kiedy ulicami San Francisco spacerowały dzieci kwiaty, Wietnam spowodował falę protestów, a Gabriel zaczął mówić o sobie oraz innych Murzynach „czarni”. Carlynn i Alan wynajęli całe pierwsze piętro budynku przy Sutter Street i przekształcili nową przestrzeń w szereg gabinetów, sal mityngowych i biur dzięki pieniądzom z niewielkiej dotacji, którą udało się zdobyć Gabrielowi. Lisbeth zajmowała się administracją. W miarę jak ośrodek nabierał rozmachu, miała nadzieję z czasem przekazać komuś bardziej żmudne obowiązki, na razie jednak z radością rzuciła się w wir pracy. Pieniądze stanowiły odwieczną bolączkę. W rzadkich wolnych chwilach Gabriel płodził niezliczone podania o dofinansowanie; na razie nie mieli środków, aby zatrudnić go na stałe, więc dalej pracował jako księgowy w szpitalu. Większym problemem były jednak tłumy pacjentów z całego kraju, którzy chcieli poddać się leczeniu w ośrodku bądź zgłaszali się na ochotnika do badań. Alan ich przesiewał, decydując, kto zostanie przyjęty, gdyż leczenie stanowiło tylko cząstkę obowiązków Carlynn. Lecz pomimo starannej selekcji i perswazji Lisbeth, która tłumaczyła przez telefon, że najpierw muszą porozmawiać z Alanem Shire’em, często przed wejściem do budynku czekał na nich rano tłumek pacjentów. Carlynn nie miała serca ich odprawiać, toteż Alan zaproponował, żeby wchodziła tylnymi drzwiami, a petentów pozostawiła jemu. Było niezmiernie ważne, aby Carlynn przyjmowała jedynie garstkę pacjentów tygodniowo. Musiała wykorzystać resztę czasu na rozmowy z prasą oraz spotkania z organizacjami zainteresowanymi wsparciem ich projektu. Alan zwykle przesiadywał z nosem w książkach i czasopismach branżowych, obmyślając kierunki badań. Odkąd postanowili w czwórką stworzyć ośrodek, czarne myśli opuściły Carlynn. Czuła, że jej życie wreszcie nabrało sensu. Nie mogła się spełnić w macierzyństwie, ale z satysfakcją tworzyła coś, co też było jej pragnieniem. Wpływała na ludzkie życie, tak jak zawsze o tym marzyła, i miała nadzieję, że dzięki ośrodkowi wpłynie na o wiele, wiele więcej.
32 Sam spał, a Liam siedział na kanapie w dużym pokoju i grał na gitarze. Przejrzał stare płyty, które schował w pokoju gościnnym, kiedy Mara zachorowała. Kupił nowe struny i nowe nuty, a teraz nie mógł przestać grać. W pracy wciąż myślał o gitarze, pisał piosenki i wymyślał do nich melodie. Wieczorami muzyka zajęła miejsce internetu, gdzie zwykł szukać cudu dla Mary, i z tego powodu czuł lekkie wyrzuty sumienia. Ale pocieszał się, że ma do pomocy wielką Carlynn Shire we własnej osobie. Czegóż więcej mógł chcieć? Przyniósł gitarę na dwa z dotychczasowych spotkań w domu opieki, a ostatnim razem Carlynn kazała posadzić Marę na wózku inwalidzkim. Nadal jej dotykała, oburącz ściskając dłoń, ale w czwórkę tworzyli jakby krąg, i czuł się jeszcze dziwniej niż wówczas, gdy Mara leżała w łóżku. Wpatrywała się w jego palce. Co sobie myślała? Pamiętała, jak sama grała na gitarze? Tęskniła za muzyką? Za nim? Co powiedziałabyś, Maro, gdybyś mogła mówić? Ktoś, kto widziałby jego i Joelle w takich chwilach, wziąłby ich za dwoje starych przyjaciół, którzy swobodnie i regularnie ze sobą rozmawiają, ale tak nie było. Poczucie bezpieczeństwa towarzyszące mu w tym pokoju wyparowywało z chwilą, gdy znajdowali się w cztery oczy lub rozmawiali przez telefon. Wtedy powracał do sztucznych urzędowych rozmów, jakie prowadzili od kilku miesięcy. „Jak się masz?” „Dobrze”. „Jak ci minął dzień?” „Świetnie”. Jej brzuch stawał się coraz większy, ale Liam rzadko do tego nawiązywał. Uważała, że nie dotyczy go ta sytuacja? Myślała, że narodziny córki go nie obchodzą, i nie wie, co u licha ma z tym wszystkim począć? W dwudziestym piątym tygodniu ciąży Joelle stanowiła żywy dowód jego niewierności. I nikt nic nie wiedział. Nikt nawet się nie domyślał. Nikomu nie przyszłoby do głowy łączyć w parę Liama Sommersa i Joelle D’Angelo. Wyciągał starą płytę z pudła na kanapie, gdy na ścianach pokoju dostrzegł błysk świateł. Przed domem stanął samochód. Liam podszedł do okna i wyjrzał. Było to auto Sheili; kiedy otworzyła drzwiczki, zapaliła się lampa wewnątrz. Co tu robiła o wpół do jedenastej w nocy? Otworzył drzwi i wyszedł na ganek. – Sheila? – zawołał cicho, kiedy wysiadała. – Coś się stało? Bez słowa podeszła do schodków, ale zatrzymała się i zadarła głowę. – Musimy porozmawiać – oznajmiła. Jej blond włosy zalśniły w świetle ganku, wzrok miała chłodny. Liam zadrżał. – Proszę. – Cofnął się do sieni i z lekkim niepokojem przytrzymał jej drzwi. – Coś z Marą? – zapytał. – To się jeszcze okaże. – Nie weszła, tylko wpadła do pokoju. Wręcz kipiała ze złości i serce podeszło Liamowi do gardła. – Jak to? Co się dzieje? – Zdjął płyty z kanapy. – Usiądź. – Nie – burknęła. – Postoję. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Właśnie wracam od wróżki – oznajmiła.
Liam się roześmiał. – Słucham? – Jakby mało było uzdrowicielki! – Chodzę do tej wróżki. Jest świetna. Zawsze mówi mi o wydarzeniach z mojego życia, o których nikt nie ma pojęcia. – Uhm – mruknął Liam. – I co ci teraz powiedziała? – Że jesteś ojcem dziecka Joelle. Cholera. Zaśmiał się niepewnie. – Myślałem, że wie o rzeczach, które dotyczą twojej osoby – zauważył. – Skąd może wiedzieć o Joelle, skoro nawet jej nie... – Zamknij się, Liamie! – Nie ma o co się denerwować, Sheilo – powiedział, kierując się w stronę kanapy. – Usiądźmy i poro... – Spójrz mi w oczy i powiedz, że nie jesteś ojcem jej dziecka – zażądała. Próbował. Naprawdę. Ale nie mógł wytrzymać jej wzroku ani wydusić słowa. – Ty świnio! – Zaczęła go okładać swoją wielką, ciężką torebką z białej skóry. Podniósł ręce, żeby się zasłonić. – Świnio! Świnio! – Grzmotnęła go torebką w żebra. – Ty szmaciarzu! Gnoju! – Sheilo! – Złapał ją za nadgarstek i wyrwał torebkę, ale dalej tłukła go pięścią. – Sheilo, przestań! – wrzasnął. – Przestań. Przestań, mówię. Obudzisz Sama. Poskutkowało. Zwiesiła ręce. Tusz spływał jej po policzkach, jasne włosy opadały rzadkimi kosmykami wokół zaczerwienionej twarzy. – Jak mogłeś to zrobić mojej małej dziewczynce? – odezwała się nagle słabym, łamiącym się głosem, a on ku własnemu zdziwieniu ją objął. – Ponieważ – mruknął jej we włosy. – Ponieważ jestem człowiekiem i... i błądzę, nad czym sam ubolewam. Pociągnęła nosem. – Ja też jestem człowiekiem i też błądzę. Ale nie spałam z nikim, kiedy Michael był chory. – Wiem. Byłaś niesamowicie silna. Ale... przepraszam, że to powiem. Nie miałaś trzydziestu czterech lat i nie opłakiwałaś go dzień w dzień, w każdej minucie z kimś, kto kochał go tak mocno jak ty. Odsunęła się od niego i usiadła na kanapie. – Jak długo to trwa? – Wytarła ręką mokry policzek. – Wcale nie trwa – odparł, przesuwając gitarę, żeby usiąść obok. – Zdarzyło się tylko raz. Potem nasze stosunki się ochłodziły. Sama zauważyłaś. Przytaknęła. – Zauważyłam też, kiedy się ociepliły. – Sheilo. – Pokręcił głową. – Kocham Marę. Czuję się podle. Czuję się, jakbym ją zdradził. – Zdradziłeś. Wszyscy wiedzą? – Nikt nie wie. Tylko ty, Joelle i ja. – I Carlynn Shire. – I co teraz? – Sam nie wiem. Joelle i ja nawet o tym nie rozmawialiśmy. Jakoś będę musiał jej
pomóc. Musimy ustalić szczegóły. Zacisnęła pięści. – Kiedy o was myślę... – To nie myśl. Ja nie myślę. Oparła głowę o kanapę i zacisnęła powieki. Minęła dłuższa chwila, zanim się odezwała. – Mara bardziej rusza ręką – powiedziała. – Wiem. – Może kiedyś będzie mogła przytulić Sama. Pokiwał głową, nie miał serca z nią dyskutować. Sheila wstała i podniosła torebkę z podłogi. Liam też wstał i odprowadził ją do wyjścia. – Na razie. Do zobaczenia jutro, kiedy podrzucisz Sama. – Dobrze. – Otworzył drzwi i patrzył, jak schodzi po schodach. – Sheilo? – zawołał, gdy szła przez podwórko w stronę samochodu. – Wróżka naprawdę ci to powiedziała? – Tak – odkrzyknęła. – Ale prawdę powiedziawszy, sama wiedziałam. Wrócił do pokoju i opadł na kanapę, ale nie sięgnął po gitarę. Oparł głowę i wbił wzrok w sufit, po czym przymknął oczy. Powiedział Sheili prawdę, a zarazem skłamał. Twierdził, że nie myśli o nocy, kiedy on i Joelle się kochali. Ostatnio myślał o niej bez przerwy. Myślał o tym, że wieczorami chciałby ją mieć blisko siebie. I wcale nie chodziło o seks. Niezupełnie. Chciał ją tulić i poczuć swoje dziecko przez jej brzuch. Jątrzyło go to od środka i czasami żałował, że się nie wyprowadziła, zabierając ze sobą swój sekret. Byłoby mu o wiele łatwiej.
33 Big Sur, 1967 Mgła doprowadzała do szału. Carlynn jechała Jedynką piętnaście kilometrów na godzinę w obawie, że zjedzie z urwiska prosto do Pacyfiku. Minęło dużo czasu, odkąd tędy przejeżdżała. Pamiętała, że szosa jest zdradziecka i kręta, a zarazem urzekająca. Jednakże teraz, kiedy zbliżała się do mostu Bixby, nie kontemplowała jej uroku. Nigdy nie lubiła tego mostu. Był o wiele za wysoki, przepaść między dwoma klifami dłużyła się w nieskończoność. Nim na niego wjechała, musiała się zatrzymać; przełykając ślinę, zbierała się na odwagę. To tylko droga, powiedziała sobie i ruszyła naprzód. Mgła wirowała pod mostem; może to i dobrze, przynajmniej zasłaniała przepaść między Carlynn a Bixby Creek daleko w dole. Przejechawszy na drugą stronę, odetchnęła głęboko, choć droga, na której się znajdowała, opasująca skały wysoko ponad oceanem, była niewiele lepsza od mostu. Na odcinku między Półwyspem Monterey i Big Sur Jedynka zawsze stwarzała problemy. Albo ją zalewało, albo kamienie się osuwały, a wokół płonął las, jeśli zaś na drodze leżały głazy bądź powalone drzewo, mgła skutecznie utrudniała widoczność. Samochodów też jeździło zaskakująco mało, jak na letni dzień, ale może pogoda odstraszyła turystów. Może mieli dosyć oleju w głowie, by nie siadać za kółkiem w taką mgłę. Penny mówiła, że zakręt do komuny Cabrial znajduje się zaledwie pięćdziesiąt kilometrów za Monterey. Carlynn nie przypuszczała, że będzie to pięćdziesiąt najbardziej żółwich kilometrów w jej życiu. Penny Everett zadzwoniła na początku tygodnia. Carlynn siedziała w swoim gabinecie w ośrodku, przeglądając zarys fantastycznego projektu Alana, kiedy Lisbeth zadzwoniła do niej przez interkom. – Telefon do ciebie – oznajmiła. – Dzwoni Penny Everett! – Żartujesz! – Carlynn odłożyła długopis i podniosła słuchawkę. – Penny? – Och, Carlynn – usłyszała czyjś szept. – Tak się cieszę, że się do ciebie dodzwoniłam. Głos wcale nie brzmiał jak głos Penny i pomyślała nawet, że to może zdesperowana pacjentka dotarła do niej podstępem. Nie byłby to pierwszy raz. – Penny? Co się stało z twoim głosem? Brzmi strasznie. – Wiem. Dlatego dzwonię. Przepraszam, że zawracam ci głowę... na pewno jesteś bardzo zajęta. Ale chciałabym cię prosić o pomoc. To naprawdę była Penny, lecz Carlynn aż się wzdrygnęła na dźwięk jej głosu. Jakby ktoś przetarł jej gardło papierem ściernym. – Co się stało? – Też odruchowo zniżyła głos do szeptu i Penny się roześmiała. – Wszyscy tak robią – stwierdziła. – Każdy szepcze, kiedy ze mną rozmawia. To zaraźliwe. Carlynn zachichotała.
– Tęskniłam za tobą, Penny. Chciałam powiedzieć, że miło cię słyszeć, ale to byłoby kłamstwo. – Mam tak od czterech miesięcy – oznajmiła Penny. Płakała? Carlynn nie była pewna. – Czterech miesięcy! – Wstała i podeszła do okna wychodzącego na ruchliwą Sutter Street. – Kiedy to się zaczęło? – Gdy grałam w musicalu. Małej, niszowej produkcji. Byłam bardzo zestresowana, mój lekarz stwierdził, że to dlatego. Uznał, że muszę zrobić sobie przerwę, a głos na pewno wróci, ale nie wrócił. – Wrzuciłaś na luz? – Tak! – oświadczyła z naciskiem Penny, na ile głos jej na to pozwalał. – Wyjechałam z Nowego Jorku. Wróciłam do Kalifornii i mieszkam w komunie, gdzie nikt nie ma na nic parcia, ludzie żyją w spokoju i harmonii. Minęły dwa miesiące, a ja nadal mówię w ten sposób. – Płakała i Carlynn też poczuła łzy pod powiekami. – Kochana, to musi być przerażające. – Usiłowała wyobrazić sobie życie Penny w komunie. Wyrastały jak grzyby po deszczu, pełne hipisów, którzy rzadko się myli i sypiali z kim popadnie. Nie pociągał jej ten styl życia, lecz jej niekonwencjonalna przyjaciółka pasowała do takiego środowiska jak ulał. – A co najgorsze, w przyszłym roku chcę zagrać w Nowym Jorku w jednej sztuce – ciągnęła Penny. – Oddałabym za to wszystko, Carly. Nosi tytuł Hair, będzie fantastyczna i wiem, że chcą mnie zaprosić na przesłuchanie, ale ja nie mogę. Boję się, że już nigdy nie będę mogła śpiewać. A może nawet mówić. – Dałabyś radę przyjechać do San Francisco? – spytała Carlynn. – Daleko nie masz. Wpadnij do nas na kilka dni, zobaczymy, co da się zrobić. Po drugiej stronie linii zapadła cisza. – Chciałam zaprosić cię tutaj – oznajmiła Penny. – Wolałabym się stąd nie ruszać. Boję się... no wiesz, stresu. Mieszkam w małym domku z dwoma łóżkami. A w zasadzie – zaśmiała się ochryple – mam dwa materace. Na podłodze. Zrobiłabyś sobie krótkie wakacje. – Och, Penny, nie mogę. Jestem uziemiona. – Ale zaczęła główkować. Kilka dni. Big Sur. Smagane wiatrem skały wybrzeża, ocean i malownicza mgła nieporównywalna z tutejszą. Tydzień wolnego. Uwielbiała ośrodek i swoją pracę, ale... Czas spędzony z dawną przyjaciółką w komunie byłby dla niej przygodą. A Penny ewidentnie potrzebowała pomocy. Dlatego nie dała się długo prosić. Jak mogła nazwać tę mgłę malowniczą? Ona wręcz zaślepiała i Carlynn była ciekawa, czy właśnie tak czuje się Delora, błądząc po omacku. Wiedziała, gdzie skręcić, jedynie dzięki temu, ile ujechała. Po pięćdziesięciu kilometrach zaczęła rozglądać się za drzewem. „Sekwoja”, powiedziała Penny. „Nie wiadomo, skąd się tam wzięła. Ciężko ją przeoczyć”. Czyżby? – pomyślała Carlynn. Lecz kiedy już miała dać za wygraną i jechać do najbliższego sklepu bądź restauracji, czegokolwiek, drzewo nieoczekiwanie wyłoniło się z mgły po lewej stronie. Było ogromne i rzeczywiście nie pasowało do otoczenia. Przybito do niego deseczkę, na której biały albo żółty napis głosił: „Cabrial”. Przypomniała sobie, że to nazwa komuny. Penny wspomniała, że teren należał niegdyś do rodziny o tym
nazwisku. Obecnie rządzą tutaj stuknięci hipisi, pomyślała, skręcajac w polną drogę. Kto chciałby mieszkać w takim miejscu? Koszmar w porównaniu z autostradą, stwierdziła, kiedy szlak wił się, piął i zakręcał zamglonym lasem. Wolałaby nie jeździć tędy w porze błota i odmówiła w duchu modlitwę, żeby nie rozpadało się w czasie jej pobytu, gdyż droga stanie się całkowicie nieprzejezdna. Przez ponad sześć kilometrów brnęła przez wyboje i po kamieniach, i dopiero wtedy jej wzrok padł na wskaźnik paliwa: jechała na oparach. – Kretynka – powiedziała na głos. Nigdy się stąd nie wydostanie. Zauważyła kolejną drewnianą strzałkę na drzewie, skręciła we wskazanym kierunku i znalazła się na polanie albo parkingu. Zobaczyła zieloną ciężarówkę oraz białą, sponiewieraną furgonetkę marki Volkswagen. Następnie jej wzrok padł na spory budynek na prawo od pojazdów. Dopiero kiedy zaparkowała obok furgonetki, dostrzegła kobietę zbiegającą po schodach; minęła chwila, zanim ją rozpoznała. Penny! Miała długie, proste włosy w odcieniu ciemnego blondu, z przedziałkiem pośrodku, ubrana była w białą bluzkę wiązaną na karku i miała koraliki na szyi. Brak stanika rzucał się w oczy nawet pomimo mgły. Wyglądała bardziej na lat dwadzieścia niż trzydzieści siedem, dopiero z bliska Carlynn zauważyła drobne zmarszczki na jej twarzy. – Ślicznie wyglądasz! – powiedziała, kiedy się odsunęły. – Ty też! – wyszeptała Penny. Carlynn ponownie ją uściskała, tym razem ze współczuciem. – Biedna Penny. Zobaczymy, co da się zrobić. Kiedyś buzia ci się nie zamykała. – No właśnie wiem. Rodzina mi dokucza, że wyczerpałam swój przydział. Nikogo z tutejszych nie znałam, więc wszyscy biorą mnie za cichą myszkę. Carlynn parsknęła śmiechem. – Uświadomię im, jak sprawy stoją. – Zanieśmy twój bagaż, a potem cię oprowadzę. – Penny chwyciła walizkę Carlynn i poprowadziła przyjaciółkę ścieżką między drzewami. – Carly – powiedziała, wsuwając jej wolną rękę pod ramię. – Musisz wiedzieć, że nie oczekuję po tobie cudów. Wiem, że nie zawsze możesz pomóc. Czytałam w gazecie. – Zrobię, co w mojej mocy – obiecała. – Jesteś niestosownie ubrana – szepnęła Penny. – Wzięłaś jakieś rzeczy na przebranie? – Jasne – odpowiedziała Carlynn. Wyjechała z miasta w południe, a więc wciąż ubrana była jak do pracy, w granatowe spodnie, białą bluzkę i sweterek w biało-niebieską kratkę. Przywiozła ze sobą dżinsy i bluzę; nie mogła się doczekać, aż się przebierze. – Jak tam wasz ośrodek? – zapytała Penny po drodze. – Wspaniale – odrzekła Carlynn, już za nim tęskniąc. – Spełniło się moje marzenie. Chcemy udowodnić, że wielu tak zwanych uzdrowicieli naprawdę pomaga ludziom. – Ty na pewno. Nigdy nie zapomnę, jak wyleczyłaś mi nogę, kiedy spadłam z twojego tarasu. Carlynn się roześmiała. – Nie było w tym mojej zasługi. Pewnie wcale jej nie złamałaś. – Nie bądź taka skromna. A skoro mowa o skromności, witaj w moich progach. – Penny puściła jej ramię i weszła na ganek małego domku. – Zapraszam do środka.
Carlynn ruszyła za nią, zauważając po drodze napis „Bławatek” nad drzwiami. Chatka była maciupeńka. Składała się z saloniku, w którym mieścił się tylko piecyk i stara kanapa, i jeszcze mniejszej sypialni. Dwa materace z rozrzuconą pościelą zsunięte razem pozostawiały zaledwie centymetry wolnego miejsca. – O rany – powiedziała Carlynn. – Przytulnie. Penny prychnęła śmiechem. – Nie ma telewizora – szepnęła. – Ani radia. Tylko śpiew ptaków i szum fal w środku nocy. Carlynn zwróciła uwagę na latarnie na podłodze oraz tycią komódkę. – Macie tu prąd? – zapytała z myślą o swojej suszarce. – Kanalizację? – Nie i nie – odparła Penny. – Jest kilka wspólnych latryn. – Musiała dostrzec niechęć na twarzy przyjaciółki, gdyż znowu się roześmiała. – Przyzwyczaisz się po kilku dniach – zapewniła i spojrzała na granatowe czółenka Carlynn. – Wzięłaś buty na zmianę? – spytała. – Adidasy – odpowiedziała Carlynn. – Zaraz włożę. Przebrała się, po czym wyszły i przespacerowały się po okolicy. Penny znała tam każdy kamień. Objaśniła przyjaciółce co i gdzie, a po jakimś czasie dotarły na polanę, okupowaną przez dzieci – bujały się na huśtawkach z lin zawieszonych wśród gałęzi wielkich drzew i harcowały we mgle. Latryna znajdowała się nieopodal polany, gorsza niż Carlynn się spodziewała, wszyscy bowiem załatwiali się obok siebie. Na widok jedynego prysznica na całą komunę wreszcie zrozumiała, dlaczego hipisi uchodzą za brudasów. Prysznic składał się z węża połączonego z ogromną beczką wspartą na palenisku, w którym trzeba by rozpalić ogień, gdyby komuś zachciało się gorącej kąpieli. – Ale wiesz co – wychrypiała Penny – w głównym domu, obok którego zaparkowałaś, gotujemy posiłki i tam jest kanalizacja, więc nie musisz się martwić o zarazki na talerzu. Słysząc to, Carlynn po cichu odetchnęła. Zastanawiała się, jak szybko może pomóc Penny, żeby długo tu nie zabawić. Czuła się jak w średniowieczu. Stwierdziła jednak, że grunt to pozytywne nastawienie, toteż wieczorem chętnie poszła z Penny na kolację. Usiadły na ławce przy jednym z trzech długich, drewnianych stołów i Carlynn z przyjemnością zajadała warzywa z ryżem i tofu, którego nigdy wcześniej nie próbowała i który o dziwo bardzo jej zasmakował. Penny przedstawiła ją kilku osobom, ale potem nachyliła się, aby jej opowiedzieć o innych znajomych, rozsianych po całym pomieszczeniu. – Spałam z nim. – Wskazała mężczyznę z kędzierzawą szopą bardzo długich, jasnych włosów. – Ma na imię Terence, i Jezu, ale był dobry. – Przymknęła oczy w rozmarzeniu. – Cudowny. I z nim. – Wskazała na młodego Murzyna obok, a następnie na przysadzistą kobietę. – I z nią – dorzuciła. – Z nią? – upewniła się Carlynn, kryjąc zgorszenie. – Tutaj to nic takiego – zapewniła Penny. – Wszyscy śpią ze wszystkimi. – Bierzesz pigułkę, mam nadzieję. – No pewnie. Choć pomyślałam, że jeśli nie odzyskam głosu, zostanę tutaj i będę się mnożyć. To jest takie piękne i naturalne. Odkąd przyjechałam, urodziło się dwoje dzieci. Ojcowie pomagali przy porodzie. Niedługo urodzi się kolejne. – Nachyliła się ponownie, wskazując w stronę bardzo młodej ciemnowłosej kobiety z wielkim brzuchem, która
zaśmiewała się z czegoś, co powiedział jeden z jej sąsiadów. Ale w tym śmiechu było coś wymuszonego, Carlynn wyczuła to z daleka. Nie wiedziała, czy kobieta cierpi fizycznie, czy emocjonalnie, ale coś ją gnębiło. – Jej stary siedzi tam – pokazała Penny. – Johnny Angel. – Johnny Angel? – Carlynn usiłowała zachować powagę. – Naprawdę nazywa się inaczej, ale tak na niego wołają. Z nim też spałam kilka razy. Jest bardzo młody, ale młodzi mogą całą noc, kapujesz. – Spałaś z facetem, którego żona jest w ciąży? – Sama zaproponowała. Tutaj jest inny świat, Carly. Weszła duża kobieta z długimi, siwiejącymi lokami i przysiadła obok Penny. – Jak tam twój głos, Penny? – zapytała. – Bez zmian – poinformowała Penny. – Felicio, to moja przyjaciółka Carlynn. Felicia jest akuszerką. Będzie przy narodzinach dziecka Ellen. – Który tydzień? – spytała Carlynn. – Carlynn jest lekarzem – szepnęła Penny. – Trzydziesty ósmy. – Felicia mówiła donośnym, władczym głosem. Nałożyła sobie solidną porcję warzyw i ryżu. – Ale zdaje się, że urodzi przed terminem. Skarżyła się dzisiaj na ból pleców. Carlynn pokiwała głową. To tłumaczyło wymuszony śmiech. Felicia zerknęła na nią przez stół i przystąpiła do jedzenia. – Masz może jakieś antybiotyki? – spytała. – River ma syfa i mu się skończyły. – Przykro mi, ale nie mam – odpowiedziała Carlynn, choć coś tam zabrała, na wypadek gdyby Penny potrzebowała. Najwyżej zostawi je choremu na rzeżączkę. – Hej, Pen! – zawołał Terence od drugiego stołu. – Koleżanka przyjechała, więc może chcesz spać u mnie? Dasz jej trochę prywatności. – Nie, dziękuję – wychrypiała Penny ponad gwarem rozmów i gaworzeniem dzieci. – Chcę być z nią. – Rozumiem – skwitował z domyślnym uśmiechem, a Carlynn się skrzywiła. – To nie tak – zapewniła. – Jestem mężatką. Wszyscy zarechotali, jakby powiedziała coś zabawnego, a ona się uśmiechnęła. – Zacznijmy leczenie – oznajmiła, kiedy wróciły do Bławatka. Była bardzo ciekawa, czy Penny okaże się podatna na jej dotyk. – Byłoby wspaniale, gdybyś mogła wrócić do Nowego Jorku i zagrać w tym musicalu o fryzjerach. – O fryzjerach? – zdziwiła się Penny. – Czy nie wspomniałaś, że masz wystąpić w... – Och, Hair! – przerwała jej Penny ze śmiechem. – Boże, Carlynn, o fryzjerach! Jesteś niesamowita. – Nie mogła złapać oddechu i Carlynn jej zawtórowała, choć nie bardzo wiedziała, z czego się śmieją. – Hair to musical o Wietnamie, miłości, różnorodności oraz ludziach, którzy troszczą się o siebie nawzajem. Nie ma tam żadnych fryzjerów. Uwielbiam cię, Carly. – Tylko bez takich. – Carlynn się roześmiała. – Nie pójdę z tobą do łóżka. Nie ma mowy. – No tak, jesteś mężatką.
– Żartujesz sobie ze mnie? – Spojrzała na nią z rozbawieniem. Nie czuła się w swoim żywiole, lecz wcale jej nie przeszkadzało, że jest obiektem żartów Penny. – Chodź tutaj. – Wskazała na jeden z materaców. – Ułóż się wygodnie. Penny posłusznie wyciągnęła się na materacu, a Carlynn usiadła obok i wzięła ją za ręce. – Opowiedz, jak to się zaczęło. – Na tym to polega? – zapytała Penny. – Gadasz jak psychiatra? Byłam już u psychiatry. Wcale mi nie pomógł. – Nie jestem psychiatrą, kochana. A teraz gadaj. Jak to się zaczęło. Opowiedziała jej z płaczem, jak któregoś ranka obudziła się bez głosu. Carlynn wyłączyła się na świat zewnętrzny, okrzyki dzieci, sporadyczne śmiechy dorosłych i pobliskie dźwięki gitary. Przymknęła oczy i chłonęła słowa Penny. Czuła, że się uda. Czuła to w dłoniach Penny, w absolutnym skupieniu na jej twarzy. Chwała Bogu. Nie chciała zawieść dawnej przyjaciółki. To może trochę potrwać, ale Penny odzyska głos. Następnego dnia, gdy świat ponownie zbielał od mgły, krzyki Ellen Liszt wypełniły komunę i wszyscy zrozumieli, że rodzi. – Czy mogę pomóc? – zapytała Carlynn, spoglądając przez okno w stronę, skąd dobiegały krzyki. Penny pokręciła głową. – Nie. Uwierz mi, oni tu nie chcą lekarzy. Niespecjalnie im ufają. Chyba że chodzi o antybiotyki na choroby przenoszone drogą płciową, pomyślała Carlynn. Rankiem pracowała z Penny, słuchała głosu przyjaciółki i delikatnie kładła jej ręce na gardle. Podczas lunchu Penny powiedziała coś zupełnie normalnie i wszyscy na nią spojrzeli. Ale znowu zaczęła szeptać, lecz mimo to wstała i odtańczyła taniec radości na drewnianej podłodze. W drodze powrotnej do Bławatka minęły Tęczę, skąd wciąż dobiegały krzyki, a w zasadzie już wrzaski przyszłej matki. Johnny Angel rąbał drewno na opał i nie zauważył ich obecności. – A mówiłaś, że ojcowie pomagają przy porodzie – przypomniała Carlynn. – W większości – uściśliła Penny. – Zdaje się, że Johnny traci głowę. Biedaczek. Jeszcze godzinę pracowały nad głosem, po czym usiadły na kanapie w salonie i zaczęły łatać znoszone dżinsy Penny. Naraz ktoś zatupał na ganku i wpadł Johnny Angel. Twarz miał poszarzałą, w panice machał rękami. – Dziecko nie oddycha! – krzyknął. Carlynn rzuciła robótkę i pobiegła do drzwi, a oni za nią. – Którędy? – spytała, wkraczając w mgłę. Johnny chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę Tęczy, ale tuż przy schodach przystanął. – Tam. – Wskazał drzwi. Carlynn spojrzała mu prosto w oczy. – Ona ciebie potrzebuje. – Złapała go za nadgarstek i niemal powlokła za sobą. Felicia klęczała na materacu między nogami młodej matki, w rękach trzymała sine dziecko. Carlynn uklękła przy niej.
– Pępowina owinęła się wokół szyi – powiedziała Felicia, podając jej dziecko. Carlynn położyła małą na zakrwawionych gazetach na materacu, po czym zrobiła jej sztuczne oddychanie, delikatnie zasłaniając malutkie usta i nosek własnymi ustami i naciskając dwoma palcami kruchy mostek. – Już próbowałam – oznajmiła Felicia, lecz Carlynn dalej dmuchała i naciskała. Po chwili poczuła na ramieniu dłoń Felicii. – Już po niej – powiedziała łagodnie akuszerka. – Odeszła. – Nie! – krzyknęła Ellen, próbując się podeprzeć. – Nie, proszę! Carlynn wsunęła dłoń pod plecy noworodka, drugą przykryła pierś i przywarła ustami do jego skroni. Przymknęła oczy, usiłując tchnąć w nie każdą cząstkę swojej siły i energii. Zaczęła się kołysać, bardzo powoli, w rytm oddechu. Nie wiedziała, jak długo tak siedzi, z dzieckiem w objęciach, po pewnym czasie poczuła jednak drżenie pod prawą ręką i skurcz maleńkich mięśni pod lewą, a kiedy otworzyła oczy, dziewczynka zakwiliła, a potem zapłakała. Carlynn ocknęła się jak ze snu i zanim owinęła dziecko flanelowym kocykiem od Felicii, malutka była piękna i zaróżowiona. Coś ją powstrzymywało przed oddaniem noworodka i przytrzymała go jeszcze chwilę, następnie przejechała palcami po ciemnych włoskach i podała go Ellen. Potem wyszła na zewnątrz, wciąż oszołomiona i lekko skołowana po wysiłku; tymczasem mgła się rozproszyła i słońce podążyło za nią do domu Penny. Przespała resztę popołudnia oraz większość następnego dnia, a kiedy się obudziła, za oknem szarzało. Penny siedziała na drugim materacu i oznajmiła, że dziecko je jak należy i sprawia wrażenie zdrowego. – Nazwali ją Shanti Joy Angel – wyszeptała. Carlynn zachichotała. – Wszyscy o tobie gadają, Carly – mówiła Penny. – Kilkoro słyszało o Carlynn Shire, ale dopiero teraz skojarzyli fakty. Chcieli do ciebie lecieć z katarem, wysypkami i kolkami, ale im powiedziałam, że nie po to tutaj jesteś. – Dzięki. Ale przepraszam, że straciłyśmy czas, który mogłam poświęcić tobie. – Nieważne. Pewnie umierasz z głodu, od wczoraj nie jadłaś. Przyniosłam ci coś na ząb. Czy to zawsze cię wyczerpuje? Uzdrawianie? Carlynn przeciągnęła się z uśmiechem. – Ta mała wyssała ze mnie wszystkie soki, Penny – przyznała. – Ale już jest dobrze, zjem i znów zajmę się tobą. Długo spałam? – Przyjechałaś w sobotę. Dziecko urodziło się wczoraj po południu, a teraz mamy poniedziałkowy wieczór. – Nie do wiary. – Carlynn usiadła. – Ależ ze mnie leń patentowany. – Przyniosłam ci ryż z warzywami – oznajmiła Penny. – Jeszcze ciepły. Gotowa do jedzenia? Kiwnęła głową. – Ale potem muszę gdzieś znaleźć telefon, Penny. Zadzwonię do Alana i mu powiem, że zostanę jeszcze kilka dni. – Najbliższy telefon jest daleko stąd. Wiesz co? Wszyscy są zdania, że teraz twoja kolej na prysznic. Woda już podgrzana, więc może wstaniesz, umyjesz się i zjesz, a ja wezmę
twój samochód i pojadę zadzwonić do Alana. Co ty na to? Najchętniej sama porozmawiałaby z Alanem, jednakże myśl o prysznicu, posiłku i poleniuchowaniu była w owej chwili bardziej kusząca. – No dobrze – ustąpiła. – Ach! Ale mam pusty bak. – W takim razie pożyczę furgonetkę Terence’a. Tylko podaj mi numer. Zapisała numery Alana, do domu i do ośrodka, a także numer do Lisbeth i Gabriela, na wypadek gdyby Penny nie dodzwoniła się do jej męża. Potem zwlokła się z łóżka, wzięła latarenkę Penny i wyszła na zewnątrz, do latryny. Reszta tygodnia szybko minęła i Carlynn zrozumiała, że potrzebowała tego czasu dla siebie. Od kilku lat pracowała bez chwili wytchnienia. Ośrodek stał się jej życiem i nigdy nie brała pod uwagę, aby się od niego oderwać, ale tutejszy spokój, brak kontaktu z telewizją i prasą oraz resztą świata okazały się dla niej zbawienne. Lubiła nosić dziecko, którego życie być może uratowała, i myśl o pozostawieniu dziewczynki, aby nigdy więcej jej nie zobaczyć, trapiła ją w sposób całkowicie niezrozumiały. Wszyscy w komunie nazywali to zdarzenie cudem, lecz Carlynn nie była tego pewna. Wiedziała tylko, że mała nie przeżyłaby zapewne, gdyby nie jej obecność. Być może dlatego Penny straciła głos, mówiono, aby ściągnąć Carlynn właśnie w tym momencie, uczynić ją częścią kosmicznego planu. Carlynn nie wiedziała i nie dbała o to, czy mają rację. Racjonalna część jej istoty buntowała się przeciwko takiemu rozumowaniu. Penny odzyskała głos w czwartek rano, a wieczorem świętowano przy ognisku na cześć Carlynn Shire, heteroseksualnej lekarki – co prawda odmówiła marihuany, haszyszu, LSD i taniego wina – która podarowała im Shanti Joy i dzięki której po raz pierwszy usłyszeli, jak Penny potrafi śpiewać. Następnego popołudnia Lisbeth przepisywała na maszynie listy w Ośrodku Medycznym Carlynn Shire, kiedy do recepcji wszedł Alan. – Kiedy, do licha, wraca Carlynn? – zapytał. Spojrzała na niego. Rozumiała jego frustrację. Jeżeli ona odczuwała pustkę w ośrodku, Alan musiał odczuwać ją również w domu. Fakt, że nie licząc jednego telefonu od Penny, nie mieli z nią żadnego kontaktu, tylko utrudniał sprawę. – Na pewno w ten weekend – zapewniła. – Musi wrócić do poniedziałku, bo ma umówione spotkania. – Czuję, jakbym już jej nie znał – obwieścił ponuro Alan. – Naprawdę przesadzasz. – Wiem, ale przez dziesięć lat nie było dnia, żebyśmy ze sobą nie rozmawiali. – Może pochłonęło ją życie w komunie – zażartowała, lecz Alan zrobił tak przygnębioną minę, że tego pożałowała. – Może po nią pojedziemy? – zaproponowała. Był zaskoczony. – Właściwie sam na to wpadłem, ale nie wiem dokładnie, gdzie jest. – No, na pewno w komunie w Big Sur. Możemy popytać tu i ówdzie. Miejscowi powinni wiedzieć. Spojrzał na zegarek. – W porządku. Jeśli mówisz poważnie, jedźmy.
– Zadzwonię do Gabe’a i spytam, czy jedzie z nami – odpowiedziała, ucieszona myślą o przygodzie. – Dochodzi czwarta – dodał Alan. – Muszę coś dokończyć. Może zaczekamy do jutra? – Nie – zaoponowała Lisbeth, gotowa zaraz ruszać. – Jedźmy dzisiaj. – Zgubimy się po ciemku – zaprotestował. – Znam motel, gdzie możemy się zatrzymać – powiedziała. Lloyd Peterson wspomniał jej kiedyś o ładnym motelu w Big Sur. – W piątkowy wieczór mogą nie mieć wolnych pokoi, ale spróbujmy. W ten sposób od samego rana rozpoczniemy poszukiwania. Alan z uśmiechem kiwnął głową. – Nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę. Dzięki, Liz. Na niebie ponad oceanem wisiał księżyc w pełni, lecz kręta droga wciąż była za ciemna, co niepokoiło Lisbeth. Zbliżali się Jedynką do Big Sur. Małe odblaski wmontowane w pas pośrodku drogi tworzyły ciąg świateł, prócz niej i Alana nie było nikogo na drodze. Straszno, pomyślała. Kiedy garbus Lisbeth pokonywał kolejne zakręty, jak okiem sięgnąć nie widzieli żadnego innego pojazdu. – W zasadzie lepiej jechać tędy nocą niż za dnia – pocieszył ją. – Widać światła samochodów zza zakrętu. W dzień nie masz pojęcia, co cię czeka. Przyznała mu rację, mimo to wchodziła w każdy zakręt z sercem w gardle. Gabriel nie mógł z nimi jechać, toteż prowadziła, gdyż Alan uznał, że będzie lepszym pilotem. Zielony garbus męczył się na wzniesieniach i Lisbeth odetchnęła z ulgą, kiedy znaleźli drogę do motelu. Zaparkowała przed samym wejściem do budynku. Recepcjonista podał im klucz. – Do domku za głównym budynkiem – poinformował. – Numer cztery. Bardzo ładny, w pełni umeblowany. – Ale potrzebne nam dwa łóżka – zaznaczyła Lisbeth. – Nie ma sprawy. Tam są dwa. Możecie je zestawić, jak chcecie. – Dziękujemy – odparł Alan. – À propos, szukamy komuny gdzieś niedaleko. Słyszał pan? – To zależy, której szukacie. Jest ich kilka. Gordo. Sekwoja. Cabrial. Po co tam jedziecie? To tylko banda brudnych hipisów. – Jedziemy po kogoś z rodziny, przebywa tam z wizytą. – Lisbeth była rozczarowana, nie miała pojęcia, że w okolicy znajduje się kilka komun. Usiłowała sobie przypomnieć nazwę: żadna z wymienionych przez recepcjonistę nie brzmiała znajomo i przyszło jej do głowy, że może jednak nie był to dobry pomysł. Lecz Alan nie dał się zbić z tropu. – Idź do domku – powiedział. – Ja zostanę i zapiszę trasy do wszystkich komun. Czuła się nieswojo, idąc sama do domku. Ścieżka przez las była oświetlona, ale Lisbeth z ulgą dotarła na miejsce i weszła do środka. Wnętrze było bardzo skromne, tylko pokój dzienny, sypialnia, mała kuchnia oraz łazienka z klaustrofobicznym prysznicem, ale było czysto, a poza tym nie liczyli przecież na żadne luksusy. Alan zjawił się około dziesiątej, z kilkoma kartkami w dłoni. – No więc – rzucił się w ubraniu na łóżko – znajdziemy ją, jeśli jest w którymś z tych trzech miejsc. Jeżeli nie, to mamy pecha.
Lisbeth szybko zasnęła, lecz obudziła się niebawem, bo Alan potrząsał ją za ramię. – Co się stało? – Usiłowała po ciemku dojrzeć tarczę zegarka. – Która godzina? – Jedenasta – oznajmił Alan. – A ja nie mogę zasnąć. Wezmę samochód i sprawdzę podane adresy, może ją znajdę. Jedziesz ze mną? – Nie. – Usiadła. – I nie chcę, żebyś ty jechał. Będziesz tylko błądził po omacku na tych wąskich drogach. – Lepiej jechać, niż patrzeć w sufit. – Wziął jej kluczyki z komódki i wyszedł. Carlynn miała komunę prawie na własny użytek. Wielu dorosłych i prawie wszystkie dzieci, które jej zdaniem bezsensownie zerwano z łóżek, wybrało się na spacer w blasku księżyca. Leżąc na materacu w domku Penny, słyszała czasem płacz dziecka, co utwierdzało ją w przekonaniu, że chociaż Shanti Joy Angel i jej rodzice znajdują się w pobliżu. Dodawało jej to otuchy. Na zewnątrz panowała zadziwiająca jasność. Mgła się zupełnie rozwiała i pełnia księżyca chyba zachęciła miłośników przyrody do wyjścia na zewnątrz. Przed godziną Johnny Angel zajrzał do Bławatka z pytaniem, czy Carlynn nie zechciałaby zerknąć na Shanti Joy. – Chyba ma gorączkę – powiedział, więc poszła z nim do Tęczy. Ujrzała Shanti przyssaną energicznie do matczynej piersi, miała chłodne czoło. – Dlaczego pomyślałeś, że ma gorączkę? – Bo płakała, a ona prawie nigdy nie płacze. I zdawało mi się, że jest rozogniona. Ellen i Carlynn wymieniły uśmiechy. Johnny był nadopiekuńczym młodym tatą i nie po raz pierwszy zwracał się do Carlynn od czasu dramatycznych narodzin córki. Ale nie miała nic przeciwko temu. Korzystała z okazji, żeby przytulić dziecko. Położyła rękę na ramieniu Johnny’ego. – Shanti jest zdrowa jak rybka. A ty będziesz świetnym tatą. Zostawiła ich i sama wróciła do Bławatka, zachwycona grą księżycowej poświaty wśród drzew oraz krzewów i zadowolona, że Penny poszła z innymi, dając jej czas dla siebie. Tęskniła za domem. Spędziła cudowny tydzień, ale miała dosyć ryżu z warzywami, gołych dzieci, gitarowej muzyki do późnej nocy i zastanawiania się przy śniadaniu, kto z kim spał zeszłej nocy. Zrobiła, co było w jej mocy, jutro wróci do Monterey; będzie wśród swoich, z Alanem, swoją siostrą i szwagrem. Podczas pobytu tutaj starała się nie myśleć za dużo o mężu w obawie, że to utrudni ich rozłąkę, lecz teraz nie mogła się powstrzymać i zasnęła bliska łez. – Boże, jak ja za tobą tęskniłem. – Męski głos zabrzmiał jej prosto do ucha i gdy otworzyła oczy, zobaczyła Alana – siedział na łóżku i odgarniał jej włosy z czoła. W księżycowej poświacie, zalewającej pokój, ujrzała miłość w jego oczach. Usiadła z dziewczęcym piskiem zachwytu i zarzuciła mu ręce na szyję. – Czy to sen? – spytała. – Czy naprawdę tu jesteś? Czasami się zastanawiała, czy naprawdę kocha Alana, czy też ich związek opiera się bardziej na wspólnej pasji niż uczuciu. Lecz w tamtej chwili uświadomiła sobie prawdę. Miłość do niego wręcz ją rozpierała.
– Naprawdę jestem – odpowiedział. – Czy ty zamierzasz wrócić do domu? – O tak! Jutro. Wybacz, że mnie tak długo nie było, to straszne, że nie mogłam do ciebie dzwonić. Jak tam wszyscy? I co słychać w oś... – Jedź ze mną teraz – poprosił. – Przyjechałem z Lisbeth, żeby wykurzyć cię z tego miejsca i porwać do domu. – Lisbeth jest tutaj? – Spojrzała ponad jego ramieniem. – Wynajęliśmy domek niedaleko stąd, tam jest. I ty też będziesz, jeżeli wstaniesz i się ubierzesz. – Jak mnie znalazłeś? – Nie było łatwo – przyznał. – Najpierw trafiłem do innej komuny. To miejsce wydawało się opuszczone, ale usłyszałem płacz niemowlęcia. Poszedłem tam i ojciec dziecka... – Johnny Angel – poinformowała z uśmiechem. – Jak sobie życzysz. – Alan przewrócił oczami. – Powiedział mi, gdzie ciebie znaleźć. Mówił, że ludzie poszli obcować z naturą czy coś w tym rodzaju. – Zgadza się. Chyba powinnam na nich poczekać, zanim... – Nie ma na co czekać, Carlynn. Dosyć się tobą nacieszyli. – No dobrze – ustąpiła. Zapaliła latarkę, żeby się ubrać i spakować. Na odwrocie jednej z kartek przywiezionych przez Alana nagryzmoliła liścik do Penny, po czym wyszła z domku. – Ach! – przypomniało jej się, gdy dotarli na parking. – Mam prawie pusty bak. Miej na mnie oko w lusterku wstecznym, na wypadek gdybym stanęła, dobrze? – Na tych drogach nie byłoby to wskazane – stwierdził Alan. – Zwłaszcza nocą. – Wiem – odrzekła. – Zdaje się, że coś niecoś zostało. Ale uważaj, tak na wszelki wypadek. – Już nigdy oka z ciebie nie spuszczę. – Alan uścisnął jej ramię. Carlynn bez problemu dotarła na miejsce, chociaż wskaźnik paliwa dawno pokazywał pusty bak. Rano, zanim gdziekolwiek pojedzie, będą musieli przywieźć tu pełny kanister, lecz teraz nie zastanawiali się nad tym. Obudzili Lisbeth i gadali w trójkę prawie do rana. Carlynn opowiedziała im o życiu w komunie, zapewniając, że nie miała nic wspólnego z tamtejszą rozwiązłością, która wzbudziła w nich niedowierzanie i niesmak. Wspomniała o narkotykach i wyleczeniu Penny oraz o tym, że przyjaciółka ma wystąpić w musicalu o hipisach i długich włosach. I opowiedziała o noworodku, Shanti Joy, który zaczął oddychać w jej ramionach. – Nie chciałam małej wypuścić z rąk – dodała ze smutkiem. – Czułam z nią więź. – Bo uratowałaś jej życie – stwierdziła Lisbeth. – Pewnie tak – przyznała. Opowiedziała o monotonnym jedzeniu i Lisbeth obiecała z rozbawieniem, że z samego rana pójdzie po jajka i boczek. Dochodziła czwarta nad ranem, kiedy zasnęli, Carlynn i Alan mocno przytuleni, a Lisbeth sama na swoim łóżku. Na zewnątrz mgła nadchodziła znad oceanu i otulała wybrzeże, bezszelestnie zasnuwając Big Sur mlecznobiałym całunem.
34 Joelle była w dwudziestym ósmym tygodniu ciąży i uczestniczyła w pierwszych zajęciach szkoły rodzenia, które odbywały się w jednej z przestronnych, wyłożonych wykładziną sal szpitala. Prowadziła je Gale Firestone, pielęgniarka z gabinetu Rebekki, poza nią Joelle nikogo nie znała, a do tego była jedyną ciężarną bez partnera. Kilka kobiet przyszło z kobietami zamiast mężów, lecz ona była sama jak palec. Matka zamierzała towarzyszyć jej przy porodzie i miała chodzić do szkoły rodzenia w Berkeley; na zajęcia w Monterey przyjedzie tylko dwa razy. Joelle zapewniła ją, że to bez znaczenia, byle zdążyła przed porodem, i matka obiecała, że będzie na czas. Dzisiaj oglądali film i wszyscy siedzieli bądź leżeli na podłodze w ciemnej sali, chłonąc to, co się działo na ekranie. Joelle nie mogła się skupić. Oglądała już filmy z przebiegu porodu, kilkakrotnie też uczestniczyła w samym porodzie ze względu na miejsce pracy. Ale wyciągnięta na podłodze, z poduszką pod głową nie potrafiła wczuć się w rolę kobiety z rozłożonymi nogami. Miewała koszmary związane z porodem. Sny zawsze przebiegały tak samo: na porodówce dostawała strasznego bólu głowy. Wtedy Liam wybiegał z sali, a Rebecca i pielęgniarki też ją zostawiały pod pretekstem opieki nad innymi pacjentkami. Zostawała sama z tym bólem głowy, rodziła i nikt jej nie pomagał. We śnie czuła się porzucona, zupełnie jak na jawie. Kobieta na ekranie dyszała i Joelle przymknęła oczy, powracając myślami do wczorajszej wizyty z Carlynn i Liamem u Mary. Kiedy grał na gitarze, Mara wydała z siebie odgłos, jakby „łu-łu”, i Joelle z Liamem wymienili zdumione spojrzenia. Czy ten dźwięk coś znaczył? Próbowała śpiewać? Coś przekazać? Czy kiedy podnosiła rękę, wyciągała ją do Liama? A może widzieli tylko to, co chcieli widzieć? Wypukły brzuch Joelle coraz bardziej zaznaczał swoją obecność, ale unikali tego tematu i Joelle się zastanawiała, czy w którymś momencie Mara może coś zauważyć. Czy kiedykolwiek pomyśli sobie „Joelle jest w ciąży” i będzie zachodzić w głowę, kim jest ojciec? Chciałaby wiedzieć, jakie pytania cisnęły się Marze, pytania, których nie mogła wypowiedzieć. Może żadne. I dlatego tak łatwo się uśmiechała. Zaczynała ją nachodzić straszna obawa, do której nie przyznawała się Carlynn; była ciekawa, czy Liam podobnie myśli. Gdyby stan Mary uległ poprawie, lecz nie na tyle, aby funkcjonowała poza domem opieki, czy byłoby dobrze? Gdyby zrozumiała, co traci? Teraz nie cierpiała, i Joelle zadawała sobie pytanie, czy powinni ingerować w stan błogiej niewiedzy, który ewidentnie jej służył. Ale bez względu na to, co się działo z Marą, cud się stawał. Polegał na tym, że dopóki Joelle i Liam znajdowali się z Carlynn i Marą, mogli razem rozmawiać i się śmiać. Joelle czuła się czasami tak, jakby Carlynn na nowo ją ratowała.
35 Big Sur, 1967 Następnego ranka gęsta, biała mgła otuliła domek i Carlynn obudziła się przed siostrą i Alanem. Panował chłód, więc przytuliła się do męża, ale długo nie wytrzymała w łóżku. Lekko szturchnęła Alana w nadziei, że się obudzi i pójdą razem kupić coś na śniadanie, ale cicho chrapał, jak zawsze, kiedy był pogrążony w głębokim śnie. Ostrożnie wyplątała się z jego ramion i wstała z wąskiego łóżka. Otworzyła walizkę, która leżała na podłodze, wyjęła z niej spodnie, skarpetki oraz gruby sweter i poszła do łazienki się przebrać. Pomyślała, myjąc zęby, że powinna wrócić do komuny. Pożegnać się jak należy z Penny oraz innymi osobami, z którymi zaprzyjaźniła się w ciągu minionego tygodnia. Zapomniała zostawić antybiotyki potrzebującym. I chciała raz jeszcze przytulić dziecko. Gdyby była ze sobą szczera, przyznałaby, że Shanti Joy to główny powód jej chęci powrotu do Cabrial. Odkąd założyli z Alanem ośrodek, nie miała tyle kontaktu z dziećmi co wówczas, kiedy była pediatrą, i bardzo jej tego brakowało. Wyszła z łazienki z flanelową koszulą nocną pod pachą i podeszła do walizki, żeby ją schować. – Dzień dobry. Carlynn podniosła się i zobaczyła uśmiechniętą siostrę. Lisbeth leżała w łóżku z rękami pod głową. – Wybacz – szepnęła Carlynn. – Nie chciałam cię obudzić. – Nie obudziłaś. Już nie spałam, kiedy szłaś do łazienki. – Przyszło mi do głowy, że chciałabym wrócić do komuny i się ze wszystkimi pożegnać. – Zerknęła na Alana. – Mam przeczucie, że pośpi jeszcze kilka godzin. Nie miałabyś ochoty ze mną pojechać? – Pewnie. – Lisbeth usiadła. – Ubiorę się i możemy ruszać. Carlynn napisała Alanowi wiadomość i wyszła poczekać na ganku. Usiadła we mgle na schodach i cofnęła się myślą do poranków w rodzinnym domu, gdy w dzieciństwie wychodziły na taras i siadały na leżakach, udając, że szybują w chmurach. – Tu jesteś – powiedziała Lisbeth, stając za jej plecami. – Straciłam cię z oczu. – Zupełnie jak w domu, nie uważasz? – spytała Carlynn. Lisbeth stanęła obok niej i spojrzała na sunący obłok mgły. – Nie lubię myśleć o domu – odparła. Carlynn wstała i ją objęła. – Bardzo cię przepraszam – szepnęła. – Wiem, jak bardzo za nim tęsknisz. – Kupmy coś Alanowi na śniadanie – zaproponowała Lisbeth, zmieniając temat. Ruszyły zamgloną ścieżką w stronę parkingu.
– Możemy zapytać w komunie, czy w okolicy jest sklep, gdzie dostaniemy jajka i bekon – powiedziała Carlynn. – Ale nie wydaje mi się, aby był w pobliżu. – W motelu serwują śniadanie – podsunęła Lisbeth. – W ostateczności możemy zjeść na miejscu. Mgła na parkingu była dość transparentna, więc bez trudu znalazły samochody. – Mam zero benzyny – oznajmiła Carlynn. – Pojedziemy twoim, dobra? – Nie ma sprawy. Ruszyły uklepaną ścieżką w stronę garbusa. Carlynn wyjrzała na szosę, gdzie mgła gęstniała w okolicy wybrzeża. – Może poczekamy – zaproponowała. – Prawie nic nie widać. Lisbeth przystanęła i podążyła za jej wzrokiem. – Jak sądzisz? Carlynn przypomniała sobie trasę sprzed tygodnia. Chyba nie mogło być gorzej niż wówczas. – A co tam – powiedziała. – Jedziemy. Wsiadły do samochodu, Lisbeth ostrożnie zawróciła i skierowała się w stronę drogi. Przy wyjeździe zawahała się i spojrzała na lewo. – Kurczę, nic nie widzę. – Jeśli ktoś nadjeżdża, to na pewno bardzo powoli – stwierdziła Carlynn. – Włączyłaś przeciwmgielne? – Uhm – potwierdziła Lisbeth i samochód potoczył się naprzód, jakby wyczuwał jej wahanie. Carlynn wyjrzała przez przednią szybę na skotłowaną mgłę. Zarośla na poboczu były całkiem widoczne, aż tu nagle wyłoniła się droga. – Od razu lepiej. – Lisbeth odetchnęła z ulgą i dodała gazu. – Tylko trzymaj się blisko prawej strony – poprosiła Carlynn. Lisbeth zerknęła na nią z ukosa. – Wiem, dlaczego tak naprawdę chcesz tam wrócić – oznajmiła. – Dlaczego? – Chcesz znowu dorwać w swoje ręce tę małą. Jak ona ma na imię? – Shanti Joy. – Czy to było takie oczywiste? – Kiedy ja naprawdę chcę pożegnać się z Penny. Ale dziecko to dodatkowa przyjemność. – Jasne. – Lisbeth uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Za dobrze ją znała. – Mam takie chore wizje – przyznała Carlynn. – Jakie? – Nagle mgła znowu zgęstniała; palce Lisbeth zbielały na kierownicy i wysunęła głowę, żeby lepiej widzieć. – No... sama jestem zdegustowana. Wyobrażam sobie, że jej rodzice umierają. Może nie umierają. Może po prostu nie mogą się nią zajmować i oddają dziecko pod moją opiekę. Na ustach Lisbeth pojawił się uśmieszek, ale nie oderwała wzroku od szosy. – Nadal marzysz o dziecku, prawda? – Myślałam, że mi przeszło. Kocham pracę w ośrodku. I mam trzydzieści siedem lat, na miłość boską. Ale to maleńkie życie w moich rękach... – Z uśmiechem potrząsnęła głową. – Jest taka piękna. Ma ciemną czuprynkę i...
Lisbeth zahamowała. – Co się stało? – Ja nie mogę, Carly. – Czego nie możesz? – Jechać w tej mgle. – Wskazała na niewidzialną drogę przed nimi. – Przepraszam. Musimy zawrócić. Nogi mi się trzęsą. Carlynn wyjrzała przez tylną szybę, ale otaczała je tylko mgła. – Nie możemy tutaj zawrócić, kochana. I nie powinnyśmy tak się zatrzymywać. Coś może nadjechać i w nas uderzyć. – Poprowadzisz? – Lisbeth siedziała jak skamieniała. – Jasne. Podobnie było tydzień temu, można się przyzwyczaić. Szybko zamieniły się miejscami. Ale Carlynn zrozumiała lęk siostry z chwilą, gdy zasiadła za kierownicą. Droga się rozpłynęła. Zniknęły nawet zarośla na poboczu. – O rany – jęknęła. – Też mam stracha. – Wrzuciła bieg i powolutku ruszyła z miejsca. Mgła była gorsza niż przed tygodniem i gdyby dało się zawrócić na wąskiej, krętej drodze, Carlynn zrobiłaby to bez wahania. Ale utknęły. – I co – zagaiła Lisbeth – nie kusiło cię? – Co? – Żeby przespać się z kimś w komunie. – Zwariowałaś? – Zerknęła na siostrę. – Jasne, że nie. Ciebie by kusiło? – Nie, ale no wiesz, po tygodniu człowiekowi udziela się atmosfera. Sama mówiłaś, że Penny robi to ze wszystkimi. – Ale Penny zawsze taka była. Mam nadzieję, że nie zajdzie w cią... – Carlynn! – krzyknęła Lisbeth. – Uważaj! Reflektory samochodu z naprzeciwka znalazły się tuż na wprost, na ich pasie, i Carlynn nie miała innego wyjścia jak ostro skręcić w lewo, aby uniknąć zderzenia. Volkswagen wpadł w poślizg na śliskiej nawierzchni, autem zarzuciło i zjechały z asfaltu. Coś huknęło w podwozie i samochód zawisł na chwilę na skraju niewidzialnej przepaści, a potem zaczęły spadać. Lisbeth próbowała wyrwać siostrze kierownicę, ale było już za późno. Carlynn złapała siostrę za ramię. – Boże, Lizzie! – krzyknęła. – Przepraszam. Droga... Wydawało się, że lecą bokiem, ale nie miała pewności, bo za szybami rozciągała się tylko mgła. Poczuła szarpnięcie, kiedy uderzyły w coś wystającego ze skały. Usłyszała krzyk Lisbeth, po czym świat znieruchomiał i zapadła ciemność.
36 Joelle przyszła później niż zwykle, ale przy stoliku w bufecie zastała tylko Paula. Postawiła tacę, zerkając przez ramię, czy Liam nie stoi gdzieś za nią w kolejce, lecz spotkało ją rozczarowanie. Paul wstał i wysunął dla niej krzesło. – Mam aż taki brzuch? – Roześmiała się. – Próbuję być szarmancki. Przypomnij mi, kiedy masz termin. – Pierwszy stycznia. – No tak. Jak mogłem zapomnieć? – Dziś mija trzydziesty tydzień – dodała. – Świetnie wyglądasz – powiedział. – Dzięki. Gdzie Liam? – Starała się, by jej głos zdradzał tylko umiarkowane zaciekawienie. – Miał ciężki ranek na ostrym dyżurze. Jak zwykle w sobotni wieczór. Włożyła do ust multiwitaminę i popiła mlekiem. – A jak u ciebie? – spytała. – W sumie nieźle. A u ciebie? W tej samej chwili zabrzęczał jej pager i wyświetlił się numer pogotowia. – O wilku mowa. – Ostry dyżur? – zapytał, kiedy wstawała. Potwierdziła. – Zaraz wracam. Podeszła do telefonu obok wyjścia i wykręciła numer pogotowia. Odebrał Liam. – Jesteś w bufecie, Jo? – Tak. Co się stało? – Wybacz, że przerywam ci obiad, ale potrzebowałbym twojej pomocy. Mam dwie ofiary wypadku i jedną poturbowaną kobietę. Twierdzi, że tylko upadła. Czy mogłabyś do niej podejść? – Jasne. Zaraz przyjdę. – Super. Dziękuję. Odłożyła słuchawkę i wróciła do stolika, ale nie usiadła z powrotem. – Zostaw moją tacę, może uda mi się szybko wrócić, dobrze? – poprosiła Paula. – Prawie skończyłem. Może pójdę za ciebie? – Nie trzeba. Zdaje się, że to ofiara pobicia, sama się nią zajmę. Ale dzięki za propozycję. – Pomachała mu ręką. – Miłego popołudnia. Widziała z korytarza poczekalnię i stwierdziła, że Paul miał rację. Zupełnie jak w weekend. Matki podrzucały zniecierpliwione niemowlęta na kolanach, dwójka dzieci przykładała sobie lód do nóg, a kilku mężczyzn kuliło się na krzesłach i spoglądało
w stronę rejestracji w oczekiwaniu, aż zostaną wywołani. Pielęgniarka podeszła do Joelle i podała jej kartę. – Jest w czwórce – oznajmiła. – Bart założył jej szwy, nastawił złamaną rękę i próbował z niej wydobyć, co się stało, ale twierdzi, że spadła ze schodów. – Wzruszyła ramionami. – Kto wie? Może i spadła. Ale jej nie wypuścimy, póki ktoś z was z nią nie pogada. Najchętniej by stąd zwiała. Nie jestem pewna, czy uda się ją długo zatrzymać. Joelle kiwnęła głową, szybko przeglądając kartę. Dwudziestoczteroletnia biała kobieta. Katarina Parsons. Nie zagłębiała się w hieroglify Barta. Zaraz się dowie, co zaszło. Pchnęła drzwi gabinetu zabiegowego i zastała młodą kobietę na skraju łóżka, z rękami założonymi na piersi i wyrazem znudzenia na posiniaczonej twarzy. Joelle nie miała wątpliwości, że zblazowana mina maskuje strach. Widziała to nie pierwszy raz. Podała jej rękę. – Cześć, Katarino. Nazywam się Joelle D’Angelo, jestem pracownicą socjalną. Dziewczyna niemrawo uścisnęła jej dłoń. – Po co panią tu przysłali? – zapytała. – No więc... – Joelle oparła się o blat – ...kiedy zjawia się ktoś, kto wygląda jak ofiara pobicia, wolimy się upewnić, że po wyjściu ze szpitala nic mu nie zagraża. – Przecież mówiłam lekarzowi, że nikt mnie nie pobił. Spadłam z betonowym schodów. – Przeciągała głoski. Joelle uśmiechnęła się. – Podoba mi się twój akcent. Skąd jesteś? – Z Wirginii. – Aha. – Joelle usiadła na krześle. – Z okolic Waszyngtonu? – Nie. Z południowo-zachodniej Wirginii. Obok Karoliny Północnej. – Na pewno tam jest ładnie. Co skłoniło cię do wyjazdu? – Mój chłopak. – Aha. Mieszkał tutaj, czy...? – Nie, mieszkał w Wirginii. Ale jego brat osiedlił się w Monterey, więc też postanowił przyjechać. Myślał, że znajdzie pracę, ale jeszcze nie znalazł. – Wierciła się na łóżku. – Wolisz usiąść na krześle? – zapytała Joelle. – Dobrze wiem, jakie te łóżka są niewygodne. Ostatnio spędzam na nich dużo czasu. – Z uśmiechem poklepała się po brzuchu. – Nie chcę nigdzie siadać. Chcę stąd wyjść. Joelle wskazała jej krzesło. – A może jednak? – nie dawała za wygraną. – Plecy cię rozbolą. Mamrocząc pod nosem, Katarina zsunęła się z łóżka i przycupnęła na krześle, ponownie krzyżując ręce na piersi w obronnym geście. Łatwo pójdzie, pomyślała Joelle. Taka uległa i przestraszona. Na pewno zaraz puści farbę. – Gdzie się tak urządziłaś? – spytała. – Już pani mówiłam. Na betonowych schodach u jego brata. – Widzę, że masz szwy na policzku, drugi jest spuchnięty. Co z ręką, złamana? – Już to przerabiałam z lekarzem – burknęła.
Joelle nachyliła się w jej stronę. – Możliwe, że spadłaś ze schodów, Katarino. Lecz jeśli tak nie było, możesz liczyć na pomoc. Jest miejsce, gdzie będziesz bezpieczna. Dopiero się wprowadziłaś i pewnie prawie nikogo tu nie znasz, ale ktoś ci na pewno pomoże. Widok łez w oczach Katariny podpowiedział jej, że zmierza w dobrym kierunku. – Nie jesteś jedyną kobietą, którą to spotkało – ciągnęła Joelle. – Ale najważniejsze, że istnieją sposoby, żeby... Nagle Katarina poderwała głowę i utkwiła wzrok w drzwiach, gdy rozległy się głosy, jeden spokojny i należący do kobiety, drugi podniesiony, rozwścieczony i męski. – To Jess – szepnęła Katarina. – Twój chłopak? Kiwnęła głową, nie odrywając wzroku od okienka w drzwiach. – Zabije mnie, że tu przyszłam, ale wiedziałam, że mam złamaną rękę. Joelle wstała i podeszła do telefonu na ścianie. – Zawołam ochronę – powiedziała, siląc się na spokój, mimo coraz głośniejszych wrzasków na zewnątrz. – Pewnie ktoś już to zrobił – dodała w oczekiwaniu na sygnał w słuchawce. – Nie musisz się o nic mar... Drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wtargnął rosły mężczyzna, wytrącając z rąk Joelle słuchawkę. Odruchowo zasłoniła rękami brzuch. – Co ty tu, kurwa, robisz? – wrzasnął na Katarinę, która dosłownie wtopiła się w krzesło. Jasne włosy sterczały mu na wszystkie strony, tworząc bliżej nieokreśloną fryzurę, spojrzenie miał dzikie, jakby szał go opętał, co nasunęło Joelle podejrzenie, że facet jest pod wpływem narkotyków. – Powiedziałam im, że spadłam ze schodów – wyjąkała Katarina. – Jess – odezwała się Joelle możliwie spokojnym tonem. – Prawie skończyłyśmy rozmawiać. Bądź tak dobry i poczekaj na zewnątrz, zaraz przyj... – A ty co za jedna, z opieki społecznej? – Zwrócił się w jej stronę. – Jezu, Kat, co ty im naopowiadałaś? Niezdarna dupa i tyle – powiedział do Joelle. – Kawał zasranej ofermy. – Ruszył w stronę Katariny i wyciągnął łapy. Niewiele myśląc, Joelle złapała go za ramię. – Zostaw ją w spokoju – rozkazała. Strząsnął jej rękę, jakby opędzał się od muchy, i natarł na Katarinę. Za drzwiami rozległy się kolejne głosy; Joelle miała nadzieję, że to ochrona, ale do gabinetu wpadł Liam. Zostawił za sobą otwarte drzwi i Joelle dostrzegła szansę ucieczki dla dziewczyny. – Uciekaj! – krzyknęła w nadziei, że ta skorzysta z okazji. – Ani kroku! – wrzasnął Jess do przerażonej kobiety. Odwrócił się twarzą do Joelle i nagle ujrzała przed sobą świdrujące oczy wariata. – A ty się zamknij, suko! – Wysoko podniósł nogę, przycisnął do brzucha Joelle i przyparł ją do ściany. Ból przeszył ją na wskroś, jakby coś się w niej rozerwało. Poczuła, jak zsuwa się po ścianie i kuli na podłodze. Leżała zgięta wpół, świat zlewał się jej przed oczami. Zobaczyła, że Liam łapie Jessa za ramię i wali go pięścią w twarz, raz za razem, aż nie było wiadomo, który z nich wpadł w szał. Krew płynęła Jessowi z nosa do ust, kiedy Liam
– łagodny Liam – okładał go pięściami. Joelle oparła się o ścianę i przymknęła oczy w obawie, że zwymiotuje. Kiedy je znów otworzyła, w gabinecie znajdowali się dwaj ochroniarze, a Liam pochylał się nad nią i obejmował ramionami. Złapała go za koszulę. – Dziecko – wychrypiała. Poczuła, jak wsuwa jej rękę pod bluzkę i kładzie na wypukłości jej brzucha. Oparła mu głowę na ramieniu. – Wszystko będzie dobrze – wyszeptał jej do ucha. – Musi.
37 San Francisco, 1967 Słyszała głosy. Początkowo stanowiły szum, jakby przysłuchiwała się rozmowie za cienką ścianą. Ale stopniowo zaczęła je rozpoznawać. Głos Alana. I Gabriela. Próbowała otworzyć oczy, ale to było ponad jej siły. Mogła jednak wydać dźwięk. Ni to jęk, ni to pomruk. Zadźwięczało jej w uszach. Głosy ustały. – Słyszałeś? – Głos Gabriela. Usiłowała się uśmiechnąć, wyciągnąć rękę, ale wiedziała, że jej się nie udało. – Lisbeth? – głos Alana brzmiał jak szept. – Mmm – powtórzyła. – Chwała Bogu – odezwał się Gabriel i poczuła – tak, to był na pewno on – że wziął ją za rękę. – Lizzie – powiedział. – Cii! – rzucił ostro Alan. – Uważajmy, żeby nikt nie wszedł – dorzucił Gabriel. – Stanę przy drzwiach – odparł Alan. Coś otarło się o jej policzek, a potem Alan pocałował ją w czoło. – Witaj, Lisbeth – szepnął. – Gabe? – Jestem tutaj, maleńka. Pochylił się nad nią, poczuła zapach jego wody kolońskiej. – Ja... – Czuła, że marszczy brwi. Gdzie jest? Na pewno nie we własnym łóżku. Myśli przepływały jej przez głowę, ale nie zdołała żadnej zatrzymać. – Boli głowa – wymamrotała. – Tak. Miałaś poważne wstrząśnienie mózgu. – Nie pamiętam. – Znowu spróbowała otworzyć oczy i uchyliła jedną powiekę, ale zaraz ponownie zacisnęła, bo raziło ją światło. – Zgaś światło, Alanie – poprosił Gabriel i na chwilę puścił jej rękę. Usłyszała go przy oknie, chyba spuszczał rolety. Po chwili znowu był przy niej. – Spróbuj jeszcze raz – polecił. – Otwórz oczy. Teraz powinno być lepiej. Spróbowała. Najpierw lewe oko, które otworzyło się jak na sprężynie, a potem prawe. W pomieszczeniu panował półmrok, lecz widziała twarz Gabriela tuż przy swojej. Dotknęła jego policzka. Był mokry. – Tak się cieszę, że cię widzę, Liz – powiedział, całując wnętrze jej dłoni. – Napędziłaś nam strachu. – Co się stało? – zapytała. – Miałaś wypadek samochodowy. – Nie pamiętam. – Myśli kłębiły się w jej głowie. – Kiedy? Dokąd jechałam? – Prawie miesiąc temu.
Co? Miesiąc...? – Tak. Jechałaś z Carlynn. Byliście w Big Sur, pamiętasz? – Starannie dobierał słowa, jakby przećwiczył to wielokrotnie. Przemknęło jej ulotne wspomnienie jazdy we mgle razem z Carlynn. – Nie miesiąc – zaoponowała. – Naprawdę, skarbie. Od tamtej pory byłaś nieprzytomna. Tak się cieszę, że wreszcie się ocknęłaś. Czuła pulsowanie w głowie i uniosła rękę do skroni, gdzie natrafiła palcami na materiał – tkaninę lub gazę – zamiast włosów. – Co mam na głowie? – zapytała. – Odniosłaś poważne obrażenia. Miałaś wstrząśnienie mózgu. I nogę złamaną w kilku miejscach. Krwotok wewnętrzny. Kilkakrotnie cię operowali. Straciłaś mnóstwo krwi, robili ci transfuzje. Dzień w dzień przychodzi fizjoterapeuta i rusza twoimi rękami i nogami, żeby mięśnie nie zanikły. – Shanti Joy. – Nagle jej się przypomniało. – Słucham? – Gabriel nie wiedział, o co chodzi. – Dziecko w komunie – dobiegł z daleka głos Alana. – Co z nim? – Carlynn chciała wrócić do komuny, żeby jeszcze raz zobaczyć Penny i dziecko – wykrztusiła Lisbeth. – Była mgła. Och! Z naprzeciwka nadjechał samochód. – Poczuła, że się wzdryga, i wyrwała rękę z uścisku Gabriela. – Tak, ale już po wszystkim, Liz. – Gabe ujął jej dłoń. – Nic ci nie grozi. Jestem przy tobie. Jechałyście we mgle wąską drogą w Big Sur. Samochód jechał prosto na was niewłaściwym pasem, Carlynn zjechała na bok i spadłyście ze skały. Miałaś niebywałe szczęście, że wyszłaś z tego cało. Gdzie podziewa się Carlynn, pomyślała nagle. Alan jest tutaj z nią. I Gabe. Ale nie widziała Carlynn, ani nie słyszała jej głosu. Serce zabiło jej mocniej w piersi. – A Carlynn? – spytała. – Jest cała? Po chwili wahania Gabriel pokręcił głową. – Tak mi przykro, maleńka – mówił, nie spuszczając z niej wzroku. – Nie ma jej z nami. – Jak to? – Ogarnęła ją panika. – Chyba nie chcesz powiedzieć... Gabriel skinął głową. – Zginęła w wypadku – szepnął. – Przykro mi, Liz. – Nie! – Puściła jego dłoń i uderzyła go pięściami w pierś. – Nie! Nie! Nie! Gabrielu! – Usiłowała obrócić głowę w stronę Alana, lecz ból przeszył ją od karku aż do skroni i go nie zobaczyła. – Alan! – krzyknęła. – Cii! – Podszedł szybkim krokiem. Oburącz przytrzymał jej zaciśnięte pięści. – Ona nie mogła umrzeć – wyszlochała Lisbeth. – Nie mogła. Powiedz, że nic jej nie jest, Alanie. Proszę. – Umarła bardzo, bardzo szybko – powiedział Alan i wywnioskowała bardziej z jego łez niż słów, że siostra nie żyje. – Kie... – Zająknął się i zerknął na Gabriela w poszukiwaniu odpowiednich słów. – Kierownica wbiła ją w fotel. Policjanci mówili, że nic nie poczuła. Nie cier... Na zewnątrz rozległy się głosy i Alan odwrócił głowę w stronę drzwi. Popatrzył na
Gabriela. – Chyba idzie pielęgniarka, zajmij jakoś jej uwagę – poprosił Gabe, na co Alan puścił ręce Lisbeth i ruszył do drzwi. Usłyszała, jak otwierają się i zamykają z cichym szczękiem. – Lisbeth, jeśli pielęgniarka tu wejdzie, Alan i ja będziemy mówić do ciebie Carlynn. – Co? – Wszystko ci wytłumaczę, ale pamiętaj, bardzo cię proszę. To ważne. Udawaj, że jesteś Carlynn. – Nie! – Próbowała się podnieść, ale nie miała siły dźwignąć głowy z poduszki. – Dlaczego? – spytała. – Cii, uspokój się. I nie mów tak głośno. Spróbuję ci to wyjaśnić. Wiem, że za dużo naraz na ciebie spadło. Ale wysłuchaj mnie, maleńka. Bardzo cię proszę. – Chcę do mojej siostry – wydusiła, nadal do niej nie docierało, że więcej nie zobaczy Carlynn. – Och, Gabe, co ja bez niej zrobię? – Wiem, że chcesz ją odzyskać. Wszyscy chcemy. Ale czy możesz mnie wysłuchać? Proszę. – Zerknął w stronę wyjścia. Nadal ledwie kojarzyła, ale jeszcze nigdy nie widziała go w stanie takiego napięcia. – Słucham – wyszeptała. – Jechałyście twoim garbusem, ale to Carlynn prowadziła, tak? Z namysłem przymknęła oczy. – Ja prowadziłam, ale potem się zamieniłyśmy. Była mgła i... i nogi mi się trzęsły... nic nie widziałam. Stwierdziła, że poradzi sobie lepiej niż ja. – Właśnie. I dlatego kiedy wypadłyście z drogi i gdy przybyli już ratownicy, znaleźli tylko twoją torebkę z dokumentami, więc uznali, że ty prowadziłaś. Powiedzieli nam, że zginęłaś, a Carlynn jest ciężko ranna. Zmarszczyła brwi, usiłując za nim nadążyć. – Czy ty... czy wy nie zorientowaliście się na mój widok? – O to chodzi, że nie. Nie widzieliśmy Carlynn po wypadku. A ty byłaś zabandażowana, miałaś posiniaczoną, pokaleczoną twarz... Uniosła ręce do policzków i ostrożnie musnęła je czubkami palców. – Wyglądam inaczej? – Nie, skarbie. Wszystko prawie się zagoiło, wyglądasz jak zawsze. I oczywiście jak Carlynn. Nagle zrozumiała, co do niej mówi. – Myślałeś, że to ja zginęłam? – spytała. Przytaknął. – To był najgorszy dzień w moim życiu, Liz. – Grdyka mu podskoczyła. – A dzień, w którym zrozumieliśmy, że to jednak ty, był najgorszym dniem w życiu Alana. – O mój Boże. – Nie mogła tego wszystkiego ogarnąć. – Ile czasu wszyscy brali mnie za Carlynn? – Dwa tygodnie. My... Nie wiem, jak ci to powiedzieć. – Mów. – Urządziliśmy ci pogrzeb. Zaniemówiła. Była tak skołowana, że nie wiedziała, czy się cieszyć, czy smucić,
wściekać czy martwić. – Ale nie pochowaliśmy Carlynn – uzupełnił Gabriel. – Teraz pochowamy – oznajmiła Lisbeth. – Gdy tylko wyjdę ze... – Nie – przerwał jej. – Właśnie o tym muszę z tobą porozmawiać. Kiedy byłaś nieprzytomna, coś się stało. Ukazały się artykuły w gazetach i czasopismach. Wszyscy pisali, że „znana uzdrowicielka”, Carlynn Shire, straciła siostrę w wypadku, ludzie modlili się o twoje... jej wyzdrowienie. Matka siedziała przy tobie dzień i noc i... – Bo myślała, że jestem Carlynn. Gabriel skinął głową i zwilżył językiem wargi. – Nie wiem, jak przyjęłaby wiadomość, że to jednak ty. Może by zmiękła. Naprawdę nie wiem. Ale myślała, tak jak my wszyscy, że ty to Carlynn. Mówiła, że nie może sobie darować, jak ciebie traktowała... jak traktowała Lisbeth... i że wpłaci ogromną... naprawdę ogromną... kwotę na ośrodek w twoim imieniu. Jakie to nieprawdopodobne, jakie... Lisbeth lekko potrząsnęła głową i aż zacisnęła zęby z bólu. – Chcesz powiedzieć... – Nie wiedziała nawet, o co chce zapytać. – Chcę powiedzieć, że jeśli Carlynn wyzdrowieje i na nowo podejmie pracę w ośrodku, twoja matka go sfinansuje. Opłaci pensje i czynsz. – Czyli... – Zaczynała rozumieć. – Jeśli Carlynn umarła, a ja żyję, matka nie... – Alan będzie zmuszony zamknąć ośrodek – oznajmił Gabriel. – Bez Carlynn i jej renomy wszystko padnie. – Jej marzenie – uzupełniła Lisbeth, przepełniona tęsknotą. – Tak jest. Jej marzenie. – Ale... chyba nie myślicie, że mogłabym... – To jeszcze nie wszystko – podjął Gabriel. – Jednym z warunków twojej matki jest przeniesienie ośrodka do Monterey. Chce być bliżej ciebie i... – Bliżej Carlynn. – Zgadza się. Bliżej Carlynn. I chce, żeby Carlynn z Alanem zamieszkali w posiadłości. Ja jej unikałem... a raczej ona unikała mnie. Nawet jeśli mnie widziała, tutaj czy na pogrzebie, raczej mi się nie przyjrzała i nie wie, jak wyglądam. Dlatego mamy z Alanem plan, który pozwoli nam... naszej trójce... zamieszkać razem w Cypress Point. – Słucham? – Matka zajmuje sypialnię na dole – ciągnął pospiesznie Gabriel. – Już nie wchodzi na górę z uwagi na swój artretyzm. Dlatego ty z Alanem zamieszkacie na górze. Przedstawicie mnie jako nowego dyrektora generalnego. Użyjemy mojego drugiego imienia... – Quinn. – Właśnie, a ona się nie zorientuje. Powiecie, że jestem tu od niedawna i szukam mieszkania. Przekonacie ją, aby pozwoliła mi zamieszkać w posiadłości, żebyśmy mogli we trójkę pracować na miejscu. Twojej matce to się spodoba. A przy takim wkładzie finansowym z jej strony będę mógł rzucić pracę w szpitalu i poświęcić się ośrodkowi w pełnym wymiarze godzin. Lisbeth przymknęła oczy. – To szaleństwo – stwierdziła.
– Wiem, że tak ci się zdaje, Liz. Gdybym zbudził się po miesiącu i usłyszał to wszystko, też bym tak uważał. Ale mieliśmy czas to przemyśleć i... – Nie dam rady, Gabe – wpadła mu w słowo. – Nie mogę być Carlynn. – Pomyśl, jaki mamy wybór, maleńka. Jeśli powiesz światu, że naprawdę jesteś... – Jak wpadliście na to, że to ja, a nie Carlynn? – spytała. Gabriel się odsunął. – Och, Lizzie. – Westchnął. – To było straszne. – Jak? – Policja przywiozła twoje pierścionki i pierścionki Carlynn w plastikowych torebkach. Twoje oznaczono imieniem Carlynn i na odwrót. Policjanci najpierw dali torebki Alanowi, a on próbował im tłumaczyć, że popełnili błąd. Potem biedaka olśniło. Masz pojęcie? Wciąż nie byliśmy pewni, więc przyszliśmy tutaj i... no i sprawdziliśmy... kojarzysz to swoje znamię w kształcie serca na piersi? Lisbeth zacisnęła powieki. – W ten sposób odkryłeś, że żyję, a Alan, że stracił żonę. – Odwróciła głowę i znowu się rozpłakała. – Och, Carly. Gabriel pogłaskał ją po włosach i wyczuła napięcie w jego ruchach. – Możesz mieć jej życie, Liz. Ale nie jej męża. Wyczuła w jego głosie cień uśmiechu i spojrzała na niego. Uśmiechał się do niej. Nie podzielał jej uczuć. Miał za sobą rozpacz, która ją przytłaczała. – Oczywiście Alan będzie twoim mężem w oczach świata – uściślił Gabriel – ale na osobności będziesz moja. Pod każdym innym względem dostaniesz życie Carlynn. Kiedyś odziedziczysz Cypress Point. Możesz zamieszkać tam na zawsze. Ze mną. Pieniądze przestaną być problemem dla ośrodka. Cypress Point, pomyślała. Mogła tam zamieszkać, razem z Gabe’em. – Czego życzyłaby sobie Carlynn? – spytała. – A jak ci się zdaje? – odpowiedział pytaniem. – Oddałaby mi wszystko, co miała – stwierdziła zgodnie z prawdą. – Ale nie tak. – Nieważne – skwitował Gabriel. – Alan i ja dopracujemy szczegóły. Wystarczy przekonać świat... i twoją matkę... że Carlynn Shire wciąż żyje. Zawsze możemy powiedzieć, że po wypadku straciłaś część swoich zdolności. To bez większego znaczenia. Ośrodek kręci się wokół badań. Możemy zmienić ich charakter, przyciągnąć innych znanych uzdrowicieli. Drzwi się otworzyły i weszła pielęgniarka, a za nią struchlały Alan, który nie zdołał zatrzymać jej dłużej na korytarzu. W powietrzu zawisło napięcie, kiedy pielęgniarka sprawdziła Lisbeth puls i ciśnienie, po czym wsunęła jej termometr pod język. – Czy pani wie, gdzie jest? – spytała po jego wyjęciu. – W szpitalu – odpowiedziała. – Który mamy rok? Lisbeth musiała chwilę się zastanowić. – Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty siódmy? – spytała niepewnie. – Bardzo dobrze – pochwaliła pielęgniarka. – A zna pani tych panów? Który z nich jest pani mężem?
Lisbeth przełknęła z trudem. Carly, Carly, Carly. Co robić? Zerknęła na Gabriela, a następnie przeniosła wzrok na Alana. – Ten – powiedziała.
38 Liam zostałby z Joelle w trakcie badań, ale sam wymagał pomocy lekarskiej. Złamał palec wskazujący prawej dłoni i Bart znieczulał mu teraz żuchwę, żeby zaszyć rankę, a poszkodowany nie wiedział, skąd się wzięła. W życiu nie uderzył drugiego człowieka. Nawet jako dzieciak. A tak łatwo mu to przyszło. Tak naturalnie. Miał ochotę stłuc gnoja na kwaśne jabłko. Nigdy nie zapomni, jak tamten przyparł Joelle buciorem do ściany. Wiedział, gdzie ona jest. Trzy stanowiska dalej. Przez jakiś czas słyszał jej płacz. Policja go wtedy przesłuchiwała; zapytał, czy może do niej pójść, ale odpowiedzieli, że jest pod dobrą opieką. „Poza tym krwawi pan jak świnia”, uzupełnił jeden z policjantów. – Jak tam Joelle? – zapytał teraz Barta, kiedy lekarz usiadł obok niego i przystąpił do cerowania mu podbródka. – Zabrali ją na położniczy – padła odpowiedź. To dlatego nie słychać jej płaczu, uświadomił sobie. – Ale wszystko gra? – Zaczęła rodzić. – O nie – jęknął. – Przecież jest dopiero... czekaj... w trzydziestym tygodniu? – Przestań gadać, Liamie – polecił Bart. – Tak mi się wydaje. Trzydziesty tydzień. Nie będzie lekko, jeśli teraz urodzi. No i znowu: kolejny poród, kolejne nieszczęście. A naprawdę zależało mu na tym dziecku. Ale jeszcze bardziej zależało mu na Joelle. – Ale nic jej nie jest? – powtórzył. – Znaczy... oprócz porodu? – Zdaje się, że ma kilka złamanych żeber. – Bart odchylił się do tyłu. – Jeśli nie przestaniesz gadać, to potrwa cały dzień, Liamie. Kiedy skończył szyć, Liam zdjął zakrwawione ubranie i pożyczył niebieski fartuch ze spodniami. Wyszedł z izby przyjęć i ruszył w stronę oddziału położniczego, ale po drodze wstąpił do łazienki i sprawdził, co z twarzą. Własne odbicie go zszokowało. Rozcięcie na brodzie opatrzono, podobnie jak bolący palec, ale na twarzy miał siniaki nie wiadomo skąd. Zeznał policji, że to on bił, lecz jak widać, było inaczej; policjanci musieli mieć z niego niezły ubaw, kiedy skończyli go przesłuchiwać. Nagle poczuł się okropnie zmęczony. Oparł się o wykafelkowaną ścianę i przymknął oczy. Przyszło mu do głowy, że Joelle musi strasznie się bać. Za dużo wiedziała o możliwych komplikacjach. Podobnie jak Mara. Idąc korytarzem, czuł lekkie mdłości. Pójdzie do niej jako współpracownik, kolega, współuczestnik całego zdarzenia. Nie wzbudzi niczyich podejrzeń. W dyżurce na oddziale położniczym zastał Serenę Marquez. – Jak tam Joelle? – zapytał. – O matko – jęknęła na jego widok. – Słyszałam, że pobiłeś faceta, który kopnął Joelle, ale widzę, że było na odwrót.
– Jak tam Joelle? – powtórzył. Nie miał ochoty na utarczki słowne. – Rebecca próbuje powstrzymać akcję porodową – odpowiedziała. – Mogę do niej zajrzeć? – spytał. Spojrzała na zegarek. – Za mniej więcej dwadzieścia minut – stwierdziła. – Rebecca ją bada. Podała betametazon i antybiotyki. – Beta... co? Na co? – Żeby zapobiec zespołowi zaburzeń oddychania u dziecka, w razie gdyby nie udało się zatrzymać porodu. Ale i tak wcześniak może mieć poważne problemy. – Sięgnęła po kartę i skierowała się do wyjścia. – Jest w dwudziestce – rzuciła przez ramię. Usiadł przy biurku i przysunął telefon. Z półki pod blatem wyciągnął książkę telefoniczną i sprawdził numer Ośrodka Leczenia Ducha i Ciała Shire. Po chwili usłyszał w słuchawce głos młodej kobiety. – Halo – powiedział. – Chciałbym się skontaktować z Carlynn Shire, ale nie mam jej numeru domowego. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak ją złapać? To pilne. – W jakiej sprawie? – Chodzi o jej przyjaciółkę. Joelle D’Angelo. Zaczęła rodzić i chciałbym prosić, żeby Carlynn przyjechała do niej tutaj, do Silas Memorial. – Przekażę wiadomość. – Natychmiast? – zapytał. – Zadzwonię i jeśli ją zastanę, otrzyma wiadomość. Jeśli nie, trudno mi powiedzieć kiedy. – Proszę ją znaleźć. I niech do mnie zadzwoni. – Podał numer do szpitala. – Niech przekaże operatorce, żeby zadzwoniła na mój pager. Jego pager zabrzęczał dokładnie dwadzieścia minut później, kiedy zbierał się na odwagę, żeby pójść do dwudziestki. Podniósł słuchawkę. – Mówi Carlynn, Liamie. Dostałam twoją wiadomość i jestem w szpitalu. Czekam na dole. Jak się czuje Joelle? – Już idę – odpowiedział. – Zaraz porozmawiamy. Siedziała w korytarzu przy oknie, wsparta oburącz na lasce. Usiadł na krześle obok. – Dziękuję, że pani przyjechała. – Co się dzieje? – spytała. – I co ci się stało, na litość boską? – Joelle rozmawiała z pobitą kobietą, wtargnął chłopak ofiary i kopnął ją w brzuch. Carlynn przycisnęła rękę do ust. – O nie – jęknęła. – Czy wszystko w porządku? Pokręcił głową. – Ma kilka złamanych żeber i zaczęła rodzić. – Niedobrze. Za wcześnie. A twoja twarz? I palec? – Stłukłem faceta, który ją kopnął. I mam za swoje. – Wskazał na obolałą rękę. – Świetnie! – Carlynn wyglądała na zadowoloną. – Wiadomo, co będzie z Joelle? – Próbują powstrzymać akcję porodową. Pomyślałem, że z panią będzie jej raźniej. – A dlaczego nie z tobą? – Nie jestem uzdrowicielem.
Carlynn popatrzyła na swoje ręce oparte o laskę. – Zdaje się, że w tej chwili możesz zrobić dla niej więcej niż ja. To było irytujące. Zawsze pchała ich ku sobie, jakby Mara nie istniała. – Czy pani rozumie mój dylemat, Carlynn? – Rozumiem, że ty i Joelle jesteście gotowi poświęcić własne szczęście dla kogoś, kto tego nie potrzebuje – oznajmiła Carlynn, a Liam zdumiał się jej władczym tonem. – I jestem gotowa się założyć, że gdyby Mara mogła mówić, wnoszę z tego, co mi o niej opowiedzieliście, nie wymagałaby tego od was. Pragnęłaby, aby Joelle zajęła się tobą i Samem jak na kochającą kobietę przystało. – Myślałem, że ma pani leczyć Marę – zauważył. – A może tylko bawiła się pani Joelle? Bawiła się pani nami obojgiem? – Robiłam, co mogłam – odparła. – Ale masz rację. Nie próbowałam leczyć Mary. Ona nie potrzebuje mojej pomocy, Liamie, od razu to wiedziałam. Spójrz na nią. Wciąż się uśmiecha. Naprawdę myślisz, że cierpi? Nie odpowiedział. Oboje znali odpowiedź na to pytanie. Wyjrzał przez okno, próbując zebrać myśli. – Kiedy ulegam swoim uczuciom do Joelle – powiedział – czuję, jakbym zdradzał żonę. – Nie zdradzasz Mary, mój drogi. – Głos Carlynn złagodniał. – Nie możecie jej zranić swoją miłością i nie musisz się rozwodzić, aby wziąć ślub z Joelle w swoim sercu. Jeśli będziesz szczęśliwy, więcej siły możesz przekazać Marze. I synkowi. Myślę, że jesteś to winien swojemu dziecku... dzieciom... aby przeżyć pełne i szczęśliwe życie. – Dzieciom – powtórzył, bardziej do siebie niż do niej. – W tej chwili – ciągnęła Carlynn, wychylając się naprzód – masz wybór. Możesz być z Marą, która czuje bardzo, bardzo niewiele i uśmiecha się bez względu na twoją obecność. Albo z Joelle, która wciąż czuje wszystko – strach, niepokój, miłość – właśnie w tej chwili, gdy modli się o bezpieczeństwo twojego dziecka. Sam zdecyduj, która z nich bardziej cię potrzebuje. – Pójdzie pani do niej? – zapytał. – Oczywiście, że pójdę. Ale ciebie nie zastąpię, Liamie. Ani u jej boku, ani w jej sercu. Poszedł, lecz nie zbliżał się do porodówki w obawie, że Joelle o niego pytała. Najpierw musiał udać się gdzie indziej. Mara spała, kiedy wszedł do jej pokoju w domu opieki. Zamknął drzwi, aby zostać z nią sam na sam. – Maro? Otworzyła oczy, gdy opuścił barierkę i przysiadł obok. Uśmiechnęła się do niego, wydała swój pisk, a on się nachylił, żeby ją pocałować. – Musimy porozmawiać, kochanie – zaczął. Sięgnął po jej prawą rękę, która poczuje jego obecność. – Maro, ja się zadręczam. Tak bardzo cię kocham. Oddałbym wszystko, żebyś była taka jak dawniej. Taka cudowna. Dałaś mi tyle radości. – Przejechał wolną ręką po jej przydługich włosach. – I pięknego syna – dodał. – Lata, które razem spędziliśmy, były najlepszymi w moim życiu. Ale dobiegły końca i muszę zamknąć ten rozdział. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – Ty zrobiłaś to już na swój sposób, prawda?
Wpatrywała się w niego wielkimi, pięknymi oczami, ale jej uśmiech się nie zmienił. – Zakochałem się w Joelle, Maro. Łączy nas coś ważnego, czyli ty. Oboje cię kochamy. Oboje chcemy się o ciebie troszczyć. I musisz wiedzieć, że zawsze będę przy tobie. Nigdy nie przestanę cię odwiedzać, bez względu na zmiany, które zajdą w moim życiu. Musnął kciukiem wierzch jej dłoni. – To dla mnie jest bardzo trudne – mówił. – Nie chcę czuć, że cię zdradzam. Tak bardzo cię kocham. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Daj mi jakiś znak. Uściśnij mi rękę. Zamrugaj. Chcę wiedzieć, że mogę żyć dalej. Spoglądał na nią, a ona uśmiechała się pustym uśmiechem, który był tylko uniesionymi kącikami ust. Tylko ten znak mogła mu dać, a on nic więcej nie potrzebował. Puścił jej dłoń i odgarnął kosmyk z twarzy. – Dziękuję, kochanie – powiedział. I pocałował ją na pożegnanie.
39 – Z jednego możesz być zadowolona – oznajmiła Lydia, pielęgniarka, zdejmując z ramienia Joelle mankiet ciśnieniomierza. – Masz fantastyczne ciśnienie. Joelle kiwnęła głową, ale nie otworzyła oczu. Gdyby to zrobiła, pokój znów zacząłby wirować. Carlynn siedziała przy niej i trzymała ją za rękę; jej dotyk miał kojącą moc. – Jest siódma wieczorem – poinformowała Lydia. – Słusznie zakładam, że nie chcesz nic jeść? Znów skinęła głową, ale tym razem z uśmiechem. – Bardzo słusznie – odpowiedziała. – Chyba już nigdy nie wezmę nic do ust. Od siarczanu magnezu miała mdłości i uderzenia gorąca, tak jak się spodziewała, ale nie protestowała, gdyż lek dawał dziecku szansę na pozostanie dłużej tam, gdzie się znajdowało. Czujnik podłączony do kardiografu wskazywał, że maleństwu nic nie jest; słuchała krzepiących uderzeń serduszka oraz szumów, które nasuwały skojarzenie z podwodnymi odgłosami wielorybów i delfinów z dala od domu. – Nie musisz ze mną siedzieć, Carlynn – powiedziała, nie otwierając oczu. – Jestem nudna jak flaki z olejem. – Nie przyjechałam dla rozrywki – odparła Carlynn i Joelle znowu się uśmiechnęła. Siliła się na spokój. Przywiązywała do tego wielką wagę, jakby spokój mógł uchronić ją przed rozwarciem o kolejny centymetr. Trzy lub cztery centymetry i „nie będzie odwrotu” w czasie przedwczesnego porodu, jak wynikało ze słów Rebekki. Urodziłaby dziecko dziesięć tygodni przed terminem, nie dopuści do tego za wszelką cenę. Dali jej pierwszą dawkę betametazonu, na wszelki wypadek, ale trochę potrwa, zanim lek podziała na płuca maleństwa. Powinna zadzwonić do rodziców, lecz nie chciała ich martwić ani ściągać do Monterey, żeby oglądali ją podłączoną do kardiotokografu. Jeśli jednak urodzi, poprosi kogoś, żeby do nich zadzwonił, ale nie wcześniej. Wprawdzie znała tu każdą pielęgniarkę i każda do niej zajrzała, lecz mimo to czuła się samotna. I nikt – ani jej rodzice, ani pielęgniarki, ani nawet siedząca obok Carlynn – nie mógł zastąpić osoby, której najbardziej jej brakowało. Słyszała, jak Lydia krząta się po sali, pewnie sprawdzała monitor i kroplówkę. Naraz usłyszała głos przy drzwiach. – Mogę wejść? Liam. Otworzyła oczy, pokój zawirował i znów znieruchomiał. Liam wsunął głowę przez uchylone drzwi, a ona poczuła taką radość, że łzy zapiekły ją pod powiekami. – Jasne. – Lydia skierowała się do wyjścia. – Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała, Joelle. Liam wszedł do pokoju, a Carlynn puściła jej rękę i wstała. – Zrobię sobie przerwę i pójdę napić się herbaty, dobrze? – Oczywiście, Carlynn – odparła Joelle. – Dziękuję, że tu jesteś.
Liam przytrzymał jej drzwi, a następnie podszedł i usiadł na zwolnionym przez nią krześle. – Cześć, Joelle. – Cześć. – Zmrużyła oczy, żeby lepiej mu się przyjrzeć w zaciemnionym pokoju. – O matko, Liamie, twoja twarz. – Szkoda, że nie widziałaś tamtego. Próbowała odczytać wyraz jego pokiereszowanej twarzy. Na jego ustach błądził uśmieszek, może pełen czułości, a może głupawy. Nie miała pewności. – Bardzo cię boli? – spytała. – Na pewno mniej niż ciebie – stwierdził. – Ale cię obwiązali. – Słyszysz jej serce? – zagadnęła. Tak mało rozmawiali o dziecku, że prawie się obawiała zwrócić jego uwagę na odgłos, który wypełniał pomieszczenie. – Jak dzwon – stwierdził Liam. – Boże, mam nadzieję. – Chyba źle się czujesz, co? – Nie zabrzmiało to jak pytanie i Joelle zrozumiała, że musi wyglądać strasznie. – Siarczan magnezu – skwitowała. – Mdli mnie po nim. – Tak mi przykro – powiedział. Nie wiedziała, czy wyraża ubolewanie z powodu jej mdłości, czy czegoś więcej. – Zesztywniałaś, jakbyś bała się poruszyć – dodał. Miał rację. Była spięta. – Boję się, że zwymiotuję – przyznała. – Miska stoi obok twojej głowy. Skrzywiła się. – Nie chcę wymiotować przy tobie. Uśmiechnął się pobłażliwie. – Od ponad roku sprzątam wymiociny dziecka i zmieniam śmierdzące pieluchy. Chyba dam radę, więc jeśli musisz, to się nie krępuj. – Dzięki. – Na te słowa od razu poczuła się lepiej i trochę opadło napięcie. – Wytłumaczysz mi, co się dzieje? – poprosił. Opowiedziała mu o dwucentymetrowym rozwarciu, siarczanie magnezu, betametazonie i delikatnych płucach wcześniaka. – Jeśli się teraz urodzi i przeżyje, może mieć poważny problem – dodała. – Mózgowe porażenie dziecięce. Niewydolność płuc. Uszkodzenie mózgu. – Spodziewała się, że Liam ucieknie po tych słowach, ale wytrwał. – Jest szansa, że się teraz urodzi i nic jej nie będzie? – zapytał. – Tak. Ale musi mieć dużo szczęścia i dobrą opiekę na oddziale dla wcześniaków. Liam westchnął. – Chyba przynoszę pecha swoim kobietom, gdy przychodzi do porodu. Sens tych słów nie wywarł na niej wrażenia, bardziej zabolało, że zaliczył ją do „swoich kobiet”. – To nie twoja wina, że ten gość mnie kopnął. – Pokręciła głową. – Poprosiłem, żebyś przyszła. – Skąd mogłeś wiedzieć? – Ostrożnie zmieniła pozycję na łóżku, próbując nie urazić
obolałych żeber. – Dzwoniłeś do Carlynn? Potwierdził. – Nie masz nic przeciwko temu? – Ależ skąd. Bardzo ci dziękuję. Nie zaszkodzi mieć tu zawodową uzdrowicielkę, choć nie jestem pewna, czy w to wierzę. – Ja też. – Dotknął opatrunku na brodzie i lekko się wzdrygnął. – Ale wiesz, w co wierzę? – spytał. – No? – W ciebie i mnie – odpowiedział. – Z dzieckiem lub bez niego. – Wskazał na jej brzuch. – Jakoś damy sobie radę. Znów zebrało jej się na płacz. Co mu się stało? Jakiegoś objawienia doznał w ostatnim czasie? Nie miała odwagi go zapytać, ale bardzo ją to cieszyło. – Byłoby wspaniale, Liamie – szepnęła. – Dzwoniłem do Sheili i uprzedziłem, że pracuję do późna – dodał, zerkając na zegarek. – Ale chyba zadzwonię jeszcze raz i zapytam, czy Sam może u niej spać. – Nie musisz – zaoponowała. – Pewnie dzisiaj zasnę i zostanę tu kilka dni. Może nawet tygodni. – Posiedzę przy tobie, chociaż dziś. W ramach rekompensaty za moją nieobecność przez ostatnie siedem miesięcy. Chyba że wolisz, żebym sobie poszedł. – Och nie, zostań. Ale pewnie będziesz tylko patrzył, jak śpię. – No i dobrze – uciął i wstał. – Zadzwonię do Sheili. – I co jej powiesz? – Prawdę. – Stał z rękami na oparciu krzesła. – Już wie, że to ja jestem ojcem. Joelle zatkało. – Tak? Jak do tego doszło? – Zgadła, a ja powiedziałem, że ma rację. – I co? – Pobiła mnie torebką. – Żartujesz? – Joelle się roześmiała. – Chciałbym. – Uśmiechnął się i wyszedł z pokoju. Obudził ją własny jęk, gdzieś z głębi trzewi. Czuła tępy ból w dole brzucha. – Co się stało, Jo? – spytał Liam. Otworzyła oczy. W pomieszczeniu panował mrok, światło sączyło się tylko z korytarza, i Joelle nie miała pewności, kto siedzi obok. – Carlynn? – Pojechała do domu, Jo – odpowiedział Liam. – Wszystko w porządku? – Chyba... – Zawiesiła głos. – Chyba skurcz. Która godzina? – Druga nad ranem. W świetle monitora widziała jego blade oczy. – Lepiej zawołaj pielęgniarkę – poprosiła. Po chwili wrócił z Lydią, która zbadała Joelle i wstała. – Masz rozwarcie na cztery, prawie pięć centymetrów. Siarczan magnezu nie pomógł.
Dzwonię po Rebeccę. Po wyjściu Lydii spojrzała na Liama. – Obawiam się, że to już. Podniósł jej rękę do ust. – Bedę przy tobie. – Moja mama miała asystować przy porodzie. – Mam do niej zadzwonić? – Nie była na żadnych zajęciach w szkole rodzenia. – Ja byłem na wszystkich, Jo – zapewnił. – Jestem ekspertem. Przyszedł kolejny skurcz i ścisnęła rękę Liama. Kiedy ból minął, spojrzała mu w oczy. – Boję się – powiedziała. – Wiem. Ja też. – Ostatnio miewam koszmary. Że boli mnie głowa. Przycisnął wargi do jej ust. – Wiesz, że tak nie będzie. – Co powiedziała Sheila? – Właściwie nic. Wspomniałem jej, że rodzisz i zostanę z tobą, jeśli przenocuje Sama. Zapadła długa cisza, potem burknęła „Jasne” i rzuciła słuchawkę. – Oho – powiedziała Joelle. – To nie wróży nic dobrego. – Mogła odmówić. – Trudno ją winić. To musi być dla niej bardzo trudne. – Wiem. – Głośno przełknął ślinę i oczy na chwilę mu pociemniały. – Zmieńmy temat, dobrze? – poprosił. – Skupmy się na tobie. W ciągu pół godziny została przeniesiona na porodówkę i jak na komendę zaczęły się regularne skurcze. Przyszedł obcy anestezjolog i podał jej epidural, od którego zdrętwiał jej prawy bok, ale przynajmniej zasnęła, a kiedy się obudziła, otaczali ją ludzie. Nogi miała w strzemionach, Rebecca stała między nimi, a obok niej neonatolog, lekarz z oddziału dla noworodków. Liam siedział przy Joelle i odgarniał jej włosy z czoła. – Przespałaś najgorszą część – pocieszyła Rebecca. – Teraz pora przeć. Że co? – Która godzina? – zapytała Joelle. Czuła silny ucisk w okolicach podbrzusza. – Myślałam, że daliście mi epidural. – Minęła szósta rano – odezwał się Liam. – Daliśmy – potwierdziła lekarka. – Zapewne przestał działać, ale pora przeć, Joelle. Jakimś cudem przespała rozwarcie na pięć centymetrów. Znowu poczuła nacisk i potrzeba parcia stała się nie do wytrzymania. – Chcę przeć! – wrzasnęła i kilka osób się zaśmiało. – Bomba! – powiedziała Rebecca. – Prosimy o to od dziesięciu minut. Czuła wszystko, kiedy dziecko przesuwało się naprzód. Parcie w zasadzie sprawiło jej ulgę, ale bała się, że to złudne, ponieważ dziecko było bardzo, ale to bardzo małe. – Mam ją. – Rebecca natychmiast podała dziecko neonatalogowi. – Wszystko w porządku? – Joelle wytężyła wzrok, ale neonatolog stał tyłem do niej, pochylony nad małą. Usłyszała kwilenie. – Czy to ona?
– Mogę zobaczyć? – spytał Liam. Pokiwała głową. Patrzyła na jego spuchniętą twarz, gdy rozmawiał z lekarzem. Zadawał pytania i spoglądał na małą. Minę miał nieprzeniknioną. Po chwili stanął obok Joelle. – Jest maleńka, Jo, ale dobrze wygląda – oznajmił. – Waży niecałe kilo czterysta i lekarz jest mile zaskoczony. Może nie płacze, ale wydaje odgłosy... – Słyszałam – odparła, wciąż usiłując coś dojrzeć. – Dostała sześć i osiem punktów w skali Apgara – ciągnął Liam. – Czyli nieźle, biorąc pod uwagę okoliczności. Neonatolog pchnął inkubator w jej stronę. – Niech mama rzuci okiem – poprosił. – Jedziemy na oddział dla wcześniaków. Przez plastik trudno było cokolwiek zobaczyć. Dziecko wyglądało jak laleczka z rączkami i nóżkami cienkimi jak gałązki, i nim Joelle zdążyła się przyjrzeć, inkubator odjechał. – Chcę wstać – oświadczyła i podciągnęła się na łokciach. Miała zamiar iść za inkubatorem. Rebecca znowu się roześmiała. – Za chwilę, Joelle, na miłość boską. Niech z tobą skończę. Niecałą godzinę później Liam pchał jej wózek na oddział dla wcześniaków. Mogła sama pójść, ale pielęgniarka uparła się na wózek, więc nie zamierzała się kłócić. Nieważne, jak tam dotrze, byle szybko. Ale zostawiła wózek w korytarzu, wolała wejść na salę o własnych siłach. Znała tu każdy kąt i pokazała Liamowi, jak wyszorować ręce przy umywalce, po czym ubrała ich oboje w żółte papierowe fartuchy. Patty, pielęgniarka, którą dobrze znała, zaprowadziła ich do inkubatora i Joelle usiadła na krześle stojącym z boku. – Jest większa, niż myślałam. – Uśmiechnęła się do maleństwa podłączonego do respiratora i niezliczonych rurek. – Większa? – zdziwił się Liam. – Widywałam tu o wiele mniejsze dzieci – wyjaśniła. Patty przyniosła krzesło dla Liama i postawiła je po drugiej stronie inkubatora, następnie podeszła do Joelle i położyła jej rękę na ramieniu. – Wygląda dobrze, Joelle – zapewniła. – Jak wiesz, następne kilka dni będą krytyczne, ale masz wszelkie podstawy, aby nie tracić nadziei. Joelle uśmiechnęła się do niej, po czym raz jeszcze utkwiła wzrok w dziecku i pielęgniarka odeszła. – Możemy jej dotknąć? – zapytał Liam. – Właśnie miałam zamiar. – Wsunęła rękę przez jeden z otworów z boku, a Liam zrobił to samo po swojej stronie. Pogłaskała czubkami palców cieniutkie ramię córeczki. Jakby dotykała piórka. Patrzyła, jak Liam dotyka tyciej dłoni i maleńkie, idealne paluszki zaciskają się na jego palcu. – Wymyśliłaś już imię? – zapytał zduszonym głosem.
Zwlekała z odpowiedzią. Właściwie to wymyśliła, ale było udziwnione i odpadało, gdyż połączyła swoje imię z imieniem Liama, lecz chociaż spędził przy niej całą noc, nie mogła uwierzyć w jego przemianę. – Wymyśliłaś, prawda? – Rzucił jej pytające spojrzenie i zrozumiała, że wahanie ją zdradziło. – Tak, ale ci się nie spodoba. – Powiedz. – Joli – przyznała, spoglądając na niego przez inkubator. – Chciałem właśnie to zaproponować. – Serio? – Roześmiała się. – Dobrze słyszę, że ją nazwałaś? – Patty krzątała się za plecami Joelle, ale podeszła bliżej i wyjęła z plastikowej przegródki inkubatora czystą karteczkę oraz flamaster z kieszeni. Joelle wykrzywiła się do Liama. Nie przypuszczała, że pielęgniarka coś usłyszy. – Chcemy ją nazwać Joli – zakomunikował stanowczo Liam. – J-O-L-I. To połączenie naszych imion. Patty zrobiła wielkie oczy. – Czy ty...? – Nie dokończyła zdania. – Zgadza się – potwierdził z uśmiechem. – Jestem ojcem dziecka.
40 Carlynn położyła głowę na ramieniu Quinna. Leżeli w swoim łóżku w posiadłości, a nocne niebo było tak czyste, że widziała gwiazdy przez okno. Kilka godzin temu wróciła ze szpitala, wyczerpana długą wizytą u Joelle i dziecka. Rokowania były dobre. Carlynn dotknęła maleństwa przez otwór w inkubatorze, ale tylko pogłaskała cienką rączkę. Powiedziała Joelle, że jej dotyk jest zupełnie zwyczajny. I nie tylko to. – Od początku chciałaś jej powiedzieć, prawda? – zapytał teraz Quinn. – Tak, sama nie wiem dlaczego – przyznała Carlynn. – Moja siostra czuła z nią więź, gdy Joelle przyszła na świat, a ja poczułam to samo. – Postukała palcami w nagą pierś Quinna. – Martwisz się, że poznała prawdę? – spytała. Quinn zachichotał; leżeli przytuleni i dźwięk rozniósł się miłym echem wprost do jej ucha. – Jestem stary. Już dawno przestałem się martwić. Tylko nie mów Alanowi. – Urwał na chwilę. – A powiedziałaś jej o Mary? – Musiałam. Kiedy wyznałam jej prawdę o nas, zrobiło jej się żal Alana, więc musiałam jej powiedzieć, że on od piętnastu lat ma wspaniałą przyjaciółkę i kochankę. I chyba to ją najbardziej zszokowało. – Carlynn uśmiechnęła się na wspomnienie reakcji Joelle. „Wzięłam ją za gosposię”, stwierdziła ze zgrozą. „A Quinna za ogrodnika”. Milczeli chwilę. Carlynn patrzyła, jak światełko samolotu z wolna przesuwa się po ciemnym niebie, aż zniknęło za framugą okna. Nigdy nie czuła się taka zmęczona i wiedziała, że to wyczerpanie oznacza zmianę w jej ciele. Zostało jej tak niewiele nocy obok męża. – Żałujesz naszego fortelu? – Zaskoczył ją tym pytaniem, i podniosła głowę, żeby na niego spojrzeć. – Nie spytałeś mnie o to przez ponad dwadzieścia lat – zauważyła. – Chyba obawiałem się odpowiedzi. – Quinn pogładził ją po ramieniu. – Wiedziałem, że na początku zrobiłaś to wbrew swojej woli. Mnie i Alana popychała rozpacz i desperacja, a ty nie miałaś innego wyjścia, musiałaś się dostosować. – No cóż, na pewno brakowało mi żeglowania – powiedziała ze śmiechem. Była to dla niej prawdziwa ofiara. Wszyscy wiedzieli, że prawdziwa Carlynn nie weszłaby na pokład za żadne skarby. – Teraz to bagatelizujesz... – Quinn uścisnął jej ramię. – Ale wiem, ile cię to kosztowało. Z westchnieniem oparła mu głowę na ramieniu. – Trudno żałować fortelu, kiedy pomyślę o ośrodku. – Zrobiliśmy tam wiele dobrego – przyznał. Przez lata zdobyli wiele nagród za badania nad zjawiskiem uzdrawiania. – Lecz Lisbeth umarła razem z Carlynn, Quinn – dodała ściszonym tonem – i to był dla mnie koszmar. Nowa Carlynn, osoba, którą się stałam, którą teraz jestem, tak naprawdę nie jest żadną z nich. I dobrze wiesz, że nigdy nie czułam się komfortowo z tą mistyfikacją. – Raz jeszcze uniosła głowę i mu się przyjrzała. – Nie chciałam umrzeć w ten sposób –
oświadczyła. – Z poczuciem, że moje życie było kłamstwem. Pragnęłam naprawdę kogoś uzdrowić przed śmiercią, odmienić jego życie. Rozumiesz to? Chciałam dokończyć to, co zaczęła Carlynn, ratując życie tamtemu dziecku. – Doskonale to rozumiem – odparł. Zastanowiła się, czego jeszcze żałuje. – Na początku – podjęła – bardzo mi przeszkadzało, że nie możemy żyć jak normalne małżeństwo. – Mnie również – przyznał Quinn. Nie odzywał się chwilę. – Ale nie było tak źle, co? – Wyczuła w jego głosie lekką obawę. – Pewnie, że nie. Chyba dlatego tak bardzo chciałam pomóc Liamowi i Joelle. Przypominali mi nas. – Jak to? – zapytał Quinn ze zdziwieniem. – Kochają się, ale mogą być poślubieni tylko w sercach. Jak ty i ja. Owszem, jesteśmy małżeństwem, jednak tylko my o tym wiemy. I przez lata zrozumiałam, że nikt nie musi wiedzieć o tej więzi, by naprawdę istniała. Zadarł jej podbródek i pocałował w usta. – Kocham cię, maleńka – powiedział. – Ja ciebie też. – I mam pomysł. – Jaki? – spytała. – Jutro... – Uśmiechnął się. – Zabiorę cię na żagle.
Epilog Joelle nie odrywała wzroku od pobocza, kiedy Liam jechał powoli Jedynką. Wypatrywała sekwoi. Wiedziała, że tabliczkę „Cabrial” zdjęto przed laty, lecz drzewo nadal tam rosło, przynajmniej jeszcze kilka lat temu, kiedy ostatnio wybrała się na południe. Nie miała pojęcia, czy komuna jest jeszcze zamieszkana i przez kogo, liczyła tylko, że leśna droga okaże się przejezdna. Trafili na wymarzoną pogodę. Był koniec grudnia, ani śladu mgły na wybrzeżu. W oddali na prawo niebo łączyło się z oceanem cienką błękitną kreską. – Jest drzewo – oznajmiła nagle Joelle. – Miło, że go nie zniszczyli tamtą tabliczką. – Skręcamy? – Liam zatrzymał samochód przed zjazdem. Spojrzała na drogę, która wyglądała jak zarośnięta ścieżka przez las. – Myślisz, że samochód to zniesie? – Myślę, że warto spróbować. – Liam wjechał w tunel zieleni. Szlak nie nasuwał żadnych wspomnień. Znaczyły go koleiny, więc jeżdżono tędy, ale był zaniedbany. Drzewa rosły jakby gęściej, niż zapamiętała z dzieciństwa, i ocierały się o samochód, kiedy podskakiwał na wyżłobionej przez pojazdy drodze. – Twoim zdaniem ktoś jeszcze tutaj mieszka? – zapytał Liam. – Stan drogi na to nie wskazuje. – Wątpię, żeby ostał się ktoś z pierwszej komuny. – Wiedziała, że na początku lat osiemdziesiątych różnice polityczne podzieliły członków i większość wyjechała, jeśli nie wszyscy. Jeśli w domkach nadal ktoś mieszkał, oby nie rozgniewał się za najście. – Tędy. – Wskazała na polankę obok kamiennego budynku, który niegdyś służył za kuchnię i jadalnię. Liam zaparkował obok schodów. Na polanie nie było innych pojazdów, a gdy wysiedli, powitała ich złowróżbna cisza. W chłodnym powietrzu dryfował zapach liści i ziemi. – Pusto – powiedziała Joelle bez cienia zawodu. Weszła na przestronny ganek kamiennego domu i otworzyła drzwi. Podłużne stoły zniknęły, a między szafkami i blatem falowała gęsta pajęczyna. – Dawno tu nikogo nie było. – Pokaż, gdzie mieszkałaś – poprosił Liam, co bardzo ją ucieszyło. – Zobaczymy, czy trafię. – Skierowała się do wyjścia. Ruszyli zarośniętą ścieżką, aż dotarli na polanę, gdzie – jak przypuszczała – stała Tęcza. W pierwszej chwili prawie jej nie poznała, a domku, tego obok Tęczy, już nie było. W futrynie brakowało drzwi, nad framugą uchowały się dwa zardzewiałe haczyki. – Tu wisiała tabliczka z nazwą. – Joelle wskazała na nie i weszła do środka, Liam tuż za nią. – Spałam tutaj, w pokoju dziennym, bo w sypialni nie było miejsca dla naszej trójki. Bite dziesięć lat na materacu. – Pokręciła głową. – Wierzyć się nie chce. – Weszli do ciasnej sypialni. – Pokój moich rodziców, tutaj się urodziłam. Liam nie mógł się nadziwić. – Ależ musiałaś mieć dzieciństwo. – Chodź. – Wzięła go za rękę. – Poszukajmy szkoły. Cyprys musi być w pobliżu.
Ponownie ruszyli na północ i po chwili ujrzeli budynek, gdzie uczyła się przez pięć lat. – O raju, tylko zobacz – zawołała ze śmiechem. Domek był całkowicie porośnięty winoroślą. Żeby dostać się do środka, Joelle musiała wyciąć część sekatorem, który ze sobą przywieźli. – Jak tu ciasno – stwierdziła wewnątrz. Izba była o wiele mniejsza, niż zapamiętała, ale wciąż unosił się tu zapach wilgoci, który ją witał każdego dnia, kiedy dorastała. – Jak my się tu pomieściliśmy? – zastanawiała się na głos. Wszystkie ławki i krzesła zniknęły, została tylko pusta przestrzeń. – Pisałaś na tym? – Liam wskazał na wielką tablicę wciąż przytwierdzoną do ściany. – No, ba – mruknęła. Zapisała tu wiele zdań i rozwiązała wiele zadań matematycznych. – O dziwo, sporo się tutaj nauczyłam, Liamie – dodała. – Ale dosyć tego. Znajdźmy cyprys. – Musiała sprawdzić, czy drzewo przetrwało, a może nawet rozrosło się na skałach. Liam wyszedł za nią na zewnątrz i okrążyli dom od zachodniej strony. – Cyprys rośnie na szczycie pagórka – przypomniała sobie Joelle, przechodząc nad pnączem, które porastało ziemię. Ujrzała niewielkie wzniesienie, niegdyś uważała, że to górka, a na jego szczycie rósł piękny, poskręcany cyprys wielkoszyszkowy. – O raju! – wykrzyknęła. – To na pewno on, ale wielki! – No cóż – mruknął Liam. – Jesteście równolatkami. – Jaki ładny – zachwyciła się Joelle. Cyprys musiał mieć nie więcej niż cztery i pół, pięć metrów, ale jego rozłożysta korona też na tyle była szeroka. Sięgał gałęziami ku szkole, od oceanu, co bezbłędnie wskazywało kierunek wiatru. Weszli na wzniesienie. Joelle otworzyła worek, a Liam odciął szczepy według wskazówek Quinna, brunatne gałązki razem z liśćmi. „Nie robi się tego o tej porze roku”, zaznaczył, lecz Joelle postanowiła spróbować, skoro już tu są. Quinn obiecał dołożyć starań, żeby się ukorzeniły. – Myślisz, że wystarczy? – Zajrzał do worka, a Joelle potwierdziła. Wymienili spojrzenia i westchnęła. – Lepiej zróbmy to, po co przyjechaliśmy – powiedziała. W milczeniu wrócili do samochodu, przygnębieni tym, co ich czekało. Joelle bez pośpiechu zawinęła gałązki w mokre papierowe ręczniki i umieściła je w przenośnej lodówce Liama. Bez słowa raz jeszcze pokonali zarośniętą drogę z komuny, ale gdy skręcili w lewo na Jedynkę, Liam zwrócił się w jej stronę. – Skąd masz wiedzieć, gdzie to było? – zapytał. – Nie mam pojęcia – przyznała. – Carlynn opisała mi z grubsza to miejsce, może wystarczy. Pogrążyła się w rozmyślaniach, gdy jechali krętą autostradą. Był to jej pierwszy dzień z dala od Joli. Jeszcze przebywała w szpitalu i Joelle spędzała z nią większość czasu, karmiła ją i nosiła, odkąd została wyjęta z inkubatora. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, pierwszego stycznia, kiedy pierwotnie miała się urodzić, wrócą razem do domu: Joelle nie mogła się doczekać codzienności z córką. Weźmie trzy miesiące wolnego. Potem Sheila zajmie się Joli i Samem; Joelle była ogromnie wdzięczna matce Mary za gotowość
przywiązania się do jej dziecka. Najczęściej chodzili razem do Mary, ale mniej więcej raz na tydzień Joelle zachęcała Liama, by odwiedzał ją sam. Wiedziała, że potrzebuje z żoną chwil na osobności. – Chyba tutaj. – Wskazała na ostry zakręt w oddali. – Cholera, nie chciałbym spaść z tej wysokości. – Liam się wzdrygnął. – Musimy gdzieś zaparkować i podejść – zawyrokowała. – Może na tym prostym odcinku? – Tam? – Liam patrzył na drogę przed nimi. – Właśnie. – I tak zatarasujemy pół szosy – zauważył. – Ale będzie nas widać – zaznaczyła. – Powinno być dobrze, nie uważasz? – Spróbujmy. – Zwolnił, po czym stanął jak najbliżej barierki. – I co? – zapytał. – Super. Wysiedli i Liam sięgnął na tylne siedzenie po metalowy pojemnik. W milczeniu ruszyli w stronę zakrętu. Było życzeniem Carlynn, żeby zrobiła to Joelle. Na swoim łóżku w posiadłości, z morfiną w kroplówce, starała się jak najdokładniej wytłumaczyć, gdzie pod wieloma względami zginęła wraz z siostrą. „Alan albo Quinn nie chcą?” – zapytała ją Joelle. „Jeszcze pospadają ze skały, kochana – stwierdziła Carlynn. – Na pewno wasz gest przyjmą z wdzięcznością, jeśli ich wyręczycie”. Co nie będzie łatwe. Dotarli do zakrętu, Joelle przelazła przez barierkę i wyciągnęła ręce po pojemnik. – Cofnij się trochę – poprosił Liam, podając jej pojemnik. – Ja też wyjdę. Stanął obok niej na skalnym występie. Joelle przykucnęła i postawiła pojemnik na ziemi. Nie zajrzała do środka. Nie chciała widzieć Carlynn w tej postaci. Powoli wstała z otwartym pojemnikiem w rękach. – W porządku? – Liam dostrzegł łzy w jej oczach. – Nie mogę się doczekać jej uwolnienia – odpowiedziała. Uniosła wysoko pojemnik i go przechyliła. Wiatr porwał prochy na południe, część osiadła wśród zieleni pokrywającej skały, część spłynęła do oceanu. Poczuła na ramionach dłonie Liama, oparła się o niego. Objął ją i wtulił policzek w jej włosy. – Co za życie miała – szepnęła Joelle. – Istną mieszankę smutku i radości – uzupełnił. – A o dziwo byli z Quinnem tak bardzo szczęśliwi. – Właśnie – przyznała. – Z nami będzie tak samo, Joelle. – Skąd możesz to wiedzieć? – Ponieważ – odpowiedział Liam, przyciskając ją mocniej do siebie – zostaliśmy uzdrowieni.
Podziękowania Jakaż to frajda zbierać materiały do książki o pięknie kalifornijskiego wybrzeża, nadziejach i zmaganiach ludzi z pasją... i czarach. Michael Reynolds pomógł mi zrozumieć, jak wygląda życie na Półwyspie Monterey. Mike Woodbury i Karen (KK) Sears udzielili mi wirtualnych lekcji żeglowania. Suzanne Schmidt, jedna z moich najserdeczniejszych przyjaciółek, a zarazem ginekolog położnik, zatroszczyła się o medyczne aspekty opowieści, a koleżanka po piórze, Emilie Richards, udzieliła mądrych i wnikliwych rad co do fabuły. Dziękuję też Richardowi Binglerowi, Liz Gardner, Tomowi Jacksonowi, Craigowi Macbeanowi, Patricii McLinn oraz Katherine Rutkowski za ich wkład w tworzenie tej historii. Dziękuję mojej byłej agentce, Ginger Barber, za niezachwianą wiarę we mnie, i redaktor prowadzącej, Amy Moore-Benson.
Pytania do dyskusji 1. W jakim sensie dzieciństwo w komunie przesądziło o charakterze Joelle? Na czym polega jej siła i słabość i na ile wynikają one – lub nie wynikają – z jej wychowania? 2. Opowiedz o wychowaniu Carlynn i Lisbeth. Co sprawiło, że Delora była taką, a nie inną matką, i jak wpłynęło to na jej córki bliźniaczki? Jak twoim zdaniem potoczyłyby się ich losy, gdyby nie śmierć ojca? 3. Jaką rolę odgrywa Mara, oprócz tego, że dzięki niej splatają się ścieżki Carlynn i Joelle? 4. Jak określiłbyś ból, który odczuwają Liam, Joelle i Sheila w związku z Marą? Zdrowa, energiczna kobieta, którą znali i kochali, odeszła, a zarazem nadal żyje. Czym różni się to od opłakiwania kogoś, kto umarł? Jak czułbyś się na miejscu Liama? Jak te emocje wpłynęłyby na twoje życie osobiste i zawodowe? 5. Jak oceniasz fakt, że Liam i Joelle ulegli temu, co do siebie czuli? 6. Carlynn zadręcza się wspomnieniami o wypadku, który na zawsze odmienił jej życie. Czy domyśliłeś się, co ukrywa, a jeśli tak, to kiedy? Dlaczego przystała na plan Alana i Gabriela? 7. Czy uważasz, że Carlynn naprawdę uzdrawiała chorych? Jakie jest twoje zdanie na temat uzdrawiania? Kto z bohaterów powieści został naprawdę wyleczony i dlaczego? 8. Na jakiej zasadzie to Joelle zasługuje na miano prawdziwej uzdrowicielki? 9. Joelle tak bardzo kocha Liama, że poszukuje sposobów, aby odzyskał żonę, chociaż sama straciłaby go przez to bezpowrotnie. Czy znasz autentyczne przykłady takiej miłości? Jak postąpiłbyś na jej miejscu? 10. Na jakiej zasadzie każdy z bohaterów dojrzewa i zmienia się w toku opowieści? Kto twoim zdaniem przechodzi największą przemianę? Jak wyobrażasz sobie ich przyszłość?
Spis treści Prolog 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34
35 36 37 38 39 40 Epilog Podziękowania Pytania do dyskusji