Spis treści Karta tytułowa Spis cyklu Prolog Część pierwsza. Brytania i Galia Część druga. Brytania i Galia Część trzecia. Brytania, Rzym i Galia Część czwarta. Brytania Część piąta. Brytania Epilog Nota historyczna Podziękowania O autorze Fabryka Słów poleca Karta redakcyjna Okładka
Dla Davida, Penny, Camilli i Christa
PROLOG MORZE EGEJSKIE, ROK 85 P.N.E.
W
porównaniu z innymi historiami o ginących na morzu statkach ta była zupełnie pozbawiona dramatyzmu. Dwaj strażnicy, kłócąc się o to, czy rekin wygrzewający się w słońcu sto jardów od sterburty jest większy od tego, którego widzieli wcześniej, nie zauważyli olbrzymiego megalitu – pozostałości po mieście wieki temu pochłoniętym przez morze – wystającego na szerokość dłoni ponad połyskującą taflę. Statek handlowy wspiął się na łagodną falę i opadł z trzaskiem na granitową skałę, która z chrobotem rysowała mu burtę przez kilka uderzeń serca, a potem popłynął dalej. Sto kroków później, gdy pokład zaczął się dziwnie przechylać, kapitan rozkazał zwinąć żagiel. Od sterburty woda sięgała już prawie nadburcia, z podpokładu, gdzie znajdował się ładunek, dobywały się prośby i groźby; statek cały czas się przechylał. Nieopodal była wyspa, ale wysokie klify uniemożliwiały zejście na ląd. Młody Tytus Poncjusz Felix wciąż jeszcze nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Ładunek zawsze krzyczał, a – jeśli wierzyć opowiadanym mu przez szereg opiekunek historiom – statki tonęły zwykle podczas sztormów, a dziś świeciło słońce, był więc pewien, że wszystko jest w porządku i że dorośli szybko jakoś rozwiążą problem. Ale kiedy usłyszał spod pokładu łamaną łaciną: „Łańcuchy zdejmie! Wy przeklęte przez Belenosa dranie! Tonie! Tonie! Już utonął!”, sześciolatek, który wyrósł później na druida króla Zadara i Juliusza Cezara, wiedział już, co się święci. – Załoga i pasażerowie, do szalup! – darł się iberyjski kapitan, wsparłszy pięści na biodrach. Na jego porośniętej rudym brodziskiem twarzy wykwitł uśmiech. W otwartych ustach Felix nie dostrzegł ani jednego zdrowego zęba. – Leci w dół jak toga rzymskiego chłopca na zajęciach z nauczycielem! Felix nie rozumiał, o co mu chodziło, ale nie podobał mu się ton kapitana. Statek tonął, to chyba nie pora na żarty? Ojciec chłopca podzielał jego zdanie. – Nic nie leci! – krzyknął, machając krótkimi ramionami i próbując utrzymać równowagę na pochyłym pokładzie. – Statek nie może tonąć. Masz pan choć nikłe pojęcie o wartości ładunku? – Ależ ma się rozumieć – odparł Iberyjczyk. – Mogę podać z pamięci cenę każdego egzemplarza. – Był niemal dwukrotnie wyższy od ojca, zdał sobie nagle sprawę mały Felix. – Biorąc pod uwagę obecną sytuację na rynku, nasze położenie, stan przewożonych dóbr oraz inflację i koszty manipulacyjne, łączna wartość ładunku wynosi ni mniej, ni więcej, a... gówno. Nikt nie kupi martwych niewolników. – Jak toniemy!? Co toniemy!? Nie wolno nam zatonąć! W twojej ładowni jest cały mój majątek. Dorobek życia! Musimy dopłynąć do jakiegoś portu, plaży... Błagam! Kapitan się roześmiał. – Tymi wodami rządzi Posejdon i jego podmorska dupa, a dzisiaj wysrał się z całą swą boską mocą na ciebie i twój ładunek. Zdarza się. Statek tonie. Moglibyśmy uwolnić twój ładunek, ale jest go dość sporo i ni cholery nie zmieści się w szalupach. Będzie lepiej, jeśli zostanie w łańcuchach. – Donośny głos kapitana przedarł się przez dochodzące spod pokładu wrzaski. – Uszy do góry, chłopie, jeszcze zarobisz kupę pieniędzy! Żaden ładunek nie jest droższy od życia. Ojciec Felixa aż spurpurowiał, ale ostatecznie poddał się i ruszył do szalupy. Felix podszedł za nim do burty i patrzył, jak schodzi po linowej drabince. Przechył statku jeszcze wydłużył drogę do łodzi ratunkowej. Wybrzuszony kadłub łódki uderzał ciężko o wyłaniające się z odmętów podbrzusze statku, pokryte obślizgłym nalotem. Felix nie miał pojęcia, jak zdoła zejść, i bardzo się bał. Kapitan dostrzegł jego niedolę i wspiął się z powrotem, by mu pomóc. Gdy załoganci zaczęli wiosłować, ojciec chłopca wyglądał, jakby rozbierała go choroba. – Wszystkie moje pieniądze... – wyjęczał, wlepiając wzrok w niknącą pod falami jednostkę. Po jego policzkach spływały łzy. Załoganci śmiali się z niego, Felix nienawidził ich za to. Niedługo później znaleźli wyrwę pośród klifów. Gdy wciągnęli łodzie na piaszczystą plażę okoloną potrzaskanymi białymi skałami i karłowatymi, poskręcanymi drzewami, kilkudziesięciu przerażających mężczyzn i kobiet opuściło kryjówkę i rzuciło się na załogantów z mieczami i maczugami, po czym zabiło większość z nich. Ocalał jedynie Felix, jego ojciec, dwie kobiety i kapitan. Wyglądało na to, że ostatnia trójka była w zmowie z atakującymi. Wszyscy skupili wzrok na dwóch Rzymianach.
– Nie zabijajcie mnie! Weźcie chłopca! – zawodził ojciec Felixa, odgradzając się nim od zbójów. Człowiek, którego twarzy prawie nie było widać spod krzaczastych wąsów, odciągnął Felixa na bok i trzymał go mocno, gdy jego kamraci zdzierali z ojca togę i sandały. Zanosząc się śmiechem, pchnęli go nagiego w stronę śniadej kobiety o oczach jak krzemienie i długich kruczoczarnych włosach. Zsunęła z siebie odzienie i natarła na niego. Ojciec Felixa próbował uciekać, ale natychmiast go dopadła i powaliła na ziemię, a potem wskoczyła na niego okrakiem. Zbóje nagrodzili jej wyczyn gromkim rechotem. Jego tata szarpał zaciśnięte wokół niego nogi, łomotał w jej piersi małymi piąstkami. Ale ona była niewzruszona, ignorowała jego żałosne ataki i biła go pięściami po twarzy, aż jego nos zmienił się w krwawą miazgę, a on sam w jęczący, bezużyteczny strzęp człowieka. Wtedy zacisnęła mu ręce na szyi i zaczęła dusić, on zaś szamotał się jak wyjęta z wody ryba, aż w końcu sflaczał i zastygł w bezruchu. Felix powlókł się za piratami do ich przystani. Nie wiedział, co innego miałby zrobić. Piraci nie zwracali na niego uwagi, ale i nie oponowali, gdy podkradał jedzenie z ich stołu. Znalazł miejsce do spania w namiocie z czworgiem innych dzieci, które najwyraźniej nie miały nic przeciwko, ale również nie odezwały się do niego słowem. Dnie spędzał, włócząc się samotnie po wyspie, zabijając owady, jaszczurki i inne zwierzęta, które dały się złapać. Zabijanie poprawiało mu humor. Pewnego dnia zszedł niskim klifem na niewielką plażę po wschodniej stronie wyspy, gdzie znalazł kilka dużych, skalistych sadzawek. Zmiażdżył kilka mięczaków, by wywabić kraby z bezpiecznego schronienia ich maleńkich jaskiń, a potem zaczął badać, ile nóg należy im wyrwać, by nie mogły chodzić. Tak był pochłonięty doświadczeniem, że zbliżającą się do plaży łódź z białym żaglem zauważył dopiero wtedy, gdy znalazła się przy samym brzegu. Wstał i patrzył, jak dziób wsuwa się w piach, a drobne fale omywają rufę. Łódź wydawała się pusta. Doszedłszy do wniosku, że nic mu nie grozi, porzucił kraby i zbliżył się, by zobaczyć, co też może się znajdować w środku. Na pokładzie ujrzał martwą kobietę. Wrzasnął, przerażony, ale zaraz się otrząsnął i zaczął zastanawiać, czy jego okaleczone kraby zasmakują w ludzkim mięsie. Położył kobiecie jednego na piersi, drugiego na twarzy. Wtedy poruszyła głową. A więc żyła! Złapała kraba na twarzy w zęby i przegryzła jego skorupę. Chłopiec raczej poczuł, niż usłyszał osobliwy szum, kiedy coś nieopisanie dziwnego naparło na niego od strony kobiety i omyło jak woda, choć wcale wodą nie było. Dreszcz go obleciał, ale nie zimny ani nie gorący; pierwszy raz czuł coś podobnego, a jednak uczucie wydało mu się znajome. Kobieta jęknęła, usiadła, porwała kraba ze swoich piersi i wyrżnęła nim o burtę. Jakby przybyło jej od tego energii. Wstała, otrzepała pobielałą od morskiej soli togę z zaschniętego mewiego gówna i obrzuciła go spojrzeniem. Była bardzo stara – musiała być w tym samym wieku co jego ojciec, gdy umarł. Miała kręcone szpakowate włosy, czarne oczy i pełne, spękane od soli usta oraz nos w kształcie obtłuczonej gruszki. Uniosła rękę, jakby chciała go uderzyć, a potem uśmiechnęła się i opuściła ją. – Dzięki ci, mały człowieku – wyrzekła, choć nie była od niego wiele wyższa. – Twoi rodzice są gdzieś tutaj? Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przyjrzała mu się wnikliwie, a on wił się pod jej spojrzeniem. W końcu rzekła: – Nie masz rodziców? Zresztą nieważne, ojciec i matka nigdy nikomu nie zdali się na wiele. Po prostu powiedz mi wszystko, co wiesz o tym miejscu. I proszę, nie mów mi, że jesteśmy na wyspie. – Jesteśmy na wyspie. – W dupę jeża – wypluła, a Felix zachichotał. – No to powiedz mi, co wiesz o tej wyspie. Duża jest? Czy jest tu ktoś jeszcze? I skąd ty się tu wziąłeś? Felix opowiedział jej wszystko, co wiedział. Spytał, jak się tu znalazła, ale ona wyjawiła mu tylko swoje imię: Thaya, i spytała, czy zna jakieś miejsce na odpoczynek, gdzie nie znajdą jej piraci. Odparł, że wie o pewnej sekretnej jaskini pod wodospadem w południowej części wyspy, nieopodal zrujnowanej świątyni cyklopów. Poprosiła, by ją tam zaprowadził, a on się zgodził. Obrzuciła go rozbawionym spojrzeniem, dostrzegłszy na skale w jaskini stertę zwierzęcych trucheł, ale nie odezwała się słowem. Nikomu nie powiedział o spotkaniu z Thayą; nie dlatego, że była to tajemnica, ale ponieważ nigdy z nikim nie rozmawiał. Następnego dnia przyniósł jej jedzenie, potem kolejnego i jeszcze kolejnego, aż w końcu zauważył, że go nie je. Mimo to wciąż ją odwiedzał. Nie miał wiele do roboty, nie tęsknił też za innymi mieszkańcami przystani. W którymś momencie zaczęła go uczyć posługiwania się magią.
Pokazała mu, jak mocą umysłu przekierować siłę życiową wyciekającą ze zmiażdżonej żaby, aby zabić przelatującego nad ich głowami ptaka. Kilka dni później nauczyła go sięgać do wnętrza świni i miażdżyć jej serce, a uzyskaną w ten sposób energią doprowadzić inną do morderczego szału. Po jakimś miesiącu Thaya poprosiła, by przyprowadził jej dwoje dzieci. Spełnił jej prośbę. Obiecał im, że w jaskini dostaną ciastka. Cała czwórka wróciła do pirackiej przystani. Gdy piraci otoczyli ich, Thaya sięgnęła do serca jednego z dzieci i zmiażdżyła je, a wtedy piraci rzucili się sobie do gardeł. Wkrótce wszyscy leżeli martwi, nie licząc rudobrodego iberyjskiego kapitana. Sunął w ich stronę rozchwianym krokiem, krwawiąc z wielu ran i ściskając w ręce kordelas. Szczerzył się jak wtedy, gdy tonął jego statek. Felix nie dał się dwa razy prosić, gdy Thaya zaoferowała mu drugie dziecko. Wpił dłoń w klatkę piersiową dziewczynki, zacisnął drobne palce na jej sercu i ścisnął, a ono pękło jak dojrzały owoc. Poczuł, jak jej energia życiowa napływa do niego przez ramię. Ujął ją siłą woli i wypełnił nią drugą rękę, którą uczynił zdecydowany gest w stronę kapitana. Uśmiech spełzł z ust Iberyjczyka, a gdy mężczyzna padł trupem, to Felix rozciągnął usta w uśmiechu. Thaya powiedziała, że jest bardzo zmęczona i musi się przespać, po czym nakazała mu zgromadzić zapasy na podróż. Felix poczekał, aż zacznie chrapać, a potem znalazł głaz, uniósł go, jak mógł najwyżej, i spuścił jej na głowę. Wykorzystał pływ jej energii życiowej, by rozerwać na sztuki kilkanaście kołujących mu nad głową mew, a potem załadował łódź i wyruszył przez morze. Płynąc, żuł serce Thai, które wyciął jej z piersi kordelasem iberyjskiego kapitana. Było obrzydliwe – twarde i żylaste – ale cichy głos w jego wnętrzu podpowiadał mu, że musi je zjeść.
Część pierwsza
BRYTANIA I GALIA 56–55 P.N.E.
1 ROZDZIAŁ
G
dy poziom naniesionej potężnymi falami wody zaczął w końcu opadać, Wiosna zeszła ze wzgórza wiodącą z Żabiej Twierdzy ścieżką. Pochyłość boleśnie nadwyrężała jej kolana, ale dziewczyna nie zwracała uwagi na ból. Ludzie wołali do niej, ale prawie ich nie słyszała. Dobiegł ją głos Lowy, nakazującej wszystkim zostawić ją w spokoju. Gdzieś w środku odczuła wdzięczność, ale zaraz zagłuszyła ją nieprzeparta wściekłość, która wybuchła w niej jak pożar lasu. To wszystko wina Lowy! Stanęła pomiędzy nimi! Ona i Dug mogliby podróżować i przeżywać przygody, ale nie! Musiała się napatoczyć Lowa i zmusić ją, by zabiła jedyną osobę na świecie, którą kochała, nie licząc matki. Dug dbał o nią i zrobił dla niej milion cudownych rzeczy, nie chcąc niczego w zamian. Nigdy mu się nie odwdzięczyła, a teraz już tego nie zrobi, bo zginął z jej ręki. Znalazła jego młot wsparty o kupę kamieni, która mogła niegdyś być szopą. Obuch tkwił w ziemi do połowy. Wydobyła go z błota z głośnym mlaśnięciem, przewiesiła przez ramię i poszła dalej. Nie szukała jego ciała, bo wiedziała, że go nie znajdzie. Wszystkie trupy zabrało morze i pewnie od razu rzuciły się na nie ptaki i ryby. Nie zważała na siąpiący deszcz, który przerodził się wkrótce w oberwanie chmury, jakby z nieba lały się na ziemię łzy miliona żałobników, obmywając obuch z błota i rosząc zniszczoną krainę. Wpierw szła brzegiem morza, ale wkrótce spustoszona powodzią ziemia zaczęła ją przygnębiać – ci nieliczni, którzy wyszli cało z kataklizmu, przetrząsali potrzaskane wraki, zanosząc się szlochem i jękiem – ruszyła więc w głąb lądu. Wędrowała cały dzień, całą noc, cały następny dzień i dalej. Nic nie jadła, nie piła, nie zmrużyła oka. Zabiła tak wielu ludzi, że nie zasługiwała na nic z tych rzeczy. Cały czas miała przed oczami swoją strzałę w czole Duga. W uszach brzmiały jej wrzaski dziesiątek tysięcy mężczyzn i kobiet, których pochłonęła monstrualna fala. Nie zważała na bolące stopy. Pokryły się pęcherzami, które zaczęły następnie pękać i krwawić. Nie czuła wrzynającego się w ciało rzemienia uwiązanego na trzonku młota.
Po kilku nocach – nie wiedziała i nie obchodziło jej, ilu dokładnie – wyszła z lasu na trawiastą nizinę. Wstawał świt. Padła na mokrą od rosy trawę i tak leżała, czekając, aż zabierze ją śmierć. Uniosła wzrok, gdy wyczuła czyjąś obecność. Stał nad nią jej ojciec, król Zadar, potrząsając głową z dezaprobatą wymalowaną na twarzy. Już otwierał usta, by z niej szydzić, ale jego głos stłumiło ujadanie psa. Sadysta i Świniojeb, potężne ogary, które Dug odziedziczył po powalonym przez siebie czempionie Zadara, Tadmanie, biegły w jej stronę z wywieszonymi ozorami. Próbowały kąsać coraz bardziej przeźroczystego Zadara, aż ten zupełnie rozwiał się na wietrze, a gdy zniknął, psy wlepiły w Wiosnę bezrozumny wzrok, śliniąc się obficie i merdając ogonami. Sadysta podszedł do niej, spróbował polizać po twarzy. – Leżeć, Sadysta, zostaw ją. Ona nie lubi takich pieszczot – powiedział ktoś ze znajomym północnym akcentem. Za jej plecami szedł Dug Fokarz. Strzała Wiosny wciąż sterczała mu z czoła, lotki drżały w rytm jego kroków. – Ty żyjesz! – Odeszło ją całe zmęczenie i rozpacz. Poczuła nagły przypływ energii, a potem na powrót opadła z sił, kiedy pojęła, co musi oznaczać pojawienie się Duga. – Więc ja też nie żyję? – Gdzie tam. – Czyli mówisz do mnie z Zaświatów, bo umrę niebawem? – Nie, nic z tych rzeczy. Jestem wytworem twojej wyobraźni, niczym więcej. Tak naprawdę rozmawiasz sama ze sobą. – Rozumiem. Ale jak zaraz umrę, to się zobaczymy, nie? – Wolałbym jednak, żebyś żyła. – Czemu? Zabiłam cię. Nie zasługuję na życie. – Może i tak, ale ktoś musi się opiekować psami. Świniojeb szczeknął, Sadysta gapił się pustym wzrokiem. Wiosna prawie się uśmiechnęła i odparła kpiąco: – Jeśli mam się nimi zajmować, to zacznę od zmiany imion. – Nie. Gadaliśmy już o tym. Nie można zmienić imienia psu. Nie wiem, czemu Tadman tak je nazwał, ale tak się nazywają i już. – Przecież nie żyjesz. Czemu miałabym robić, co każesz? – Bo wpakowałaś mi strzałę w łeb, ty borsuczy worze. Dug odwrócił się, by pokazać ostry grot wystający mu z potylicy. – Ja nie chciałam! To wszystko wina Lowy! Dug westchnął. Czy tylko mi się wydaje, czy jego oczy są jakby większe i bardziej brązowe, teraz gdy nie żyje? – pomyślała dziewczyna. – Nie, Wiosno – powiedział, kręcąc głową. – To wcale nie jej wina. Gromadząc armie w jednym miejscu, byś mogła zniszczyć je wszystkie za jednym zamachem, uratowała nas wszystkich. No, właściwie to was wszystkich. – Ale żyłbyś, gdybyśmy nigdy jej nie spotkali. – Możliwe, ale wielu innych dobrych i bezradnych ludzi straciłoby życie, wielu zaś parszywych drani mordowałoby w tej chwili tych, którzy jakimś cudem wyszli cało z kataklizmu. Nie wolno ci jej obwiniać, Wiosno. O czym doskonale wiesz, bo przecież rozmawiasz teraz sama ze sobą. – Gówno prawda! – zaperzyła się. – Jeśli jesteś wytworem mojego umysłu, to pewnie tej najgłupszej jego części. To wszystko wina Lowy i już. – Jak tam sobie chcesz. Nie zdołam cię przekonać, ale może chociaż pomogłabyś mi z psami? W końcu strzeliłaś mi w głowę, a moje pieski będą teraz bardzo samotne. Tym razem westchnęła Wiosna. – No dobra. Ale to żadne „pieski” i nie życzę sobie, byś wspominał o „strzelaniu w głowę” za każdym razem, gdy będziesz czegoś ode mnie chciał. – Sądzisz, że się jeszcze zobaczymy? – Powiedziałeś, że siedzisz w mojej głowie, nie? – Ano tak. – Więc będę cię mogła widywać, gdy tylko najdzie mnie ochota. – Nie, jeśli teraz umrzesz, a już niewiele ci brakuje. Właściwie już wczoraj czy przedwczoraj powinnaś była umrzeć z pragnienia. No i głód też ci nie służy. Zbieraj się więc i znajdź coś do picia i do jedzenia, im szybciej, tym lepiej, bo moje psy będą zdane na siebie, biedactwa. W lesie u stóp tego wzgórza jest strumień. Na twoim miejscu bym tam poszedł. – Z chęcią. Przenieś mnie tam za pomocą magii i będę piła, aż pęknę. Albo może wyczaruj mi od razu kufel piwa?
– Wyczaruj? Nie, nie, nie. Czy ty w ogóle rozumiesz, jak to działa? – Co masz na myśli? Dug pokręcił głową. – I to niby ty jesteś ta bystrzejsza. Słuchaj uważnie: cała twoja magia pochodziła ode mnie, a ty mnie zabiłaś. Nie winię cię, żeby było jasne. Musiałaś to zrobić, żeby zebrać dość mocy, by zatopić tamtą pierdoloną wyspę i stworzyć falę, którą Llyr mógłby się przechwalać przez stulecia. Ale teraz mnie już nie ma i nie ma też twojej magii. Będziesz musiała pójść nad strumień pieszo, jak wszyscy, i bez dąsania się. Wiosna niemal zemdlała na samą myśl o tym, że musi wstać i gdzieś iść. – Chyba nie dam rady nigdzie pójść. – Więc będziesz musiała pełzać. Nie bój nic, dasz radę! – Mrugnął do niej, a potem zniknął. Wiosna rozwarła powieki. Promienie słońca wbiły jej się w mózg jak rozżarzone sztylety. Kiedy z zasnuwającej jej wzrok mgły wyłonił się zarys rzeczywistości, zobaczyła, że do lasu ma kawał drogi. Ani myślę pełznąć jak glizda, pomyślała. Mam swoją godność. Będę szła na czworakach. Podźwignęła się na łokcie i kolana i ruszyła przed siebie. Jakaś część jej umysłu błagała ją, by się poddała, przylgnęła do ziemi i po prostu umarła, ale Wiosna nie dawała jej posłuchu i dalej sunęła po śliskiej trawie, odpychając się mokrymi od rosy łokciami i kolanami. Gdy dotarła do linii drzew, przed jej oczami rozkwitła ciemność. Na moment straciła rozeznanie; odniosła wrażenie, że raptem zapadła noc, a dopiero po chwili uprzytomniła sobie, że to zawodzi ją wzrok. Jej świadomość balansowała na skraju przepaści. Ręce ugięły się pod nią i rozsunęły, uderzyła twarzą o ziemię, zamknęła oczy. Nigdy nie odczuła tak dojmującej ulgi. Nic się przecież nie stanie, jeśli chwilę odsapnie, prawda? A nawet gdyby miała tu umrzeć – co z tego? Psy chyba zrozumieją, są dość duże, by same się o siebie zatroszczyć. Jak się ma tak szpetne pyski, pomyślała złośliwie, zwierzyna chyba pada trupem na sam widok... – Wiosna, pobudka! – zawołał głos z północnym akcentem, wyrywając ją ze snu. No dalej, powiedziała sama do siebie. Próbowała zmusić ciało do dalszego czołgania, na próżno. A więc jednak przyjdzie mi pełzać, pomyślała. Wpiła łokcie i kolana w rozmiękły grunt, a potem pchnęła z całych sił, torując sobie drogę w cieniu pośród ściółki. Zdołała unieść głowę i dostrzec przyglądającego się jej z pobliskiego pnia kosa. Ptak przekręcił główkę, wyraźnie zaciekawiony. Otworzyła usta, by kazać mu spadać – nie zamierzał pomóc, siedział tylko jak kura na grzędzie – ale gardło miała suche jak pieprz i zdołała tylko wyrzęzić coś niezrozumiale. Nie żeby kos zrozumiał, nawet gdyby przemówiła z dykcją barda. W końcu dotarła nad wąskie koryto strumienia. Stoczyła się z brzegu, bezwładna jak trup, i zanurzyła twarz w wodzie. Błoto zgrzytało jej w zębach i zatykało nos. Ojej, pomyślała. Cóż za ironia. Dziewczyna, która utopiła tysiące ludzi, sama utonie w strumyku po kostki. Z trudem odchyliła głowę, tak by pod powierzchnią zostały tylko usta. Łykała haustami zimną, pyszną, błotnistą wodę. Wkrótce nabrała dość sił, by wsunąć do rzeczki resztę ciała, przejść do klęku i pić ze złączonych dłoni. Minęło sporo czasu, nim udało jej się w końcu dźwignąć na nogi. Drżąc z zimna i wysiłku, dotarła chwiejnym krokiem do krzewu jagód.
Dwa dni później młoda łuczniczka wyłoniła się zza sklepienia wzgórza i poszła traktem do farmy Duga, dźwigając na lewym ramieniu jego młot, obłożony mchem i owinięty tkaniną, by nie wrzynał się jej w ciało. Prawe ramię obłożyła kompresem, by złagodzić obtarcia. Owce Duga podbiegły do ogrodzenia, becząc z wyrzutem. Ale, co dziwne, nie było ani śladu psów. Spodziewała się, że durne psiska jak zwykle natychmiast do niej przybiegną i przywitają ujadaniem, ale Sadiego i Świnia nigdzie nie było widać. Czyżby przygarnął ich ktoś z pobliskiej wioski? Minęła budynek gospodarczy i znalazła się na podwórzu Duga. Podwórze Duga... Żal sprawił, że łzy napłynęły jej do oczu, ale zagryzła zęby i kazała sobie przestać się mazać. Później opłacze Duga. Teraz ma coś do zrobienia. Musiała odnaleźć psy, nakarmić kurczaki, zebrać miód, pocieszyć osierocone owce i... – Hmm! – odchrząknął ze słyszalną intencją ktoś za jej plecami. Pięciu mężczyzn, wszyscy w brytyjskich kamizelach i tartanowych spodniach, które niezupełnie dobrze na nich leżały, jakby
pożyczyli je od kogoś lub ukradli. Dwie kamizele były dziurawe i poplamione krwią. Fakt ten rozwiewał wszelkie wątpliwości co do tego, jak skończyli ich poprzedni właściciele. Mężczyźni mieli włosy przystrzyżone na rzymską modłę, co jednak samo w sobie nie było niczym niezwykłym, bo wielu Brytów tak się teraz czesało. Każdy miał przy pasie krótki, obosieczny miecz, jakim walczyli legioniści, co było nieco bardziej niezwykłe, ale wciąż nie nadzwyczajne. Brytowie ostatnimi czasy lubili się wzorować na Rzymianach. Ale ci tutaj wyglądali jakoś obco – ich skóra, oczy, postawa, zacięcie ust. Wiosna z każdym uderzeniem serca nabierała pewności, że są Rzymianami. Pytanie tylko, co pięciu Rzymian robi w chacie Duga, do stu tysięcy borsuczych dup? Wyglądali na twardzieli, wyjąwszy może tego w środku, który plasował się na drugim miejscu, zaraz za druidem Robakiem, w rankingu najcudaczniejszych postaci, jakie Wiosna widziała na oczy. Był niespotykanie wysoki i masywny, z nieproporcjonalnie małą główką. Z opalonej, pomarszczonej twarzy spoglądały na nią dwa czarne punkciki oczu. Pomimo absurdalnej powierzchowności miał minę człowieka, który samego siebie traktuje śmiertelnie poważnie. Podejrzanie czarne włosy, jak na kogoś w tym wieku, natłuścił, odgarnął z czoła ciemnego jak wyprawiona skóra i związał w opadający na plecy koński ogon. Rozejrzała się wokoło. Wciąż ani widu, ani słychu po Świniu i Sadim. Nawet kurczaki, które zwykle dreptały po dziedzińcu – choć Dug robił, co mógł, by nauczyć je dreptać wszędzie, byle nie na dziedzińcu – poszły grzebać w ziemi gdzie indziej. Wiosna wiedziała, że za nic nie zdoła dobiec do drzwi ani do okna, dopadną ją za trzy kroki. Mogłaby próbować uciekać główną bramą, gdyby nie to, że stali jej na drodze. Mieli ją w garści. I znikąd pomocy. Nie mogła walczyć z pięcioma naraz. Gdyby mieli dość przyzwoitości, by biec na nią z kilkuset kroków przez równinę, i gdyby ona miała przy sobie łuk i strzały, wystrzelałaby ich jak kaczki i nawet by się nie spociła, ale jej łuk tkwił oparty o ścianę w Żabiej Twierdzy, a ich miała przed nosem. Dysponowała jedynie młotem Duga, który ledwie mogła unieść, a co dopiero nim walczyć. Może poradziłaby sobie z jednym. Ale z pięcioma... Będzie musiała jakoś się z tego wykaraskać. – Po pierwsze, chciałabym, żebyście wiedzieli – powiedziała z uśmiechem, zastanawiając się, czy rozumieją po brytyjsku – że wszyscy macie mordy jak pożar lasu gaszony dłutem. Słyszałam, że Rzymianie twarzowcami nie są, ale gdybym miała świnie o waszych ryjach, namalowałabym im twarze na dupach i prowadziła przez miasto tyłem. Czterech nie zrozumiało jej słów, ale oczy dryblasa zwęziły się do dwóch poziomych szczelinek. Uniósł miecz. – A po drugie – dodała prędko – oświadczam niniejszym, że się poddaję. Jeśli przyszliście tu kraść, kradnijcie na zdrowie. Nie mam zamiaru was powstrzymywać. Jeśli szukacie niewolników, będzie ze mnie wspaniała niewolnica: uległa, wesoła, staranna i w ogóle. Jeśli chcecie okraść farmę, a mnie zniewolić, nie krępujcie się. Na pewno tacy mądrzy Rzymianie jak wy zdają sobie sprawę, że więcej jestem warta nieuszkodzona. Ten wysoki i gruby uśmiechnął się obleśnie. Strach narastający w żołądku Wiosny podszedł jej do samego gardła. – Nie przyszliśmy tu kraść ani by cię zabrać – powiedział w języku galijskim, który był bardzo podobny do brytyjskiego, z akcentem twardziela cierpiącego na katar sienny. – No to świetnie – odpowiedziała Wiosna. – W takim razie może wejdźcie do środka, dam wam coś do zjedzenia, a potem pomoglibyście mi szukać psów i... – Przyszliśmy tu, by cię zabić – wszedł jej w słowo ten wysoki. Wiosna przełknęła ślinę. – Rozumiem. A czemu, jeśli wolno spytać? – Tego nie wiem – odparł – ale dobrze nam zapłacono, a kiedy pokażemy zleceniodawcy twojego trupa, zapłaci nam jeszcze więcej. O wiele, wiele więcej. – A dokąd macie zabrać mojego trupa? Wiosna zacisnęła dłonie na trzonku młota. Dug rozwaliłby ich wszystkich jedną ręką, pomyślała. Dug, pomóż mi, prosiła w myślach. Ale Dug nie odpowiedział. – Do Galii. – A do kogo w Galii? – Nie mam pojęcia, naprawdę. Do kogoś bogatego i bardzo ważnego, bo tylko grube ryby wynajmują najemników i tylko bogaczy stać na mnie. – Moje ciało będzie w o wiele lepszym stanie, jeśli dostarczycie mnie do Galii żywą – podsunęła dziewczyna. – Obiecuję, że będę je dobrze odżywiać i że nie będzie nikomu zawadzać. Olbrzym zarechotał.
– Wierz mi, że wolałbym cię zachować przy życiu choć trochę dłużej. Jesteś śmieszna i przypominasz mi dwie moje córki. Ale jeśli zabijemy cię tu i teraz, prawdopodobieństwo, że nam uciekniesz, bardzo zmaleje. – No tak, nie sposób się nie zgodzić... – Wiosna wytężyła umysł i zdjęła młot z ramienia. Na gromy Teutatesa, ależ ciężkie cholerstwo. – Czyli nie obejdzie się bez walki, no nie? Musicie wiedzieć, że jestem bardzo dobra w te klocki. Sugeruję, byście wzięli nogi za pas. Przyrzekam, że nikomu nie powiem, że tu byliście i że stchórzyliście. Ani pary z gęby, słowo honoru. Herszt uśmiechnął się i kiwnął na dwóch mężczyzn po swojej prawej. Unieśli miecze i ruszyli na nią.
2 ROZDZIAŁ
R
agnall Owczy Król na powrót znalazł się w namiocie dowódczym, wolnym już – bogom dzięki – od upierdliwego Decymusa Juniusza Brutusa, którego zwolnił ze stanowiska Juliusz Cezar. Ubrani na czarno pretorianie o kamiennych twarzach wpuścili go do środka. Ledwie zauważalne rozszerzenie powiek powiedziało Ragnallowi, że Cezar zauważył jego pojawienie się w namiocie. Świeżo upieczony Rzymianin, który był niegdyś Brytem, wiedział, że jest to znak, by czekał. Ku zdumieniu Ragnalla generał wydawał się zupełnie nieporuszony tym, że monstrualna fala pozbawiła go całej floty. Po prostu rozkazał galijskim szkutnikom i niewolnikom zbudować kolejną, jeszcze większą od poprzedniej, oznajmił wszem wobec, że i tak nie planował ruszyć na Brytanię szybciej niż w przyszłym roku, po czym posłał swoje legiony, by grabiły północno-zachodnią Galię, niewoląc każdego napotkanego Weneda – mężczyzn, kobiety i dzieci – który ocalał z bitwy morskiej, i zabijały każdego, kto im się sprzeciwi. Ragnall stał w rozpościerającym się nad jego głową niby olbrzymia grota namiocie i przysłuchiwał się Cezarowi, który dyktował skrybom oficjalną wersję bitwy morskiej. Pominął flautę i gigantyczne fale. W wersji Cezara Brutus zwyciężył galijskich żeglarzy dzięki strategii i bosakom do przecinania takielunku. Po bitwie, dyktował, zabił dla przykładu wszystkich sprzeciwiających mu się wenedzkich władców, a resztę posłał w niewolę. Jak zwykle Cezarowi nie chodziło o prawdę, ale o to, by utrzymać poparcie Rzymu. Początkowo nie podobało się to Ragnallowi, ale teraz żywił przekonanie, że szerzenie rzymskiej cywilizacji w świecie jest jego najpierwszym i najważniejszym obowiązkiem. I jeśli nie sposób osiągnąć tego celu inaczej niż poprzez oszukiwanie obywateli Rzymu, którzy nie rozumieli wojny, oraz stosowanie brutalnych i okrutnych metod – a nawet czarnej magii – to należało tak postępować i już. Nie da się zrobić mąki, nie młócąc ziarna.
Gdy głównodowodzący skończył dyktować ostatni passus, ogłosił, że udaje się na inspekcję wart, i wskazał na Ragnalla, by mu towarzyszył. – Cezar prosi, byś raz jeszcze opowiedział mu o swoim ojcu – rzekł Cezar, gdy wyszli z namiotu. Na wpół biegnąc, by dorównać dziarskiemu krokowi Cezara, Ragnall opowiedział mu, jak znalazł swojego tatę, Krisa Owczego Króla, władcę Boddingham, oraz całą swoją rodzinę zabitą przez Zadara, króla Maidun. Zaczął mówić, jak się wtedy poczuł, jak to wydarzenie zmieniło go z chłopca w mężczyznę, który lepiej niż inni rozumie cele przyświecające generałowi, gdy raptem Cezar wszedł mu w słowo: – Jesteś więc królem Boddingham? – Czy... – Tron jest w Boddingham dziedziczny, zgadza się? Po linii męskiej? – No cóż, nie tylko męskiej... – Jesteś jedynym żyjącym potomkiem Owczego Króla, zgadza się? – Tak... – A zatem jesteś królem Boddingham. A po władcy plemienia, które zabiło twoich ludzi i zagarnęło ziemię, po tym królu Zadarze, tron odziedziczyła królowa Lowa? – Właściwie wcale nie odziedziczyła. Zabiła go, ale nie chciała objąć tronu. To ludzie... – Odpowiedz na pytanie Cezara, Ragnallu. Czy Lowa jest królową plemienia Maidun? – Tak. – Maidun to właściwie nie plemię, tylko, jak w przypadku Armoryki, skupisko kilku miast, wiosek i plemion, lecz Ragnall znał już Cezara na tyle, by wiedzieć, że nie powinien wdawać się w szczegóły. Bywały chwile, że fascynowały go detale, a Ragnall mógł opowiadać o nich godzinami, ale już jakiś czas temu zorientował się, że aby dogadać się z Cezarem, należy czytać jego nastrój i się do niego dostosować. No i – rzecz jasna – zgadzać się ze wszystkim, co wódz mówił. – Mówiłeś też, że to właśnie ta Lowa posłała owych troje Brytów, aby wspomogli Galów w rebelii... Jak oni się nazywali? – Atlas Agryppa, Carden Nancarrow i Chamanca... Nie znam jej pełnego imienia. Chyba po prostu Chamanca. – Nie było sensu wspominać Cezarowi, że dwoje z nich właściwie nie jest Brytami. – A więc Maidun, plemię, które zabiło twoją rodzinę i odebrało ziemię, wysłało również ludzi do Galów, by podjudzić ich do wzniecenia buntu przeciw Rzymowi, zgadza się? Połącz jedno z drugim, Ragnallu, a okaże się, że jest w twoim interesie zwrócić się do Rzymu o pomoc w odzyskaniu twojego królestwa. – Cezar przystanął obok wysokiego drzewa, rzucił okiem na punkt obserwacyjny osadzony w jego konarach, rozejrzał się wokoło, skinął głową i wznowił marsz. – Zważywszy na twoją nieocenioną pomoc w kampanii galijskiej, Rzym winien czuć się zobowiązany ruszyć Boddingham z odsieczą. Tak jest, jesteś obalonym brytyjskim królem, który sprzymierzył się z Rzymem i który powalił germańskiego tyrana Ariowista. Ocaliłeś wielu Rzymian, czyniąc użytek z własnego sprytu i wpędzając wroga w jego własne sidła w bitwie przeciwko Nerwiom. Co więcej, bogowie z pewnością chcą ujrzeć, jak królowa Lowa odpowiada za zbrodnie, których się dopuściła. Pozwolili jej na pasmo sukcesów i zwlekali z ukaraniem, aby tym boleśniej odczuła porażkę. Nie zapominajmy też, że wielu buntowniczych galijskich wodzów uciekło do Brytanii... – Doprawdy? – Mam powody, by przypuszczać, że owszem. Widzieliśmy już brytyjskich żołnierzy walczących w szeregach Galów. Ilu jeszcze do nich dołączy? Senatorom, trybunom i obywatelom spodoba się to, że wywieramy pomstę na tych, którzy ośmielają się atakować Rzym, że nie pozwalamy im się zapuszczać na nasze ziemie i że pomagamy brytyjskiemu królowi – przyjacielowi Rzymu – odzyskać utracony tron. Dziękuję ci, Ragnallu. Oddal się teraz, lecz pozostań w pobliżu. Cezar wkrótce powróci do Rzymu, ty zaś będziesz mu towarzyszył. Cezar ruszył przed siebie. Ragnall odprowadził go wzrokiem i się uśmiechnął. Wracam do Rzymu! Oby na jak najdłużej. Minioną zimę spędził w zasranej Galii, gdzie wszystko chciało go zabić. Radował się na myśl o powrocie do miejsca, gdzie jak nigdzie indziej czuł się u siebie, gdzie czuł się szczęśliwy. Wrócił do obozu. Cezar miał rację; chłopak nie mógł uwierzyć, że jemu samemu nigdy nie przyszło to do głowy. Zawsze uważał, że gdy Zadar zniszczył Boddingham, pozbawił też jego ojca praw do korony, a samego Ragnalla prawa do jej odziedziczenia. Ale oczywiście nie miał takiej mocy. Wcielił ziemie Boddingham do Maidun, a więc wraz ze śmiercią Zadara Maidun winno zwrócić je prawowitym właścicielom. Innymi słowy, Lowa zobowiązana była zwrócić Boddingham Ragnallowi. Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślał? Może właśnie dlatego wysłała go do Rzymu? By nie domagał się swojej własności? Właściwie Lowa nie mogła przecież rościć sobie żadnych praw czy to do Boddingham, czy do Maidun, czy
do czegokolwiek. W jej żyłach nie płynęła królewska krew, była zwykłym żołnierzem. Kiedy więc umarł Zadar, najlepszym kandydatem do objęcia władzy nie tylko nad Boddingham, ale i nad Maidun, był on, Ragnall! Lowa może i wywodziła się z gminu, ale cwana to ona była... Nieważne, postanowił w końcu. Wszystko jest jeszcze do załatwienia. Kiedy Rzymianie dotrą do Brytanii, strącenie Lowy z jej bezpiecznej grzędy stanie się kwestią kilku godzin, a wtedy Ragnall powróci na tron Boddingham, a kto wie, czy – jeśli dobrze to rozegra – nie zdobędzie o wiele więcej.
3 ROZDZIAŁ
R
zymianin z lewej rzucił się na Wiosnę, celując mieczem w bok szyi. Krzyknęła i próbowała zasłonić twarz ręką, pozwalając młotowi obrócić się obuchem w dół, tak by zakończony szpikulcem trzonek stanął na sztorc. Rzymianin przystanął, wyraźnie rozsmakowany w jej przerażeniu, a potem wyprowadził kolejny cios. Wiosna zrobiła unik, wtłoczyła mu kolec w brzuch, wyrwała, obróciła obuchem do góry i silnie uderzyła od dołu, druzgocząc mu żuchwę i wybijając zęby. Padł jak długi. Wykorzystując nadany broni impet, szarpnęła nadgarstkiem, zmieniając tor lotu guzowatej metalowej głowni, i spuściła ją na głowę kolejnego legionisty. Gdy padał na ziemię, wykorzystała jej pęd, by zamienić zakreślony obuchem łuk w potężny cios na odlew. Dowódca był szybki, ale gdy jego miecz spadał na nią niczym grom, zdołała w ostatniej chwili wytrącić mu go obuchem z ręki, a potem wyrżnęła go młotem w twarz. Zatoczył się i zwalił na ziemię. Wiosna doszła do wniosku, że młot Duga wcale nie jest taki ciężki, kiedy walczy się na śmierć i życie. Dwaj pozostali Rzymianie wlepili w nią wybałuszone oczy. Jednemu miecz wyślizgnął się z ręki. Schylił się niezgrabnie, by go podnieść. Wiosna zrobiła krok naprzód, unosząc broń. Legionista zrezygnował z dalszej walki, okręcił się i zwiał gdzie pieprz rośnie. – Zostaliśmy ty i ja – powiedziała Wiosna do ostatniego z Rzymian, kręcąc młynki młotem, który znowu wydał jej się strasznie ciężki. Już długo nie wytrzyma, lada moment opadnie z sił. Legionista ogarnął wzrokiem swoich pokonanych kamratów. – Skąd u ciebie ta szybkość? – spytał. – Stawaj, to ci pokażę – odrzekła, puszczając mu oko. Rzuciła młot obuchem na ziemię, starając się, by przeciwnik nie
zorientował się, że nie może go już dłużej dźwigać. Przez uderzenie serca zdawało się, że mężczyzna zdecyduje się przypuścić atak na rozbrojoną dziewczynę, ale gdy zerknął na pokonanego dowódcę, zaraz zmienił zdanie i rzucił się do ucieczki w ślad za swoim towarzyszem ścieżką wiodącą na klif. – Lepiej byś zrobił, uciekając w drugą stronę – krzyknęła za nim Wiosna. – Ta ścieżka... Nagle usłyszała szczekanie. Znikąd na drogę wypadły Sadi i Świnio i puściły się pędem za mężczyzną. Opadła na pokreślonym śladami siekiery pniu do rąbania drzewa. Życie, pomyślała, jest takie dziwne. Siedziała tutaj, pod domem Duga, na pniu, gdzie jeszcze niedawno rąbał drewno na opał, obok trzech martwych Rzymian. Powinnam być tak nieszczęśliwa, jak to tylko możliwe. Zamiast tego czuła zadowolenie. Ależ wymachiwała tym młotem! Sama nie mogła się sobie nadziwić. To nie była magia, zupełnie nie odczuła tej nagłej i niespodziewanej lekkości w walce, jaka ogarniała ją za dawnych dni. Było raczej tak, jakby odziedziczyła po kimś tę zdolność – a więc najpewniej po Dugu. Nigdy nie spotkała innego wojownika, który walczył młotem. To by oznaczało, że jakaś część Duga żyje w niej, i ta myśl sprawiła, że uśmiech wykwitł na jej twarzy. Popatrzyła na martwych Rzymian i znowu ogarnął ją smutek. Miała dość śmierci. Wszyscy ci ludzie – armie, które zgromadziły się pod Żabią Twierdzą, i ci rzymscy najemnicy – przybyli tutaj, by mordować, a więc zasłużyli na to, co ich spotkało... Ale czemu nie mogli po prostu zostać w domu i cieszyć się życiem? Budować przydatne rzeczy, opiekować się zwierzętami, wznosić tętniące życiem wioski, wędrować po lesie, polować na dziki, słuchać śpiewu ptaków – czemu nie mogli robić tego wszystkiego i wielu innych rzeczy lepszych od walki i mordu? Weszła do domu, głowiąc się nad tym, co zrobić z ciałami. Odłożyła młot i poszła do pokoju, który zbudował dla niej Dug. Stanęła w drzwiach. Zanim opiekun ruszył do swojej ostatniej bitwy, położył na jej łóżku nowy tartanowy koc i skorzystał z koła garncarskiego, wbrew jej przewidywaniom, że nigdy nawet nie tknie go palcem, by ulepić dla niej misę, którą następnie postawił na półce pod oknem i wypełnił suszonymi kwiatami. Powiodła wzrokiem od koca do miski i z powrotem. Wyobraziła sobie, jak dobiera kwiaty specjalnie dla niej, jak zbiera je na łące i suszy przy palenisku. Jej twarz wykrzywiła się, ramionami wstrząsnął dygot. Stała, zanosząc się łzami.
Lowa z trudem wstrzymywała łzy. Pękła, gdy weszła do chaty, która wciąż pachniała Dugiem. To przez ciążę, wmawiała sobie, te dziecinne huśtawki nastrojów. To i codzienne wymioty, wcale nie mniej wkurzające. I nabrzmiałe, obolałe piersi. Ta jedna rzecz miała sens, w końcu gromadził się w nich pokarm dla dziecka, ale po cholerę te ciągłe mdłości? Czy dziecko rozwija się tym lepiej, im gorzej czuje się matka? Czy nie sposób wydać na świat zdrowego potomka, nie rzygając jak kot? Czy krosty, ból pleców i permanentne, otumaniające zmęczenie również w jakiś tajemniczy sposób wspomagały rozwój płodu? Bóg odpowiedzialny za sprowadzanie dzieci na świat musiał bardzo nie lubić kobiet, pomyślała. Potrząsnęła głową. Dopiero co wróciła do Maidun, a już musiała wyruszać. Należało złożyć wizytę sojusznikom i objechać włości. Fale na południowym wybrzeżu Brytanii nie były tak wysokie jak te na zachodzie. Przed przypływem zawsze miał miejsce odpływ, ludzie wiedzieli więc, kiedy należy zabrać rodziny i dobytek nieco dalej od morza. Nie mogli jednak zabrać ze sobą upraw, a te ulegały zniszczeniu, potrzebowali więc jej pomocy. Trzeba było oszacować, ile żywności zgromadzonej w głębi lądu można przeznaczyć na pomoc dla mieszkańców wybrzeża. Musiała też pomyśleć o odbudowie armii. Iryjczycy i Fassyci wybili trzy czwarte jej piechoty, należało więc zwerbować nowych rekrutów i natychmiast przystąpić do musztry, aby przygotować ich na najazd Rzymian, którzy gromadzili się za morzem w Armoryce. Było to zadanie nie do wykonania. Mężczyźni i kobiety polegli w ostatnich bitwach zabrali ze sobą do grobu lata intensywnego treningu. Pozostali przy życiu z trudem podołaliby karczemnej bójce, a co dopiero stawili czoła armii, która podbiła niezliczone wojownicze plemiona Galii w zaledwie dwa lata. Ale musiała spróbować. Wychodząc, złapała spojrzeniem wsparty o drzwi chaty łuk Wiosny. Przywiozła go tutaj z Żabiej Twierdzy. Nie widziała Wiosny od dnia, w którym przez wybrzeże przetoczyły się monstrualne fale, ale zgadywała – a przynajmniej miała nadzieję – że znajdzie dziewczynę na farmie Duga. Była taka młoda, a już zabiła dziesiątki tysięcy ludzi. Musiało się to na niej odbić – i to bardzo. Na psychice Lowy by się nie odbiło – skurwielom dawno zbierało się na bęcki – ale Wiosna była o wiele wrażliwsza. Wszyscy w Maidun gadali o Wiosennym Przypływie, olbrzymich falach, które za jednym zamachem pochłonęły armie Dumnonii, Murkanii i Iru, łącznie z olbrzymami z Fassent. Mówiło się, że dziewczyna wywołała przypływ, zabijając Duga, może więc lepiej, by Wiosna jakiś czas spędziła na farmie, zanim sprawa nie przyschnie. Lowa postanowiła wysłać do Wiosny kogoś z łukiem, aby pokazać, że o niej myśli i nie wini jej za śmierć Duga. Potem
zamierzała pojechać do dziewczyny sama, gdy tylko będzie to możliwe. Najchętniej wyruszyłaby od razu, by jak najszybciej pocieszyć przyjaciółkę – właściwie przybraną córkę – ale po prostu nie mogła. Była królową, miała ludzi do wykarmienia i armię do odbudowania.
Statek kupiecki przybił wreszcie do brzegu. Chamanca pojęła, że fale uderzyły w Brytanię z tą samą niszczycielską mocą co w Galię. Kamienne nabrzeże przetrwało, tu i ówdzie ocalało kilka łodzi, ale samo miasto zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Bogata zabudowa wybrzeża stanowiła świadectwo fortuny, jaką zbił Zadar na handlu niewolnikami; wznosiły się tu monumentalne, ociekające bogactwem budynki i rzeźbiony posąg boga mórz Llyra. Wszystko to było obliczone na efekt i miało krzyczeć do patrzącego: „Tutaj panuje dobrobyt!”. I wszystko legło w gruzach. Kataklizm przetrwały nieużywane od dawna zagrody dla niewolników i kilka kamiennych magazynów, których dachy jednak nie oparły się falom, a z jednego z nich sterczał okręt. Tubylcy zaczęli już odbudowywać miasto wokół tych niezłomnych budowli. Jak na razie efekt ich starań stanowiło skupisko pochylonych ruder z rozpiętym pomiędzy nimi dziwnym skórzanym żaglem. Gdy Lowa zakazała handlu niewolnikami, ustał dopływ pieniędzy, istniała więc niewielka szansa, że miasto wróci do dawnej świetności. Może to i lepiej, pomyślała Iberyjka. Nie darzyła niewolników współczuciem – głupcy, którzy dali się komuś zniewolić, zasługiwali na wszelkie nieszczęścia, które ich spotykały – ale przechwalanie się fortuną, która pochodziła z handlu innymi ludźmi, stroszenie barwnych piórek, jakby miało się powód do dumy, uważała za skurwysyństwo. – Kapitanie? – zawołał któryś z załogantów. – Kapitanie Jerversie? Gdzie się podziewa kapitan? – Chyba jest w kajucie! – odkrzyknął ktoś inny. Chamanca uznała to za dobry moment, by przesadzić burtę i rozpłynąć się w powietrzu. Wkrótce znajdą Jerversa. Leżał w swojej kajucie, nieprzytomny, bez kilku zębów i kilku pint krwi. Poszła tam, gdy tylko dostrzegła w oddali port, aby zapłacić mu za przewóz, ale ten spasiony głupiec zaczął się domagać więcej i rzucił na nią z kordelasem, gdy kazała mu się wypchać. Chamanca była mu za to wdzięczna, bo doskwierał jej głód. Nie zawracała sobie głowy szukaniem wierzchowca. Był jasny, rześki, letni dzień, a po ostatnim posiłku rozpierała ją energia. Piesza wędrówka do Maidun po całym dniu i nocy na pokładzie statku wydawała się wyjątkowo zachęcającą perspektywą. Gdy opuszczała miasto, przyłączył się do niej na trochę jakiś chłopiec. Był to gadatliwy mały koleżka, który uparł się, by opowiedzieć jej ze wszystkimi szczegółami o bitwie pod Żabią Twierdzą i o Wiosennym Przypływie, który rozbił wraże armie i uratował Maidun. – Co to za Wiosenny Przypływ? – zaciekawiła się Chamanca. – Tak nazwali tę wielką falę. Przywołała ją potężna czarodziejka imieniem Wiosna. Wysłuchała opowieści szkraba, a potem dała mu monetę, by się odczepił. Chciała o czymś pomyśleć, nim pokona ostatnie kilka mil do Maidun. Była rozdarta wewnętrznie. Niosła do Maidun wieści o śmierci Cardena Nancarrowa. Był bardzo lubiany, nie bez powodu. Był porządnym facetem, który umarł, by umożliwić jej ucieczkę. Jego matka, zbrojmistrzyni Elann Nancarrow, będzie zdruzgotana, nawet jeśli tego nie okaże. Chamanca zabiła jej młodszego syna Weylina na rozkaz Zadara, więc nie ponosiła za to winy, ale rozumiała, że pogrążona w żałobie matka może obwinić ją o śmierć jego i Cardena. Źle ukierunkowana nienawiść zrozpaczonej matki zwykle w ogóle by jej nie obeszła, ale w Elann było coś takiego... Prawie się nie odzywała, niemal w ogóle nie okazywała emocji, ale wyrabiała najlepszą broń, jaką Iberyjka kiedykolwiek widziała. I było coś jeszcze – biła od niej jakaś cicha energia, tak jak żar bije od paleniska. Chamanca nie cieszyła się więc na rozmowę z nią. Z drugiej strony odkryła, że coraz bardziej tęskni za Atlasem Agryppą. Ostatnią podróż do Galii odbyła z samym Cardenem. Początkowo cieszyła się, że to jej powierzono dowództwo nad misją, a nie temu nudziarzowi Atlasowi, który został w Brytanii, by szkolić żołnierzy maiduńskiej armii. Nie upłynęło wiele czasu, a zaczęła żałować, że go z nimi nie ma. Nie dlatego, że potrzebowała pomocy w walce z Rzymianami – świetnie radziła sobie z tymi knypkami sama – ale... No, nie była właściwie pewna, o co jej chodziło, ale chodziło jej o to bardzo. Po prostu za nim tęskniła.
4 ROZDZIAŁ
P
odobno wszystko trwało krótko. Ale nie dla Lowy. Większość kobiet, u których zasięgała języka, przestrzegała ją, że poród to nic przyjemnego, a niektóre mówiły, że to doświadczenie piękne i tak dogłębnie naturalne, że ból nie wywołuje cierpienia, tylko sprawia, że kobieta czuje, że żyje. Żywiła nadzieję, że racja jest po stronie tych drugich, ale teraz była pewna, że albo kłamały, albo miały źle w głowie. Nie było nic pięknego w wypychaniu na świat tego małego drania z waginy, której o mało co nie rozdarł na strzępy, a zamiast czuć, że żyje, miała raczej wrażenie, że lada moment umrze z bólu. Nie bolało co prawda tak bardzo jak podczas tortur, którym poddała ją murkańska królowa Pomaxa, ale prawie. Jej samopoczucia nie poprawiało też to, że cały poród odbył się na oczach Robaka. Ze wszystkich ludzi na świecie do pomocy przy porodzie za każdym razem wybrałaby właśnie jego, ale obawiała się, że teraz, gdy widział ją w najgorszym momencie – gdy miotała wokół najbardziej plugawe przekleństwa, jakie przyszły jej na myśl, i lżyła ohydnie, kogo popadło, szamocząc się w skrwawionej pościeli jak targany drgawkami szubienicznik – nie będzie w stanie spojrzeć mu w oczy. Dziecko złożone na jej piersi poruszyło się. Przez krótką chwilę opadł ją strach, że przebudzi się i zacznie wyć, ale – bogom dzięki – drzemało dalej. – Wszystko w porządku? – spytał Robak, zajrzawszy do dobrze nagrzanej i oświetlonej chaty. Na zewnątrz ciął mróz, a jednak druid nie miał na sobie nic poza swoimi wysłużonymi tartanowymi portkami, skórzaną kamizelą i całym mnóstwem ozdób i błyskotek, które zatopiłyby niewielki statek handlowy. Lowa namyślała się chwilę. Nie, było kurewsko daleko od porządku. Była obolała i nie darzyła płomiennym uczuciem maleńkiego, okutanego w koce człowieczka, który spoczywał na jej piersi. Czuła coś zupełnie innego od tego, o czym paplały jej te rozkochane w życiu matule – i nie było w tym nic z wszechogarniającej miłości matki do dziecka. Lowa nie podawała
w wątpliwość ich słów – kto wie, może i faktycznie zakochały się w swoich dzieciach od pierwszego wejrzenia – ale ona sama czuła jedynie frustrację. Bo tkwiła w chacie jak kołek, a mogłaby w tym czasie szkolić żołnierzy. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak dobrze – odrzekła. Robak mrugnął do niej. – Świetnie się sprawiłaś. Wylazł z ciebie jak po masełku, nawet się specjalnie nie rzucał. Widziałem w życiu mnóstwo dzieci. Przystojniacha, trzeba przyznać. Skóra zdarta z mamusi. Myślałaś nad imieniem? – Myślałam – odparła.
5 ROZDZIAŁ
R
agnall szedł sprężystym, chwackim krokiem przez tłum na Via Sacra, chłonąc wzrokiem świątynie i barwione statuy spoglądające na niego z dachów. – Nikt już w Rzymie nie patrzy w górę, Rzymianie codziennie przegapiają piękno Rzymu – usłyszał od kogoś kilka dni temu, gdy bawił u Klodii Metelli. Zaczął więc spoglądać w górę, gdy tylko miał sposobność, i nie mógł się napatrzyć. Rzymskie budowle były niezwykle bogato zdobione; pyszne ornamenty ciągnęły się po same dachy i wprost zapierały dech w piersi. Najpośledniejsza rzeźba na niepozornym budynku w Rzymie robiła większe wrażenie niż najwybitniejsze „dzieła”, na jakie napatrzył się w ojczyźnie. Na widok tych przepięknych, obfitujących w szczegóły płaskorzeźb, przedstawiających splecionych ze sobą w rozmaitych scenach ludzi, bogów i mityczne bestie, przecierał oczy ze zdumienia i stawał jak wryty, porażony ich nieopisanym pięknem. Rzym przepełniał go szczęściem. Może i mieszkał w Brytanii przez pierwsze dwadzieścia lat swojego życia, ale to Rzym był jego domem. Odkąd tylko przybył do najwspanialszego miasta świata, doświadczał uczucia, jakby jego dusza zanurzała się w gorącej kąpieli, śpiewając z rozkoszy. Czuł się tu na miejscu, czuł, że tutaj przynależy. Im szybciej reszta świata przyjmie rzymskie obyczaje, tym lepiej dla niej. Z pewnością pojawią się jacyś ludzie, którzy powiedzą, że wcale nie chcą przyjmować rzymskich obyczajów, bo mają własne, ale będą to ci uparci, starsi ludzie, z zasady przeciwni wszelkim zmianom. „Pozwoli pan, że usunę z pańskiej twarzy to nadgniłe ścierwo wiewiórki” – mógłby powiedzieć, a oni odparliby: „Nie, dziękuję, to jest moje nadgniłe ścierwo wiewiórki, które mam na twarzy od lat, i podoba mi się dokładnie takie, jakie jest”. Obejrzał się za kobietą o fryzurze przypominającej stado pudrowanych pawi i wyminął grupkę młodzieńców o finezyjnie przystrzyżonych brodach, odzianych w wymuszenie swobodne togi, przewiązane luźnymi pasami materiału. Ewidentnie
próbowali kopiować sposób, w jaki nosił się ich bohater Cezar. Odkąd miasto zalała kolejna fala łupów, a na cześć odnoszącego sukcesy w Galii Cezara ustanowione zostało kolejne dwudziestodniowe święto, imię generała nie schodziło z ust obywateli, a zafascynowani wodzem młodzieńcy z upodobaniem wiązali pas w charakterystyczny dla niego sposób. – Te, Ragnall! Kutasie jeden! – Życzliwa obelga padła z ust skupionych nieco dalej legionistów, których Ragnall kojarzył z Galii. Byli to ludzie wysłani do Rzymu z polecenia Cezara, mający zadbać o to, by sojusznicy generała, Pompejusz i Krassus, zwyciężyli w tegorocznych wyborach na urząd konsula. Żołnierze sami mieli oddać głos na popieranych przez wodza kandydatów i spuścić łomot tym, którzy odważą się poprzeć kogoś innego. Ragnallowi schlebiało, że zwrócili na niego uwagę. W Galii nawet nie machnęliby ręką pisarczykowi takiemu jak on. Ale w rodzinnych stronach poczucie wspólnoty wypływało na wierzch jak oliwa i ludzie potrafili odnosić się do siebie jak do najlepszych przyjaciół tylko dlatego, że maszerowali kiedyś w jednej kolumnie w czasie kampanii toczonej hen, daleko od domu. – Wyglądasz na tak wesołego, że porzygać się można. Powiedziałbym: miedziak za twe myśli, gdybym tak nie gardził utartymi powiedzonkami – rozległ się za jego plecami melodyjny głos. Ragnall obejrzał się. To przecież Marek Tulliusz Cyceron, zwany po prostu Cyceronem. Drustan przedstawił go Ragnallowi tej nocy, gdy zginął. Cyceron był jednym z dwóch sprawujących kilka lat temu władzę konsulów i pierwszym prawnikiem w Rzymie, wielu miało go za najinteligentniejszego człowieka w imperium. Sporo się wydarzyło od ich pierwszej rozmowy: Cyceron został wygnany, później zdołał powrócić do Rzymu, wypaść z łask Cezara i do nich wrócić. Ragnall wiedział to wszystko, ponieważ często rozmawiano o perypetiach słynnego Cycerona w domu Klodii, gdzie zawsze witano młodzieńca z otwartymi ramionami (i – prawdę rzekłszy – rozwartymi nogami). Klodia darzyła Cycerona swoistym podziwem, pomimo tego – a może właśnie dlatego – że Cyceronowi nie udało się doprowadzić do skazania jej brata Klodiusza za kazirodztwo, którego ten miał się na niej rzekomo dopuścić. To wskutek działań mściwego Klodiusza Cyceron został wygnany. – Cieszę się, że wróciłem do Rzymu – odpowiedział Ragnall. – Doskonale to rozumiem. Mało nie odebrałem sobie życia w czasie mojego przymusowego pobytu w Grecji, choć więcej to mówi o Grecji niż o Rzymie – powiedział Cyceron głośno, aby słyszeli go przechodnie, a potem rozciągnął usta w uśmiechu, jakby chciał dorzucić: „Ależ jestem bystry, co?”. Ragnall nie wiedział, czy się roześmiać, czy skinąć głową, zrobił więc jedno i drugie. – A jednak dziwię się, widząc, jak rozsmakowany jesteś w Rzymie – ciągnął Cyceron, już nieco ciszej. – Choć może niepotrzebnie, w końcu jesteś, Ragnallu, kontrarianinem. Nie dość, że tak znana postać pamięta spotkanie z nim po tylu latach, to na dodatek jeszcze ma opinię na jego temat. Ragnall odebrał to jako komplement, ale jednocześnie słowa Rzymianina wytrąciły go z równowagi. – Nie sądzę, bym był kontrarianinem... – zaczął. Właściwie nie był pewien, o co chodziło Cyceronowi. – Byłeś barbarzyńcą, teraz jesteś Rzymianinem. Twoim nowym mistrzem jest człowiek, który zabił twojego starego mistrza, druida Drustana. Trudno o odleglejsze skrajności, między którymi mógłbyś się przemieścić, Ragnallu. – To nie Cezar zabił Drustana, tylko Felix. A tak w ogóle – Ragnall rozejrzał się, by się upewnić, czy nikt ich nie podsłuchuje: ani przechodnie, ani legioniści, którzy go wcześniej pozdrowili – to właściwie trafił w dziesiątkę, biorąc nas za szpiegów. Może powiedział za dużo, ale nie lubił, gdy ktoś podważał autorytet Cezara. Cyceron uśmiechnął się na to i przełknął ślinę. – Widzę, że Cezar rzucił na ciebie urok – rzekł. – Zresztą, na kogo nie rzucił? Nie spodziewam się, Ragnallu, byś uwierzył w moje słowa, ale powinieneś sobie uświadomić, co się z tobą dzieje. Ciebie i wielu innych młodych ludzi poderwał pęd powietrza za rozpędzonym rydwanem, tak jak wiatr podrywa jesienne liście. Może powinniście odfrunąć gdzieś dalej, nim opadniecie na twardą drogę? Kilka lat temu, a może nawet rok temu, Ragnall pokiwałby tylko służalczo głową, lecz teraz ani myślał słuchać tych bzdur, nawet z ust człowieka takiego jak Cyceron. Czyżby zmężniał na wojnie? Pokręcił głową i odparł: – Cezar jest wielki, jestem dumny, że mogę mu służyć, i ty też powinieneś. Odpowiedział mu życzliwy uśmiech. – Dobrze powiedziane, mój chłopcze! Przejdźmy się, opowiesz mi, jaki jest kolejny cel w zwycięskiej kampanii twojej i naszego światłego generała. Ragnall zdumiał się, widząc tę nagłą zmianę nastroju znamienitego Rzymianina, ale nie chciał przegapić okazji do chełpienia się osiągnięciami Cezara, a także do pokazania się w towarzystwie tak słynnej postaci jak Cyceron.
Gdy mijali sczerniałe zgliszcza dopiero co spalonej rudery, wśród których myszkowali zabiedzeni oberwańcy, szukając czegoś jadalnego bądź wartościowego, Ragnall powiedział: – Cała Galia jest już podbita. Wszyscy mówili, że została podbita już w zeszłym roku, ale to nieprawda. Galii nie da się podbić w rok. Ani w dwa lata. A jednak Cezar dokonał niemożliwego. Ostatnie stawiające opór plemię, Armorykanie, zostało pokonane, a plemiona zamieszkujące obszary na północ od nich – Menapiowie – praktycznie przestały istnieć. Nie pokonaliśmy ich w polu, ale większość po prostu uciekła. Wciąż mogą próbować się odgryzać, ale raczej nie stanowią już realnego zagrożenia. A nawet jeśli spróbują zgromadzić armię, Cezar pokona ich, jak zawsze pokonuje przeważające liczebnie wojska. – Mówisz o rzeczach, które już się wydarzyły – rzekł Cyceron, robiąc krok na bok, aby przepuścić grupkę senatorów w czerwonych sandałach i togach w szerokie purpurowe pasy – a ja chciałbym usłyszeć o tym, jakie dalsze podboje planuje nasz wielki wódz. – Brytania – odparł Ragnall. – Gdy tylko odbuduje flotę, to znaczy, chciałem rzec: zbuduje, legioniści przeprawią się przez wschodnie morze i ofiarują Brytom wspaniałe rzymskie dary. – A czy tobie przypadnie jakieś zadanie do wykonania w tej nowej Brytanii? Ragnall powiódł wzrokiem wokoło, a potem spojrzał Cyceronowi w oczy. Mężczyzna niemal dorównywał mu wzrostem, co było nietypowe dla Italczyka. – Zostanę królem. Znany mówca wybałuszył oczy na te słowa. – Cóż słyszę, królem? To nadzwyczajne. Jestem pewien, że okażesz się wprawnym i sprawiedliwym władcą. Ale powiedz mi: dlaczego akurat ty? Spacerowali wśród przetaczających się ulicami miasta popołudniowych tłumów. Ragnall opowiedział Cyceronowi historię swojego życia, a później, zanim sam się zorientował, wyjawił byłemu konsulowi wszystko to, o czym obywatele Rzymu nie mieli się dowiedzieć – informacje o wielkiej fali, o mrocznym legionie Felixa, o masakrach i torturach, których w imię wyższego celu dopuszczał się na Galach Cezar. I co z tego, że się wygadał? Z Cycerona, pomyślał Ragnall, był swój chłop, a nawet jeśli z początku zdawał się sceptyczny w swojej ocenie poczynań generała, to przecież wyłącznie dlatego, że bawi się w adwokata Hadesa, prawda? Oczywiście, że był po stronie Cezara. Jak ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógłby nie być? Był już wieczór, gdy natknęli się na ulicy na zmagania gladiatorów, zorganizowane w ramach obchodów święta na cześć wodza. Dwaj wojownicy gotowali się do walki u stóp szerokich, marmurowych schodów, gdzie tłoczyli się gapie. Jeden z gladiatorów miał na sobie skórznię i segmentowy pancerz legionisty wraz z hełmem i walczył typowym krótkim mieczem. Był to niewysoki, żylasty, dobrze umięśniony mężczyzna, na oko trzydziestopięcioletni. Drugi był o wiele masywniejszy i wyraźnie młodszy, ale monstrualnie gruby, nawet jak na rzymskiego cywila. Miał okrągły, połyskujący od potu kałdun, a skóra na jego łysej klatce piersiowej była obwisła. Przebrano go za germańskiego woja; walczył drewnianą maczugą, a za cały ubiór służyła mu futrzana przepaska na lędźwiach. Ragnall napatrzył się na Germanów więcej, niżby sobie życzył – ktoś wiernie odtworzył ich charakterystyczny strój, ale maczuga pasowała mu jak świni siodło. Zgadywał, że organizator chciał podkreślić w ten sposób barbarzyńskość Germanów, co właściwie miało sens, bo trudno o bardziej barbarzyńską hałastrę niż zbieranina plemion, na której czele stał swego czasu król Ariowist. Cyceron zapytał wyłuskanego z tłumu znajomego o gladiatorów, a ten wyjawił mu, że pierwszy to prawdziwy legionista, który walczy za pieniądze, drugi zaś to jakiś mniej znaczący arystokrata, który w czasie orgii zabrał się do żony bardziej znaczącego, a na dodatek zazdrosnego i mściwego arystokraty. Ragnall postawiłby ostatnią sestercję na legionistę, ale nikt by zakładu nie przyjął, ponieważ było jasne, że to nie tyle walka, co egzekucja. Ragnalla brzydziło rozwiązywanie konfliktów tą drogą. Zgadywał, że Cyceron miał podobne zdanie. Mimo to stali bez słowa wśród gapiów, a nawet wspięli się parę stopni wyżej, by lepiej widzieć starcie. Dano znak do rozpoczęcia walki. Żołnierz był nieporównanie szybszy i sprawniejszy od przeciwnika, a jego miecz – ostry jak brzytwa. Mógłby wykończyć przebierańca w przeciągu sekund, ale grał pod publiczkę, zasypując jego nogi, ramiona i korpus drobnymi, bolesnymi cięciami i draśnięciami. Widzowie syczeli, ochali i achali, arystokrata kwiczał z bólu jak zarzynane prosię. Legionista bez trudu unikał jego niezdarnych wypadów i uskakiwał przed niezgrabnymi ciosami. Z czasem krzyki tłuściocha przeszły w płaczliwy szloch. Legionista dał mu dość miejsca i czasu, by zdążył w osłupieniu przyjrzeć się swoim ranom, a potem rzucił się naprzód, by zadać kolejne. Grubas słaniał się z upływu krwi, dyszał i dygotał. Żołnierz upuścił miecz, błyskawicznie znalazł się za plecami przeciwnika, a potem na niego wskoczył. Ten zachwiał się i zaszamotał,
próbując zrzucić balast, siłując się bezskutecznie z silniejszym mężczyzną i omdlałymi palcami drapiąc jego umięśnione ramiona. Legionista ku uciesze gapiów ujeżdżał nieszczęśnika jak opasłego, narowistego konia, a potem wprawnym ruchem wyłupił mu oczy palcami wskazującymi. Tłum szalał, widzowie zanieśli się wiwatami, rozległy się oklaski. Żołnierz zeskoczył ze swojego oślepionego wierzchowca, zdjął hełm, uniósł ramiona i posłał gapiom szeroki uśmiech, nurzając się w uwielbieniu. Tłuścioch za jego plecami drgnął niepewnie na nogach, z pustych oczodołów i setki cięć lała się krew, ale zdołał unieść maczugę i uderzyć na oślep ostatkiem sił. Obuch zetknął się z głową przeciwnika, trzasnęło. Obaj mężczyźni padli na bruk i zastygli nieruchomo. Na moment zapadła cisza, a potem wielu gapiów ryknęło śmiechem. Ragnall i Cyceron milczeli. – Mam nadzieję, że to nie omen – rzekł po chwili Ragnall. – Nie, nie sądzę – odparł Cyceron – raczej cenna lekcja. Nigdy nie lekceważ przeciwnika, nawet gdy wydaje się pokonany. Wybacz, ale muszę już iść. – Ujął Ragnalla za łokieć. – Nie spodziewam się, byś mnie posłuchał, ale i tak powiem ci, co mam do powiedzenia. Wiele zyskałeś, idąc za Cezarem, ale nie da się całe życie za kimś iść. Pewnego dnia, Ragnallu, powinieneś zebrać się na odwagę i przypomnieć sobie, kim naprawdę jesteś, a potem ruszyć przez życie swoją własną drogą. – Jasne. Cyceron uśmiechnął się smutno. – Niewielu ma dość odwagi, by być sobą, Ragnallu. Ale warto tę odwagę w sobie znaleźć.
6 ROZDZIAŁ
D
aleko od Rzymu, wysoko w zagarniętych przez Rzymian Alpach Zachodnich, druid Tytus Poncjusz Felix siedział na łożu w porządnie ocieplonym długim domu, który uczynił swoją zimową kwaterą. Przyjemnie spędził czas z ciemnoskórą niewolnicą, która oddaliła się już, płacząc, ale dziękując bogom za to, że darował jej życie. Zabawne, zamyślił się Felix. Ludzie zawsze wydają się wdzięczni, gdy przestajesz ich krzywdzić, zamiast się złościć, że w ogóle ich skrzywdziłeś. Zakładając, rzecz jasna, że pozostało w nich dość życia, by mogli okazać wdzięczność. Na zewnątrz trenowali jego legioniści. Grube bale ścian tłumiły zgrzyt żelaza, ale nie wygłuszały go zupełnie. Służące pod nim Zające i Żółwie potrzebowały kilku godzin treningu dziennie i nie zważały na tnący do kości mróz. Felix zważał, ale on wylegiwał się w długim domu na posłaniu z futer i wygrzewał przy palenisku, gdzie trzaskały drewniane fragmenty zniszczonych spichrzy i trupy poprzednich mieszkańców doliny. Po obu stronach ogniska stały olbrzymie kosze; jeden zawierał drewno, drugi ciała, a obydwa napełniano z wielkich stert na zewnątrz. Na wpół zamrożone trupy paliły się świetnie, kiedy już płomienie zlizały z nich pierwsze warstwy lodu, wydzielając rozkoszne ciepło i upajający zapach. Nigdy nie pojmie, dlaczego ludzie nie palą zwłokami. W dzisiejszych czasach łatwiej w Galii o trupy niż o drzewa. Przyszło mu na myśl, że szkoda marnować tyle mięsa, ale w ręce Felixa i jego legionistów wpadły całe stada żywca, który na nic już się nie zda górskim plemionom, ludzkie mięso nie było zbyt smaczne, a poza tym nieopodal długiego domu wznosiła się kupa zwłok przewyższająca teatr Pompejusza, świetnie zakonserwowana na mrozie. Jeśli któremuś z jego podwładnych przyjdzie ochota na ludzkie mięso, niech się częstuje. Trzaskające płomienie nie zdołały jednak stopić lodów jego niezadowolenia. Przed chwilą miał wytrysk, co zawsze wprawiało go w zły humor, ale nie to było głównym powodem dającego mu się we znaki nieukontentowania. Były co najmniej
dwa poważniejsze. Raz: czuł się poniżony tym, że na czas zimy oddelegowano go w góry. Przed rokiem jego mroczny legion zabił w Alpach tylu ludzi, że Cezar zaczął nalegać, by następną zimę Felix spędził ze swoimi legionistami i miał na nich baczenie. Był w końcu jedyną osobą, której słuchały. Rozkaz byłby zrozumiały, gdyby rozkazującemu zależało na życiu kilku tysięcy Galów i Helwetów, ale druid wiedział doskonale, że Cezarowi wcale nie zależy, tak jak i jemu samemu. Generał po prostu obawiał się, że wieści o legionie Felixa dotrą do Rzymu, jeśli zamorduje zbyt wielu ludzi. Zdaniem druida im więcej ludzi zabiją jego legioniści, tym mniejsza szansa, że wieści o nich dotrą dokądkolwiek, ale nie miał zamiaru kłócić się z Cezarem. Dwa, i to drażniło go ponad wyobrażenie, gdyby jego oddziałowi skrytobójców udało się wypełnić misję, już dawno miałby ciało Wiosny, wszystko więc wskazywało na to, że skrewili. Na jaja Jowisza, myślał, ależ mnie to wkurwia. Nie wprowadził Cezara w szczegóły, powiedział tylko, że jest w Brytanii druid władający tak potężną magią, że można by z jej pomocą zdobyć świat. Był to przynajmniej jeden z powodów, dla których pruli przez Galię, aby jak najszybciej najechać Brytanię. Felixowi zbrzydło czekanie. Chciał zabić Wiosnę i zjeść jej serce, żeby wziąć we władanie jej magię i stać się wszechpotężny. Magia Thai przeszła na niego, gdy zjadł jej serce. Bogowie, ile to już lat? Po prostu wiedział, że musi to uczynić, tak jak ptaki po prostu wiedziały, jak się lata i które owoce należy jeść. Może u schyłku zimy wyśle po Wiosnę kolejnych skrytobójców, choć najprawdopodobniej będzie musiał zaczekać do momentu, aż znajdą się w Brytanii. Szlag mnie trafi, złościł się. Wcale nie spieszyło mu się z powrotem na wyspę, choć perspektywa wywarcia zemsty na Lowie nęciła go, jak woń kwiatów nęci pszczołę. Szło mu świetnie z Zadarem, dopóki ona i Wiosna nie pokrzyżowały mu planów. Przeklął swoją głupotę. Gdyby tylko domyślił się wcześniej, że bachor Zadara jest tym wszechpotężnym druidem, na którego wszyscy czekali, mógłby pożreć jej serce dawno temu, a wtedy nie potrzebowałby ani Zadara, ani Cezara. Uśmiechnął się pod nosem. Tak jest, teraz Cezar jest mu potrzebny, ale gdy tylko położy łapy na trupie Wiosny, nigdy już nie będzie nikogo potrzebował. Zląkł się, gdy coś trzasnęło w palenisku, ale zaraz pojął, że to tylko pękło coś w jednym z płonących ciał. Wrócił do snucia wizji; wyobraził sobie, jak maszeruje na Rzym na czele pięćdziesięciu mrocznych legionów Żółwi i Zajęcy, zabijając, torturując, zniewalając na potęgę – robiąc wszystko, na co tylko przyjdzie mu ochota. A w samym środku miasta wzniesie pałac, przy którym najwspanialsze rzymskie budowle będą wyglądać jak brytyjskie chaty. Z niego pośle armie na podbój świata. Będzie wyprawiał się wraz z nimi, aby zabić przynajmniej po jednym przedstawicielu każdego plemienia na ziemi. W każdym mieście i porcie postawi wysoką na tysiąc kroków statuę na swoją cześć. Nieśmiertelny król świata, władca rodzaju ludzkiego, otoczony boską czcią. Egipt! Podbije Egipt! Ci aroganccy czciciele krokodyli padną do jego stóp, by całować ziemię, po której będzie stąpał. Wybuduje piramidę, przy której piramida Cheopsa to najmarniejsze kretowisko przy najbardziej strzelistej górze. A potem Grecja! Ach, wszystkie te rzeczy, które zrobi pięknym, butnym greckim młodzieńcom... Zniesie więc jakoś te cholerne Alpy. Będzie cierpliwie czekał. Kiedy już dostanie Wiosnę, świat stanie przed nim otworem i rozpocznie się epoka wiekuistego szczęścia.
7 ROZDZIAŁ
U
schyłku każdej brytyjskiej zimy, gdy w końcu przychodził dzień bez mrozu, Chamanca nie posiadała się ze zdumienia, że może jeszcze być ciepło. Ledwie słońce rozlało się po czystym, błękitnym niebie, po raz pierwszy od miesięcy grzejąc jej skórę, wsiadła z Atlasem i Wiosną na pokład statku handlowego do Galii. Kapitan, krępa dumnońska kobieta, kazała im powierzyć bagaż komuś z załogi, kto złoży go w bezpiecznym miejscu, a potem wskazała miejsce przy burcie, skąd mieli się nie ruszać, by nie plątać się pod nogami. – Wiem, że wszyscy mówią, że te fale to moje dzieło – powiedziała Wiosna, przechylając się przez burtę – ale to nieprawda. Moglibyśmy o tym nie mówić? – Pewnie – zapewnił ją Atlas Agryppa. – A czemu nie? – dociekała Chamanca. – No bo... Wiośnie przerwały krzyki kapitan, która rozstawiła swoich ludzi na stanowiskach i wyprowadziła jednostkę z przystani. Wyczerpujące polecenia nie są konieczne, jeśli załoga wie, co robi, pomyślała Chamanca, a sądząc po wyrazie twarzy załogantów, nie ona jedna była tego zdania. Iberyjka wcale nie chciała rozmawiać o fali, ale nie lubiła, gdy ktoś jej czegoś zabraniał, a już zwłaszcza piętnastoletnia smarkula. Sama nie wiedziała, co myśleć o tym, że Wiosna płynie z nimi. Lowa uparła się, że dziewczyna będzie użytecznym zastępstwem za Cardena Nancarrowa w ich misji zdestabilizowania rzymskiej armii, posłała więc Iberyjkę po Wiosnę na farmę Duga. Początkowo dziewczyna nie chciała wracać do Maidun. Mamrotała coś o tym, że nie chce już więcej widzieć Lowy na oczy, ale ostatecznie ucieszyła się na ich widok, gdy spotkali się w porcie. Ktoś inny mógłby drążyć, dlaczego
Wiosna raptem unika przybranej matki, ale Chamanca nie była osobą, która lubi wtykać nos w nie swoje sprawy (ponieważ nie lubiła, gdy ktoś wtykał nos w jej), a tak w ogóle gówno ją to obchodziło. Młoda z pewnością była bystrzejsza niż poprzedni członek ich oddziału. Co nie było trudne, bo Chamanca widziała psy bystrzejsze od Cardena. Musiała to przyznać nawet pomimo całej swojej sympatii dla przyjaciela i pomimo tego, że zginął, by ocalić ją z bitwy w zatoce Karnac – nie był Fassytą intelektu i pod tym względem Wiosna była cennym nabytkiem. Pytanie brzmiało, czy okaże się tak lojalna i niezawodna, a przede wszystkim przydatna w walce jak Carden. Ważyła ćwierć tego co on, jeśli w ogóle tyle. Chamancę przewyższała o głowę, ale nie była tak silnie zbudowana; Atlas mógłby zamknąć jej wąską talię w obu dłoniach. Z tego, jak się poruszała, Chamanca wywnioskowała, że pod luźną koszulą i długą spódnicą kryje się wysportowane, silne ciało młodej kobiety, ale nie sposób było ocenić, jak Wiosna sprawi się w walce z zaprawionym w bojach legionistą albo z kilkoma naraz. Miała przy sobie taki sam łuk jak ten Lowy oraz młot Duga, ale Chamanca była pewna, że dziewczyna nie potrafi walczyć ani jednym, ani drugim. Była jeszcze ta jej magia, która już raz pogromiła Chamancę w walce, gdy Wiosna za jej pomocą dodała sił Lowie. Zaraz, czy Wiosna nie powiedziała czasem, że jej moc umarła wraz z Dugiem? Skoro tak, to z czym do ludzi? Iberyjka doszła więc do wniosku, że Lowa chciała się pozbyć dziewczyny z Brytanii. Wielu ludzi straciło pod falami rodziny i przyjaciół, kto wie, czy nie chcieli zemścić się na Wiośnie? Chamanca widziała to już na własne oczy, gdy była młoda – grupka idiotów potrafiła w okamgnieniu zmienić się w rozszalałą, morderczą bandę, nawet jeśli obiekt ich nienawiści wypił raptem kilka kropelek krwi... Więc całkiem możliwe, że o to chodziło. Ale to wciąż nie powód, by wysyłać małą w niebezpieczną misję za morze. Panienka do niańczenia to ostatnie, czego potrzebowali. Jedno słabe ogniwo i łańcuch rozłazi się w rękach. To nie tak, że Iberyjka nie darzyła Wiosny sympatią – dowcipne i niebrzydkie było z niej dziewczątko – rzecz w tym, że siebie lubiła bardziej. Prędzej sama ją zabije, niż da się zabić przez jej fochy. Nie, prawdę mówiąc, wcale jej nie zabije. Raczej przetrąci jej nogę i opłaci kurację w pierwszej lepszej wiosce czy gospodarstwie. Naraz przyszło jej na myśl: Chamanca, ty skapcaniałaś na starość? Czy to stąd ten niepojęty afekt – czy wręcz pociąg! – dla pragmatycznego, nudnego, spolegliwego, starego, przystojnego, muskularnego, potężnego Atlasa...? – Po prostu wolałabym o tym nie gadać – odrzekła wreszcie Wiosna, gdy żagiel załopotał na maszcie, a łódź wywlokła opasłe brzuszysko na pełne morze. Dziwne tony pobrzmiewały w jej głosie. Najwięcej słyszało się w nim melodyjnego, wyrafinowanego brytyjskiego akcentu, identycznego jak ten Zadara, ale niektóre głoski wymawiała po germańsku, jak Lowa, z kolei inne barwiła osobliwa północna nuta Duga. Pomieszanie z poplątaniem, ale wpada w ucho, musiała przyznać Chamanca. – Nic się nie bój, Wiosno, nie będziemy cię pytać o fale. Bo nie będziemy, prawda, Chamanco? – zapytał Atlas jeszcze niższym niż zwykle mrukliwym, kuszyckim basem. – Fale? Jakie fale? – zdziwiła się Iberyjka. Atlas pochwalił ją skinieniem. – Pamiętajcie: gdy tylko znajdziemy się w Galii, nie wolno nam mówić ani robić nic, czym ściągniemy na siebie uwagę. A przynajmniej nie tak od razu. Chamanca natychmiast pomyślała, że trudno będzie nie ściągać uwagi, paradując u boku potężnego afrykańskiego wojownika z toporem, którym mógłby przepołowić wołu, oraz że Galom z pewnością rzuci się w oczy skąpo odziana, najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widzieli. Ale ugryzła się w język. Przynajmniej na nijaką Wiosnę nikt nie zwróci uwagi. – Opowiedzcie mi o wszystkim, co robiliście i czego dowiedzieliście się w Galii – poprosiła Wiosna. – Im więcej wiem, tym lepiej, no nie? I nie pomińcie niczego o Rzymianach. – Jasna sprawa – zgodził się Atlas. – Pierwszą rzeczą, jaką musisz wiedzieć o Rzymianach i Galach, jest to, że nie są Brytami... Gadał i gadał, a tymczasem statek zanurzał się w zapadającą ponad falami noc.
Następnego dnia Wiosna przyczepiła się do Chamanki jak rzep do psiego ogona, Iberyjka musiała więc wypełnić luki w wykładzie Atlasa, zwłaszcza tę dotyczącą ostatniej wyprawy na kontynent, w której brali udział tylko ona i Carden. Przynajmniej miała co robić dla zabicia czasu, a Wiosna okazała się wdzięczną i pojętną słuchaczką.
Dwa dni później, zaraz po zmierzchu, dotarli do małej, piaszczystej plaży, gdzie czekał na nich Walfdan, stary druid z plemienia Fennel-Nodensów, którego Chamanca poznała w Morskim Zakątku. A więc ocalał z masakry, ucieszyła się. Większość druidów miała za idiotów, ale tego tutaj lubiła. Powitał ich dwornie i wylewnie, zaproponował strawę i zapytał, czy pragną wypocząć po długiej podróży. Byli wdzięczni za jadło, ale Atlas zapewnił go, że mogą ruszać od razu i że zjedzą w drodze. Nie chcieli jechać konno, by nie narażać się na wykrycie. Gdy wspinali się na strome diuny, które opadały łagodnymi łukami ku morzu, Chamanca obejrzała się na Wiosnę, ciekawa, czy dziewczyna już zdążyła się zmęczyć, ale młódka wyglądała świeżo jak pierwiosnek. Zmierzali w głąb lądu drogą wiodącą na wschód. Atlas wyjaśnił Walfdanowi, że armia Lowy praktycznie przestała istnieć, muszą więc spowolnić Rzymian na kontynencie, aż królowa zgromadzi i wyszkoli nową. Okazało się, że druid wywiedział się o sytuacji w Brytanii od kupców i ma na to gotową odpowiedź. – Galia jest podbita. Zjednoczona, ale podbita, gdyż jest to zjednoczenie w duchu klęski i biernego poddaństwa najeźdźcy. Galijskie plemiona, o wiele liczniejsze i dysponujące nieporównanie większymi zasobami niż Rzymianie – niech ich Belenos porwie! – skapitulowały bez mrugnięcia okiem. Gdy Cezar kazał im skakać, pytali tylko, jak wysoko. Zwycięstwo było w zasięgu ręki, wystarczyła odrobina samozaparcia i współpracy, ale większość Galów zachowała się jak tchórzliwe sobki. Długo już żyję na tym świecie i dotąd dumny byłem, mianując się Galem. Ale teraz mi wstyd. Atlas próbował pocieszyć druida. Wspomniał o doskonalonym od stuleci treningu wojskowym Rzymian i o nieskoordynowaniu galijskich plemion. Chamanca zachowała milczenie, bo zgadzała się z Walfdanem. Kaczątka z odstrzelonymi dziobami stanowiłyby większe wyzwanie dla watahy wygłodniałych wilków niż Galowie stanowili dla Rzymian. Plemię Fennel-Nodensów, z którego wywodził się Walfdan, stawiło czoło najeźdźcy, a więc przynajmniej tej skały mógł się uczepić druid w rwącym potoku wstydu, nawet jeśli zostało niemal doszczętnie unicestwione. Atlas zakończył przemowę, zapewniając, że Brytowie wychwalają odwagę Fennel-Nodensów i co noc wznoszą toasty na ich cześć. – Jak możemy pomóc? – zapytał na koniec. – Sądzę, że powinniśmy iść do Germanów z hełmem w dłoni i poprosić ich o pomoc. Potężne germańskie wojsko przekroczyło niedawno Renos. Jeśli już ktoś ma szansę pokonać Rzymian, czy chociaż ich spowolnić, to właśnie oni. – Masz nieaktualne informacje, Walfdanie – rozczarował go Atlas. – Cezar zmasakrował wielką armię, którą rok temu zebrał przeciw Rzymianom król Hari Wcisk. – To zupełnie inni Germanie – dwa plemiona z dalekiego wschodu: Utipitowie i Tengoterrowie. Mieli wypowiedzieć chwalebną wojnę Hariemu Wciskowi i zagarnąć jego ziemie w Germanii i Galii, ale po przybyciu nie zastali nikogo, z kim mogliby wojować – samych starców, dzieci i kilkoro oślepionych Wojowników, którzy przeżyli rzymską kaźń. Mają teraz olbrzymią armię, która nigdy jeszcze nie zakosztowała walki. Nie wydaje mi się, by długo trzeba było ją namawiać do marszu przeciw wspólnemu wrogowi. Podejrzewam, że Cezar to wie i już prze na północ, by wyjść im naprzeciw. Atlas namyślał się chwilę, a potem skinął głową z aprobatą. To chyba najlepsze wyjście. A na pewno jedyne. Szli dalej, Atlas i Chamanca na czele, Walfdan i Wiosna za nimi. Raptem zaskoczył ich rzymski patrol. Chamanca sklęła się w myślach za to, że go nie usłyszała ani nie wyczuła, ale kiedy ci oszukańczy dranie kryli się po osłoną nocy w chaszczach, i to jeszcze z wiatrem, niewiele można było poradzić. Gdy tylko sylwetki legionistów ukazały się na drodze, sięgnęła po broń, ale Atlas położył jej rękę na ramieniu. Miał rację, jak zwykle. Nie mogli teraz walczyć. Dziesiątki Rzymian wychynęły spośród drzew wokoło, unosząc schowane uprzednio pochodnie, których blask grał w klingach gladiusów i na segmentach pancerzy. Nie pozostało im nic innego, jak się poddać. Legioniści rozstąpili się, by przepuścić centuriona. Był to prawdopodobnie najwyższy mężczyzna, jakiego Chamanca kiedykolwiek widziała. A z całą pewnością najwyższy Rzymianin. Miał radosny wyraz twarzy i garbił się jak człowiek, który co rusz wali głową w powałę. – No proszę! – powiedział w łamanym galijskim. – Co wy robisz? – Ci dwoje to kupiec i jego córka – powiedział Atlas po łacinie, wskazując Walfdana i Wiosnę. – My jesteśmy najemnikami, eskortujemy ich z powrotem na terytorium Sojzonixów. Centurion roześmiał się na to i odrzekł po łacinie: – Czy mogę coś od nich kupić? – Nie mamy żadnych towarów. – Właśnie! – zarechotał oficer, kręcąc głową. – To najgorsze kłamstwo, jakie słyszałem! Gdybyście chociaż spróbowali
wydawać się wiarygodni, mielibyście ze sobą kocioł czy dwa i może kilka chochli. A nie macie ze sobą nawet osła! Koń by się uśmiał. Ale z was banda idiotów. Legioniści, na mój rozkaz... – Sprzedaliśmy wszystko Rzymianom w Karnac – wszedł mu w słowo Walfdan. – Osła też? – Sprzedaliśmy wóz i dwa woły. Jak z pewnością wiesz, budujecie w zatoce flotę, a więc popyt jest znaczny, a podaż znikoma. My, kupcy, nazywamy taką sytuację monopolem. Gdyby nie sprzeciw mojej córki, sprzedałbym i łachy z grzbietu, a do domu wracał, jak mnie bogowie stworzyli. – Hmm – zamyślił się centurion. – To już brzmi nawet wiarygodnie. – Przyłożył dłoń do podbródka i Chamance przez chwilę wydało się, że ich puści. – Ale to wciąż bzdura. Bierzemy was do garnizonu, a tam... – Nigdzie nas nie bierzecie – odezwała się Wiosna płynną łaciną. Wszyscy skupili na niej wzrok. Chamanca była bardziej zaskoczona od Rzymian. – Jesteś bardzo przenikliwy – podjęła – choć każdy głupi przejrzałby łgarstwo tego najemnego idioty. Nie jesteśmy żadnymi kupcami. – Ot, wygadana dziewucha – prychnął centurion. – I nie musisz mi mówić, sam się domyśliłem, że żadni z was kupcy. Ale o tym, kim jesteście, pogadamy sobie w... – Pozwolisz nam przejść i nie tkniesz nas nawet palcem – przerwała mu dziewczyna – albo pożałujesz. Zwę się Persomanima i jestem córką królowej Galby z Sojzonixów. To mój doradca, a ci dwoje to moi ochroniarze. Byliśmy w Karnac, gdzie w tajemnicy układaliśmy się z waszym dowódcą. A teraz wyjaw mi swoje imię, centurionie, bym mogła go powiadomić, jak nam pomogłeś, nie przeszkadzając. Pochwalę cię również przed moją matką, a ona może szepnie o tobie dobre słówko Cezarowi, który jest przecież jej dobrym przyjacielem. – Ach, rozumiem! – odrzekł centurion. – Skoro układaliście się, jak mówisz, z dowódcą w Karnac, to z pewnością pamiętasz jego imię. – To moje ostatnie ostrzeżenie – wyrzekła Wiosna, patrząc Rzymianinowi w oczy. – Pozwól nam przejść albo twoja rodzina przez całe pokolenia będzie żałować twojej decyzji. – Najpierw usłyszę imię dowódcy. – Z drogi. – To prosta rzecz. Może i wasze rozmowy były objęte tajemnicą, ale z pewnością nie imię dowódcy. Wyjaw mi je, a puszczę was wolno. Chyba że rozmawialiście w tak wielkim sekrecie, że wam się nie przedstawił? – Centurion znów zarechotał i gestem nakazał legionistom, by pojmali podróżnych. – Dobrze więc, skoro muszę zadośćuczynić twojej bezczelności: dowódca w Karnac zwie się Decymus Juniusz Brutus. – A... – Centurion zająknął się i powstrzymał legionistów uniesioną dłonią. – Doskonale. Szerokiej drogi. Żołnierze rozstąpili się przed nimi. Szli dalej, nie niepokojeni. – Dobra robota, Wiosno – pochwalił ją Atlas, gdy znaleźli się poza zasięgiem słuchu. – W rzeczy samej – potwierdził Walfdan. – Gdzie się nauczyłaś mówić po łacinie? – W zamku Maidun, od jednej rzymskiej dziewczyny. Mój ojciec odebrał ją kupcowi, którego zabił, a jej kazał uczyć mnie łaciny. – Rad jestem, że to zrobił. Uratowałaś nas. – Nauczyła mnie też pisać po łacinie. Byłyśmy koleżankami. – Co się z nią stało? – Chciała wrócić do Rzymu, do mamy, więc pomyślałam, że pomogę jej uciec. Ale byłyśmy małe, nawaliłyśmy i nas złapali. Zadar dał dziewczynkę Felixowi, a ten ją zabił. – Ach tak. – Wkrótce po tym uciekłam z Maidun. Chamanca wciąż milczała. Musiała przyznać, że Wiosna jej zaimponowała. Nazwisko rzymskiego dowódcy padło tylko raz, gdy opowiadała dziewczynie o swoim pobycie u Fennel-Nodensów. A co więcej, Wiosna przypomniała jej, że bogate dzieciństwo nie jest równoznaczne z łatwym dzieciństwem. Podczas gdy niebo przedzierzgało się z nabijanego gwiazdami granatu w mglisty róż, Walfdan snuł opowieść o Utipitach i Tengoterrach, jak zawsze uważnie dobierając słowa. Wiosna słuchała jednym uchem. Drugim nasłuchiwała kolejnych rzymskich patroli, podziwiając widoki i rozkoszując się zapachami i dźwiękami nieznanego lądu. Nigdy wcześniej nie
zapuściła się poza granice Brytanii. Wyobrażała sobie Galię zupełnie inaczej, a tymczasem z grubsza przypominała ona jej rodzinną wyspę. Chmury były białe, nie fioletowe, drzewa brązowe, nie czarne, trawa tak samo zielona, a nie, dajmy na to, pomarańczowa. Te same zapachy, te same liście, te same ptaki. Jedynym obcym elementem krajobrazu – pomijając rzymski patrol – były małe, krągłe, przesadnie puchate zające. Pomyślała, że to może młode, ale były o wiele za grube na małe zajączki, a poza tym łączyły się w stada. – To króliki – rozległ się głos Duga. Szedł niespiesznym krokiem obok, niezauważony przez nikogo poza nią. Strzała wciąż sterczała mu z czoła. – Króliki? – Te tam, małe grube zające. Króliki. Takie zwierzęta. W Brytanii takich nie ma. Smakują wcale nieźle – choć z dzikiem to one nie mogą się równać – ale niszczą uprawy, więc nikt nie sprowadził ich na wyspę. – Jesteś teraz duchem czy coś? – Nie, wciąż wytworem twojej wyobraźni. – Rozumiem. Poczekaj chwilę. Walfdanie! Druid zamilkł w pół zdania. Akurat mówił o konnicy Tengoterrów. – Tak, dziecko? – Czy te zwierzęta o długich uszach to króliki? – Tak. – Różnią się czymś od zajęcy? – Tak. – Czy umieją pływać? – Wiosno, już dość – zmitygowała ją Chamanca. – Nie przerywaj nam więcej, chyba że nas ktoś zaatakuje. – Dobra – odpowiedziała Wiosna, a potem, nieco ciszej, powiedziała do Duga: – Mam cię, ty oszuście jeden. Jesteś duchem! Nie wiedziałam, że to króliki, a ty tak, a więc nie możesz być wytworem mojej wyobraźni. Ha! Jak to jest: być duchem? Opowiedz, zamieniam się w słuch! Co się dzieje, no wiesz, po śmierci? – Nie jestem duchem. Siedzę w twojej głowie. Pogrzeb nieco głębiej, a przypomnisz sobie, że twoja matka opowiadała ci o królikach, kiedy byłaś osrajmajtkiem. To możliwe, skonkludowała Wiosna. Matka opowiadała jej o wielu rzeczach. – A tak w ogóle, gdybym był duchem, nie łaziłbym z tą głupią strzałą w czole. – Chyba nie... – Mogłabyś się jej pozbyć? – Dobrze – przystała Wiosna i strzała rozpłynęła się w powietrzu. – Widzisz? To tylko twoja wyobraźnia. Nic więcej. – To niczego nie dowodzi. Sam mogłeś to zrobić. I jeszcze jedno... Nie skończyła, bo Dug zniknął. Wiosna próbowała przywołać go z powrotem, ale uparł się, by pozostać niewidzialny – co było dowodem, jeśli w ogóle potrzeba było dowodów, a nie trzeba było – że to był Dug, prawdziwy Dug, wesoły i pełen życia w odległych Zaświatach, a nie widziadło zrodzone z jej umysłu. Rozchmurzyła się i ponownie zaczęła wyglądać w trawie dziwnych galijskich zwierzątek, a między drzewami naiwnych rzymskich centurionów. Gdy wstało słońce, dosiedli koni i ruszyli galopem przez Galię. Ku swojemu rozczarowaniu Wiosna nie dostrzegła już żadnych nieznanych zwierząt. Ale za to widziała jeszcze kilka królików, do których pałała coraz gorętszą sympatią ze względu na ich niuchające pyszczki i długie uszka, nawet jeśli daleko im było do jaszczurów ludojadów i ptaków wielkich jak krowy, które miała nadzieję uświadczyć w obcej Galii. Duga jak nie było, tak nie było. Atlas i Chamanca byli nudni jak flaki z olejem – w kółko gadali sami ze sobą, prawie jej nie zauważając – i droga dłużyła się Wiośnie niemiłosiernie.
Galowie okazali się jeszcze mniej imponujący niż zwierzęta. Sprawiali wrażenie permanentnie nadąsanych. Atlas wyjaśnił jej, że wstydzą się, że tak łatwo dali się pobić Rzymianom. Chamanca utrzymywała, że stroją fochy od zarania dziejów. Wreszcie dotarli do wschodniej Galii, usianej jak zaorane pole obozami postępującej germańskiej armii. Chamanca wyjawiła dziewczynie, że Germanie nie noszą nic poza skąpymi futrzanymi galotami; Wiosna nie mogła się wprost doczekać,
aż jakieś zobaczy, ale choć wyciągała szyję i wytężała wzrok, nie dostrzegła nikogo w takim odzieniu. Ci Germanie, których miała przed oczami, wyglądali i brzmieli niemal jak Brytowie, nie licząc drobnych różnic. Byli zwykle od Brytów wyżsi i mieli jaśniejsze włosy; Wiosna dostrzegła w tłumie parę kobiet wyglądających do złudzenia jak Lowa. Aż warknęła na ich widok. Widziała wojów w zdobionych pancerzach, więcej futer niż przez całe życie w Maidun (zarzuconych na ramiona i owiniętych wokół nóg, nie genitaliów, jak pozwolono jej się spodziewać) i o wiele więcej konnych niż w rodzinnych stronach. Nie dostrzegła w tłumie ani jednego rydwanu. Sama nie wiedziała, co ma myśleć o tym obcym-znajomym świecie. Kiedy zauważało się diametralną różnicę pomiędzy kupieckim Bladonfort a – dajmy na to – obozem wojskowym w Maidun, człowiek odczuwał ekscytację. Ale kiedy pomiędzy Galią a Brytanią zauważała tylko drobne, początkowo niedostrzegalne różnice, ogarniała ją dezorientacja. Było tak, jakby pewnego ranka obudziła się w sztucznym świecie, specjalnie stworzonym przez bogów, by stroić sobie z niej żarty, ale różniącym się od rzeczywistości wyprowadzającymi z równowagi szczegółami. Jechali pośród zwyczajnych-niezwyczajnych germańskich mas prosto do tymczasowego dworu Senlacka i Brostony, władców Utipitów i Tengoterrów. Senlack władał Utipitami, a Brostona królowała Tengoterrom, jak uprzedził ich Walfdan. Król zamordował swoją królową, a królowa króla, a potem wzięli ślub i zjednoczyli swoje plemiona. Królowa Brostona wstała z podwójnego tronu i powitała brytyjskich gości. Nie wyglądała na mężobójczynię. Była dwudziestokilkuletnią kobietą o szerokim uśmiechu i równych zębach, śniadej cerze i wysoko zakreślonych kościach policzkowych oraz lśniących blond włosach. Odziana była w kremową suknię bez rękawów z wyszytym kwiatem o czerwonych płatkach. Materiał sukni opinał jędrne, drobne piersi i smukłą kibić, po czym eksplodował poniżej pasa, by objąć nieproporcjonalnie rozrośnięte biodra. Miało się wrażenie, że ktoś przeciął na pół wiotką dziewczynę postury Wiosny i posadził ją na dupie i nogach samej Danu, niemożebnie grubej bogini ziemi. Nagie ramiona Brostony były gładkie i smukłe jak u młódki, ale gdy ruszyła w ich stronę, zobaczyli, że utyka. Wiosna początkowo wzięła za pewnik, że pod dolną połową jej sukni kryje się drewniany stelaż, rozpychający materiał do granic możliwości, ale zaraz uprzytomniła sobie, że bynajmniej. Dyskretne oględziny wykazały ponad wszelką wątpliwość, że suknia królowej skrywa jedynie masywne uda i monstrualne dupsko. Trudno było się nie gapić. Senlack nie ruszył się z tronu, pozwalając swojej królowej zadośćuczynić wymogom gościnności. Wiosna zauważyła, że jest od żony wyraźnie starszy. Jego włosy stanowiły gąbczastą kulę czarnych loków, a broda rozdzielała się na dwa pomniejsze, bliźniaczo podobne motki zakończone kosmykami przypominającymi szczurze ogony. Z masy włosów sterczał długi, guzowaty nochal. Wiosna nic nie mogła na to poradzić, że kojarzył jej się z wystającą z kępy bujnych łoniaczy kuśką trolla. Na końcu fiutopodobnego kulfona kryło się w cieniu czarnej strzechy dwoje nie mniej czarnych oczu. Królowa opromieniła ich uśmiechem. Walfdan pogratulował królewskiej parze objęcia władzy, a potem oświadczył, że on, Atlas, Chamanca i Wiosna pochodzą z plemienia Fennel-Nodensów i że przybyli do Galii wspomóc zjednoczone plemiona w wojnie z Rzymem. Dobrze przypatrzyli się, prawił druid, rzymskim metodom, będą więc nieocenieni jako doradcy. – Cóż mogę rzec? – rzekła królowa głosem, który przywodził na myśl barda parodiującego głos Lowy. Promienny uśmiech nie schodził jej z ust. – Dziękuję wam za przybycie i za dobre intencje, lecz... Podniosła do ust małą piszczałkę i wydobyła z niej przenikliwą nutę. W następnej chwili w gości celowało dwadzieścia grotów włóczni. A jeszcze w następnej jak spod ziemi wyrośli kolejni wojownicy, kręcąc młynki procami. Byli w potrzasku. – Rzecz w tym – podjęła Brostona tym samym świergotliwym tonem – że ani nam w głowie bić się z Rzymianami. Powiemy im, że kraina na zachód od świeżo zdobytych przez nas ziem należy do nich, a świeżo zdobyte przez nas ziemie... no cóż, do nas. Jeśli zostawią nas w spokoju, nie będziemy się burzyć. Wspaniały pomysł, nie uważacie? Obydwa imperia zyskają długą i bezpieczną granicę. A skoro wy wywodzicie się z Fennel-Nodensów, a więc plemienia wrogiego Rzymianom, oddamy was w ich ręce. Wiosna poczuła, jak stojąca za jej plecami Chamanca tężeje, jakby miała zaraz jednym susem znaleźć się przy Brostonie i rozszarpać jej krtań spiłowanymi zębami. Atlas wyciągnął rękę i pokręcił głową, Iberyjka uspokoiła się. – Rzymianie to kłamcy – rzekł. – Zgodzą się na sojusz, a potem umocnią swoją pozycję w Galii. A gdy już będą gotowi, przekroczą Renos i zetrą was na proch. Musicie więc uderzyć teraz, zanim nie obrosną w potęgę i póki wasza armia jest w pełni sił. – Nie! – wrzasnęła Brostona, a Wiosna wreszcie dojrzała w niej osobę zdolną zamordować męża w imię władzy. – Teraz zaczynacie nudzić. Zabrać ich. Zabrać ich precz!!!
8 ROZDZIAŁ
D
ługi na kilka mil pochód wojsk przedzierał się przez obsypaną roślinnością górską ścieżkę obok wezbranej od roztopów rzeki. Nagle z północy nadjechał w pełnym galopie jeździec. Przyniósł wieści o czterystu tysiącach mężczyzn, kobiet i dzieci z germańskich plemion Usipetów i Tenkterów, którzy przeprawili się przez rzekę Renus. Cezar skinął głową, jakby usłyszał, że kucharzowi skończyła się wieprzowina, więc na obiad będzie kurczak, a następnie zwołał centurionów, by zmodyfikować porządek i kierunek marszu armii. Dwa tygodnie później, niedługo po świcie, Ragnall siedział na końskim grzbiecie w zakolu rzeki Renus wraz z resztą świty generała, czekając na wyraźnie spóźnioną parę królewską Usipetów i Tenkterów. Rzymianie czekali cierpliwie, umilając sobie czas pogawędkami. Nie przejmowali się specjalnie. Barbarzyńcy zawsze się spóźniali. Dolina mierzyła od stoku do stoku jakieś dwieście kroków, gęsto porastał ją las. Ragnall słyszał, jak Tytus Labienus, zastępca Cezara, ostrzegał wodza przed możliwością zasadzki, lecz budowniczowie wycięli pięćdziesięciojardowy pas lasu po ich stronie rzeki, a pretorianie przeczesali kolejny pas za wyrębem i orzekli, że zasadzki nie ma. Ragnall spoglądał w kierunku leśnej gęstwiny po drugiej stronie rzeki, gdzie nie sprawdzili. Wroga ani widu, ani słychu, ale już sam wschodni las tchnął jakąś niewypowiedzianą grozą. Może nie opuszczał Ragnalla kac po historiach o skrytych w germańskich borach potwornościach, których nasłuchał się w Vesontio. A może naprawdę czuł na sobie wzrok czających się w ciemności demonicznych bestii. W Rzymie mówiło się, że żaden Rzymianin nigdy nie przeprawił się przez Renus. Nie była to prawda: rzymscy kupcy i odkrywcy przemierzyli świat wzdłuż i wszerz. Myślą o dzikim i niezbadanym zarzeczu bawili się szukający podniet Rzymianie, ale nawet Ragnall musiał przyznać, że zarówno ekscytowało, jak i przejmowało go strachem owo nieokreślone, tajemnicze zagrożenie po drugiej stronie. Słyszał również w Rzymie, że żaden Rzymianin nigdy nie zawędrował do Brytanii
i że Brytania jest wyspą zamieszkaną przez wąsatych kanibali o pomalowanych na błękitno twarzach, którzy golą ciała do gołej skóry i piją wyłącznie mleko. Rzymskie rewelacje dotyczące świata poza obrębem imperium były zwykle o wiele barwniejsze niż szara rzeczywistość. Raptem Germanie znaleźli się w zasięgu wzroku. Cezar popędził konia piętami o kilka kroków naprzód, by znaleźć się przed Tytusem Labienusem i pretorianami. Przybyli tu spotkać się z wodzami nieznanych plemion, którzy równie dobrze mogliby się okazać skrytobójcami, ale Cezar mimo to wysforował się naprzód z dumnym obliczem. Choć lwią część swojej reputacji nieustraszonego generała zawdzięczał przesadzonym opowieściom, odwagi nie można mu było odmówić. Ragnall był dumny. I zmartwiony. Dusił w spoconej dłoni rękojeść gladiusa. Inni legaci generała, Felixa nie wyłączając, stali za Labienusem, obok Ragnalla i kilkudziesięciu pretorianów, którzy otaczali ich konnym szeregiem. Germańska królowa i król zbliżyli się do Cezara w wianuszku świty złożonej z kilkunastu różniących się od siebie wojowników. Wygląda na to, że Cezarowi nic nie grozi, pomyślał Ragnall z ulgą. Gdyby kazano mu wyobrazić sobie ludzi absolutnie niewyglądających na skrytobójców, wyobraziłby sobie właśnie tych dwoje. Król był chudym mężczyzną o krzaczastej czarnej czuprynie zebranej w trzy koki przypominające kłębki wełny. Królowa robiła większe wrażenie – dosiadała tura, jednego z olbrzymich kudłatych wołów zamieszkujących germańskie knieje. – Bądź pozdrowiony, szlachetny Cezarze! – zawołała na powitanie. – Jestem królowa Brostona z plemienia Tengoterrów, to zaś mój mąż Senlack z Utipitów. – Wskazała włochatego partnera majestatycznym gestem, przemawiając donośnym, arogancko dźwięcznym głosem, który – wyjąwszy germański akcent – przywiódł Ragnallowi na myśl jego matkę. Cezar skinął na pretorianów, a ci przypuścili szturm na wojów Usipetów i Tenkterów. Wkrótce było po walce. Germańscy żołnierze zostali zwaleni z wierzchowców i zarżnięci jak wieprze. Żaden z pretorianów nie ucierpiał. Rzymianie otoczyli królewską parę. Król Senlack strzelił lejcami. Jego koń zarżał świdrująco, okręcił się i ruszył naprzód, jakby ukąsił go szerszeń. Król uchylił się przed ciosem mieczem, sparował dwa kolejne swoim zakrzywionym ostrzem, przedarł się przez rzymskie szeregi i pomknął przed siebie, jakby goniły go wszystkie demony Zaświatów. Motki cudacznych włosów podskakiwały w rytm końskich susów. Grupa legionistów rzuciła się do pościgu, ale germański koń okazał się szybki jak wiatr i natychmiast zniknął im z oczu. Brostona obserwowała ucieczkę Senlacka z grzbietu tura, a gdy zniknął za wzniesieniem, obróciła się z powrotem ku Cezarowi z promiennym uśmiechem, zupełnie jakby pretorianie nie unicestwili właśnie całej jej świty. – Nie lękaj się, Cezarze. Nie wróci z armią. Wojownicy słuchają tylko mnie. Czy teraz możemy już przejść do pertraktacji? W sakwie tamtego człowieka – wskazała leżącego na ziemi mężczyznę, który bezskutecznie próbował zatamować lejącą się z rany w gardle krew – znajdziesz mapę, na którą naniosłam swoje plany. Cezar zwrócił się do swojego zastępcy. – Labienusie, ta kobieta mnie bawi. Odbierz jej broń i przyprowadź wieczorem do mojego namiotu. – Nie mam przy sobie broni, Cezarze, co się zaś tyczy wizyty w twoim namiocie, chętnie zasiądę z tobą do rozmów. Omówimy warunki porozumienia. Mam pewien plan, który... – Głos uwiązł jej w gardle, gdy Cezar okręcił konia i zaczął mówić do Labienusa. Ragnall widział, jak bieleją kostki jej palców, zaciśniętych na lejcach tura. Lekceważenie generała złościło ją bardziej niż śmierć jej ludzi. – Obstaw drogę pretorianami – instruował Labienusa generał. – Ja rozkażę dziesiątemu zająć okoliczne wsie. Żadnemu Rzymianinowi nie wolno zapuścić się dalej na północ. Germanie idący z południa mają zostać zabici na miejscu. Labienus przyjął rozkaz, ale nie spuszczał oczu z Felixa, wydymając wargi i policzki, jakby włożył do ust zgniły owoc. Ragnall obserwował dziwny grymas na twarzy zastępcy i zachodził w głowę, o czym myśli.
9 ROZDZIAŁ
M
ały Dug leżał na kolanach Lowy owinięty w bawełniany koc, patrząc jej prosto w oczy. Ależ śliczności, pomyślała, i całe szczęście, bo widziała w życiu groteskowo szpetne dzieci. Z całą pewnością budziły się w niej jakieś uczucia dla niego. Ale miłość? Nie. Skąd niby miłość? Sra, płacze i śpi – za co tu go kochać? Wszyscy mówili jej, że macierzyństwo zmieni jej sposób myślenia i podejście do każdej rzeczy na świecie, ale ona nigdy nie dawała im wiary, a teraz, gdy już została matką, wiedziała, że nie zmieniło. Po prostu miała dziecko i tyle. Lubiła je, ale przeżyłaby, gdyby ktoś wszedł do chaty i je zabrał, a ona nigdy go już nie zobaczyła. Traciła już bliskich w przeszłości. Może inne matki dlatego zakochiwały się w dzieciach na zabój, że częściej je widywały? Lowa rzadko widywała Małego Duga, ponieważ większość dnia i nocy szkoliła swoje wojska. Ona kierowała musztrą konnicy, a Mal zajmował się skorpionami. Atlas zwykle szkolił piechotę, a Chamanca lekkich i ciężkich rydwanników, ale skoro ci dwoje popłynęli do Galii, a Lowa była głównodowodzącą całej armii Maidun, musiała dzielić swój czas po równo między wszystkie oddziały. Nie wiedziała, w co ręce włożyć. Żołnierze zaczynali się uczyć nowych strategii walki, opanowywali władanie nową bronią i posługiwanie się nowym ekwipunkiem, ale w bitwie z Iru i Fassytami poległo ich tak wielu, że głównym problemem była niedostateczna liczebność. Nadciągająca rzymska armia prawie na pewno będzie o wiele liczniejsza od maiduńczyków, nie wspominając już, że o wiele bardziej doświadczona w wojennym rzemiośle, zaprawiona latami musztry oraz, jak wieść niesie, wspomagana tajemniczym legionem demonów. Musiała więc nie tylko sposobić się do obrony Maidun przed niepokonanym wrogiem, ale też mądrze dysponować surowcami, by nie dopuścić do głodu, który mógł nastąpić po Wiosennym Przypływie. Należało też zadbać o wyżywienie dla żołnierzy i oddziałów pomocniczych, o kwaterunek, o opał i paszę dla koni, pilnując jednocześnie, by wojowie nie zaczęli się
nudzić, by miał kto kopać latryny i dusić w zarodku choroby i wybuchające tu i ówdzie bitki, nim przerodzą się w bitwy... Miała ludzi od każdej z tych rzeczy, a i tak musiała raz po raz interweniować. Jej dowódcy mieli po prostu w dupie, jak wykonują powierzone im zadania, z kilkoma może wyjątkami potwierdzającymi regułę. Dla samej siebie zrobiła bodaj jedną rzecz, odkąd została królową – nauczyła się pływać. Kiedy lata temu umykała przed siepaczami Zadara, niemal została złapana, bo na jej drodze stanęła rzeka. Nigdy nie chciała się już znaleźć w podobnej sytuacji, więc gdy tylko miała wolny wieczór, jeździła na wycieczki na południowe wybrzeże, gdzie brodziła w zimnej wodzie, unosiła się na powierzchni, a potem próbowała przemieszczać się w niej za pomocą rąk i nóg. Nie przewidywała trudności w nauce – już lata temu zauważyła, że przecież dzieci potrafią pływać, a dzieci to idioci – i nie napotkała żadnych. Władanie skupiskiem plemion i przygotowania do inwazji zabierały jej każde uderzenie serca, doszła więc do wniosku, że Danu wybaczy jej, jeśli sama też trochę poćwiczy i nie będzie trząść się nad swoim dzieckiem jak te wszystkie nadopiekuńcze mamuśki. Ludzie, którymi się otaczała, cięgiem powtarzali jej, że młody to skóra zdarta z ojca, z Duga. Może i miał jego oczy, ale co w tym dziwnego, że syn przypomina ojca? Czy trzeba trajkotać o tym w kółko? Z drugiej strony w tych rzadkich chwilach, gdy nie ulegała obsesji na punkcie swojej armii i zachowała dość energii pod koniec długiego dnia, by nie odstraszać cynizmem, uśmiechała się na myśl, że Mały Dug wygląda jak duży Dug. To wydawało jej się właściwe: że linia i imię człowieka, który ich wszystkich ocalił, przetrwa za sprawą jego potomka. Ale dobiegały ją też nieżyczliwe głosy, wedle których to dziecko zastąpiło Duga. Bzdura. Gówno prawda. Dug Fokarz był miłością jej życia i nikt nigdy nie zdoła go zastąpić. – Przesuń palcem po jego ustach, a się uśmiechnie – powiedziała rozemocjonowanym tonem Keelin Orton, która przyglądała się Lowie już jakiś czas. Zwykle wszystko ją emocjonowało, ale Małego Duga wprost uwielbiała. Nie wzdrygnęła się nawet, gdy kiedyś się na nią zesrał, i starła dziwne, zielone gówienko z jego różowego tyłeczka, jakby to była woda. Zaskoczyła królową, zgłaszając się na ochotnika na mamkę dla Małego Duga w dniu jego urodzin. Lowa nie widziała Keelin od dnia, kiedy zabiła jej kochanka, króla Zadara, i gdy złamała jej szczękę stołkiem w czasie ucieczki z Barton. Ale jeśli Keelin nie chowa o to urazy, Lowa zapomni o tym, że dziewczyna sypiała z krwiożerczym tyranem, który zamordował jej siostrę i próbował zamordować ją samą. Zresztą od wtedy zaszła w Keelin jakaś zmiana; z cycatej nałożnicy o wiecznie nadąsanych usteczkach zmieniła się w rozgarniętą młodą kobietę. Choć piersi jeszcze jej urosły, odkąd zaczęły wytwarzać mleko. Mały Dug miał więc pokarmu pod dostatkiem, a Lowa nie wierzyła żartownisiom, którzy twierdzili, że każde dziecko odchowane przez Keelin wyrośnie na dorosłego o nienaturalnie szerokich ustach. Lowa wywiedziała się dyskretnie, że córeczka Keelin zmarła krótko po narodzinach Małego Duga i że ojciec dziecka poległ w bitwie z Iryjczykami, była więc rada, mogąc powierzyć dziewczynie dziecko, którym mogłaby się opiekować, by choć na chwilę zapomnieć o żałobie. Królowa przesunęła opuszką po drobniutkiej buzi. Bobas pacnął jej dłoń, a na jego twarzyczce wykwitł uśmiech. Lowa zdumiała się, czując, ze jej własne usta rozszerzają się w uśmiechu, pierwszy raz od dłuższego czasu. Nie był taki zły ten berbeć. Dotknęła palcem jego policzka. Gładki jak... jak policzek niemowlęcia. Niesamowite, przyszło jej na myśl, że ona i Dug zmajstrowali razem tego ślicznego, małego klocka. – Lubi jeszcze, kiedy... Lowa uciszyła Keelin gestem. – Wybacz mi, Keelin. Muszę już iść. – Podsunęła dziecko niańce. – Oj, Lowa, zostań jeszcze trochę. Mały Dug uwielbia patrzyć na mamusię, a poza tym... – Keelin. Jeśli jego mamusia nie ogarnie armii, nie będzie miał czym patrzyć na mamusię, bo Rzymianie wypalą mu oczka. A już strach pomyśleć, jaki los zgotują tobie. Przepraszam, ale muszę iść. – W porządku. – I dla ciebie jestem królowa Lowa. – Przepraszam, królowo – mruknęła do jej pleców Keelin, gdy władczyni opuszczała chatę.
10 ROZDZIAŁ
O
d trzech dni kisili się w germańskim obozie, skuci za kostki długim łańcuchem. Wiosna nudziła się jak nigdy. Atlas i Walfdan byli dość mili, pal sześć, że traktowali ją z góry, ale Chamanca najwyraźniej miała Wiosnę za głupawą dziewczynkę i – o ironio – kulę u nogi. A przecież gdyby nie ona, tkwiliby teraz w rzymskiej niewoli. To przecież nie jej wina, że teraz więzili ich Germanie. Iberyjka nie reagowała na jej słowa i nigdy nie pytała jej o zdanie, układając plany z Atlasem i Walfdanem. Dug zawsze traktował Wiosnę jak równą sobie, ale pamiętała, że minęło trochę czasu, nim Lowa zaczęła tak ją traktować, zgadywała więc, że musi odcierpieć swoje, nim Chamanca dostrzeże w niej partnera do rozmowy. Jak to kiedyś ujął Dug? „Ludzie oceniają cię po tym, co zrobisz, a nie po tym, co mówisz, że zrobisz”. Chyba że powiesz, że wyruchasz prosiaka, czy coś w tym guście, pomyślała, ale ogólnie rzecz biorąc, Dug miał rację. Nie zrobiła jeszcze zbyt wiele – wyłganie się od kłopotów nie było niczym nadzwyczajnym – będzie musiała więc zdobyć uznanie Chamanki w jakiś inny sposób. Odkryła, że z jakiegoś powodu chętniej zaimponowałaby Chamance niż dwóm mężczyznom, o wiele przecież w stosunku do niej milszym. Ciekawe dlaczego? – zastanawiała się. Jak na dłoni widać było, że Iberyjka również do Walfdana odnosi się z lekceważeniem. Gdy poprosiła go, by rozerwał łańcuch za pomocą magii, ten odparł, że on akurat włada subtelniejszą odmianą magii. Co nie zaimponowało Chamance ani trochę. Ani Wiośnie. Gdyby tylko wciąż mogła czarować, mogłaby przynajmniej spróbować ich uwolnić. Podejrzewała, że Walfdan jest jednym z tych szarlatanów, których tyle razy przeklinała Lowa. Dla jednej osoby Chamanca była jednak wręcz podejrzanie miła – dla Atlasa. Często, gdy siadali obok siebie, ich nogi się dotykały, a im to wcale nie przeszkadzało, nie wspominając już, że często spali obok siebie. Wiośnie nie obiło się o uszy, by byli parą, ale z drugiej strony długo przebywała poza Maidun. Choć właściwie nie zachowywali się jak kochankowie. Prędzej
jak dwoje podrostków, którzy podobają się sobie nawzajem, ale nie bardzo wiedzą, co z tym zrobić. Zakuto ich pod gołym niebem, na drewnianej platformie w kącie placu, z dala od namiotów. Z czterech wysokich słupów w każdym kącie podestu zwieszał się skórzany okap, który chronił ich przed słońcem i deszczem. Wiosna cieszyła się, ale i zastanawiała ją troska porywaczy. Chamanca splunęła na widok baldachimu: – Cali Germanie, takie z nich, kurwa, troskliwe misie. Plac musiał być centralnym miejscem zgromadzeń, ale nie sposób było ocenić, jak bardzo jest centralny względem reszty obozu, ponieważ wzrok dziewczyny nie sięgał poza najbliższą ścianę namiotów, która go otaczała, a ciemiężyciele wprowadzili ich do obozu z przepaskami na oczach. Wiosna spodziewała się, że Utipitowie i Tengoterrowie będą ciskać w nich zgniłymi owocami, tak jak się to robiło w Brytanii, ale – czy to z respektu przed Atlasem i Chamancą, czy przez wrodzoną szlachetność Germanów – nikt się na to nie poważył. Z pewnego oddalenia miało ich na oku czterech strażników, a mimo to wielu przechodniów zatrzymywało się, by z nimi pogadać. Gdy wysłuchała historii życia dziesięciu starych pierdzieli, sprawnie unikając opowiadania własnej, przyszło jej do głowy, że od ciekawskiej uprzejmości wolałaby kilka zgniłych jabłek. Tak więc, wbrew własnej woli, dowiedziała się o Germanach całkiem sporo. Utipitowie i Tengoterrowie byli nie tyle armią najeźdźców co armią robiącą odwrót, przepędzoną z ich własnych ziem przez jeszcze liczniejsze wojsko plemienia, które nazywali Subiami. Zdołała się dowiedzieć o nich tylko tyle, że było ich całe mrowie, pili wyłącznie mleko, a jedli jedynie mięso. W rezultacie rozrośli się do olbrzymich rozmiarów i zupełnie stracili poczucie humoru, co czyniło ich niepokonanymi w walce. – I nigdy nie karzą swoich dzieci – wyjawiła jej któraś z zapalonych plotkarek o cienkich wargach. – To chyba dobrze – zdołała wtrącić Wiosna, gdy kobieta zamilkła, by nabrać powietrza. – Ależ w żadnym razie, dzieci trzeba regularnie ochrzaniać, a od czasu do czasu porządnie przetrzepać, bo inaczej stają się samolubnymi gówniarzami, którzy wyrastają na aroganckich dupków. Tak właśnie było z Subiami. Są wielcy, nigdy nie cierpieli kaca i wszystko biorą do siebie, a jak już wezmą, to zaraz walą po mordzie. Po prostu straszni. Gadatliwa kobieta wyjawiła też dziewczynie, że Senlack wcale nie zabił swojej królowej, która była piękną i elegancką młodą kobietą. Brostona ją zabiła, tak jak zabiła swojego starego, a potem namówiła Senlacka do ożenku. A Senlack się tylko zgodził. Ten typ tak ma. I jest niemową. Ta ostatnia informacja wydała się Wiośnie interesująca. Milczenie króla składała dotąd na karb wygadania jego żony, ale nie – Senlack ponoć w życiu nie wymówił słowa. Pomyśleć, że wedle powszechnej opinii milczał z lenistwa. Gdy Wiosna pytała przechodniów o to, jak taki skończony leń w ogóle został królem, mówili tylko, że został i już. Dziewczyna udawała, że słucha kolejnego gadatliwca, wykładającego jej dalsze dzieje Utipitów i Tengoterrów, które sowicie okraszał osobistymi wtrętami, i życzyła sobie, by kalectwo króla co rychlej rozciągnęło się na obydwa plemiona, gdy z oddali dobiegły ją krzyki i wrzaski. – Sza! – nakazała nudziarzowi. Wyglądał na urażonego, ale natychmiast zamilkł. – Cicho tam! – krzyknęła do reszty. – Sama bądź cicho – odwarknęła Chamanca, ale zaraz zamknęła się i zaczęła strzyc uszami. – Co tam się dzieje? – Ktoś zaatakował Germanów od wschodu – powiedziała Wiosna. – Bzdura. Nie słyszałam, by... Aha... Właściwie... – Rozkuj nas – rzucił Atlas do przywódcy strażników, niewysokiego faceta w nowiutkiej skórzni, o czarnych, uczesanych porządnie włosach i przyciętych pod samym nosem wąsach, które z daleka wyglądały, jakby usmarkał się smołą. – Nie. Chociaż... – Strażnik zawiesił głos, rozglądając się wokoło, jakby właśnie usłyszał, że gdzieś w obozie czai się niedźwiedź. – Poczekajcie, aż ocenię zagrożenie. Za mną, wiara! – zawołał do pozostałych strażników i popędził w kierunku, z którego dochodziły odgłosy bitwy. Podwładni ruszyli za nim. Bitewny zgiełk narastał z minuty na minutę. I był dość osobliwy. Zwykle słyszało się krzyki, szczęk żelaza o żelazo, łomotanie o tarcze i bolesne wrzaski. A tutaj niemal tylko wrzaski. Brzmiał gdzieś w tej plątaninie głosów dźwięk ścierającego się metalu, ale nie kojarzył się wcale z mieczami i tarczami, raczej z wozami wypełnionymi bronią, które pędziły po wybojach. Najdziwniejsze w tym odgłosie było to, że Wiosna mogłaby przysiąc, że już go kiedyś słyszała... Tylko gdzie? Wyciągała szyję, ale nie mogła dojrzeć, co się kryje za ścianą namiotów. Doprowadzało ją to do szału. Chamanca i Atlas na próżno szarpali się z łańcuchami. Rozejrzeli się za kimś, kto mógłby im pomóc, ale wszyscy albo uciekli, albo ruszyli do boju. – Jakaś dziwna ta bitwa – powiedziała Chamanca.
– Istotnie – zgodził się Atlas. – Zbliża się do nas zbyt szybko i słychać zbyt wiele wrzasków. A ten inny dźwięk? Co to jest, na Sobeka? Brzmi jak Tadman, gdy biegł na Duga w olbrzymim pancerzu. – Tak! Właśnie! – wykrzyknęła Wiosna, ale ulga wynikająca z nagłego olśnienia zniknęła, gdy do głosu doszła obawa, co to może oznaczać. – Ale nie jeden, tylko wielu. Atlas skinął głową. Aż ją zemdliło, gdy wyobraziła sobie armię opancerzonych Tadmanów, która może lada moment pojawić się na placu. Raptem najważniejszą rzeczą na świecie stało się wyswobodzenie z łańcuchów. Rozejrzała się wokoło za czymś lub kimś, kogo mogli przegapić Atlas z Chamancą, ale nikogo takiego nie dostrzegła. Na plac wparował jakiś Germanin i puścił się biegiem naprzód, odrzucając miecz w pełnym pędzie. Chamanca zawołała do niego, ale nawet się nie obejrzał. Za nim pojawili się następni, a za nimi kolejni; wkrótce na placu roiło się od umykających Germanów. Atlas zdołał złapać za rękę jakąś kobietę. – Co jest? Oczy miała rozwarte do granic możliwości, a spojrzenie rozbiegane. – Puszczaj! Puszczaj! Atlas wymierzył jej policzek. – Co się dzieje? – Demony! Bogowie! Widziałam Machę we własnej osobie! Zabijała każdego, kto jej się nawinął. Wszystkich! Błagam, puść mnie! – Jak tylko nas uwolnisz! – Uwolnię, obiecuję, ale najpierw mnie puść! Atlas puścił. Wyrwała przed siebie. Kuszyta pokręcił głową, a potem przerzucił łańcuch przed ramię i szarpnął mocno niczym heros z pieśni bardów. Pulsowały węzły mięśni na jego ramionach, skórzana kurta opięła się na szerokich plecach, tartanowe spodnie z trudem pomieściły rozrośnięte od wysiłku muskuły. Ale łańcuch trzymał. Wielu z Germanów przelewających się przez plac było utytłanych we krwi. Jedni potykali się, ale odzyskiwali równowagę, pozostali padali na ziemię i już się nie podnosili. Wrzaski dobiegały z coraz mniejszej odległości. Wiosna pochwyciła coś wzrokiem. Człowiek. Nadleciał z zachodu, ponad sklepieniami namiotów, i wyrżnął o ziemię z ogłuszającym łoskotem. A potem jeszcze dwoje ludzi, kobieta i dziecko, wzbili się w niebo, a następnie zakreślili podobną trajektorię i uderzyli w ziemię. Kobieta wylądowała ciężko całą powierzchnią ciała, zdołała jeszcze tylko wbić w Wiosnę rozszalałe spojrzenie, a potem jej głowa opadła na ziemię. – Co jest grane? Co na nas idzie? – spytał ktoś, a Wiosna zorientowała się, że to ona. Miała jakiś piskliwy głos. Zrozumiała, że to z przerażenia, że boi się, że zesra się w portki. Walczyła z Dumnończykami, stawiła czoła szarżującym Murkanom i bała się wtedy jak cholera, ale tak przerażona była pierwszy raz w życiu. Nie wiedząc, co nadchodzi, ale mając pewność, że to coś potwornego, czuła strach o wiele silniej niż w przypadku wroga, którego mogła zobaczyć i nazwać. To by było na tyle, jeśli chodzi o zaimponowanie Chamance swoimi czynami. Próbowała uspokoić oddech. Zbierało jej się na płacz. Chamanca i Atlas dalej zmagali się z łańcuchami. Walfdan stanął pomiędzy Wiosną i nadciągającą zgubą. Krzyki i metaliczne odgłosy robiły się coraz głośniejsze. Zobaczyli kolejnych wyrzuconych w powietrze Germanów, niektórych niesamowicie wysoko. Cokolwiek pędziło w ich stronę, pojawi się tu za chwilę. Na plac wpadł koń, czarne kule włosów jeźdźca podskakiwały jak nadmuchane pęcherze na patyku – król Senlack. Zeskoczył z grzbietu i chlasnął konia dłonią po zadzie. Wierzchowiec ruszył przed siebie. Król Utipitów obnażył miecz i wskoczył na podest. Wiosna uniosła ręce, gotowa drogo sprzedać skórę. Senlack przeciął linę przytrzymującą skórzaną płachtę, jeden jej róg opadł, a on natychmiast pognał do drugiego. – Połóżcie się na środku! – popędził ich Walfdan. – On chce się schować! Przywarli do podestu i naciągnęli płachtę jak pierzynę, gdy Senlack przeciął ostatnią linę. W plątaninie ciał policzek Wiosny przywarł do odsłoniętego brzucha Chamanki. Czuła na twarzy jej chłodne, jędrne ciało. Poczuła też dłoń wpijającą jej się we włosy i w pierwszej chwili pomyślała, że Iberyjka zrzuci ją z siebie, ale palce zacisnęły się mocno, żeby przytrzymać jej głowę w miejscu. Wiosna leżała w ciemności i wytężała słuch. Osobliwy blaszany tętent narastał, krzyki brzmiały głośniej i głośniej. Ich uszu dobiegło błaganie o litość, głuchy łomot i trzask, może odgłos gruchotanych kości, a potem wilgotny, przyprawiający
o mdłości dźwięk rozdzieranego ciała, jakby ktoś rwał na strzępy mokrą szmatę, wszystko do wtóru dzwonienia żelaza. Tumult i jazgot osiągnęły apogeum. Sądząc po dźwięku, równie dobrze na placu mogłaby się rozpętać wojna bogów, gdyby nie jeden nieprzystający do pozostałych odgłos. Co to, chichot? Strzygła uszami, ale nie mogła wyłuskać go z wrzawy. Raptem coś spadło na ich kryjówkę, Walfdan zrobił głośne: „Uff”. Wiosna spodziewała się, że lada moment któryś z okutych w stal gigantów zerwie z nich baldachim. Zassała powietrze, gdy coś z impetem spadło na jej nogę. Chamanca zacisnęła pięść na jej włosach i uniosła nieco udo, by zatkać jej usta. Słyszeli i czuli, jak spadają na nich jakieś bliżej nieokreślone rzeczy. Jeden pocisk wylądował na Chamance, ale ona nawet nie drgnęła. Wiosna wstrzymała oddech i przycisnęła policzek do brzucha Iberyjki, próbując wypędzić z głowy paraliżujące przerażenie, czekając w duchu na cios miecza lub... Odgłosy mordowania zaczęły powoli gasnąć, a potem stłumiła je odległość. Mordujący i mordowani minęli plac, zostawili po sobie tylko jęki umierających. Wiosna usłyszała, jak ktoś z nich wygrzebuje się spod skórzanej płachty. Chamanca opuściła nogę i rozluźniła palce, ale Wiosna wciąż bała się ruszyć. Wcale nie było jej spieszno zobaczyć, co tam jest. Dobiegło ją dzwonienie, a potem poczuła, że łańcuch wysunął się z obręczy na jej kostce. Ktoś odgarnął płachtę. Senlack. Gdy Wiosna dźwignęła się na nogi, Atlas i Chamanca już rozgarniali trupy w poszukiwaniu broni. Trupy... setki trupów. Stosy zmasakrowanych ciał. Bezkształtne grudy, którymi obsypano ich kryjówkę, okazały się członkami, korpusami i głowami zamordowanych. Krew zbierała się w połyskujących czerwonych kałużach, jakby nie mogła wsiąknąć w nasyconą posoką ziemię. Gdzie nie spojrzeć, widzieli tylko ciała Germanów. Cokolwiek pozabijało ich na placu – a sądząc po liczbie trupów, musiała to być armia, a nie jeden potworny żołnierz – nie odniosło najmniejszych strat. Wiosna wpadła na pomysł, by samej poszukać sobie broni, kiedy poczuła rękę na ramieniu. Należała do Senlacka, króla niemowy. Potrząsnął kudłatą głową i polecił gestem, by poszła gdzieś za nim, a potem wskazał resztę towarzyszy. – Atlas, Chamanca, Walfdan, on chce, żebyśmy z nim poszli – powiedziała. Kuszyta i Iberyjka spojrzeli po sobie, wzruszyli ramionami i skinęli głowami. Byli najlepszymi Wojownikami, jakich Wiosna znała, pomijając oczywiście Duga i Lowę, ale mogłaby przysiąc, że dostrzegła na ich twarzy ulgę, że znalazł się pretekst, by nie iść w ślad za owym morderczym oddziałem, który przetoczył się właśnie przez obóz. Nie mogła ich winić. – Myślisz o tym, o czym ja myślę? – spytała Chamanca Atlasa. – To byli legioniści Felixa. – Bez wątpienia. Chcę ich zobaczyć. I chcę ich pozabijać. – Nie tutaj. Chodźmy. Senlack zaprowadził ich do przesadnie udekorowanego namiotu, gdzie znaleźli topór Atlasa, kiścień i miecz Chamanki oraz łuk, kołczan i młot Wiosny. Czując się raźniej z bronią w garści, ruszyli za Senlackiem na północ, gdzie toczyła swoje wody rzeka Renos. W najbardziej krwawych bitwach nie napatrzyli się na taką rzeź jak ta w germańskim obozie. W kilku miejscach ziemia była tak gęsto usłana ciałami, że musieli po nich stąpać. Napotkali kilku ocalałych z hekatomby. Ludzie wyłaniali się z namiotów, wyłazili spod wozów z rozwartymi w zdumieniu ustami. Senlack gestem kazał wszystkim iść za sobą. – Dokąd idziemy? – spytała Chamanca truchtającą po swojej lewej kobietę z niemowlęciem na rękach. – W stronę mostu – padła odpowiedź – na drugi brzeg Renosu. Miejmy nadzieję, że te diabły wcielone nie pójdą za nami. – Nie będę więcej uciekać – oświadczyła Chamanca Atlasowi. Nigdy jeszcze nie znalazła się w kolumnie uciekinierów i bardzo jej się nie podobało dreptanie w stadzie przerażonych owiec. Ani trochę. – Ten legion Felixa może i zabija Germanów byle pierdnięciem, ale czy walczył kiedyś z Iberyjką? Nie sądzę. Rozejrzała się wokoło. Może to nie najlepsze miejsce dla podobnych tyrad, zmitygowała się. Znaleźli się w tłumie uchodźców idących wąską aleją między namiotami. Wytężyła słuch. Może się przesłyszała, ale... – Wiosna – zwróciła się do dziewczyny – słyszysz to co ja? Dziewczyna nadstawiła ucha. – Wracają. Chamanca skinęła głową. Tak też myślała. Domyśliła się, że dotarli do przeciwnego skraju obozu, gdzie cofnęli się, aby dobić tych, którzy wymknęli im się za pierwszym razem. Słyszeli dobiegające z rzadka krzyki uśmiercanych pojedynczo pechowców, których nie zgarnął po drodze pochód Senlacka. Nie było wątpliwości – demoniczny legion zaraz wejdzie im na ogon. – Przestanę uciekać – zaperzyła się Chamanca – gdy tylko będę miała dość miejsca do walki.
– Wrócimy do tego – rzucił Atlas. Wypadli z obozu i ruszyli szeroką doliną ku płynącej w oddali rzece. Trawę zgryzły do samej ziemi małe brązowe owce. Trakt ciągnący się środkiem kotliny wiódł ich do wąskiego drewnianego mostu, którym biegło gęsiego kilku germańskich plemieńców. Liczba uciekinierów była żałośnie mała, jeśli wziąć pod uwagę rozmiary obozowiska. – Świetnie – orzekła Chamanca – miejsce w sam raz do walki. Atlas, Walfdan, Wiosna, przejdźcie kładką na drugą stronę i bądźcie gotowi ją zniszczyć, jeśli nie zdołam zabić wszystkich. – Stawię im czoła wraz z tobą – rzekł Atlas – ale przysuńmy się jeszcze do mostu. Te... te bestie są diablo szybkie. Chcę zobaczyć, jak się ruszają, nim nas dopadną. Niewykluczone, że trzeba się jednak będzie ratować ucieczką. – Jak tam sobie chcesz. Tym razem ugnę się przed twoim afrykańskim tchórzostwem – powiedziała, choć w duchu odczuła ulgę. Nie martwiła się o siebie, wolała raczej, by Atlas nie narażał się bez potrzeby. Stanęli jakieś pięćdziesiąt stóp od mostu. Kuszyta zajął pozycję po jej prawej, Senlack po lewej. Wiosna z Walfdanem ruszyli w stronę kładki, by schronić się na przeciwległym brzegu. Chamanca nie miała jej za złe. Wiosna wciąż jeszcze była dzieckiem, które nie na wiele zda się w boju, lepiej więc, by teraz poobserwowała i sprawiła się w bitwie innym razem. Chamanca zrobiłaby na jej miejscu to samo. Walfdan to co innego. Splamił się tchórzostwem. Teraz już wiedziała, jakim sposobem ocalał z masakry, którą zgotowali Fennel-Nodensom Rzymianie – po prostu wziął nogi za pas! Nie mogła doczekać się tych żelaznych bestii. Nie czuła strachu. Rany podobne tym, od których ginęli inni, nigdy jeszcze jej nie zmogły. Kiedyś zastanawiała się, czy nie jest czasem nieśmiertelna, ale doszła do wniosku, że gdyby ktoś poharatał ją dostatecznie – na przykład uciął głowę – chybaby jednak umarła. Kto wie, może przekona się dzisiaj? Zżerała ją ciekawość, a ciekawość należy zaspokajać. Zerknęła na Atlasa. Ściskał w masywnych dłoniach stylisko topora i dyszał jak rozjuszony byk. – Jeśli okażą się za mocni – rzekła do niego – spróbuję ich jakoś zatrzymać, a ty biegnij na drugi brzeg i zniszcz most. Nie ufam naszemu podlotkowi ani temu druidowi. Atlas zwrócił się ku niej i wyszczerzył białe zęby w uśmiechu. – Nic nam nie będzie. Ale jeśli trzeba będzie wiać, ty wiej pierwsza. I ty też, Senlacku. Senlack potwierdził skinieniem i pokazał mu wyprostowany kciuk, jakby mówił: „Zwinę się stąd, jak tylko zrobi się nieładnie, niech cię o to głowa nie boli”. Sączący się spomiędzy namiotów strumyk Germanów zmniejszył się, a w końcu ustał. Z obozu wyszedł ostatni uciekinier, a potem upadł twarzą do ziemi. A za nim wychynął pierwszy legionista Felixa. Chamanca spojrzała na Atlasa. Uniósł brew. Wróciła wzrokiem do obozowej bramy, przez którą przeszli czterej drobni mężczyźni. Mieli na sobie pełne skórznie z kapturami i maskami zakrywającymi twarz. Jedynymi otworami w ich stroju były dwie szczeliny na oczy. Każdy miał w ręku wąskie, lekko zakrzywione ostrze. Gdy się zbliżyli, Chamanca dostrzegła, że ich klingi i ubranie pokryte jest krwią. Wiedziała, że nie sposób ocenić wartości bojowej wojownika po wyglądzie – ona sama przypominała raczej piękną księżniczkę niż zabójczą Wojowniczkę – powinna więc zachować ostrożność. Ale gdy odczuła, że wszyscy czterej szczerzą się do niej kpiąco pod swoimi maskami, ruszyła na nich. Ten na czele zrobił krok naprzód, by przyjąć jej atak. Wyprowadziła wdzięczny cios kiścieniem, przed którym uchyliłby się byle rekrut, a potem w ostatniej chwili pchnęła mieczem, mierząc w brzuch. Po raz pierwszy w życiu zawiódł ją ten manewr. Skórzniak odskoczył z szybkością żmii, ucapił ją za rękę, w której trzymała miecz, i szarpnął nią, podstawiając nogę, a zanim upadła na ziemię, zdążył jeszcze wyprowadzić cios w udo. Była tak zaskoczona jego nieludzką szybkością, że prawie zapomniała o gardzie, ale w ostatnim momencie sięgnęła mieczem do tyłu, odbijając jego klingę, a jeszcze zanim zetknęła się z ziemią, cięła go w brzuch. Odskoczył przed ostrzem lekko jak sarna, dając jej dość miejsca, by wylądowała na rękach i przeszła płynnie do pozycji bojowej. Przeciwnik odsunął się od niej, ale dostrzegła błysk w jego oczach. Patrzył na coś za jej plecami. Opadła do kucek, a w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się jej szyja, powietrze przeciął miecz. Nie tracąc ani chwili, odwinęła się kiścieniem, by zdruzgotać nowemu przeciwnikowi kolano. Chybiła po raz kolejny. Na Fennel, ależ szybcy! Ale nie tak szybcy jak ona. Bo to niemożliwe. Chamanca rzuciła się na pierwszego Skórzniaka, kręcąc młynki mieczem. Unik. Spodziewała się tego, więc rozpędziła zawczasu kiścień. Kolejny unik – którego się już nie spodziewała. Pięść zdzieliła ją w szczękę jak wystrzelony z wielkiej
procy otoczak, a cios oszołomił na tyle, by przeciwnik zdążył znaleźć się za jej plecami i unieruchomić ramiona żelazną dźwignią. Wtedy ruszył na nią drugi Skórzniak, celując mieczem w jej odsłonięty brzuch. Tupała i kopała, ale pierwszy Skórzniak uskakiwał przed jej piętami, tańcząc jak Iryjczyk. Już po niej. Zaraz zarobi klingę w kałdun. Widziała uśmiech błyskający w oczach miecznika. Przytknął koniuszek miecza do jej brzucha. Skóra ustąpiła pod jego naporem, klinga weszła w mięśnie. Raptem strzała musnęła jej ucho i trafiła Skórzniaka w samo roześmiane oko. Uścisk zelżał na mgnienie oka, ale to wystarczyło, by Chamanca wyplątała się z niego i zacisnęła palce na jajach legionisty, przypadła do ziemi i szarpnęła dłonią, a... a przeciwnik zakołysał się na nogach i zarył w ziemię ze strzałą w sercu. Chamanca wstała. Dwadzieścia kroków dalej umierał Senlack. Widziała okropne cięcie w jego brzuchu, przez które na trawę wylewały się wątpia. Nieopodal Atlas wyrwał topór z truchła trzeciego Skórzniaka. Ostatni napastnik leżał kawałek dalej ze strzałą w potylicy. Chamanca rzuciła okiem w kierunku kładki. Wiosna. Stała w lekkim rozkroku z kolejną strzałą na cięciwie, gotowa wrazić grot we wszystko, co tylko wychyli łeb spośród namiotów. Chamanca jak dotąd nie zabiła ani jednego przeciwnika, Atlas utłukł jednego, a dziewczyna aż trzech. Nigdzie nie widziała Walfdana. – Szybko – rzucił Atlas. – Uciekamy. Puścił się biegiem do mostu. Chamanca dopędziła go w trzy kroki. – Sam uciekasz, ja nie uciekam! – Gdyby nie strzała Wiosny, już bym nie żył. I ty też, z tego, co widzę. – No i? – Starliśmy się tylko z czterema. A ilu ich tam jeszcze jest? Sądząc po głosach dobiegających z placu, wielu. I nie wydaje mi się, by ci w skórzniach byli w całym legionie najgorsi. – Ogarnął wzrokiem jej okrwawiony brzuch. – Jesteś ranna. Biegiem. Możesz chodzić? – Oczywiście, że mogę chodzić. Biegać też mogę.
Wiosna wodziła wzrokiem po linii namiotów, nie zdejmując strzały z łuku, gdy dwoje brytyjskich Wojowników biegło ku niej mostem. Z obozu umykali Germanie, niektórzy w skórzanych pancerzach. Nieomal zaczęła szyć do nich z łuku, nim nie zorientowała się, że to nie wrogowie. Wróg był... Nigdy jeszcze nie widziała czegoś takiego. Z początku wstrzymywała się ze strzelaniem, nie chcąc psuć towarzyszom zabawy. Zwłaszcza Chamanca dostałaby szału, gdyby Wiosna zaczęła strącać jej makówki. Ale gdy uprzytomniła sobie, że te makówki nie dadzą się tak łatwo strącić, było już zbyt późno, by pomóc Senlackowi. Próbowała, ale jego napastnik odbił dwie pierwsze strzały – parując jednocześnie ataki króla – a potem rozerżnął władcy brzuch, nim zdołała go trafić. Atlas powalił jednego, ale zmachał się przy tym jak nigdy, Chamanca zaś, która zmuszona była bić się z dwoma naraz, przegrywała, gdy Wiosna pospieszyła jej z pomocą. Ilu jeszcze żołnierzy takich jak ci tutaj mieli Rzymianie na usługach? Jak przetrzebiona przez Murkan, Iryjczyków i Fassytów armia Lowy miałaby dać im odpór? I czy Chamanca pogniewa się, jeśli Wiosna ustrzeli jej przeciwników, nim bodaj muśnie ich klingą? – No dalej! – zawołał Atlas, gdy mijali Wiosnę. – A przy okazji: dobra robota. Chrzęst żelaza o żelazo wzmógł się. Zupełnie jakby tłum olbrzymów w zbrojach pędził w ich stronę przez obozowisko. Wiosna z radością przyłączyła się do ucieczki. – Dzięki – powiedziała do niej Chamanca, pędząc na złamanie karku. – Nie ma za co – odrzekła dziewczyna. – Pewnie, że nie ma, poradziłabym sobie – odparła Iberyjka butnie, ale zaraz uśmiechnęła się szczerze i z niekłamaną wdzięcznością. Zaostrzone zęby czyniły wyszczerz upiornym, ale Wiosna uśmiechnęła się mimo wszystko. Wdrapali się po schodach na most – wąską drewnianą kładkę wspartą na kamiennych kolumnach. W korycie rzeki kłębiła się brązowa woda, omywając podpory białą pianą. Widzieli gołym okiem, że pościg nie zdoła przepłynąć wezbranej kipieli. Na drugim brzegu zobaczyli Walfdana. Stał przy baryłce oliwy, trzymając w ręku płonącą żagiew. Wiosna obejrzała się przez ramię na linię namiotów i oddech uwiązł jej w gardle. Przez tłum uciekinierów torował sobie drogę zakuty w żelazo gigant. Na jej oczach złapał jakąś Germankę za nogę i wyrzucił w powietrze na dobre czterdzieści kroków. Zaraz schwytał kolejną ofiarę, a potem następną i jeszcze jedną. W zasięgu wzroku biegnącej dziewczyny znalazło się jeszcze kilkunastu
żelaznych olbrzymów. Mieli klingi u nadgarstków i na goleniach, dzierżyli miecze wielkie jak dyszle wozu. Zaczęli zabijać. Widziała, jak jeden z nich rzuca złapanym za rękę Germaninem do drugiego, który rozpłatał go jednym cięciem, zmieniając w chmurę krwi i flaków. Kolejny w pełnym pędzie urżnął uciekinierowi rękę, a potem zatłukł go nią na śmierć. Zabijali na różne sposoby, ale każdy bawił się przednio. Byli jak dzieci, które dorwały się do zabawek. – Poczekaj, aż Rzymianie znajdą się na moście, wtedy go podpal – rozkazał Atlas. Wiosna otworzyła usta, by zaoponować – po drugiej stronie rzeki było mnóstwo Germanów – ale nie dobyła z siebie ani słowa. Atlas miał rację. Jeśli nie spalą mostu jak najszybciej, umrą Germanie po obydwu stronach rzeki. Wystrzeliła do olbrzymów raz i drugi, ale strzały ześlizgiwały się po grubych blachach. Wypatrzyła w tłumie Skórzniaków, których zaraz wzięła na cel, ale ci z kolei ruszali się tak szybko, że z tej odległości nie sposób było żadnego ustrzelić. Bała się, że przypadkiem trafi któregoś z Germanów. Nie żeby to miało jakieś znaczenie, bo i tak wszyscy byli już martwi. Grupka żelaznych olbrzymów porzuciła swoją groteskową zabawę i zwiększyła tempo w drodze na most. – Teraz – zaordynował Atlas. – Nie – zaprotestował Walfdan. Wiosna w lot pojęła, o co mu chodzi. Demony wcale nie chciały przejść przez most; zajęły pozycję u stóp schodów, by uniemożliwić Germanom schronienie się na drugim brzegu. Kilku Utipitów i Tengoterrów zebrało się w sobie i dobyło broni, próbowali przedrzeć się między legionistami. Zginęli. – Nikt już do nas nie dołączy – powiedział Atlas. – Podpalaj. Walfdan już miał opuścić pochodnię, gdy nagle z drugiego brzegu rzeki rozległ się dźwięk rogu. Przeciągły ton zawisł w powietrzu, które raptem wypełniło się grzmotem kopyt. Na całej szerokości kotliny rozciągnął się szyk germańskiej konnicy. Setki jeźdźców wjechały do doliny z zachodu, wznosząc bojowe okrzyki i wiwatując złowróżbnie, dmąc w rogi, unosząc wysoko barwne, szarpane wiatrem proporce. Pierwszy szyk konnych jak na komendę uniósł i opuścił włócznie. Najeżona grotami fala śmierci ruszyła z łoskotem na rzymskie monstra. – To konnica Tengoterrów! – zawołał Walfdan z przejęciem. – Nie ma na świecie zajadlejszych wojowników. Te rzymskie stwory niebawem dostaną za swoje. Nie sposób zaprzeczyć, że szarża wygląda imponująco. Tylko dlaczego, zdziwiła się Chamanca, rozmazują się przed oczami? Ach, już rozumiem, tracę przytomność. Chyba oberwało mi się mocniej, niż sądziłam. Zrobiła krok w kierunku Atlasa. Zrozumiał, co się dzieje, i otoczył ją ramieniem. Utonęła w jego objęciach; świat wokoło wirował i zwężał się w wąską kreskę, a potem zniknął.
11 ROZDZIAŁ
W
ybacz mi, Lowo. Przemyślałam to i zmieniłam zdanie. Moi ludzie zostaną tutaj. Jocanta Złotowłosa, naczelniczka plemienia z Haxam, wcale nie wyglądała, jakby było jej przykro. Zatrzepotała długimi rzęsami i przywołała ten swój irytujący uśmieszek, jakby mówiła: „Ależ jestem piękna, nie?”. O tyle bardziej irytujący, że faktycznie była całkiem urodziwa. Wyższa od Lowy o głowę, smukła jak wierzba, łyskająca błękitnymi, lisimi oczami, w których z pewnością utonął niejeden mężczyzna. Odziana była w prostą białą suknię do kostek, przepasaną w talii zwojem materiału, opinającą biust i przyjemnie kontrastującą z nieskazitelną, opaloną skórą. Nie bez kozery nazywano ją Złotowłosą. Połyskujące złote loki spływały kaskadą na nagie ramiona, okalając piękne lico i sięgając pasa jak ulotny welon utkany ze słonecznych promieni. Lowa była prawie pewna, że przyjmowała interesantów na zewnątrz, a nie w długim domu, wyłącznie po to, by w świetle dnia wyraźniej widzieli, jaka jest piękna, gdy wdzięcznie zasiadała na swoim ozdobionym kwiatami tronie. – Obiecałaś dwustu pięćdziesięciu, uzbrojonych i opancerzonych. – Dobrą stroną bycia wodzem jest to, że można sobie czasem zmienić zdanie. Czy wyraziłam się niejasno? Może coś powtórzyć? – Raz jeszcze przywołała swój obmierzły uśmiech, zerwała kwiat z wiklinowego tronu, powąchała, a potem zmiażdżyła w dłoni i rzuciła na ziemię. Lowa zacisnęła pięści. – Rzymianie zagrażają nam wszystkim, Jocanto. Wszystkie plemiona dały lub przyrzekły mi ludzi i surowce, bym mogła walczyć z armią Cezara. – Och, zdaję sobie z tego sprawę, ale dlaczego niby miałabym ci pomóc? Wygląda na to, że świetnie radzisz sobie i bez
moich ludzi. A przy okazji, masz piękne włosy. – Radzę sobie. Ale wiesz doskonale, że moja armia została zdziesiątkowana w bitwie z... – Wiem. Doniesiono mi o tym i brzmiało to wprost strasznie. Ale to twój problem, nie mój. – Rzymianie... – Zagrażają nam, ach, bójmy się, ple, ple, ple, ple. Rozumiem. Nawet ci wierzę. Ale i tak będziesz z nimi walczyć, prawda? Czy dam ci ludzi, czy nie. Jeśli ich pokonasz – hura, brawo, cieszmy się i radujmy. Jeśli nie – Rzymianie spojrzą łaskawszym okiem na tych, którzy nie stawiali im oporu. Na przykład na nas, żeby daleko nie szukać. Tak więc nie zatrzymuję. Pokonaj Rzymian albo i nie. Jakkolwiek by było, jestem na wygranej pozycji, i to nie ryzykując życia dwustu pięćdziesięciu swoich ludzi i nie narażając się na wściekłość ich współplemieńców. – Gdyby każdy myślał w ten sposób, te ziemie... – Ja nie jestem „każdy”. Naczelniczka postąpiła naprzód i zatrzymała się o krok przed Lową. Królowa Maidun stanęła przed wyborem: albo wlepić wzrok w dekolt Jocanty albo unieść głowę i patrzeć jej w oczy. Obydwie możliwości doprowadzały ją do szału. Ale zdecydowała się na drugą. Ani myślała cofnąć się przed tą kobietą. Jocanta długo patrzyła jej w oczy w przeciągającej się ciszy, a potem powiedziała: – Wolisz opuścić moje miasto sama czy może mam ci pomóc? Strażnicy zacieśnili krąg wokół nich. Gdy Mal położył Lowie rękę na ramieniu, zorientowała się, że jej własna ręka sama z siebie podpełzła do miecza przy boku. Mal miał rację. Mogłaby zabić Jocantę, a strażnicy nawet nie zdążyliby zareagować, ale wykończyliby ją i Mala, nim opuściliby Haxam i zaalarmowali Dwusetkę, która kryła się w pobliskich lasach. Odkąd Grummog uwięził ją i oddał w szpony Pomaxy, Lowa pilnowała się, by nie wjeżdżać na nieznane terytorium bez obstawy. Dała się omotać gościnnej i przemiłej Jocancie, która przyjęła ich z najwyższymi honorami dwa tygodnie wcześniej. Lowa była przekonana, że wpada tylko po dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, którzy będą na nią czekać, gotowi do drogi, i zaraz ruszy dalej. – Jocanto – wyrzekła – zaklinam cię, byś spełniła warunki naszej umowy. Dla swojego własnego dobra. – Dla mojego własnego dobra? Czy ty ośmielasz się mi grozić w moim własnym forcie? Och, mam nadzieję, że nie, bo to nie byłoby zbyt mądre. Może życzysz sobie omówić te kwestię z moim czempionem, Yilgarnem Cratonem, Wojownikiem i pogromcą zastępów? Ciemnooki i wielkonosy mężczyzna w grubym bezrękawniku i z prostym żelaznym hełmem na głowie wyszedł z szeregu i stanął w dumnej pozie na tle pozostałych wojów, prezentując nieforemną kwadraturę sylwetki i wysunięty wyzywająco kościsty podbródek. Był absurdalnie krępy – niewiele wyższy od Lowy, ale przynajmniej trzy razy od niej szerszy. Spod hełmu wyrastała i opadała na plecy czarna szczecina. Przerzucił topór z ręki do ręki, a potem przeciągnął się, prezentując imponujące bicepsy. Były naprawdę wielkie, wręcz nieproporcjonalnie olbrzymie w stosunku do jego wzrostu, jeszcze większe niż Atlasa. Miał na szyi medalion z dzikiem – atrybut Wojownika – który świadczył o tym, że zabił w jednej bitwie więcej niż dziesięciu wrogów. Lowa miała taki sam – ona również spełniła ten warunek, nie raz i nie dwa razy – ale nigdy go nie nosiła, ponieważ wolała, żeby przeciwnik ją lekceważył. Zdusiła chęć, by rzucić wyzwanie Yilgarnowi Cratonowi i wydrzeć zarozumiałej Jocancie obiecanych wojów. Ostatnio trenowała walkę mieczem jak opętana i prawie już wróciła do formy sprzed ciąży. Mogłaby więc poradzić sobie z trzema baryłami pokroju Cratona naraz i zrobiłaby to z rozkoszą, ale skoro Jocanta już raz złamała dane słowo, nic nie stało na przeszkodzie, by wykończyła ją i Mala, gdy tylko królowa Maidun zwycięży jej czempiona w uczciwym, honorowym pojedynku. Nie. Jeśli pogromi tego Yilgarna, jej szanse na opuszczenie grodu w jednym kawałku spadną do zera. A nawet bez walki praktycznie nie miała szans na ucieczkę. Przecież Jocanta z pewnością wie, że Lowa tak tego nie zostawi. Że najrozsądniej byłoby dać znak procarzom, by zabili Lowę i Mala, gdy będą opuszczać fort. – Dobrze więc, Jocanto. Rozumiem – wyrzekła w końcu. – Chcesz bronić swoich ludzi, potrafię to uszanować. Proszę, byś przemyślała to raz jeszcze, ale nie mogę cię do niczego zmusić. Jeśli zmienisz zdanie, przyjmiemy twoich wojowników w Maidun z otwartymi ramionami. Nie było moją intencją grozić ci, a jedynie podkreślić, że Rzymianie dadzą się we znaki wszystkim bez wyjątku, jeśli ich plan podboju się powiedzie. Zrobię, co w mojej mocy, by się nie powiódł. – Doskonale – powiedziała Jocanta. – Życzę wam powodzenia w walce z tymi okropnymi najeźdźcami! – O szlachetna i piękna Jocanto, pozwól mi stanąć z nią w szranki. – Czempion Yilgarn postąpił naprzód i klęknął przed władczynią, nisko pochylając głowę i prezentując ściskany w wielkim łapsku topór z obusieczną głownią wspartą o ziemię.
– Nie, nie, nie, wracaj do szeregu, Yilgarnie! – roześmiała się dźwięcznie Jocanta. – Któż obroni nas przed Rzymianami, jeśli zabijesz Lowę? Nie, Lowa musi nas opuścić. Żegnaj, królowo! Lowa z najwyższym wysiłkiem uniosła kąciki ust w absolutnie nieszczerym uśmiechu, odwróciła się i ruszyła przed siebie z Malem u boku, zostawiając za sobą miasteczko Haxam. „Miasteczko” – dobre sobie! Haxam było właściwie skupiskiem chat na bulwiastym wzgórzu, otoczonym pojedynczą fosą i niską palisadą, w wielu miejscach przechyloną, co świadczyło o tym, że słupki, na których ją wsparto, wkopano niewystarczająco głęboko lub niedostatecznie umocowano. A najprawdopodobniej jedno i drugie. Ewidentnie dawno nikt nie najechał Haxam. Palisadkę zwieńczono gdzieniegdzie wieżyczkami z kości, ozdobionymi kwiatami na chwałę Branwen, bogini miłości i piękna. Były to ludzkie kości, ale Lowa miała pewność, że pozyskano je z ciał zmarłych plemieńców i wystawiono na powietrze, by ptaki obdziobały je z mięsa, dostarczając budulca stale rosnącym wieżyczkom. Mieszkańcy Haxam przestali kuć żelazo, strzyc owce, targować się i gadać, by w ciszy odprowadzić maiduńczyków wzrokiem do wrót. Większość żegnała się z nimi wesołym skinieniem, gdy ich mijali. Wiele kobiet nosiło wzorowane na koafiurze Jocanty wymyślne fryzury, ale Lowa nie gardziła nimi. Zauważyła bowiem, że wiele maiduńskich kobiet, a nawet mężczyzn, zaczęło zakładać podbite żelazem buty do jazdy, skórzane spodnie i białą wełnianą koszulę, które ona miała na sobie dzień w dzień. Poddani wzorowali się na władcach, to przecież nic takiego, nie czyniło to z nich złych ludzi. Idiotów i owce – jak najbardziej, ale nie złych ludzi. Pomimo ostentacyjnej sympatii tubylców podskórnie spodziewała się, że lada moment dobędą broni i rzucą się do ataku. Jocanta musi zdawać sobie sprawę, że nie miną jej surowe konsekwencje za złamanie umowy. Na wypadek gdyby sobie nie zdawała, Lowa odnotowała w pamięci układ chat i ścieżek, które mijali. Oboje z Malem starali się wyglądać wesoło i niegroźnie. Nie musiała dzielić się przemyśleniami z towarzyszem; doskonale zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Dotarli do bramy – zdecydowanie przekombinowanej: dwa razy wyższej od palisady i zwieńczonej dwoma wieżyczkami. Na każdej z nich stali trzej strażnicy z naładowanymi procami, mierząc ich uważnym wzrokiem. Od bramy dzielił ich szereg dwunastu włóczników. No to jedziemy, pomyślała Lowa. Była w gotowości. Gdy tylko kamienie wyfruną z proc, da nura pod włócznie i zobaczy, ilu zdoła położyć, nim pierwszy grot zagłębi się w jej ciało. Przyszło jej do głowy, by ratować się ucieczką. Po wszystkim, co przeszła, nie miała zamiaru ginąć z ręki pieprzonej Jocanty. Chyba zdoła przegonić strażników bramy i przesadzić palisadę, ale wątpiła, by Mal dał radę, a nie mogła go przecież zostawić na ich pastwę. Był zdolnym Wojownikiem. Może gdyby razem rzucili się w wir walki... Włócznicy rozstąpili się, odźwierni rozwarli przed nimi wrota. Minęli bramę i ruszyli zakręcającym wśród pastwisk traktem do lasu. Po stu krokach dostrzegli machającą do nich spomiędzy drzew Adlerę. Tam czekała na nich Dwusetka. Lowa była zwierzchniczką pięćsetosobowej konnicy, ale dowództwo nad doborowym oddziałem powierzyła właśnie Adlerze. Jak dotąd kobieta zbierała same pochwały za swoje wyprane z poczucia humoru poświęcenie piastowanemu stanowisku. Lowa obejrzała się przez ramię. Nikt do nich nie strzelał, nikt nie szarżował na nich z włócznią w garści. – No proszę. Puścili nas. Ja bym zrobiła coś zupełnie innego. – No raczej – odparł Mal. – Co teraz? Lowa utkwiła spojrzenie w jego ciemnych, pytających oczach, połyskujących w ogorzałej, ostatnimi czasy coraz bardziej pomarszczonej twarzy. Radosną iskierkę zastąpiła żałobna szklistość. Mal nie mógł się pozbierać po śmierci swojej żony Nity, która poległa w bitwie niedługo przed wielką falą. Lowa czuła po śmierci Duga złość. Mal czuł smutek. – Dobre pytanie. Teoretycznie powinniśmy zaczekać do zmierzchu, a potem podpalić Haxam, a każdego mieszkańca wioski – mężczyznę, kobietę i dziecko – zabić. – Czy to konieczne? – Jeśli odjedziemy stąd z pustymi rękami, wieść zaraz rozejdzie się po okolicznych plemionach i nikt już nie da nam żołnierzy. Jeśli natomiast ukarzemy Haxam dla przykładu, łatwiej nam będzie uzyskać wojowników od pozostałych plemion, co zwiększy szansę pokonania Rzymian. A więc w trosce o dobro przyszłych pokoleń każdego plemienia w Brytanii powinniśmy potraktować Haxam tak, jak Zadar potraktował Cowton i Barton. Po Cowton i Barton nikt Zadarowi nie fikał. – Poza tobą. Chyba obejdzie się bez wyrzynania w pień całej wioski, co? Oszczędźmy chociaż dzieci. Zgadzam się, że nie możemy tak tego zostawić, ale musi być jakieś inne wyjście.
– Ja też nie chcę ich wszystkich zabijać. Nie martw się, jest inny sposób. Nieco bardziej dla nas ryzykowny – właściwie o wiele bardziej – ale dzięki niemu, jeśli dopisze nam szczęście, nie będziemy musieli zabijać ani dzieci, ani dorosłych. Nie lękaj się, Mal. Nie jestem Zadarem. – Nie stań się nim. – Nie mam takiego zamiaru. Upewniwszy się raz jeszcze, że z Haxam nie ciągnie na nich wojsko, Lowa wyłożyła Malowi swój plan.
12 ROZDZIAŁ
W
iosna aż wstrzymała dech, gdy kawaleria zwarła się z demonami. Powietrze drżało od dudnienia germańskich kopyt. Ich podobny do przetaczającego się po nieboskłonie grzmotu rytm stale przyspieszał, aż dwa szyki zderzyły się w nieopisanym jazgocie. Skórzniacy schowali się za swoich ciężkozbrojnych kompanów, gdy tylko pojęli, że są atakowani. – To będzie ciekawe – orzekła Chamanca. – Na pewno nie – pokręcił głową Walfdan. – To będzie masakra! Nic nie zdoła oprzeć się takiej szarży. Przypatrzcie się, przyjaciele, i to dobrze! Niewielu miało i niewielu będzie miało okazję podziwiać taką bitwę. Z gardeł jeźdźców dobył się przejmujący do głębi okrzyk bojowy. Opuścili włócznie. Gdy Wiosna sądziła, że konie są już w pełnym galopie, te jeszcze przyspieszyły, a zaraz potem wbiły się w szyk żelaznych gigantów. Strzeliły drzazgi. Szyk nawet nie drgnął. Kilku legionistów złapało wierzchowce za szyje i wraz z jeźdźcami wyrzuciło w powietrze. Zwierzęta i ludzie wznieśli się, a potem opadli za linią olbrzymów, gdzie już czekali z obnażonymi ostrzami Skórzniacy, by dobić tych, którzy przeżyli upadek. Podczas gdy ci rąbali upadłych Germanów na sztuki, ciężkozbrojni żołnierze z pierwszych linii wprawili w ruch klingi na nadgarstkach i goleniach oraz miecze, urządzając krwawą łaźnię pozostałej części jazdy. – Wiosno? – zwrócił się do dziewczyny Atlas. Stał u jej boku, wciąż otaczając Chamancę ramieniem, choć zakręciło jej się w głowie tylko na chwilę i wyglądała już zupełnie dobrze. – Tak? – Póki są rozkojarzeni? – podsunął, skinąwszy na łuk w jej dłoni. Dobry pomysł. Porwała strzałę z kołczana, nałożyła, napięła łuk, wymierzyła, wystrzeliła. Jej cel – Skórzniak trzymający
Germanina jedną ręką za ramię, a drugą wiercący mieczem w jego brzuchu – w ostatniej chwili podniósł wzrok. Śmignęła ręka. Złapał pocisk w locie. Uśmiechnął się oczami i odrzucił go z powrotem. Strzała wbiła się w grunt w miejscu, gdzie przed chwilą stała Wiosna. Trafiłby ją, gdyby się nie odsunęła. – Nie robili tego wcześniej – powiedziała. – Podejrzewam – powiedział Walfdan – że czerpią moc z zabijania, tak jak druidzi. Im więcej zabiją, tym są szybsi, silniejsi i sprawniejsi. To przerażające. – Może więc lepiej spal w końcu ten most? – zasugerował Atlas, wciąż nie wypuszczając Chamanki z objęć. Jedna jej dłoń przylegała do jego piersi, druga spoczywała na masywnym bicepsie. Wiosna widywała, jak Lowa i Dug stali w ten sposób. – Racja. Druid przyłożył pochodnię do przesiąkniętego drewna; płomienie natychmiast pognały nad wezbranym nurtem na drugą stronę rzeki. Rychło w czas. Sławetna jazda Tengoterrów przestała istnieć, a rzymskie demony zaczęły rozglądać się za czymś innym do zabicia.
13 ROZDZIAŁ
M
al podsadził Lowę, a ona pokonała palisadę. Wylądowała po drugiej stronie w cieniu jednej z poświęconych Branwen kościanych wieżyczek. Cisza jak makiem zasiał. Zgodnie z planem przesadziła ogrodzenie i znalazła się w rzemieślniczej dzielnicy wioski. Byli w połowie drogi od zmierzchu do świtu; nie dobiegał ich żaden dźwięk z kuźni, milczały warsztaty, spały przędze. Uchwyciła ruch kątem oka. Na cycki Danu, zaklęła w myślach. Nie chwal nocy przed wschodem słońca. Wzdłuż muru sto kroków od siebie zobaczyła nocny patrol – strażnika z psem myśliwskim. Omówiła z Malem taką ewentualność i była na nią przygotowana. Szkoda faceta, powiedziała mu, gdy układali plany, ale jeśli musi zginąć, zginie. Wtedy Mal oświadczył, że wcale nie musi, bo wpadł na pomysł. Pomysł, który teraz wydawał się Lowie jeszcze głupszy niż wtedy, gdy usłyszała o nim po raz pierwszy. Wyjęła z kołczanu jedną z przygotowanych uprzednio strzał i nałożyła na cięciwę, czując się jak skończona idiotka. Mogła naciągnąć najwyżej do trzech czwartych, ponieważ za grotem przyczepione było wieprzowe żeberko. Trafiła mięsną strzałą w pal zaraz obok strażnika. Pies zaskomlał i rzucił się na mięso, chcąc wyrwać strzałę z drewna. Strażnik szarpnął za smycz, starając się odciągnąć zwierzę. Lowa podbiegła do nich na palcach. Mężczyzna obrócił się w ostatnim momencie, a wtedy Lowa smagnęła go przez twarz gryfem. Stracił przytomność i padł jak długi. Wyjęła z sakwy wołową kość, którą dała psu, a strażnika zakneblowała i związała. Przykucnęła przy psie na dwadzieścia uderzeń serca, głaszcząc go. Zwierzę mocowało się z kością. No cóż, zadziałać – zadziałało. Gdyby Lowa nie wiedziała, że człowiek stworzył bogów, by mieć czym straszyć dzieci, trzymać w ryzach masy i dodawać otuchy umierającym – podziękowałaby im.
Nie dostrzegła żadnych innych strażników, zostawiła więc psa z kością i wróciła truchtem do miejsca, gdzie przeskoczyła palisadę, i dwa razy odkaszlnęła w pięść. Parę trzasków i szarpnięć później w ostrokole otworzył się wyłom na grubość trzech wyjętych z ziemi pali. Lowa bacznie lustrowała uśpioną wioskę, nie zdejmując strzały z cięciwy. Haxamczycy spali jak zabici, a tymczasem Mal, Adlera i czterech Wojowników z Dwusetki wkradło się bezgłośnie do sioła. Lowa poprowadziła ich do długiego domu Jocanty. Mal sądził, że naczelniczka nie wystawi na noc straży, Lowa była pewna, że jak najbardziej. Okazało się, że miała rację. Po obu stronach drzwi płonęły zatknięte w kinkietach pochodnie, oświetlając kwietny tron Jocanty i pobłyskując sennie w żelaznym hełmie Yilgarna Cratona. Stał u wejścia z wzrokiem utkwionym w mroku, w ręce trzymał topór. Wielki do nieba, pomyślała Lowa, a głupi jak trzeba. Każdy rozgarnięty strażnik stałby w cieniu i patrzył w światło. Lowa czekała i obserwowała, aż upewniła się, że nie ma żadnych strażników poza Yilgarnem. Gestem nakazała swoim żołnierzom gotowość do akcji, przekazała łuk Malowi i ruszyła w stronę czempiona. – Co jest, kur...? – zaczął Yilgarn i zamilkł, gdy Lowa przyłożyła palec do ust, dobyła broni i kiwnęła palcem, by podszedł. Uśmiechnął się i zbliżył do niej. Upuściła miecz na trawę, sięgnęła ręką za plecy i wsunęła palce za pasek skórzanych spodni. Yilgarn zmarszczył brew, ale zaraz zrozumiał, że Lowa chce walczyć z nim bez użycia broni, a na dodatek tylko jedną ręką. Wyszczerzył się i skinął głową. – Jeśli tego chcesz... – powiedział. Zapląsał na palcach, czarne włosy uniosły się i opadły na jego absurdalnie szerokie ramiona. Wywinął toporem kilka skomplikowanych cięć, a potem natarł. Lowa uchyliła się przed ciosem, który miał pozbawić ją głowy. Topór świsnął w powietrzu, zaskoczony Yilgarn zachwiał się, ale zaraz doszedł do siebie i zamierzył się do kolejnego potężnego ciosu. Lowa tylko na to czekała – wystrzeliła naprzód i wpiła mu wyprostowane palce w pachę. Wojownik wybałuszył oczy, topór wymsknął mu się z rąk i zadzwonił o jego hełm. Jego prawe ramię opadło bezwładnie do boku. Jedna ręka Lowy wciąż tkwiła za paskiem, drugą trafiła go mocno w tchawicę kantem wyprostowanej dłoni, a potem zacisnęła pięść i wyprowadziła trzy błyskawiczne proste w kartoflany nos. Yilgarn machał jedynym władnym ramieniem, lecz nie mógł jej trafić. Przechwyciła kolejne uderzenie, wykorzystała jego impet, by okręcić go wokół własnej osi, a następnie z wyskoku uderzyła kolanem w miejsce pomiędzy bicepsem a tricepsem. Stał skołowany z wiszącymi bezwładnie rękami, mrugając z bólu, złości i niedowierzania. Próbował wołać pomocy, ale nie potrafił wydobyć dźwięku z uszkodzonej tchawicy. Walnęła go jeszcze dwa razy. Zakołysał się na krótkich nogach, zamrugał, próbując pozbyć się łez z oczu, a ona złożyła się do potężnego haka od dołu i grzmotnęła go ciężko w żuchwę. Padł na wznak. Lowa roztarła obolałą lewą rękę, a potem weszła do skąpanego w blasku świec domu. W środku, na wielkim, zasłanym futrami łożu, zastała Jocantę u boku starszej kobiety i młodszego mężczyzny. Wszyscy byli nago, jak ich bogowie stworzyli, i wszyscy spali. Adlera i Wojownicy z Dwusetki zakneblowali ich i związali, zanim zdążyli się rozbudzić. Towarzyszy Jocanty zostawili w łóżku, ją samą zawlekli do krzesła i przywiązali. Szarpała się i strzelała wokoło nienawistnym wzrokiem. Lowa wpiła dłoń w jej pyszne loki i przystawiła ostrze do gardła. – Jocanto, obiecałaś mi dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, uzbrojonych i opancerzonych. Jutro wyjeżdżamy. Jeśli do następnej pełni nie stawi się w Maidun trzystu – tak, dobrze słyszałaś – trzystu dobrych wojowników i wojowniczek w pełnym rynsztunku, wrócę, spalę twój fort i wyrżnę ci ludzi: mężczyzn, kobiety, dzieci. Nawet owce. Skiń głową, jeśli rozumiesz i wyrażasz zgodę. Jocanta wyraziła zgodę. – Jakże się cieszę. Ale ponieważ chcę, byśmy się dobrze zrozumiały... Ścisnęła ją mocniej za włosy i cięła przy samej skórze. Potem złapała kolejną garść loków i znowu cięła, aż dookoła tronu nie rozesłał się dywan blond loków. Na głowie wściekłej Jocanty ostał się tylko nierówny bladożółty meszek.
14 ROZDZIAŁ
F
elix stał na łące. Po moście zostały tylko kamienne słupy, sterczące ze spienionej, błotnistej wody jak zwęglone kości. Rzeka była szeroka na pięćset kroków, rwąca i wezbrana od wiosennych roztopów, wraz z którymi spłynęły w jej nurt gałęzie, a nawet całe drzewa i inny leśny śmieć. Nie dało się jej przepłynąć. Obok druida stał o połowę od Felixa wyższy Głup, dowódca Żółwi. Felix z początku nazywał swoich żołnierzy Herkulesami i Nimfami, ale ponieważ Cezarowi nie podobały się greckie nazwy, przemianował tych wielkich i opancerzonych legionistów na Żółwie, a tych szybkich i skocznych na Zające. Zdaniem Felixa obie nazwy były strasznie głupie, ale nie przejmował się nomenklaturą na tyle, by się kłócić. Nigdy jeszcze nie spierał się z Cezarem, a jeśli to kiedyś zrobi, to z pewnością o coś ważniejszego. „Zastanów się, kiedy warto walczyć” – powiedział mu kiedyś ojciec. Była to jedna z niewielu rzeczy, które zapamiętał. – Tajes, psze pana, cztery Zajce zabili temte czy: duży czarny typ, ładna baba i baba z łukiem – wykrztusił w końcu Żółw w odpowiedzi na pytanie Felixa o cztery zabite Zające. – Skąd wiesz, kto ich zabił? Jeśli tam wtedy byłeś, czemu nie zabiłeś tych, co ich zabili? – Ee? – O, na dupę Jowisza... – Felix wywrócił oczami, tupiąc niewielką stopą. Magia zwiększająca rozmiary, siłę i szybkość Żółwi niestety obniżała ich inteligencję. Felix zgadywał, że rozrost kości czaszki ściskał im mózg. Wygląda na to, że im większy łeb, tym głupszy trep. – Jowisza? – wymamrotał Żółw, ściągając mięsiste brwi jak dodające w pamięci dziecko. – Chuj z Jowiszem. Ten „duży czarny typ” – w jakim sensie był czarny?
– Yy? – Czarny typ. Miał czarne ubranie, czarne włosy czy czarną skórę? – Ubranie. – Aha. – I czarne włosy. I skórę też miał czarną. – Rozumiem. A tamta „ładna baba” miała cep i miecz? – Mały cep. Mały nóż. – A ta z łukiem miała jasne włosy? – Miała włosy... – Blond? – Ee? – Nieważne. Gdzie poszło tych troje? Głup utkwił wzrok w zburzonym moście. Jego twarz była obrazem bezgranicznej tępoty. – Ja nie wie. Wcześniej było inaczej. Skupił wzrok na Felixie. Druid mógłby przysiąc, że widzi wnętrze czaszki Głupa przez jego oczy. – Dobra. Wracaj do pozostałych. – Co? – Z powrotem. Do domu! Znajdź Keltera i przyślij go do mnie. – Yy? – Przyślij. Keltera. Zająca. Do. Mnie. – Głup – rzekł pancerny i ruszył, kiwając się jak kaczka, do gniazda, czy jak zwać te obskurne jamy, które wykopali sobie giganci w obozie Usipetów i Tenkterów. Dopóki Żółwie nie zaczynały zabijać, były jak tępe bydlęta, ale gdy już zaczynały, zmieniały się w poruszających się z morderczą gracją akrobatów. Zające również zabijały nadzwyczaj wprawnie, ale jeśli metamorfoza wpłynęła jakoś na ich inteligencję, to raczej dodatnio. Co było zastanawiające, bo Felix korzystał z tej samej magicznej formuły do stworzenia zarówno Zajęcy, jak i Żółwi. Nigdy nie wiedział, którą jednostkę tworzy, dopóki proces przemiany nie dobiegł końca. Zwykle otrzymywał trupa. Tylko czasem w pełni wykształconego mutanta. Jak dotąd miał na swoje usługi czterdzieści Zajęcy i dwadzieścia Żółwi. Cezar zabronił mu tworzyć następnych, a więc nie tworzył. Była to kolejna walka, do której na razie nie przystąpi. Ale przyjdzie kryska... Początkowo wolał przebywać z Zającami. Z Zającem dało się sklecić konwersację. Ale teraz wolał Żółwie. Nigdy nie przepadał za konwersowaniem, no i olbrzymów łatwiej było kontrolować. Spojrzał na drugi brzeg rzeki. A więc Chamanca i Atlas wciąż próbują mieszać mu szyki. Wielka szkoda, że jego legioniści nie zdołali ich dopaść. Cezar sowicie by go za to wynagrodził, po wszystkich kłopotach, których im nastręczyli. Łuczniczka ustrzeliła aż trzy Zające, a więc musiała to być Lowa. Ciekawe... Założył, że Chamanca i Atlas najęli się do walki u Galów i Germanów, ale jakoś nie widział Lowy w charakterze najemniczki. A więc naprawdę przybyli na kontynent, by spowolnić rzymską inwazję. Lowę też chętnie by wykończył... A zresztą, żachnął się w myślach, i tak wszyscy troje wkrótce będą martwi. – Czyżbyś napawał się zwycięstwem? Felix obejrzał się przez ramię i zobaczył Keltera, dowódcę Zajęcy. – Czołem, szefuniu – powiedział Kelter z wyraźnym sycylijskim akcentem. – Co dalej? Rozebrał się do pasa i zdjął kaptur. Kiedyś był przystojnym mężczyzną o gładkiej cerze, wyraźnych kościach policzkowych, mocnych czarnych włosach i smukłym, muskularnym ciele. Ale niestety – magia zwiększająca prędkość Zajęcy powodowała wypadanie włosów oraz pokrywała skórę głowy krwiście czerwonymi, ropnymi krostami, które rosły, żółkły i pękały w przeciągu godzin, nieustannie się odradzając. To z ich powodu Felix kazał Zającom nosić kaptury. Ich ciała poniżej szyi były wolne od krost, ale nie mniej łyse niż głowy, ich korpusy i członki na pierwszy rzut oka niczym nie różniły się od ciał zwykłych ludzi. – Powiem ci, co dalej – rzekł Felix, ślizgając się wzrokiem po mięśniach brzucha i klatki piersiowej Keltera, pozornie zainteresowany czymś, co dostrzegł w trawie. – Odbudujemy most, przejdziemy nim na drugą stronę i zabijemy tam wszystko, co tylko się napatoczy: mężczyzn, kobiety, dzieci, psy, koty, ptaki... wszystko. Nauczymy Germanów, że Galia należy teraz do
Rzymu. Napędzimy im takiego stracha, że będą walić w te swoje futrzane majty, gdy bodaj pomyślą o przekroczeniu rzeki. A kiedy już zabijemy wszystko, co można zabić, cofniemy się i zniszczymy most. – W obozie jest wielu rannych Germanów – rzekł Kelter z uśmiechem. – Możemy posłużyć się ich energią do budowy mostu. – Ma się rozumieć. Każ Żółwiom zebrać w obozie materiały budowlane – duże kamienie, długie deski, liny i ceramikę – i przynieść wszystko tutaj. – Ceramikę? – Zmielimy ją i zmieszamy z wapieniem, dzięki czemu uzyskamy cement, który zastygnie pod wodą. Każę budowniczym dostarczyć wapień i niezbędne narzędzia, pokażę wam, jak go wytwarzać. Rozkaż innym Zającom zagonić germańskich niedobitków do zagrody, a potem postaw na straży trzy Żółwie. Niech się zmieniają co parę godzin. Utrzymajcie przy życiu czterystu Germanów. Zasilą budowę mostu. Resztę możecie zabić. Czy wszystko jasne? – Jasne. – No to do roboty, raz-dwa.
15 ROZDZIAŁ
R
agnall szedł przez powstający na jego oczach obóz, szczęśliwy, że sam nie musiał co noc wykonywać brudnej żołnierskiej roboty, jaką było kopanie rowów i rozbijanie namiotów. Od tego byli legioniści i centurioni. Ragnall został oficjalnie mianowany legatem; Cezar osobiście wyniósł go do tej godności z pozycji anonimowego pisarczyka. Nikt nie powiedział mu jeszcze, z jakimi obowiązkami będzie się wiązała jego nowa funkcja. Jak dotąd wydawało się, że ma wszędzie podążać za armią, nie oddalać się za bardzo od innych legatów, siedzieć cicho i po prostu być przyszłym brytyjskim królem. Spędzał więc czas, spacerując i podziwiając rzymską wydajność oraz krajobraz. Niby nic, a wystarczyło, by zająć go na całe dnie. Teraz jednak wezwano go do namiotu Cezara. Martwił się, czy aby wódz nie wpadł na pomysł, by wysłać go w charakterze posła na kolejną śmiertelnie niebezpieczną misję. Chyba... chyba Cezar nie myśli wysłać go do Brytanii? Carden i Atlas widzieli, jak sobie poradził w charakterze rzymskiego wysłannika u króla Ariowista. Kto wie co z nim będzie, jeśli generał wyśle go do Maidun? Gdy Ragnall zjawił się w namiocie, generał jak zwykle dyktował pamiętniki: – Cezar podążył za zdradzieckimi Germanami na brzeg rzeki Renus, gdzie odkrył, że przeważająca część ich wojsk uciekła łodziami z jej nurtem. Jego doradcy podsunęli mu pomysł, by przekroczył rzekę w ten sam sposób. Jednakże podróż łodzią jest poniżej godności Cezara, kazał on więc swoim budowniczym spiąć brzegi rzeki mostem. W dziesięć dni przerzucono nad Renusem solidny most, na czterdzieści stóp szeroki, a długi na tysiąc i pięćset. Cezar przebył go i przez osiemnaście dni pustoszył rozciągające się na drugim brzegu krainy, aby zniechęcić Germanów do naruszania rzymskiego terytorium... Ragnall słuchał jednym uchem i zaciekawił się dopiero wtedy, gdy Cezar zaczął opisywać stworzenia, jakie rzekomo
napotkał w germańskich lasach. Legioniści, jak mówił, donieśli mu o jednorożcach i jeleniach bez kolan, które biegały, nie uginając nóg, a odpoczywały, opierając się o pnie. Te ostatnie zwierzęta, twierdził generał, zostały schwytane przez dzielnych rzymskich łowców, którzy piłowali drzewa w taki sposób, by upadały na wspierające się o nie jelenie. Wszystkie te zmyślone historyjki wprawiły Ragnalla w osłupienie, aż w końcu pojął, jaki jest ich cel. Gdyby opowieści o potwornym legionie były jedynymi niewiarygodnymi historiami, które dotarły do Rzymu, obywatele mogliby w nie uwierzyć. Ale jeśli opowieści o demonicznych legionistach stanowić będą tylko jedną z wielu kropel w fontannie bezsensu, tryskających z ust legionistów-fantastów, którzy wrócili do domu z galijskiej kampanii, nikt nie da im wiary. Gdy Cezar skończył wymyślać zwierzęta i snuć nieprawdopodobne opowieści o unicestwieniu Usipetów i Tenkterów, odprawił skrybów i zwrócił się do Ragnalla: – Napij się ze mną wina, królu Brytów. Opowiedz Cezarowi więcej o swoim królestwie. Niewolnicy napełnili dwa kielichy. Cezar odpędził ich ruchem dłoni, każąc zostawić amforę. Ragnall usiadł wraz z generałem na dwóch składanych krzesłach przedzielonych małym stolikiem. Siedział naprzeciwko wodza, a po swojej lewej miał dekoracyjny parawan ozdobiony malowidłem bitwy pod Aquae Sextiae, w której wuj Cezara Mariusz posłał do piachu sto tysięcy barbarzyńców – znacznie mniej, niż Cezar zabił w trakcie swojej dwuletniej kampanii. Ragnall opowiedział mu o Wyspie Aniołów, o Drustanie, o swoich przygodach na dryfującej wyspie, o romansie z Lową, śmierci Zadara i o wszystkim, co tylko mógł sobie przypomnieć. Przez całą opowieść Cezar dolewał Ragnallowi wina, lecz ani razu sobie. Ragnall pił w najlepsze, podekscytowany spotkaniem z wielkim generałem, który chce słuchać historii jego życia. W połowie piątego czy szóstego kielicha Ragnall powiedział ku własnemu zaskoczeniu: – Te wszystkie plotki o mrocznym legionie Felixa... Są prawdziwe, nie? Więc starł się z Germanami? Cezar utkwił w młodzieńcu spojrzenie nieruchomych oczu, ciemnych i połyskujących osobliwie, jakby mogły zajrzeć Ragnallowi do głowy. Chłopak był pijany, a jednak poruszył się niespokojnie, gdy dotarło do niego, o co pyta. Wreszcie generał przerwał milczenie. – Tak, Felix faktycznie dowodzi oddziałem na kształt legionu. I tak, to prawda, że starł się z Usipetami i Tenkterami. Cezar uznał, że jego istnienie powinno zostać utrzymane w tajemnicy przed Rzymem oraz, tak dalece, jak okaże się to możliwe, przed resztą armii. A więc nie powiesz o nim nikomu, z nikim nie będziesz o nim rozmawiał, nawet jeśli wyda ci się, że rozmówca także wie o jego istnieniu. – Oczywiście – odpowiedział Ragnall, myśląc, że temat jest zamknięty, i uznawszy, że byłoby głupotą dalej go drążyć, lecz po chwili Cezar podjął: – Legion składa się jak dotąd tylko z dwóch kompanii, z których każda jest mniejsza od centurii, lecz większa od kontuberni. Do jednej należą potężni żołnierze w ciężkich zbrojach, których zwiemy Żółwiami. Do drugiej – mężczyźni obdarzeni szybkością Merkurego. Tych nazywamy Zającami. Choć nie są to oddziały szczególnie liczne, gdy walczą ręka w rękę, są w stanie pokonać największą armię – rzymskiej nie wyłączając. – Skąd się wzięli ci żołnierze? Cezar rozparł się na krześle, wyciągnął nogi i złożył palce w piramidkę. Utkwił wzrok w jakimś punkcie za plecami Ragnalla, zastanawiając się najwidoczniej, czy uchylić kolejnego rąbka tajemnicy. Ogień pochodni pobłyskiwał w resztce srebrnych włosów generała i odbijał się od wygolonej skóry goleni. Wreszcie wódz pochylił się w kierunku Ragnalla. – Mówiąc wprost, Ragnallu, Cezar nie wie. Felix też nie rozumie mechanizmów, dzięki którym stworzył swoją małą armię. Gdy Krassus pokonał Spartakusa, dał Felixowi mnóstwo pojmanych niewolników, którzy ośmielili się zbuntować. Większość z nich, sześć tysięcy ludzi, Felix kazał Krassusowi ukrzyżować w linii biegnącej od jednego brzegu Italii do drugiego. Felix spożytkował energię – z braku lepszego słowa – uzyskaną w wyniku zabicia tych ludzi, by przemienić niektórych z pozostałych jeńców. Prawie wszyscy umarli w trakcie metamorfozy, ale kilku urosło i przybrało na sile. Inni zrobili się szybsi. I wciąż czerpią energię z zabijania. Karmią się śmiercią. – Ale jak...? – Bogowie raczą wiedzieć. – A ty, Cezarze, nie obawiasz się... – Oczywiście, należy zadbać o kwestię eksploatacji legionu Felixa. Ale jego legionistów wykorzystuje się sporadycznie, tylko po to, by ratować życie Rzymian. – A kiedy eksploatuje się ich w sekrecie, z dala od ciekawskich oczu i uszu, nie ma ryzyka, że wieść o nich dotrze do
stolicy. Cezar ostro zaczerpnął tchu przez nos, a Ragnall był pewien, że tym razem przesadził, lecz generał odparł: – Cezar posłał ich do bitwy trzykrotnie. Pierwszy raz, by zniszczyć jazdę Ariowista, gdy armii Cezara głód zaglądał w oczy. Drugi raz, by wypędzić z lasu Nerwiów, którzy szykowali zasadzkę. I teraz po raz trzeci. Zanim Cezar poprowadzi swoje legiony na Brytanię, musi zneutralizować zagrożenie, jakim są dla zdobytej przez niego Galii Germanie. Mógłby oczywiście wykorzystać swój legion, by osiągnąć ten cel, ale zajęłoby to rok, może dwa, a Cezar musi dotrzeć do Brytanii jeszcze w tym roku. Po dzisiejszej bitwie z Usipetami i Tenkterami oraz po tym jak legion Felixa zamęczy na śmierć Germanów na drugim brzegu Renusu, Cezar nie będzie się już musiał obawiać ataku ze wschodu. – Co zrobił legion Felixa? I co zrobi? – Nie kłopocz się środkami, tylko celem. A teraz wróć do swojego namiotu i wyśpij się. Jutro armia ruszy na zachód, gdzie oczekuje cię twój tron. Ragnall poczuł falę podniecenia. Będzie królem! Skinął na zgodę, wstał i podziękował generałowi za wino. Opuścił namiot dowódczy i raźnym krokiem ruszył przed siebie. Potoczył wzrokiem dookoła. Przyjrzał się swoim nowym sojusznikom, swoim nowym współplemieńcom. Obóz brytyjskiej armii rozbrzmiewałby głosami pijanych mężczyzn i kobiet, opowiadających sobie różne historie, przepijających do siebie, tańczących lub przygotowujących się na kolejny długi dzień w jakiś inny, z pewnością równie idiotyczny sposób. Rzymski obóz spowijała cisza, jeśli nie liczyć chrapania śpiących i prychania koni. Rano jedni i drudzy będą w pełni sił, gotowi do całodziennego marszu. Rzymski obyczaj był w tak wielu punktach lepszy od brytyjskiego, że aż nie sposób ich było porównać. Brytania wyniesie z rzymskiej okupacji nieprzeliczone korzyści. A jeśli nawet Cezar zdobędzie wyspę za sprawą magicznych żołnierzy Felixa? Jeśli jego niepokonane zastępy ruszą przeciwko Lowie i jej armii...? No cóż, tym lepiej. Zginie mniej Rzymian – tak jak mówił Cezar – a Brytania szybciej skapituluje i się podda, gdy tylko się przekona, do czego jest zdolny mroczny legion. Więcej Brytów utrzyma się przy życiu.
16 ROZDZIAŁ
L
owa pokonała konno wzniesienie i jej oczom ukazał się zamek Maidun, lśniący niczym biały język płomienia w oceanie błota. Pod jej nieobecność zdołali jakoś zapobiec wrastaniu trawy na mur, a to dobrze rokowało. Istniał cień szansy, że o resztę również należycie zadbano. U boku Lowy jechał Mal Fletcher, za nimi Dwusetka, a za nią trzy tysiące żołnierzy, głównie piechoty. Lowa planowała pozyskać co najmniej dwa razy więcej rekrutów w trakcie dwumiesięcznej podróży dookoła Brytanii. Miała teraz pod sobą w sumie około dziesięciu tysięcy piechocińców. Zgodnie z doniesieniami Atlasa z kontynentu Rzymianie mogą przerzucić do Brytanii co najmniej dwa razy tyle. Miała też do dyspozycji o wiele mniej rydwanów i konnych, ale Rzymianie zapewne będą starali się ją zmusić do bitwy na otwartej przestrzeni, gdzie czynnikiem decydującym będzie piechota, nie konnica i nie rydwany. Zakładając, ma się rozumieć, że demoniczne oddziały Felixa nie zmasakrują ostatniego Bryta, zanim zdoła skrzyżować miecz z pierwszym legionistą, tak jak zrobiły to z Nerwiami w galijskich lasach. Potrzebne jej były informacje, a jak dotąd nie miała skąd ich zaczerpnąć. Prawie nic nie wiedząc, nie sposób było cokolwiek zaplanować. Mogła jedynie stosować względem żołnierzy metodę kija i marchewki, żywiąc nadzieję, że okażą się dostatecznie twardzi i sprawni, gdy nadejdzie godzina próby. I modlić się do wszystkich bogów, by pogłoski o demonach okazały się przesadzone. Ale nawet gdyby włożyć demony i diabły między legendy, pozostawał problem w postaci zawodowych, świetnie wyszkolonych i doświadczonych żołnierzy. Trzon wojsk Lowy stanowili wieśniacy, rzemieślnicy i obiboki, którzy prędzej zginą, potknąwszy się o własną włócznię, niż zabiją przeciwnika. Co nie zmieniało faktu, że musieli przynajmniej spróbować. Kazała Malowi i reszcie zakwaterować rekrutów – po zeszłorocznej bitwie pod Żabią Twierdzą zostało jej mnóstwo wolnych namiotów – a sama poszła do Gniazda, gdzie czekał na nią Mały Dug. Nie spodziewała się, że będzie tęsknić za
synkiem, i miała rację – prawie nie tęskniła. Gdy wyjeżdżała, darł się, cały usmarkany i usrany po pachy, i czuła ulgę, powierzając go Keelin. W drodze łapała się czasem na tym, że przywołuje z pamięci jego uśmiechniętą lub śpiącą twarzyczkę albo wyobraża sobie małe paluszki obejmujące jej palec wskazujący, ale przeważnie, kładąc się, była zbyt wykończona na takie przyjemnostki, a w ciągu dnia zbyt zajęta, by myśleć o czymkolwiek poza najbardziej palącymi problemami do rozwiązania. Haxamczycy byli najbardziej oporni, ale – na Belenosa – jakimiż krótkowzrocznymi idiotami okazali się pozostali brytyjscy wodzowie. Wydawać by się mogło, że zagrożenie ze strony sunącego ku nim najeźdźcy jest dostatecznym powodem, by zasilić jej armię jak największą liczbą żołnierzy, ale nie – bzdurzyli jej o palisadach wymagających naprawy, o religijnych rytuałach, które trzeba odbyć, o stawach i bajorach, które niezwłocznie należało osuszyć. Zasypywano ją niezliczonymi wymówkami, byle tylko nie posłać na południe nawet jednego człowieka, by zrobił jedyną rzecz, która się teraz liczyła – jak najszybciej przyswoił umiejętności potrzebne do odparcia rzymskiej inwazji. Zgromadzenie tych kilku mikrych oddziałów wydrenowało ją z ostatnich pokładów cierpliwości i kosztowało tyle nerwów, że chyba się nie powstrzyma na widok kolejnego skretyniałego naczelnika jakiejś zasranej wioski na zadupiu Brytanii i zagryzie go, nim zdąży oznajmić, że nie może dać ludzi, bo we wsi i tak już brakuje bednarzy. Keelin z dzieckiem na rękach czekała na nią za główną bramą. Gdy Mały Dug rozpoznał matkę, wpakował sobie pięść do gardła i dał nura w obfity dekolt opiekunki. – Cześć, Keelin. Cześć, Dug – powiedziała, zastanawiając się, czy to normalne, że pięść mieści mu się w ustach. Dug zamachał w jej stronę oślinioną pięścią i pogaworzył: – Ba! Ba! Ba! A potem uśmiechnął się. Jak to możliwe, że tak się zmienił od jej wyjazdu? Był olbrzymi. Jego komicznie duża głowa była niemal tak wielka jak głowa Keelin. Gdy Lowa ruszała w drogę, był łysawy i nie miał jeszcze brwi, teraz jego czaszka pokryta była jasnobrązowymi kędziorkami, a nad oczami dostrzegła dwa blade łuki włosków. Jeden z nich uniósł się pytająco, gdy spojrzał jej w oczy – grymas, który odziedziczył po ojcu. Duży Dug spoglądał na nią tak samo. Jej synek miał sześć miesięcy. Nie wyglądał już jak dziecko. Wyglądał jak mały chłopczyk – wielkooki i gładziutki Mały Dug. Lowa poczuła, że brakuje jej tchu, a oczy zachodzą łzami. – Chcesz go potrzymać? Lowa potwierdziła skinieniem, a Keelin wyciągnęła dziecko w jej stronę. Twarz małego grubaska natychmiast spurpurowiała, zaczął machać ramionami i krzyczeć, jakby ktoś wyrywał mu nogi z tyłka. Królowa cofnęła ręce. Keelin przytuliła dziecko do piersi. – To dlatego, że jest śpiący – powiedziała, gdy Mały Dug nabierał tchu, by się wydrzeć. – Akurat go kładłam... – przerwała, gdy to zrobił, i odczekała, aż przestanie – gdy zobaczyłam cię na ścieżce. Lepiej go zabiorę. Jak się prześpi, zaraz wróci mu humor. Z tymi słowami odeszła, ściskając chłopca w ramionach. Dziecko zamilkło, a gdy spojrzało Keelin przez ramię załzawionymi oczami i dostrzegło Lowę, znowu zaniosło się płaczem. Lowa odprowadziła ich wzrokiem. – Zaczyna wyglądać zupełnie jak Dug – powiedział Atlas. Lowa okręciła się na pięcie. Atlas i Chamanca skinęli jej na powitanie. Była tak pochłonięta myślami o dziecku, że nawet ich nie zauważyła. – Wyślijcie krzyki, niech wszyscy wiedzą – odburknęła – dziecko jest podobne do ojca, to dopiero. – Nie przejmuj się, że płacze na twój widok – powiedziała Chamanca. – Dzieci tak reagują na nieznajome twarze. Jak zobaczył nas wczoraj, też darł się, jakby go obdzierali ze skóry. – Kiedy wróciliście? – spytała, myśląc, że nie jest nieznajomą twarzą. – Wczoraj. – Gdzie Wiosna? – Nagle zaniepokoiła się nie na żarty. – Na farmie Duga – odpowiedziała Chamanca. – Powiedziała, że musi sprawdzić, jak się mają psy, i nakarmić kurczaki, ale tak naprawdę to wini cię za śmierć Duga i cię unika. – Ona ci to powiedziała? – Nie, ale widać to gołym okiem. – Dzięki, że mi o tym powiedziałaś. I jak? Spowolniliście armię Cezara? Czy mogę odesłać swoich nowych rekrutów do domu? – Na razie się wstrzymaj – odparła Iberyjka. – Przynieśliśmy ci gówniane wieści, trochę naprawdę gównianych i kilka
najbardziej gównianych na świecie. – Rozumiem. Lepiej chodźcie ze mną do Gniazda i wszystko mi opowiedzcie. Dzień był piękny; siedli na trawie przed chatą Lowy. Atlas i Chamanca zaczęli na zmianę opowiadać o Żelaźniakach i Skórzniakach. Siedzieli tak, że ich kolana się stykały, a Lowa w mig pojęła, że coś między nimi zaszło. Poprzednio byli dwojgiem samotników, za to teraz sprawiali wrażenie, jakby oboje podążali jedną ścieżką, każde nieustannie świadome obecności drugiego. A więc spiknęli się, pomyślała, tłumiąc uczucie zazdrości. Atlas przeżył, dlaczego Dug nie mógł? Opowiedzieli jej o niewoli u Germanów, o masakrze w obozowisku, o ucieczce i sromotnej klęsce kawalerii Tengoterrów w starciu z demonami, a potem o zatrważającym tempie, w jakim ci nadżołnierze zbudowali liczący pięćset kroków most. Lowa spytała, czemu nie sabotowali budowy. – Ależ sabotowaliśmy – odrzekła Chamanca. – Wiosna zasypywała ich strzałami. Ci wielcy nawet ich nie zauważyli, a ci mali się przed nimi uchylali. Są szybsi nawet ode mnie. A potem, gdy znaleźli kilka łodzi i tarcz, uznaliśmy, że najlepiej będzie... – ...przeżyć, wrócić i zdać raport – dokończył zdanie Atlas. – Tak – skinęła głową Chamanca. – Mieliśmy szczęście, że udało nam się wrócić. Bez łuku Wiosny zabiliby i mnie, i wielkiego czarnego. Sama ustrzeliła trzech Skórzniaków. Atlas i ja zabiliśmy czwartego na spółę. – Można to inaczej ująć – dodał Atlas. – Chamanca nie zabiła ani jednego, a ja zabiłem dokładnie jednego. Iberyjka skrzywiła się na te słowa, a Atlas obnażył zęby w imponującym uśmiechu. Lowa poczuła się dumna na wieść o wyczynach Wiosny; opłaciły się długie godziny treningu. Postanowiła przy pierwszej sposobności pojechać na farmę Duga i uporządkować sprawy z dziewczyną. Wini ją za śmierć Duga? Czy ona oszalała? Przecież Lowa zrobiłaby wszystko, by przeżył! – A co było potem? – zapytała, przymuszając się do wejścia w rolę królowej planującej wojnę. – Rozsądni Germanie ruszyli przed siebie, byle dalej od rzeki – powiedział Atlas. – Planowali zebrać siły i podjąć walkę z potworami Felixa parę mil na wschód od mostu, ale nie wiemy, czy legioniści gonili ich aż tak daleko, bo my już wtedy ruszyliśmy na zachód i przebyliśmy rzekę. Na drugim brzegu napotkaliśmy gotujące się do marszu na Brytanię legiony Cezara, więc wróciliśmy do domu, by cię ostrzec. Natrafiliśmy na pewne komplikacje i nie obyło się bez przygód, ale nie jest to nic, o czym warto by wspomnieć w raporcie. Większość Galii jest podbita... – Ale niektóre plemiona na północnym zachodzie wciąż stawiają opór najeźdźcy – weszła mu w zdanie Chamanca. – Nękają Rzymian wypadami z mokradeł, a potem zaraz na nie wracają. Nie jest to zbyt chwalebna metoda, ale za to efektywna: dzięki temu Rzymianie przerzucą do Brytanii mniej żołnierzy, niż początkowo zamierzali. – Ale – zaznaczył Atlas – nie spowolni ich to na długo. Nie zdziwiłbym się, gdyby kilka galijskich plemion przyłączyło się do Cezara. Choć nie należy zapominać, że liczebność legionistów czy rekrutowanych przez nich oddziałów pomocniczych przestaje mieć znaczenie, jeśli do walki przystąpią bestie Felixa. Wydają się niepokonane. Aby uniknąć zagłady, powinniśmy odstąpić nasze ziemie najeźdźcy i przenieść się na Iru, do Afryki lub gdzieś dalej na zachód, za wielkie morze. Lowa skinęła głową, ale natychmiast odrzuciła ten pomysł. Nie odda Rzymowi ani piędzi ziemi. – Ilu Rzymian przeprawi się przez Kanał? Pytam o ludzi, nie o demony. – Nie sposób oszacować – odrzekł Atlas po namyśle. – Może dwa legiony, a może cztery. – Więc załóżmy, że około dwudziestu tysięcy legionistów. – Lowa wessała powietrze przez zaciśnięte zęby. – Do tego procarze, łucznicy i jazda. – Tak. – No i nie zapominajmy o demonach. Odwrót należy wziąć pod uwagę. Ani myślę, odpowiedziała w myślach Lowa, ale nie wdawała się w sprzeczkę. – Rozważę nasze następne posunięcie. Posłała po Mala, Adlerę, zbrojmistrzynię Elann Nancarrow i druida Robaka. Zanim przyszli, pojawiła się Keelin z dopiero co rozbudzonym Małym Dugiem. Gdy tylko jego oczy spoczęły na matce, malec krzyknął jak rozradowana mewa i zaświergolił wesoło, cały czas kopiąc nóżkami i przebierając palcami wyciągniętych w jej stronę rączek. Lowa wzięła go od Keelin, a on zachichotał gardłowo, jakby spotkała go najśmieszniejsza i najwspanialsza rzecz pod słońcem. – Przebiera palcami w ten sposób, gdy widzi konia albo strumień wody. To jego dwie najbardziej ulubione rzeczy – oświadczyła Keelin. – Ale nigdy jeszcze nie widziałam, by reagował tak na człowieka.
– A to czaruś – powiedziała Lowa, trzymając wesołego chłopczyka na długość ramion. Trząsł się od chichotu, wpatrzony w nią wielkimi, błyszczącymi, brązowymi oczami. Keelin ubrała go w wełniany kostiumik z kapturem, ale ręce i nogi wystawały mu z rękawów i nogawek, ukazując podobne do bransolet wałki tłuszczu w miejscach, gdzie zaczynały się dłonie i stopy. Bawiła się z dzieckiem do przybycia Elann i Robaka. Odkryła, że na wszystko reagował na dwa możliwe sposoby: czegokolwiek mógł dosięgnąć, kończyło w buzi, czegokolwiek nie mógł, wywoływało śmiech. W jednym momencie zacisnął palce na jej uchu i złapał ustami jej nos, co może i było trochę obrzydliwe, ale nie mogła przestać się śmiać. Nawet Chamanca zachichotała na ten widok. Niepohamowana radość dziecka była zaraźliwa; Lowa nie pamiętała, kiedy ostatnim razem śmiała się tak swobodnie. I czy kiedykolwiek to robiła. Zastanawiała się, po kim dzieciak odziedziczył tę radość. Na pewno nie po niej. Nawet na twarzy Elann pojawił się niezręczny półuśmiech, gdy Mały Dug pisnął wesoło na jej widok. Poród bogom nie wyszedł, pomyślała Lowa, ale z dziećmi sprawili się jak cholera. Z ociąganiem oddała synka Keelin. Gapił się na matkę ponad ramieniem dziewczyny, gdy wracała z nim do namiotu, a po kilkunastu krokach rozpłakał się, co przyniosło Lowie niejaką satysfakcję. – No dobra – powiedziała, odetchnąwszy ciężko. – Ja będę mówiła pierwsza, potem Mal, Elann i Robak opowiedzą Chamance i Atlasowi o tym, co zrobiliśmy pod ich nieobecność, by przygotować się na inwazję Rzymian. Następnie Chamanca i Atlas zrelacjonują, co widzieli w Galii. Później porozmawiamy o tym, jak ich raport wpłynie na nasze plany.
Część druga
BRYTANIA I GALIA PÓŹNE LATO, ROK 55 P.N.E.
1 ROZDZIAŁ
P
ewnego wieczoru pod koniec rzymskiego miesiąca Augustusa Juliusz Cezar wypłynął do Brytanii z niemal dziesięciotysięczną armią, w skład której wchodzili legioniści z dziesiątego i siódmego legionu, oraz dwutysięcznym oddziałem pomocniczym, głównie procarzami i łucznikami z Krety i Balearów. Ragnall stał na dziobie okrętu Cezara – pierwszego, który opuścił galijską plażę – słuchając skrzypienia wioseł i obserwując tańczące na falach promienie zachodzącego słońca. Za nimi sunęło jeszcze jedenaście okrętów wojennych, dalej osiemdziesiąt wypchanych legionistami desantowców, następnie rój łodzi kupców i poszukiwaczy przygód, łasych na niewolników i łupy, występujących w obfitości wszędzie tam, gdzie zawędrował Cezar. Nad ich głowami kołowały mewy, również licząc na smaczne kąski, których nigdy nie brakowało na szlaku generała i jego wojsk. Przed nimi zachód słońca barwił krwawą czerwienią białe klify Brytanii. Dom. Wreszcie, po ponad pięciu latach tułaczki, Ragnall wracał do domu. Kiedyś pewien pijany filozof powiedział mu, że dom jest prawdziwym celem każdej podróży. Teraz rozumiał, o co mu chodziło. Gdy pół dekady temu wsiadał z Drustanem na statek do Rzymu, nie zdawał sobie sprawy, jak potoczą się jego losy. Ta pętla wreszcie się domknęła i oto wracał na rodzinną wyspę, by wziąć ją we władanie! Nie spodziewał się serdecznego powitania – właściwie wręcz przeciwnie – ale poddani z czasem się do niego przekonają. Już za kilka lat Brytowie będą mieszkać w miastach o brukowanych ulicach, zażywać kąpieli w luksusowych łaźniach, czerpać czystą wodę z akweduktów oraz kupować i sprzedawać na targowiskach, które nie będą śmierdzieć jak obora. Wtedy mu podziękują. Król Ragnall, człowiek, który obmył Brytanię w czystej wodzie i skąpał ją w jasnym świetle cywilizacji. Jego imię przetrwa tysiąclecia w opowieściach i na tablicach statui, które po kres czasu wdzięczni poddani będą stawiać na jego cześć. Prędzej czy później się ożeni. Czy mógłby kiedykolwiek wybaczyć Lowie? W pewnym sensie to jej zawdzięczał taki obrót spraw.
Poczekamy, zobaczymy. Niezależnie od podjętej decyzji Ragnall z chęcią ujrzy minę królowej, gdy ta rozpozna go na czele potężnej rzymskiej armii. Legaci i inne grube ryby rozmawiali przyciszonymi głosami o niedostatecznej liczbie żołnierzy, którą Cezar zabrał ze sobą na podbój Brytanii. Marne dwa legiony, mówili, podczas gdy reszta armii zbija bąki w Galii, rzekomo zabezpieczając zdobyte ziemie przed zakusami tych kilku rebelianckich plemion. Ale oni nie wiedzieli tego, co wiedział Ragnall. Nieco na południe od głównej floty płynął w tym samym kierunku statek z tajemniczym ładunkiem, który może skłonić Brytów do natychmiastowej kapitulacji, nim pierwszy legionista chwyci za pilum.
Gdy wreszcie przyszła noc, Felix wywiódł swój legion spomiędzy drzew – dwadzieścia Żółwi i trzydzieści sześć Zajęcy, każdy z własnym więźniem. W jedynym wagonie na statku mieścił się tylko jeden opancerzony gigant, więc ładowanie ich na pokład trwało wieki. Nie mniejszych problemów nastręczyło załadowanie na statek więźniów, czyli paszy wzmacniającej dla legionistów, ponieważ byli skuci trójkami za pomocą żelaznych prętów i obręczy. Uwinęliby się szybciej, gdyby ich rozkuć, ale wtedy mogliby uciec. Felixowi przeszło przez myśl, by kilku zabić celem dostarczenia Żółwiom siły, aby wciągnąć okręt na plażę, załadować, a potem zepchnąć z powrotem do morza, ale musiał oszczędzać więźniów, bo przewidziano tylko taką ich liczbę, aby starczyło do czasu przybicia do brzegu Brytanii. Musiał się więc uzbroić w cierpliwość. A niczego tak nie znosił jak bycia cierpliwym. Gdy niebo rozjaśniły pierwsze promienie wstającego słońca, niemal połowa legionistów wciąż czekała na załadunek. Mieli wyruszyć pod osłoną mroku, spóźnili się. Cezar nie będzie zadowolony, choć to przecież wyłącznie jego wina. Felix myślał, że załadunek odbędzie się w porcie i że jego żołnierze wejdą na pokład po wzmocnionej kładce. Mars jeden wiedział, że odkąd pozabijali większość Fennel-Nodensów, wybrzeże roiło się od opuszczonych przystani. Ale nie, to byłoby zbyt proste. Ponieważ Cezar miał obsesję na punkcie utrzymywania legionu Felixa w sekrecie, musieli wyruszyć z jakiejś odludnej zatoki. Zupełnie jakby wszyscy Galowie tylko czekali, żeby podejrzeć załadunek i donieść o legionie Senatowi! I zupełnie jakby Senat im uwierzył! Przynajmniej dostał nauczkę. Następnym razem dokładnie określi liczbę więźniów potrzebną do wykonania misji, a potem zabierze ze sobą dwa razy więcej. Albo i trzy razy, a co! O wiele większym pocieszeniem było dla niego to, że gdy już posiądzie magię Wiosny, nie będzie musiał spełniać zachcianek Cezara. Kto wie, może dziewczyna trafi w jego ręce już tej nocy! No cóż, może nie tak szybko, ale gdy tylko znajdzie się na wyspie, nie minie wiele czasu... Na początek wystarczy mu Brytania; kiedy już sięgnie po władzę, wyprodukuje kolejnych legionistów. Zatarł ręce i uśmiechnął się szeroko, wyobrażając sobie, jakich żołnierzy będzie mógł stworzyć po połączeniu własnej mocy z mocą dziewczyny. Wczoraj centurion powiedział mu zupełnie poważnie, że Cezar płynie do Brytanii, by oddać ją we władanie prawowitemu królowi – Ragnallowi! Felixowi śmiać się chciało, gdy pomyślał o biednym Ragnallu, święcie przekonanym, że zostanie królem. Bawiło go też, Cezar zmarnował choć chwilę na wymyślanie akceptowalnych wymówek, by najechać dziury takie jak Brytania czy Galia, ale przede wszystkim bawiło go setnie, że wszyscy – włącznie z generałem – ot, tak dawali wiarę wszystkim jego kretyńskim wymówkom. Z początku Felix był przekonany, że urojenia Cezara to tylko gra, ale teraz miał już całkowitą pewność, że generał jest niespełna rozumu – tak upoił się sukcesami i chwałą, że żył w swoim własnym świecie. Felix tylko czekał, by z hukiem sprowadzić go na ziemię. Kiedy już zostanie królem, utrzyma bohatera Rzymu przy życiu przez rok, aby codziennie poniżać go na oczach tłumu. Sam Hades podziękuje Felixowi za to, że strącił Cezara z piedestału samouwielbienia, nim wreszcie pośle zdobywcę do podziemnego świata. Z Ragnallem nie będzie się patyczkował, od razu zabije go jak psa. Nigdy nie przepadał za młodym Brytem. Albo nie, nie zabije go od razu. Będzie zabijał go długo i skrupulatnie. Właśnie od niego zacznie, gdy już zabezpieczy swoją pozycję. Ze snu na jawie wyrwało go doniosłe gruchnięcie, gdy jeden z wielkoludów przewrócił się, próbując wdrapać do wagonu. Dryblas leżał twarzą do dołu na płyciźnie, machając nogami. A niech to, pomyślał Felix. Jak czegoś nie zabiją, są zupełnie do niczego. Kilku kamratów niedoszłego topielca przyczłapało, by pomóc mu dźwignąć się na nogi. Felix mógł tylko mieć nadzieję, że nie utopią się wszyscy.
Walfdan po raz kolejny odnalazł szlak i zakradł się nim kawałek w kierunku przylądka i leżącej dalej zatoki. Robak czekał tam już na niego z małą łodzią żaglową. Coś zaszeleściło w pobliskich chaszczach i galijski druid aż podskoczył, stłumiwszy krzyk. To nic, królik czy jakieś inne leśne zwierzę. Poszedł dalej na palcach, spocony i skołowaciały, oglądając się co parę kroków. Każdy cień wyglądał w mglistym zmierzchu jak rzymski potwór. Trudno było go nazwać odważnym. Spodziewał się, że misja szpiegowska wykończy go nerwowo, i nie pomylił się. Nie sposób jednak było spierać się z Atlasem, który uznał, że to Walfdanowi przypadnie zadanie szpiegowania Rzymian w Galii. Kuszyta pozostał głuchy na argument druida, że jest tchórzem i nie sprawdzi się w tego typu misji. Walfdan, pomimo najlepszych chęci, nie był w stanie wykręcić się sianem; może po części dlatego, że wiedział, że bystry Afrykańczyk ma rację. Walfdan był Galem, znał swoich pobratymców i ziemie, na których żyli, żeglował, odkąd nauczył się chodzić – wypisz wymaluj materiał na szpiega. Zadaniem druida było dowiedzieć się jak najwięcej o przygotowujących się do inwazji legionach i wrócić do Brytanii odpowiednio przed nimi, by złożyć raport. Bogom dzięki, że brytyjski druid Robak zaoferował swoją pomoc. Dzięki temu Walfdan nie musiał samemu przepływać Kanału, włóczyć się po przystaniach i liczyć sposobiących się do rejsu Rzymian. Znalezienie mrocznego legionu Felixa okazało się zadaniem nieco trudniejszym, ale w miarę posuwania się szlakiem opustoszałych, tonących we krwi wiosek zawęzili w końcu liczbę możliwych lokalizacji ich bazy do jednej zatoki. Wtedy Robak zasugerował Walfdanowi, by ten podkradł się sam i zobaczył, ilu jest żołnierzy, a Bryt zaczeka w łodzi. Chodziło o to, by nie zdradził ich brzęk naszyjników i bransolet, którymi był obwieszony. Walfdan nigdy się tak nie bał, jak wtedy, gdy klęczał w krzakach na obrzeżu plaży, licząc demony mrocznego druida. Przyzwyczaił się do myśli, że bogowie obdarzają śmiertelników odwagą w chwilach wielkiego zagrożenia. Najwyraźniej akurat tego wieczoru bogowie byli zajęci, bo Walfdan drżał z przerażenia jak wyziębione dziecko, a strach wywracał mu flaki na drugą stronę, jakby miały lada moment uciec z tonącego okrętu jego ciała. Kiedy wydało mu się, że dostrzegł go Skórzniak, prawie to zrobiły. Jego ulga nie miała więc sobie równych, gdy zawrócił w stronę kryjówki Robaka. Wiedział jednak, że naprawdę odetchnie dopiero wtedy, gdy znajdą się już na pełnym morzu.
Gdy Felix patrzył na gramolącego się z wody Żółwia, nagle poczuł, że ktoś go obserwuje. Obejrzał się na stojącego za nim Głupa, który gapił się na niego z rozdziawionymi ustami. Felix nie znosił, gdy ktoś się na niego gapił. – Idź sobie! – rozkazał. Głup omiótł wzrokiem morze, skały, plaże i drzewa, jakby zastanawiał się, dokąd ma iść. Nie znalazłszy dogodnego miejsca, znowu utkwił wzrok w Felixie, jakby zapomniał, że otrzymał rozkaz. – Weź idź tamtą ścieżką do lasu i spróbuj znaleźć jakiegoś dzika. Albo może szpiegującego nas Gala? Cokolwiek, tylko zejdź mi z oczu! Przestaniesz się gapić czy nie!? – Tak jest! Olbrzym potruchtał we wskazanym kierunku, dzwoniąc i zgrzytając pancerzem. Felix patrzył, jak biegnie, mając nadzieję, że wróci na czas, by zdążyli zapakować go na okręt.
Walfdan obejrzał się, gdy usłyszał za sobą hałas. Pewnie też królik. A może jednak nie? Nie, tym razem to naprawdę był jeden z żelaznych demonów. Szedł traktem w jego kierunku, ocierając się ramionami o pnie po obu stronach. Druid niemal odetchnął z ulgą; przynajmniej wiedział na pewno, z czym ma do czynienia. Wreszcie – śmierć, a potem wieczny odpoczynek i święty spokój. – Chodź no tu – powiedział demon po łacinie. – Ani mi się śni – bąknął Walfdan po galijsku, robiąc krok do tyłu na nogach jak z łyka. Demon wzniósł miecz – kawał żelaza niewiele krótszy od łodzi, którą przypłynęli tu z Robakiem. Stary druid odwrócił się i pobiegł traktem szybciej, niż ktokolwiek w jego wieku biegł czy kiedykolwiek pobiegnie. Widział, z jaką szybkością poruszają się stwory Felixa, i miał świadomość, że nie ma szans ujść z życiem, ale – niech to
Teutates porwie – przynajmniej spróbuje. Spodziewał się, że lada chwila poczuje ciężkie łapsko na ramieniu lub żelazne ostrze w sercu, tymczasem nie niepokojony wbiegł na szczyt wzniesienia, puścił się stokiem na złamanie karku i skierował w stronę półwyspu. Nie śmiąc się obejrzeć, pruł naprzód jak zając, który obudził się i zorientował, że żółw minął go godzinę temu. Zszedł z drogi i przedarł się przez zasłonę drzew. Zahaczył o wystający korzeń, stoczył ze skarpy i zwalił do łodzi. – O, cześć! – przywitał go Robak. – Demon... idzie tu... – Rozumiem. Bryt zakrzątał się na pokładzie, momentalnie postawił żagiel, a kiedy słońce wychyliło się zza horyzontu, wypływali już na pełne morze. Dopiero wtedy Walfdan odważył się zerknąć za rufę. Nie dopatrzył się oznak pościgu. Dyszał jak miech kowalski, a potem przyszła świadomość, że właśnie mdleje. Spróbował uspokoić oddech, ale poczuł się jeszcze gorzej. Świat wirował mu przed oczami. Biegł zdecydowanie zbyt szybko. Ciekawiło go, czy tym razem serce wytrzyma. Prychnął śmiechem, gdy uświadomił sobie, że umrze, bo udało mu się uciec przed śmiercią. O ironio, pomyślał. A potem naszła go myśl, że to może wcale nie ironia? Chyba nigdy do końca nie zrozumiał, czym właściwie jest ironia. Podejrzewał, że nikt nie wie, a jeśli mówi, że wie – udaje. Robak trzepnął go w plecy. – No chyba mi tu nie umrzesz, co? Lepiej na wszelki wypadek powiedz, ile naliczyłeś demonów. Trzepnięcie chyba pomogło. Walfdan opowiedział Robakowi o wszystkim, co widział, a łódź sunęła tymczasem na północny zachód, niesiona silnym podmuchem wiatru. – Aż tyle? I wszyscy na jednym okręcie? – Tak właśnie. – Hmmm – zamyślił się Robak. Pchnął rumpel, tak by łódź zwróciła się dziobem na północny wschód. Szarpnął żagiel, by złapać weń podmuch wiatru, i łódź przechyliła się na wirażu halsu. – Co ty knujesz? – zaciekawił się Walfdan, pełznąc po pokładzie w stronę siedzącego na sterburcie Robaka, by wybalansować łódź. – Okręt demonów wkrótce postawi żagiel. Płyniemy teraz prosto na niego! Zobaczą nas. Bryt zignorował go. – Robak! Płyniesz prosto na te potwory! Robak puścił do niego oko i błysnął odsłoniętymi w szerokim uśmiechu zębami.
2 ROZDZIAŁ
N
ie można powiedzieć, by się spieszyli – zauważyła Chamanca, zeskakując z konia. – Nie można – przyznała Lowa. Rzymska flota znalazła się w zasięgu wzroku kilka ładnych godzin temu. Gdy spoglądało się ze szczytu klifu na skąpane w porannym słońcu morze, miało się wrażenie, że okręty zastygły w bezruchu. Niektóre wyposażone były w wiosła, z których prawie nie korzystały, a większość polegała wyłącznie na żaglach rozdętych południowo-wschodnią bryzą. Chamanca wskazała armadę głową. – Atlas mówi, że są ich ze dwa legiony. To by się zgadzało z informacjami, których udzielili Lowie kupcy i rybacy. Na dokładniejsze szacunki będzie musiała poczekać do powrotu Walfdana i Robaka. – Dziesięć tysięcy legionistów – mruknęła. Z tej odległości okręty wyglądały jak zabawki. Jakim cudem mieściły tylu ludzi? – My mamy tyle samo – rzekła Chamanca, kiwając głową. – Ale oni mają jeszcze łuczników i procarzy, o konnicy nie wspominając, więc pewnie mimo wszystko przewyższają nas liczebnie. – Do tego legion demonów żywiący się mroczną magią. – Ano tak. Ale nie mają Chamanki! – Chwała Danu za jej liczne łaski. – Lowa przeniosła wzrok na wyszczerzoną bezczelnie Iberyjkę. Pamiętała dzień, w którym Chamanca przyłączyła się do Zadara, wkrótce po tym, jak ona sama to zrobiła. Tyle się zmieniło od tamtych czasów, ale Iberyjka nie zmieniła się ani na jotę. Wciąż piłowała zęby, wciąż nosiła te same skórzane spodenki i żelazny napierśnik,
który zdawał się więcej odkrywać, niż zakrywać. Głowy wciąż się za nią obracały, szczęki wciąż opadały do ziemi na jej widok. Ciało miała smukłe i jędrne jak zawsze, nie imały się jej zmarszczki, próżno było szukać choćby odrobiny tłuszczu, który można by złapać kciukiem i palcem wskazującym. Lowa wiedziała, że Iberyjka jest od niej dobre dziesięć lat starsza, ale wyglądała jak równolatka. Czyżby pita przez nią krew tak korzystnie wpływała na skórę? A może chodzi o coś innego? – Na magię wciąż nie możemy liczyć? – upewniła się Chamanca. – Nie możemy, o ile wiem... Mal odwiedził Wiosnę na farmie. Mówi, że wciąż nie może czarować. – Mal do niej pojechał? – Tak. – Nie ty? – Musiałam przygotować Maidun na wojnę. – No pewnie. – Mogła przyjechać do mnie. – Mogła. Lowa westchnęła. – Chamanco, nie mam czasu tłumaczyć się nadąsanemu dziecku z czegoś, czego nie zrobiłam. Jeśli tak bardzo kochała Duga, że aż odwaliło jej po jego śmierci, to mogłaby przynajmniej powitać na świecie jego rodzonego syna. – Chyba że nienawidzi jego matki tak bardzo, że aż... – Chamanco. – Tak, Lowo? Iberyjka zdawała się zupełnie nie rozumieć, że rozmawia ze swoją królową. Inni dowódcy rozmawiali z nią swobodnie, nawet wchodzili jej czasem w słowo, ale jednak czuła, że ją poważają. Chamanca zdawała się niezdolna do okazania szacunku komukolwiek. Lowa zwykle nie przejmowała się tym zanadto – wręcz przeciwnie. Rozmawiała z Chamancą jak równa z równą, co wpływało na nią ożywczo. Ale nie dzisiaj. – Jeśli Wiosna zechce kiedyś porozmawiać ze mną o tym, kto ponosi winę za śmierć Duga albo kto wpakował mu, kurwa, strzałę w głowę, albo kto wiedział zawczasu o tym, że umrze – proszę bardzo. Ja nie będę za nią gonić, żeby słuchać, że zabiłam mężczyznę, którego kochałam. – Wiosna włada łukiem nie gorzej od ciebie i będzie użyteczna w walce prawie tak jak ja, ale jest młoda, a więc i uparta. Widziałam ją wczoraj. Jest w Maidun, przebywa z lekkimi rydwannikami. Powinnaś do niej zajrzeć. Lowa powiodła wzrokiem po ustawionych w rzędzie kilka kroków od krawędzi klifu skorpionach, gotowych do zatopienia rzymskich okrętów gigantycznymi bełtami. Dowodził nimi Mal, który szedł właśnie ku dwóm kobietom, dokonując inspekcji szyku. Zauważyła, że się ostrzygł i przyciął brodę. Przeczesała ręką włosy, zapewne zmierzwione wiatrem, i pomyślała, że to zabawne, do jakich pierdół ludzie przywiązują wagę przed bitwą. Po raz nie wiedzieć który ogarnęła wzrokiem zbliżającą się armadę. Słońce wspięło się nieco wyżej, sprawiając, że okręty wydawały się większe niż przed chwilą. A może po prostu podpłynęły bliżej. Skinęła na flotę. – Masz rację. I tak nie miałam dzisiaj nic lepszego do roboty, niż szukać po barakach marudnego dziecka i walić głową w ścianę jej bzdurnych pretensji. Mówiłaś, że gdzie jest? Już jadę. Czy mogłabyś zostać tutaj i poprosić Rzymian, żeby chwilę zaczekali ze zmasakrowaniem nas wszystkich? Iberyjka uśmiechnęła się, wskoczyła na konia i zniknęła z klifu. – Wszystko gra? – zagadnął królową Mal, zakończywszy inspekcję. – Gra i buczy – skłamała. – Nie chciałbym kusić losu, ale nasi goście chyba zrobią nam tę przyjemność i podpłyną pod sam klif, odpukać w puste – powiedział, stukając się kłykciem w głowę. Rzeczywiście, ława okrętów sunęła na nich prosto jak po sznurku, odkąd znalazła się w zasięgu wzroku, i nic nie wskazywało na to, by miała zmienić kierunek. Jeśli utrzymają kurs, drewniane burty i maszty wejdą w zasięg skorpionów na długo przed przybiciem do brzegu, a wtedy legioniści będą musieli pokonać ostatni odcinek do wąskiej plaży u stóp skał, brodząc w wodzie. Maiduńczycy byli uzbrojeni w długie drągi o żelaznych okuciach, kliny i ciężkie obuchy, gotowi zwalić wrogom na głowy pokaźne kawały rzeczonego klifu. – Nie przybije tu. Nie podbiłby całej Galii i połowy Germanii w dwa lata, gdyby popełniał tak podstawowe błędy. – Prawda, ale nigdy nie wiadomo. – Mal znów puknął się w czoło. – Nigdy jeszcze nie dowodził inwazją z morza.
– Istnieje możliwość, że jest idiotą – przystała Lowa. – Zadbaj więc o to, żeby twoi ludzie trzymali się z dala od krawędzi i strzelali tylko wtedy, gdy okręty znajdą się w ich zasięgu. – Wskazała podbródkiem zgromadzonych w głębi lądu za linią skorpionów łuczników, czekających na rozkaz wbiegnięcia na klif i zasypania Rzymian gradem strzał. Było ich dobrze ponad tysiąc i stanowili część oddziałów konnych i rydwanów. Ich konie i pojazdy czekały u stóp wzgórza. Zastanawiało ją, czy jest wśród nich Wiosna. – Upewnijmy się, że jeśli zmienią kurs, to nie dlatego, że jakiś idiota wystrzelił przedwcześnie. I, rzecz jasna, jeśli zmienią kurs i znajdą się w zasięgu skorpionów, ale nie łuczników, zrób wszystko, żeby zatopić jak najwięcej. – Nie obawiaj się – uspokoił ją Mal. – Moi ludzie znają się na swojej robocie, i ja też. Lowa skinęła głową i odjechała. Mając świadomość, że przed chwilą powiedziała Chamance, że nie starczy jej czasu na nic poza dowodzeniem żołnierzami, poszła zobaczyć synka. Minie co najmniej pół dnia, nim Rzymianie dotrą do lądu, rozstawieni wzdłuż brzegu krzykacze dadzą jej znać, jeśli coś się zmieni, przygotowywała się na ten moment od lat i zadbała o wszystko, o co tylko mogła, nie miała więc chwilowo wiele do roboty. Jeśli Cezar skręci na północ – a spodziewała się, że to zrobi – żeby przybić do brzegu w dogodnym miejscu, poprowadzi swoje oddziały do bitwy dopiero pod koniec dnia. Nie tak to sobie zaplanowała, ale wiedziała doskonale, że jeśli idzie o porządek, wojna przypomina zwykle ogarnięty pożarem burdel. A jeśli ci demoniczni legioniści są chociaż w połowie tak skuteczni, jak jej mówiono, to najprawdopodobniej będzie to jej ostatnia bitwa. Jeśli więc musi dziś umrzeć, to przynajmniej chce jeszcze przedtem zobaczyć syna.
Ragnall ziewnął. Na Jowisza i Belenosa, ależ się ciągnie ta przeprawa. Okręty mogłyby już dziesięć razy dopłynąć do Brytanii i z powrotem, ale rejs spowalniały przeładowane, wlokące się jak muchy w smole łodzie żaglowe. Ragnall wyobrażał ich sobie jako flotę dryfujących na plecach grubasów z wyciągniętymi w górę chustkami do nosa, którzy czekali na to, aż dopłyną z wiatrem na obiad do najbliższej karczmy. Momentami był wręcz pewien, że posuwają się wstecz. Czy Cezar nie wyciągnął wniosków z bitwy z Wenedami? Czy nie rozumiał, że łodzie żaglowe są bezużyteczne? Za nimi niknęła w oddali Galia, przed nimi rosły białe klify Brytanii, ale rosły w tempie prawdziwie ślimaczym. Cezar, Labienus, inni generałowie oraz kilku czołowych legatów stało na rufie, rozmawiając o czymś zawzięcie. Ragnall zbliżył się do nich, by posłuchać. Wszyscy poza Cezarem krytykowali obrany kurs, nie zapominając jednak o zwyczajowej dawce pustych uprzejmości oraz pochlebstw. Ragnall przypomniał sobie podobne klify, które widział w Galii, i wywnioskował, że u ich stóp znajduje się tylko wąski pas plaży, jeśli potężne fale nawiedzające te wody w ogóle zostawiły jakąś plażę. Co więcej, wszystko wskazywało na to, że wylądują u podnóża klifów, skąd może spaść na nich deszcz pocisków. Słyszał od kupców o sieci korytarzy i rozległych plażach dalej na północy. Labienus utrzymywał, że to tam powinni lądować. Ragnall odczytał z twarzy Cezara, że jego także frustruje niemrawe tempo transportowców i że sam chciałby się znaleźć w Brytanii jak najszybciej. Powiedział, że legioniści czują się nieswojo na wodzie, że zapasy pożywienia na większości okrętów wystarczą najwyżej na pół dnia – bo na tyle początkowo planowano rejs – oraz że ostatnie okręty płyną wśród unoszących się na wodzie nieczystości z tych pierwszych. To niegodne, dodał. Legioniści Cezara nie powinni babrać się w gównie. Im szybciej dopłyną do celu, tym lepiej. Jeśli nie znajdą plaży, będą płynąć wzdłuż wybrzeża, aż na jakąś natrafią. Brytowie nie mieli pojęcia o nadchodzącej inwazji. Jedyny pocisk, jakiego powinni się obawiać – kontynuował generał – to zbłąkany kamień z procy pastucha. – Ależ, Cezarze – zaoponował Labienus – wiedzą doskonale, jestem pewien, że bacznie nas obserwują. Nie kryliśmy się z przygotowaniami, a kupcy... – Utrzymujemy kurs!!! – wrzasnął generał, jego twarz oblała się rumieńcem, zbielały kostki zaciśniętych palców. Cezar słynął z zimnej krwi. Skąd ten nagły wybuch? Czyżby bał się wody? Powiedział kiedyś, że łodzie są poniżej jego godności. Czy tak naprawdę bał się pływać? Zdaniem Ragnalla było to jedyne sensowne wytłumaczenie jego zachowania. Labienus spostrzegł, że Ragnall przygląda się generałowi, i obrzucił go spojrzeniem, które należało interpretować jako: „Nie twoja sprawa”. Ragnall wrócił więc na rufę, by w spokoju zaplanować działania podczas pierwszych lat swoich rządów. Zacznie od przywrócenia niewolnictwa, które zniosła Lowa. Rozumiał argumenty życzliwców o załzawionych oczach, że jeden człowiek nie powinien posiadać drugiego, ale owi życzliwcy nie rozumieli, że wszyscy zainteresowani czerpali z niewolnictwa korzyści. Gdyby niewolnictwa nie było, głupcy, lenie i biedacy i tak musieliby uprawiać ziemię i walczyć w wojnach
w zamian za jedzenie i dach nad głową. Ale ponieważ jest, wszystkim żyje się lepiej; niewolnicy byli świetnie odżywieni i mieszkali w lepszych warunkach, ponieważ człowiek chętniej troszczy się o to, co należy do niego, niż o to, co tylko wynajmuje (o czym łatwo się przekonać, patrząc na stan wypożyczanych w Rzymie rydwanów). Jeśli niewolnicy nie mieli nic do roboty lub gdy zachorowali, wciąż mogli liczyć na wikt i opierunek, którego odmawiano najmowanym robotnikom. Niewolnicy często byli traktowani jak członkowie rodziny – stanowili przecież część małego kręgu zaufania – a więc również oni korzystali na tym, gdy ich właściciele pięli się w górę. Najemnych robotników nikt nie darzył tak wielkim zaufaniem, by powierzać im sekrety lub zostawiać srebra w zasięgu ręki. Wniosek był prosty: niewolnictwo służyło wszystkim, i to na tym gruncie Ragnall rozpocznie budowę nowej Brytanii. Zauważył coś kątem oka. Czy to odblask metalu tam, na szczycie klifu?
– Wyjazd mi z tym skorpionem! – ryknął Mal. Te idiotki dopchnęły balistę na samą krawędź przepaści, bogowie raczą wiedzieć z jakiego powodu. – Przepraszam, przepraszam! – zmitygowały się Gale Cossach i Taddy Kaczucha, odpowiedzialne za obsługę skorpiona. Cofnęły machinę o pięć kroków. Głowa Taddy miała kształt, a jej włosy kolor orzecha leszczyny, nos był szeroki i płaski, z zadartym czubkiem. Malowi to nie przeszkadzało, grunt, że wiedziała, co robi. Obsługiwała balistę szybko i sprawnie, a rozkazy wykonywała bez szemrania. O takich dziewczynach mówiło się, że mają „oryginalną urodę”. Również pod względem figury różniła się od Nity; była smukła i wiotka tam, gdzie Nita była miękka i krągła, a jednak Malowi zapierało dech w piersi, gdy na nią patrzył, i była pierwszą kobietą, którą nieomal zaprosił na piwo, odkąd jego żona zginęła w bitwie. Nieomal. Musi minąć jeszcze trochę czasu. Za każdym razem, gdy przyszło mu na myśl, aby zaproponować coś Taddy, przed oczami stawała mu Nita z ręką na biodrze i groziła palcem. Natomiast partnerka Taddy, Gale Cossach, nawalała raz po raz. Była potężną kobietą o topornej, gładkiej twarzy, z której biła pewność siebie. Jej aparycja kontrastowała z wrodzonym antytalentem do żołnierskiego rzemiosła. Mal nie wiedział, czy ma słabą pamięć do rozkazów, czy przestało jej się podobać to, co robi, czy może zwyczajnie jest idiotką. Jej skorpion zawsze utykał w rozmiękłym podłożu i w bramach. Już dwa razy wystrzeliła nieopatrznie z balisty, nieomal kogoś zabijając. Mal żywił nadzieję wbrew nadziei, że z czasem Gale się poprawi, choć z doświadczenia zdobytego przy budowie wozów wiedział, że ludzie się nie zmieniają. Tym niegodnym zaufania można było ufać tylko w jednej kwestii: że nie staną się ludźmi godnymi zaufania. – To moja wina – potwierdziła jego przypuszczenia Gale. – Myślałam, że uzyskamy lepszy kąt znad samej krawędzi. – I masz rację – powiedział Mal – kąt byłby korzystniejszy, ale niech skorpion zostanie, jak jest, dopóki okręty nie znajdą się pod nami. Czy to jasne? Jak nas zobaczą, w życiu nie zbliżą się na odległość strzału. – Masz rację, przepraszam. – Mówiłam jej – rzuciła Taddy, niosąc znad przepaści przerośniętą strzałę. – A ona na to, że... Potknęła się i zatoczyła naprzód, zaczepiła stopą o łydkę i upadła. Metalowy grot olbrzymiej strzały zahaczył o mechanizm spustowy balisty. Nałożona na cięciwę strzała wystrzeliła w niebo ponad krawędzią klifu i pomknęła w stronę rzymskiej floty. Mal patrzył, jak unosi się i opada zgrabnym łukiem, a zawartość jego żołądka wykonała podobny manewr.
– Patrzcie! – zawołał Ragnall. Wszyscy spojrzeli. Wielka strzała wzleciała ze szczytu skały i skierowała się w ich stronę, po czym plasnęła w wodę kilkaset kroków od dziobu pierwszego okrętu. Ragnall zobaczył, że Cezar mówi coś prędko do kapitana, a ten daje rozkaz zmiany kursu. Jednostka obróciła się na północ, ustawiając się równolegle do ściany klifu, w dalszym ciągu dobre pół mili w morzu. Reszta okrętów poszła w jego ślady.
Znalazła Małego Duga bawiącego się na dywanie naprzeciwko siedzącej ze skrzyżowanymi nogami Keelin Orton. Dziecko machało w powietrzu trzynogim i jednookim drewnianym psem, bijąc drugą o ziemię, śmiejąc się chrapliwie do swojej mamki. Ta śpiewała mu piosenkę o pajączku. Miała melodyjny, dźwięczny głos. Małemu najwyraźniej bardzo się podobało. Kiedy Mały Dug spostrzegł matkę, wydał z siebie radosny kwikowrzask i zaczął podskakiwać na tłuściutkiej pupci, wymachując rączkami i rechocząc jak oszalały. Lowę ucieszyło, że ją rozpoznał. Gdy rozmyślała o tym, jak wielka i okrągła jest jego głowa i czy to znaczy, że będzie mądrzejszy, chłopczykowi udało się jakoś uderzyć w nią psem. Przestał śmiać się i podskakiwać, skupił wzrok na zabawce w ręku i wydał z siebie mrukliwy jęk, który szybko przerodził się w zaskakująco głośny płacz. Czy żyło gdzieś w leśnych ostępach lub na rozległych równinach, zastanawiała się Lowa, stworzenie bodaj w połowie tak głośne jak ludzkie niemowlę? Z każdym kolejnym poziomem głośności skóra Małego Duga zmieniała kolor z różowego na czerwony. – Wasza Wysokość, twój syn! – powiedziała Keelin w słodkim momencie ciszy, podczas gdy dziecko wypełniało płuca powietrzem, by zaraz zaatakować ich uszy kolejnym ogłuszającym wrzaskiem. Podniosła Duga i wręczyła matce. Lowa przycisnęła go do piersi. Zamiast wrzasnąć, wcisnął twarz w jej ramię, usmarowując bawełnianą koszulę śliną i śluzem. Jeśli którakolwiek królowa w historii Brytanii stawiała czoła inwazji ufajdana dziecięcymi glutami, przeszło Lowie przez myśl, bardowie nie pisnęli o tym ani słowem. – Jesteście gotowi do drogi? – zapytała. – Gdy tylko dasz znać, uciekamy stąd co koń wyskoczy z parą wierzchowców na zmianę. Ale ucieczka nie będzie konieczna, Lowo. Zadacie bobu tym draniom. Gdy już będzie po wszystkim, te parszywe gnojki będą pływać w morzu twarzą do dołu jak gówno w przerębli, zobaczysz. – Lepiej leć sprawdzić konie i dokończyć przygotowania czy co tam masz do roboty. Posiedzę z nim chwilę. – Dobra! Lubi się bawić tym psem. Robak dał mu go dziś rano – rzuciła Keelin na odchodnym, hipnotyzująco kołysząc biodrami. Lowa siadła na dywanie i umieściła Duga przed sobą. Wzięła do ręki trzynogiego psa. Była pewna, że gdzieś go już widziała. Dug zachichotał, wyciągając po niego rękę. Podetknęła mu psa pod nos, a niemowlę zamknęło na nim rączki, i wtedy sobie przypomniała. Taką samą zabawkę widziała na półce w chacie, w której myła się i przebierała tego dnia, gdy zmasakrowali plemię bartończyków, zanim poszła na biesiadę, gdzie Zadar zabił jej siostrę i przyjaciółki. To była ta sama zabawka. Pamiętała, że strzeliła do niej z procy i spudłowała. Jak, na Danu, znalazła się w rękach jej dziecka? Nie wierzyła w żadne omeny, ale wierzyła, że świat byłby jeszcze dziwniejszy, gdyby nie zdarzył się czasem jakiś niewytłumaczalny zbieg okoliczności... Mimo to czuła podskórnie, że ten konkretny niewytłumaczalny zbieg okoliczności to omen, i to niedobry. A może dobry? Omeny to śliska sprawa, oto, dlaczego nie warto zwracać na nie uwagi. Pobawiła się trochę z Małym Dugiem, ale wkrótce zaczął pojękiwać, a niezawodna metoda Lowy na jego humory – odwracanie wzroku, a potem patrzenie na niego znienacka – która dotąd zmieniała go w śmiejącą się różową kulkę, po raz pierwszy zawiodła. Próbowała go przytulać, ale wiercił jej się w rękach i odpychał, jakby była pokryta trucizną. Potrząsnęła mu psem pod nosem, a on pacnął go ręką i zawył przeciągle. – Kiepska jestem w te klocki – bąknęła pod nosem i już miała zawołać Keelin, gdy usłyszała krzyk. – Rzymianie zmienili kurs, płyną na północ! – A niech ich cholera... – powiedziała, wstając z chłopcem na rękach. Dug przestał płakać i wetknął jej palec w nozdrze. Wyjęła go delikatnie. Gdy dostrzegła na ścieżce biegnącą ku niej Keelin, krzykacz powtórzył wiadomość. Lowa ucałowała synka w czubek głowy, przekazała go opiekunce, wskoczyła na konia i pogalopowała na wybrzeże, słysząc cichnący płacz Małego Duga.
3 ROZDZIAŁ
W
alfdan potrząsnął głową. W co on pozwolił się wpakować tym razem? Nigdy nie przypisywał sobie żadnych magicznych zdolności – jego druidyczna wiedza ograniczała się do opatrywania ran i leczenia chorób, nakładania szwów, unieruchamiania złamanych kończyn i warzenia ziołowych naparów – a jednak czuł złowrogą moc emanującą z okrętów, tak jak czuje się smród rozkładającego się trupa, moc przyprawiającą o mdłości i budzącą obawy. Mimo to utrzymał kurs. A dlaczego? Ponieważ Robak mu kazał, a z jakiegoś nieznanego powodu wykonywanie rozkazów nowego, dziwacznego przyjaciela zza morza było wszystkim, co obecnie robił. Brytyjski druid klęczał przy maszcie z zamkniętymi oczami, ściskając rękami obydwie burty małej łódki. Nie ruszał się, węszył tylko w powietrzu jak pies. Okręt był coraz bliżej. Walfdan widział już ponad burtą olbrzymie głowy w żelaznych hełmach i te mniejsze w skórzanych maskach. Legioniści świdrowali ich wzrokiem. Czuł się jak ryba płynąca prosto w ławicę rekinów. Trzymał ster, jak mu Robak kazał. Fale omywały kadłub, żagiel falował poruszany lekką bryzą. Bryt tkwił w bezruchu, jakby zrósł się z łodzią. Czy on w ogóle zdawał sobie sprawę, jak blisko rzymskiego okrętu się znaleźli? Dzieliło ich od niego najwyżej pięćdziesiąt kroków. Jedynym Rzymianinem bez hełmu był ten mały, łysiejący facet, który szczerzył się do nich jak wygłodniałe zwierzę. To jakieś szaleństwo. Płynęli na spotkanie śmierci. – Robak? – mruknął. Brytyjski druid uniósł palec, nakazując milczenie. Walfdan raz jeszcze potrząsnął głową, ale ugryzł się w język.
Felix uśmiechnął się na widok płynącej im na spotkanie łódki. Dostrzegł na jej pokładzie tylko dwóch starców. Myślał, że to druidzi, którzy próbują wyłudzić nieco złota w zamian za pobłogosławienie okrętu. Ale nie wołali do nich, płynęli tylko na zderzenie, nawet dostrzegłszy Żółwie i Zające. Dlaczego? Czy mieli aż tak słaby wzrok i nie widzieli, że pokład roi się od potworów? Felix nie zauważył, by łódź nabierała wody, nie dostrzegł też żadnego innego grożącego im niebezpieczeństwa, a więc to nie desperacja zagnała ich na ten kurs. A może to po prostu para szaleńców, dwaj pomyleni staruszkowie, którzy płyną do nich, by powiedzieć „cześć”? Bez różnicy. Felix miał wobec nich własne plany, niezależnie od ich intencji. Podróż jak dotąd była diablo nudna. Odrobina tortur pomoże mu się rozbudzić. Widział ich teraz wyraźnie. Starzec na dziobie musiał umierać z zimna – miał na sobie tylko skórzany łachman i absurdalną liczbę naszyjników i innych ozdób. Sternik wydawał się jeszcze starszy z tą jego siwą brodą i długimi włosami. Patrzył na Felixa, widocznie przerażony. Ten pierwszy miał zamknięte oczy. Zupełnie jakby... – Sternik, lewo na burt! – zawołał Felix. Ten facet był kurewsko dziwny, nagle Felix poczuł nieodpartą potrzebę znalezienia się jak najdalej od niego. Ich mała łódka rozwijała większą prędkość niż obładowany legionistami transportowiec; nie daliby rady ich wyprzedzić, ale jednak... Łup! Felix zachwiał się i złapał burty, żeby nie stracić równowagi. Uderzyli o coś w wodzie. Łup! Drugie uderzenie doszło spod pokładu dokładnie pod nim. W nic nie uderzyli, coś uderzyło w nich! Wyjrzał za burtę i dostrzegł pod wodą wielki, ciemny, niknący w głębinach kształt. Wieloryb? ŁUP! Trzecie, mocniejsze uderzenie pociągnęło za sobą trzask drewna. Zrobiło dziurę w kadłubie. Byli całe mile od brzegu, a mieli dziurę w kadłubie. – Kelter! – zawołał. – Zejdź pod pokład, znajdź dziurę i zatkaj ją... ŁUP! TRZASK! Znowu? Felix uderzył się rękami po bokach w bezsilnej frustracji. Spróbował dojrzeć wśród fal małą żaglówkę, ale jej nie wypatrzył. Pod samą powierzchnią wody wypatrzył za to wieloryba, który płynął prosto na okręt. ŁUP! TRZASK!
– Ostro na sterburtę i z powrotem tam, skąd przypłynęliśmy, a zaraz potem kurs na Brytanię – polecił Robak, nim padł na plecy i legł nieruchomo na pokładzie. Walfdan pociągnął rumpel do siebie, a łódka zrobiła ostry zwrot, bom przeleciał na drugą burtę nad głową rozłożonego na deskach druida. Żagiel wypełnił się wiatrem i ruszyli raźno naprzód. – Robak? – powiedział Walfdan. – Robak! Trącił kompana nogą, ale ten nie reagował. Zaraz zobaczy, co z nim. Nie chciał puszczać steru przy tak mocnym i kapryśnym wietrze, nie chciał też zatrzymywać łódki, nim nie odpłyną jak najdalej od okrętu potwornych legionistów. A skoro o nich mowa... Obejrzał się za siebie. Okręt był tam, gdzie go zostawili. Żagiel łopotał na wietrze. Czy mu się zdawało, czy jednostka się przechylała? Już miał wrócić do sterowania, gdy kolosalny wieloryb – bez wątpienia największy, jakiego Walfdan kiedykolwiek widział – niemal w całości wyłonił się z wody, po czym z powrotem zanurzył pod powierzchnią, wzbudzając potężną falę, która przetoczyła się przez pokład.
Lowa dopędziła rydwany na drodze w tym samym momencie, w którym dopadł ich Mal, galopując z klifu. Za jego plecami podskakiwały na wybojach skorpiony wraz z załogami. – Ile okrętów zatopiliście? – chciała wiedzieć Lowa. Mal pokręcił głową ze zbolałym wyrazem twarzy. – Nie obwiniaj się – rzekła mu Lowa. – To przecież nie twoja wina, że nie wylądowali pod klifami. – A właśnie, że moja. – Jak to...?
– Nie jego, tylko moja – odezwała się żwawa młoda kobieta, podbiegając sprężyście do niego. Nazywała się Taddy Jakaśtam, jeśli Lowa dobrze pamiętała. – Potknęłam się i przypadkiem wystrzeliłam ze skorpiona. Przepraszam. Lowie stanął przed oczami rzymski żołnierz, który trzyma Małego Duga za nogę i unosi miecz, a potem... Wściekłość zagotowała jej trzewia i podeszła gardłem pod same oczy, jej świat pociemniał i zawęził się wyłącznie do głupiej i brzydkiej Taddy, skretyniałej idiotki, która potyka się o własne nogi, a potem gapi się na nią, debilnie uśmiechnięta. Lowa wtłoczyła jej pięść w szczękę, potem drugą w żebra. Mal sięgnął do niej, ale Lowa posłała go na plecy kopniakiem w brzuch. Ta, która wystrzeliła ze skorpiona, wciąż stała na nogach, więc Lowa ponownie zdzieliła ją w twarz. Wtedy padła. Królowa dobyła miecza. Taddy zwijała się na ziemi, jęcząc i krwawiąc. Gdy dostrzegła obnażony miecz, obróciła się na brzuch i próbowała się czołgać. Lowa wskoczyła jej na plecy, wytrącając spod niej łokcie, złapała za włosy, by odchylić głowę, i przyłożyła ostrze do gardła. – Lowa! – usłyszała czyjś głos. To Mal. – Lowa! Odwróciła się, aby poradzić mu, by spierdalał, chyba że sam chce umrzeć zaraz po niej. Mal trzymał się obiema rękami za brzuch. Tam, gdzie go kopnęła. Kopnęła swojego przyjaciela. Poczuła, jakby ktoś ściągał jej woal z twarzy. Odjęła miecz od gardła Taddy i puściła jej włosy. Wstała. Wszyscy gapili się na nią: Mal, załogi skorpionów i pół setki rydwanników. Jedyną osobą niewpatrzoną w Lowę była Taddy Kaczucha, która leżała w pyle twarzą do ziemi, wstrząsana szlochem. Kurwa w pizdę mać, pomyślała królowa. – Wybacz – mruknęła. – Chyba... mogłam przesadzić. Ale zrozumcie, wszyscy jak tu stoicie, że to nie jest jakieś tam plemię, które wpadło na wasze ziemie, żeby podkradać wam owce. To Rzymianie, którzy chcą was zniszczyć. Żołnierze na tych statkach chcą nas zabić i zniewolić nasze dzieci, robili to już i są w tym piekielnie dobrzy. W dwa lata podbili całą Galię, choć wróg miał nad nimi stukrotną przewagę. Łupili miasta, masakrowali plemię za plemieniem, gwałcili rzesze kobiet, mężczyzn i dzieci. I chcą zrobić to samo z nami. Jeśli im na to pozwolimy, nasze dzieci, ich dzieci, a potem ich dzieci, i tak w kółko, będą żyć pod rzymskim butem. Będą kopać rowy i w nich umierać, skończą jako galernicy, będą zabijać i konać na arenach albo – jeśli będą pięknymi dziewczętami i chłopcami – będą ruchani na wszystkie możliwe sposoby, aż pękną wpół i też umrą, a wszystko to dla przyjemności Rzymian. Widzę, że niektórzy z was się odwracają. Może to dla was szok, ale wcale nie przesadzam. Jeśli już, to oszczędzam wam szczegółów. Ci ludzie to najwredniejsza banda skurwieli, jaka kiedykolwiek chodziła po ziemi, i najlepsi wojownicy. A teraz powiedzcie mi: czy chcecie, żeby Rzymianie zabili was i zabrali wam wasze dzieci? – Nie! – krzyknęło kilkoro gapiów, unosząc miecze. – Czy będziemy z nimi walczyć i pokonamy ich, a potem wyślemy z powrotem za morze, by mogli połatać rannych i przestrzec resztę świata, by lepiej nie przejebała sobie u Brytów? – Tak! – zawołali wszyscy. – Dobrze. Ale wiedzcie, że nie będzie to łatwa walka. Jest to walka, do której trzeba i warto przystąpić. Nie możemy się z niej wycofać. Lecz wielu z nas zginie. Nie lękajcie się, możemy wygrać! Ale nie wtedy, jeśli damy dupy i wystrzelimy za wcześnie ze skorpiona. Więc niech wszyscy uważają na to, co robią, i zwracają uwagę na szczegóły. Wtedy zwyciężymy! Rozległy się entuzjastyczne okrzyki, a Lowa pojęła, że koniec jej mowy zabarwiły ciemniejsze tony niż jej początek. „Zwracają uwagę na szczegóły”? Co to miało być? Jeśli jakiś bard przeżyje, żeby opowiedzieć tę historię, ten fragment pominie milczeniem. Ale przynajmniej nikt nie gapił się już na nią z przerażeniem w oczach; jej ludzie klepali się po ramionach, wyglądali na zainspirowanych i podekscytowanych, jakoś udało się jej więc wyjść obronną ręką. Pomogła Taddy wstać. Kobieta przyłożyła rękę do krwawiących ust, obejrzała ją, a potem się uśmiechnęła. – Zasłużyłam na to, królowo, tak bardzo mi przykro. Czy jest coś, co mogłabym... Ręka Lowy spoczęła na jej ramieniu. – Nie popełnij drugi raz podobnego błędu i walcz dobrze, kiedy przyjdzie czas. Taddy skinęła. Lowa obróciła się do Mala i otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale nie mogła znaleźć słów. – Nawet mnie nie przepraszaj – wyręczył ją Mal. – Tylko przypomnij mi, żebym nigdy nie zachodził cię od tyłu bez ostrzeżenia. Czy to królowa Lowa, czy koń, należy uważać. – Dzięki. Chyba czas na trąby. Mal potwierdził skinieniem, odszedł parę kroków i krzyknął przez ściśnięte ręce: – Trąby, na mój rozkaz! Okrzyk rozszedł się echem wokoło. Wszyscy wyjęli krótkie brązowe rogi różnej wielkości, każdy z drewnianą klekotką
przy ustniku, które produkowano na potęgę pod okiem Elann Nancarrow. Mal wręczył jedną Lowie. Uniosła ją do ust i dmuchnęła. Dziesięć tysięcy Brytów zebranych wokół niej na pastwisku zrobiło to samo. Jazgot był zatrważający – nie tak przenikliwy jak ryk Małego Duga, ale za to o wiele głośniejszy. Był to najdonioślejszy odgłos, jaki kiedykolwiek słyszała, drżała od niego ziemia i przejmował do głębi. Odkryła, że może dmuchać tylko przez kilka uderzeń serca, nim wibracje sprawią, że łaskotanie w ustach stanie się nie do zniesienia; otarła wargi i dmuchnęła raz jeszcze. Wszędzie wokół ludzie robili to samo, a więc okropne trąbienie raz cichło, raz narastało, a olbrzymie fale dźwięku przetaczały się lądem po samo morze.
Muzyka. A więc pierwszą bronią, jaką wypróbowali przeciw Rzymianom, była muzyka – i to w dodatku gówniana. Yilgarn Craton z Haxam mógłby im pokazać, jak wydobyć z rogu donioślejszy ton – oni wszyscy dmuchali jak popadło i zrobił się z tego jeden wielki hałaśliwy bałagan – ale nikt o to Yilgarna nie prosił. Piękna, wspaniała Jocanta Złotowłosa miała rację: maiduńczycy pod władzą królowej Lowy byli ignorantami, aroganckimi dziećmi – dokładnie jak ich królowa. Walczyć z Rzymianami muzyką! Maidun było zgubione. Ale Yilgarn nie pozwoli jej przywieść do zguby haxamczyków. Będzie siedział cicho, a kiedy nadejdzie odpowiedni moment, wkroczy do akcji wraz z resztą haxamskich wojowników. Wypełni rozkaz wielkiej Jocanty. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że walczy z Lową i pokonuje ją na oczach wszystkich, w tym i samej Jocanty. Ukarze ją za to, że ścięła naczelniczce włosy. Wcześniej go pokonała, nie mógł temu zaprzeczyć, ale tylko dlatego, że było ciemno, a ona oszukała go, chowając rękę za plecy. Następnym razem spuści jej takie manto, że do Beltane popamięta. Czyż jej ręce były choć w połowie tak silne, jak jego? Absolutnie nie. A kiedy już zrobi, co ma do zrobienia, Jocanta z pewnością ujrzy go w innym świetle pochodni. Wreszcie zauważy, jaki jest męski, a wtedy... Nie, nie, nie! Nie wolno mu tak myśleć. Była jego królową, a on jej wojownikiem. Szlachetnym i bohaterskim, musi więc zdusić te kosmate myśli. Jocanta nigdy jeszcze nie legła z mężczyzną, był tego pewien. Mieszkała co prawda ze starą kobietą i chłopcem, ale nie byli oni nikim więcej jak tylko towarzyszami – niezależnie od krążących po Haxam plotek. Może więc to właśnie Yilgarn jest mężczyzną, na którego czeka? Jeśli dobrze się tu sprawi i przyniesie chwałę plemieniu, z pewnością stanie się kimś więcej niż tylko przybocznym.
4 ROZDZIAŁ
C
o to jest, na trąbę Teutatesa? – pomyślał Ragnall. Wszyscy na pokładzie patrzyli po sobie nerwowo, a oczy niemal wychodziły im z orbit. Skąd ta niesamowita, pulsująca fala dźwięku? Słyszał już wcześniej trąby wojenne, ale takich jeszcze nigdy. Uszy wibrowały mu od odbijającego się echem jęku. Nie sposób oszacować, ile jest tych trąb, ale z pewnością tysiące. Jeśli Lowa ma – ile, dwadzieścia tysięcy trębaczy? – to ilu ma żołnierzy? Dwieście tysięcy? Czterysta? I skąd wzięła tych wszystkich wojowników? A może to nie Lowa... Sam nigdy nie był na południowym wschodzie Brytanii, ale od zawsze słyszał o zamieszkujących tę część wyspy słabych, pokojowo nastawionych plemionach, które trudnią się handlem, nie wojaczką. Owe plemiona nie zrobiły nic, by zakończyć tyranię Zadara, płaciły mu tylko haracz. Czyżby plotki mówiły nieprawdę? Pretorianie u wioseł z pewnością myśleli o tym samym. Kilku z nich rozglądało się z niepewnym wyrazem twarzy. Nawet ci, którzy zgrywali największych twardzieli, zwykle nadrabiając miną, i robili wrażenie, że prędzej obetną sobie rękę zardzewiałym mieczem, niż okażą słabość, wyglądali cokolwiek niewyraźnie. Widział, jak jeden unosi ręce do uszu, by uchronić słuch przed jazgotem, a potem, gdy pojął, jak żałośnie by to wyglądało, podrapał się obiema w głowę. Tylko Cezar pozostał niewzruszony. Stał na dziobie i spoglądał wyniośle naprzód, jakby ogłuszający tumult nie był niczym więcej jak ptasim śpiewem. Z czasem klif ustąpił miejsca ujściu rzeki. Trzy galery, łącznie z generalską, wpłynęły do szerokiego kanału na rekonesans, podczas gdy reszta jednostek stanęła na pełnym morzu. Głębokie błotnisko u brzegu roiło się od ptactwa, stroszącego piórka jak świeżo wybrani senatorowie i grzebiącego dziobami w szlamie jak starzy senatorowie. Ragnallowi spodobało się to zabawne porównanie. Północna część wybrzeża po
jego prawej była płaska i nijaka. Za błotami jest pewnie słone mokradło lub kolejne estuarium. Z kolei za błotniskiem na południu rozciągały się trawiaste równiny, a później lasy. Powietrze było przesycone słoną wonią gnijących latem wodorostów. Ragnall czuł, że z drzew obserwują go wścibskie oczy. Załoganci również, sądząc po ich minach. Nie było słychać nic poza skrzeczeniem ptaków, skrzypieniem wioseł i chlupotaniem wody uderzającej o kadłub. Rzeka zwęziła się. Jeśli popłyną dalej, wkrótce wystawią się na atak procarzy i łuczników, którzy mogą się kryć wśród drzew i chaszczy na południowym brzegu. Błoto po obu stronach koryta rzeki wydawało się zbyt głębokie na wyładunek, nie będą więc w stanie odpowiedzieć na atak w inny sposób, jak tylko kryjąc się za burtami i tarczami. Pretorianie wiosłowali równym rytmem. Rzeka robiła się coraz węższa. Ragnall miał wrażenie, że wszyscy bez wyjątku wstrzymali oddech, w każdej chwili spodziewając się gradu kamieni i strzał. Rozległ się świdrujący dźwięk kapitańskiego gwizdka. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Wiosła u jednej burty zaczęły przebierać naprzód, z drugiej wstecz – jednostka obróciła się dziobem do wylotu rzeki. Uff, pomyślał Ragnall. Nic tu po nich, w końcu to sobie uświadomili.
– Na cycki Danu – zaklęła Lowa. Rzymska galera utrzymywała się poza zasięgiem strzał – ale nie jej strzał, ma się rozumieć. Łatwo było odróżnić Cezara od reszty. Nawet z sześciuset kroków nie sposób było nie dostrzec, że niewielka czerwono-złota figura na dziobie to dowódca. Lowa napięła łuk i wyszła spomiędzy drzew. Wycelowała i strzeliła. Cezar schylił się w ostatnim momencie. Mężczyzna stojący za nim wyrzucił ręce w powietrze i wpadł z pluskiem do brązowej wody. Rozległ się krzyk i Rzymianie pochowali się, kto gdzie mógł. – Na jaja Belenosa – zaklęła pod nosem. Zbyt wiele oczekiwała od losu, licząc na to, że Rzymianie utkną w błocie w zasięgu strzał jej konnicy. Szkoda, że spudłowała, druga taka okazja już się nie nadarzy. Łucznicy wokoło szeptali jakieś bzdury o tym, że bogowie opowiedzieli się po stronie Cezara. Zmarszczyła się na te słowa, a potem dała znak, by ruszyli za nią, i pobiegła między drzewami do miejsca, gdzie zostawili konie. Wieczór zastał Lowę, Chamancę, Atlasa, Mala i Adlerę wśród kęp nadmorskiego janowca, skąd mieli dobry widok na dziewięćdziesiąt zakotwiczonych w znacznej odległości od brzegu rzymskich okrętów. Nie mógł ich tam dosięgnąć nawet łuk Lowy. Za plecami trojga Wojowników czekała Dwusetka wraz z kawalerią, reszta armii zaś rozbiła obóz wokół wioski o nazwie Taloon, kilkaset kroków dalej. Było to dogodne miejsce do przycumowania – kamienisty cypel porośnięty gdzieniegdzie kępkami trawy, dostatecznie szeroki, by pomieścić duży obóz, z jednej strony osłonięty mokradłem, z drugiej błotnistym estuarium – ale niezbyt dobre na bazę wypadową, gdyż jedyna droga do reszty Brytanii prowadziła przez rzekę lub przez bagniska. Gdyby chcieli tu przybić, Lowa pozwoliłaby im na to. A potem dopilnowałaby, aby nigdzie się stąd nie ruszyli. – Czemu nie schodzą na ląd? – niecierpliwiła się Chamanca. – Pić mi się chce. – Ponieważ czekają, aż demony odwalą za nich brudną robotę – odpowiedział Robak, podjeżdżając do nich z Walfdanem i Wiosną. Dziewczyna zeskoczyła z konia i pomogła zejść Robakowi. Druid był blady jak wapienna skała i wyglądał, jakby miał zaraz umrzeć, ale zdołał podejść do Lowy o własnych siłach. – Witamy z powrotem – powiedziała królowa. – Jakie wieści? Skinęła Wiośnie na przywitanie, a ta odwzajemniła skinienie. Widziały się pierwszy raz od Wiosennego Przypływu. Dziewczyna nosiła krótkie skórzane spodnie i łuczniczy bezrękawnik, a na zawieszonym na nadgarstku pasku kołysał się młot Duga. Łuk zostawiła w kołczanie u boku konia. Wyrosła przez ten rok. Była już trochę wyższa od Lowy, a jej biodra kołysały się, gdy chodziła. – Okręt demonów zawrócił do Galii – zaraportował Walfdan. – Robak poważnie go uszkodził i gdy odpływaliśmy, jednostka nabierała wody, ale trzymała się jeszcze na powierzchni. – A więc ponownie wyruszą do Brytanii, gdy tylko znajdą sprawny okręt? – upewnił się Atlas. Walfdan przeniósł wzrok na Robaka, który pokiwał nieznacznie głową.
– Nie wydaje nam się – rzekł Gal. – Cezar wyprawił do Brytanii wszystkie łodzie, jakimi dysponował. Jesteśmy w połowie drogi pomiędzy umiarkowaną a całkowitą pewnością, że w północno-zachodniej Galii nie został już żaden okręt zdolny przetransportować do Brytanii nawet jednego Żelaznego, a co dopiero cały oddział. – W jaki sposób Robak uszkodził ich okręt? – zaciekawiła się Lowa. – Nieważne – odparł druid słabym szeptem. – Walfdan ma ci coś do powiedzenia o demonach. – Zgadza się – potwierdził Walfdan. – Zadam wam pytanie: jak szybko waszym zdaniem potrafię biegać? Załóżmy, Lowo, że musiałabyś mnie złapać, a wystartowalibyśmy z tych miejsc, gdzie oboje teraz stoimy. Jak myślisz, dokąd bym dobiegł, nim... – Może zwięźlej? – Lowa nie była w nastroju na opowieści. – Oczywiście. Jestem całkiem pewien, że demony czerpią moc z zabijanych ludzi. Nie wiem, na ile im starczy zastrzyk energii z jednego zabitego, ale Robak zgadza się ze mną co do tego, że nie na długo i że im więcej zabiją ludzi, tym więcej zgromadzą energii. Obecna tutaj Wiosna twierdzi, że po zamordowaniu kilku nieszczęśników Skórzniak zdołał złapać wystrzeloną z łuku strzałę, ale nim zdążyli się pożywić, zdołała ustrzelić trzech. Wiosna potwierdziła skinieniem. Lowa także. To użyteczne informacje, ale stanowiły one jedynie potwierdzenie tego, czego już się domyślali. Zdawała sobie sprawę, że Drustan i Felix byli w stanie pobierać energię poprzez zabijanie, a Robak powiedział jej, że również to potrafi, choć nigdy tego nie zrobił. Oto, dlaczego Lowa trzymała dla Robaka dwunastu zakutych w kajdany mężczyzn i dwie kobiety – dziesięciu gwałcicieli i czworo morderców: aby mógł, gdy wszystko inne zawiedzie, zaczerpnąć z nich mocy do walki. Druid nie wyraził jak dotąd zgody, a i samej Lowie nigdy nie podobał się ten pomysł, ale już lepsze to niż przyglądanie się, jak horda diabłów rozrywa na strzępy jej ludzi. – Nie możemy wykluczyć – powiedziała – że jednak udało im się znaleźć inny statek albo że połatali ten zniszczony przez Robaka i już są w drodze. – Jest to możliwe, choć, jak już powiedziałem, mało prawdopodobne – odparł Walfdan. – A nawet jeśli, twoi krzykacze dostrzegą okręt zawczasu. – Będę trzymać więźniów pod ręką, tak na wszelki wypadek. – Jakich więźniów? – zapytała Wiosna. Jedną rękę wsparła na biodrze, a wyraz jej twarzy przypominał Lowie ją samą w tym wieku: zdumioną, jak dorośli źle rządzą światem, i przekonaną, że sama poradziłaby sobie o niebo lepiej. – Więźniów, z których skorzysta Robak, jeśli demony jednak wylądują. – Skorzysta? – Tak jak ty skorzystałaś z Duga. – Zabijesz naszych w walce z Rzymianami? – Zabiję morderców i gwałcicieli, ażeby uratować tysiące, którzy nimi nie są, owszem, tak. – Łapię. – Wiosna zrobiła krok w jej stronę. – Lubisz szastać ludzkim życiem, co? Lowa cofnęła się w myślach o rok. Widziała frunącą w niebo strzałę i padającego na ziemię Duga. Raz jeszcze odczuła, jak to jest, gdy nagle i niespodziewanie ginie ukochany mężczyzna, ojciec jej nienarodzonego dziecka. A przed nią stoi dziewczyna, która go zamordowała; już nie dziewczyna, a kobieta. Kobieta, która zabiła jej ukochanego i która ma tupet oskarżać ją, że to jej, Lowy, wina. Wyciągnęła miecz z pochwy na szerokość dłoni, i zrobiła krok w stronę Wiosny. Dziewczyna ani drgnęła. Stała niewzruszenie z wysuniętym wyzywająco podbródkiem i wzrokiem utkwionym w jej oczach. – Wiosno, odejdź stąd, ale natychmiast – rzekł Robak, unosząc dłoń. – Ani mi się śni – odpyskowała Wiosna, poprawiając uścisk na trzonku młota Duga. – Jeśli ta kobieta szuka zwady, łatwo może ją znaleźć... – Nie, nie, pójdziesz sobie, i to zaraz – rzekł Robak. – Ach tak? – odparła Wiosna ze zmieszanym wyrazem twarzy, opuszczając broń. – Masz rację, pójdę. Mam tyle do zrobienia. Gdzie mój koń? Lowa poczuła, że uchodzi z niej cała wściekłość. Dziewczyna wspięła się na wierzchowca i oddaliła truchtem. Lowa uniosła pytająco brew, zerkając na Robaka. Zbył ją wzruszeniem ramion.
5 ROZDZIAŁ
W
iosna stała na wzgórzu, skąd rozpościerał się widok na wioskę Taloon. Obok Świnio baraszkował w krzewach leszczyny, a Sadi szczekał na niego. Poniżej większość armii Lowy zajmowała się gotowaniem strawy, ostrzeniem broni, musztrą oraz milionem innych rzeczy, które przygotują ich lepiej do bitwy. Nic z tego, co widziała, nie trafiało do jej świadomości. Stała ze zmrużonymi, niewidzącymi oczami, tocząc sama ze sobą spór, czy dołączyć do nich, czy nie. Myślała, żeby wrócić z psami na farmę i przekonać się, jak da sobie radę armia bez wsparcia jej strzał. Idioci, kłębiło jej się w głowie, a Lowa jest największą idiotką ze wszystkich, skoro chce zabijać Brytów, by powstrzymać demony. Wiosna dokonała tego, nikogo nie zabijając. – Ona nie chce nikogo zabijać, ty kapuściany głąbie – skarcił ją Dug, podchodząc. Gdy zaczął mówić, w dole rozjazgotały się trąby. Wciąż dęli w nie od czasu do czasu, by Rzymianie pomyśleli, że jest ich więcej niż w rzeczywistości, i zrezygnowali z ataku. Mimo to zupełnie dobrze słyszała jego słowa. – Musi to zrobić, żeby was ocalić. Jak wszystko. Niczego tak nie pragnie, jak być ze swoim synem... i tobą, bo ciebie też kocha, tak jak umie. Mimo to poświęciła swoje życie, byś ty, a także wszystkie inne niewdzięczne gówniary w Brytanii nie zginęły z ręki Rzymian. I wcale mnie nie zabiła. Sam zszedłem ze wzgórza, a z łuku strzeliłaś ty. Jedyną osobą poza nami, która wiedziała, co się stanie, był Robak. Ale on też jest niewinny. Nikt nie jest temu winny, a już na pewno nie Lowa. – Lowa jest chujem. – Wcale nie jest. Dowodzi strzępami armii, która ma stawić czoła najsilniejszemu wojsku na świecie, a ty dąsasz się, bo nie przyjechała złożyć ci wizyty, kiedy każde uderzenie serca włożyła w sklecenie jej do kupy. Wiesz przecież, że chciała się z tobą zobaczyć. Chciała też spędzić więcej czasu ze swoim dzieckiem, ale tak się składa, że jest jedyną osobą, która stoi
pomiędzy Rzymem a Brytanią. I doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jeśli więc ma nawet niewielką szansę na ocalenie ciebie i innych niewdzięcznych borsuczych bobków, na tym właśnie skupi wszystkie, absolutnie wszystkie swoje wysiłki. A ty myślisz tylko o sobie, roisz sobie jakieś bzdury, i wbrew zdrowemu rozsądkowi nienawidzisz jedynej żyjącej osoby, która cię kocha. Przemyśl to sobie na spokojnie, a potem powiedz mi, która z was jest chujem. – Oj, weź spierdalaj – zeźliła się Wiosna. W jego brązowych oczach dostrzegła rozczarowanie. Zniknął. – Wróć! Nie chciałam tego powiedzieć! Wróć!!! Ale Dug nie wrócił, a ona została sama. Siadła na ziemi i objęła kolana ramionami. Psy przybiegły do niej i zaczęły trącać wilgotnymi nosami. Dziwnie pachniały – właściwie cuchnęły czymś ohydnym – ale Wiosna była zbyt smutna, by zastanawiać się, co też znalazły w krzakach. Pokaże im wszystkim, postanowiła. Tylko w jaki sposób...? No cóż, to proste. Powstrzyma inwazję. I nawet wiedziała jak. Ale tym razem nie będzie musiała zabijać tysięcy ludzi, a tylko jednego człowieka. – Ani mi się waż – rozległ się głos Duga. Przyjaciel znów unosił się nad nią z rękami wspartymi na biodrach. – Nie bądź głupia. Za nic w świecie ci się nie uda, zginiesz. Lepiej posłuchaj Lowy i... Wiosna zacisnęła powieki. A gdy je rozwarła, nie było go. Wstała i poszukała wzrokiem swojego konia.
Odgłos trąb ustał, gdy Lowa, Atlas i Chamanca zajechali do wioski. Mal, Adlera i Robak czekali na nich przy stojącej na środku placu rzeźbie bogini koni, Epony, wielkiej jak trzech rosłych mężów. Lowa ucieszyła się, widząc, że Robak powrócił do świata żywych. – Dobra – powiedziała, zsuwając się z konia. – Powiem wam, co zrobimy teraz... – Lowo, zanim zaczniesz – przerwał Robak – ten stary wyga chciałby zamienić z tobą słówko. Bransolety na ręce druida brzęknęły, gdy wskazał starca ręką. Wiekowy, schorowany mężczyzna podpełzł w jej stronę i uniósł głowę z widocznym wysiłkiem. Z pomarszczonej twarzy o haczykowatym nosie wyglądało na nią dwoje iskrzących inteligencją oczu. Lowa dopiero teraz zauważyła za jego plecami gromadę wieśniaków z odmalowaną na twarzach strachliwą butą oraz uczepione rodziców dzieci o oczach wielkich jak księżyc w pełni. Rozpoznała starca; spotkała go zeszłej zimy, gdy rekrutowała żołnierzy w wioskach. Był wodzem plemienia Taloonów i starym, zgryźliwym tetrykiem. Nie chciał dać jej żołnierzy, a już za nic nie chciał pozwolić Lowie na okopanie się w jego wiosce, na wypadek gdyby Rzymianie zeszli na ląd gdzieś w pobliżu. Z wyraźną niechęcią, ale zgodził się spełnić jej prośbę dopiero wtedy, gdy przypomniała mu, że przybyła do niego z dwoma setkami uzbrojonych po zęby Wojowników, którym bardzo zależy, żeby Lowa miała wszystko, czegokolwiek sobie zażyczy. Nazywał się... – Hardward – przypomniała sobie. – Czego chcesz? Najchętniej by go odprawiła, miała przecież inwazję do odparcia, ale jej armia stacjonowała w jego wiosce. Hardward odkaszlnął, nim zaczął mówić, a ona potoczyła wzrokiem wokoło. Była tak zaaferowana rozkazami, że nie zauważyła dwóch zniszczonych spichrzów, siniaków na twarzach niektórych tubylców i zwalistego piechocińca o skwaszonej twarzy i skrępowanych nadgarstkach. Aha, zrozumiała. – Twój żołnierz – zaczął wódz, wskazując więźnia – zabił jednego z naszych i ciężko pobił jego żonę i synów... bardzo młodych synów, którzy próbowali ratować ojca. Jeden z nich może nie dożyć jutra. A potem ranił jeszcze kilku ludzi, którzy próbowali bronić dzieci. Kurwa, pomyślała Lowa. – Smucą mnie twoje słowa. – Inni maiduńczycy zabrali nam ziarno i trzodę. Zabili trzy psy, które pilnowały obejścia, i zniknęły nam cztery koty. Podejrzewamy, że je zjedzono. Zgodziłem się, przymuszony, żywić twoich żołnierzy i wyraziłem zgodę na uczynienie z Taloon bazy wypadowej – ale nie zgodziłbym się, gdyby nie twoja zawoalowana groźba. Pokonałaś Zadara i wszyscy mówili, że jego miejsce na tronie zajęła dobra i mądra królowa. Ale teraz już wiemy, żeś wcale od Zadara nie lepsza. Lowa westchnęła. Stała obok rzeźby bogini Epony. Nazwała tak swoją klacz, gdy była w armii Zadara i gdy łupiła osady, szyjąc z łuku do ludzi takich jak Hardward i rolnicy, którzy kryli się za jego plecami. Wykonywała wtedy rozkazy. Było to
dawno temu, w odległej przeszłości, od której się oddzieliła. Jako władczyni w niczym nie przypominała Zadara. – Bardzo nad tym ubolewam. Choć wiem, że niewiele to znaczy dla pogrążonej w żałobie rodziny, niech wolno mi będzie z całego serca przeprosić. Zwłaszcza za mord, jakiego dopuścili się moi żołnierze na twoim poddanym, i za to, jak potraktowali jego synów i innych. Jak miał na imię ten człowiek? – Jostan. – A jego pobity syn? – Erca. – Robaku, czy zajrzysz do Erki? – Już to zrobiłem. – Druid poruszył palcami. – Do wesela się zagoi. – To ty tak mówisz. – Hardward był mocno drażliwy, jak na przygiętego do ziemi starca. – Nie mówię, wiem – odparł i odczekał chwilę. – Ty tam – zwróciła się Lowa do oskarżonego – czy zabiłeś Jostana i pobiłeś jego rodzinę? – Nie pozwolili mi nakarmić moich ludzi. Najpierw rozpoznała jego akcent, a potem jego samego. Haxamczyk, jeden z niechętnie wysłanych do Lowy ludzi Jocanty Złotowłosej, którymi dowodził Yilgarn Craton. Diabli nadali, pomyślała, bo stosunki z Haxam do łatwych nie należały, ale sprawę można było zakończyć tylko w jeden sposób. – Czy zabiłeś Jostana i pobiłeś jego rodzinę? – powtórzyła. – Tak czy nie? – Tak. Westchnęła. – Adlero? – powiedziała, skinąwszy na poważną, młodą dowódczynię w szeregach Dwusetki. Adlera odwzajemniła skinienie i zbliżyła się do haxamczyka, dobywając miecza z pochwy. – Nie! – zająknął się morderca. – To przecież tylko wieśniacy, jest ich od cholery. Nie możesz przecież... Adlera uniosła miecz. Skazany zasłonił się związanymi rękami i stanął w rozkroku, gotów się bronić. Kobieta kopnęła go w kolano okutym buciorem, trzasnęła kość. Padł na kolano, rycząc z bólu. Adlera złapała go za włosy i odchyliła mu głowę do przodu, a potem rąbnęła w kark, przerywając rdzeń kręgowy. Zwiotczał i padł na ziemię. – Doskonale – powiedziała królowa, gdy Adlera wywlokła go z placu za nogę. Chciała to szybko zakończyć i przejść do pilniejszych spraw. – Niech wszyscy się dowiedzą, dlaczego ten człowiek został stracony. Ja zaś osobiście rozmówię się z jego dowódcą, Yilgarnem Cratonem. Gdy już rozprawimy się z Rzymianami, zbadam sprawę kradzieży ziarna i zniszczenia mienia. Dopilnuję, by wspólników oskarżonego nie minęła kara, by wypłacono zadośćuczynienie i naprawiono wyrządzone szkody. Teraz zaś, jeśli nie masz nic przeciwko, zajmę się kwestią wielotysięcznej armii bezlitosnych morderców, którzy właśnie lądują na naszej ziemi. – Co mamy jeść do tego czasu? Twoi żołnierze zabrali nam wszystko. – Hardward nie robił wrażenia usatysfakcjonowanego. – Mój kwatermistrz zadba, by nikt nie umarł z głodu. Zwróćcie się do niego. – To była nasza żywność! Lowa traciła cierpliwość. – Posłuchaj mnie, Hardwardzie. Mam tu ponad dwanaście tysięcy żołnierzy i niemal drugie tyle kucharzy, kowali, uzdrowicieli i tak dalej. Przy takiej masie ludzi nie da się uniknąć przestępstw. Prędzej czy później ktoś kogoś zamorduje. Dlatego że jesteśmy ludźmi, a ludzie tak się właśnie zachowują, Danu jedna wie dlaczego. Jest mi przykro, że tym razem trafiło na Jostana i jego rodzinę. Radzę wszystkim pozostałym, by trzymali się od moich żołnierzy jak najdalej i żeby donosili o problemach albo mnie, albo któremuś z moich dowódców. To najlepsze, co mogę zrobić, poza odejściem z Taloon. Tyle że jeśli odejdę, Rzymianie nie napotkają żadnego oporu i zajmą je z marszu. A wtedy zabiją was lub zniewolą, wszystkich. – Ciągle to powtarzasz, a ja słyszałem co innego. Co roku gościmy rzymskiego kupca, wiemy więc wszystko o Rzymianach. Mają w bród wina i pysznego jedzenia, dobrze się ubierają. Swoje wielkie, kamienne chaty ogrzewają gorącą wodą, która przepływa z pomieszczenia do pomieszczenia brązowymi przewodami. Korzystają z nowych rozwiązań w rolnictwie, dzięki czemu mniej harują na polach, a częściej kąpią się w gorącej wodzie, jedzą i kochają się. Mógłbym tak wymieniać w kółko. – Może lepiej nie. – I oni niosą nam to wszystko.
– Nie wam, tylko sobie. Wam przyniosą tylko śmierć i niewolę. Młodzi! – Podniosła głos, by słyszała ją reszta plemieńców. – Jeśli Rzymianie was nie zabiją, wezmą was do niewoli. Słyszeliście o nowych metodach uprawy ziemi. Jak myślicie, co to za metody? Magiczne nasiona? A może zboża, które same się zbierają? Niestety, przykro mi, te nowe metody to niewolnicy. Niewolnicy, którzy odwalają całą robotę, podczas gdy Rzymianie pierdzą w stołek. Nawet nie batożą ich sami, bo od tego też mają niewolników. A wiecie, co robią, kiedy już niewolnicy uprzytomnią sobie, że jedni ludzie nie powinni niewolić drugich, i się buntują? Mordują ich tysiącami. – Mylisz się, królowo. Kupcy mówią nam, że życie w Rzymie... – Mówią wam tylko połowę prawdy, albo i nawet nie tyle. Kupcy opiszą wam Rzym jako krainę beztroski i zabawy. I Rzym nią faktycznie jest – ale tylko dla Rzymian. Codziennie na rzymskich targowiskach przechodzą z rąk do rąk dziesiątki tysięcy niewolników. Cezar utorował sobie drogę na przełaj przez Galię, zostawiając po sobie tylko zgliszcza. Trupy gniją na polach, Rzymianie pędzą do Rzymu zastępy niewolników, które ciągnęłyby się stąd do Maidun. Jest mi przykro, że nie wszyscy moi żołnierze zachowują się jak powinni, ale zagarnięcie zapasów i jeden zamordowany człowiek to cena, jaką płacicie za to, że stajemy do walki z najeźdźcami. Wielu z moich ludzi najpewniej zapłaci życiem w obronie waszych. – Wciąż nie pojmujesz, królowo, że my wcale nie chcemy, byś walczyła z najeźdźcami. Bo dla nas to ty jesteś najeźdźcą. Nie dotarło do niego ani jedno słowo. Na cycki Danu, jakże nienawidzi ludzi, którzy mają uszy, a nie słyszą. Dobyła miecza. – Dobrze, skoro tak uważasz. Nie złamię danego wam słowa – przeprowadzę śledztwo, wypłacę zadośćuczynienie i tak dalej – ale jeśli ty i twoi ludzie nie wyniesiecie się z placu w dwadzieścia uderzeń serca, wszystkich pozabijam. Starzec popatrzył na jej miecz, a potem zajrzał jej w oczy. – Obawiam się, że sama potwierdzasz moje słowa. – Dziewiętnaście. Wódz poczłapał do swoich ludzi, kręcąc głową. Plemieńcy ruszyli w ślad za nim, a Lowę omyły pogardliwe spojrzenia. Oto dowód, że nie jest Zadarem. Tym, którzy nadepnęli mu na odcisk, nie dawał nawet sposobności, by rzucali mu pogardliwe spojrzenia. Gdyby to on dowodził armią, mieszkańcy Taloon już by nie żyli. Lowa obejrzała się na Atlasa, Chamancę, Mala, Adlerę i Robaka. – Dobra – powiedziała. – Oto plan: Robak jest pewny, że jeśli wziąć pod uwagę opóźnienie okrętu Felixa względem reszty rzymskiej floty, Cezar jeszcze nie wie, że oddział demonów powrócił do Galii. – Tak pewny, jak można być pewnym czegokolwiek – skomentował Robak. – Ale czyż człowiek może być czegokolwiek pewien? – W rzeczy samej, dziękuję za tę dygresję. Wracając do tematu: strzelam, że Cezar zwleka z atakiem, ponieważ chce, aby inwazję rozpoczęły nocą jego żelazne diabły, które albo doszczętnie nas zniszczą już w pierwszym natarciu, albo tak przerażą, że gdy zjawi się tu jutro z legionistami, podamy mu nasze ziemie na tacy. Naszym zadaniem jest przekonać go, że tak właśnie się stało. Będziemy dąć w rogi, a zaraz po zachodzie słońca markować odgłosy bitwy. Po tym nie będziemy już trąbić. Cezar nie zobaczy na własne oczy, że jego demoniczny legion wylądował w Brytanii, założy więc, że albo go pokonaliśmy, albo podał tyły, ale pomyśli, że jesteśmy poważnie osłabieni po bitwie, a więc z całą pewnością przybije do brzegu o świcie. A my zgotujemy mu gorące powitanie.
– Czemu nie cumujemy? – niecierpliwił się pretorianin stojący obok Ragnalla na dziobie okrętu flagowego. Było południe, a oni nie zrobili jeszcze nic, tylko od rana gapili się na plażę. W niejaką ekscytację wprawiło Rzymian pojawienie się na brzegu kilku ledwie widocznych postaci – dla większości był to pierwszy kontakt z egzotycznymi mieszkańcami tej dzikiej, odległej wyspy – oraz niosący się po falach huk brytyjskich trąb. – Oni wcale nie mają armii – dodał pretorianin – tylko od zajebania trębaczy. Nie on jeden tak myślał. Od dłuższego czasu wszyscy poza zasięgiem uszu Cezara utyskiwali na to, że tkwili na morzu, podczas gdy dogodne miejsce do lądowania mają przed oczami. Ragnall słyszał gdzieś, że każdy wojak to maruda, a jednak dziwował się, jakim cudem wierni legioniści powątpiewają w osąd dowódcy, który przez trzy lata wojowania nie popełnił ani jednego taktycznego błędu. Ragnall sam zachodził w głowę, dlaczego Cezar nie schodzi na ląd, ale wiedział, że musi być ku temu jakiś dobry powód.
– Ragnall! – zawołał go z rufy pretorianin. Młodzieniec znalazł tam Cezara, toczącego wzrokiem po linii wybrzeża. Co niezwykle rzadkie, wódz wyglądał na nie do końca pewnego siebie. – Ach, Ragnall, znakomicie – rzekł generał na jego widok. – Załóżmy, co następuje: armia schodzi na ląd dwadzieścia mil na południe. Jakie nieprzewidziane trudności mogą ją powstrzymać przed marszem drogą lądową na brzeg, na który właśnie teraz spogląda Cezar? Ragnall nie miał pojęcia, jak odpowiedzieć na to pytanie. Nigdy nie był w tej części Brytanii, ale nie była to odpowiedź, jakiej oczekiwał generał. – No cóż, tamtędy płynie szeroka rzeka, Tamsa, i są tam lasy. Właściwie nie miał pojęcia, którędy płynie Tamsa, ale był gotów zaryzykować stwierdzenie, że jest niezbyt daleko. A lasy rosły wszędzie. – A góry? – Południe Brytanii jest płaskie jak stół, o Cezarze. – Mokradła? – Mokradła...? Tak, jest ich trochę. Choć właściwie ja nigdy... – W porządku, w porządku, dziękuję ci. Cezar zerknął w kierunku dziobu. Pretorianie i reszta legionistów odpowiedzieli mu wyczekującym spojrzeniem. Raz jeszcze otaksował wybrzeże. Zniecierpliwienie wisiało w powietrzu; legioniści rwali się na ląd, chętni jak najszybciej opuścić zatłoczone transportowce. – Każ dać sygnał do zrzucenia kotwic, Labienusie – rozkazał Cezar.
6 ROZDZIAŁ
C
hamanca i Atlas wracali ścieżką z chaty Lowy. Plan królowej bardzo przypadł Iberyjce do gustu. Będzie musiała poczekać na świeżą krew aż do rana, ale czekała już tak długo, że tyle jeszcze wytrzyma. A poza tym mogła wypełnić ten czas, robiąc z Atlasem rzeczy, które sprawiały jej niemal taką samą przyjemność jak picie krwi. Tak, pomyślała, łapiąc go obiema rękami za ramię. Wrócą teraz do chaty dowódczej, gdzie... – Rzymianie nadchodzą!!! – rozległ się krzyk. – Och, na Fennel! – wściekła się Chamanca. – Właśnie teraz? Pobiegli z powrotem na plac. Królowa już tam była, wydając rozkaz za rozkazem. – Adlera, cała kawaleria łącznie z Dwusetką ma jechać na plażę. Natychmiast. Adlera pognała wykonać rozkaz. – Mal, rozstaw skorpiony przy ścieżce przez bagna, ale bądź gotowy do zmiany pozycji, jeśli Rzymianie przeniosą łodzie przez mierzeję, dopłyną na ląd wpław albo przedostaną się przez wodę w każdym innym miejscu. – A nie mogliby opłynąć mierzei? – Nie, zbyt płytko, a kawałek na południe są już klify. Mogą wylądować tylko na mierzei, a jedyną drogą na ląd, jeśli nie liczyć płynięcia wpław lub łodzią, jest właśnie ścieżka przez mokradło. – Ale co, jeśli... Chamanca dotknęła ramienia Mala i pokręciła głową. To nie był czas na zabawę w pytania i odpowiedzi. Poza tym domyśliła się, o co chodzi Lowie, nawet jeśli Mal nie załapał. Mierzeja robiła wrażenie świetnego miejsca do zacumowania, ale tylko z morza. Gdy Rzymianie już tam trafią, znajdą się w potrzasku. Wtedy będą mieli przed sobą dwie możliwości:
wrócić na morze albo przedostać się głębiej w ląd przez wodę lub ścieżką przez bagna, co narazi ich na ataki skorpionów i łuczników. Mal pojął, że spory nie mają sensu, skinął sam sobie i ruszył wykonać polecenie. – Atlas, piechota na razie na nic się nie zda, każ swoim ludziom zostać w wiosce. Niech odpoczną, wyśpią się i najedzą, ale w pancerzach i z bronią w ręku na wypadek nagłej mobilizacji. Upewnij się, że twoi dowódcy są gotowi w każdym momencie poprowadzić ludzi do obrony ścieżki, a potem dołącz do mnie i konnicy na plaży. – Chamanca – Lowa przeniosła wzrok na Iberyjkę – rydwannicy to samo. Mają obstawić ścieżkę od czoła, a jednocześnie mieć oko na każdego, kto odważy się przebyć kanał. Mają być gotowi do błyskawicznego wsparcia piechoty procami i łukami bez wchodzenia jej w drogę. Kiedy znajdziesz się na pozycji, upewnij się, że twoi dowódcy znają plan, a później wskakuj na konia i w te pędy na plażę. Mam zadanie dla ciebie i Atlasa. Chamanca odpowiedziała uśmiechem i pognała do swoich rydwanników; czuła, jak całe jej ciało łaknie świeżej posoki.
Pierwsze okręty wpłynęły na mieliznę wciąż dobre czterdzieści kroków od brzegu. Ragnall złapał się burty i ogarnął wzrokiem zeskakujących z łodzi legionistów, wznoszących gromkie okrzyki i obnażone gladiusy. Udzieliło mu się ich podekscytowanie. Ragnall wiedział, że Brytania to tylko błotnista dziura zamieszkana przez piwożłopów i obszczymurów, którzy lubią mieć co jeść i komu dać w mordę. Ale dla legionistów była to dzika i niezbadana kraina rodem z innego świata – nieznana, ale i przerażająca, dlatego podniecająca. Gdyby był jednym z nich, on też machałby mieczem i krzyczał ochoczo. Ich zapał przygasł, gdy odkryli, że woda jest tu nieco głębsza, niż sądzili. Najwyżsi pretorianie zanurzyli się w niej po pachy, najniższych nie było widać spod wody. Wielu legionistów uniosło pawęże i miecze ponad powierzchnię i człapało w stronę brzegu, pomagając swoim niższym kamratom. Kolejni żołnierze zeskakiwali z łodzi już z większą dozą ostrożności niż awangarda. Ragnall rzucił okiem na Cezara. Jego usta zastygły w niemym wyrazie frustracji, choć dumnie zmarszczone brwi próbowały utrzymać na twarzy orlą butę. Ragnall rozumiał, jakie uczucia kotłują się w duszy generała. Ci przeklęci galijscy szkutnicy powinni byli zaopatrzyć okręty w płytsze dna! Podążył za wzrokiem wodza ponad hełmami legionistów, walczących z oporem wody i człapiących mozolnie do brzegu. Gdyby w tym momencie wyskoczył z krzaków stuosobowy oddział łuczników, musieliby chyba zarządzić odwrót. Całe szczęście nic takiego nie nastąpiło. Kolejne okręty wślizgnęły się na mieliznę, kolejni legioniści zeskakiwali do wody i parli na ląd. Ale nie wszyscy – Ragnall zauważył, jak jeden sfrustrowany opóźnieniem żołnierz wskoczył do wody z rufy. Ragnall krzyknął, by tego nie robił, było jednak za późno. Mężczyzna zniknął pod wodą, a potem zaczął machać w powietrzu rękami, chlapiąc naokoło jak dziecko uczące się pływać. Obciążała go skóra i metal, więc nie mógł zrobić wiele więcej. Kilka uderzeń serca później nad powierzchnią pojawiła się już tylko jedna ręka, w dodatku nieco dalej od brzegu. Odbijał się od dna, próbując łapać powietrze, ale szedł w złą stronę. Gdy wybił się po raz kolejny, przeczesał tylko powietrze nad falami koniuszkami palców. Tonął. Ragnall wołał do legionistów na jego okręcie, zebranych w części dziobowej i gotujących się do skoku, ale żaden go nie usłyszał. Na cycki Jowisza, zaklął pod nosem. Zrzucił togę przez głowę i dał nura do wody. Płynął naprzód zamaszystym kraulem, którego nauczył się na Wyspie Aniołów, a gdy zbliżył się do miejsca, gdzie widział ostatnio palce legionisty, zanurkował. Od razu znalazł pechowca, ucapił wokół talii i samemu pozostając pod wodą, wypchnął go na powierzchnię, by złapał tchu, po czym zaczął iść w stronę brzegu. Po ciągnącej się w nieskończoność chwili legionista znalazł w końcu jakiś uchwyt czy punkt podparcia i wydźwignął się z topieli. Ragnall odbił się od dna, również zaczerpnął powietrza i wspiął na łódź, gdzie stanął mokry i nagi, jeśli nie liczyć sandałów. Szczęściem na pokładzie nie było już nikogo poza przemoczonym żołnierzem, sternikiem i kilkoma załogantami. Ktoś okrył go kocem. Gdy Ragnall ratował niedoszłego topielca, tysiące Rzymian opuściły okręty i brodziły w wodzie, idąc w stronę plaży z obnażonymi mieczami i tarczami w rękach. No to się zaczęło, pomyślał. To wielka chwila. Początek romanizacji Brytanii. Pierwszy dzień panowania króla Ragnalla. – Dzięki za tamto! – wydyszał uratowany piskliwym głosem. – Myślałem, że już po mnie. A wiesz co? Uśmiejesz się: tam pod wodą widziałem tylko moją żonę, która mówi mi, jaki ze mnie tępak. „Nawet nie dotarłeś na ląd!” – kpiła ze mnie. „Jesteś tak tępy, że rufy od dziobu nie odróżniasz!” Mówię ci, przez chwilę byłem rad, że zaraz umrę. Nie żebym nie był wdzięczny za ratunek, bo jestem! I kocham tę moją matronę, choć, tak między nami, potrafi z niej być kawał suczy. No, pogadaliśmy, to ja już
pójdę... O w dupę Marsa! Ragnall spojrzał tam, gdzie on; plażą sunęło w stronę siłujących się z wodą legionistów kilkuset konnych w dwóch równych rzędach. Ci z pierwszego cisnęli włóczniami i zdjęli łuki z pleców. Kilku Rzymian zniknęło pod wodą, znacząc ją rozmytymi czerwonymi plamami i końcówkami drzewc. Ragnall rozpoznał kobietę na czele, pędzącą ku morzu z rozwianymi jasnymi włosami i szyjącą z wygiętego łuku w rzymskie szeregi. To Lowa! Zaraz za nią Chamanca i Atlas właśnie zsiadali z koni. Konne oddziały strzelały z łuków, a ci dwoje szli ku morzu, Afrykańczyk z toporem, Iberyjka z kiścieniem i krótkim mieczem. A więc przeżyła morską bitwę. Ragnall zastanawiał się, gdzie też podziewa się Carden. Miał nadzieję, że nic mu nie jest. Nosił się z myślą, by powierzyć jakąś funkcję Wojownikowi, który ocalił – bądź też nie ocalił – go przed Ariowistem, katapultując do jeziora. Za ich plecami pierwszy rząd łuczników nieustannie mierzył i strzelał do pojedynczych żołnierzy, podczas gdy drugi zasypywał wroga salwami, wypuszczając strzały pod kątem. Pociski wznosiły się w niebo i opadały prostopadle na rozproszonych w wodzie legionistów. Ragnall uświadomił sobie, że powinien wracać na galerę dowódczą, ale gdy odszukał ją wzrokiem, przekonał się, że skręca na południe i oddala się od niego wraz z jedenastoma innymi okrętami wojennymi. Mógł więc albo płynąć do brzegu w nadziei, że uda mu się przedrzeć przez deszcz strzał i dołączyć do walczących, albo pozostać w transportowcu. Postanowił na razie się nie wychylać. – Lepiej oni niż my! – powiedział sternik, stając obok niego. Był to krępy jegomość o łysej głowie, czarnej brodzie i pokrytej gęstym włosiem klatce piersiowej, widocznej w rozcięciu marynarskiej kamizeli. Syryjczyk, zgadł Ragnall. Mieszkaniec krainy położonej na wschód od Morza Śródziemnego. – Kopią im dupska, aż się po wodzie niesie! – Sternik skinął głową, jakby zgadzał się sam ze sobą. Ragnall nie zaszczycił jego słów nawet parsknięciem. Choć właściwie sternik miał nieco racji. Lowa i maiduńczycy masakrowali legionistów Cezara. Ragnall nigdy jeszcze nie widział rzymskich żołnierzy w większych opałach. Chyba nawet Cezar nie jest nieomylny... Choć przecież to jego pierwsza inwazja z morza, nie sposób ustrzec się błędów, gdy robi się coś pierwszy raz, prawda? I gdyby Galowie poszli po rozum do głowy i zbudowali generałowi płytsze łodzie, legioniści już dawno byliby na brzegu, gdzie łatwiej by było im się bronić przed morderczymi salwami. Już prawie dotarli na ląd, jeszcze kilka kroków... Ragnall odczuł dumę, widząc, że żaden z legionistów nie próbuje wracać na łodzie. Mimo że Brytowie zabijali co drugiego żołnierza, wojsko Cezara parło niestrudzenie naprzód. Zadziwiający pokaz odwagi. Gdy pierwsi legioniści dotarli na brzeg, natychmiast uformowali żółwia. Z ust Ragnalla wyrwał się triumfalny okrzyk. Sternik mruknął coś w stylu: „A, jesteś jednym z tych...”, ale Ragnall zignorował tę uwagę. Pierwsza formacja ruszyła wolno ku Brytom, z każdą chwilą, przez sterczące z pawęży strzały, bardziej przypominając jeżozwierza niż żółwia. Za nią formowały się kolejne, które szły w jej ślady. Pociski Brytów nie były w stanie przebić się przez tarczowy pancerz. Ragnall zachybotał się na piętach. Odczuwał osobliwą mieszankę ekscytacji i zmieszania. Liczył na zwycięstwo Rzymian, ale też chciał, by Brytowie pokazali, co potrafią. Z jednej strony serce krajało mu się na widok ginących legionistów, z drugiej strony winszował Lowie strategicznego drygu. Nie było wątpliwości – Ragnall był dumny ze swoich krajanów. Jak wielokrotnie przypominał Rzymianom przez dwa minione lata, Brytowie to nie Galowie.
Pierwszy cios Atlasa zdruzgotał dwie tarcze i pozbawił legionistę ręki. Chamanca przeniknęła do środka żółwia przez szczelinę między pawężami. Kuszyta walczył, jakby miał oczy dookoła głowy. Dobierał przeciwników w taki sposób, by nie odcięli jemu i Chamance drogi powrotnej do koni. Ich zadaniem było zabić jak najwięcej Rzymian w jak najkrótszym czasie, a potem zrobić odwrót. Nie próbowali wygrać tej wojny w jeden dzień, chcieli tylko dostarczyć Rzymianom tematu do wieczornych rozmów przy ogniskach. Spod zasłony tarcz przed nim dobiegły go krzyki, a później – kawałek po kawałku – żółw zaczął się rozpadać. Każda osuwająca się na piach pawęż odsłaniała martwego, umierającego lub zdezorientowanego Rzymianina. Padali jak muchy, aż w samym sercu rozklekotanego żółwia Atlas dostrzegł przyssaną do rzymskiej szyi Chamancę. Kuszyta ruszył w jej stronę, wykańczając po drodze tych zdezorientowanych. Ostatni z nich okazał się wprawnym wojownikiem, który zdołał uskoczyć kilka razy przed toporem Atlasa, nim strzała nie zatopiła się w jego piersi, anonsując przybycie królowej Lowy.
– Zwijamy się – powiedziała władczyni, wskazując głową na południe, gdzie gromadziły się w zwartym szyku rzymskie okręty, wypełnione po burty procarzami i łucznikami, wchodzące powoli w pole rażenia brytyjskich łuków. Z północy ciągnął w ich stronę gigantyczny tarczowy żółw z dzielnym aquiliferem na czele, który trzymał w dłoniach łopoczący na wietrze orli sztandar. Lowa wymierzyła w niego i wypuściła strzałę. Trafiła, mężczyzna zachwiał się i upadł. Inny legionista natychmiast przechwycił sztandar, żółw utrzymał tempo. Pawęże skutecznie chroniły Rzymian przed pociskami; wkrótce postępujące formacje odetną Brytom drogę ucieczki przez bagna. Lowa miała rację, najwyższy czas brać nogi za pas. – Idziemy – poleciła królowa i puściła się biegiem. Chamanca wciąż nie odejmowała ust od szyi jęczącego legionisty. – No dalej! – zawołał Kuszyta. Wykonała gest, który oznaczał, że powinien dać jej jeszcze uderzenie serca, jeśli nie chce jej wkurzyć. Ogarnął wzrokiem plażę. Jakiś tuzin wojów z Dwusetki szarżował w pełnym galopie na wielkiego żółwia, pakując w niego strzałę za strzałą. Nie wyrządzali legionistom najmniejszej krzywdy, ale za to znacznie utrudniali im odwrót. Rzymskie okręty kawałek na południe wpłynęły tymczasem w zasięg strzału, z pokładów wzbiła się w niebo chmara pocisków. Leciała prosto na Atlasa i Chamancę. Kuszyta kucnął i złapał najbliższą rzymską tarczę. Niech to Sobek porwie! Wciąż była przymocowana do ramienia zabitego legionisty. Szarpnął z całych sił akurat wtedy, gdy strzała trafiła go w ramię. Grot przedostał się przez skórę, rozerwał mięśnie, zarysował kość, a potem znowu przedarł się przez warstwę mięśni i skóry, wychodząc plecami. – Kurwa... mać! O wy świńskie pizdy! – Na Belenosa, ależ bolało. – Pokaż... – Chamanca zjawiła się u jego boku i sięgnęła po strzałę. Jej umorusana posoką twarz wyrażała skruchę. – Zostaw. Uciekajmy wreszcie. No chodź! Musieli wiać czym prędzej, zanim dosięgnie ich następna salwa. Atlas wstał i ruszył biegiem, oglądając się przez ramię. Chamanca pędziła w ślad za nim. Każdy krok przeszywał jego ciało pulsującym od ramienia przez korpus i głowę bólem. W końcu dotarli do koni. Atlas wlazł niezgrabnie na grzbiet wierzchowca i popędził go do cwału. – Przepraszam! – krzyknęła Iberyjka zza jego pleców. Trochę na to za późno, pomyślał, ściskając drzewce w lewej dłoni. Wziął strzałę w ramię za kilka łyczków krwi, z których po prostu nie mogła zrezygnować. Złamał drzewce, wyrzucił zakończony lotkami koniec, sięgnął za plecy i ujął grot. Pociągnął z mocą, ale strzała była śliska od krwi. Palce ześlizgnęły się z drewna, żelazny grot rozciął je i rozerwał mu wnętrze dłoni od kciuka do nadgarstka. Złapał raz jeszcze, tym razem przy samym grocie, żeby uniemożliwić dłoni ześlizgnięcie się, i zacisnąwszy zęby, szarpnął. Tym razem strzała ustąpiła i wyszła z ramienia. Całe jego ciało pulsowało agonalnym bólem. Zanim stracił przytomność, zdążył jeszcze przyłożyć grot do nosa. Czy to zapach gówna? Tak, pomyślał, gdy pociemniało mu w oczach. Ani chybi gówno, niech Sobek wydrze im wszystkim dusze.
Ragnalla rozpierała radość. Uciekają! Brytowie pokonani! Uciekają w głąb lądu, na północ. Rzym pokazał pazury, Brytowie zebrali cięgi i wzięli nogi za pas, aż się kurzyło! – Dobry początek! – powiedział do siebie. – Tak sądzisz? – zagadnął syryjski sternik. – No, przecież wygraliśmy. – Doprawdy? – Tak, jasne, że tak. Nie widzisz, że Brytowie uciekają? To właśnie robią pokonane armie. – To ledwie kilku konnych, nie armia. Nie słyszałeś trąb? Jest ich tam jeszcze od cholery. – Nawet jeśli, to i tak dobry początek. Wygraliśmy pierwsze starcie. – Mówisz? A ilu zginęło Brytów? – No... Atlas, ten Afrykańczyk, który zaatakował żółwia, oberwał strzałą. – Zgadza się. I nie widziałem, żeby jeszcze jakiś Bryt zginął lub chociaż odniósł rany. A ilu zginęło Rzymian? Dwustu? Więcej? – Pewnie więcej...
– Czyli – uśmiechnął się sternik – w bitwie zginęły setki Rzymian, podczas gdy jeden jedyny Bryt zarobił strzałę. I to niby Brytowie przegrali? – To trochę bardziej skomplikowane niż rachunek rzeźnika... To znaczy: nie chodzi tylko o to, ile sztuk zginie i odniesie rany. – Wiem, co to jest rachunek rzeźnika. To nie jest moja pierwsza wojna, młody człowieku. Lewy policzek mężczyzny znaczyły dwie paskudne szramy, brakowało mu kawałka prawego łuku brwiowego. Był chyba ze dwa razy starszy od Ragnalla i jako kapitan rzymskiej marynarki wojennej musiał nieraz trafić w sam ogień bitwy. Z pewnością brał udział w słynnej i krwawej wojnie, jaką stoczył z piratami Pompejusz. Ale najwyraźniej nie rozumiał, podobnie jak wielu niższych rangą żołnierzy, jak prowadzi się wojnę, a więc Ragnall będzie musiał mu wyjaśnić, w czym rzecz. – Rzymianie mieli dzisiaj do wykonania dwa zadania: zejść na ląd i zabezpieczyć przyczółek. – Wskazał dłonią dziesiąty legion. Choć Lowa zastrzeliła ich chorążego, biegli raźno na południe w równym, żołnierskim tempie. – Celem Brytów było uniemożliwienie legionistom zejścia na ląd. To prawda, że Rzymianie stracili więcej ludzi, ale jeśli wiesz cokolwiek o wojnie, to z pewnością zdajesz sobie sprawę, że generał, który boi się stracić kilku żołnierzy, nie będzie generałem zbyt długo. Rzymianie przybili do brzegu, Brytom nie udało się ich powstrzymać, więc zwycięstwo należy do Rzymian. – Rozumiem – powiedział sternik. – Doskonale – pochwalił go Ragnall, kładąc marynarzowi rękę na ramieniu. – Czyli chodzi o to – powiedział prostaczek – że Rzymianie wygrali, jeśli ich celem było zejście na ląd, a celem Brytów niedopuszczenie do tego, dobrze rozumiem? – Tak. – Dziękuję za wyjaśnienie. – Bardzo proszę. – A jednak coś nie daje mi spokoju. Nie zrozum mnie źle, z pewnością masz rację, ale skąd właściwie wiemy, co Brytowie postawili sobie za cel w tej bitwie? Skąd wiesz, że Brytowie chcieli uniemożliwić Rzymianom lądowanie? – To oczywiste, przecież... – Pewien jesteś? Bo moim zdaniem nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co było ich celem. Powiem ci, co jestem w stanie stwierdzić: zabili dużo – bardzo dużo – Rzymian, i dobrze – bardzo dobrze – walczyli. I wydaje mi się, że ich celem nie było uniemożliwienie Rzymianom zejścia na ląd, ale wzbudzenie w Rzymianach strachu przed brytyjskim żołnierzem, a potem pozwolenie im na wylądowanie. – Nie, nie, jesteś w błędzie. Z całą pewnością próbowali powstrzymać nas przed przycumowaniem. To więcej niż pewne. O co innego mogłoby... – Skoro tak mówisz! – Usta Syryjczyka rozciągnęły się w uśmiechu. – W końcu jesteś legatem, a ja tylko kapitanem. Co za irytujący głupek.
7 ROZDZIAŁ
W
ody zatoki przybrały barwę płynnego złota, tafla była gładka jak stołowy blat, a jedyne zaburzenie tej gładkości stanowił pojedynczy maszt okrętu o podziurawionym przez wieloryby kadłubie, który tylko cudem dotarł do brzegu i dopiero wtedy zatonął, pochłonięty przez przypływ. Felix czekał na Keltera pogrążony w ponurych myślach. Pokonali go dwaj nędzni znachorzy, którym uczyniłby zaszczyt każdy, kto nazwałby ich druidami z prawdziwego zdarzenia. Przeklinał sam siebie. Był tak zaskoczony tym atakiem lewiatanów, a potem tak bardzo skupił się na dopłynięciu z powrotem do Galii – a Neptun mu świadkiem, że mało brakowało, a wszyscy by się potopili – że nie zdążył się zemścić. Mógł przecież zabić kilku jeńców, a za pomocą uzyskanej od nich mocy zatrzymać serca mężczyzn na łodzi – był w końcu o wiele potężniejszy od nich, tego akurat był pewien – lecz zanim pomyślał o zemście, ci dwaj byli już daleko. Tylko dlaczego Lowa wysłała przeciw niemu dwóch druidów, a nie Wiosnę? Czyżby przeczuwała, że ostrzy sobie na nią zęby, i zabroniła jej odstępować swojego boku? Czy może Wiosna zdążyła już zatopić całą armadę Cezara, rozkazując tysiącom wielorybów? To przecież możliwe. Potrząsnął głową. Możliwe, ale miał nadzieję, że tak się nie stało. Jeśli zabiła Cezara i utopiła jego żołnierzy, Felix będzie musiał gruntownie przemyśleć swój plan zawładnięcia światem. Na razie utknął w Galii, a przynajmniej utknęły tam jego demony. Wysłał kilka Zajęcy na północ, na wypadek gdyby Cezar zostawił tam jakieś okręty, ale wróciły, żadnych nie znalazłszy – czego się zresztą Felix spodziewał. Posłał po Keltera. – Chciałeś mnie widzieć, szefie? – odezwał się dowódca, podbiegając do niego uśmiechnięty, bez maski i kaptura. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca karbunkuły na jego głowie płonęły czerwienią i wydzielały obrzydliwie żółtą
ropę. – Zabijesz jednego więźnia, a potem mnie i dwóch jeńców zawieziesz w szalupie do Brytanii – powiedział Felix. – Jasna sprawa – uśmiechnął się Kelter – ale czemu nie popłyniemy wszyscy? – Ponieważ nie mamy, kurwa, czym, więc musimy sprowadzić okręt z Brytanii! – No to do dzieła! – Jasne. Przywiąż więźniów w łodzi i zdejmij skórznię, ale nie zapomnij wziąć jej ze sobą. – Czemu? – Czemu co? Jeńcy? Bo potrzebujesz energii, żeby przepłynąć Kanał. – Nie o jeńców mi chodzi. Czemu nie w skórzni? – Bo przyda ci się na wyspie, a nago łatwiej ci będzie wiosłować. Nie wspominając o tym, dodał w myślach, że widok twoich prężących się mięśni pozwoli mi zająć czymś myśli. – No tak, racja. Felix uśmiechnął się.
Yilgarn Craton z łatwością wyminął brytyjskich strażników, ponieważ sam był jednym z nich. Powiedział, że idzie sprawdzić wały po południowej stronie wioski, a tak naprawdę przekradł się przez kanał oddzielający zajętą przez Rzymian mierzeję od reszty lądu. Pogratulował sobie, że pomimo krępej i muskularnej sylwetki skradał się pod osłoną nocy cicho niczym cień. Nie widział rzymskiego obozu zza piętrzących się przed mierzeją piaszczystych wydm, ale słyszał zawołania oraz odgłosy młotów i pił, które stale narastały od niechlubnej ucieczki Lowy z pola bitwy. Zupełnie jakby dała im przyczółek z gościnności! Kiedy upewnił się, że nie widzi go żaden Bryt – i tak wszyscy obserwowali rzymską stronę kanału – wślizgnął się niepostrzeżenie do wody. Popłynął przed siebie, świadom, że w każdej chwili czujki po obu stronach kanału mogą strzelić do niego z procy lub łuku. Poważył się na bardzo niebezpieczną misję, ale był bardzo odważny, a w dodatku wykonywał ją z rozkazu Jocanty. Urżnąłby sobie obie ręce, gdyby naczelniczka mu rozkazała. Płynął, głowiąc się nad tym, w jaki sposób by to zrobił. Gdy raptem dotarł do brzegu, miał wrażenie, że minęło może jedno uderzenie serca. Chyba ktoś musiałby mu pomóc, skonkludował, wspiąwszy się na szczyt diuny i ujrzawszy rzymski obóz. Ho, ho, robota paliła im się w rękach. Przybyli ledwie parę godzin temu, a już zdążyli zbudować miasto i otoczyć je murem, a nawet fosą. Ależ pracowita zgraja! Ludzie tego samego pokroju co Yilgarn. Jocanta również ceniła efektywność. Słusznie postąpiła, posyłając Lowie dobrych żołnierzy z Haxam, o czym świadczyło już samo to, że Lowa straciła jednego z nich za jakąś błahostkę, a na dodatek miała tupet osobiście nakazać Yilgarnowi, by lepiej pilnował swoich podwładnych. Pożałuje swojej bezczelności, już on tego dopilnuje. Dostrzegł po obu stronach obozu wyciągnięte na piasek galery, które budziły skojarzenie z rzędem małych grodów. Księżyc lśnił w grotach olbrzymich bełtów osadzonych na cięciwach skorpionów ustawionych przy każdej burcie. Desantowce – a było ich więcej, niż Yilgarn widział kiedykolwiek naraz – przycumowano sto kroków w morze. Ich sylwetki oddzielały się wyraźnie od posrebrzonego księżycem morza. Zszedł wydmą z uniesionymi rękami. Zrobił może trzy kroki, gdy ktoś zaraz obok krzyknął głośno. Aż podskoczył. Zatrzymał się, zgadując, że okrzyk oznaczał: „Stać!”. W okamgnieniu kilkunastu legionistów wyskoczyło jak spod ziemi i przystawiło Yilgarnowi włócznie do gardła. Wojownik słyszał, że po podbiciu Galii Rzymianie są przyzwyczajeni do tego, że miejscowi od razu się poddają. Chyba rozumieją jego intencje i nie przeszyją go oszczepami? Na szczęście rozumieli. Obszukali Yilgarna ze znudzonymi minami, a potem któryś skinął włócznią, by szedł za nim. Nie byli wysocy, mniej więcej wzrostu Cratona, ale nawet wszyscy razem nie mieli tak obfitej muskulatury jak on. Mógłby pokonać ich wszystkich jednocześnie, nic prostszego, ale nie wolno mu było tego zrobić, musiał wypełnić rozkaz Jocanty. Zadarł więc podbródek, by ci, co go pojmali, nie mieli wątpliwości, że nie warto z nim zadzierać i że może idzie do ich obozu na grotach włóczni, ale na własnych warunkach. Przeprowadzili go przez bramę dzielącą na równe połowy porządnie wykopany rów, mur i palisadę, a później aleją biegnącą wśród identycznych namiotów. Legionista odgarnął zasłonę jednego z nich – jak, na Belenosa, rozpoznał właściwy? – a inny ruchem włóczni nakazał Yilgarnowi wejść do środka. Tam napotkał jeszcze kilku strażników i usadzonego za stołem mężczyznę w hełmie z piórami. Język galijski prawie się nie różnił od brytyjskiego. Ten z piórami w hełmie mówił po galijsku,
a przynajmniej tak mu się wydawało. Gadał jak czterolatek, a głupawy akcent wcale nie pomagał w zrozumieniu, o co mu chodzi. Zapytał Yilgarna, czego tu szuka. Ten odpowiedział, a potem powtórzył głośno i wyraźnie, żeby ten nieuk zrozumiał. Nawet wśród Rzymian imię Jocanty Złotowłosej budziło należyty szacunek; ten z piórami wstał i kazał Yilgarnowi iść z nim do Cezara. Posłaniec ruszył więc z nim przez oszałamiająco regularny obóz. W końcu dotarli do namiotu większego od długiego domu w Haxam. Yilgarn zawsze współczuł mężczyznom łysiejącym od czubka głowy, zapewne dlatego, że sam mógł się pochwalić gęstą, czarną czupryną. A może dlatego, że taki sympatyczny był z Yilgarna facet. Szkoda mu było każdego łysielca, który staje przed tak trudnym wyborem: zapuścić włosy z tyłu i po bokach, ale wtedy wyglądać staro, zgolić się na glacę, żeby ludzie brali go za zbira, czy też zaczesać na łysinę resztkę włosów, która jeszcze trzymała się głowy, i udawać, że łysienie to nie jego problem, choć ten zabieg nigdy jeszcze nikogo nie zmylił jak świat długi i szeroki. Juliusz Cezar, przywódca Rzymian i pogromca Galów, zdecydował się na to ostatnie. Yilgarn odprężył się. Trudno było szanować człowieka, który wygląda jak zupełny cyc. Ale wysoki to on był, trzeba przyznać, o wiele wyższy od Yilgarna, tak jak jego przyboczni w czarnych pancerzach. Ci wyglądali w końcu na porządnie odżywionych. Ale gdzie im tam było do Cratona! Z nimi też by sobie poradził. Cezar paplał coś po łacinie. Dźwięki opuszczające jego usta kojarzyły się Cratonowi z gaworzeniem dziecka. – Cezar pozdrawia cię – odezwał się bardzo wysoki i wytworny młody Rzymianin stojący u boku generała. Mówił nieskazitelnym brytyjskim z Wyspy Aniołów. – Prosi, byś wyjawił cel swojej wizyty oraz imię. Yilgarn udzielił odpowiedzi na obydwa pytania, nie wiedząc, czy mówić do generała, czy do tłumacza. Zdecydował się dzielić słowa równo między nich. Obawiał się, że Rzymianie nie będą zainteresowani udzieleniem pomocy Haxam. Opisano mu ich jako aroganckich, zniewieściałych, małostkowych snobów, którzy nie darzyli estymą prawdziwych mężczyzn, takich jak Craton. A jednak słuchali go cierpliwie, gdy opowiadał o haniebnym ataku Lowy na Jocantę Złotowłosą, dopytywali o liczne szczegóły, co świadczyło o tym, że rozumieją pretensje Jocanty wobec Lowy, oraz ogólnie traktowali go z szacunkiem, który mu się należał. Zupełnie inaczej, niż potraktowała Yilgarna i jego władczynię Lowa Flynn. (Na Machę, gdyby tylko Lowa nie zmyliła go tą sztuczką z ręką za plecami, zawiózłby ją na wozie bólu po drodze cierpienia prosto do miasta agonii, jak mu bogowie mili). Minęło wiele czasu, nim opuścił namiot. Legioniści, tym razem trzymając włócznie przy sobie, odeskortowali go z powrotem nad kanał. Przepłynął go i wspiął się na wzgórze. Nikt go nie widział, dobra nasza. Rozebrał się i wyżął mokre ubranie, a potem wrócił do obozu, kręcąc młynki wielkimi ramionami, tak jak bohaterowie po wygranej bitwie. Bo przecież był bohaterem.
– Nie rozumiem – zdradził się z wątpliwościami Labienus, gdy Bryt opuścił namiot Cezara. – Czemu ci barbarzyńcy tak łatwo się poddają? Czy nie ma w nich za grosz dumy? – Cezar zauważył – rzekł Cezar – że człowiek prędzej znienawidzi łagodnego sąsiada niż mordercę, którego nigdy nie spotkał. Ta dziecinna, irracjonalna skłonność jest u barbarzyńców nadzwyczaj silna. Jeśli stworzyć im okazję i dać wymówkę, poderżną gardło człowiekowi, którego znają całe życie, za źle zrozumiane, obraźliwe w ich mniemaniu słowa wyrzeczone przed laty. A więc królowa Lowa ogoliła głowę naczelniczce Yilgarna Cratona, wykazując się miłosierdziem, którym nie wykazałby się Cezar w podobnych okolicznościach, za co Craton pragnie podać Cezarowi Brytanię na złotej tacy, wiedząc, iż weźmie Brytów w niewolę. Oto, dlaczego Rzymianie władają światem, a barbarzyńcy są ich niewolnikami. Ragnall odkaszlnął. – Z tobą jest inaczej, Ragnallu, ponieważ nauczyłeś się myśleć jak Rzymianin. Lata spędzone w otoczeniu Rzymian uszlachetniły cię bardziej, niż sądzisz. I w ten właśnie sposób Cezar chce uszlachetnić barbarzyńców. Za kilka pokoleń ci brutale, a przynajmniej ich elity, będą już przypominać ludzi. – Istotnie – zgodził się Labienus. – Przejdźmy do wojny, którą toczymy: czy mam o świcie rozkazać swoim ludziom marsz w głąb lądu i walkę z Brytami? – Nie – odparł Cezar. – Zostaniemy tutaj. Labienus miał wyraz twarzy, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale uciszyła go uniesiona brew generała.
8 ROZDZIAŁ
P
owiedz, jeśli łaska, jak długo obracałaś ten plan w głowie, co? – spytał Dug. – A właściwie nie w głowie, tylko w dupie. Bo przecież ma więcej wspólnego ze sraniem niż z myśleniem. Wiosna potrząsnęła głową. Bycie martwym bynajmniej nie wzmogło analitycznych zdolności opiekuna. – Myślałam, że wyraziłam się jasno. Ostatnią wojnę zakończyłam, zabijając jednego dobrego człowieka i tysiące złych. Tę zakończę, zabijając jednego człowieka, który zasługuje na śmierć. Czy tak nie będzie lepiej? – Ano, byłoby, gdybyś była w stanie to zrobić. A nie jesteś. Zginiesz, a wraz z tobą zginą Sadysta i Świniojeb. Albo gorzej. – Jest coś gorszego od śmierci? A psy nazywają się teraz Świnio i Sadi. Ale Duga już nie było. Wiosna odczuła ulgę, a zaraz później ogarnęło ją poczucie winy. Jej plan miał pełno dziur, nie chciała więc, by ktoś zbyt dogłębnie go analizował. Chciała po prostu mieć to już z głowy. Skradała się pod osłoną nocy, wdzięczna za zasnuwające księżyc chmury, przemykała chyłkiem z kryjówki do kryjówki, wykorzystując każdy krótki moment zupełnej ciemności i obchodząc krąg brytyjskich strażników. Psy biegły miękko u jej boku i przystawały na komendę. Przez bagno wiodła tylko jedna ścieżka na plażę, ale ponieważ Wiosna spędzała całe dni, polując na wodne ptactwo na mokradłach wokół Mearhold, brodzenie przez rzekomo nieprzebyte błotniste kanały z uniesionym młotem i łukiem nie przerażało jej. Psy długo dały się prosić, ale wkrótce ruszyły za nią i płynęły, gdy tylko mogły. A gdy nie mogły, wlokły się, nieszczęśliwe, przez błoto. Utytłana, mokra i zmarznięta wyjrzała z chaszczy na skraju plaży i zaniosła ciche modły do wojowniczej bogini Machy i przebiegłego boga Dwyna. Bardzo przydałby się jej ich pomoc. W głębi duszy wiedziała, że ma mniej więcej taką szansę na zastrzelenie Juliusza Cezara, jak na złapanie komara za lewe jajo szczypcami kowalskimi w ciemnej chacie. Spojrzała ze
wzgórza na obóz rozciągający się w dole. Odkąd wylądowali w Brytanii, niewysocy i pracowici Italczycy zdążyli wznieść miasto opasane palisadą i oflankowane wyciągniętymi na brzeg, uzbrojonymi po burty okrętami; sześć po jej stronie obozu, pięć po drugiej. Z boku każdego z nich sterczały przerośnięte groty skorpionich bełtów. Co by ludzie nie gadali o Rzymianach – a słyszała najrozmaitsze opowieści – nie certolili się w tańcu. Wyobrażała sobie, że rzymski obóz będzie bardziej przypominał... no, obóz – rozmieszczone w mniejszych lub większych odstępach ogniska i namioty, między którymi spaceruje sobie na widoku Cezar, wydając rozkazy i skazując ludzi na ukrzyżowanie. Teraz dopiero uświadomiła sobie, jaka była naiwna. Widziała ponad palisadą kilka rzymskich hełmów, na pokładach okrętów również kręcili się ludzie, ale generała ani widu, ani słychu. Nie sądziła, by miał zaraz wyjść z obozu, żeby zobaczyć, czy czasem nie nastaje na jego życie jakiś skrytobójca. Świnio poruszył się za jej plecami. – Leżeć! – szepnęła.
Lowa znalazła Robaka kawał drogi od plaży, siedzącego wraz z Hardwardem na pniu przy ognisku. Obydwaj trzymali w dłoniach gliniane kubki z jakąś parującą cieczą. Robak przebierał palcami i mówił, a Hardward kiwał głową na znak, że się zgadza. Gdy Lowa znalazła się w zasięgu słuchu, druid przerwał i powiedział: – Ach, Lowa, akurat zaparzyłem herbaty! Uczyni cię szczęśliwą, a twój pęcherz pełnym. Hardward skinął jej na przywitanie, zupełnie jakby nie zachowywał się wobec niej wcześniej jak ostatni dupek. – Dzięki, obejdzie się. Nie widziałeś czasem Wiosny? Lowa chciała, by ktoś ostrzelał wraz z nią rzymski obóz, a tylko Wiosna dorównywała jej w strzelaniu z łuku. A przynajmniej tak sobie powtarzała. Wcale nie chodziło jej o to, by pojednać się z małą. – Poszła z psami na północ, a po zachodzie słońca skręciła na zachód. Myślała, że wymyka się niepostrzeżenie. – Dokąd poszła? – Nie wiem. Może popatrzeć na Rzymian? Lowa pokręciła głową z niedowierzaniem. Czuła się za Wiosnę odpowiedzialna, tymczasem dziewczyna robiła wszystko, by zwiększyć dystans między nimi.
Słońce wisiało już wysoko na niebie, gdy Sadi obudził Wiosnę, trącając ją wilgotnym nosem. – Gdzie Świnio? – zapytała, trąc oczy. Sadi patrzył na nią, jakby chciał powiedzieć: „Co tam Świnio! Kiedy śniadanie?”. – Potem coś zjemy – odparła Wiosna, wstając, by wyjrzeć z kryjówki. – Teraz muszę przede wszystkim... A niech to borsuk zborsuczy. Wpełzła na wydmę i wraz z psami schowała się w gęsto porastającej plażę piaskownicy, skąd rozciągał się dobry widok na cały obóz i gdzie nie mogły ich wyłuskać z trawy bystre oczy wartowników. Właśnie szły ku niej od bramy po kamienistym podłożu trzy postacie. Felix, jeden z jego Skórzniaków i wysoki (jak na Rzymianina) łysiejący mężczyzna w błyszczącym, złotym pancerzu i czerwonej pelerynie. Jeśli się nie myliła, tą trzecią postacią był Juliusz Cezar we własnej osobie. Wyglądał dokładnie tak, jak jej go opisywano. Sięgnęła po łuk, nałożyła strzałę, naciągnęła i strzeliła. A tym samym momencie Skórzniak odepchnął Cezara i strzała przemknęła obok, nie wyrządzając mu krzywdy. Felix i Cezar zaczęli rozglądać się wokoło, starając się zlokalizować niedoszłego asasyna. Skórzniak utkwił w niej wzrok. Dał susa naprzód jak wystraszony koń i pomknął z zatrważającą prędkością w jej stronę, dobywając miecza w pełnym pędzie. – Szlag by trafił... – szepnęła dziewczyna, okręcając się na pięcie i zbiegając z diuny na złamanie karku. Nie zrobiła nawet dziesięciu kroków, a usłyszała go tuż za sobą. Odrzuciła łuk i przypadła do ziemi, okręcając się i z rozmachu mierząc młotem w kolano. Skórzniak zatańczył, unikając ciosu, i kopnął ją w twarz. Nim zetknęła się z ziemią, zobaczyła, jak Sadi rzuca się na niego. Skórzniak opadł do kucek i jednym sprawnym pchnięciem rozciął zwierzęciu brzuch. Z rany wypłynęły wątpia, pies uderzył o kamienie z okropnym piskiem. – Nieee! – zawyła dziewczyna i pchnęła mężczyznę ostrym trzonkiem w przeponę. Bez trudu odbił cios i przyłożył jej
pięścią w twarz. Gdy doszła do siebie, Skórzniak siedział na niej okrakiem, trzymając za włosy i przykładając ostrze do gardła. Wierzgnęła, ale jego uda były jak z żelaza. – Poznaję lot twojej strzały – odezwał się do niej po galijsku z silnym rzymskim akcentem. – Zabiłaś nad rzeką mojego kamrata – podjął dziwnie wesołym, rzeczowym głosem, tłumionym przez maskę. Odjął miecz od jej szyi i ścisnął jej policzki piekielnie silną dłonią. – Chcą cię żywcem, ale i tak cię zabiję, by go pomścić. – Próbowała wyszarpnąć twarz z jego palców, ale nie mogła nawet drgnąć. – Ale nie wolno mi zostawić śladów, inaczej nikt mi nie uwierzy, gdy powiem, że umarłaś ze strachu. A więc... – Czekaj! – zdążyła wykrztusić, nim przesunął rękę i zatkał jej usta, a palcem wskazującym i kciukiem zamknął nozdrza. Próbowała zaczerpnąć tchu, ale nie mogła. Wyrywała się chwilę, a gdy pojęła, że jest zupełnie unieruchomiona, uspokoiła się, by nie marnować powietrza, i zaczęła gorączkowo myśleć, co robić. Słyszała, jak gdzieś u jej stóp Sadi skamle coraz ciszej i coraz smutniej.
Lowa wyjechała z wioski i skierowała się na północ. Gnała na złamanie karku, chora z niepokoju. Nikt nie widział Wiosny przez całą noc, ale Robak powiedział, że ruszyła na północ, a dwie inne osoby utrzymywały, że widziały ją idącą w kierunku bagien z dwoma psami przy nodze. Królowa pędziła więc przed siebie, wymyślając samej sobie, że nie pojechała zobaczyć się z Wiosną po śmierci Duga. W tym właśnie upatrywała przyczynę jej opryskliwości, która – jeśli Lowa miałaby być szczera – nie była zupełnie niemożliwa do pojęcia. I co, kurwa, z tego! Miała plemię do ocalenia, armię do odbudowania, inwazję, na którą musiała się przygotować... Gdy się to wszystko skończy, gdy już będzie po wszystkim, przyrzekła sobie znaleźć czas dla tych, których kochała. Czyli Małego Duga i Wiosny. Rozdzieli część obowiązków między podwładnych i przynajmniej połowę czasu będzie spędzać z synkiem. I odbuduje relację z Wiosną... jeśli tylko dziewczyna przeżyje tarapaty, w które się wpakowała jak ostatnia idiotka.
Uszu Wiosny dobiegło szczekanie. Głupi pies, pomyślała, czując, że Świnio rzuca się na legionistę. Nie powinieneś szczekać, zanim zaatakujesz! Skórzniak puścił twarz Wiosny, która natychmiast łapczywie nabrała powietrza. Zamachnął się mieczem na psa... i znieruchomiał, gdy Sadi ostatkiem sił rzucił się naprzód i zacisnął mocarne szczęki na jego ramieniu. Legionista oderwał rękę od szyi dziewczyny, by odepchnąć drugiego psa, ale nie zdążył. Świnio wżarł mu się w gardło, drąc kłami skórę, jakby to była płócienna szmata. Warczał i gryzł jak opętany. Chlusnęła krew, gdy Skórzniak próbował wyrwać się z jego szczęk. Sadi jednak nie puszczał. Powarkiwał uparcie i szarpał głową. Skórzniak wił się i wyrywał, aż w końcu wydostał rękę z psiego pyska, zostawiając w nim dłoń. Ryknął z bólu, wpił dłoń w kark Świnia i pociągnął w górę. Co za niebywała siła, pomyślała strwożona Wiosna. Oderwał psa od swojej szyi, a wraz z nim połowę gardła. Dziewczyna przez krótki moment, nim zalała je krew, mogła dostrzec kręgi i tchawicę. Ale demon jeszcze dychał i wcale nie miał zamiaru umierać. Trzymając Świnia, wbił nadłamaną kość przedramienia w bok psa, raz, potem drugi i trzeci. To nie są ludzie, pomyślała Wiosna, cała struchlała ze strachu. – Nie! – krzyknęła. Rzuciła się z całych sił, odpychając Skórzniaka do tyłu, i wtłoczyła mu młot w skroń. Legionista osunął się na ziemię, Świnio wyślizgnął mu się z palców i również padł bez ducha. Wiosna skoczyła na równe nogi i poprawiła prosto w czoło, wgniatając je z przyprawiającym o mdłości chrzęstem. Uniosła broń oburącz wysoko nad głowę i uderzyła raz jeszcze, zebrawszy wszystkie siły. Głowa kapturnika wybuchła jak zgniła kapusta ciśnięta o bruk. Dziewczyna zachwiała się, oślepiona mózgiem i juchą. Gdy mdlała, czyjaś ręka ucapiła ją od tyłu, ktoś powiedział coś po łacinie.
9 ROZDZIAŁ
N
ie widzieliście Wiosny? – spytała Lowa, zeskakując z konia, nim jeszcze wyhamował, z łukiem w dłoni. Chamanca zerknęła na Atlasa. – Nie widzieliśmy – odpowiedział. – Popytam. Iberyjka i Afrykańczyk pilnowali drogi na mokradła. Towarzyszyła im Adlera, Dwusetka i kilku doborowych piechurów Atlasa. – Czy ktoś widział Wiosnę!? – krzyknęła Lowa. Nikt się nie odezwał. Mała przepadła jak kamień w wodę. – Atlas, przyprowadź do mnie wszystkich, którzy pełnili wartę na bagnach. – Pewnie teraz śpią. – To ich obudź. Chamanca, pomóż mu. Przecież nie rozpłynęła się w powietrzu. – Czekaj – powiedział Atlas. – Wysłałem patrol za bagna, żeby zobaczył, co się dzieje u Rzymian. Jeden zwiadowca właśnie wraca. Podbiegł do nich drobny, szpakowaty mężczyzna o końskich zębach. Zwał się Plaxon. Lowa walczyła kiedyś przez chwilę u jego boku, jeszcze za Zadara. Ona zaszła daleko, on pozostał zwykłym szeregowcem, bo choć życzliwy i dowcipny, był też głupi jak but z lewej nogi. – Czy widziałeś Wiosnę? – zapytała po raz kolejny. – Widziałem jej psy – odparł zwiadowca z wzrokiem wbitym w ziemię. – I?
– Są na wydmach, nieopodal obozu diabłów. Zabite, obydwa. Jednemu ktoś wypuścił bebechy, drugiego zadźgał. Sprawdziłem, nie żyją na pewno. Lowę zemdliło. – A Wiosna? A pozostali zwiadowcy? – Nikogo nie widziałem. – Ślady stóp, jakiś trop, cokolwiek? – Nie rozumiem, co... – Mężczyzna gapił się na nią z tępym wyrazem twarzy. – Zabierz mnie tam, gdzie je znalazłeś, natychmiast. Zwiadowca skinął, odwrócił się i ruszył z powrotem na bagno. – Nie mamy całego dnia – ponagliła go Lowa, przebiegając obok i ciągnąc go za rękę.
– Mogę dostać dziewczynę? – poprosił Felix, starając się, by Cezar się nie domyślił, jak mocno jej pragnie. – Zatrzymaj ją, jeśli chcesz, nie mam nic przeciwko. Przyda się, by zasilić wioślarzy w rejsie przez Kanał. Cezar zmierzył wzrokiem unieruchomioną przez pretorianina Wiosnę. Już zdążyła wysłać jednego legionistę do lazaretu – udawała nieprzytomną, a potem znienacka zgruchotała mu kolano młotem. Obecnie, po ciosie rozsierdzonego pretorianina, naprawdę była nieprzytomna, do tego ciasno związana. Inny żołnierz pilnował jej młota. Felix także obrzucił dziewczynę taksującym spojrzeniem. Bardzo się zmieniła. Teraz, gdy była nieprzytomna i głowa opadła jej na piersi, a włosy zakryły twarz, jej uroda nie rzucała się w oczy, ale druid zauważył, że lada moment przeistoczy się z dziecka w piękną kobietę. Również poniżej szyi. Skórzane spodenki odkrywały silne, umięśnione nogi, których spodziewałby się raczej u młodego rzymskiego atlety, ale Felix bynajmniej nie uważał tego za wadę. Pod łuczniczą koszulą dało się dostrzec wcięcie w talii i ładnie ukształtowany biust. Czyżby spodobała się Cezarowi? Gdy generał przebywał w Rzymie, wolał sypiać z żonami potężnych mężów, w Galii kazał sobie sprowadzać do namiotu co bardziej urodziwych jeńców obydwu płci, lecz zawsze młodych i zdrowych, takich jak Wiosna. A może planował sprzedać ją do niewoli? Tak jak wszyscy bajecznie bogaci ludzie, z jakimi miał w życiu styczność Felix, Cezar uwielbiał wypoczywać, zarabiając pieniądze. Świeża i ładna barbarzyńska kobietka schwytana na brytyjskiej ziemi poszłaby w Rzymie za niezły pieniądz. – Nie sądzę, by ci się przydała, Cezarze – spróbował ostrożnie druid. – Yilgarn powiedział nam wszystko, co musimy wiedzieć, a dziewczyna nie sprzeda się w Rzymie, bo rynek jest przepełniony brytyjskimi niewolnikami jeszcze z czasów Zadara. Pierwsze pokolenie dzieci brytyjskich niewolników jest teraz mniej więcej w jej wieku, więc młodych dziewczyn takich jak ona jest teraz w mieście na kopy, w dodatku dobrze przyuczonych i nie tak narowistych. Cezar puścił jego słowa mimo uszu. Uwadze Felixa nie uszło, że rozbierał brankę oczami. Aha, zrozumiał druid. Czyli to o to chodzi. – Jeśli masz zamiar zatrzymać ją... dla siebie – ośmielił się – pozwól, bym najpierw sprawdził, czy nie roznosi żadnych chorób. Szybko je tu odgwintowują, a potem wymienia się nimi starszyzna. Gdy żyłem w Brytanii, odkryłem, że większość kobiet w jej wieku cierpi na jakąś chorobę weneryczną, a ich ciała tam na dole pokrywają ropne, śmierdzące wypryski... – Dosyć, Felixie! Możesz zabrać ją do Galii i zrobić z nią, na co ci przyjdzie ochota. Druid nakazał sobie spokój. Nie może zdradzić się z ekscytacją. Gdy tylko wypłyną na morze, zje jej serce i posiądzie jej bezcenną magię. Sprowadzi do Brytanii swój legion i wtedy rozpocznie się... – Pretorianie – sprowadził go na ziemię głos Cezara – idźcie z Felixem na okręt i upewnijcie się, że dziewczyna jest dobrze związana. – Okręcił się, by wyjść, lecz zaraz stanął w miejscu. – Coś mnie zastanawia. Dlaczego ta Brytka dzierżyła młot? To nie broń dla kobiety... Co się za tym kryje? Kiedy się ocknie, zapytają ją o to. – To żadna tajemnica, o Cezarze. Wiele brytyjskich kobiet walczy młotami. Są niemal tak brutalne jak ich mężczyźni. – Cezar nie jest przekonany. Ta dziewczyna zdołała również wystrzelić strzałę na niespotykaną odległość i trafiłaby Cezara, gdyby nie twój Zając. A właśnie – gdzie są jej łuk i kołczan? – Kołczan jest tutaj, o Cezarze – powiedział pretorianin. – Miała go na plecach. – A łuk? Gwardziści popatrzyli po sobie.
– Musiał więc zostać tam, gdzie ją znaleźliście. Idźcie po niego natychmiast. – Gdy legioniści opuścili namiot, Cezar wrócił wzrokiem do Felixa. – Zmieniłem zdanie, dziewczyna zostanie z Cezarem, by mogła mu pokazać, w jaki sposób strzela dalej i celniej od jego najlepszych kreteńskich łuczników. – To raczej kwestia łuku niż dziewczyny, o Cezarze – wyrzekł Felix, tłumiąc desperację. – Każdy głupi oddałby taki strzał. Po prostu brytyjskie łuki są lepsze od kreteńskich. Ten jej pewnie zrobiono z iberyjskiego cisu. Mogę pokazać twoim budowniczym, jak się je wytwarza. Cezar obrzucił Felixa nieprzychylnym spojrzeniem, jakby zastanawiał się, czy nie powinien usmażyć go na oliwie z oliwek, ale zaraz się uspokoił i odrzekł: – Później się tym zajmiemy, Cezar ma teraz ważniejsze sprawy na głowie. Weź ją sobie, ale przesłuchaj, zanim zabijesz. Upewnij się, że wyciągnąłeś z niej wszystko, co może nam się przydać. – Oczywiście – zapewnił generała druid, wciąż mając baczenie, by wódz nie dosłyszał radości w jego głosie. – Za mną! – rozkazał pretorianom, kierując się na statek. Oto rozpoczynał się w księdze jego życia nowy, najwspanialszy rozdział.
– Jesteśmy – wydyszał Plaxon, gdy dotarli do stromego spadu wydmy porośniętego kępami piaskownicy. Lowę ogarnął smutek ciężki jak ołów. Psy Duga, Świniojeb i Sadysta, które przez pewien czas były też jej psami, spoczywały martwe na piasku, obydwa w dużej mierze wypatroszone i owionięte chmurą wielkich, tłustych much. Leżały blisko siebie, ale Sadysta odwlókł się nieco, zostawiając za sobą połyskujący wilgocią warkocz wnętrzności. Jedna łapa Świniojeba zastygła na jego barku. – Idź stąd. – Chcesz, żebym...? – Po prostu idź. Poszedł. Na Danu, widok zmasakrowanych psów złamał jej serce. Co za idiotka z tej Wiosny! Lowa okrążyła martwe zwierzęta, analizując ślady na piasku. Sądząc po wyraźnych rozbryzgach mózgu, którego drobiny plamiły piach i trawę, zginęła tu przynajmniej jedna osoba, najprawdopodobniej od ciosu młotem. Trop wiodący na diunę, za którą leżał rzymski obóz, świadczył, że odciągnięto tę osobę – na pewno mężczyznę, bo Rzymianie nie brali do wojska kobiet, a głębokość koleiny wykluczyła Wiosnę – w pierwszej kolejności i że później ktoś inny o posturze Wiosny i w okutych żelazem butach był wleczony w tym samym kierunku przez cięższego mężczyznę, który pozostawił w piasku wyraźne ślady. A więc, gdy zabierali ją do obozu, była albo nieprzytomna, albo martwa. Sprawdziła raz jeszcze, czy niczego nie przeoczyła, i znalazła łuk Wiosny. Głupia dziewczyna! Żyła – Lowa była tego pewna, po prostu była pewna – ale Rzymianie wzięli ją do niewoli. Wpełzła na diunę i zerknęła spomiędzy traw na rzymskie obozowisko. Ponad zygzakiem ociosanej w szpice palisady dostrzegła kołyszący się maszt, który zdawał się oddalać na pełne morze. Zwodowali jedną z galer. W jakim celu? Żeby zabrać gdzieś Wiosnę? Nie, na pewno nie. Niby po co? Odrzuciła tę myśl, gdy spostrzegła, że ma pilniejszy problem do rozwiązania: z obozu szli w jej stronę dwaj legioniści w czarnych zbrojach. Sądziła, że znalazła dobrą kryjówkę pośród piaskownic, gdy jednak jeden pretorianin trącił drugiego w ramię i wskazał w jej kierunku, wiedziała, że się myliła. Jak na komendę puścili się biegiem w jej stronę. Myślała o ucieczce może przez pół uderzenia serca. Nie chciała dawać im pretekstu, by mścili się na Wiośnie. A potem pomyślała po żołniersku: pies to jebał. Tylu ich zabiła podczas lądowania, że pretekstów mieli pod dostatkiem, dwóch kolejnych nie zrobi różnicy. Miała na plecach swój własny łuk, ale skoro trzymała w dłoni broń Wiosny, to z niej postanowiła skorzystać. Strzeliła. Ten po lewej rozciągnął się na piasku. Dała drugiemu czas, by rozwiązał odwieczny dylemat człowieka walczącego z przeciwnikiem z bronią dystansową: atak czy ucieczka. Zdecydował się na atak. Chojrak, pomyślała, trafiając go w szyję. Fundamentem jej strategii była powściągliwość. Rzymianie z pewnością pojęli już, że marsz w głąb lądu pociągnie za sobą znaczne straty, a więc ich jedyną szansą na utrzymanie się w Brytanii jest zmiana pozycji lub powrót do Galii i powtórzenie inwazji w przyszłym roku. Raczej to drugie, zważywszy, że wiosna miała się ku końcowi i szanse na pomyślny rezultat najazdu bardzo zmizernieją, gdy tylko zepsuje się pogoda. Przez zimę Lowa mogłaby dalej przygotowywać się do wojny, a kto wie czy
do wiosny nie rozprawią się z Rzymianami Galowie i Germanie. Plan był dobry. Szkoda, że wziął w łeb w momencie, gdy Rzymianie pojmali Wiosnę. Jebać ich, jebać ich żółwie i jebać ich skorpiony, myślała, biegnąc z powrotem na bagna. Wróci tu zaraz z wojskiem, odbije Wiosnę i wypierdoli ich wszystkich do morza.
10 ROZDZIAŁ
I
raz, i dwa! Ty głupcze, zejdź z pokładu! Pojebało cię czy co? Obciążasz łódź, ciemięgo, a masz ją pchać do wody, kurwa twoja mać! Dalej wszyscy – i raz, i dwa! Mocniej! Mężczyźni robili, co mogli, i Felix wiedział, że zachowuje się jak dupek, drąc się jak stara toga, ale po prostu nie mógł się powstrzymać. Desperacko chciał się już znaleźć na morzu sam na sam z Wiosną. Gdy dotrze na kontynent, by objąć dowództwo nad swoim legionem, będzie władał magią tak potężną, że sami bogowie zadrżą ze strachu! – Długo jeszcze!!? – ryknął. Odszukał wzrokiem pretorianina. Tam jest, a Wiosna razem z nim. Nie mógł uwierzyć, że dziewczyna jest na wyciągnięcie ręki. Głupie dziecko, samo wlazło do paszczy lwa! Nie, wcale nie samo – to przeznaczenie! Los chciał, by trafiła w jego ręce! – Felixie! Obrócił się. Ragnall, ten brytyjski cyc. Żeby tylko nie pomieszał mu szyków. – Pokaż mi dziewczynę – powiedział. Wyzbył się akcentu, zauważył druid. Posługiwał się łaciną jak rodowity Rzymianin. – Nie. – A dlaczegóż to? – Nie muszę ci się tłumaczyć. – Cezar wybrał mnie na króla Brytanii, jesteś więc teraz na mojej ziemi i masz mi pokazać dziewczynę. – Nie! Pretorianie, na pokład z nią, ale już. Dawniej mógł samą myślą skłaniać ludzi do spełniania swoich życzeń, robił to często z wojami Zadara w Maidun.
Wydawało się, że utracił tę moc. Czyżby zużył za dużo swojej energii życiowej? Czy też może przelał jej zbyt wiele na swoich legionistów, co osłabiło jego wpływ na umysły innych? Spróbował zmusić Ragnalla, by zostawił go w spokoju. Bezskutecznie. Młodzieniec dobył miecza. – Nie tak prędko. Najpierw mi ją pokażesz. – Drogie panie, proszę o spokój – prychnął jeden z pretorianów. – Przyjmuję rozkazy od dwóch dowódców i nie widzę tu żadnego z nich. Dostarczę dziewczynę na okręt, tak jak rozkazał Cezar... – Zrób to! Natychmiast! Felix miotał się i wydzierał, jakby postradał zmysły. Dziewczyna za wszelką cenę musi znaleźć się na pokładzie! – ...ale nie zrobię tego, zanim okręt nie zostanie zwodowany, ponieważ, jak sam to, Felixie, ująłeś przed chwilą, wzbijając się na wyżyny elokwencji, musiałbym być pojebany. Mamy więc nieco czasu i nie widzę przeciwwskazań, by Ragnall... – Cześć, Ragnall. Cześć, Felix. Co tam? – przywitała się sennie Wiosna, która akurat w tym momencie musiała się ocknąć. – Wiosna! – ucieszył się Ragnall. – Wiedziałem, że to o ciebie chodzi. – Pretorianinie! Zabij ich oboje! Spiskują przeciw Cezarowi w swojej barbarzyńskiej mowie! Gwardzista spojrzał na Felixa i pokręcił głową. – Wcale nie spiskujemy – zaprzeczył Ragnall. – Witamy się po brytyjsku. Ta dziewczyna to brytyjska księżniczka, córka króla Zadara z Maidun. Felix doskonale to wie. I z pewnością poinformował o tym Cezara, czyż nie tak, Felixie? – Druid spuścił wzrok. – Nie powiedziałeś? A to niespodzianka. Jestem pewien, że obecny tu pretorianin zgodzi się ze mną, że generał z pewnością chciałby wiedzieć, że więzi tak cennego jeńca. Pretorianin utkwił wzrok w druidzie, unosząc pytająco brew. Felixowi język się plątał. Legionista pokręcił głową. – Masz rację, Ragnallu, zabiorę ją do Cezara. Felixie, pójdziesz ze mną i wyjaśnisz generałowi, kim jest ta dziewczyna i dlaczego chciałeś ją dla siebie. Felix zaczerpnął tchu, by wywrzeszczeć rozkaz, ale zaraz uszło z niego powietrze. Zaszedł tak daleko, ponieważ panował nad emocjami i wiedział, kiedy lepiej ustąpić. To jeszcze nie koniec. Dostanie ją prędzej czy później. Teraz mógł zrobić tylko jedno. – Zaraz, dajcie mi się jej tylko przyjrzeć. Zbliżył się do Wiosny. – Nie tak blisko, Felixie. – Pretorianin cofnął się o krok. – Wzrok masz chyba dobry. Druid potrząsnął głową. – Nie miałem zamiaru wyrządzić jej krzywdy. Po prostu się spieszę... I, Ragnallu, masz rację. Dopiero teraz ją poznaję. Wybacz mi i przyjmij moje przeprosiny. Nie zdawałem sobie sprawy, z kim mam do czynienia. Jest o wiele starsza, niż gdy widziałem ją ostatnim razem. Niesamowite, jak te dzieci się zmieniają. Pretorianinie, zaprowadź ją, proszę, do lazaretu, każ opatrzyć sińce na twarzy i sprawdzić, czy księżniczka nie ma wstrząsu mózgu. A później natychmiast do Cezara. Teraz, gdy już wiem, kim jest, z całą pewnością nie tknę jej nawet palcem. Nie mogę się doczekać, żeby się z nią zobaczyć, gdy wrócę, i nadrobić zaległości. Do zobaczenia, Ragnallu. Do zobaczenia, Wiosno! Z tymi słowami druid udał się w swoją stronę, zagryzając zęby i z całych sił próbując nie krzyczeć.
– Nic mi nie jest – powiedział Atlas i zadrżał, zadając kłam własnym słowom. – Na cycki Fennel – syknęła Chamanca. – Chuj mnie strzeli, jeśli umrzesz przez ten swój ośli upór. Masz iść do Robaka, ale już. Lubiła twardzieli. Głupków nie. A Atlas nigdy nie zachowywał się tak głupio. – Może potem... Patrz. Chamanca zobaczyła biegnącą na plac Lowę. – Adlera – zawołała królowa – Atlas, Chamanca, Mal, do mnie! Kuszyta zatoczył się, wstając. Jego zwykle ciemnobrązowa skóra przybierała barwę błotnistej szarości. – Usiądź, Atlasie – poleciła królowa. – Ty – pokazała palcem najbliższego żołnierza. – Znajdź druida Robaka i każ mu tu przyjść. – Nie trzeba – zarzekał się Atlas. – Położyłem kompres. Co więcej można zrobić?
– Robak na pewno chętnie odpowie na to pytanie – odparła królowa, kończąc dyskusję. Chamanca mogłaby ją ucałować. – No dobra, zbierzcie się wszyscy wokół Atlasa. Powiedzcie, co myślicie. – Na jaki temat? – Na temat tego, jak dziś w nocy mamy pokonać Rzymian. Rozpoczęła się dyskusja, która szybko przerodziła się w zapiekłą debatę. Atlas milczał, przygaszony. Oczy nabiegły mu krwią i lśniły od choroby. – Atlasie – zwróciła się do niego Lowa, widząc, że jest z nim nie najlepiej – masz się natychmiast położyć, Robak zaraz... – Co ja zaraz? – wszedł jej w zdanie druid, podbiegając i dzwoniąc ozdobami jak podskakujący na nierównym bruku wóz pełen blaszanych dzwonków. – Ach, rozumiem – dorzucił, gdy spostrzegł Kuszytę. – Możesz chodzić, Atlasie? – Wyglądam jak kaleka? – Wielki mężczyzna dźwignął się na nogi i zaraz usiadł z powrotem. – Wy tam – zawołał Robak na dwóch mężczyzn o ponurych obliczach. – Weźcie go pod ręce i za mną. – Pomogli Kuszycie wstać. – Tędy, no chodź, to niedaleko. Lowa jeszcze przez chwilę wlepiała wzrok w plecy Afrykańczyka, a potem wróciła do obrad. Chamanca nie słyszała z nich ani słowa. Odprowadziła Atlasa wzrokiem do zakrętu, gdzie zniknął za rzędem chat.
Ragnall poszedł do lazaretu w ślad za Wiosną i pretorianinem. Było kilka rang namiotów szpitalnych; Ragnall wcisnął dziewczynę do tego największego dla legatów i innych grubych ryb. Czekał na zewnątrz, gdy medyk opatrywał jej rany. Gdy zobaczył Wiosnę po tylu latach, miał wrażenie, jakby jego przeszłość wyskoczyła z krzaków i kopnęła go w tyłek. Znał dziewczynkę ledwie kilka miesięcy, ale była częścią jego poprzedniego życia, kimś, kto znał Lowę i Duga – i Drustana, jego nieżyjącego mentora i przyjaciela. Zobaczenie kogoś z tamtego świata i czasu w otoczeniu Rzymian przywodziło mu na myśl jakiś absurdalny nocny koszmar, gdzie splatają się w jedną jaskrawą całość zupełnie niepasujące do siebie elementy. Miał wrażenie, jakby Wiosna emanowała nostalgią, i ta nostalgia przejmowała go do żywego i zapierała dech. Musiał przełknąć ślinę i oczyścić gardło, żeby się nie rozpłakać. Twarz, głos, nawet zapach dziewczyny ożywiał uśpione dotąd wspomnienia, a te wirowały mu w głowie i nie dawały spokoju, bo przypominały nie tylko o rzeczach, które spotkały go w Brytanii, ale również o tym, jak to było czuć się szczęśliwym. No cóż, może nie jakoś wybitnie szczęśliwym – gdy poznał Wiosnę, Zadar dopiero co zabił jego matkę i braci, poza tym sam był wówczas tylko zagubionym, niewinnym dzieckiem, które u starszych szukało wzorców do naśladowania i rad. Musiał bardzo szybko dorosnąć i wcale nie dlatego, że chciał. – Możesz wejść – powiedział lekarz, opuszczając namiot.
Wiosna siedziała na łóżku polowym. W przestronnym namiocie mieściło się ich jeszcze pięć, a także trzy stoły. Dwa zasłonięto kotarą, na ostatnim ułożono zestaw lśniących narzędzi z brązu – miniaturowe szczypce, noże, piły i inne utensylia, których Ragnall nie umiał nazwać. Jedyną osobą poza nimi był śpiący lub nieprzytomny aquilifer z dziesiątego legionu dwa łóżka dalej. Ten, którego okrzyknięto bohaterem. Wielu legionistów dorównywało mu odwagą, ale ponieważ tylko on niósł jebitny sztandar ze złotym orłem, właśnie jego otoczono najlepszą opieką. Tak to już było w wojsku. Na sąsiednim łóżku ułożono sztandar: orła trzymającego w szponach napis „SPQR”. Skrót oznaczał: „Senat i lud rzymski”. Ragnall był dumny z tego, że stanowi część czegoś tak wspaniałego, ale napis „Cezar” trafniej oddawałby motywację legionistów. – A temu co jest? – spytała Wiosna stłumionym głosem, wskazując chorążego ruchem brody. Miała opuchniętą szczękę i śliwę pod okiem, ale za to na policzki wrócił jej kolor, a z oczu odeszła mgła. Od skrępowanych nadgarstków biegł do kajdan na kostkach cienki łańcuch, który następnie niknął pod łóżkiem. – Dostał z łuku. Nieważne zresztą. A tobie co się stało? – Złapali mnie, gdy próbowałam zabić Cezara. – Mówisz? No tak, nie lubimy, gdy ktoś chce go zabić. – My? – Jestem teraz Rzymianinem. – To tak jakby koń zdecydował, że od dziś będzie psem.
– Wcale nie. – A właśnie, że tak. Po co tu przyjechałeś? – Pytasz o mnie czy o Rzymian w ogóle? – W pierwszej kolejności o ciebie. – By wprowadzić w Brytanii rzymski styl życia. Powinnaś zobaczyć Rzym, Wiosno. Ekscytuje mnie sam dźwięk tego słowa, aż robi mi się ciepło. Rzym jest niesamowity... Możemy uczynić z Brytanii drugi Rzym, to naprawdę jest wykonalne. Możemy dać Brytom czystą wodę, domy ogrzewane zimą, prawo, ponad którym nikt nie stoi, niezależne od kaprysów władców i... – A pozostali Rzymianie po co przyjechali? – Z tego samego powodu. – Tak sądzisz? – Tak! A po co niby...? – Ach, tutaj jest. – Cezar wkroczył do namiotu w obstawie pretorianów. – Dobrze, Wiosno. Czy Cezar może tak cię nazywać? Wiosna utkwiła w nim nierozumiejący wzrok, więc Ragnall przetłumaczył. – A czy ja mogę go nazywać łysiejącym ciporyjem? – odparła Wiosna. – Mówi, że to dla niej zaszczyt – przełożył Ragnall. – Świetnie, świetnie. No proszę, brytyjska księżniczka. – W pewnym sensie. – Przybyła, by zabić Cezara, ale Cezar nie przykłada wagi do drobnostek, gdy przyjmuje tak dostojnego gościa. – Jest... – zaczął Ragnall i urwał. Czy powinien mówić generałowi o magii Wiosny? Był niemal pewien, że widział, jak dziewczyna wypełnia Duga mocą, a wtedy on bije się jak sama bogini wojny... Ale potem Wiosna oświadczyła, że nie może już korzystać z magii i nie skorzystała z niej w bitwie z Dumnończykami, kiedy bardzo jej potrzebowali. Postanowił na razie trzymać język za zębami. – Córką króla Zadara. – Czyżby? Czyli to nie twoja krewna? – Ani nawet piąta woda po kisielu, Cezarze. To córka człowieka, który zabił moją rodzinę, ale... Oj. Cezar rozciągnął usta w uśmiechu, wodząc wzrokiem od niego do dziewczyny. O, na tartanowe portki Belenosa, pomyślał Ragnall. W lot pojął, czego zażąda od niego generał, dlaczego będzie się tego domagał i dlaczego nie znajdą się przeciw temu żadne racjonalne argumenty. – Jest zbyt młoda! – wypalił. Nic innego nie przyszło mu na myśl. Cezar zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. – Zbyt młoda? Chyba dawno już skończyła dwanaście lat, czyż nie? Ile ma teraz lat? Szesnaście? Siedemnaście? – Coś koło tego. – Wyśmienicie. W sam raz. Na razie zostawimy łańcuchy, ale powierzam ci, Ragnallu, opiekę nad naszym gościem. Cezar wyśle pretorianów, by jej strzegli. Przejdzie szkolenie i sama przerodzi się w Rzymiankę, nim wyjdzie za ciebie tej zimy. Ragnall obrzucił Wiosnę przerażonym spojrzeniem; odpowiedział mu promienny wyszczerz, jakby dziewczyna rozumiała każde słowo i czerpała radość z jego zmieszania. Ragnall fantazjował ostatnimi czasy o ślubie z wyrafinowaną, młodą, rzymską arystokratką. Wiosna może i przeistoczy się w atrakcyjną kobietę, ale jej wygląd, sposób, w jaki się poruszała – dosłownie wszystko – zdradzały barbarzyńskie korzenie i psotną naturę bachora, który wszystkie problemy rozwiązuje, gryząc i drapiąc. Równie dobrze mógłby poślubić wilcze szczenię. – Cezarze, zrobię, o co mnie prosisz, lecz... Gdy ostatni raz widziałem Wiosnę, miała jakieś dziesięć lat i już wtedy była bardziej przebiegła i zmyślna niż dzieci w jej wieku. Zdołała podburzyć lud do buntu, w rezultacie którego obalono i stracono jej ojca. Jest jak dzika kocica, która zabije cię przy pierwszej okazji. Będzie robić, co w jej mocy, by uniemożliwić nam wykonanie misji. Gdy powiedziałem ci, że uważa rozmowę z tobą za zaszczyt, nie tłumaczyłem dosłownie. – Ragnallu – wódz otaksował go z uwagą – Cezar nie jest idiotą i uczy się najbardziej popularnych obelg w języku ludów, które najeżdża. Brytyjski jest na tyle podobny do galijskiego, że Cezar połapał się, iż „cipa” to nie zwrot grzecznościowy. Twoja w tym głowa, Ragnallu, by jej pazury nie drasnęły Cezara. Poślubisz tę dziewczynę. – Ależ ona nigdy nie zechce poślubić mnie. Cezar spojrzał na niego, jakby wiewiórka wyskoczyła mu z głowy.
– A cóż to za różnica, na wszystkich bogów? Julia, rodzona siostra Cezara, musiała poślubić tego bydlaka Pompejusza, gdy była w tym samym wieku co nasza księżniczka. Ma szczęście, że wychodzi za mąż za przystojnego księcia, a nie tłustego pyszałka, takiego jak Pompejusz. I ty też powinieneś być rad – to nadzwyczaj urodziwe dziewczę, i charakterne. Będzie z niej żona jak się patrzy. Zimą weźmiecie ślub w Rzymie. Kiedy wrócimy do Brytanii, będzie nią rządził prawowity król, a u jego boku stanie prawowita królowa. – Kiedy wrócimy...? Czy to znaczy, że opuszczamy wyspę? – Przeprowadziliśmy tylko mały rekonesans. Za późno już na inwazję z prawdziwego zdarzenia. Z pewnością dość się już nauczyłeś, by to wiedzieć? Wyruszamy w drogę powrotną jeszcze dziś, zanim złapią nas jesienne sztormy. A w przyszłym roku wrócimy z armią. Ragnall nie wierzył w to, co słyszał. Rozumiał rekonesans jako kilku legionistów w łodzi, którzy przekradają się na wrogi brzeg, żeby się rozejrzeć. Dwanaście tysięcy ludzi, którzy ani na krok nie wychodzą z okupionego krwią przyczółka, to dokładne przeciwieństwo rekonesansu. Czy to możliwe, że Cezar zarządził odwrót? Nie, na pewno nie. Ale jeśli nie, to dlaczego opuszcza Brytanię? Czy armia Lowy faktycznie była tak wielka, jak wnioskowano po trąbach? Generał nie przejął się jego konsternacją. – Cezar musi już iść. Weź, co potrzebujesz, i zabierz dziewczynę na okręt flagowy. – Tak, Cezarze. – Mała rada: nie ucz jej łaciny i zrób, co możesz, by nie nauczyła się od kogoś innego. Nie będzie sprawiać tylu problemów, jeśli pozostanie zależna od ciebie. Z tymi słowy opuścił namiot. – O co chodziło? – zaciekawiła się Wiosna. – Mogę już iść do domu?
Lowa czołgała się między diunami wraz z Chamancą. Ona i dowódcy mieli wiele pomysłów na to, jak przeprowadzić atak na Rzymian, ale żaden nie był dość dobry, by wprowadzić go w życie. Istniało wiele sposobów na zrobienie krzywdy najeźdźcom, ale jeśli już musiała zaatakować, chciała zabić lub pojmać wszystkich co do jednego. Po pierwsze: by już tu nie wrócili, po drugie: by ocalić Wiosnę. Gdyby tylko Rzymianie ruszyli z mierzei w głąb lądu, Brytowie mogliby przejść do realizacji jedynego planu, który miał szansę powodzenia. Sęk w tym, że Rzymianie ani myśleli pójść im na rękę. Lowa miała nadzieję, że wpadnie na jakiś pomysł, oglądając ich obozowisko. Wyprawiła się na zwiad wraz z Chamancą, by ta pomogła jej likwidować zbyt bystrych wartowników. I by przestała myśleć o Atlasie. Robak zrobił, co mógł, ale w rany Kuszyty wdało się zakażenie, a trucizna przeniknęła w głąb ciała. Afrykańczyk był silny, Robak oszacował więc, że ma przed sobą miesiąc życia, może nieco więcej. Jeden żołnierz to niewielka cena za setki powalonych na plaży Rzymian, ale dlaczego akurat Atlas? Był łebskim facetem, znakomitym Wojownikiem, kto wie czy nie najlepszym w całej armii, no i świetnym dowódcą. Spojrzała na Chamancę. Widok niezniszczalnej Iberyjki w takim stanie boleśnie przypomniał Lowie, jak wielką muszą zapłacić cenę za pokonanie Rzymian. Atlas radził odwrót. Gdyby Lowa go posłuchała, nie umierałby teraz od zatrutej strzały. Wypatrywała jakiegoś strażnika czy dwóch, by poprawić Chamance humor, ale jak dotąd nie napotkały na swojej drodze nikogo. Było tak cicho, że Lowa uznała to za podejrzane, ale kiedy wspięły się na szczyt wydmy i spojrzały na mierzeję, zrozumiała, skąd ta cisza. Rzymianie odpływali. Zwodowane transportowce błyskawicznie zapełniły się ludźmi, wciągnięte uprzednio na brzeg galery spychano do wody i stawiano żagle. Ostatnim, co zrobili najeźdźcy na brytyjskiej ziemi, było podpalenie obozu. Chamanca i Lowa stały w ciszy na szczycie diuny, wpatrzone w pożerające palisadę płomienie.
11 ROZDZIAŁ
W
iosna oparła się o burtę okrętu i utkwiła załzawione oczy w podpalonym obozie. Słońce niemal już zetknęło się z widnokręgiem. Dziewczyny nie obchodziło to, że dała się złapać Rzymianom i jest w niewoli. Płakała, bo obiecała Dugowi, że zajmie się Sadim i Świniem, a zamiast tego zabiła obydwa psy. – Nie płacz, Wiosno – pocieszył ją Dug, również patrząc na obóz. – Psy same zdecydowały, że pospieszą ci na ratunek. Są teraz ze mną. – W Zaświatach? – Ano. – Czyli jesteś prawdziwym duchem, a nie moim wymysłem! – Nie, wymyśliłaś mnie sobie i myślisz, że jestem teraz w Zaświatach. – Ale skąd byś... – Nie myśl tyle, bo się zmęczysz. Fakt pozostaje faktem, psy z własnej woli oddały za ciebie życie i cieszą się ze spotkania ze mną. Nie zginęły na próżno. Zabicie Cezara było świetnym pomysłem, prawie ci się udało. Kto wie, może niebawem nadarzy się kolejna szansa? Dziewczyna obejrzała się przez ramię. Cezar stał może sześć kroków za nią, rozmawiając z notującym coś pospiesznie skrybą. Wielka szkoda, że przykuto ją do biegnącej wzdłuż burty szyny długim na krok łańcuchem. Nie miała nawet czym rzucić. – Co, na borsucze gringle, robi ten człowiek? – dziwował się Dug. – Mówi.
– Nie ten. Ten drugi. – Pisze. – Zawsze się zastanawiałem, jak to wygląda. – Ja też umiem. Pokazała mi dziewczyna, od której nauczyłam się łaciny – pochwaliła się Wiosna, spodziewając się, że Dug będzie tym zaskoczony, ale ten zniknął. Wraz z córką rzymskiego kupca Wiosna wymyśliła mnóstwo nieprzyzwoitych epitetów. O mały włos nie wystrzelała się z całego arsenału obelg już w namiocie szpitalnym, ale w porę zdecydowała się zachować swoje zdolności w tajemnicy. Już jej się opłaciła ta decyzja: czerpała przyjemność z wprawiania Ragnalla w konsternację i wprost nie mogła się doczekać, aż powie jej, że mają się pobrać. Szykowała na tę okazję całą gamę rozmaitych ripost. Ogień dogorywał. Ciekawe, pomyślała, czy Lowa też patrzy na płonący obóz, czy zauważyła już, że jej nie ma, i czy choć trochę ją to obeszło. Gdy wiatr na chwilę zelżał, dobiegły ją słowa, które Cezar dyktował pisarczykowi. Był to opis jego poczynań w Brytanii. W pewnym sensie. Przysłuchiwała się, coraz bardziej zdumiona. Opowieść generała obfitowała w szczegóły, była prawdopodobna – i kompletnie zmyślona. Jej zwieńczeniem była sromotna klęska Brytów, kilka spalonych wiosek i pojmanie jeńców. Ponieważ na okrętach nie było już miejsca, prawił łysiejący ciporyj, mógł zabrać ze sobą tylko dwoje – Wiosna zgadywała, że chodzi o nią i Ragnalla – ale niebawem wróci po pozostałych. Nie było miejsca? Ciekawe! Do tego momentu historyjka nawet trzymała się kupy, ale przecież nikt nie uwierzy, że zostawiłeś jeńców na wyspie, bo nie zmieścili się na pokładzie! Na okręcie zawsze znajdzie się wolny kąt, a Brytania leży o rzut hełmem od Galii.
Dobili do brzegu o świcie, zeszli na ląd i pojechali konno do rzymskiego obozu. Pretorianie i Ragnall nie spuszczali z niej oka. Przez kilka kolejnych dni mogła trochę spacerować po ich regularnym do porzygania obozie, ale tylko w łańcuchach i w obstawie zmieniających się pretorianów. Aby nie opaść z sił i nie zesztywnieć – i żeby być w gotowości do zabicia Cezara i ucieczki – podskakiwała w miejscu, podnosiła ciężkie przedmioty i wykonywała wszystkie ćwiczenia, których nauczyła się od Lowy. Pretorianom to chyba nie przeszkadzało, a przynajmniej się nie zdradzili, udzielając jej reprymendy. Nie opuścili wybrzeża, ale Wiośnie nie wolno było się zapuszczać do przystani, żeby nie zobaczyła okrętów budowanych tam na potrzeby kolejnej inwazji. Ale nawet gdyby nie rozumiała ani słowa z podsłuchiwanych nieustannie rozmów, domyśliłaby się, co się święci, po ciągnących ku morzu wozach załadowanych drewnem. Wszyscy w obozie gadali o tym, że nowe okręty będą o wiele większe od poprzednich, że będzie można załadować na nie żywe zwierzęta, konie i słonie i że będą znacznie płytsze, żeby następne wielkie lądowanie nie było taką „pierdoloną porażką”. Ciekawiło ją, co to są te „słonie”. Ragnall pouczył pretorianów, by nie odzywali się do niego w obecności Wiosny – z obsesyjną starannością wypełniał polecenie Cezara, by nie podłapała bodaj jednego łacińskiego słówka – ale pretorianie trzymali się rozkazów tylko wtedy, gdy Ragnall był w pobliżu. Resztę czasu plotkowali jak dwie stare panny, które nie widziały się od lat, co zabawnie kontrastowało z ich groźnym wyglądem. Wiosna wywnioskowała z ich trajkotania, że legioniści kochali Cezara i mu ufali. Niewiele rozumieli z wyprawy do Brytanii, nie wiedzieli, dlaczego z inwazji zmieniła się nagle w rekonesans ani dlaczego generał zabrał dwanaście tysięcy chłopa pod namiot, a potem spalił obóz. Nawet najgorliwszy wielbiciel Cezara spośród czterech pretorianów przyznał, że jego bohater popełnił błąd. Decydującym argumentem w dyskusji był niezbywalny fakt, że wrócił do Galii bez łupów. Wszyscy jednak byli zgodni co do tego, że noga powinęła się wodzowi po raz pierwszy od trzech lat i że z pewnością wkrótce obróci porażkę w sukces. Krążyły plotki, że w przyszłym roku przeprawi się przez morze z dziesięcioma legionami oraz tymi całymi słoniami, które podobno są „po prostu niesamowite”. Żaden z legionistów nie wspomniał choć słowem o Żelaźniakach i Skórzniakach Felixa, wywnioskowała więc, że po prostu o nich nie wiedzą. Umierała z ciekawości, ale nie mogła przecież o to zapytać. Najtrudniej było panować nad twarzą, gdy rozmawiali na jej temat. Może innej kobiecie pochlebiałyby ich słowa, ale Wiosna była zdegustowana. Co oni wygadywali! Czy mężczyźni naprawdę rozmawiali tak między sobą, kiedy w okolicy nie było kobiet? Na pewno nie Brytowie. Kilka razy prawie wymsknął jej się jakiś soczysty komentarz, a innym razem skomplikowane, wielokrotnie złożone zdanie – tak bardzo chciała zobaczyć wyraz ich twarzy – ale jakoś się powstrzymała.
Zaskoczyło ją, że pretorianie darzą Ragnalla swoistym szacunkiem z domieszką zawiści. Nie tak wielkim szacunkiem, by powstrzymać się od gadania w jej obecności, jak rozkazał, ale dostatecznym, by wykonywać bez szemrania inne jego polecenia. Podobno Ragnall zabił jakiegoś germańskiego króla, czym zaskarbił sobie podziw żołnierzy. Wiosna wiedziała z opowieści Atlasa wszystko o Harim Wcisku, czy też Ariowiście, jak go tu nazywano. Zabicie go musiało być nie lada wyczynem. Chętnie wysłuchałaby opowieści Ragnalla, ale on nie palił się do opowiadania. Miała go za faceta, który nie zdołałby się powstrzymać od przechwałek na ten temat, a tymczasem Ragnall nigdy nie mówił o sobie. Nie przepadała za nim – był kutasem z klapkami na oczach, który nie widział nic złego w tym, że Cezar topi w morzu krwi plemię za plemieniem – ale z pewnością nie lubił się popisywać. Za to o Rzymie mógł gadać w kółko. Czuł się sfrustrowany tym, że nie idą prosto do stolicy, bo Cezar musiał po drodze zdusić jakieś lokalne powstanie, i leczył to rozgoryczenie, opisując jej stolicę w najdrobniejszych szczegółach. Pomijając Rzym i jego mieszkańców, jego ulubionym tematem rozmów był Cezar, którego otaczał czcią, tak jak wcześniej Drustana, gdy się pierwszy raz spotkali, a potem Lowę. Ragnall, zrozumiała dziewczyna, musiał mieć kogoś, za kim mógłby podążać. Dug wytłumaczył jej kiedyś, dlaczego ludzie uzależniają się od rzeczy takich jak alkohol i grzyby. Ich uzależnienie, powiedział, jest jak wygodna chata, w której chowają się przed odpowiedzialnością, poczuciem winy i trudami życia. Ragnall na tej samej zasadzie szukał kogoś, za kim mógłby podążać. Nigdy nie podejmował w życiu żadnych wielkich decyzji, uzależnił się więc od wykonywania poleceń. I za nic nie ponosił winy. Oto, dlaczego nigdy nie mówił o sobie i o swoich sukcesach. Myślał, że jego porażki są porażkami innych, a sukcesy – sukcesami innych. Oto, dlaczego nigdy nie przypisywał sobie zasług za swoje osiągnięcia. Z czasem, po jakimś miesiącu spędzonym w Galii, odkryła, że zaczyna go lubić. Ale tylko troszkę. Był zdrajcą, który sprzymierzył się z wrogiem. Nie dostrzegał wad wielbionych przez siebie ludzi i podążał za nimi jak owca za pasterzem, nie podważając żadnej decyzji – tego rysu charakteru Wiosna była całkowicie pozbawiona. Ale Ragnall nie był złym człowiekiem, a wyczuwała w nim nawet swoistą niezłomność. Była jego więźniem, mógłby ją zaniedbywać albo bić, ale tego nie robił. Przeciwnie, spędzał z nią niemal cały czas, tłumaczył, jak działają rzymskie struktury i jaki poziom efektywności osiągają w samym Rzymie, mieście ze snów, gdzie spędzą zimę. Musiała też przyznać, że jego zachwyt jest zaraźliwy. Gdy wreszcie obrali kurs na stolicę, odkryła, że w sumie to chętnie by sobie obejrzała ten cały Rzym.
12 ROZDZIAŁ
D
zięki otrzymanemu od Cezara okrętowi z załogą Felix zdołał w końcu przeprawić się z powrotem do Galii. Podróż dłużyła się, ponieważ ani kapitan, ani galernicy nie pokładali wiary w jego groźbach i nie słuchali jego ponagleń, ale gdy w końcu zszedł na ląd, znalazł swój legion dokładnie tam, gdzie go zostawił, i w niezmienionej liczbie. Żywy umysł Felixa potrzebował nieustannego zajęcia, ale jego stwory mogły miesiącami siedzieć i gapić się tępo w przestrzeń, czekając na jego powrót. Był całkiem pewien, że niektóre Żółwie nie poruszyły się od jego wyjazdu ani razu. Irytowało go to w dwójnasób: nie dość, że dowodziło, że są głupsze od stołowej nogi, to na dodatek – i dopiero to dawało mu się we znaki – zazdrościł swoim legionistom spokoju ducha i tego, że podczas gdy on boryka się z tyloma przeciwnościami, oni mogą tak sobie siedzieć i niczym się nie przejmować. Wniosek z tego taki, że pod pewnym względem ich umysły były doskonalsze od jego. Ponieważ opór materii na pokładzie okrętu wprawił go w wyjątkowo paskudny nastrój, z niekłamaną przyjemnością wydał Żółwiom i Zającom pierwszy rozkaz: zabić połowę galerników, by uzyskać dość energii na przepłynięcie Kanału wiosłowcem, i połamać nogi reszcie, by nie sprawiali kłopotu aż do chwili, gdy zostaną zabici w Brytanii. Niestety, kapitan był im potrzebny, nie mogli więc zabić go od razu, ale Felix spodziewał się, że w podróży powrotnej będzie o wiele łatwiejszy we współpracy. Po nieco sprawniejszym niż uprzednio, ale wciąż irytująco powolnym procesie załadunku za pomocą dwóch wagonów, wyruszyli z powrotem do Brytanii z nadzwyczajną szybkością opitych energią życiową pancernych legionistów. Felix nieustannie wpatrywał się w horyzont w poszukiwaniu brytyjskich druidów na łódkach i dziurawiących okręty behemotów, ale na szczęście tym razem morze było spokojne. Przywołał Zająca imieniem Bistan i mianował go centurionem. Nowo mianowany oficer ze spokojem przyjął wiadomość o śmierci Keltera. Pochodzili z tej samej sycylijskiej wioski, ale byli
zupełnie różni – Bistan był niższy, a skóra między jego krostami bledsza, miał jaśniejsze włosy i przyjazną twarz, podczas gdy Kelter był śniady i miał ostre, okrutne rysy. Bistan był okrutnikiem z charakteru – jak wszystkie kreatury Felixa – ale nie wyglądał na sadystę, póki nie wziął się do mordowania, co czyniło z niego ciekawszego rozmówcę od jego poprzednika. Felix objaśnił Bistanowi swój plan, poinstruował go, by kontynuował wachtę. Druid odprężył się, słuchając słodkiej muzyki na wiele głosów: galijscy niewolnicy o połamanych nogach, z których usypano stos na dziobie jednostki, po czym związano, gdy kilku próbowało przeleźć przez burtę, by rzucić się do morza, zawodzili aż miło. Dźwięk przypominał mu o odbytych za młodu wojażach z ojcem, handlarzem niewolników, i wkrótce zapadł w błogi sen. Bistan obudził go jakiś czas później, by dać mu znać o flocie na północy i wielkim ogniu na północnym wschodzie. Były to rzymskie okręty – wszystkie co do jednego obwieszone u dziobu i na rufie migoczącymi słabo ponad czarnymi falami latarniami. Wielkim ogniem okazał się płonący rzymski obóz. – Na jaja Neptuna! – warknął Felix. Przyszło mu do głowy, by płynąć do Brytanii i samemu zagarnąć wyspę – z pewnością jego legion rozgromi tych przygłupich barbarzyńców – ale zaraz przypomniał sobie o Cezarze i Wiośnie. Poza tym właściwie to legiony generała bardzo by mu się przydały. Jego żołnierze byli potężni, ale niezbyt liczni, a w dodatku śmiertelni. – Zawracamy – rozkazał, zaciskając pięści z taką mocą, że aż drżały. – Rozkaz, szefie! – odparł Bistan niczym beztroski piekarczyk, któremu kazano wsadzić do pieca jeszcze kilka bochenków.
Następnego dnia, gdy legion Felixa skrył się bezpiecznie w wyjątkowo pechowej leśnej wiosce, druid udał się na spotkanie z Cezarem. Zapytawszy o kierunek, pojechał drogą, na której mijał liczne wozy: puste, ciągnące w głąb lądu, i wypełnione deskami jadące na wybrzeże. Wreszcie, w samym środku tłocznego karczowiska, dostrzegł Cezara. Jedni niewolnicy oczyszczali drewno z liści, gałęzi i kory. Inni podsycali wielkie ogniska. Jeszcze inni nosili pnie cieślom, którzy piłowali je na deski. Znudzeni podmajstrzy uzbrojeni w bicze kręcili się tu i ówdzie wraz z nie mniej znudzonymi legionistami. Powietrze pachniało dymem drzewnym i trocinami, gdzieś zwoływali się robotnicy, gdzie indziej ryczał wół, a jeszcze gdzie indziej biczowany do kości leń, którego wzięli w obroty nadzorcy. Cezar stał pośród tego gwaru niczym piasta w kręcącym się kole chaosu, rodem z samych Zaświatów, spokojny, jakby przyglądał się paradzie dziewiczych westalek w słoneczne popołudnie. – Ach, jesteś, Felixie – rzekł. – Przejdźmy się. Ruszyli niespiesznie między ułamanymi konarami i wielkimi jak chaty stertami płonącego chrustu. Kiedy byli pewni, że nikt ich nie słyszy, Felix powiedział: – Co się stało? Dlaczego... – Armia wróciła na kontynent, ponieważ nie udało się zrealizować kilku punktów planu. Tych punktów, za które ty byłeś odpowiedzialny. – Ale przecież już tu płynąłem. Widziałem się z tobą, rozmawialiśmy i osobiście wyraziłeś zgodę... – Gdybyś wylądował o ustalonej porze, nie byłoby tamtej rozmowy. Ale nie ukarzę cię, Felixie. Nie ukarze mnie! Znalazł się, kurwa, dobry wujek! Według planu Cezar miał czekać, aż Felix wróci do Brytanii. To był jego pomysł, nawet zapewnił mu jednostkę i załogę. Coś musiało się wydarzyć. Może dowiedział się czegoś nowego? W każdym razie wrócił wcześniej, niż planował, zapomniał, co się naprawdę stało, i doszedł do wniosku, że to wszystko wina Felixa. Właśnie dlatego był taki niebezpieczny. Człowiek, który popełnił błąd, może zostać stracony w każdej armii. W tej armii człowiek może zostać stracony, bo osiągnie cel inną drogą niż ta, którą wydumał sobie generał. – Cezar rozpocznie inwazję w przyszłym roku i przeprowadzi w Brytanii zwycięską kampanię. Misja wywiadowcza w Brytanii potwierdziła to, czego Cezar się domyślał. Brytowie to twardszy orzech do zgryzienia niż Galowie, potrzeba nam więc większego dziadka do orzechów. Sześciu legionów, liczniejszej kawalerii, więcej procarzy i łuczników, twojego legionu i jeszcze czegoś. Tam, gdzie nie sięga wzrok Rzymu, będziemy mogli przetestować na Brytach całą naszą machinę wojenną. – Rozumiem. A gdzie przezimujemy? – Cezar jeszcze nie postanowił, gdzie spędzi zimę – w Illyrikum trwa rebelia, którą będzie musiał stłumić – ale ty i twój legion przezimujecie na mokradłach w kraju Belgów. Kiełkuje tam bunt, który może przeszkodzić w przyszłorocznym napadzie na Brytanię. Zakończycie go, ty i twoi ludzie. Odwiedźcie dyskretnie wszystkie wioski i dopilnujcie, by tamtejsi pojęli, że sprzeciwianie się Rzymowi i jego potędze to głupota.
– Mam zabić kilku dla przykładu? – Masz zabić wszystkich celem rozwiązania problemu. Felix westchnął. Kolejna zima z dala od Rzymu, kolejne miesiące odmrażania sobie jaj na jakimś zadupiu – ale przynajmniej nie będzie się nudził. – Tak jest, Cezarze – odpowiedział. – Dobrze, a więc żegnaj. Do zobaczenia wiosną. – Tak jest. Ach, byłbym zapomniał. Czy wciąż masz tę brytyjską dziewczynę, którą pojmałeś? Cezar wwiercił się w niego wzrokiem i patrzył tak długo, nie mrugając, że Felix poczuł pot perlący się na skroni. – Wykazujesz nienaturalne zainteresowanie tą młódką – wyrzekł ostatecznie. – Desperacko chciałeś ją mieć na plaży. Dlaczego? – Znam ją jeszcze z Brytanii... – Nie dość dobrze, z tego, co słyszałem. Chyba że tylko udawałeś, że nie rozpoznałeś jej na pierwszy rzut oka. – Bardzo wyrosła, z dziecka stała się kobietą. Wygląda zupełnie inaczej niż wtedy. – Odpowiedz na pytanie i odpowiedz szczerze. Dlaczego tak ci na niej zależy? – Wiesz, Cezarze, że moje działania przynoszą lepsze rezultaty, jeśli znam ofiarę. A tę ofiarę znam od urodzenia, tak więc... – Nie. Chodzi o coś więcej. Cezar widzi, że bardzo ci na niej zależy. Może jest tym wielkim brytyjskim czarodziejem, o którym mówiłeś? Tym, którego moc pozwoli Cezarowi podbić świat? A może pragniesz tej mocy dla siebie? – Nie, Cezarze, to zupełnie nie tak. Ten czarodziej – jak każdy, kto umie posługiwać się magią – jest mężczyzną, i to co najmniej w sile wieku, nie dziewczyną. Możliwe, że był nim ten człowiek, który rozkazał wielorybom pokiereszować mój okręt. Kobiety nie władają magią. Cezar po raz kolejny zajrzał mu w oczy. Patrzył długo, za długo, jak na gust Felixa. Felix poczuł, jak zdradziecka kropla potu toruje sobie drogę przez czaszkę i spływa mu za uchem. – Nieistotne – rzekł w końcu generał – ponieważ już nigdy nie zobaczysz dziewczyny i nie będziesz próbował się z nią zobaczyć. – Jeśli tego Cezar sobie życzy, zrobię, co w mojej mocy, aby... Ale wódz nie pozwolił mu skończyć – odwrócił się na pięcie i odszedł prędko. Wyglądało na to, że audiencja dobiegła końca, Felix wrócił więc do swojego legionu. Napotkał na drodze dużego zaskrońca, samicę, sądząc po rozmiarach, prawdopodobnie zranioną przez drwali. Rozdeptał jej głowę. Zaczerpnął energii i zaraz poczuł się lepiej. Odczeka, ile będzie trzeba, ale zdobędzie dziewczynę.
Część trzecia
BRYTANIA, RZYM I GALIA 55–54 P.N.E.
1 ROZDZIAŁ
G
ugugu! – krzyczał Mały Dug. – Ano... Gu! Wskazał palcem niebo za plecami Lowy i rozwarł szeroko oczy, zupełnie jakby atakował ich smok, po czym wrzasnął jeszcze głośniej, niż potrafił ostatnim razem, gdy Lowa go widziała. Spojrzała w górę. Nic. Któż wie, co tam zobaczył rozwijający się rozumek tego małego dziwoląga? Może był tam jakiś smok, którego dorośli nie mogli zobaczyć? Koty Elann Nancarrow cały czas gapiły się niepokojąco na jakieś straszne niewidzialne rzeczy. Może z wiekiem ludzie tracili zdolność sięgania wzrokiem do innych światów? Kto wie, pomyślała, może i tak jest. Zeszła z chmur na ziemię. Całą noc spędziła na końskim grzbiecie, myśli tłukły jej się po głowie, jak łódka miotana falą w czasie sztormu. Gdy Keelin posadziła Duga na rozłożonym na ziemi futrze, wylądował na czworakach. Dzień był chłodny, choć słoneczny. Lowa założyła mu ubranko z lisiej skóry, w którym wyglądał jak pulchna ruda larwa. Spostrzegł swojego trójnogiego psa, pisnął radośnie i podpełzł do niego, trzęsąc się jak worek sadła. – Widzisz? – powiedziała do niej Keelin. – Raczkuje. – Widzę – odpowiedziała. Rączka uciekła spod Duga i pacnął czołem o podłoże. Zaraz jednak ustawił ją jak należy, popatrzył na mamę, ni to zakwilił, ni to krzyknął i ruszył po psa. – Z czasem będzie mu szło coraz lepiej. Zaczyna trochę później niż inne dzieci, ale to na pewno przez tę jego wielką głowę. To najbardziej radosne dziecko, jakie w życiu widziałam – oczy mu się śmieją nawet, jak płacze. I najmądrzejsze. On już wie, co i jak. Jego tata też miał łeb nie od parady, prawda?
Lowa potwierdziła skinieniem. Cieszył ją widok tego nowego, małego, wesołego żyjątka. Zwłaszcza że wiedziała, co życie robi z człowiekiem później. Tego ranka wróciła do Maidun z kolejnej rekrutacji. Tym razem zapuściła się aż do tych zdradzieckich drani z Dumnonii – do tego stopnia była zdesperowana. Przygnębiła ją ta wyprawa; po Wiosennym Przypływie wszystkie wioski w Dumnonii zamieszkiwali starcy i dzieci. Danu dzięki, większość Dumnończyków winiła za zagładę armii nieżyjącego króla Bruxona, który poprowadził ją na wojnę z Maidun, a nie Lowę. Większość, ale nie jeden rozsierdzony krzykacz, który rzucił w nią jajkiem. Zabiłaby go, gdyby nie uspokoił jej Mal, a następnie tak oczarował jajomiota, że ten zaczął werbować dla niej ludzi. Wyjechała z tamtej wioski z pięcioma setkami nowych żołnierzy. A więc miłosierdzie czasem się opłacało. Nawet jeśli skrzyknięci przez mężczyznę rekruci mieli po czternaście lat i jeszcze rok temu nie kwalifikowali się do poboru. Gdy wróciła do Maidun, Mal powiadomił ją, że kupcy i rybacy zgodnie donoszą o budowie floty, którą Rzymianie planują zwodować przyszłego lata, by ponowić najazd. Potem znalazła ją Chamanca, owinięta wełnianym szalem. Wyglądała, jakby nie spała od roku. – Witaj w domu – przywitała się. – Atlas wciąż żyje, uparciuch jeden. Robak twierdzi, że gdyby to nie był Atlas, przekręciłby się już miesiąc temu. Umrze jutro albo pojutrze. – Zajrzę do syna, a potem pójdę prosto do niego. – Dziękuję. Chciał się z tobą zobaczyć. Jest w swojej chacie.
Gdy przyszła Keelin, by nakarmić małego krowim mlekiem i miodem z wydrążonego byczego rogu ze skórzanym smoczkiem, do którego Mały Dug przyssał się, jakby to był jego ostatni posiłek w życiu, Lowa wycofała się bezgłośnie do drzwi, by mały nie spostrzegł, że wychodzi, i ruszyła do chaty Atlasa. Drzwi były otwarte na oścież. Lowa wyczuła śmierć z dwudziestu kroków. Zapukała o framugę, Chamanca odpowiedziała jej z mroku. Oczy tak jej łzawiły od panującego w środku fetoru, że przez chwilę nic nie widziała. Gdy wzrok jej się przyzwyczaił, zobaczyła Chamancę siedzącą na stołku. Iberyjka spojrzała na królową, ale nie wstała ani nie przywitała się słowem. Atlas leżał w łóżku na zdrowym boku, jego masywne ciało okrywał cienki wełniany koc. – Lowa, witaj – powiedział basem tak głębokim, jakby oto otworzyły się niebiosa i spośród chmur dobył się grzmot samego Taranisa. – Chamanca, zapytaj gościa, czy nie napije się czegoś... – Nie trzeba, dopiero co... piłam. Lowa starała się oddychać jak najmniej. Atlas zaśmiał się szeptem. – Nie krępuj się tak. Śmierć to tylko etap w podróży. Niezbyt przyjemny, to prawda, ale to nie powód, żeby chodzić z nosem na kwintę. Widziałaś w życiu starzejących się ludzi, prawda? Starość bogom nie wyszła. Wcale nie chcę zestarzeć się i zwiędnąć. Spokojnie wyczekuję kolejnego etapu podróży. Siadaj, proszę. Chamanco, poczęstuj gościa piwem. Sobie też nalej. Królowa usiadła na stołku obok tego, na którym siedziała Chamanca, skąd mogła lepiej widzieć Kuszytę. Jego wykrzywione w niewyraźnym uśmiechu usta przecinała blizna – Lowa poharatała mu twarz jelenią kością, gdy zabił jej łuczniczki i próbował zabić ją samą. Czasem zdawało jej się, że ten wieczór miał miejsce setki lat temu, innym razem, że nieledwie wczoraj. Teraz nie mogła się pozbyć z wrażenia, że Aithne i reszta oddziału żyły jeszcze przed kilkoma godzinami. Poczuła wściekłość, ale zaraz przypomniała sobie, że Atlas i inni działali pod urokiem Felixa i że Lowa robiła od tamtego czasu wszystko, by zemścić się z nawiązką. No i nie sposób było nienawidzić kogoś, kto stoi nad grobem. Ramię Kuszyty było monstrualnie opuchnięte. Znaczyła je czarna, zaszyta blizna, z której wystawała rurka – krowia żyła, jak zgadywała. Drugi jej koniec umieszczono w drewnianym wiadrze przy łóżku. Trudno było ocenić, ale wyglądało na to, że w głównej mierze za smród w chacie odpowiada zgromadzona w wiadrze wydzielina. – Nigdy bym nie przypuszczał, że będę pierwszą ofiarą Rzymian w Brytanii – powiedział Atlas. – Mieszkaniec Taloon i haxamczyk, który go zabił, byli pierwszymi ofiarami – poprawiła go Chamanca, wracając z dwoma kuflami – więc nie bądź taki hej do przodu, bo ci z tyłu zabraknie. – Prawda, prawda – odparł Atlas. – Zostawię przechwałki Cardenowi. A właśnie, gdzie jest Carden? Był tu przed chwilą. Dłoń Chamanki powędrowała do twarzy, Iberyjka wstała i wyszła z chaty.
– Co ona dzisiaj taka pobudzona? – zdziwił się Atlas. – Powiedz mi, gdzie jest Carden? Poszedł gdzieś z Weylinem? – Można to tak ująć – odpowiedziała Lowa. Rozmawiała z nim, póki nie zasnął. Gdy wychodziła, chrapał cicho i nierówno. Chamanca czekała na zewnątrz z Robakiem i Walfdanem. Lowa skinęła druidom na powitanie i otworzyła usta, by zapytać, czy mogą coś jeszcze zrobić dla Atlasa, ale zaraz je zamknęła. Wiedziała, że zrobili dla niego wszystko, co mogli. Chamanca wróciła do chaty, a Lowa poprosiła Robaka i Walfdana, by poszli z nią do Gniazda przedyskutować rozlokowanie żołnierzy, plan ćwiczeń i inne sprawy. Na przykład: kto zastąpi Atlasa na stanowisku dowódcy piechoty. Szli miarowym krokiem – Walfdan nie czuł się zbyt dobrze i nie mógł iść szybciej. Lowa posłała trzech napotkanych mężczyzn po Mala, Adlerę i Elann Nancarrow. Jedną z wielu rzeczy, których nienawidziła w byciu królową – najbardziej nie znosiła ich na samym początku panowania – był widok gapiących się na nią z otwartymi ustami przygłupów. Ale odkąd uświadomiła sobie, że może w dowolnym momencie wykorzystać każdego z nich w charakterze chłopca na posyłki i niewyczerpanego źródła jedzenia i picia, jej nienawiść wyraźnie zelżała.
2 ROZDZIAŁ
M
ówiłeś: imponujący. – Wiosna zmarszczyła nos. – Nie podoba ci się? – Ragnall wykonał dramatyczny gest uniesionymi rękami, zamykając w nim górujące nad nimi cuda architektury i zapierające dech w piersi posągi. W Brytanii próżno było szukać czegoś podobnego. Rzym musi jawić się Wiośnie jako siedziba bogów. Imponował jej rzymski przepych, nie było innej możliwości. Udawała tylko, żeby go wkurzyć. – Rozejrzyj się, Wiosno, drewniana arena w Maidun wygląda przy tym jak wychodek. – Ale przynajmniej jest tam gdzie usiąść. Ragnall westchnął. Zwiedzali kompleks teatralny Pompejusza. Kilka lat temu Drustan oddał życie, by ocalić Ragnalla przed śmiercią i przenieść go w to miejsce. Sam umarł, pochowany żywcem przez Felixa. Wówczas był to plac budowy. Teraz – najwspanialszy budynek w Rzymie, architektoniczny klejnot w koronie stolicy imperium. Stali z Wiosną na samym środku głównej sceny, na rozległej marmurowej posadzce otoczonej półkolistą, wznoszącą się schodkowo widownią oraz trzypiętrowym, ozdobionym balkonami tłem o marmurowych kolumnach. Nie tylko na Ragnallu wywarł wrażenie olbrzymi gmach. Wokół nich bogaci, wykwintnie ubrani Rzymianie gubili nonszalanckie, zblazowane maski znudzenia i sycili szeroko otwarte oczy dopiero co otworzonym architektonicznym dziełem sztuki. A przynajmniej większość chłonęła. Wielu Rzymian patrzyło na niego i Wiosnę, pokazywało ich sobie palcami i rozmawiało o nich, jakby byli zwierzętami w menażerii Cezara. Nowe przygody generała ekscytowały całe miasto, a jego obywatele doskonale wiedzieli, kim jest owa egzotyczna para: kochankami z barbarzyńskich krain, których generał wspaniałomyślnie uratował z dzikiej i ciemnej Brytanii. Tym razem Senat ustanowił rekordowo długie święto – całe dwadzieścia dni – by uczcić kolejne zwycięstwa Cezara w Galii i Brytanii, nawet
jeśli w samej Brytanii właściwie nie odniósł ani jednego. Niektórzy, zwłaszcza Marek Porcjusz Katon, nazywali Cezara zbrodniarzem wojennym i przekonywali, że powinien odpowiedzieć przed sądem za masakrę, jakiej dopuścił się na pokojowo nastawionych Usipetach i Tenkterach. Gdy jednak pytano o tę kwestię najbardziej wpływowych Rzymian, ci odpowiadali: „Dwadzieścia dni wolnego piechotą nie chodzi!” i wychwalali imię wodza. Sam generał przebywał teraz gdzieś na wschodzie, tłumiąc kolejne powstanie, co oznaczało, że gros zainteresowania przeniosło się chwilowo na parę Brytów. A dziewczyna jeszcze pogarszała sprawę. Już sami pilnujący ich zwaliści pretorianie zdradzali, kim są. Wielu zamożnych rzymskich młodzieńców miało ochroniarzy i mogliby skryć się w tłumie, jednak Wiosna uparcie odrzucała podsuwane jej rzymskie ubrania i nalegała na ewidentnie barbarzyńskie skórzane spodenki i białą bawełnianą koszulę. Wiele Rzymianek wlepiało oburzony wzrok w jej odsłonięte łydki. Ich towarzysze podchwytywali oburzenie, pilnie przyglądając się opalonym udom Wiosny, zapewne po to, aby utwierdzić się w swoim wzburzeniu. Brytka musiała być tej zimy jedną z najatrakcyjniejszych kobiet w Rzymie, a ubiór czynił z niej łakomy kąsek dla męskiego oka – a na pewno dla oka Ragnalla, mimo że była tak potwornie irytująca. Choć czuł się zażenowany tym, że nazywano go „barbarzyńcą w todze”, przepełniała go duma, kiedy stał u boku Wiosny i rozmyślał o tym, że wszyscy wiedzą, iż jest jej narzeczonym i że mają się pobrać w przyszłym roku. No cóż, nie wszyscy – Wiosna na przykład nie miała o tym pojęcia. Wskazała palcem nadzwyczajną kolumnadę świątynną, która wyrastała z wyciskającym łzy z oczu majestatem z najwyższego punku kompleksu teatralnego. Na jej wierzchołku balansowała z rozłożonymi ramionami statua bogini Wenus Zwycięskiej, z dumą, a może nawet zdumieniem, spoglądającej na cuda będące dziełem ludzkich rąk. – Co to za kamienna chata z babą na dachu? – spytała Wiosna. – To świątynia Wenus Zwycięskiej, osobistej bogini Pompejusza – wyjaśnił Ragnall. – Ach, pamiętam. To ta Wenus, która lubi się ruchać, nie mylić z Wenus Matką, od której wywiódł swoje pochodzenie Cezar. – Mniej więcej. – Przynajmniej go słuchała i nie wszystko, co wlatywało jej do głowy jednym uchem, wylatywało drugim. – Czyż nie jest piękna? – Leśne kapliczki bardziej mi się podobają. – Chcesz zajrzeć do środka? – A po co? – No dobrze, to przespacerujmy się ogrodami – przystał, a potem dodał po łacinie: – A ja wrócę tu później i obejrzę świątynię, gdy nie będę musiał wlec wszędzie ze sobą pewnej małej ignorantki. Wiosna opromieniła go uśmiechem i powiedziała: – Lubię, gdy mówisz po rzymsku, brzmisz wtedy jak szczekająca żaba. – A nie pies? – Nie, żaba. Przeszli przez teatr, minęli grupę przygotowujących się do występu aktorów, wykrzykujących z przesadną manierą swoje kwestie, i zostawiwszy za sobą kolumnadę, przeszli do wielkiego, prostokątnego ogrodu. Egzotyczne ptaki przemykały pomiędzy zimozielonymi krzewami i fontannami rzeźbionymi w splecione, roztańczone, pomalowane na jaskrawe kolory postacie aktorów i herosów, z których każdy wyglądał jak przemieniony w kamień pod spojrzeniem Meduzy żywy niegdyś człowiek. Ragnall wiedział, że za zdobiącą ogród kolejną serią kolumn znajdują się stylowe salony i galerie sztuki, gdzie można znaleźć rozmaite osobliwości, ceramikę i malowidła z całego świata. Pompejusz słynął z braku gustu, a ponieważ chciał umocnić swoją reputację, suto opłacił najmodniejszych rzymskich dekoratorów, by wypełnili jego teatr wytwornymi dziełami sztuki. Oczywiście fortel nie zadziałał – ludzie wciąż mieli go za ignoranta, nawet jeśli ufundował budowę kompleksu teatralnego. Ragnall mimo wszystko uważał budowlę za najwspanialszą rzecz, na jakiej kiedykolwiek spoczęły jego oczy. Palące pragnienie wprowadzenia rzymskich porządków w Brytanii zapłonęło w nim tak intensywnie i osobliwie jak nigdy dotąd. Naprawdę mógłby wznosić podobne budowle w Brytanii. Albo jeszcze wspanialsze! I pomyśleć, że to on będzie człowiekiem, który przyniesie Brytanii to wszystko. Teatr Ragnalla – jak to pięknie brzmi. To byłby dobry początek. – Śmieszne to rzymskie świętowanie – odezwała się Wiosna, sprowadzając go z powrotem na ziemię. – Jedynymi ludźmi, którzy przerwali pracę, są ci, co i tak nigdy nie pracują. A ludzie, którzy odwalają całą brudną robotę, dalej ją odwalają. Wskazała głową dwóch wychudłych Afrykańczyków, którzy wachlarzami ze strusich piór osłaniali brzuchatego senatora przed słabym zimowym słońcem, oraz grupkę niewolników szorujących kamienie i polerujących postumenty. – Ale musisz przyznać, że ogród robi wrażenie. Widziałaś wcześniej te wodne urządzenia? – Nie było w języku Brytów
ekwiwalentu słowa „fontanna”, bo Brytowie byli zbyt prymitywni, by ją wymyślić. – Do czego one służą? – Do niczego. Po prostu są piękne. – Nie tak piękne jak morze. Albo drzewa, albo klify czy jeziora, albo trawiaste równiny, albo dzieci, plaże, bagna, góry, albo... Ragnall obrócił się, unosząc ręce. – A wiesz, że to największy budynek na świecie? – Nie jest większy od zamku Maidun. – Zamek Maidun to nie budynek. – Ale jest większy. – Wiele wzgórz również! – Właśnie. – Na litość Jowisza. A ta statua? Wygląda niemal dokładnie jak żywa osoba. Jest milion razy lepsza od wszystkich brytyjskich rzeźb razem wziętych. – Ale do czego służy? – Pokazuje, jak niesamowity potrafi być człowiek! Ten posąg jest szczytowym osiągnięciem artystycznym, dziełem sztuki, owocem zespolenia siły i wiedzy człowieka, któremu bogowie wyznaczyli cele donioślejsze niż grzebanie w ziemi i rąbanie drewna, którego wypełnili swoim boskim tchnieniem, ażeby... – Ty, patrz, ryba! W tamtej sadzawce. To dopiero coś niesamowitego. Czy Rzymianie umieją to zrobić? – Sadzawkę? A jak myślisz, kto... – Nie, rybę. – Czy umiemy robić ryby? – No. – Nie. Nikt nie umie. – A czemu? – Bo życia nie da się zrobić. – Ano, nie da się. A skoro nie, to może nie powinieneś tak się nimi zachwycać? Przynajmniej do momentu, aż się nie nauczą. Życie to jedyna rzecz, która jest coś warta. Wszystko inne – te... wodotryski i głupie statuy – są w porównaniu z życiem jak pryszcze na jajach borsuka. – Ludzie w Rzymie żyją o wiele dłużej. Nasi druidzi mogą... – Czy wasi druidzi mogą powołać coś do życia? – Nie. – No właśnie, nie. Szli dalej ogrodową aleją. Ludzie gapili się na nich, ale Wiosna jakby tego nie zauważała. Przyglądała się fontannom. Ragnall był całkiem pewien, że tak naprawdę się jej podobają. Doszedłszy do schodów prowadzących do Curia Pompeia, wielkiej hali na skraju ogrodu, pomyślał, że równie dobrze może jej to powiedzieć już teraz. – Wiesz, że mamy się pobrać? Wiosna zatrzymała się w pół kroku, obróciła i uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy. Wciąż miała dziecięcy nosek przypominający guziczek, ale jej przodozgryz przerodził się w pełne usta. Górna warga była szczególnie pięknie skrojona; miała kształt giętego podwójnie łuku i zniewalającą czerwoną barwę. Nigdy nie będzie musiała nakładać na twarz mazideł, z których korzystają rzymskie kobiety. – Czemu gapisz mi się na usta? – spytała. – Czekam, aż jakoś skomentujesz fakt, że mamy być mężem i żoną. – Jeśli mam być szczera, spodziewałam się trochę bardziej romantycznych oświadczyn. – No cóż, jesteśmy w dość romantycznym miejscu, prawda? Wiosna rozejrzała się dookoła. – Wcale nie. Las jest romantyczny, rzeka w słońcu lub świetle księżyca... – No tak, pojmuję, ale co właściwie myślisz o poślubieniu mnie? – Odpowiedź brzmi: nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Choć tak po prawdzie to jeszcze nie zapytałeś mnie o zgodę.
– Wybór nie należy do nas. Nie proszę cię wcale o rękę. Cezar nam każe. – Tobie każe. – Jeśli mnie nie poślubisz, zabije cię. – Więc może cię poślubię. Ale nie dlatego, że mam ochotę. I żadnego bzykania. – Nie będę cię zmuszał. I nawet się nie złoszczę. Ceremonia odbędzie się mniej więcej za miesiąc... – przerwał, gdy drobna, ciemnoskóra niewolnica zaproponowała im wino, a oni odmówili – i będzie to ceremonia publiczna. – Dobra. Będzie śmiesznie. – Jeśli planujesz ją zakłócić... – Ażebyś wiedział. – Tak też myślałem, więc powiedziałem o tym Cezarowi. Odparł, że jeśli to zrobisz, co tydzień będzie obcinał ci palec u stopy. Potem przejdzie do palców rąk, potem obetnie ci same stopy i dłonie, a później zostawi w germańskim lesie. – W takim razie lepiej się zachowywać. – Istotnie. – No dobra. Cezar chyba będzie... – Och! Wiosna zachwiała się, a Ragnall ujął ją za ramię. Była blada. Wchodzili właśnie na schody wiodące do Curia Pompeia. – Usiądź... – Nie. Wybacz. Dopadło mnie jakieś bardzo złe przeczucie – powiedziała, spoglądając w górę schodów. – Czy stało się tu coś złego? – Nie wiem – odparł Ragnall. – Może dopiero się stanie... To złe miejsce. Idźmy gdzieś indziej. Wrócili do teatru. Doszła do siebie po kilku uderzeniach serca. Znów paplała o rybach, jakby nie zgodziła się przed chwilą zostać jego żoną i prawie nie zemdlała. W połowie drogi Ragnall dostrzegł Klodię Metelli spacerującą z Pydną, macedońską dziewczyną, która z nią mieszkała i z którą Ragnall miał przejściowy romans, gdy wprowadził się do Klodii po raz pierwszy. – Chodź, poznasz Klodię i Pydnę – powiedział. – Klodia zna kilka słów po brytyjsku. – O ja cię! – zakpiła Wiosna z kamienną twarzą.
3 ROZDZIAŁ
L
owa nie zmarnowała tego dnia, co to, to nie. Ani na moment nie zapomniała, że Atlas umiera kilka chat dalej, podczas gdy nieszczęśliwa Chamanca sprawuje nad nim pieczę. Spodziewała się zresztą, że wszyscy jej przyboczni myśleli teraz o Atlasie, ale nie dostrzegła na ich twarzach rozkojarzenia, a determinację, by dobrze przygotować się na następny atak Rzymian. Elann Nancarrow wpadła na kilka dobrych pomysłów – jednym z nich było narzędzie do rozbijania żółwich formacji – a Robak wymyślił sposób walki z legionem Felixa. Adlera doniosła, że kawalerzyści z dnia na dzień są coraz lepsi, a Mal zaraportował, że znalazł stary gród na południowym wschodzie, który świetnie nada się na bazę ze względu na bliskie położenie względem miejsca, gdzie Cezar najprawdopodobniej zdecyduje się przybić do brzegu. Wyłożył jej też nowatorski plan ulepszenia jego systemu obronnego. Nie rozwiązali tylko kwestii dowództwa nad oddziałami piechoty, a to dlatego, że Lowa nie podniosła tej kwestii na naradzie. Wydawało jej się to nie w porządku, dopóki Atlas żył. Druid Walfdan był jedyną osobą, która nic nie wniosła do dyskusji. Zachował ciszę od początku do końca, a gdy Lowa opuściła chatę, by zajrzeć do Atlasa, spytał, czy mógłby jej towarzyszyć. Jego obecność trochę ją denerwowała – zgrzybiały starzec wlókł się w ślimaczym tempie, a Lowa chciała zobaczyć Atlasa, jeszcze zanim umrze. Wzięła druida pod rękę i szli teraz nieznacznie szybciej. Starała się za dużo o tym nie myśleć. Próbowała nawiązać z Walfdanem rozmowę, ale ten nie kwapił się do pogaduszek. Chyba niezbyt dobrze się czuł. Nic dziwnego, był w końcu siwobrodym starcem. Lowa zastanawiała się, czy przeżyje tę zimę.
Atlas był nieprzytomny, oddychał nieregularnie. – Wkrótce umrze – powiedziała Chamanca – a ja wrócę do swoich rydwanników. Wybacz, że nie stawiłam się na naradzie, ale będziesz zadowolona z rydwanów. Ostatnio dają z siebie wszystko... – W porządku, Chamanco, porozmawiamy o tym później. Iberyjka skinęła głową. Lowa podeszła do łóżka, jej ręka spoczęła na piersi Atlasa. – Żegnaj, stary druhu – wyrzekła. Zastanawiała się, co jeszcze mogłaby powiedzieć lub co pożytecznego zrobić, ale nic nie przyszło jej do głowy. Doszła do wniosku, że śmierć to strasznie gówniana sprawa. Zostawiła Walfdana z Chamancą, rada z tego, że Iberyjka nie będzie sama, i wysłała pierwszego lepszego przygłupa, by znalazł Keelin i jej syna. Resztę dnia i nocy spędziła z Dugiem, bawiąc się z nim w „a kuku!”, karmiąc z rogu i głaszcząc jego gładziutką skórę. Teraz, gdy przyzwyczaiła się do syna, wiedziała, że gdyby nie musiała być królową i Wojowniczką, z przyjemnością spędzałaby z chłopcem cały swój czas. Nie złościła się nawet, gdy jego płacz wyrywał ją ze snu w środku nocy. Brała go wtedy na ręce i kołysała, w kółko śpiewając kołysankę, którą wydobyła ze swoich dziecięcych wspomnień. A gdy ją śpiewała, przyszło jej do głowy coś, na co nigdy wcześniej nie wpadła. Jej własna matka musiała robić dla niej to samo noc w noc. Nie miała żadnych wspomnień z tamtego okresu, była przecież zbyt mała, ale wiedziała, że matka kochała ją i zajmowała się nią, przedkładała jej potrzeby ponad swoje własne. Wyobraziła sobie, jak matka karmi ją piersią w wiosce położonej w germańskim lesie, nasłuchuje, czy czasem nie płacze w nocy, i pilnuje całymi dniami, by nie włożyła rączki w palenisko ani nie skaleczyła się o ostre narzędzia i sprzęty w ich chacie. W najdrobniejszych szczegółach pamiętała, jak kryły się z Aithne w krzakach, patrząc na grasantów zabijających ich matkę. Pamiętała też śmierć Aithne. A teraz jest tutaj, gotuje się do wojny, która najprawdopodobniej ją samą przywiedzie do śmierci. Nie umiała dopuścić do siebie myśli, że Rzymianie mogliby zabić Małego Duga, było to dla niej zbyt straszne, ale zastanawiało ją, czy jej dorosły syn pomyśli kiedyś choć przez chwilę o swojej nieżyjącej od lat matce. A gdyby przeżyła? Gdyby ocaliła ich wszystkich, pokonując Rzymian? Siedziała przy płonącej świecy i rozmyślała, a Dug – wreszcie milczący – ujął jej palec całą swoją małą dłonią i ze spokojem patrzył na nią wielkimi, błyszczącymi oczami.
Nad ranem Keelin znalazła ją na krześle z okutanym w futra dzieckiem śpiącym na kolanach. – Pewnie masz go już dosyć, co? – szepnęła. – Posiedzę z nim jeszcze. Wróć jakoś po obiedzie. Keelin uśmiechnęła się i wyszła. – No chodź, Dug – wyrzekła Lowa cicho, gdy się obudził. – Chodźmy zobaczyć, czy Atlas przeżył noc. Może twój widok poprawi mu nastrój. – Pewnie, że poprawi, dzieci są kochane – rozległ się od wejścia głęboki bas. Lowa podniosła wzrok, zaskoczona. W drzwiach stał Atlas, uśmiechając się jak dopiero co nakarmione szczenię. – Co jest grane, na wielkie i tłuste cyce Danu? – Mogę wejść i wziąć małego na ręce? Lowa zgodziła się skinieniem; Kuszyta przestąpił próg, a ona wręczyła mu niemowlę. Atlas uśmiechnął się, a dziecko zachichotało, ale raptem twarz Afrykańczyka stężała. – Są też złe wieści, obawiam się. Walfdan nie żyje. – O kurwa. Rzeczywiście, nie wyglądał za dobrze ostatnimi czasy. – Bo i nie czuł się dobrze – powiedział Robak, ukazując się w świetle futryny. – Można? – Oczywiście. Jak umarł? – Był już stary, ten pomarszczony brodaty chudzielec. Zagnieździło mu się w ciele kilka paskudnych rzeczy, z których każda wykończyłaby go, nim pierwsze kwiaty zakwitłyby na wzgórzach, ale tym, co go zabiło, nie była żadna choroba, lecz sztylet, który wraziłem mu w serce. – Co proszę? – Zabiłem go! – wyszczerzył się Robak. – Jak to? – Zerknęła na Atlasa. Kuszyta jak gdyby nigdy nic bawił się z chłopcem.
– Wiem, że delikatnie mówiąc, nie pochwalasz mordowania, Lowo. Ale, choć zwykle nie lubię mówić o tych sprawach, pozwól, że wytłumaczę ci, co zrobiłem. – Zamieniam się w słuch. – Jak już z pewnością rozumiesz, magia ma związek z życiem. Człowiek lub zwierzę może żyć albo nie żyć, a między jednym a drugim jest kurewsko wielka różnica. Ta różnica to właśnie magia. – Już pojmuję: Walfdan był umierający, dobiłeś go więc i przeniosłeś jego siłę życiową na Atlasa. – Nie. Nie da się przenieść siły życiowej, a przynajmniej ja tego nie potrafię i nie słyszałem o nikim, kto by potrafił, a poza tym byłoby to nieco okrutne, nie sądzisz? Atlas żyjący dzięki temu, że zużywa energię innego człowieka? A fe, tak się nie robi. Zresztą Walfdan i tak nie przeżyłby miesiąca, więc nie miałoby to wielkiego sensu. – Więc jak...? – W momencie śmierci wyzwala się energia, która nie jest życiem samym w sobie, ale siłą, którą ja nazywam magią. Bo właśnie nią jest. Niektórzy wciąż potrafią się nią posługiwać – ma to związek z tym, że wszystko, co istnieje, jest ze sobą połączone – ale nie będę się w to teraz zagłębiał. Wystarczy, że powiem, iż jestem jedną z tych osób, więc mam kilka sztuczek w zanadrzu. Możesz myśleć, że to dziwne, ale tak się śmiesznie składa, że najłatwiejszą z tych sztuczek jest przechwycenie magii, która wyzwala się w momencie śmierci, i wykorzystanie jej do zabicia czegoś. Infekcja, której nabawił się Atlas w kontakcie z zatrutą strzałą, była czymś żywym. Zabiłem ją więc. I proszę, oto Atlas, nówka sztuka, nieśmigany. Mówię ci, jak było, ale tak naprawdę to nie wiem na pewno. Ale tak mi się wydaje. Wszystko to tylko... – zadzwonił dramatycznie oplatającą mu ramiona biżuterią – teoria. – Już łapię. Ale wielorybom rozkazujesz bez zabijania? – No cóż, nie muszę chyba objaśniać każdej drobnostki, nie? Dobrze mieć sekret albo dwa. A tak w ogóle, nie macie czasem armii do wytrenowania? Ja posiedzę trochę z małym. – Nie wydaje mi się... – Nie bój nic, już posłałem po Keelin jednego z twoich wioskowych głupków. A poza tym dzieci mnie uwielbiają. Wszyscy mnie uwielbiają. Mrugnął do niej i uśmiechnął się jak wariat, co z jakiegoś powodu wywołało w Lowie przypływ zaufania do starego druida. – No już, daj mu chłopca – poleciła Atlasowi. – Musztra sama się nie odwali.
4 ROZDZIAŁ
T
ej zimy Ragnall i Wiosna mieszkali w domu należącym do Cezara, jednym z kilku szeregowców nieopodal Forum, w najmniej inteligenckiej części Palatynu – najbogatszej dzielnicy Rzymu. Wiosna tak mniej więcej wyobrażała sobie dom młodych i zamożnych Rzymian – dziesięć pokoi, troje niewolników, tyle wina, ile mogą wypić, i bardzo dziwne jedzenie – ale było też kilka rzeczy, których nie spodziewałaby ujrzeć w domostwie pary narzeczonych. Spali osobno, w oknach jej sypialni były kraty, nie odstępowali jej na krok przynajmniej dwaj pretorianie i wiecznie była do czegoś przykuta. Nie powstrzymało jej to przed wielogodzinnymi codziennymi ćwiczeniami i nie utrudniało wymyślania nowych sposobów na rozciągnięcie się i wzmocnienie mięśni. Nie chciała jeszcze uciekać, ale kiedy już się na to zdecyduje, głupio by było dać się złapać, bo była za wolna albo nie dość silna. Mieszkała już wcześniej w domach, choćby w brytyjskich miasteczkach Bladonfort i Forkton, a więc tutejsze budynki mieszkalne nie robiły na niej wielkiego wrażenia. Rozumiała teraz, że brytyjskie domy z kamienia były niewydarzonymi kopiami rzymskich budowli, takich jak ta, i przyznała sama przed sobą, że może warto wytrzymać tu trochę dłużej, ponieważ – mimochodem, ale jednak – rzymskie domy zaczynały jej się podobać. Były czyste. Istotnym szczegółem, który pominęli w swoich projektach brytyjscy architekci, był stały dostęp do wody. W podróży na południe próbowała nie gapić się z podziwem na kolosalne kamienne mosty i zbudowane ludzką ręką koryta rzek, którymi woda spływała ze wzgórz do miast. Dzięki tym cudom myśli technicznej Rzymian oraz ich gruntownemu zrozumieniu zasady działania systemu naczyń połączonych Wiosna zawsze miała w domu pod dostatkiem wody, dzięki czemu niewolnicy mogli lepiej sprzątać, a co ważniejsze – pozbywać się nieczystości do spływającego pod ziemię kanału, który łączył się z kanałem głównym zwanym Cloaca Maxima. Ten z kolei uchodził do rzeki, a rzeka – do morza. Sprytne. Jedynym powodem, dla którego nie chciałaby, żeby wprowadzono
ten system w Brytanii, było to, że całe to przedsięwzięcie zawracania biegu rzeki i obudowania jej kanałami musiałoby kosztować masę robotników – niewolników – miesiące katorżniczej pracy. Miesiące, które mogliby spędzić, leżąc na zboczu wzgórza i patrząc w chmury, a nie mozolnie przesuwając kamienie z miejsca na miejsce. System był bardzo wygodny i lubiła mieszkać w czystym domu, ale nie aż tak, by sama miała wkładać w utrzymanie tej czystości masę wysiłku albo zmuszać do tego kogoś innego. Poza tym przecież woda wcale nie docierała do wszystkich. Pewne części miasta były jeszcze obrzydliwsze niż najbrudniejsze dzielnice Bladonfort. Musiała wstrzymać oddech, gdy szli jedną taką ulicą, zmuszeni przedzierać się pomiędzy truchłami zwierząt i kupami gówna. Oczywiście, podobne zaułki znalazłyby się również w Maidun, ale ludzie rozsądni, zdrowi i pracowici – a więc mający cechy najbardziej cenione w społeczności – mieszkali w lepszych i czystszych miejscach. Tymczasem w Rzymie klasa uprzywilejowana prowadziła nieporównywalnie bardziej wystawne życie niż jej odpowiednik w Brytanii, a rzymskie klasy niższe żyły w warunkach o wiele gorszych niż najbiedniejsi Brytowie. Wiosna uznała, że to strasznie głupie. Czy zamożni nie mogli zrezygnować z drobnej części swych bogactw, aby biednym żyło się o niebo lepiej? Po co ten cały postęp, skoro korzystali z niego tylko nieliczni? I w dodatku największe skurwysyny? Wymyśliła sobie grę: liczyła ludzi, którzy nazywali ją słowem „sordida” – negatywnym określeniem stosowanym względem tych, którzy nie nosili się po rzymsku, oznaczającym osobę brudną zarówno na ciele, jak i na umyśle – ale było ich tyle, że szybko dała sobie spokój. Niektórzy ludzie byli nią zaciekawieni i uprzejmi. Przyjaciółka Ragnalla, ta Klodia, którą spotkali pod teatrem, zamieniła z nią nawet kilka słów – Ragnall posłużył za tłumacza – jak równa z równą. Ale większość? Większość Rzymian obrzucała ją pogardliwymi spojrzeniami i nie zaszczycała nawet słowem, choć zupełnie nic o niej nie wiedziała. Wiośnie nie podobało się też, jak traktuje się w rzymskiej kulturze kobiety. Początkowo odniosła wrażenie, że kobietom jest w Rzymie lepiej, niż jej opowiadano, ale szybko się przekonała, jak mylące może być pierwsze wrażenie. Biedne Rzymianki prowadziły równie nieszczęśliwe życie, co biedni mężczyźni, a najbogatsze damy były jeszcze wykwintniej ubrane i bardziej wypielęgnowane niż ich mężowie. Ale – a było to wielkie „ale” – mężczyźni postrzegali je, i one same również tak na siebie patrzyły, jako ornament, bibelot i trofeum odnoszącego sukcesy męża, wyznacznik statusu społecznego i niewiele ponadto. W każdej opowieści snutej przez Rzymiankę głównym bohaterem niezmiennie pozostawał Rzymianin. A każdy, kto cieszył się jakąś pozycją – czy to dwaj konsulowie, czy strażnicy przeganiający plebejuszy śmiecących przed ekskluzywnymi sklepami – był mężczyzną. Pomimo dostrzeżonych wad rozumiała, dlaczego Ragnall ma bzika na punkcie upodobnienia Brytanii do Rzymu. Sama była pod wrażeniem, że tak wielkie miasto nie śmierdzi jak latryna, a przynajmniej nie całe, i potrafiła docenić imponującą architekturę, nawet jeśli nie chciała zdradzić się z tym przed Ragnallem. A jednak, mimo wszystko, wolała, by w Brytanii wszystko zostało po staremu, i wydawało jej się, że Brytowie podzielają jej zdanie. A gdyby jednak chcieli kopiować Rzymian? Ależ proszę bardzo, droga wolna. Tylko we własnym zakresie. Brytania z całą pewnością nie potrzebowała, żeby te małe chujki przeprawiały się przez Kanał, zadzierały nosa na nie swojej ziemi, decydowały o tym, jak Brytowie mają żyć, i zabijały ich, gdy któryś ośmieli się mieć inne zdanie. – Za kilka dni wraca Cezar – powiedział Ragnall pewnego wieczoru, gdy jedli wspaniały posiłek ze smażonych w głębokim tłuszczu przegrzebków i chleba z oliwkami. Ta zimowa dieta w Rzymie, Wiosna musiała to przyznać, była całkiem smaczna. W Brytanii zimą na co dzień jadło się chleb z pszenicy lub jęczmienia, a świętowało się przy potrawce jęczmiennej z plastrem solonego mięsa lub ryby. Rzymscy kucharze przejawiali nadzwyczajną inwencję, przygotowując przepyszne i ciekawe dania z najprzeróżniejszych produktów, i jeśli unikało się dziwactw w stylu nosków wydr i wątróbek ocelotów, nie sposób było nie rozsmakować się w ich potrawach. – Mówisz? – powiedziała Wiosna, przełknąwszy kolejny kęs. Podsłuchała, jak strażnicy i ludzie na ulicy mówili o powrocie generała, słyszała też obwieszczenia heroldów na Forum. – Chce, żebyśmy wzięli ślub, nim wyjedzie ze stolicy. – Chwytam. I z czym to się wiąże? – Najpierw dobierzemy ci matronę. Mam już wytypowaną pewną osobę. Pamiętasz Klodię, damę, którą spotkaliśmy pod teatrem Pompejusza? – No. – Ją. – Dobra. – Następnie znajdziemy ci białą suknię i welon w kolorze płomienia. Chyba nawet mamy już sznurek, który świetnie się
nada. – Sznurek? – Wiąże się na nim specjalny węzeł, który będę musiał rozwiązać przy wszystkich gościach. – Ilu konkretnie? – zapytała niby od niechcenia. W myślach już kombinowała, że zaciśnie węzeł tak mocno, by nie dało się go rozwiązać za jasną cholerę. – Niewielu, ja planuję zaprosić najwyżej kilka osób, ale ceremonia odbędzie się w domu Cezara, więc może on sprosi jeszcze kogoś. – Jasne. – Potem będzie uczta. – Dobra. – W dalszej kolejności będę musiał symbolicznie wyrwać cię z rąk twojej rodzinie, co nawiązuje do gwałtu na kobietach Sabinów... – Do czego? Ragnall opowiedział jej o wydarzeniu historycznym, które upamiętniono w tradycji zaślubin. Wiosna uznała, że to głupie. – A potem co? – westchnęła. – Potem chyba będziesz musiała przejść przez miasto, prowadzona przez dwóch chłopców i jeszcze jednego, który będzie niósł przed tobą pochodnię. Kiedy tu wrócimy – zgaduję, że to tu będziemy mieszkać – weźmiesz zwierzęcy tłuszcz i wełnę, żeby wysmarować... – Czekaj, moment, to jakieś bzdury. – Wcale nie, to tradycja. – Czemu nie możemy się pobrać po brytyjsku? Byłoby zabawniej. Może przekonałbyś Cezara? – Cezara nie da się przekonać... ale może uda mi się skłonić go do myślenia, że to on wpadł na ten pomysł. Raptem Wiosna pojaśniała, pierwszy raz, odkąd trafili do Rzymu. Zaświtał jej w głowie pewien pomysł i zupełnie zapomniała, że jest przykuta za kostkę do stołu. – Och, będzie po prostu świetnie. Czy ktoś w Rzymie wie, jak wygląda brytyjskie wesele? – Kilkadziesiąt tysięcy niewolników? – Ale ich nikt o to nie spyta. A kogo spytają? Wiosna ucieszyła się, widząc niepewny uśmiech, który zakradł się na twarz Ragnalla. Naprawdę nie był taki zły. – Mnie i ciebie. Już rozumiem, do czego zmierzasz... – Możemy zrobić, co tylko chcemy! Możemy im wcisnąć, że wedle naszego obyczaju panna młoda powinna otrzymać okuty szczerym złotem skórzany pokrowiec na młot i kołczan z turzej skóry pełen najlepszych strzał! – I że pan młody powinien dostać najlepszego białego konia. – I że goście muszą rozebrać się do naga i machać młodej parze na pożegnanie cyckami i kutasami! – To nie przejdzie. – A może przejdzie! Przerzucali się pomysłami do późna w nocy, pijąc coraz więcej wina. Ostateczna wersja ceremonii nie była już tak ekscytująca jak jej początkowe szkice. Ragnall rozcieńczał szalone pomysły Wiosny, aż w końcu zaplanowali sobie miły dzień, nieróżniący się specjalnie od prawdziwej brytyjskiej ceremonii. Był to najlepszy wieczór, jaki wspólnie spędzili. Pod koniec Wiosna była tak szczęśliwa i pijana, że prawie chciała, by Ragnall zaprosił ją do swojego pokoju. Ale nie zrobił tego. Pretorianie jak zwykle odprowadzili dziewczynę do jej komnaty, przykuli do łóżka i życzyli dobrej nocy.
Wstał dzień. W ogrodzie jednego z należących do Cezara domów czekali na zaproszonych gości. Gości Ragnalla, ponieważ Wiosna nie miała w Rzymie żadnych znajomych. Ragnall włożył togę, która musiała chyba być najbardziej nieskazitelnie czystą togą na świecie. Wiosna miała na sobie białą bawełnianą sukienkę bez rękawów. Pierwsze przybyły Klodia i Pydna. Ragnall rozmawiał o nich z Wiosną, ostrożnie dobierając słowa, co dziewczyna uznała za zabawne, i zarumienił się, kiedy przyszły, zgadywała więc, że miał romans z którąś z nich – prawdopodobnie z Klodią. Zważywszy na to, jak patrzyła na wszystkich, łącznie z Wiosną, Klodia była gotowa na wszystko. Po nich pojawił się koleś
imieniem Publiusz Licyniusz Krassus i jego żona Kornelia Metella. Musiał być rówieśnikiem Ragnalla, ale jego żona wyglądała, jakby była nieco młodsza od Wiosny. – Halo – przywitał się Publiusz z Wiosną w łamanym galijskim. – Moja żona jes pikna, czyż nie jes? – Wskazał Kornelię, która ujęła Wiosnę za rękę. – Dzin dybry – wyrzekła dziewczyna, również próbując mówić po galijsku. – Dzin dybry dla was też – odparła Wiosna, połechtana tym, że się starają. Kornelia nie posiadała się z radości i Wiosna zauważyła, że istotnie jest piękna. Miała szeroką twarz, lekko skośne oczy oraz raczej wąskie usta wykrzywione tak, jakby coś żuła, ale wszystkie elementy łączyły się w intrygującą, kuszącą, atrakcyjną całość. Sprawiała wrażenie osoby, która lubi swoje życie i zaprasza do niego rozmówcę. Ragnall był wyraźnie zaskoczony i uradowany kolejnym zaproszonym, tykowatym jegomościem może o dziesięć lat starszym od Cezara. – Oto Marek Tulliusz Cyceron – przedstawił go Wiośnie. – Były konsul i najmądrzejszy człowiek w Rzymie. – Jesteś najpiękniejszą barbarzyńską kobietą, jaką w życiu widziałem – przywitał ją Cyceron, ujmując jej rękę i kłaniając się. Co to za półkomplementy? – pomyślała, ale gdy Ragnall przetłumaczył jego słowa, uśmiechnęła się wdzięcznie i odrzekła po brytyjsku: – A ty jesteś najwyższym gnomem, jakiego w życiu widziałam. – Mówi – przełożył Ragnall – że twoja sława cię wyprzedza, a twoja obecność czyni jej zaszczyt. – Wspaniale, co za miłe dziewczątko. Ragnallu, pozwól... – Cyceron wskazał parę, która wkroczyła do ogrodu za nim: brodatego mężczyznę mniej więcej w wieku samego Cycerona oraz wysoką i niemal chorobliwie chudą kobietę, która zdecydowanie przesadziła z czerwienią na ustach i czernią na powiekach. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, ale pozwoliłem sobie zabrać ze sobą mojego brata Kwintusa Tulliusza Cycerona, który wyrwał się na kilka dni ze swojej zimowej kwatery w Galii, oraz jego żonę Pomponię. Obydwoje bardzo chcieli wziąć udział w uroczystości. Wcale nie wyglądali, jakby chcieli. Gdy zostali przedstawieni, Pomponia poszukała ponad głową Wiosny jakiegoś ciekawszego towarzystwa, a potem poczęstowała ją nieszczerym uśmiechem i zaraz ruszyła w kierunku Klodii. W odróżnieniu od jej męża Kwintusa, który obłapiał ją wzrokiem, niemal w ogóle nie patrząc w oczy. Złapał dłoń Wiosny oślizgłą łapą, a drugą osadził na jej ramieniu. Wypuścił jej palce, ale kciuk tej drugiej przesunął się na biceps, gdzie zaczął wykonywać koliste ruchy. Wyrwała mu się i obrzuciła go wymownym spojrzeniem, jakby był gównem w trawie, w które wolałaby wdepnąć, niż go spotkać. – Widzę, że dziewczyna nie rozumie rzymskiego powitania. – Najwidoczniej – odrzekł Cyceron starszy, spoglądając na brata z trwogą. – Podejdź tu ze mną, Kwintusie, znalazłem kilka drzew z dalekiej Azji, które mógłbyś dla mnie zidentyfikować... – Przepraszam za niego – rzekł Ragnall. – To słynny dupek, tak jak i jego żona. Mówi się, że nienawidzą się nawzajem nawet bardziej, niż są nienawidzeni przez innych, co czyni ich jeszcze gorszymi. Ale uważaj, lepiej nie mieć w nich wrogów. Słyszałem, że tych, co zadzierają z Kwintusem, wrzuca on do skórzanego worka pełnego węży, a worek do Tybru. Co ciekawe, znałem w Galii innego Kwintusa, był emisariuszem, tak jak ja. I też był kutasem. – Cóż za wspaniała osoba! Wymarzony gość na nasze wesele! Ragnall parsknął śmiechem. – Cyceron chyba powiedział im, że Cezar tu będzie. Każdy próbuje teraz zamienić z nim choć słowo, a jeśli wierzyć Klodii, ci dwoje to karierowicze pierwszej wody. – Wspaniale! Dzień bez całowania Cezara w tyłek to dzień stracony. – W Brytanii również byli tacy, którzy próbowali pochlebstwami utorować sobie drogę do zaszczytów i stanowisk. Wielokrotnie obserwowała, jak zmienia się zachowanie ludzi w obecności Lowy, ale w Rzymie to zjawisko wydawało jej się o wiele jaskrawsze i bardziej powszechne. – Mój stary mentor Drustan mawiał, że jeśli znajdziesz się w grupie ludzi, w której nie ma dupka, to znaczy, że to ty jesteś dupkiem. Wiosna zachichotała jak mała dziewczynka. – A to dobre. A my mamy tu dwoje żołędnych dupków, co podwójnie oznacza, że nie jesteśmy dupkami w tym towarzystwie. – No chyba. – Ragnall stuknął swoim kielichem o jej i mrugnął.
To byli już wszyscy goście. Wszyscy poza Cezarem, który jeszcze się nie pojawił, ale którego spodziewano się lada moment. Gdy niewolnicy przynieśli jadło i napitek – Ragnall przestrzegł Wiosnę, by nie tykała sromu klaczy – goście zaczęli pytać ją o Brytanię, a Ragnall dzielnie tłumaczył. Wzbogacał jej odpowiedzi zapewnieniami, że z niecierpliwością oczekuje pomocy Rzymu w odzyskaniu należnego jej tronu, ale poza tym przekładał jej słowa wcale wiernie. Klodia, Pydna, Publiusz, Kornelia i ten bardziej przyjazny z Cyceronów słuchali grzecznie, śmiali się, gdy należało się zaśmiać, i wyrażali zaskoczenie, gdy wypadało, zadając pytania, które miały na celu pokazać, że słuchali tego, co mówi, i że traktują to poważnie. Kwintus Cyceron i Pomponia gdzieś zniknęli, prawdopodobnie czekali w innej części ogrodu na przybycie Cezara. Pomijając tych dwoje, goście dali się poznać jako uprzejmi, porządni ludzie, Wiosna zaś odkryła, że świetnie się bawi, zaskoczona i uradowana tym, że są w Rzymie jacyś mili ludzie. Zapomniała na chwilę, ile okropnych rzeczy czyniło się na świecie w imię Rzymu. A potem przypomniała sobie, że sama przecież jest córką Zadara. Gdy już wyglądało na to, że Cezar jednak nie dotrze na przyjęcie, bo prawdopodobnie zatrzymały go gdzieś pilniejsze sprawy, wreszcie się jednak pojawił, uśmiechnięty i wesoły, i wręczył Wiośnie kołczan strzał, a Ragnallowi miecz. Ani jedno, ani drugie nie było w połowie tak dobre jak broń Elann Nancarrow – strzały okazały się za krótkie na długi łuk Wiosny, a miecz nie był wykonany z tak wielką pieczołowitością jak jej miecze – za to kołczan był po prostu przepiękny. Zrobiono go z końskiej skóry, ale nigdy jeszcze nie widziała podobnej, ponieważ sierść z zewnątrz miała białe i czarne pasy. Wiosna wyglądała, jakby podarek sprawił jej niekłamaną radość. Podziękowała generałowi niezręczną łaciną: – Dzikuję barco. Cezar uniósł brwi na te słowa, najwidoczniej zupełnie się ich nie spodziewając. – To wszystko, co umie powiedzieć – wyjaśnił Ragnall. – Nauczyłem ją tych słów, aby mogła ci osobiście podziękować, o Cezarze. Zajęło jej to dobrą godzinę. – Hmm – mruknął Cezar w odpowiedzi i uniósł brew, patrząc na dziewczynę. Pomijając to spojrzenie, był ujmującym i usłużnym gospodarzem. Nie sposób było utożsamić go z człowiekiem, który zabił tylu Galów i miał zamiar zmasakrować jej współplemieńców. Przez krótki moment nosiła się z myślą, by zabić go, nim skończy się przyjęcie – wiedziała, że powinna – ale on zdawał się tego spodziewać i zawsze oddzielał się od niej przynajmniej dwojgiem ludzi. Pamiętała pomimo uśmiechów, że zagroził, iż obetnie jej palce, stopy i dłonie, a potem zostawi w lesie. Szukała sposobności, by chwycić za nóż i zaatakować go w najmniej spodziewanym momencie, ale sposobność nigdy się nie pojawiła. Szczerze mówiąc, zabicie go to jedno, ale zależało jej też, by mieć choć cień szansy na ucieczkę w bezpieczne miejsce, gdy już będzie po wszystkim. Nadarzy się jeszcze okazja, mówiła sobie, wcale nie wiedząc, czy to prawda. Cezar klasnął w dłonie i oznajmił, że czas rozpocząć ceremonię. Ragnall poprosił Cycerona, by przewodził zaślubinom, a on zgodził się i dwornie podziękował. Stanęli pod drzewem, a Cyceron z właściwą sobie elokwencją wygłosił mowę o uciechach małżeństwa i o dalekiej wyspie zwanej Brytanią. Wspomniał o rzeczach, które usłyszał przed chwilą od Wiosny, a które dobrze zapamiętał w najdrobniejszych szczegółach. Wyraził przekonanie, że rzymski sposób życia jest najlepszy z możliwych, i dodał, że ma nadzieję, iż pod władzą Rzymu Brytom będzie żyło się o wiele lepiej niż dotychczas, ale nie wspomniał ani słowem o okropieństwach podboju. Oświadczył, że Rzym i Brytania staną się równorzędnymi partnerami. Poruszywszy tę ostatnią kwestię, spojrzał znacząco na Cezara. Ragnall i Wiosna złożyli sobie przysięgę. W dużej mierze trzymali się typowej brytyjskiej formuły, ponieważ Ragnall obawiał się, że Cezar rozumie więcej, niżby chcieli, ale ominęli część, która uczyniłaby ich mężem i żoną. Wiosna dziwnie się czuła, uczestnicząc w ceremonii u boku uprzejmego i przystojnego Ragnalla, otoczona wesołymi, interesującymi i mądrymi ludźmi, nawet jeśli jeden z nich był krwiożerczym szaleńcem. Nigdy tak naprawdę nie myślała o małżeństwie – po prostu spodziewała się, że pewnego dnia wyjdzie za kogoś za mąż – ale uświadomiła sobie, że nawet jeśli nie był to prawdziwy ślub, to i tak nad wyraz miło spędziła dzień. Po ceremonii Cezar życzył im wszystkiego najlepszego i wyszedł, nie zdradzając oznak zmęczenia czy upojenia. Kwintus i Pomponia wyskoczyli jak spod ziemi – Wiosna była pewna, że już dawno opuścili ogród, bo nie widziała ich nigdzie w czasie zaślubin – i ruszyli za generałem. Wymknęła się, by pospacerować samotnie po ogrodzie. Nie czuła się tu źle, ale potrzebowała chwili samotności. Nic z tego nie wyszło, ponieważ zza węgła wyszła Klodia. – Masz wielką osę na ramieniu – wyrzekła, patrząc Wiośnie prosto w oczy.
Dziewczyna strzepnęła owada, ale zaraz zorientowała się, że nic tam nie ma. Zorientowała się też, że Klodia przemówiła do niej po łacinie, celowo nie patrząc na jej ramię, tak by Wiosna nie mogła się wymówić ze swojej reakcji na jej ostrzeżenie. Powoli uniosła głowę. Na ustach Klodii kwitł uśmiech. Rozejrzała się wokoło, żeby się upewnić, że są same. – Wiedziałam! Obserwowałam cię, gdy Cyceron zaczął gadać. Rozumiałaś każde słowo! – Wiosna uśmiechnęła się, zakłopotana. Klodia zbliżyła się do niej i dziewczynę zakręciło w nosie, gdy poczuła silną kwiatową woń. – Nic się nie martw, uważam, że to prześmieszne, i nie zdradzę nikomu twojej tajemnicy. Ale musisz trochę bardziej uważać, nie wszyscy są tak tępi jak Cezar i jego klakierzy. No cóż, może tępi to oni nie są, są bardzo inteligentni. Są ekspertami od lasów, chyba że drzewa im zasłaniają... Rozumiesz. Jak to chłopy. – Wiosna przyznała jej rację skinieniem. – Słuchaj, nie powiem już do ciebie nic po łacinie, ale pozwól mi zadać ci jedno ważne pytanie. Czy wy zapraszacie do siebie Rzymian, czy nie? Wiosna upewniła się, czy nikt nie nasłuchuje. Nie, były same. Kiwnęła palcem na Klodię, a gdy ta się do niej nachyliła, szepnęła jej do ucha po łacinie: – Nie obraź się, Klodio – myślę, że wszyscy goście są bardzo mili i jestem im wdzięczna, że uświetnili mój ślub z Ragnallem swoją obecnością – ale prędzej dałabym się zatłuc na śmierć osranym kijem, niż zapragnęłabym zobaczyć na brytyjskiej ziemi choć jednego legionistę. Klodia buchnęła śmiechem. – Wspaniale to ujęłaś! Mówisz po łacinie lepiej ode mnie! Och, Wenus mi świadkiem, wszyscy mężczyźni to głupcy. Bardzo, bardzo cię lubię, młoda Wiosno. Nie możemy dłużej rozmawiać, lepiej nie kusić losu, ale wiedz, że życzę ci jak najlepiej. – Z tymi słowami odwróciła się, chcąc już iść, ale zaraz znowu nachyliła się nad dziewczyną, owiewając ją chmurą perfumowej woni. – Poczekaj, muszę wiedzieć jeszcze jedno. Ten ślub to tylko takie przedstawienie, prawda? – Tak, ale Cezar okaleczyłby mnie i zostawił na pożarcie dzikim zwierzętom w jakiejś germańskiej kniei, gdybym nie udawała, że skaczę ze szczęścia. – Rozumiem. – Choć właściwie nie jestem nieszczęśliwa. – To dobrze! Tym razem odeszła. Reszta popołudnia upłynęła Wiośnie jeszcze przyjemniej. Wypili kilka ładnych amfor wina, a Ragnall zadbał o to, by przyrządzono brytyjski przysmak – dzika z rusztu. Wszyscy zapewniali, że bardzo im smakował. Po uczcie Kornelia zabawiała towarzystwo grą na lirze, a goście śpiewali pieśni. Wiosna zwrotki nuciła i włączała się tylko do refrenów, które śpiewała w języku przypominającym łacinę tylko w najlepszych momentach, ale za to trzymała się melodii. Wszyscy uważali, że to prześmieszne – a już Klodia z pewnością zrywała boki. Ta kobieta była wcale zdolną aktorką. Wiosna obawiała się, że mrugnie do niej lub pośle jej znaczące spojrzenie, z którego będzie się musiała tłumaczyć Ragnallowi, ale niepotrzebnie – po Klodii nie sposób było poznać, że zna jej sekret. Śpiewali i pili do późnej nocy. W pewnym momencie dziewczyna udała się, pijana, do innej części ogrodu, by zobaczyć, czy nie odwiedzi jej Dug, ale Dug nie przyszedł.
5 ROZDZIAŁ
P
rzemierzali Italię drogą wiodącą na północ. Szczyty niknęły w chmurach, piękne w ozdobie topniejącego śniegu. Świeżo zdobyta rzymska prowincja przypominała Wiośnie Brytanię spustoszoną przez jej ojca. Zeszłoroczne zbiory okazały się mikre, ludzie umierali z głodu. Mijali po drodze żebraków o pustych oczach, którzy błagalnie wyciągali ku nim ramiona, i matki unoszące płaczące dzieci. Legioniści nie zwracali uwagi na ich żałosne prośby, ale tłum wychudzonych zjaw, który omywał pochód ze wszystkich stron, sprawiał, że Wiosna czuła się, jakby ktoś przekręcał utkwione w jej ciele pilum. Nie mogła nic zrobić, bo cały czas była skuta, więc poprosiła Ragnalla, by oddał żebrakom trzy czwarte ich racji żywnościowych. Oddał połowę. Jeden z pretorianów kazał mu przestać – Cezar zakazał pomagania Galom. Ragnall kazał mu spierdalać i gromiony wzrokiem przez resztę pretorianów rozdał ludziom prawie cały następny posiłek. Wiosna była z niego dumna. Pewnego dnia uczyni jakąś kobietę bardzo szczęśliwą żoną, pomyślała, ale nigdy ją. Ich ceremonia zaślubin nie trzymała się kupy ani wedle brytyjskich, ani rzymskich standardów, no i małżeństwo nie zostało skonsumowane, co w oczach Rzymian czyniło je nieważnym. Rzymianie w ogóle nie uważali małżeństwa za wiążące, dopóki nie urodziło się dziecko, co Wiosna uznała za osobliwe, ale bardzo jej to pasowało. Była żoną Ragnalla w nie większym stopniu niż aktorka była żoną aktora, którego poślubiła w teatralnej sztuce. Żołnierze mówili, że zbiory zniszczyła susza – najwidoczniej żaden nie widział związku pomiędzy głodem a wojną. Wiośnie nie mieściło się w głowie, jak mogą wierzyć w te brednie. Zbiory się nie udały, bo wszyscy byli zajęci walką z Rzymianami, bo tak wielu postradało życie i trafiło do niewoli, że nie było komu pracować w polu, bo Cezar ukradł jedzenie dla swojej armii. Każde dziecko to rozumiało, ale Rzymianie z jakiegoś powodu nie. – Straszna sprawa taka susza – mówili, mijając kolejny stos martwych mężczyzn, kobiet, dzieci i niemowląt. Na widok
niemowląt Wiośnie zawsze zbierało się na płacz, ale łykała łzy. Rozmawiała z Ragnallem o urojeniach rzymskich żołnierzy. – Rzymska inwazja miała nieznaczny wpływ na panujący w Galii głód – powiedział. – Nie byłoby tak źle, gdyby nie susza. Przecież Cezar nie ponosi winy za złą pogodę. – O czym ty mówisz? Jaka susza? Nie było żadnej suszy. – Pokręciła głową w niedowierzaniu. – Naprawdę? Skoro nie było, to czemu wszyscy o niej mówią? Byłaś tu wtedy? Mierzyłaś opady? – Nie, ale przecież ty byłeś w Galii w zeszłym roku. Czy było sucho? Ragnall zamyślił się i jakby stracił rezon. – Chyba było nieco bardziej sucho niż zazwyczaj. Ale słuchaj, rzymscy eksperci zgodnie twierdzą, że była susza. Znaczy: była i już. Spojrzała mu głęboko w oczy. On naprawdę wierzył w to, co mówił. – Całe szczęście, że Galia została objęta rzymskim protektoratem – podjął. – W przyszłości rzymskie metody uprawy i przechowywania zboża oraz dystrybucji – mam tu na myśli lepsze drogi, lepsze wozy, planowanie – umożliwią obfite zbiory nawet w przypadku susz czy powodzi. Może i czasem będzie trzeba reglamentować żywność przez miesiąc lub dwa, ale na pewno nikt nie umrze z głodu. Rozumiem, że ogarnia cię smutek na widok tych wszystkich trupów. Nie przypatrzyłaś się wojnie z bliska, tak jak ja. Spójrz na to jak na symbol śmierci Galii starej i zacofanej. Ci ludzie są jak martwa tkanka, z której robaki oczyszczają zaognioną ranę. Teraz będzie już tylko lepiej, zresztą tak samo jak w Brytanii. – Ragnall, ci ludzie umierają teraz, dzisiaj, w Galii okupowanej przez Rzym. To nie symbole. – Umierają przez stare, niewydolne struktury, które nie zostały jeszcze zastąpione rzymskimi. Wprowadzenie ich zajmie co najmniej dwa lata. Dopiero po dwóch latach Galowie odczują różnicę i zaczną czerpać korzyści ze zmian. – Ale te dzieci nie. – I tak nie żyło im się za dobrze. Nie było sensu krzyczeć, a ze związanymi rękami nie zdołałaby go udusić, zamknęła więc usta i nabzdyczyła się. Jakże się cieszyła, że był jej mężem tylko na niby. Jechali dalej. Przez większość czasu kręcił się gdzieś nieopodal nich Kwintus Tulliusz Cyceron. Traktował Wiosnę i Ragnalla jak powietrze, zupełnie jakby nie pamiętał, że wprosił się na ich wesele, ale okazjonalnie rozbierał dziewczynę wzrokiem, co było dla niej niemal tak przyjemne jak zanurzenie w beczce pełnej wyposzczonych węgorzy w czasie tarła. Lubieżny Cap, jak przezywała go w myślach, nie był nawet w połowie tak gderliwy jak na ich niby-weselu, co wzbudziło ciekawość Wiosny. Szybko wywiedziała się, że Cezar odmówił jego żonie Pomponii miejsca u boku męża, a zamiast tego wskazał jej miejsce na tyłach kolumny, gdzie znajdowali się wszyscy cywile. Kwintus Cyceron opowiadał tę historyjkę każdemu, kogo napotkał. Sprawiał wrażenie, jakby nic nie sprawiło mu w życiu większej radości jak to, że Cezar zganił jego starą. Wesołość legata gasili ci, którzy podjeżdżali do niego i pytali o „Cycerona” – zawsze bowiem mieli na myśli starszego z braci, a nigdy jego samego. Zupełnie jakby zapomnieli, że to również nazwisko Kwintusa. Ewidentnie wyprowadzało go z równowagi, gdy ktoś przypominał mu, że był tylko jeden sławny Cyceron, i bynajmniej nie on. Takie sytuacje często miały miejsce, więc Wiosna podejrzewała, że wszyscy robili to specjalnie, by go wkurzyć. Wiosnę zastanawiało, kim są owi „cywile”, o których wspomniał Lubieżny Cap, i z jakiego powodu ciągną za armią. Chciała, by Ragnall opowiedział jej o żonie Kwintusa, aby mogła o nich zapytać, ale chłopak nie wiedział przecież nawet, że Wiosna wie o Pomponii. Musiał usłyszeć o żonie Kwintusa przynajmniej tyle samo razy co ona. Zmęczona czekaniem, zapytała go wprost, gdzie jest Pomponia, i udawała, że sama nie ma pojęcia. Dziwny był ten Ragnall. Dopuścił się najgorszej zdrady, sprzymierzając się z Rzymianami, wierzył w ich niegodziwe kłamstwa, ale plotkować nie chciał, bo to nieładnie. Mimo to pewnego deszczowego wieczoru, gdy przekroczyli most wzniesiony rano przez zadziwiająco efektywnych budowniczych, zaspokoił jej ciekawość. – Mam nadzieję, że rzeka nie wzbierze przez ten deszcz. Cywilom utrudni to dalszą drogę. – Jakim cywilom? – spytała z ulgą. – Poza tym, czy możesz naciągnąć mi kaptur? Albo mnie rozkuj, to zrobię to sama. Podjechał bliżej, tak że ich konie zetknęły się bokami, i nałożył jej na głowę kaptur skórzanego płaszcza, będącego prezentem od starszego, niechujowego Cycerona (Prawdziwego Cycerona, jak nazywała go w myślach). – Za armią ciągną tysiące cywili. Niektórzy to żony, konkubiny i rodziny żołnierzy, budowniczych i innych, ale większość to cwaniacy, którzy podążają za Cezarem w nadziei na okruchy z jego stołu. Słyszałem, że niektórzy zabrali ze sobą własne łodzie. Transportują je w częściach, by złożyć dopiero na wybrzeżu i przeprawić się z armią przez Kanał, wyobrażasz sobie? – Wciąż popierasz inwazję Rzymu na Brytanię?
– Oczywiście – odparł bez zastanowienia, a Wiosna nie znalazła na jego twarzy śladu wątpliwości. – Dziwi mnie, że ty nie. Przecież widziałaś Rzym na własne oczy. Rzym mógłby dać Brytanii tak wiele... – Ci żołnierze nie idą do Brytanii, by dawać. Tylko by brać. Ragnall potrząsnął głową ze zbolałą miną, po czym powiedział strażnikom, że jedzie teraz na czoło kolumny, i rozkazał mieć oko na Wiosnę. Gdy tylko odjechał, zeskoczyła z konia i biegła chwilę obok niego, jak robiła od samego Rzymu, gdy Ragnall nie patrzył. Podczas marszu i postojów w rozbijanych na noc obozach dyskutowano głównie o tym, jak wspaniale będzie w końcu coś najechać i jak cudownie jest być Rzymianinem. Zupełnie jakby całemu światu przeznaczone było ukorzyć się przed rzymską potęgą i trzema wspaniałymi bohaterami – Cezarem, Krassusem i Pompejuszem. Krassus parł w tej chwili na wschód celem zdobycia Mezopotamii, Pompejusz umacniał swoją pozycję w Iberii – nawet jeśli rozkazy wydawał ze swojej wiejskiej posiadłości pod Rzymem – Cezar zaś wyruszał na swoją największą przygodę do dzikiej i tajemniczej Brytanii. Gdy Ragnall nie dąsał się na Wiosnę za celne obserwacje, wszystko to jej tłumaczył. – Ale jak mogą mówić, że Brytania jest nieznana, skoro połowa wszystkich niewolników w Rzymie pochodzi właśnie z Brytanii? – dociekała. – Wcale nie połowa. – Ale mnóstwo. Wystarczająco dużo, by Rzymianie sporo wiedzieli o Brytanii. – Rzymianie chyba nie nawykli do wdawania się w dyskusje ze swoimi niewolnikami – rzucił i poszedł gdzieś naburmuszony. Dotarli do olbrzymiego rzymskiego obozowiska, gdzie wszystkie oddziały gromadziły się przed zmasowanym atakiem. Obóz przypominał wzniesione od linijki miasto ze świetnie zorganizowaną dzielnicą przemysłową rozlokowaną na porządnie osuszonych ziemiach, stanowiących niegdyś najżyźniejsze pola północno-wschodniej Galii. Czterej pretorianie pilnujący Wiosny od samego jej pojmania gdzieś zniknęli, zapewne po to, by zająć się wreszcie czymś bardziej męskim niż niańczenie brytyjskiej smarkuli, a w ich miejsce pojawili się tylko dwaj legioniści z doborowego legionu Cezara. Generał doszedł pewnie do wniosku, że w obozie pośrodku pustkowia, gdzie roiło się od żołnierzy, Wiośnie przejdą pomysły o ucieczce. Ci dwaj okazali się o wiele bardziej przyjaźni, nawet jeśli żartowali i okazywali uprzejmość w prostacki, żołnierski sposób. W odróżnieniu od swoich czterech poprzedników odczuli potrzebę, by się przedstawić – jeden zwał się Tercjusz, a drugi Ferrandus. Wyjawili jej swoje imiona w najprostszy możliwy sposób, skutecznie pokonując barierę językową: pokazywali się palcami, wymawiając swoje imiona głośno i wyraźnie, zupełnie jakby mieli Wiosnę za głupie dziecko albo mądre zwierzę, ale i tak doceniła ich starania.
Ragnall pozostał niewzruszony na protesty Wiosny, która domagała się porządnego spaceru po tak długim czasie na końskim grzbiecie, i nie ustąpił nawet wtedy, gdy oskarżyła go o przemoc domową. Powierzył opiekę nad żoną Tercjuszowi i Ferrandusowi, samemu udając się w jakiejś sprawie na wybrzeże. Musiał odpocząć od jej nieustannej i uporczywej paplaniny. Droga zawalona była wozami, grupami szkutników, bandami najemników, legionistami i masą innych ludzi różnego pochodzenia i profesji, z których każdy oskarżał całą resztę o to, że nie wie, jak korzystać z traktu. Wobec tego, by dotrzeć do do Portus Itius – miejsca oddalonego o jakieś pięć mil, skąd miały wyruszyć na drugą inwazję wszystkie rzymskie okręty – Ragnall udał się przez wyjałowione pola i wykarczowane lasy. Nie wiedział, jak Galowie nazywali to miejsce. Żałował, że nie ma z nim Publiusza Krassusa, który zawsze znał galijskie nazwy wszystkich miast i miasteczek. Nie żeby kwestia rdzennej nazwy nadbrzeżnego sioła spędzała mu sen z powiek – po prostu tęsknił za swoim jedynym przyjacielem w całej armii. Publiusz wyruszył daleko na wschód, gdzie wojował ramię w ramię ze swoim ojcem, marząc zapewne o fortunie i chwale godnej Aleksandra Wielkiego. Ragnall widział ze szczytu karłowatego klifu pozostałości po galijskiej wiosce, leżącej w samym środku podłużnej, otwartej zatoki. Rzymianie mieli pełne ręce roboty. Osadę zbudowano w punkcie, gdzie rzeka łączyła się z morzem, pośrodku rozległej, bladej, piaszczystej plaży okolonej niskimi, brązowymi klifami. Skały po jej północnej stronie wznosiły się wysoko i przechodziły z brązu w tę samą kredową biel, która oznajmiała podróżnikom, że dotarli do Brytanii. Ragnall skoncentrował wzrok na nieprzebranej masie okrętów, wyciągniętych na brzeg poza linię przypływu, w różnych
stadiach załadunku. Były ich setki. Niemal wszystkie zbudowano wedle tego samego projektu – dominowały transportowce o wiele większe od tych pierwszych osiemdziesięciu, którymi posłużono się w czasie zeszłorocznego najazdu, wszystkie wyposażone w dziury na wiosła, ławki dla galerników i maszty z olinowaniem oraz trokami na żagle. Wśród zwodowanych jednostek dostrzegł o wiele bardziej imponujące okręty – olbrzymie i wielopoziomowe galery z kilkoma rzędami wioseł, małymi wieżyczkami z przodu i z tyłu oraz żelaznymi taranami na dziobach. Widoczne górne pokłady zastawione były gigantycznymi skorpionami i osobliwymi platformami, skąd – jak się domyślił – mieli zasypywać wroga pociskami łucznicy i procarze. Ragnall uśmiechnął się. Tej inwazji nikt już nie nazwie rekonesansem. Taka flota zajmie Brytanię raz-dwa, nie ma innej możliwości. – Kwinkweremy – dobiegł go zza pleców wesoły głos. Kwintus Cyceron. – Moja stara znowu mnie dopadła, zmyłem się więc pod pretekstem inspekcji floty. Ciebie przygnało tu to samo, dobrze zgaduję? Ładna dupa z tej twojej, niezłe nogi, cycki też na miejscu. Rzadko się spotyka tak apetyczną kombinację. Choć dam głowę, że jak tylko nikt nie widzi, zaraz zmienia się w sukę. Baby, co nie? Nie można z nimi żyć, nie można ich zabić. Ragnall czuł się rozdarty – chciał jednocześnie podziwiać wielkie okręty i uciec gdzieś przed pieprzeniem tego prostaka. – Kwinkweremy? – zapytał. – Pięciorzędowe okręty wojenne, każdy z sześcioma setkami załogantów: trzystoma wioślarzami i trzystoma łucznikami i procarzami, do tego obsługą skorpionów. Ci niedomyci Brytowie bardzo się zdziwią, jeśli choć na chwilę oderwą się od rypania własnych córek i w ogóle pojmą, że ich najeżdżamy. – Na to wygląda. Kwintus może i trafił na wesele Ragnalla, ale najwyraźniej nie zorientował się, że Ragnall ma brytyjski rodowód. – Powiem ci, że nie mogę się doczekać, aż zacznę buszować między brytyjskimi babami. Podobno nawet nie trzeba ich gwałcić, same kładą się na ziemi cipami do góry i tylko przebierają nogami. A właśnie, skoro już przy cipach jesteśmy – nie wypożyczasz czasem tej swojej żoneczki? Mam dwustuletnią macedońską włócznię, którą chętnie ci odstąpię za noc z tą małą. Na pewno z chęcią skosztuje rzymskiej pyty. Zanim Ragnall pomyślał o konsekwencjach, przybliżył się do Kwintusa i wyrzekł cicho: – Jak złapię cię o krok od niej, wpakuję ci tę włócznię tak głęboko w dupę, że zaczniesz mówić po grecku. – Właściwie nie zabrzmiało to jak groźba, ale było to najlepsze, co na gorąco przyszło mu do głowy. Nie mógł przecież poprosić Kwintusa, by poczekał, aż wymyśli jakąś lepszą obelgę. Rzymianin oblał się czerwienią. – Ty zasrany barbarzyńco – wycedził. – Mnie będziesz prawił morały? Wy, Brytowie, ruchacie własne córki! – Aha, czyli wiedział, że Ragnall jest Brytem, po prostu miał to gdzieś. – A skąd. – Przekonamy się, jak dopłyniemy. Jak nie ruchacie, to zmuszę was, byście zaczęli. I córki, i synów! A potem sam sobie wezmę tę miedziakową kurwę, twoją żonę, i już ja jej... Zanim Ragnall się zorientował, że uderzył Kwintusa w twarz, ten leżał na ziemi, dysząc jak ranny byk i trzymając się za żuchwę. Natychmiast pojął, że popełnił wielki błąd. Teoretycznie i Ragnall, i Kwintus byli legatami, a więc mieli tę samą pozycję, jednak w praktyce Kwintus był człowiekiem nieporównanie bardziej wpływowym, słynącym z okrucieństwa, mściwym i o wiele potężniejszym. Ragnall był co prawda pod protekcją Cezara, ale ktoś taki jak Kwintus z pewnością znajdzie sposób na to, by zadać mu powolną i okrutną śmierć, a w dodatku zrobić to w taki sposób, że Cezar nigdy się nie dowie, kto za nią odpowiada. Wiosna również odczuje konsekwencje tego fatalnego ciosu. Nie sposób było wybrać sobie gorszego wroga. Równie dobrze Ragnall mógł od razu wleźć do wora z wężami, zaszyć się w nim od środka i samemu wskoczyć do rzeki. – Przepraszam – bąknął, wyciągając rękę do młodszego Cycerona. – Nie zbliżaj się do mnie! – zawołał tamten, odpełzając. – Pretorianie, do mnie! – Danu dzięki, nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby go usłyszeć. – Pozwól, pomogę ci wstać. Nic takiego się nie stało... – Nie zbliżaj się, inaczej jeszcze dzisiaj każę cię zabić! Ragnall po prostu odszedł, nie oglądając się za siebie.
Nagle towarzystwo Wiosny wydało mu się zbawienne. Może imponujący widok okrętów pomoże jej sobie uświadomić, jak dalece Rzymianie górują nad resztą świata we wszystkich możliwych dziedzinach. Pomijając może tę, w której właśnie rozłożył na łopatki Rzymianina Kwintusa, pomyślał, uśmiechając się pod nosem i winszując sobie ciętego dowcipu i ciężkiej ręki. – Chcesz zobaczyć flotę? – zapytał, zupełnie jakby kilka godzin temu nie zabronił jej opuszczać namiotu. – Pewnie! – odpowiedziała. Podsunęła skute nadgarstki swoim nowym pretorianom i uśmiechnęła się rozbrajająco. W drodze na wybrzeże Ragnall był dziwnie milczący i zamyślony. Nie przejęła się tym. Tyle piał nad rzymskim geniuszem, że starczyło jej na resztę życia, krótki przystanek w Zaświatach, a potem całe kolejne życie od pacholęctwa do usranej śmierci. Usilnie starała się zapomnieć, że jest więźniem, że ma skute nadgarstki, że nie udało jej się dotąd zabić Cezara i że najprawdopodobniej wcale jej się nie uda. Postanowiła cieszyć się spacerem. Tęskniła za Dugiem jako takim, za każdym jego aspektem, ale chyba najbardziej za długimi wspólnymi spacerami. Żywiła wielką nadzieję, że napotka po drodze jakieś króliki, te śmieszne, małe, grubiutkie zające, których nie mieli w Brytanii, choć pewnie wcale tutaj nie żyły, bo słońce w zenicie chyba za mocno grzeje, jak na ich gust. Albo żyły tutaj, nim Rzymianie wszystkie pozjadali. – Wokół mojej farmy jest o wiele ładniej – odezwał się Dug. Szedł obok niej wraz z psami. – A spacer jest o wiele przyjemniejszy, jak się nie ma skutych rąk. Ragnall maszerował parę kroków przed nią. Obejrzała się za siebie; Tercjusz i Ferrandus kłócili się o coś dwadzieścia kroków dalej. – Gdzieś ty był? – zapytała. – A gdzie miałem być? – odparł i uniósł brew. – W Rzymie na przykład. – Nie lubię Rzymu o tej porze roku. – Skąd wiesz, skoro nigdy tam nie byłeś. – A tobie się podoba? – Ani trochę. – No widzisz. Mówiłem ci już, jestem wytworem twojej wyobraźni. Ty nie lubisz Rzymu, to ja też. – Ale to nie tłumaczy... A, nieważne. Jak mam uciec i dotrzeć do Brytanii? – Poczekaj na odpowiedni moment, a potem uciekaj. – To ci dopiero sprytny plan. Zaiste, strategia godna samego boga Dwyna. – Dobra, dobra. W zasadzie dlaczego nie miałabyś pozwolić im zawieźć się do Brytanii? Bez sensu uciekać teraz, kiedy jesteś w Galii. – Ma to sens. – Potem możesz udawać zromanizowaną. Ubierz się na rzymską modłę, utref włosy, jakbyś brała udział w konkursie na najgłupszą fryzurę, udawaj, że nie ma nic pyszniejszego od płodów strzyżyka w sosie z byczej zwały. Odczekaj, aż zaczną ci wierzyć, a potem daj nogę przy pierwszej okazji. Ci dwaj nowi strażnicy to jakieś lebiegi w porównaniu z tamtymi... – Ani myślę udawać Rzymianki. Nie dam im tej satysfakcji, niech sobie nie myślą, że zdołali mi wcisnąć, że Rzym jest lepszy od Brytanii. – Jak już ukatrupisz Cezara, domyślą się, że tylko udawałaś. – Prawda, nakieruje ich to na właściwy trop. – I lepiej miej na oku Ragnalla. – Co masz na myśli? Jest właściwie w porządku, tylko trochę za bardzo się kocha w Rzymie. – Nie jest „właściwie w porządku”. Jest zdradzieckim skurwielem, który nie „trochę”, a o wiele za mocno kocha się w Rzymie. Doniesie na ciebie Rzymianom, jeśli będzie mu to na rękę albo jeśli Cezar mu każe. Miej się na baczności. – Z kim rozmawiasz? – zaciekawił się Ragnall, zwalniając i zrównując się z nią. – Z nikim. To próba generalna przed naszą następną kłótnią. Ty nie robisz prób, zanim się z kimś pożresz? – Nie robię. – Może powinieneś. – To coś nowego – powiedział, gdy dotarli na szczyt klifu.
– Od rana zdążyli wciągnąć je wszystkie na piasek? – zdumiała się Wiosna. Plaży prawie nie było widać spod mrowia okrętów. Wiośnie chciało się płakać. Jak niby Lowa miałaby sobie poradzić z tak przygotowaną inwazją? Okrętów było dość, by każdy Rzymianin, jaki kiedykolwiek żył, zdołał przeprawić się na wyspę. Ależ te galery są wielkie! I te wszystkie platformy łucznicze, i skorpiony! Wystarczą jeden lub dwa, by unicestwić całą armię Maidun, która będzie próbowała uniemożliwić Rzymianom przedostanie się na ląd, a ich było dwadzieścia osiem! Jak niby Brytowie mają z nimi walczyć? – Większość jednostek była na plaży – wyjaśnił Ragnall belferskim tonem – te wielkie okręty też tu były, z kolei tamte gromadzą się dopiero od kilku godzin. – Wskazał palcem bliższy skraj piasków, gdzie cywile biegali tam i z powrotem z drewnianymi elementami łodzi, które zbijali młotkami, pokrzykując i popędzając się nawzajem. – Rojno jak w ulu. Dlaczego tu nimi nie przypłynęli? – spytała Wiosna. – Niektórzy przypłynęli, popatrz. – Wskazał na morze, gdzie cztery duże łodzie, nie tak wielkie jak okręty wojenne, ale o wiele większe niż transportowce, zbliżały się właśnie do brzegu. Dzioby miały płaskie, a nie spiczaste, jak wszystkie widziane dotąd przez Wiosnę galery, a na ich pokładach stały jakieś dziwne stworzenia. Gdy podpłynęły bliżej, Wiosna dostrzegła, że to gigantyczne zwierzęta otoczone załogantami o skórach czarnych jak skóra Atlasa. – A cóż to takiego? – spytał Ragnall po łacinie. – Słonie – odpowiedział mu pretorianin Ferrandus. – Najstraszliwsze potwory, jakie w życiu zobaczysz. Zmuszają je do picia słonej wody, przez co nabierają apetytu na ludzkie mięso. Byłem kiedyś najemnikiem w Afryce i... – Nigdy nie byłeś żadnym najemnikiem w żadnej Afryce – wszedł mu w słowo Tercjusz. – No dobra, nie byłem, ale mój kumpel tak, historia jest ta sama, więc co za różnica? Musisz mi przerywać? – Muszę, boś kłamca. – To nie było kłamstwo. Chciałem, żeby było zwięźlej. Omijałem niepotrzebne detale, żeby skrócić opowieść w trosce o słuchacza. To nie kłamstwo. To retoryka. – Chuj, nie retoryka. Nie masz bladego pojęcia o... – Może wrócimy do słoni? – przerwał spór Ragnall. Pierwszy transportowiec dobił do brzegu. Wiosna zrozumiała, skąd te spłaszczone dzioby, gdy przód desantowca opadł na piasek, stając się rampą, po której zwierzęta mogły zejść na ląd. Z okrętu został wyprowadzony pierwszy słoń. Wiośnie strasznie się spodobał. Po obu stronach jego fantastycznie długiego, dyndającego nosa znajdowały się potężne kły o pozłacanych szpicach. Miał wielką głowę, pomarszczone, ogromne, szare cielsko i grube, podobne do pni nogi. Coś wspaniałego, zachwycała się. Są jak wielkie, łyse, stare psy o olbrzymich głowach i równie olbrzymich, powiewających uszach. Ten słoń na przedzie nie miał połowy ucha, może stracił ją w walce z jakąś afrykańską bestią? Z jej doświadczenia wynikało, że zwierzęta rodzą się symetryczne. Zastanawiała się przez moment dlaczego, ale zaraz wróciła myślami do słoni. – Odpicowują je na bitwę – poinformował Ferrandus – zakładają im pancerz, wielkie metalowe buciory i małe wieżyczki z czterema łucznikami. Kiedy z nimi walczyłem... – Kiedy twój kumpel z nimi walczył – przypomniał mu Tercjusz. – Tak, dobra, weź idź. W każdym razie, te bestie tratują ludzi i rozrywają ich na strzępy tymi wystającymi z pyska rogami. A jak zbliżysz się z włócznią, zarobisz strzałę od łuczników. Ragnall przetłumaczył dość dokładnie, Wiosna mu podziękowała. Mężczyzna prowadzący pierwszego ze słoni okazał się niemal tak imponujący jak bestia. Jego skóra była tej samej barwy co skóra Atlasa, Wiosna odgadła więc, że również musiał być Kuszytą, a przynajmniej Afrykańczykiem, ale był też o wiele wyższy i szczuplejszy od Wojownika z Maidun. Narzucił na ramiona grube żółtobrązowe futro z wciąż przyczepioną łapą jakiegoś zwierzęcia. Chyba wielkiego lwa, o wiele większego od tych, które jako dziecko widywała na arenie Zadara. Zdaniem Wiosny Afrykańczykowi zupełnie nie pasował wielki, bulwiasty hełm z brązu. Każdy wiedział, że brąz jest bardziej miękki od żelaza, brązowe hełmy nosiło się więc tylko ze względu na wygląd, co czyniło z nich fanaberię, nie pancerz. Ale nie było nic z fanaberii w długiej, grubej i krzywej maczudze, którą mężczyzna miał przy pasie. – Jak już mówiłem – podjął Tercjusz – to wredne stwory, od których najlepiej trzymać się z daleka. Mogą przekłuć człowieka na wylot tymi swoimi rogami, zadeptać, udusić nosem, a nawet pożreć. Ich skóry nie sposób przebić strzałą, włócznią czy mieczem. Trzeba wcelować włócznią w oko. Ragnall przełożył jego słowa, pomijając kawałek o włóczni i oku. Ciekawe, zainteresowała się Wiosna. Czyżby obawiał
się, że ucieknę i zdradzę ten mały sekret Brytom? To przecież żaden sekret – w walce z opancerzonym przeciwnikiem należało celować w nieosłonięte części ciała. Sęk w tym, że nie widziała sposobu na zbliżenie się do słonia na tyle, by dosięgnąć jego oka nawet najdłuższą piką, a co dopiero w nie trafić. Nie poprosi go przecież, by stał nieruchomo, a łuczników, by przestali szyć do niej, bo przeszkadzają. A tak w ogóle to nie chciało jej się wierzyć w krwiożerczość słoni. Czuła, że to spokojne i przyjacielskie stworzenia. Czy wyczuwała od nich dobre wibracje, czy może doświadczenie podpowiadało jej, że wielkie zwierzęta to przeważnie roślinożercy? Ta refleksja przywiodła jej na myśl zabitego na polowaniu tura i jakiś prastary smutek, który od niego wyczuła. Te całe słonie muszą być równie pokojowo nastawionymi stworzeniami, a nie mięsożercami, zmuszanymi przez stulecia do... Z plaży dobiegł ich mrożący krew w żyłach wrzask. Drugi słoń, który stał na brzegu rampy, wspiął się na zadnie nogi i machał w powietrzu nosem, wydając z siebie wysoki, falujący jęk. Zupełnie jakby ktoś wepchnął wóz z trębaczami do ogarniętej pożarem chaty. Zwierzę opadło z łoskotem na cztery nogi, rampa pękła, jakby zrobiono ją ze zbutwiałych desek, a prowadzący słonia Afrykańczyk runął wraz ze zwierzęciem do płytkiej wody. Słoń szarpnął się i dźwignął, druzgocząc przełamaną rampę w drzazgi i nie przestając trąbić. Czarnoskóry treser odzyskał równowagę i wyciągnął uspokajająco rękę. Słoń smagnął go swoim długim nosem, mężczyzna plusnął do wody. Zwierzę rozejrzało się, jakby szukało kolejnej ofiary, i spostrzegło grupkę kupców oraz ich sług, którzy wlepiali przejęty wzrok w montowaną na piachu łódkę. Natarło na nich. Handlarze przez uderzenie serca stali jak wryci, a potem rozbiegli się na wszystkie strony – wszyscy poza jednym potężnym i tłustym brodaczem, który gapił się na szarżującą bestię jak idiota, najwyraźniej zdębiały ze strachu. Wiosna odwróciła wzrok. Tego, co nastąpi za chwilę, wolała nie oglądać. – Na Jowisza! – wykrzyknął Ragnall. – A niech mnie wyruchają od tylca metalową chochlą – zawtórował mu Ferrandus. Wiosna ośmieliła się otworzyć jedno oko. Gruby kupiec stał tam, gdzie poprzednio, ze wzrokiem wlepionym w słonia. A słoń stał dwa kroki od niego, machając spokojnie trąbą. Wiosna wiedziała już, że to samiec; spod opasłego cielska wychynęło przyrodzenie słonia, które było mniej więcej tej samej długości co jego trąba. Zwierzę szczało, obfity strumień moczu torował sobie drogę przez piasek. Na jego grubym karku siedział Afrykańczyk, który pierwszy zszedł na ląd, ten w zabawnym hełmie. – Co się stało? – spytała. – Wskoczył mu na grzbiet ten facet w hełmie – zrelacjonował Ragnall. – Ten to wie, jak postępować ze słoniami! I, na Belenosa, ależ on skacze! – Wiedziałam, że to miłe zwierzęta. Wtedy spurpurowiały na twarzy kupiec zaczął wywijać rękami i przeklinać. Afrykańczyk nachylił się słoniowi do ucha i coś szepnął. Zwierzę grzmotnęło handlarza w głowę jednym z potężnych kłów, a ten legł na piasku. Człowiek w hełmie wydał zwierzęciu kolejne polecenie. Słoń wspiął się na zadnie nogi, tak jak poprzednio na rampie, i z impetem wdeptał kupca w piasek, a potem raz jeszcze i znowu, zmieniając go w krwawą plamę. Kiedy nie było już nic do zmiażdżenia, jeździec zeskoczył na ziemię i wydał kolejny rozkaz, a słoń zaatakował na wpół złożoną łódkę kłami, nogami i trąbą, i rozwalił ją w drobny mak. – Znasz się na słoniach, nie ma co – skomentował Ragnall. – Nie widziałem nigdy milszego zwierzęcia.
6 ROZDZIAŁ
T
eraz ja – odezwała się Adlera. – Danu dzięki! – Mal czuł, że już dawno przyszła pora na zmianę przy wiosłach. Wiosłował i wiosłował, znajdując pokłady sił, których nie spodziewał się znaleźć, a które teraz definitywnie były już na wykończeniu. Mała łódką zachybotała się niebezpiecznie, gdy zesztywniały podniósł się z ławeczki i zamienił miejscami z kapitan Dwusetki. Był zbyt wykończony, żeby przejąć się tym, że może wypaść za burtę. Opadł z wdzięcznością na drugą ławkę na rufie, wyłowił spod niej bukłak z wodą i łyknął potężnie. Tylko na tyle sobie pozwolił – chciał być w pełni sił, na wypadek gdyby wiatr lub prąd zapędził ich na otwarte morze. Ale nie zanosiło się na to, bo byli już za połową drogi do Brytanii i pędzili z wiejącym nieustannie południowo-wschodnim wiatrem, tym samym, który mógł przygnać na wyspę rzymską flotę raptem w parę godzin. Atlas zapewnił go, że szpiegowanie Rzymian jest prostsze, niż się wydaje – chyba że człowiek odstaje od reszty jak kruk w chmarze gołębi. Oto, dlaczego na kontynent przeprawili się tym razem Mal i Adlera, nie Atlas i Chamanca. Gdyby trafili na tępego centuriona, może wyłgaliby się, udając kupców – Mal oprócz bukłaka z wodą przewiesił przez ramię kilka wełnianych płaszczy. Liczyli na to, że znikną w tłumie i że nikt nie będzie ich niepokoił. I rzeczywiście – przeszli swobodnie całym wybrzeżem, zaraz obok gotowanych na inwazję rzymskich okrętów. Naliczyli prawie sześćset transportowców i Macha tylko wiedziała, ilu Rzymian zaleje wyspę po przebyciu Kanału, ale naprawdę przerazili się dopiero na widok słoni. Gdy drugie wyładowane zwierzę zadeptało kupca na śmierć i rozbiło jego łódkę, na mieliznę wpłynęły jeszcze cztery transportowce ze słoniami. Gdy wracali do miejsca, gdzie ukryli łódź, próbując oszacować, ilu legionistów pomieszczą wszystkie transportowce, Adlera straciła cierpliwość i powiedziała:
– Jebać to, po prostu zapytajmy. Podeszli więc do galijskiego ładowacza i spytali. – Sześć legionów! – padła odpowiedź. – Czyli niemal trzydzieści tysięcy chłopa, a do tego kawaleria i procarze. Ale się Brytowie zdziwią, mówię wam! Armia Lowy liczyła połowę tego. Malowi trudno było zachować nadzieję na zwycięstwo w obliczu takiej potęgi. A przecież był jeszcze mroczny legion Felixa. Sam nigdy nie widział go na oczy, ale jeśli Atlas mówił, że jest niepokonany, Mal mu wierzył. Czyli mieli przesrane. – Co my zrobimy? – zwrócił się do Adlery, gdy zepchnęli łódkę z mielizny i odpłynęli kawałek od brzegu. – Pojęcia nie mam. – Przecież nie uciekniemy? – Nie – odparła. – No cóż, przynajmniej jedziemy na jednym łódku – powiedział i parsknął śmiechem. Twarz Adlery była jak z kamienia, jeśli nie liczyć uniesionej, ładnie zarysowanej brwi. Kiedy kapitan go obudziła, byli już w Brytanii. Przewiosłowała co najmniej dwa razy dłuższy dystans od niego. – Dzięki – rzucił. – Nigdy już nie chcę słyszeć tego suchara o „łódku” – oświadczyła. Złapała za cumę u dziobu i zaczęła wlec łódkę po płytkim, a on pchał od rufy, cały czerwony, nie wiedzieć czy z wysiłku, czy ze wstydu.
Ruszyli w głąb lądu, do nowej kwatery Lowy, położonej na wzgórzu zwanym Wielkim Pierdolcem. Mal znalazł to miejsce i nadzorował przebudowę znajdującego się tu grodu. Był bardzo zadowolony z efektów. Był to jedyny fort w południowo-wschodniej Brytanii, który od stuleci popadał w ruinę. Wysokie na sześćdziesiąt kroków wzgórze otaczał po obrzeżu pojedynczy rów, zakreślając obszar równy trzeciej części powierzchni zamku Maidun, zajmował więc mniej więcej tyle, ile samo Orle Gniazdo. Palisady nie było, a rów, wypełniony osuniętą ziemią, zarosły karłowate krzewy i drzewa. Mal odnowił gród i go przebudował – wykazując się, był przekonany, nie lada pomyślunkiem. Inni przyboczni królowej z rezerwą odnosili się do jego planów, jedna Lowa rozumiała jego zamysły i wyraziła zgodę na zmiany. Jeszcze przed ukończeniem prac wszyscy uznali, że to najlepsze, co można było zrobić. W każdym innym forcie rów przebiegał po najdalszym okręgu, na bliższym usypywano wał ziemi i kamieni, a na najbliższym wznoszono mur wraz z palisadą. W grodach o wielu murach, jak na przykład zamek Maidun, przeszkód było o wiele więcej. Licząc od zewnątrz: rów, mur, rów, mur, rów i mur, ale Wielki Pierdolec był od Maidun o wiele mniejszy, miał tylko jeden rów i jeden mur. Aby jak najlepiej wykorzystać przestrzeń wewnątrz i uczynić mur przeszkodą nie do przejścia, Mal – a właściwie piętnastotysięczna piechota, którą zaprzągł do pracy – zbudował niebywale mocną, sześciostopową palisadę, która nie wyrastała z muru, jak zwykle, ale z dna rowu. Podparł ją i wypełnił część rowu po jej wewnętrznej stronie, tak że od początkowego obrzeża do samej palisady obszar twierdzy rozrósł się o dobre dwadzieścia kroków za sprawą swego rodzaju rampy. Zapewniała ona dość miejsca, by obrońcy nie musieli przeciskać się pomiędzy zgromadzonymi na niej w wielkiej liczbie łucznikami i procarzami, którzy zza palisady posyłali na głowy wrogów mrowie strzał i kamieni. By dodatkowo zabezpieczyć ostrokół przed taranami i drabinami, Mal kazał wykopać jeszcze jeden rów naokoło, który wypełnił tradycyjnymi zaostrzonymi kołkami.Wykopał tam też niewielkie dziury, w których bardzo łatwo było skręcić kostkę, a pod warstwą miękkiej ziemi ukrył żelazne kolczatki. Pomysłem Lowy była przysadzista drewniana wieża dowódcza, skąd rozciągał się widok na okoliczne ziemie. Królowa ulepszyła też wiodącą w głąb lądu drogę. Pozornie chodziło o to, by sprawniej dostarczać do fortu zaopatrzenie, jednak główny cel stanowiło zapewnienie drogi ucieczki. Jedyną rzeczą, która się nie zmieniła, była nazwa Wielkiego Pierdolca. Gówniana nazwa, wszyscy byli co do tego zgodni, zwłaszcza że wzgórze nie było wcale wielkie. Mal słyszał od tubylców z siedem różnych historyjek o tym, skąd się wzięła, w tym kilka naprawdę obrzydliwych. Ale ponieważ wszyscy byli zgodni również co do tego, że zmiana nazwy przynosi pecha, pozostawiono starą. I bez pecha Mal miał sporo na głowie.
Palisada rosła w miarę zbliżania się do grodu. Mal był zdania, że forteca wygląda niemal tak groźnie jak zamek Maidun. – Wierz mi, nie chciałabyś atakować tak pomyślanej twierdzy – powiedział. – Wierzę. Chyba że dowodzisz trzydziestoma tysiącami świetnie wytrenowanych i zdyscyplinowanych żołnierzy, dysponujesz setkami maszyn oblężniczych i stadem gigantycznych zwierząt, z których każde jest w stanie zamienić okręt w stertę drzazg w kilka uderzeń serca, a na dodatek masz na swoje rozkazy legion potworów. Znaleźli Lowę na niewielkim obozowym placu na samym szczycie wzgórza. Wysłali krzyk, by uprzedzić ją o swoim przybyciu, czekali więc tam na nich również Atlas, Chamanca i Robak, a wraz z nimi dziecko Lowy i jego mamka. Gdy królowa ich spostrzegła, skinęła na Keelin, by zabrała Małego Duga. Opiekunka wzięła go za rękę i zeszli ze wzniesienia. Chłopczyk ruszył grzecznie, machając wolną rączką i gaworząc coś bez sensu. Uroczy malec, uśmiechnął się Mal. Bogowie nigdy nie pobłogosławili jego i Nity potomstwem. Mal sam chciał postarać się o takiego szkraba, co było kolejnym powodem, dla którego nosił się z myślą o wyjawieniu swoich uczuć Taddy. Albo przynajmniej o wybadaniu terenu. – Widzieliście Wiosnę? – zapytała Lowa bez ogródek. – Tak – odpowiedziała Adlera. – Kiedy? – Mal nie miał pojęcia, kiedy widział Wiosnę. – Stała na tym niskim klifie nad samą plażą, kiedy słoń rozwalał łódź. – Mają słonia? – zdziwiła się Chamanca. – Mają czterdzieści słoni. Wcześniej tylko o nich słyszałam, ale jestem pewna, że to właśnie one. I nie miałam pojęcia, że są takie wielkie, tak silne i że można je tak dobrze wytrenować. Jeden z nich zleciał z rampy i wpadł w szał, ale treser zaraz na niego wskoczył i... Lowa uniosła dłoń. – Najpierw powiedz mi o Wiośnie. – Wydawała się cała i zdrowa. Jestem... – Z jak daleka ją widziałaś? – Ja wiem? Dwieście kroków? Ale jestem pewna, że to była ona. Pilnowało jej trzech strażników, więc wolałam nie rzucać się w oczy. – Co to byli za strażnicy? – Dwaj legioniści w czarnych zbrojach i jakiś facet w todze. – Możesz opisać tego faceta? – Przed trzydziestką, przystojny, przy kości. Z początku myślałam, że to Ragnall, ale w drodze powrotnej nie byłam już taka pewna. Nie poznałam go zbyt dobrze, gdy jeszcze był z nami, a jeśli to jednak był on, to chyba zaczął opychać się na noc. – Dobra, dziękuję. Wróćmy teraz do tych słoni. Mal i Adlera zdali relację z wszystkiego, czego się dowiedzieli. Lowa namyślała się długo, zaciskając pięści i wydymając usta. Chamanca chodziła w kółko, Atlas kręcił głową. Tymczasem na twarzy Robaka gościł beztroski uśmiech. Zadzwonił biżuterią i obejrzał się za przelatującym ptakiem. – Możemy zrobić trzy rzeczy – przerwał milczenie Kuszyta. – Wysłać do Rzymian poselstwo z propozycją sojuszu i spróbować ich przekonać, by pozwolili ci sprawować rządy w charakterze wasala... Obracał w palcach zawieszony na szyi grot strzały, ten sam, który omal go nie zabił. Jeśli mężczyzna z tak potężnym amuletem szczęścia sugeruje kapitulację, nasunęło się Malowi, to mamy jeszcze bardziej przesrane, niż sądziłem. – Odpada – ucięła Lowa. – Nie zrobimy nic podobnego. – Druga możliwość – ciągnął niespeszony Atlas – to ucieczka. Moglibyśmy podbić Iru. Gdy Iryjczycy zobaczą armię taką jak nasza, poddadzą się bez walki. Oczywiście Rzymianie prędzej czy później ruszą za nami, by się upewnić, że nie przyjdzie nam do głowy odzyskać Maidun, ale my zbudujemy do tego czasu dostatecznie wielką flotę, by przeprawić się za Wielkie Morze do... – Wykluczone. – Lowo, nie mamy szans wygrać z taką potęgą. Sami legioniści miażdżą nas nie tylko pod względem liczebności, ale przede wszystkim wyszkolenia i doświadczenia. Okręty wojenne sprawią, że nie zdołamy powstrzymać Rzymian przed przybiciem do brzegu Brytanii. Tym razem, nauczeni doświadczeniem, nie spierdolą lądowania jak ostatnio, bo nie są w ciemię bici. Jakby tego było mało, teraz słyszymy, że mają słonie. Nie zapominajmy też o Żelaźniakach i Skórzniakach Felixa. Jeśli zdecydujemy się na trzecią możliwość – zostać i walczyć – skażemy naszych ludzi na śmierć.
– Dobrze – zirytowała się Chamanca – ale jeśli zdecydujemy się na inną, okryjemy się hańbą. – Ach, odwieczny dylemat: śmierć czy hańba? – zakwilił Robak. – Ja wolę hańbę, ale ja to jestem pierdolnięty. Co wam powiem, to wam powiem, ale wam powiem: opracowaliśmy z Lową pewien plan, dzięki któremu trochę spowolnimy Rzymian. – Lowa potwierdziła skinieniem. – Mamy też w zanadrzu kilka innych sztuczek, które może pozwolą nam wykopać Rzymian z powrotem do Galii, a które, z boską pomocą, ocalą nam życie i uchronią przed hańbą. Jedna z nich wymaga dopracowania. Chodzi o tę, w której liczymy na pomoc Turów. Atlasie, czy miałeś kiedyś styczność ze słoniami bojowymi? – Pytasz, bo jestem z Afryki? – Tak. – Tak się składa, że owszem. – Dobrze. Jutro widzimy się z Elann. Pogadasz z nią i... Królowa Lowa długo wykładała dowódcom swoje plany, a potem, gdy już się upewniła, że zrozumieli, odesłała ich do obowiązków.
7 ROZDZIAŁ
O
kręty zaopatrzone są w wiosła, czemu więc legiony Cezara nie mogą popłynąć do Brytanii, wiosłując? Cezar uśmiechnął się nieznacznie. Minęło dziesięć dni, odkąd rozkazał flocie płynąć do Galii, ale okrętów nawet nie zwodowano. W tych okolicznościach Felix już dawno zamieniłby twarz głównego szkutnika w krwawą miazgę za pomocą młotka, a potem nasrał do ziejącej w niej dziury, która była kiedyś ustami, a jednak Cezar zachowywał spokój. A przynajmniej udawał spokojnego, uwadze Felixa nie uszła bowiem pulsująca żyłka na jego skroni. Szkutnik nie zdawał sobie sprawy, że jest dwa słowa od ukrzyżowania. Felix stłumił cisnący mu się na usta uśmiech. – Żaden okręt nie przedrze się przez taki wiatr i nie wygra walki z tak silnymi prądami, z wiosłami czy bez. Apiapandus, główny szkutnik, pochodził z krainy położonej na północ od Germanii i był niegdyś kupcem, który osiedlił się w jednym z rzymskich portów, Ostii. Cieszył się sławą najlepszego budowniczego okrętów, Cezar powierzył mu więc zadanie zbudowania jego floty. Z pewnością nie robił wrażenia najlepszego z tą swoją króliczą twarzą i głosem pałowanej foki. – Cezar rozkazał ci zbudować łodzie, które można wprawić w ruch za pomocą wioseł. – I takie zbudowałem, ale nawet wiosła nic nie wskórają przeciw tak silnemu wiatrowi i prądom morskim. W zeszłym roku, zanim otrzymałem zlecenie, przedstawiłem szczegółową listę możliwości i ograniczeń okrętów. Przedłożyłem tę listę Cezarowi, Cezar zaś rozkazał mi wziąć się do pracy. To są okręty, okręty pływają po wodzie, nie latają. To nie magiczne dywany. Cezar dobył miecza. Felix ocenił, że szkutnik miał szanse na przeżycie aż do momentu, gdy wspomniał o magicznych dywanach. Apiapandus wybałuszył oczy, tak że Felix przez chwilę myślał, że wyprysną mu z twarzy. – Nie! Nie możesz! Kto mógł przewidzieć ten wariacki prąd? Zbudowałem, co kazałeś! Przecież...
Cezar pchnął go w brzuch i przejechał mieczem w poprzek, rozcinając wnętrzności. Apiapandus złapał ranę obiema rękami, a lśniące, wilgotne jelito wyjrzało spomiędzy palców jego lewej dłoni. Felix oblizał wargi. Uwielbiał widok człowieka próbującego zatrzymać własne flaki w rozerżniętym brzuchu. Szkutnik zachwiał się do tyłu, poruszając ustami jak wyjęta z wody ryba, a potem osunął się na obite płótnem krzesło. Cezar podszedł do niego z mieczem w dłoni. Felix przez jedną straszliwą chwilę bał się, że generał dobije szkutnika, odetchnął więc z ulgą, gdy Cezar wytarł tylko miecz o jego ramię, wsunął go z powrotem do pochwy i zostawił Apiapandusa zagarniającego nieposłuszne wątpia z powrotem do brzucha i zachlapującego krwią niemagiczny mezopotamski dywan. – Należy zmienić kierunek wiatru – orzekł wódz. Nie wyjawił mu czemu. Nigdy nie przyznawał się do słabości, ale Felix wiedział, że zapasy topnieją w oczach i że zaopatrzeniowcy nie nadążają z ich uzupełnianiem. – Nie mogę go zmienić – odparł druid. – To magiczny wiatr, wywołał go wielki brytyjski druid. Złożyłem w ofierze dziesiątki Galów, na próżno. Może gdybym złożył w ofierze tę brytyjską dziewczynę, potężniejsza magia... – Dziewczyna musi żyć. Cezar wciąż nie jest pewny twoich motywów. – Cezarze, ten wicher jest dziełem owego wielkiego brytyjskiego druida, nie jej. Jak już mówiłem, to nie może być ona, ponieważ kobiety nie mają władzy nad magią. Widzę stojącą na wzniesieniu samotną postać, która zsyła na nas niekorzystny wiatr i prąd, ale nie jestem w stanie dostrzec twarzy tej postaci, nie mogę też dosięgnąć jej swoją magią. Chcę dziewczyny wyłącznie dlatego, że znam ją od lat, a więc magia, która wyzwoli się w momencie, gdy ją zabiję, pozwoli mi... – Ma być królową Brytanii. – Dobra. – Dobra? – Żyłka na skroni generała drgnęła, jego ręka powędrowała do rękojeści miecza. – Nie miałem zamiaru okazać ci braku szacunku, o Cezarze. Frustruje mnie nasze opóźnienie oraz moja własna niemoc, stąd ta nieuprzejma familiarność. Wybacz mi, o Cezarze, zapomniałem się. Uścisk na rękojeści zelżał. Zupełnie jakby ktoś wyciągnął korek, umożliwiając napięciu i przerażeniu odpłynięcie z wypełnionego po brzegi namiotu. Felix był pewien: generał władał własną magią, nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdy złapał za miecz, wyzwoliły się takie pokłady energii, że nawet Felix był zaskoczony. W przeszłości druid kilkukrotnie próbował przejąć kontrolę nad jego umysłem, ale nigdy mu się to nie udało. – Co jeszcze można zrobić, by pogoda się poprawiła? – głowił się Cezar. Była jedna taka rzecz, ale Felix miał zamiar odczekać z nią do ostatniej chwili. Nie rzuci na szalę własnego życia, chyba że będzie to absolutnie konieczne. – Nic – odpowiedział. – Każę Żółwiowi przewieźć się na drugi brzeg. Jeśli dobrze go zasilić, jestem pewien, że... – Brytowie bacznie obserwują morze, zastrzelą cię albo zatopią, zanim postawisz stopę na brzegu. Masz Cezara za głupca, któremu nie przyszło do głowy, by... Przerwał mu wrzask. Obydwaj mężczyźni aż podskoczyli, Cezar wyrwał miecz z pochwy. Był to tylko Apiapandus. Wciąż siedział rozwalony na krześle, trzymając się za brzuch i cierpiąc katusze. Widocznie targnął nim jakiś nowy spazm. – Paskudna śmierć – skomentował Felix. – Istotnie – zgodził się Cezar.
8 ROZDZIAŁ
L
owa znalazła Robaka siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na szczycie wzgórza, gdzie zostawiła go minionego wieczoru. Druid wlepiał wzrok w morze i wyglądał jak trup. Skórę miał taką, jakby ktoś ją wyprawił sto lat temu – była jeszcze bardziej pomarszczona niż wczoraj, zupełnie jakby coś wyssało z ciała Robaka całą wilgoć. Jego przetykane piórami włosy pląsały na wietrze, który w dalszym ciągu wiał Rzymianom w oczy. Robak więził Rzymian w Galii kosztem własnej siły życiowej. Zdobyty dzięki temu dodatkowy czas na przygotowania był dla Lowy bezcenny, ale przede wszystkim żywiła wielką nadzieję, że przetrzymanym w Galii Rzymianom skończą się zapasy, co zmusi ich wojska do odwrotu. Robak powiedział jej na osobności, że niepotrzebnie robi sobie nadzieję, ale już samo opóźnienie inwazji jest czymś, za co gotów jest oddać życie. – Czy Rzymianie już wrócili do domu? – zagadnęła półżartem. – Niestety nie. – Czy teraz dopuścisz możliwość ofiar? Żołnierz zaatakował zeszłej nocy dziewczynę, więc i tak pójdzie do piachu. Mam też dwóch morderców, których czeka egzekucja. Odbierz im życie. – Już składam jedno życie w ofierze, więc dzięki. Mówił oczywiście o sobie. Już dwudziesty dzień Robak zabijał sam siebie kawałek po kawałku, zsyłając na Rzymian porywisty północno-zachodni wiatr i kierując w ich stronę prądy morskie. Wiatr, jak powiedział, to była betka, dopiero zmiana kierunku prądów potrafi wydrenować człowieka z energii. Lowa codziennie przekonywała go, by złożył w ofierze człowieka, ale on za każdym razem odmawiał. Mówił, że wie, co to znaczy zabić człowieka, i nie ma zamiaru już nigdy tego zrobić, a poza tym w celu uzyskania tak potężnej magii musiałby zabić kogoś, kogo darzy głęboką miłością, a jedyną osobą
spełniającą ten warunek był on sam. – Jak długo jeszcze...? – Nim zejdę z tego łez padołu? – Tak. – Boleśnie bezpośrednie pytanie, ale musiała wiedzieć. Robak spojrzał w niebo i uśmiechnął się. – Myślę, że do świtu dociągnę. Zacisnęła powieki i pokręciła głową. – A potem przybędą Rzymianie? – Ano. Chciała wrzeszczeć, najchętniej wytrząsnęłaby z niego ten głupi opór własnymi rękami. – Więc przestań natychmiast! Ratuj się! – Z każdą uzyskaną przeze mnie chwilą Rzymianie słabną, a my rośniemy w siłę. – Ale to tylko jeden dzień... – Ten jeden dzień ocali życie wielu Brytom. Lowo, jestem o wiele starszy, niż wyglądam, i zrobiłem w życiu... trochę złych rzeczy. Chcę umrzeć teraz i chcę umrzeć, robiąc właśnie to. – Czy jest coś, co skłoni cię do zmiany decyzji? Pomyśl, jak bardzo się nam przydasz, gdy już przybędą Rzymianie. – Nie, moje dni są policzone. Nie mam już wpływu na to, kiedy umrę, ale mam wpływ na to jak. I chcę umrzeć właśnie tak. Nie mogę przydać ci się bardziej. Od jutra Rzymianie to twój problem. Widziała, że nic nie może zrobić. Miał sporo racji – każda godzina opóźnienia była teraz na wagę złota. – Czy posiedzieć tu z tobą? Albo może przyślę... – Nie, chcę być sam. Ale zanim pójdziesz... Jestem ostatnim ze swojego rodzaju i zanim umrę, chcę podzielić się z kimś swoją wiedzą o magii. Albo raczej tym, co udało mi się odgadnąć. Równie dobrze możesz to być ty. – Schlebiasz mi – powiedziała, siadając obok. Robak milczał tak długo, że myślała, że już umarł, a jego bezcenna wiedza wraz z nim, ale kiedy się w końcu odezwał, jego głos brzmiał tak wyraźnie jak zawsze. I tak poważnie jak nigdy. – Magia bierze się z połączeń między ludźmi. Stada ptaków poruszają się jak jeden organizm, bo ich umysły są połączone, prawda? – A są? – Tak. Pomyśl o sposobie, w jaki stado ptaków przyspiesza, zwalnia, pikuje, wznosi się i zmienia kierunki w dokładnie tym samym momencie, raz po raz. Wszystko to odbywa się, gdy lecą szybciej, niż jest w stanie biec najbardziej rączy koń. Ludzi uczyłabyś jednego takiego manewru przez lata, a ptaki codziennie wykonują ich tysiące. Ryby też. Dokonują tego, bo ich umysły tworzą wespół jeden umysł. – Pojmuję. – Umysły zwierząt są też połączone w inny sposób. Pomyśl o swoim synu. Może być najradośniejszym dzieckiem na świecie, ale jeśli zostawisz go samego w lesie, umrze, nim zajdzie słońce. – Prawda. – Ktoś musi go nauczyć, co robić, by przeżyć. A zwierzęta nie muszą się tego uczyć. Rodzą się i od razu wiedzą, że lepiej nie wpaść do rzeki. Wiedzą, które grzyby mogą jeść, a których lepiej nie. Dug dopiero co nauczył się chodzić i jak na razie kiepsko mu idzie. A cielęta gramolą się na nogi zaraz po urodzeniu. – To prawda. – Czyli umysły zwierząt są połączone na dwa sposoby – z innymi zwierzętami swojego gatunku i ze swoimi przodkami po linii matki. To połączenie bierze się z życia i zostaje przerwane w momencie śmierci. Łapiesz? – Tak sądzę. – To dobrze: bo teraz najważniejsze. My, ludzie, jesteśmy ze sobą połączeni w taki sam sposób, ale to połączenie jest schowane głęboko pod całym tym gównem, jakim fajdamy sobie życie. Zasłaniają je nasze zazdrości, strachy, ciągła potrzeba rywalizacji. Umysły ludzi są ze sobą połączone w taki sam sposób co umysły zwierząt, ale tacy jesteśmy, kurwa, mądrzy, że nauczyliśmy się mówić. Z czasem potrzebowaliśmy tego połączenia coraz mniej, aż w końcu zwiędło. Potem wymyśliliśmy pismo, co uczyniło je jeszcze mniej potrzebnym, aż w niektórych miejscach zanikło zupełnie – oto, dlaczego brytyjscy druidzi zniszczyli pismo i zabronili go kilka tysięcy lat wstecz. Dzięki temu niektórzy z nas wciąż potrafią posługiwać się tym połączeniem.
– By zmieniać kierunek wiatru i zabijać ludzi? – No cóż, nie zawsze musi chodzić o latanie synchroniczne i niewpadanie do rzeki, prawda? Ta magiczna moc, z braku lepszego określenia, leży u podstaw i łączy ze sobą wszystko, co istnieje. Ta magia jest wszędzie wokoło. W ludziach uwidacznia się dwojako. Jedni korzystają z niej bezwiednie i zaprzęgają do pracy cały czas, nawet o tym nie wiedząc. Na przykład w tobie jest jej pełno: oto, dlaczego napinasz łuk, którego nie napnie największy osiłek, oto, dlaczego umiesz odstrzelić pszczole dupę z tysiąca kroków. Oto, skąd Chamanca bierze swoją szybkość. Rozumiesz? – Robak kaszlnął i zakołysał się. Lowa chciała go podtrzymać, ale odepchnął jej rękę. Jego dotyk był zimny. – Więc to jest magia pasywna – mówił dalej. – Ale niektórzy, na przykład ja, korzystają z magii w sposób aktywny, czyli mogą za jej pomocą zmienić coś w świecie wokoło. Umiał to robić Drustan, do pewnego stopnia, umiała Reena, królowa Iru, która chyba nie posługiwała się magią w takim stopniu, jak by mogła. Jest też oczywiście Felix, niestety, dość biegły w tej sztuce. – Ale korzystanie z magii zabija człowieka kawałek po kawałku, zgadza się? – Tak. Dlatego właśnie często korzysta się z siły życiowej kogoś innego. Kiedy ktoś umiera, ma miejsce prawdziwy magiczny przypływ. Niektórzy ludzie mogą pokierować tym przypływem, na przykład w celu zabicia infekcji w ranie wielkiego Afrykańczyka. Im silniejsze połączenie ze zmarłą osobą, tym większą ilością mocy można pokierować. – Ale pomijając Walfdana... – ...nikogo nie zabiłem? No cóż, to nieprawda, nie znałaś mnie, gdy byłem młodszy, ale masz nieco racji. Mogę korzystać z lwiej części mojej własnej energii życiowej, ponieważ mam jej o wiele więcej niż większość ludzi. Spożytkowałem jej nieco, by zachęcić wieloryby do zaatakowania okrętu Felixa – właściwie to całkiem sporo – a teraz wykańczam się, kierując wiatrem i prądami. – A jak to wygląda w przypadku Wiosny? – Myślę, że ma trochę magii pasywnej, której zawdzięcza siłę, może na przykład napinać łuk tak jak ty, ale ta wielka magia, ta najprawdziwsza, nigdy nie brała się z niej samej, tylko z Duga. Dug miał w sobie o wiele więcej magii, niż myślałem, że może pomieścić jeden człowiek, ale nie mógł jej zaczerpnąć. Był jak wielka drewniana beczka wielorybiego tłuszczu, która od czterdziestu lat stała w chacie na środku pustyni. A potem przyszła Wiosna z kranikiem, zaczerpnęła oliwy i zapaliła kilka lamp. – A kiedy go zabiła? – Wtedy wrzuciła do beczki zapaloną pochodnię. Miał wówczas miejsce największy magiczny przypływ od bardzo dawna, może największy w dziejach. Magiczny wybuch, który rozsadził górę i zrodził monstrualną falę. – Ale skąd Dug i Wiosna wiedzieli, co mają robić? – Trochę im pomogłem. – Rozumiem. A kiedy umrzesz? – Kiedy umrę, jedynym człowiekiem, który będzie potrafił korzystać z magii w sposób aktywny, pozostanie Felix. – I nikt poza nim? – Nic mi nie wiadomo o tym, by był ktoś jeszcze. Jest jeszcze jedna magia, o wiele potężniejsza od tej Duga. Magia, która wysklepia góry i ściera je na proch, magia, która unicestwi Rzymian i zatrze wszelki ślad po nich. – Co to za magia? – My, druidzi, nazywamy ją: czas. – Pojmuję, cwane. Ale niezbyt pomocne. – Przyznaję, niezbyt. Rozgadałem się. Dziś dobiegnie końca moje niesłychanie długie życie i chciałbym spędzić swoje ostatnie chwile z moim najlepszym kumplem na świecie – sobą. – Czy życzysz sobie czegoś jeszcze? – Tylko samotności. – Dobrze. Żegnaj więc. I dziękuję. To opóźnienie uratuje tysiące ludzi. – No chyba. Lowa skinęła mu na pożegnanie i ruszyła z powrotem, zostawiając druida wpatrzonego w morze.
9 ROZDZIAŁ
A
tlas osobiście wyprawił się do Kniei Branwen, gdzie mieszkali Turowie, by sprowadzić na wybrzeże kawalerię dosiadającą opancerzonych turów. Mógł posłać kogoś innego, ale był ciekaw modyfikacji, które wprowadziła do pancerza Elann, a które miały się sprawdzić w walce ze słoniami. Chciał też, jeśli miał być szczery, odpocząć trochę od Chamanki. Bardzo ją lubił, może nawet kochał, ale – jak sam sobie powtarzał – każdy facet musi pobyć czasem sam, zwłaszcza gdy spędził niemalże cały miniony rok z szalenie energiczną Iberyjką, która najwidoczniej, po tym jak otarł się o śmierć, doszła do wniosku, że należy wykorzystać każdą chwilę życia, a zwłaszcza te nocne chwile, gdy powinni spać. Po trzech dniach spokojnej jazdy znalazł królową Ulę z Kanawan czekającą na niego na skraju lasu. Spotkał ją w Maidun przed bitwą z Iru i Wiosennym Przypływem. Oszołomiła go wówczas jej uroda. Teraz ogarnął ją wzrokiem – prawie nic się nie zmieniła od tamtego czasu. Jej czarne włosy były może nieco dłuższe, jej prosta, choć schludna brązowa suknia przypominała kaftan drwala w porównaniu z tą, którą nosiła w Maidun, ale wciąż miała tę samą nieskazitelną, bladą cerę, pełne czerwone usta oraz zapraszający rys brwi. Nadzwyczaj urodziwa kobieta. Tak jak Chamanca, upomniał się. – Usłyszeliśmy krzyk, spodziewaliśmy się gościa – odezwała się. – Elann poprosiła, bym wysłała kogoś po ciebie, ale pomyślałam, że wyjadę ci naprzeciw sama, bo... – Bo potrzebujesz nieco czasu dla siebie? – Tak! – W jej niebieskich oczach mignęła iskierka. Ula uśmiechnęła się, a jej uśmiech zdawał się mówić: „Spodobałeś mi się, nie zepsuj tego”. – Rozumiem doskonale – odparł. Gdy jechali leśnym traktem, Ula opowiadała, jak wraz z plemieniem Kanawan sprowadzili się do Turów i jak osiedlili się
na nieużywanych przez nich ziemiach. Podobno Turów zdziesiątkowała zaraza i chętnie przyjęli do siebie gości. Chciała zachować odrębność swojego plemienia i związać je z Turami przymierzem, ale tak dobrze dogadywała się z ich nową królową, a jej ludzie z jej poddanymi, że plemiona złączyły się w jedno pod władzą dwóch królowych. – A więc Turowie mają nową władczynię? – zaciekawił się Atlas, odpędzając końską muchę znad karku wierzchowca. – Powiedzmy, że nową. Zwie się Manfreena. To dość dziwna historia. – Ula rozejrzała wokoło, jakby chciała sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. Jej ręka spoczęła na nagim ramieniu Atlasa. – Przybyła tu z Iru. Osiedliła się w lasach kilka lat temu, po Wiosennym Przypływie, jeszcze zanim wybuchła zaraza. Gdy poprzedniego władcę i wszystkich jego następców zabrała choroba, Turowie poprosili Manfreenę, by wstąpiła na tron. Zrozumiesz, kiedy ją poznasz. Manfreena, pomyślał Atlas. Kobieta o imieniu Reena była żoną Manfraxa, króla Iru, który najechał Brytanię i którego oddział Fassytów wybił większość piechocińców Atlasa. Kobieta utonęła w Przypływie wraz z resztą iryjskiego wojska. Czy to przypadek, że wkrótce po tym Iryjka, której imię stanowi zbitek imion króla i królowej Iru, pojawia się w Kniei Branwen i zostaje koronowana na królową plemienia? Być może, pomyślał Atlas. Ale nie sądzę. – Czyli mam rozumieć, że w zdrowiu i szczęściu sprawujecie pospołu władzę nad plemieniem? – O tak, w wielkim zdrowiu i wielkim szczęściu. – Uśmiech Uli przeszedł w przebiegły grymas. – Znałeś Farrella, mojego byłego męża i byłego króla Kanawan? – Nie mieliśmy przyjemności. – Może to i lepiej? To żadna przyjemność. Jeśli jest w Zaświatach specjalne miejsce dla najbardziej egocentrycznych, lizusowskich ludzkich kreatur, to pewnie Farrell jest tam królem. Gdybyś go poznał, zrozumiałbyś, dlaczego tak bardzo się cieszę, że poznałam kogoś takiego jak Manfreena. Ale dość o tym. Powiedz mi lepiej, czy Lowa da łupnia Rzymianom. Atlas namyślał się przez uderzenie serca, czy powiedzieć Uli o demonach Felixa, ale zdecydował się tego nie robić. Wszystko w Uli było takie normalne i piękne – nawet bardzo piękne – ale nie podobała mu się ta cała Manfreena. Nie wierzył w zbiegi okoliczności szyte tak grubymi nićmi. – Lowa jest tak dobrze przygotowana, jak to tylko możliwe. – A co konkretnie planuje? Chyba nic złego się nie stanie, jeśli wtajemniczy Ulę w ogólny zarys planu. Ta wiedza na niewiele by się zdała samemu Cezarowi. – Lowa ma zamiar poczekać na nadejście Cezara, by pokazać mu, że nie czeka tu na niego nic poza zdecydowanym oporem, i dać mu do zrozumienia, że nie jest tu mile widziany. Chce go zmusić, by zwrócił się z prośbą do Rzymu o sfinansowanie kolejnej inwazji, i liczy na to, że Rzym odmówi, ponieważ z pierwszych dwóch wrócił do domu z pustymi rękami. Proste jak konstrukcja kiścienia. – Lecz przecież Rzymianie z pewnością kiedyś wrócą. Czy nie tak robią zawsze? Walczą i walczą, aż w końcu dostają, czego chcą? – Może i wrócą, ale jeśli starania Lowy wydadzą owoce, zastaną Brytanię zjednoczoną i silną. – A jak Lowa chce to osiągnąć? – To temat na dłuższą opowieść. Krótko mówiąc: jest dobrą królową i świetnie sobie radzi. Jeśli zaś o mnie chodzi, bardzo interesują mnie tury. Czy Elann zakończyła przerabianie pancerzy? Czy jeźdźcy nauczyli się tego, czego kazałem im się nauczyć przez Elann? Atlas pytał, a Ula odpowiadała na pytania. Jechali przez las, wokół nich śpiewały ptaki i z gałęzi na gałąź przemykały wiewiórki.
10 ROZDZIAŁ
F
elix potrząsnął głową. Organizm dziwnie radził sobie z teleportacją, a ona sama była zbyt niebezpieczna, jak na jego gust. Istniała duża szansa, że wyskoczy jak spod ziemi przed galopującym koniem czy rydwanem, w dodatku metoda ta na moment zupełnie oślepiała pasażera. Jeśli więc znalazłby się w zasięgu miecza przeciwnika, dałby mu dość czasu, by wbił mu ten miecz w oczodół. Jednak po niespełna miesiącu wiejących nie po myśli Rzymian wiatrów Cezarowi i jego ludziom kończyła się żywność. Jeśli natychmiast nie przedostaną się na drugi brzeg, inwazja odwlecze się o kolejny rok, a na to Felix nie mógł pozwolić. Chciał Brytanii już, teraz. Potrząsnął głową i jego wzrok wreszcie się wyostrzył. Doskonale – nic na niego nie szarżuje, w kierunku jego oczodołu nie frunie żaden miecz, a brytyjski druid siedzi ze skrzyżowanymi nogami dwanaście kroków dalej, plecami do niego. Felix wysunął sztylet z pochwy. Plan był genialny w swej prostocie. Felix zabija druida, wiatr i prądy wracają do normy. Podróż do Brytanii kosztowała go dwóch galijskich niewolników, ale ten druid był wystarczająco potężny, by energii starczyło na drogę do Galii. Oczyścił tam wielkie pole i kazał go strzec legionistom, by zagwarantować sobie bezpieczny powrót. – Przybyłeś za późno, ty mały skurwysynku, już jestem martwy – wymamrotał brytyjski druid, nie odwracając się do niego. – Będziesz za chwilę. Felix rzucił się naprzód, unosząc sztylet... a wtedy głowa opadła mężczyźnie na piersi i starzec osunął się na ziemię. Czy to jakaś sztuczka? Felix stanął nieruchomo. Brytyjski czarownik nie poruszał się. Rzymianin zrobił krok wstecz i otaksował okolicę – ani żywej duszy. Puścił się pędem i wbił Brytowi nóż między żebra, a potem odskoczył na bezpieczną odległość. Tamten się nie poruszył. Widział zadaną przez siebie ranę, ale nie ciekła z niej krew. Klinga weszła zbyt łatwo, jakby dźgnął
kupkę popiołu. O nie, rozgorączkował się Felix. Stopą obrócił zwłoki na plecy. Prawie nie stawiały oporu, jakby były stertą jesiennych liści. Brytyjski druid był całkowicie wysuszony, jego oczy wyglądały jak rodzynki, a wargi, będące niczym czarna, solona sardela, wywinęły się na zewnątrz, ukazując żółte, owcze zęby. Zwłoki były w takim stanie, jakby Bryt nie żył od tysiąca lat. Felix zdeptał mu twarz jednym kopnięciem. Głowa zapadła się i buchnęła pyłem jak dojrzała purchawka. Skupił się, by wyczuć energię życiową, która przed chwilą opuściła ciało druida, ale nic nie wyłapał. – Kurwa! – zaklął, ale zaraz poczuł, że wiatr słabnie. Na kilka sekund wszystko znieruchomiało, a potem wiatr obudził się na nowo i dmuchnął w przeciwnym niż przez ostatnie tygodnie kierunku. Felix podbiegł do krawędzi przepaści. Woda u stóp klifu kłębiła się w wirach, naturalne prądy raz jeszcze wytyczały sobie drogę przez morze. Sięgnął wzrokiem przez Kanał do dalekiej Galii. Wkrótce, już lada moment ten przestwór wody zapełni się okrętami. Zbiegł z klifu, szczerząc się jak idiota. Udało mu się! Może i nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale jeśli gratulował sobie w życiu czegokolwiek, to umiejętności przystosowywania się do zmiennych kolei losu. Jeśli nie znajdzie w okolicy człowieka o dostatecznej sile życiowej, by zaraz transportować się z powrotem do Galii, po prostu schowa się gdzieś i poczeka na Rzymian tutaj.
Lowa poczuła, że zmienił się kierunek wiatru. Kazała Adlerze przejąć jej rekrutów, wskoczyła na konia i ruszyła prosto na wzgórze Robaka. Nie mogła w żaden sposób pomóc druidowi w opóźnieniu inwazji Rzymian, nie mogła też ulżyć mu w cierpieniach. Doskwierało jej to bardziej, niżby sobie życzyła, ale mogła zrobić jedno: mogła pierwsza znaleźć się przy jego zwłokach i oddać cześć przyjacielowi, znosząc jego ciało ze wzgórza. Wciąż nie darzyła bogów miłością i powątpiewała w istnienie Zaświatów, ale widziała, do czego zdolna jest Wiosna, i nie miała na myśli jedynie Przypływu, a słowa Robaka zmusiły ją do zaakceptowania faktu, że są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się nawet druidom. Zsunęła się z końskiego grzbietu, nakazała koniowi czekać i zbliżyła się do wysuszonej skorupy, która była kiedyś Robakiem. Nie spodziewała się zobaczyć niczego pięknego, ale nie przypuszczała też, że to, co ujrzy, będzie aż tak szkaradne. Z Robaka została kupka wysuszonych skrawków skóry i pyłu, a... Czy to są ślady stóp? Ktoś zdeptał jego ciało? Rozejrzała się wokół. Tak, ktoś tu był, a potem poszedł tamtędy. Widziała odciski stóp pośród pokrytej rosą trawy. Ruszyła ich śladem na krawędź klifu, gdzie zakręcały i zbiegały po zboczu w przeciwnym kierunku niż ten, z którego przed chwilą przyszła. Gwizdnęła na konia.
– Dobry wieczór! – przywitał się Felix z wartownikiem. Szmat czasu nie mówił po brytyjsku, ucieszył się więc, że słowa wybrzmiały tak, jak powinny. Strażnik poderwał głowę. Robił wrażenie zuchwalca; nie był wiele wyższy od Felixa, miał siwe włosy i wąsy. – Ż-że co? – zająknął się. – Kim jesteś i co tu robisz? Felix rozciągnął usta w niby-życzliwym uśmiechu. – Przyszedłem cię zmienić, koleżko.
Lowa dostrzegła obok wartownika postać, która nie mogła przecież być Felixem, a jednak wyglądała do złudzenia jak Felix. Sięgnęła do przewieszonego przez plecy kołczana po strzałę.
11 ROZDZIAŁ
G
dzie jest Bryt Ragnall? – Kwintus Cyceron mówił, jakby miał usta pełne jedzenia, zapewne za sprawą opuchlizny. Rzucił okiem na przykutą do łóżka Wiosnę i skupił wzrok na Tercjuszu i Ferrandusie, a potem, gdy impuls dotarł wreszcie do mózgu, znów popatrzył na dziewczynę. Wyglądał jak skorpion namierzający wyjątkowo smakowity cel. Jego wzrok przesunął się po jej sylwetce i zatrzymał między kolanami. Wiosna pożałowała, że włożyła dzisiaj krótkie spodnie do jazdy. Skrzyżowała nogi, by ukryć choć trochę ciała, ale Lubieżny Cap jeszcze bardziej wybałuszył oczy. – Ja nie wiem, a ty wiesz? – odpowiedział Tercjusz, pozornie niewzruszony opryskliwym tonem Kwintusa. – Ragnall, mówisz? – Że niby Bryt? – spytał Ferrandus. – A skąd tu Bryt? Może wrócisz do swojego namiotu i zostawisz w spokoju więźnia Cezara? – Ragnall napadł na mnie i odpowie za to przed sądem. Wiem, że mieszka tutaj z tą barbarzyńską kurwą, więc poczekam. – Spojrzenie jego żabich oczu ani na moment nie odkleiło się od Wiosny. – A wy dwaj poczekacie na zewnątrz. – Zwykle staramy się nie działać nikomu na nerwy – rzekł swobodnie Tercjusz. – Spokojni jak lilie na tafli jeziora – dorzucił Ferrandus. – Oto cali my. – Jednakowoż – podjął Tercjusz – te słowa, któreś właśnie wyrzekł, te, które miały chyba w założeniu być rozkazem... no cóż, dla nas nim nie są. Każde słówko z osobna jest dość ciekawe, a ty masz głos, którego aż miło posłuchać, ale dla nas te wszystkie słowa razem w kupie to tylko hałas i nic więcej. A już na pewno nie rozkaz, to chciałem powiedzieć. Słyszeliśmy tylko, jak obrażasz więźnia samego Cezara. A na to nie możemy pozwolić. Wyjdź stąd, ale już. – Co za bezczelność – warknął Kwintus. – Jestem legatem Cezara, gubernatorem Azji. Mój brat...
– Mój kolega usiłuje powiedzieć – nie pozwolił mu skończyć Ferrandus – i ma rację, co rzadko mu się zdarza, że jesteśmy pretorianami. Przyjmujemy rozkazy od centuriona pretorianów i Cezara, od nikogo poza nimi, a obydwaj wyżej wymienieni kazali nam strzec tej młodej damy jak oka w głowie. I to właśnie będziemy robić, dopóki któryś z rzeczonych zwierzchników rozkazu nie odwoła. – Zrobicie, co wam każę! – Kwintus aż się zapluł. Tercjusz zaprzeczył ruchem głowy. – A widzisz, rzecz w tym, że nie bardzo. Nie zrobimy. Możesz stać tu i rozkazywać, aż ci kuśka odpadnie, ale chyba szkoda twojego czasu. Jest zupełnie tak, panie szanowny, jakbyśmy mieli dokumentnie wyjebane w to, kim jesteś i czym się zajmujesz. – Ach, już pojmuję. – Harda gadka pretorianów spłynęła po nim jak po kaczce. – Czy macie rodziny, panowie? – Ja nie – odparł Ferrandus – ale Tercjusz ma dwójkę dzieci. I kolejne w drodze, no nie, Tercjusz? – Ech, Ferrandusie... – westchnął tamten, kręcąc głową. Uśmiech niemal przeciął twarz Kwintusa na pół. – Jestem bardzo, bardzo bogatym człowiekiem, współpracującym z wieloma zaufanymi klientami. Sporo ludzi jest mi krewnych przysługi, a innym mogę dużo zapłacić, by zrobili dla mnie, co tylko zechcę. Gdybym, na ten przykład, chciał odszukać w Rzymie rodzinę pretorianina, zrobiliby to ot tak. – Pstryknął palcami. – Nie jestem typem, który krzywdzi dzieci, a już na pewno, Junono uchowaj, nie takim, który naprzykrzałby się ciężarnej kobiecie. Ale bardziej niż typem, który nie odnajduje czyichś rodzin, nie wydziera płodów z łon matek i nie torturuje dzieci, aż sczezną marnie, jestem typem, który zawsze stawia na swoim. – Och, mój drogi Tercjuszu, myślę, że teraz to przegiął pałę. – Ferrandus postąpił w stronę legata. Kwintus cofnął się, ale Tercjusz położył Ferrandusowi rękę na ramieniu. – Nie, Ferrandusie. Dałeś nas wpędzić w maliny, a on nagiął pałę akurat. Zostawiamy go. – Ale... Tercjusz uciszył go spojrzeniem. Kwintus pojaśniał. – Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Wyjaśnijmy coś sobie: jeśli w przeciągu najbliższej godziny pomyślę, że któryś z was zbliżył się do namiotu na mniej niż pięćdziesiąt kroków, skontaktuję się ze swoimi klientami, o których wspomniałem, a następnym razem, kiedy ktoś cię zapyta, czy masz rodzinę – wskazał na Tercjusza – długo będziesz płakał. – Rozumiem. Sprawdzę tylko łańcuchy, nim wyjdę – odpowiedział pretorianin, podchodząc do łóżka Wiosny. – Nie chciałbyś, żeby się uwolniła.
Felix usłyszał za sobą tętent i zobaczył, że strażnik unosi głowę. Padł na ziemię, a strzała wbiła się w pierś wartownika i obaliła go na plecy. Ha! – pomyślał, zasysając jego energię. Zabierz mnie, powiedział w myślach, zabierz mnie stąd! Świat rozpadł się na kawałki, a drugi zmaterializował się w jego miejsce.
To dowodziło jednego, stwierdziła w duchu Lowa, spoglądając na martwego strażnika: czarodzieje nie musieli zabić człowieka osobiście, by przyjąć jego energię. Na jej oczach Felix uchylił się przed jej strzałą, a ta zabiła pechowego wartownika. Danu dzięki, pomyślała Lowa, że jestem królową. Gdyby była szeregowym żołnierzem, mogłaby się nie wyłgać z własnej strzały sterczącej z piersi zamordowanego strażnika. Zaraz opadło ją poczucie winy. Myślała o sobie, a nie o tym biedaku, którego przez pomyłkę zabiła. Niejakim pocieszeniem była myśl, że Felix i tak na pewno by go wykończył. Ostrożnie podeszła do zwłok, ale wiedziała już, że Felix zniknął. Nie widziała tego, ale naoczni świadkowie twierdzili, że Rzymianin rozpłynął się w powietrzu, zaraz po tym, jak zastrzeliła Zadara. Trudno jej było ocenić, jak daleko potrafi polecieć, czy co on właściwie zrobił, ale założyła, że przynajmniej na drugi brzeg Kanału, ponieważ zapewne w ten sposób ominął i jej patrzących w morze strażników i tych, którzy pilnowali Robaka na szczycie wzgórza.
Martwy mężczyzna miał gustownie przycięte i świeżo uczesane wąsy. Na myśl, że nigdy już nie zadba o swój wypielęgnowany zarost, Lowie zaszkliły się oczy. Zastanawiała się, czy miał dzieci, a potem pomyślała o swojej własnej śmierci i Małym Dugu, który bawi się gdzieś i nie wie, gdzie jest mama... Tupnęła ze złością, przeklęła własną ckliwość, która chyba nasilała się z wiekiem, i przywołała wierzchowca. Wiatr przyniesie jej nieproszonych gości, których musi należycie powitać.
Felix otrząsnął się, zamrugał i zacisnął powieki. Gdy usłyszał jakieś słowa, znowu pokręcił głową i otworzył oczy. – Pytam, co z ciebie za demon. To był kowal – postawny drągal o wąskiej głowie, ostro sklepionych brwiach i tak obfitych włosach w nosie, że Felix początkowo wziął kwitnący z nozdrzy podwójny krzew ciemnych kędziorów za wąsy, choć mężczyzna był gładko ogolony. Stał obok kowadła i paleniska z młotem w garści, za jego plecami otwierały się drzwi do przybudówki wspartej o dużą, prostokątną chatę. Mówił z brytyjskim, nie galijskim akcentem. Felix nie spodziewał się, że ot tak przeskoczy Kanał, ale byłoby miło. Choć i tak lepsze to niż lądowanie w morzu, we wnętrzu góry lub w jakimś innym gównianym miejscu. – Żaden demon, przyjacielu, jeno strudzony podróżnik. – Podróżnik, akurat. – Gdy mówił, jego brwi podskakiwały w górę niczym dwa uwiązane jastrzębie, raz po raz próbujące wzbić się do lotu. – Widziałem przecież, że pojawiłeś się znikąd. Przed chwilą! – Nie, nie, to zupełnie nie tak. Podejdź no tutaj, a pokażę ci dokładnie, jak to było. Dobrze ci z oczu patrzy, kolego. Spokojnie, nie musisz się mnie obawiać. Brwi kowala zapląsały jak szalone. Wyraźnie był Felixowi niechętny, ale usłuchał. Poruszał się, jakby nie miał kolan, z górną połową ciała przechyloną do tyłu i wyprostowanymi nogami. Felix zaczął myśleć nad jakimś fortelem, ale zaraz dał sobie spokój. Ten tłuk miał chód i pomyślunek krowy rażonej piorunem. Gdy tylko mężczyzna znalazł się w zasięgu sztyletu, druid dobył broni i rzucił się na niego z zamiarem otworzenia mu brzucha jednym cięciem. Okazało się, że nie docenił dryblasa. Kowal zacisnął palce na nadgarstku Rzymianina, a piąchą wielką jak bochen chleba rozkwasił mu nos. Głowa Felixa odskoczyła na plecy. – Nie! – wychrypiał. – Przestań! Nie rozumiesz, miałeś pająka na... Kowal trafił go raz jeszcze. Świat zawirował Felixowi przed oczami i zniknął, ale minęło sporo czasu, nim drugi pojawił się w jego miejsce.
Lowa szarpnęła za wodze. Chamanca, która pędziła galopem w przeciwnym kierunku, zrobiła to samo. Zatrzymały konie, tak że stanęły bok w bok. – Robak nie żyje, wiatr się zmienił – powiedziała królowa. – A ty jedziesz w złym kierunku. Inwazja nadejdzie stamtąd... – Wiem, ale... Poczułam coś. Myślę, że Felix jest gdzieś tutaj. Nie umiem tego wyjaśnić. Dawniej, jeszcze za Zadara, zawsze wiedziałam, jeśli ten drański pokurcz kręcił się gdzieś blisko, a potem w Galii zyskałam na sile dzięki jego magii... – Jest tutaj, sama go widziałam. – Lowa opowiedziała jej wszystko, jak mogła najzwięźlej. To nie była pora na snucie opowieści, czas naglił. – Wyczuwasz go gdzieś teraz? – zapytała na koniec. – Jest gdzieś tam. – Iberyjka wskazała niknącą w oddali drogę. – Daleko? – Nie wiem. Może kilka mil. – Jedź, ale bądź ostrożna. Będziesz mi teraz potrzebna bardziej niż kiedykolwiek. – Felix nie zdoła mnie zranić. Lowa potwierdziła skinieniem. – Więc jedź go zabić. Kobiety popędziły konie i ruszyły prędko, każda w swoją stronę.
– Nareszcie sami, maleńka. Poczekaj chwilę, zaraz się tobą zajmę. Kwintus odwrócił się, by zdjąć togę przez głowę. Jest dość skromny, jak na gwałciciela, pomyślała Wiosna. Zamiary Lubieżnego Capa były bardziej niż oczywiste. Podziękowała Danu – i przy okazji Jowiszowi, bo czemu nie? – że Tercjusz rozkuł jej ręce. Opadła bezgłośnie do przysiadu. Gdy Kwintus się odwrócił, stanął przed nią zupełnie nagi i z połowicznie wzwiedzionym członkiem. Wiosna obrzuciła go spojrzeniem z gatunku: „Wydawało mi się, że zasługuję na pełną erekcję”, po czym skoczyła i wyprowadziła jedno z kopnięć, których nauczyła ją Lowa. Trafiła go z półobrotu w skroń. Padł jak długi. Żeby się tylko nie ocknął, gdy będę go wlec na łóżko, pomyślała, zaciskając palce na jego ramionach. Na szczęście przywaliła mu całkiem skutecznie. Zakneblowała go i skrępowała tak ciasno, jak tylko mogła, ponieważ najprawdopodobniej obudzi go to, co planowała mu zrobić. Gdy Tercjusz przystąpił do rozkuwania jej kajdan, myślała: „Muszę walnąć go tak mocno, by stracił przytomność, a potem wymknę się tyłem, znajdę Cezara i go zabiję”. Ale gdy patrzyła na Kwintusa zdejmującego togę, uprzytomniła sobie, że nie jest jego pierwszą ofiarą i że jeśli go tylko ogłuszy, będą kolejne. Nie mogła na to pozwolić. Raz jeszcze sprawdziła więzy. Doskonale. Przeszła na należącą do Ragnalla stronę namiotu. – Gdzie on posiał ten nóż? – mruknęła pod nosem.
Felix zamrugał, gdy świat po raz trzeci tego dnia wyłaniał się z mroku przed jego oczami. Odkrył, że jest przywiązany do krzesła. Kowal wyglądał mu na takiego, co zna się na węzłach. Okazało się, że w tym przypadku pozory nie myliły. Druid szarpnął się na próbę – nie, nie wyplącze się, choćby skisł. Rozejrzał się; znajdował się w obszernej chacie. Naprzeciwko niego siedziała w kałuży światła wpadającego przez osadzony wysoko dymnik mała dziewczynka. Bawiła się dwoma kamieniami. – Co też pan mówi najlepszego, Panie Owieczko! – mówiła piskliwie, potrząsając jednym z nich. – Dlaczego nie chce pan iść ze mną na targ? – Przeniosła wzrok na drugi kamień. – A dlatego, że nie jest pani owieczką, a psem. I to takim niegrzecznym, który zjada owieczki! A tatuś powiedział mi... – Ej, ty – odezwał się Felix. Poderwała głowę i utkwiła w nim wielkie, niebieskie oczy. Przygryzła dolną wargę. – Jak ci na imię? – spytał. – Nie wolno mi z tobą rozmawiać. – To niegrzeczne. A kto ci zabronił? – Tatuś. – A gdzie jest teraz tatuś? – Pojechał do dobrej królowej Lowy. – „Dobrej”? – Bo jest dobra. – A mamusia? – Czeka w Zaświatach na mnie i na tatusia. – Rozumiem. Jak ci na imię? – Jesień. – Jakie śliczne imię. A jak nazywa się twoja owca i twój pies? Popatrzyła na trzymane w rączkach kamyki. – To tylko kamienie. – To już kamienie nie mogą mieć imion? – Chyba mogą. – Może psa nazwiemy Felix? – To głupie imię.
Gdyby tylko wszystkie namioty nie były tak wkurzająco identyczne! – wściekała się w duchu Wiosna, kompletnie straciwszy orientację w terenie. Ostatecznie postanowiła postawić wszystko na jedną kartę. Jak się człowiek zgubił, myślała, to musi zapytać o drogę i już. – Przepraszam, którędy do namiotu Cezara? – zapytała przechodzącego legionisty. Mężczyzna przyłożył palec do podbródka i spojrzał w niebo, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że w obozie jest kobieta, i to w podwiniętej męskiej todze przepasanej kawałkiem liny. Wiosna wpadła na pomysł, by w razie czego odgrywać prostytutkę, która pożyczyła ubranie od klienta. W ten sposób będzie zwracać mniejszą uwagę, niż gdyby paradowała między namiotami w swoich spodenkach i koszuli. Nie wspominając już o tym, że w fałdach togi łatwiej ukryć świeżo wyczyszczony nóż Ragnalla. – A spieszysz się? – spytał. – Szczerze mówiąc, nie. – No to najszybciej będzie, jak pójdziesz dalej tą drogą aż do namiotów siódmego legionu. – Po czym poznam, że tam jestem? – Wartownicy spytają cię, co tam robisz. – Rozumiem. A gdybym się jednak spieszyła? – Wtedy idź najkrótszą drogą, to jest tędy, prosto jak w mordę strzelił. – Rzuciła okiem ponad namiotami, patrząc w kierunku miejsca, które wskazał palcem. – Zapamiętaj swoje położenie względem słońca, żebyś się nie zgubiła. Twarz skieruj tam. – Zrobiła, jak kazał. – O, widzisz, teraz masz słońce przed sobą i po przekątnej, pomiędzy prawym ramieniem i twarzą, no nie? – Tak. – To teraz idź przed siebie, aż natrafisz na kompleks Cezara. Słońce przesunie się kawałek w... – Mruknął i wskazał morze, a potem słońce i pokiwał głową. – Tak, kawałek w prawo. Ale pewnie nawet nie zauważysz. – Wspaniale! Mógłbyś być nawigatorem! Dziękuję. – Bardzo proszę. – Odszedł kawałek, przystanął, wskazał morze i znowu słońce, raz jeszcze upewnił się co do kierunku, a potem ruszył przed siebie raźnym krokiem. Wiosna pobiegła naprzód, lawirując między namiotami. Lowa powiedziała jej kiedyś, że mężczyźni uwielbiają, gdy ktoś ich pyta o drogę, i że chęć wskazania właściwego kierunku jest w stanie przezwyciężyć wszystko inne. Chyba miała rację. Lowa zawsze miała rację. Powinna była odwiedzić Wiosnę po śmierci Duga – dziewczyna wciąż miała jej za złe, że tego nie zrobiła. Z drugiej strony, Lowa miała przecież armię do odbudowania i całą masę plemion do objechania. Taka sobie wymówka, a jednak Wiosna zaczynała rozumieć, że Lowa przynajmniej jakąś miała, i że być może ona sama zachowuje się jak gówniara, nienawidząc jej za to, że przedkłada dobro Brytanii ponad dobro jednej dziewczyny.
Początkowo Chamanca myślała, że to jeden z potworów Felixa idzie drogą w jej stronę – postać człapała, jakby dźwigała na swoich barkach jakiś wielki ciężar – ale gdy znalazła się bliżej, ujrzała mężczyznę o sztywnych kolanach, który próbował się przemieszczać, jak mógł najszybciej. Wryła konia dwa kroki od niego. – Nie widziałeś czasem niskiego, łysego faceta z paskudnym uśmieszkiem? – spytała. Jego brwi w kształcie odwróconej rzymskiej piątki zatańczyły osobliwie, gdy zamrugał oczami, jakby próbował dostrzec rozmówczynię pod sobą. – Taki raczej łysiejący niż łysy? – zapytał. – Z obwarzankiem włosów dookoła łysego czubka? Taki mały dupek ze szczurzą mordą? – To on! – A juści, złapałem drania! – Złapałeś? – Ano, złapałem i związałem, jest w mojej chacie. Pojawił się znikąd i chciał zadźgać mnie nożem. No to ściobnąłem go przez łeb i związałem. Szedłem właśnie powiedzieć o tym dobrej królowej Lowie. – „Dobrej królowej”? – Tak ją tu nazywamy. Bo jest dobra. Nie znasz jej tak jak ja, cisnęło się Chamance na usta, ale się powstrzymała.
– Gdzie jest twoja chata? – Kawałek dalej tą drogą. Nie sposób przegapić. – Czy ktoś go pilnuje? – Właściwie nie. Zostawiłem z nim moją córkę Jesień, ale zabroniłem jej się do niego zbliżać, a poza tym i tak pewnie nie ocknie się do mojego powrotu. – Ile lat ma twoja córka? – Pięć. – O kurwa – zaklęła Chamanca samymi wargami, zamykając oczy. – Co? – Rozszerzające się powieki i coraz bardziej zmarszczone czoło unieruchomiły jego ruchliwe brwi. – Nic. Nic, czym trzeba by się martwić. Ale muszę już jechać. – Popędziła konia piętami do szalonego galopu. Przebywszy kilkaset kroków, obejrzała się. Mężczyzna gnał za nią tak szybko, jak tylko pozwalały mu jego chore nogi, machając rękami dla równowagi.
Wiośnie przyszło do głowy, by skryć się między namiotami i po prostu poczekać, aż Cezar wychyli się ze swojego. A potem pomyślała, że najlepiej skryć się w tłumie. – Wiosna! – rozległ się kobiecy głos, dowodząc, jak bardzo się myliła. W jej stronę szła Klodia. Jak na obytą w towarzystwie damę, krok miała dość plebejski. Nosiła niemalże obscenicznie krótką, przepasaną togę, a długie brązowe włosy miała rozpuszczone. Skóra jej odsłoniętych ramion, nóg i twarzy miała ten sam kolor co włosy – była strzaskana na mahoń. Odkąd Wiosna widziała się z nią po raz ostatni, Klodia większość czasu musiała spędzać na słońcu. – Co ty tu robisz? – zawołała do dziewczyny z odległości dziesięciu kroków. Wiosna powitała ją uśmiechem. – Ach, przecież ty nie umiesz po łacinie. Wiosna patrzyła na nią, przybrawszy maskę zmieszania. Klodia odłączyła się na jej widok od grupki osób w togach, które teraz przyglądały się ciekawie obu kobietom. Tak jak wszyscy pobliscy legioniści. – Chodź ze mną do namiotu Cezara – zdecydowała Klodia. – Jestem pewna, że chętnie się z tobą zobaczy. Mamy tutaj tłumacza, więc będziecie mogli sobie porozmawiać. Galijski i brytyjski to z grubsza to samo, nie? Opowiesz, co u ciebie. Ale, ale, co ty masz na sobie? To przecież męska toga, i to wyświechtana. Nie możesz tak stanąć przed obliczem Cezara. Chodźmy do mnie, znajdę ci jakieś porządne ubranie... – A potem dodała tak, by nikt jej nie słyszał: – Wiosna, czy ta plama to krew? Jesteś ranna? Wyglądasz na przerażoną. Zgubiłaś się? Weź mnie za rękę, idziemy. Kobieta podała jej dłoń. Wiosna odsunęła się, a ponieważ była kompletną idiotką, upuściła niechcący nóż. Natychmiast schyliła się po niego, ale nie dość szybko i Klodia go zauważyła. Cofnęła się o krok. Na jej twarzy malowało się zaskoczenie, ale nie zdumienie. Patrzyła na Wiosnę, jakby ta planowała spłatać komuś figla, czając się za rogiem z wiadrem zimnej wody. Natychmiast zapragnęła rzucić się do ucieczki, ale nie mogła zrobić tego na oczach kilku obserwujących ją pretorianów, zresztą ucieczka i tak nie miałaby sensu w tym tłumie. – Oj, Wiosno! – Klodia upewniła się, czy nikt ich nie słyszy. – Ty mała psotnico! I pomyśleć, że chciałam zaprowadzić cię prosto do jego namiotu! – Wiosna zachłysnęła się powietrzem. Pokręciła głową i otwarła usta w grymasie zdumienia. – Nie mogę pozwolić ci zabić Cezara, ty mała cwaniaro. Chodźmy do mnie, wszystko mi opowiesz.
Dziewczynka była najbardziej ujmującym stworzeniem na świecie. Felix naprawdę tak myślał, nie udawał i nie przesadzał. Aż zbierało mu się na płacz, gdy pomyślał o zabiciu jej. I w to mi graj, stwierdził. Osobista więź pozwoli mu wydobyć z małej o wiele więcej energii. – Ja myślę, że pies Felix powinien pogonić kota owieczce Wiośnie. – Ale przecież psom nie wolno gonić owieczek, ty głupolu! Bo wtedy tata je skrzyczy, że są niegrzeczne. – A może Felix lubi być niegrzeczny? – Nie! To dobry psiak.
– Zrobimy tak: chodź tu do mnie z psem i owieczką, usiądź mi na kolanach, a ja zaśpiewam ci piosenkę o owieczkach, które postanowiły dla odmiany pogonić niegrzecznego psa, dobrze? Skinęła energicznie i w kilku susach znalazła się przy druidzie. Felix czuł, że serce mu się kraje, co wprawiło go w doskonały nastrój.
12 ROZDZIAŁ
L
eśna ścieżka wyłoniła się spomiędzy drzew i zawróciła stokiem trawiastego wzniesienia prosto do otoczonej palisadą wioski Branwen. Kilkoro Turów, którzy szli do lasu z pustymi wiklinowymi koszami, wlepiło wzrok w Atlasa, jakby nigdy nie widzieli wielkiego Afrykańczyka z toporem na plecach, ale zaraz przypomnieli sobie o manierach i pozdrowili jego oraz Ulę. Cztery pasące się przy drodze tury podniosły wielkie łby, gdy przechodził obok, ale zaraz przytknęły pyski z powrotem do trawy. Z daleka wyglądały jak zwykłe krowy, lecz z bliska robiły większe wrażenie: te potężnie umięśnione bydlęta były tak wielkie, że ich masywny garb znajdował się niemal na wysokości oczu Atlasa, gdy Kuszyta siedział na koniu, a ich wielkie rogi były wysunięte do przodu, jakby bogowie stworzyli je do rozpruwania słoniowych brzuchów. Atlas zorientował się, że kiwa bezwiednie głową, podziwiając kolosalne zwierzęta. Nie dorównywały rozmiarami słoniom i ważyły może ćwierć tego co szare bestie z Afryki, ale w bitwie rozmiar to nie wszystko, co z powodzeniem udowodniła wielokrotnie Chamanca. Poza obrębem wioski wzniesiono wielką kuźnię dla zbrojmistrzyni Elann Nancarrow. Umiejscowiono ją w płytkiej kotlinie, skąd nie było jej widać, dopóki nie wjechało się na wiodącą prosto ścieżkę, choć słupy dymu z pięciu palenisk zdradzały położenie kuźni. Przy każdym uwijali się kowale, w tym Elann. Oprócz nich przy stołach szwalniczych stało kilkoro garbarzy oraz inni pracownicy, którym powierzono rozmaite zadania związane z produkcją turzych pancerzy. Na obrzeżach wielkiego zakładu poukładano w równiutkich pryzmach ukształtowane już żelazne płyty oraz dziesiątki podłużnych metalowych stożków, które umieszczało się na rogach bestii. Atlas pochwycił spojrzenie Elann i pozdrowił ją ruchem dłoni. Spojrzała na niego przelotnie. Był całkiem pewien, że skinęła mu, zanim na powrót pogrążyła się w pracy.
– Niezbyt wylewna ta cała Elann – zauważyła Ula, gdy jechali stępa prosto w otwarte wrota. – Niezbyt, ale to najlepszy kowal w Brytanii. – Jej syn Weylin zawitał kiedyś do Kanawan. Nie był zbyt mądry. – Nie był, a mimo to jakoś wymknął wam się z rąk. Jak to świadczy o kanawańczykach? Ula zachichotała. – Celna odpowiedź. Atlas wspomniał dzień, gdy Weylin wrócił do Maidun z nieudanej misji w Kanawan, okłamał Zadara, a potem na jego rozkaz został stracony przez Chamancę. Kuszyta i brat Weylina, Carden, siedzieli i przypatrywali się, gdy Chamanca dusiła go gołymi rękami. Tłumaczyli się przed Lową ze swej bierności urokiem, który rzucił na nich Felix, by wymóc bezwzględne posłuszeństwo Zadarowi. Była to wygodna wymówka, w dodatku niepozbawiona sensu, ale Atlas czasem zastanawiał się, czy faktycznie ich bezczynność była wynikiem złych czarów druida. On, Carden, Chamanca i Lowa – cała śmietanka – zamordowali na rozkaz tyrana dziesiątki ludzi. Wtedy nie czuł, by tkwił w szponach jakiegoś uroku. A jednak wydawało się to nieprawdopodobne, by Carden ot tak siedział i patrzył, jak Iberyjka morduje mu brata. Musiał więc być pod wpływem magii. Atlas nie sądził, by komukolwiek z nich mordowanie sprawiało przyjemność. No, wyjąwszy Chamancę. Ale czy można przypuszczać, że byli pod wpływem czaru również wtedy, gdy łupili wioski i mordowali tych wszystkich niewydarzonych żołnierzy i cywili, wiedząc doskonale, że nie biorą udziału w bitwie, a masakrze? Czy może nie było żadnego czaru, a po prostu tłumaczyli własną obojętność obojętnością innych łupiących i mordujących? Usprawiedliwiali swoje zbrodnie zbrodniami innych, przez co jedne i drugie rozmywały się w poczuciu bezkarności? Czy opatrzyły się im potworności i nie zauważyli, że sami zmienili się w potwory? Przecież rzymskie legiony trzebiące Galię nie robiły tego pod urokiem. Gdyby wyjąć z legionu pojedynczego legionistę i zapytać go, czy uważa, że nie ma nic złego w mordowaniu i gwałceniu, z pewnością złamałby się i zaczął obwiniać. Atlas był zdania, że większość ludzi nie jest zła z natury. Ale gdy wszyscy wokoło czynią zło, a zło staje się czymś normalnym, wtedy... – Ach, jesteś wreszcie! Iryjski akcent wyrwał go z zamyślenia. Ula zeszła z konia i w kilku frywolnych podskokach znalazła się u boku idącej w jego stronę kobiety, ucapiła ją za ramię i przyssała się do jej ust. Na oczach Atlasa zmieniła się na chwilę w podfruwajkę witającą się z ekscytującym, zupełnie nowym chłopakiem, z którego jest strasznie dumna. Manfreena obdarzyła Atlasa uśmiechem. Jej oczy były osadzone tak blisko siebie, że aż zamrugał w niedowierzaniu, jej skóra tak blada, że aż błękitna, jej siwe włosy pstrokate, dwa ostatnie zęby czarne od próchnicy. Do tego wielkie nietoperze uszy odstawały od głowy pod kątem prostym. Zebrani wokół plemieńcy uśmiechali się głupkowato, wodząc wzrokiem od królewskiej pary do Atlasa. Coś jest bardzo nie tak, zrozumiał. To nie jest niemożliwe, by kobieta, która wygrałaby każdy konkurs na najszpetniejszą starą babę, oczarowała czymś taką piękność jak Ula. Nie jest niemożliwe, by mieszańcy wioski czuli się z tego powodu przeszczęśliwi – ich plemienna bogini Branwen była w końcu boginią miłości, a ten las należał do niej. Było to niezwykle mało prawdopodobne, ale jednak nie niemożliwe. O tym, że coś jest bardzo nie tak, że dzieje się tu coś dziwnego, Atlas przekonał się w momencie, gdy przypomniał sobie, że widział już kiedyś Manfreenę. Kiedy dwa lata temu armia Iru wylądowała na plaży pod Żabią Twierdzą, tuż przed tym jak oddział Fassytów wymordował ludzi Atlasa, druidka odtańczyła rytualny taniec, aby przekląć wojska Maidun. Tą druidką była właśnie ona: królowa Reena z Iru, żona tyrana Manfraxa, którą uważano za martwą od Wiosennego Przypływu.
Gdy dotarły do namiotu Klodii, Wiosna usiadła na ozdobionym frędzlami fotelu, stanowiącym centralny punkt zestawu gustownych mebli, i opowiedziała Rzymiance o wszystkim, co wydarzyło się od dnia ślubu, pomijając to, co zrobiła Kwintusowi, a potem zapytała Klodię, co u niej. Salonowa lwica wyjawiła jej, że uzyskała pozwolenie na towarzyszenie armii wraz z jej własnym małym legionem niewolników i strażników w zamian za hojną dotację, jaką złożyła w kufrze Cezara. – Bycie obrzydliwie bogatą nie rozwiązuje wszystkich twoich problemów – oznajmiła dziewczynie – ale z pewnością dodaje życiu pieprzyku. Wiosna pomyślała o tym, że znalazła się w tym samym miejscu co Klodia, nie dysponując nawet ułamkiem jej bogactw ani
nie posiadając innych chodliwych dóbr, takich jak sól, ani też nie płacąc kawałkami żelaza, które służyły Brytom za pieniądze – ale ugryzła się w język. – Dość już o mnie. Lepiej odstawmy cię czym prędzej do Ragnalla. – A nie mogłabyś...? – Co? – Pozwolić mi uciec? Pomóc mi wrócić do Brytanii? Znów wielkie oczy. – Ależ w żadnym razie. Wiosno, wszyscy mnie tu znają, a w dodatku setki ludzi widziały cię ze mną. Gdybyś teraz zniknęła, byłabym w opałach. Niepotrzebnie zakładasz, że jestem po twojej stronie. Bo nie jestem. Jestem Rzymianką, ty zaś jesteś rzymskim więźniem. Jesteś moim więźniem. Uciekłaś, a ja cię złapałam. Może nie wyglądam, ale nominalnie stanowię teraz część armii. Jakież to podniecające, nie sądzisz? – Nie, nie sądzę. – Oj, nie bądź taka. Chodź, zbieramy się. Wiosna wstała i ruszyła za Klodią szlakiem kwiatowej woni.
Poczucie obecności Felixa niemal zupełnie wyparowało wkrótce po tym, jak Chamanca pognała drogą wskazaną przez laskonogiego. Zgadła, co to oznacza, ale nie przyjmowała tego do wiadomości. Wycisnęła z konia siódme poty, nie myśląc o drodze powrotnej. Dotarła do wybudowanej przy drodze samotnej kuźni, zeskoczyła z konia i pobiegła do chaty z obnażonym mieczem w dłoni. W zamkniętych pomieszczeniach jej krótki miecz sprawiał się o wiele lepiej od kiścienia. Wiedziała, co tam znajdzie. I znalazła. Felixa nie było. Był tylko trup małej dziewczynki imieniem Jesień. Napatrzyła się w życiu na trupy, sama przemieniła w trupy setki ludzi. Ale na widok tego pękło jej serce, i nie miało znaczenia, że nigdy nie widziała dziewczynki za życia. Mała Jesień, niewinne dziecko, które nie miało żadnego związku z całym tym bezsensownym brytyjsko-rzymskim konfliktem, straciło życie, nim naprawdę się ono zaczęło. Iberyjka natychmiast skojarzyła Jesień z Wiosną, bo łączyło je więcej niż samo imię. Gdyby Jesień była odrobinkę starsza, miałaby już pomyślunek Wiosny i za nic nie zbliżyłaby się do Felixa. Najwidoczniej bogowie mieli w dupie, jak długo potrwa ziemskie życie tego dziecka. Chamanca zebrała dziewczynkę z klepiska i przeniosła ją na łóżko. Nietrudno było ułożyć ją tak, by sprawiała wrażenie śpiącej. Iberyjka miała nadzieję, że w ten sposób ujmie kowalowi choć źdźbło bólu po utracie córki. Nie znalazła żadnej rany na jej ciele, odgadła więc, że Felix ją udusił. Co za straszna śmierć... Postała chwilę w zadumie, a potem wyszła. Na drodze dostrzegła kowala. Maszerował ku swojemu nieszczęściu na wyprostowanych nogach, machając komicznie ramionami. Pomimo kalectwa szedł żwawo. Chamanca uniosła wzrok. – Przysięgam na Machę, Fennel i Danu, że pomszczę to dziecko i wszystkich niewinnych ludzi zabitych przez druida Felixa. Niezależnie od przeszkód, jakie przyjdzie mi pokonać, niezależnie od cierpienia, jakie może mnie spotkać, zabiję Felixa i zadbam o to, by straszliwie cierpiał, o wiele straszliwiej od tej biednej dziewczynki.
13 ROZDZIAŁ
G
dy Felix dołączył do zbiorowiska pod namiotem Cezara, zastał generała w samym środku płomiennej przemowy. Dopiero co wybudowany podest trzeszczał od tupnięć jego sandałów, wódz gestykulował zamaszyście, przedstawiając swoje plany dowódcom o opierzonych hełmach, starszym centurionom oraz okutanym w togi legatom. Z plątaniny dramatycznych słów i heroicznych deklaracji Felix wyłuskał dwie interesujące go informacje: dwa legiony mają zostać w Galii pod wodzą Tytusa Labienusa, a sześć legionów – to jest prawie trzydziestotysięczna piechota – wraz z dwoma tysiącami konnych ma się przeprawić przez Kanał o zmierzchu. W czasie zeszłorocznej misji wywiadowczej udało się odkryć dogodne miejsce do przycumowania i wybudowania obozu, który wzniesiony zostanie pod obstawą okrętów wojennych. Felix powiódł wzrokiem po zebranych. Nikomu nawet powieka nie drgnęła na wspomnienie o „misji wywiadowczej”. – A co ze słoniami? – wybąkał ktoś. Cezar zmarszczył brwi, starając się dostrzec w tłumie tego, kto o to spytał, ale mu się nie udało. – Te kilka słoni, które mogliście zobaczyć na plaży, jest tutaj tylko po to, by pomóc budowniczym. Nie były szkolone do walki. – Kilka brwi powędrowało w górę. Wieść o słoniu, który przerobił kupca na marmoladę i stratował łódź, szybko rozniosła się po obozowisku. – Każde z tych zwierząt może pociągnąć ładunek, do którego potrzebowalibyśmy dwudziestu wołów, sprawdzamy więc, jak sobie radzą z transportem machin oblężniczych i materiałów budowlanych dla konstruktorów oraz budowniczych mostów. Ktokolwiek opisał je wam jako słonie bojowe, ten się pomylił. Rzym nie potrzebuje afrykańskich zwierząt, by odnieść zwycięstwo. W związku z tym, iż Cezar zaprzągł zwierzęta do pracy tymczasowo, wyświadczając przysługę przyjacielowi, nie zostaną one uznane za część rzymskich sił. Felix uśmiechnął się na te słowa. Słyszał o Jagganochu i jego słoniach. Dziesięć lat temu, na wojnie z piratami, Pompejusz
pojmał pirackiego króla z imperium Yonkarów. Yonkarowie podbili ziemie w Afryce, gdzie ze względu na przeszkodę w postaci nieprzebytego piaskowego morza nie dotarło zbyt wielu rzymskich odkrywców. Pompejusz polubił pirata, choć właściwiej byłoby powiedzieć, że spodobało mu się, co mówił on o bojowych słoniach-ludożercach, większych i groźniejszych od wszystkich słoni, jakie widzieli dotąd Rzymianie. Ofiarował mu wolność pod warunkiem, że przyśle do Pompejusza swojego syna Jagganocha wraz z oddziałem tych okrutnych bestii. Pompejusz był pewien, że Jagganocha w życiu nie zobaczy – zgromadził już tyle łupów, że w sumie nic go nie obchodziło – ale król okazał się słowny i jakiś czas później yonkarski książę Jagganoch zapukał do wrót Pompejusza z tłumem niewolników, oddziałem wojowników oraz czterdziestoma opancerzonymi słoniami bojowymi. Jeśli wierzyć historykom, rzeczywiście były większe i groźniejsze od zwierząt Hannibala, którym Rzymianie stawili czoła siedemdziesiąt lat wcześniej, oraz perskich bestii pokonanych i wcielonych do armii przez Aleksandra przed kilkuset laty. Większe, groźniejsze – ale i nastręczały o wiele więcej problemów. Pompejusz hodował je w swojej posiadłości i zdumiał się setnie, pojąwszy, jakie sumy pochłania ich utrzymanie; nie tyle pokarm, który – swoją drogą – tani nie był, ale czynione przez nie zniszczenie. Słonie demolowały budynki, zabijały i jadły konie, woły, niewolników i wszystko, co Jagganoch uznał za przydatny element ich szkolenia. Ale ponieważ z Pompejusza był zgrywus, zażądał, by – w ramach zadośćuczynienia za zeszłoroczne spory pomiędzy nim, Krassusem i Cezarem, dotyczące podziału władzy nad Rzymem – Cezar zabrał słonie na swoją następną kampanię. Miał w zamian dostać wolną rękę w północnej Italii. Cezar wymigał się z tego rok temu, ale tej zimy Pompejusz zapędził go w kozi róg i generał musiał skapitulować. No więc mieli w armii słonie. Niektórzy kręcili nosem, patrząc na tratujące bogom ducha winnych kupców zwierzę, ale Felix mógłby przysiąc, że ten incydent zachęcił Cezara do podjęcia decyzji o przeprawieniu się do Brytanii wraz z regimentem szarych potworów. Rozkazał też jednak, by Afrykańczycy wraz ze słoniami trzymali się z dala od legionistów i stacjonowali w osobno wzniesionym obozie. Generał przymknął oko na śmierć kupca, ale gdyby zwierzęta zaczęły tratować Rzymian, nawet najwierniejsi zwolennicy Cezara mogliby zgłaszać pretensje. Generał zakończył przemowę, zapytał, czy są jakieś pytania, tonem sugerującym, że żadnych ma nie być, a potem skinął na Felixa, by wszedł z nim do namiotu. – Cóż za wspaniały dzień – wyrzekł Cezar, nalewając wodę z brązowego dzbana o długiej szyjce do prostego drewnianego kubka. – Złóż Cezarowi raport z gotowości twojego legionu. – Trzydzieści pięć Zajęcy i dwadzieścia Żółwi jest w pełni sił i czeka na rozkaz do wypłynięcia. Ja sam znalazłem sposób na przedostanie się przez... – Tylko najważniejsze informacje, dziękuję. Wiatr w końcu się zmienił, to nie czas na opowieści. Cezar przeznacza ci okręt znajdujący się na plaży najdalej na północ. Popłyń nim do miejsca, gdzie stacjonują twoje oddziały. Część planu, jaką masz wykonać, jest taka sama w swojej istocie co rok temu, ale zmianie uległo kilka detali geograficznych. Popłyniesz za flotą, zobaczysz, gdzie wyląduje, i zejdziesz na ląd dwadzieścia mil na północ od tego miejsca. Załoga okrętu jest do twojej dyspozycji, wykorzystaj ją, jak uznasz za stosowne. Możesz też zabrać ze sobą tylu więźniów, ilu zechcesz – zwróć się w tej sprawie do Labienusa. Kiedy już wylądujesz, zbuduj porządny obóz i czekaj tam na rozkazy Cezara. Zabij każdego, kto cię zobaczy, i trzymaj się z dala od trzonu rzymskiej armii. Tym razem mnie nie zawiedziesz. – Nie zawiodę. – W Brytanii będziemy się komunikować za pośrednictwem dowódcy twoich Zajęcy, którego będziesz posyłał do mnie co noc. Czy znalazłeś kogoś na miejsce tego zagryzionego przez brytyjskie psy? – Tak. Zagryziony został Kelter, teraz Zającami dowodzi Bistan. – Świetnie. Gdy już rozbijecie obóz, pilnujcie, by nikt was nie zobaczył. A jak ktoś zobaczy – zabijcie. Powinieneś unikać mordowania Rzymian, ale jeśli natknie się na was patrol, winą za ich śmierć obarczymy Brytów. Wszystko jasne? – Jak słońce. – Dobrze. Felix obrócił się na pięcie, ale zaraz stanął. – Jeszcze jedno... – Cezar nie zmienił zdania co do dziewczyny – uprzedził go generał. – Cezar uczyni z niej królową Brytanii i swojego wasala. Cezar zabrania ci się do niej zbliżać. Felix skinął głową i się oddalił. Ruszył przez ocean namiotów, zastanawiając się, który z nich należy do Wiosny. Mógłby go odnaleźć i obejść strażników,
teleportując się do środka, ale magia teleportacyjna bywała kapryśna, a dziewczyna z pewnością zdążyłaby zakłuć go sztyletem, zanim odzyskałby sprawność po wylądowaniu. Wiosna umiała się bronić. Wieści o wykastrowaniu Kwintusa rozeszły się po obozie szybciej niż syfilis. Druid zagryzł dolną wargę i raz jeszcze zapewnił sam siebie, że już niebawem dostanie ją w swoje ręce. Chyba że... Chyba że Wiosna użyje swojej magii, by uciec. Właściwie nie rozumiał, dlaczego jeszcze tego nie zrobiła. Może po prostu nie potrafi? Albo, tak jak Felix, raz mogła posłużyć się magią do wykonania pewnych czynności, a z czasem utraciła tę zdolność, zyskując jakąś inną? Albo realizowała jakieś własne zamysły i musiała na razie zostać wśród Rzymian? To ostatnie wydało mu się najbardziej prawdopodobne. Tylko jakie są te jej zamysły?
Jagganoch uderzył niewolnika w tył głowy. – Dokładniej poleruj! W mniejszych kółkach, ty nędzne ścierwo! Głupiec o wystających zębach pokiwał głową i wrócił do pucowania żelaznego szpica na słoniowym kle. Niech Sobek porwie tego żałosnego śmiecia! Jakże Jagganoch nie cierpiał niewolników. Choćby traktował ich gorzej od bydląt, wydawali się zadowoleni tak długo, jak długo mieli dach nad głową i co włożyć do gara. Mało tego, gdy okazywał im najdrobniejszą uprzejmość – na przykład odzywając się do nich, nawet jeśli tylko po to, by zmieszać ich z błotem – zaraz płaszczyli się przed nim, wili u jego stóp jak robactwo. Nie dorastali mu do pięt, a najgorsze w nich było to, zżymał się Jagganoch, że sami tak o sobie myśleli. Gdyby to on urodził się niewolnikiem, a nie księciem, zabiłby swojego pana i sam sięgnął po należną mu władzę, zaszczyty i chwałę. A te gnidy? Gdy któregoś kopnie, ten prędzej wyliże mu buty, niż się zbuntuje. Z sąsiedniego okrętu dobiegło go trąbienie Bandondy. Rozróżniał słonie po odgłosie, jaki wydają ich trąby, ale głos Bandondy znał najlepiej. Zwierzę było niezadowolone, że znów dusi się w zagrodzie jak krowa czy owca. Jagganoch również odczuwał frustrację, mierziło i drażniło go towarzystwo tych kurduplowatych Rzymian. Lecz już niedługo będzie musiał ich znosić. Niebawem znajdą się w Brytanii, gdzie rozpęta piekło wśród białoskórych barbarzyńców, a jego słoń będzie mógł do woli tratować i zabijać.
– Z pewnością chcesz rzucić okiem na pancerze turów – wyrzekła Manfreena z wyraźnym iryjskim akcentem. Ula wciąż wisiała jej na ramieniu. Atlas potwierdził skinieniem i ruszyli we troje przez wioskę, mijając uśmiechniętych Turów. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem czuł się tak nieswojo. Wioska była zadbana, ludzie radośni i beztroscy. Ale w jej środku stała ta wiedźma z Iru. Może przeżyła Przypływ, może dołączyła imię męża do swojego, by go upamiętnić, może sama w sobie była miła i dobra, może ona również padła ofiarą tego potwora Manfraxa. Może, ale śmiem wątpić, myślał Kuszyta, marszcząc brwi. Gdy podeszli do Elann, nie podniosła głowy znad kowadła. Raz po raz uderzała obrabiany kawał żelaza. – Atlasie, poczekaj chwilę – odezwała się Reena. – Zrób skłon, proszę. – Co? – Wciąż stał wyprostowany. – Tak też myślałam. Ula, bierz go. Królowa Kanawan była szybsza od Chamanki. Zanim zauważył, że się poruszyła, już stała za nim z zaciśniętymi na jego nadgarstkach palcami, trzymając tak mocno, że miał wrażenie, że zaraz trzasną w jej rękach. – Masz w sobie magię – usta Reeny wykoślawił obmierzły uśmiech – choć ta magia nie należy do ciebie. I jest w tobie zło, które ta magia zabiła. Co oznacza, że nie mogę cię kontrolować, tak jak kontroluję dobrych ludzi z Kanawan i Branwen. Szkoda. Miałam nadzieję, że poprowadzisz tury na obóz Lowy i porąbiesz ją na kawałki tym swoim toporzyskiem. Ale to nie problem. Mogłabym wyciągnąć z ciebie magię, by roztoczyć władzę nad twoim umysłem, gdybym to jednak zrobiła, umarłbyś natychmiast. – Uśmiech przeszedł we wredny grymas. – Czekaj, to wcale nie taki zły pomysł. Odbiorę ci magię. Na kolana. Atlas spróbował się wyrwać, ale Ula uniosła jego ręce i wygięła nadgarstki, zmuszając do przyklęku. Zdumiał się, czując na własnej skórze zatrważającą siłę, którą Manfreena penetrowała jego duszę. Druidka położyła mu ręce na głowie, a potem cofnęła się o krok, pozwoliła im opaść wzdłuż ciała i odtańczyła ten sam taniec, który zaprezentowała na plaży dwa lata temu. Coś wyłoniło się z głębi Atlasa. Naszły go mdłości i myślał, że zwymiotuje, ale z jego ust, nosa, oczu i uszu wylała się
tylko jakaś przedziwna, niewidzialna mgła. – Porzućcie ciało w głębi lasu – dobiegł go głos Manfreeny. Ula poluzowała uścisk, Atlas zwiotczał. – Ja je wezmę – to był głos Elann Nancarrow. – Kośćmi dobrze się pali.
Część czwarta
BRYTANIA ROK
54 P.N.E.
1 ROZDZIAŁ
C
óż za imponujący pokaz koordynacji! – paplała Wiosna za jego plecami, kiwając z uznaniem głową. – To dopiero coś: zebrać do kupy tyle statków i zrobić tak, by płynęły wszystkie w tym samym kierunku. Ktoś to nieźle ogarnął, jak pragnę zdrowia... Ragnall przeniósł na nią podejrzliwe spojrzenie. Odkąd okaleczyła Kwintusa Tulliusza Cycerona, zachowywała się jeszcze bardziej nieznośnie niż poprzednio. Nie dość, że co chwila prosiła Ragnalla, by tłumaczył komuś jej słowa, to na dodatek chwaliła rzymską koordynację? Coś tu śmierdzi, pomyślał. Wwiercił się w nią wzrokiem, szukając oznak sarkazmu. I jak zwykle ostatnimi czasy, żadnych nie znalazł. Z uśmiechem na ustach spoglądała w kierunku Brytanii. Bryza przeczesywała jej jasne włosy. Jak dotąd nie spotkały ją żadne konsekwencje za to, czego dopuściła się na Kwintusie, a Ferrandus i Tercjusz zgodnie poświadczyli, że działała w obronie własnej. Rzecz w tym, że ich poświadczenie zda się najwyżej psu na budę, gdy już Kwintus stanie na nogi. Był potężnym człowiekiem i podobno szybko wracał do siebie. Ragnall doszedł do wniosku, że ta nowa sympatia dla Rzymu i Rzymian miała za zadanie przeciągnąć na jej stronę jak najwięcej ludzi, zanim Kwintus zacznie szukać zemsty. Nieźle to sobie wymyśliła, ale niestety, jej wysiłki spełzną na niczym. – Myślisz, że słonie zejdą na ląd w tym samym miejscu co my? – zainteresowała się, skinąwszy głową na cztery wielkie, obrysowane światłem księżyca transportowce płynące kawałek na południe. – Nie wydaje mi się. Tamten słoń zabił tylko jakiegoś kupca, ale Rzymianie i tak wolą trzymać się od nich z daleka. Podejrzewam, że Cezar każe treserom rozbić się gdzieś dalej, by przypadkiem nie zmasakrowały kogoś ważnego. Ragnall powiedział to celowo, by wzbudzić w niej złość. W czasie podróży przez Galię naskoczyła na niego, gdy
zasugerował, że życie nie wszystkich ludzi jest tak samo ważne. Teraz zbyła go tylko skinieniem. – A Felix? Daleko na północy, hen, przed dziobem pierwszego okrętu floty, migotał w półmroku samotny ognik. – Skąd wiesz, że to on? – Zgaduję tylko. – Nie mam pojęcia, co robi i dokąd płynie. – Aha – odparła Wiosna. Bezsilność doprowadzała ją do furii. Znalazła się na pokładzie okrętu wojennego, jednej z wielu jednostek wyładowanych po burty żołnierzami, zwierzętami i potworami, które za kilka godzin najadą jej wyspę, by zabić jej ludzi i zagarnąć ziemie, a ona nic nie mogła na to poradzić. Mogłaby co najwyżej zadźgać paru pretorianów. Odkąd Ferrandus i Tercjusz stali się jej niby-wspólnikami, nie pilnowali jej już tak uważnie jak wcześniej, a Ragnall zdawał się kupować jej udawaną przymilność względem wszystkiego co rzymskie. Tylko że gdyby zaczęła teraz zabijać pretorianów wyłącznie po to, by samej dać się zabić kilka uderzeń serca później, cała energia, którą włożyła w zachowywanie pozorów, poszłaby na marne i jej wysiłek okazałby się niewspółmierny do mikrych korzyści. Nie wspominając już o tym, że najzwyczajniej w świecie lubiła swoich pretorianów. Nie, musi albo wykończyć co najmniej kilka tysięcy legionistów, albo zabić Cezara, albo zanieść Lowie jakąś informację, która pozwoli Brytom zwyciężyć w nadchodzącej wojnie. Jak dotąd nie przyszedł jej do głowy absolutnie żaden pomysł, w jaki sposób dokonać którejkolwiek z tych rzeczy. Nie miała więc na razie za wiele do roboty poza czekaniem i wyglądaniem zbirów Kwintusa, którzy w każdej chwili mogą zwalić jej się na głowę. Bardzo żałowała wykastrowania go. Powinna była go zabić. – Spać mi się chce – oświadczyła Ragnallowi, a on wydał strażnikom rozkaz po łacinie. Tercjusz poszedł po koc dla niej. Wrócił z dwoma. – Po jednym dla każdego, czemu wziąłeś dwa? – zdziwił się Ferrandus. – Oddaję jej swój. – Znalazł się galant – uśmiechnął się pretorianin. – Patrz i ucz się, to może w końcu stracisz dziewictwo. Tercjusz rozdał koce. Wiosna podziękowała mu i pokazała rękami, że noc jest ciepła i że wcale nie jest jej zimno, więc weźmie tylko jeden. Tercjusz próbował przekonać ją, by wzięła też drugi, ale pozostała niewzruszona, przyjął go więc z powrotem, właściwie ciesząc się z obrotu spraw. Nad ranem obudził ją wrzask centuriona rozkazującego legionistom brać się do wioseł. Wiatr zelżał i zboczyli z kursu. Wyjrzała za burty; wszystkie okręty wysunęły wiosła, a wioślarze z prawych burt zaczęli nimi przebierać, korygując kurs. Armada okręciła się o dziewięćdziesiąt stopni i ruszyła do brzegu niczym stadko larw, pełznących przez słone morze i gotowych pochłonąć wszystko, co stanie na ich drodze. Gdy zbliżyli się do brzegu, transportowce wycofały się na tyły kolumny, a dwadzieścia osiem kwinkwerem ustawiło się wzdłuż linii wybrzeża, w równych odstępach, po czym zarzuciło kotwice rufowe i dziobowe. Akurat szło na odpływ; od karłowatych drzew i krzewów zakreślających granicę plaży dzielił ich na oko stukrokowy pas białożółtego piachu. Łucznicy zgromadzili się na platformach okrętów, załogi obsadziły gotowe do strzału skorpiony. Aby uzyskać przechył pokładu, wszystkich załogantów zapędzono do burty po stronie morza, gdzie teraz siedzieli znudzeni, kłócąc się okazjonalnie o to, kto się rozpycha i kto powinien otrzymać za to fangę w nos. – Co się dzieje? – zapytał Tercjusz, budząc się z ziewnięciem. – Chyba czekamy, żeby zobaczyć, czy Brytowie wyślą na brzeg swoją armię, by nasze okręty mogły zemleć ją na mąkę – rzucił Ferrandus. – Myślisz, że wyślą, Ragnallu? – Nie sądzę. – Za cwani są na to, hę? – Nie powiedziałbym, choć ostatnim razem wysłali Cezara z powrotem za morze. – A widzisz – zakończył temat Tercjusz. Wiosna ucieszyła się, ale i zdziwiła, słysząc nutkę dumy w głosie Ragnalla. Może rzymskie myślenie nie usmażyło mu jeszcze mózgu? – Czemu tamten okręt trzyma się na uboczu? Zaraz, przecież to flagowy. – Zgadza się – potwierdził Ragnall. – Ostatnim razem byłem na flagowym. I byłbym znowu, gdyby nie to, że pilnujemy dziewczyny. Mają w Brytanii jedną babkę, która tak strzela z łuku, że klękajcie narody. Prawda, że ma jakiś specjalny łuk, ale...
– Łuczniczkę? Kobietę? – zdziwił się Ferrandus. – Zgadza się. Królową imieniem Lowa. Podobno trenuje strzelanie z tego łuku, odkąd nauczyła się chodzić. W zeszłym roku strzelała do Cezara z czterystu kroków, a spudłowała tylko dlatego, że akurat się schylił. Chyba flagowi boją się, że znowu spróbuje. Dlatego odbili tak daleko od trzonu floty. – Ach, słynna brytyjska królowa Lowa. Znałeś ją może? – zwrócił się Ferrandus do Ragnalla. – Czy znałem? No cóż... nie przystoi mówić o takich sprawach... – Pukałeś królową Lowę?! – wykrzyknął Ferrandus. – Poważnie? Zabawne, bo ja pukałem Kleopatrę. Dwa razy. W tyłek. – Tego nie powiedziałem. – Ragnall uśmiechnął się tak jak Kwintus w namiocie. Lowa nauczyła Wiosnę ciosu w gardło, którym można zabić człowieka na miejscu. Wyobraziła sobie, że zadaje taki cios Ragnallowi, ale uśmiechnęła się tylko z udawanym zainteresowaniem, jakby wyłowiła imię Lowy z potoku łaciny, po czym przywołała na twarz swój zwyczajowy wyraz niezrozumienia. – Czekaj – przerwał Ragnall. – O patrzcie, wywołaliśmy wilczycę z lasu... Jasnowłosa kobieta w białej sukience i skórzanych spodenkach łudząco podobnych do tych, które nosiła Wiosna, wyjechała na plażę na grzbiecie wierzgającego i trzęsącego łbem konia. To była Lowa! Wiosna stłumiła przemożną ochotę, by do niej zawołać. Brytyjska królowa stanęła twarzą do okrętu oddalonego najbardziej na południe, uniosła pięści, a następnie wyprostowała po dwa najdłuższe palce każdej dłoni. Obróciła się wolno w kierunku południowym, obdarowując po równo każdy z okrętów, aby nikt nie miał wątpliwości, że gest przeznaczony jest dla wszystkich Rzymian. W pewnym momencie Wiosna mogłaby przysiąc, że Lowa zagląda jej prosto w oczy. Pomachała jej nieznacznie. – Te dwa wyprostowane palce oznaczają, że mamy się pierdolić – poinformował Ragnall pretorianów. – Szło się domyślić – powiedział Tercjusz. – Ale ślicznotka – westchnął Ferrandus. – Nie sposób stwierdzić z takiej odległości! Ale z ciebie pies na baby. Z tak daleka mogłaby równie dobrze być facetem w peruce. – Tercjusz pokręcił głową. – Chciałbyś, co? Żeby Brytania była wyspą zamieszkaną wyłącznie przez hojnie obdarzonych przez naturę facetów w perukach. – Nie obchodzi mnie, kto tu mieszka, byle tylko wpakował ci strzałę między oczy. – Akurat zabije mnie jakiś barbarzyński obojnak! – Ferrandus grzmotnął się w piersi. – Kutasy im poobcinam, ledwie który na mnie spojrzy. A tak w ogóle dlaczego jeszcze nie walimy do niej z łuków? – Bo jest poza naszym zasięgiem – wyjaśnił Ragnall. – Poza zasięgiem łuku – doprecyzował Tercjusz – ale nie skorpiona. Rzecz w tym, że czekają z salwą, dopóki na plaży nie zbierze się więcej Brytów. – To właściwie całkiem możliwe, że po raz pierwszy w życiu masz nieco racji – pochwalił kompana Ferrandus, gdy Lowa zsunęła się z konia, nałożyła strzałę na cięciwę, uniosła łuk i naciągnęła. Celowała w ich statek. Wiosna i Ragnall skryli się za burtą. – Co wy wyprawiacie? – prychnął śmiechem Tercjusz. – Jak niby miałaby dosięgnąć... Krzyk i plusk. – Trafiła, kurwa, sternika! – zapiszczał Ferrandus. Rozległa się sekwencja uderzeń; skorpiony wystrzeliły, choć nikt nie wydał rozkazu. Wiosna wyjrzała za burtę. Lowa wróciła już na konia i jechała w kierunku północnym środkiem plaży, znów wykonując znamienny gest, tak by czasem nie pominąć któregoś z Rzymian. Jeden skorpion spudłował dosłownie o kilka kroków, reszta o całe mile. Załogi innych okrętów musiały uznać, że dano ogólny rozkaz do strzału. Coraz to nowe groty wzbijały się w powietrze, aż w końcu w stronę małego jeźdźca mknęła cała chmara ciężkich pocisków z drewna i żelaza, zakreślając w niebie foremne łuki. Lowa zupełnie się nie przejęła – jeździła w kółko po piasku, ani myśląc opuścić ręce. Wreszcie ściągnęła cugle i koń stanął. Zaraz potem bełt ze skorpiona wrył się tak blisko niego, że musiał chyba zgolić mu włosy z pyska. Pocisk zanurzył się w piachu i wzbił wielką chmurę pyłu. Lowa popędziła konia i ten ruszył stępa, jak gdyby nigdy nic. Salwa dobiegła końca i zaległa cisza wypełniona odgłosami przeładowywania. Lowa znowu uniosła łuk. Tym razem Wiosna nie skryła się za burtą – widok tysięcy chowających się Rzymian sprawiał jej zbyt wielką uciechę. Królowa opuściła łuk, raz jeszcze wyprostowała palce, a potem odjechała.
– O kurde – odezwał się Dug, siedzący na nadburciu. Wskazał głową zabitego sternika, który unosił się na wodzie twarzą do góry ze strzałą sterczącą z serca niby maszt. – Powiedziałbym, że jest jeden do zera dla Brytów. – Może – przyznała Wiosna – ale gra dopiero się zaczyna.
2 ROZDZIAŁ
M
ało brakowało – odetchnął Mal, tocząc wzrokiem od zaścielających plażę wielkich bełtów do linii zwalistych okrętów. Każdy z nich był kilka razy większy od największych, jakie Lowa widziała w życiu. Z daleka przypominały bardziej ścianę drewnianych klifów niż szyk okrętów wojennych. Jak niby mają zatrzymać armię, dysponującą taką bronią? Lowa wzruszyła ramionami, choć widok wrogiej floty wstrząsnął nią do głębi. Mal i Adlera opowiedzieli jej o potężnych kwinkweremach i skorpionach. Mal nalegał, by porzuciła myśl o wyjechaniu na plażę i droczeniu się z Rzymianami. Pomysł był idiotyczny, ale przynajmniej teraz wiedzieli na pewno, że gdy tylko poślą na plażę oddziały, by przeszkodziły Rzymianom w zejściu na ląd, ci ostrzelają je z machin. – To co robimy? – przerwał milczenie Mal. – Ten samotny okręt na północy to pewnie Felix ze swoim legionem – orzekła Lowa. – Zabiorę Dwusetkę i im się przyjrzymy. Zobaczymy, jak się sprawdzą te nowe strzały Elann. – Na pewno tego chcesz? Pamiętasz, co zrobili z kawalerią Tengoterrów? – Tengoterrowie popełnili ten błąd, że zdecydowali się na szarżę. My go nie powtórzymy. Ostrzelamy ich z bezpiecznej odległości. Jeśli to zadziała, będziemy ostrzeliwać dalej. Jeśli nie, nakażę odwrót. Szybki. Nie mogą być szybsi od koni. – Czy to na pewno dobry plan? – Podjęłam decyzję. Przemyślała to gruntownie i była świadoma ryzyka. Wiedziała z raportów, że demony potrafią prześcignąć konie. Dlatego jechała tam osobiście. – Niech będzie! A co z tymi czterema okrętami ze słoniami płynącymi na południe?
– Atlas powinien niebawem wrócić z turami. Do tego czasu każę rydwannikom Chamanki albo trzymać ich w szachu, dopóki nie będę potrzebowała rydwanów na polu bitwy, albo odciągnąć na północ. – Ma to sens. Mam wrócić do Wielkiego Pierdolca i upewnić się, że skorpiony są w gotowości? – Nie, zleć to jakiemuś zastępcy. Chcę, żebyś został tutaj z pozostałymi trzema setkami kawalerzystów, które podzielisz na sześćdziesięcioosobowe oddziały, i informował mnie krzykami w Wielkim Pierdolcu o poczynaniach Rzymian. Jestem pewna, że roześlą konne patrole w głąb lądu. Jeśli nie będą liczyć więcej niż pięćdziesięciu żołnierzy – zabij wszystkich. Gdyby było ich więcej niż trzystu, masz ich z daleka podziurawić strzałami, a potem rozkazać odwrót. W sytuacjach pomiędzy rób, jak uznasz za stosowne. Pamiętasz, gdzie są wszystkie fałszywe ścieżki i ukryte trakty? – Tak sądzę. – Dopilnuj, by pamiętali wszyscy jeźdźcy. – Więc, ogólnie rzecz biorąc, chcesz, żebym zniechęcił Cezara do wysyłania żołnierzy w głąb lądu. Lowa spojrzała wokoło. Nikt ich nie usłyszy. – Nie. Ale chcę, żeby myślał, że takie właśnie powierzyłam ci zadanie. Pobiegła do swojego konia i odjechała. Mal odprowadzał ją wzrokiem do chwili, aż zniknęła mu z oczu. W siedem lat Lowa stała się sprawiedliwą, szanowaną i sprawną władczynią. Od samego początku nadawała się do tej funkcji lepiej niż ktokolwiek, a z każdym kolejnym rokiem robiła się jeszcze twardsza i reagowała na różne przewidziane i nieprzewidziane sytuacje w sposób mądry i dojrzały, zupełnie nietypowy dla osoby trzydziestoletniej. Ale mimo to wciąż biegała wszędzie jak dziecko. Mal rzucił okiem spomiędzy kęp janowca. Rzymianie nadpływali. Desantowce przesączały się między opasłymi kwinkweremami, które z każdą chwilą były coraz bliżej brzegu. Zauważył, że transportowce są znacznie płytsze od tych zeszłorocznych i że pomyślano je tak, by maksymalnie usprawnić schodzenie na ląd. Rzymianie zeskakiwali z szerokich dech, nie mocząc nawet sandałów, i natychmiast przechodzili do formowania żółwia, który posuwał się w głąb plaży, zagarniając coraz większy obszar. Inni legioniści wyładowywali katapulty i składali je w przeciągu kilku uderzeń serca, a kolejni znosili z okrętów beczki i ładowali je na łyżki. Katapulty oddały strzały, a kilka chwil później drewniane beczki z oliwą roztrzaskiwały się wśród janowców naokoło Mala, bryzgając łatwopalną substancją. Maiduńczycy nie mieli zamiaru czekać, aż łucznicy zejdą na ląd i podpalą strzały. Każdy pojął w lot, co zaraz nastąpi. Popędzili konie. Czasem nie pozostaje nic innego, jak tylko wziąć nogi za pas. Obejrzał się przez ramię na płonące trawy, umykając konno z plaży. Przez kłębiący się i rozwlekający na wietrze dym dostrzegł legionistów uwijających się przy budowie obozu. Byli nieludzko efektywni i tym razem wznosili swój przyczółek w dogodniejszym miejscu. Zakreślony od południa rozległą, zmienną i nieprzebytą deltą rzeki obszar wypalonej trawy zapewni im dosyć miejsca pod sporych rozmiarów obozowisko. Od północy będzie go bronić naturalna fosa mokradeł, również nieprzebyta, oraz wąskie przejście na plażę, odkryte w czasie odpływu, ale pogrążone w wodzie w czasie przypływu. Z zachodniego skraju przyczółku prowadziła w głąb lądu sucha droga.
Lowa cwałowała na północ z Adlerą u boku i Dwusetką za plecami. Jechali zapolować na demony. Każdy z jeźdźców, Lowy nie wyłączając, wiózł paszę dla zwierząt, miecz, gięte łuki i strzały na demony pomysłu Elann, które leciały szybciej niż inne i przebijały najgrubszy pancerz. Ich drzewce zrobiono z jesionu, ciężkiego i twardego drewna, które trudno uformować w strzeliste i proste promienie. Długie i ostre groty były najlepszymi, najpieczołowiciej odlanymi i omłotowanymi kawałkami żelaza w Brytanii, a lotki zrobiono z najlepszych piór, jakie tylko gęś ma do zaoferowania. Wykonanie jednej takiej strzały zajmowało cały dzień, więc Lowa miała nadzieję, że trud łuczarzy się opłaci. Plan zakładał szybki i niespodziewany atak na legion Felixa, a później natychmiastowy powrót do Wielkiego Pierdolca. W idealnym świecie zabiliby wszystkie demony, usuwając najpoważniejszą z przeszkód, jaką rzucił im po nogi Cezar, i w dalszej kolejności przystąpili do unieszkodliwienia pomniejszych. Ponieważ jednak świat idealny nie był, spodziewała się, że zabiją tylko kilka, nim zostaną zmuszeni do ucieczki. Która powiedzie się, jeśli demony nie biegają szybciej od koni i nie wyrżną Dwusetki w pień. Jest bardzo prawdopodobne, pomyślała Lowa, że prowadzę swoich ludzi na zgubę. Ba, ale czy mam jakieś inne wyjście? Miała – była jedna oczywista alternatywa, która mogła ich wszystkich uratować. Na którą jeszcze nie było za późno. Mogłaby pojechać do obozu Cezara i zawrzeć z nim przymierze, na mocy którego pomogłaby mu zagarnąć
resztę Brytanii. Wątpiła, by odrzucił propozycję. Jej armia może i była mniejsza od rzymskiej, ale dysponowała piętnastotysięczną konnicą i piętnastoma setkami rydwanów, które Cezar z pewnością wolałby mieć po swojej stronie. Nie minęłoby wiele czasu, a zostałby władcą Brytanii. Każdy Bryt – każdy żyjący mężczyzna, kobieta i dziecko oraz niezliczeni Brytowie, którzy mieli dopiero przyjść na świat – stałby się rzymskim niewolnikiem. Czy dla większości miało jakieś znaczenie, kto rządzi? A dlaczego dla niej miało to znaczenie? Może i spędziła większość życia w Brytanii, ale przecież z pochodzenia była Germanką. Co ją obchodziło, czy Rzymianie zagarną Brytanię? Cóż, z jakiegoś powodu ją to obchodziło. I to bardzo. Argument, że dla większości ludzi nie ma znaczenia, kto nimi włada, w tym przypadku nie działał, ponieważ kiedy władała Lowa, ludzie byli wolni i wiodło im się coraz lepiej, podczas gdy pod władzą Rzymian żyliby jak zwierzęta, którym należy się tylko tyle, by mogły przeżyć, a naddatek ludności powędruje do Rzymu, by tam stawiać pałace i kopać sadzawki dla ryb. Brytyjscy niewolnicy urabiający sobie ręce po łokcie, by wygodniej żyło się rzymskiemu karpiowi. Nie, nie dopuści do tego. Jechała dalej. Jedna rzecz ją cieszyła: gdy wyjechała na plażę, zauważyła machającą do niej z okrętu Wiosnę u boku Ragnalla. Wiedziała od Atlasa i Cardena, że Ragnall sprzymierzył się z wrogiem, ale nigdy by nie uwierzyła, że Wiosna poszła w jego ślady. Lowa gotowa była się założyć, że mała czeka na dogodny moment, by wkroczyć do akcji. Radowała ją i dodawała otuchy już sama myśl, że Wiosna żyje. Czy dziewczyna nie uratowała ich wszystkich kilka lat temu? Tak, odpowiedziała sobie w myślach, lecz zaraz przypomniała sobie cenę tego zwycięstwa. Jeśli i tym razem Wiosna ocali ich wszystkich, jak wysoką cenę będą musieli zapłacić? Ta myśl przejęła ją dreszczem. Ostatnim razem ocalenie kosztowało życie Duga. Tamtego Duga już nie było, ale był inny... Pokręciła głową z niedowierzaniem. Nawet tak nie myśl.
Ragnall tym razem zostawił Wiosnę przed namiotem pod okiem Ferrandusa i Tercjusza, by mogła oglądać budowę obozu. Wiedziała, że zrobił to tylko po to, by ogarnął ją podziw na widok niesamowitych umiejętności wznoszących obóz legionistów. Do szału doprowadzał ją fakt, że mimo najlepszych chęci jest pod wielkim wrażeniem. Rzymianie w dzień biegali w kółko jak świetnie zorganizowane stado borsuków o niebieskich dupach, a o zmierzchu uwijali się jak w ukropie przy budowie obozu, zmieniając wrzosowisko za plażą w pokaźną, świetnie strzeżoną twierdzę. Nazywali to obozem, lecz faktycznie było to miasteczko – a nawet pełnoprawne miasto. Kiedy już wykopali rowy i postawili palisadę oraz rozbili namioty, nie klepali się nawzajem po plecach, polewając piwo z dopiero co odszpuntowanych beczek, jak zrobiliby to Brytowie, tylko brali się do ćwiczeń, ostrzenia mieczy, polerowania pancerzy i innych pożytecznych rzeczy. Byli cholernie wydajni. – Ano, wydajni, ale i nudni – poprawił ją Dug. – Co jest nudnego w tym, że cały czas mają co robić? – Nie mają czasu na myślenie. – Ale myślenie czyni ludzi nieszczęśliwymi. – Ano, chyba coś w tym jest, ale pewnie lepiej myśleć i być nieszczęśliwym, niż w ogóle nie myśleć. – Tak sądzisz? – Ano... – powiedział i zawiesił głos. Wcale nie był tego taki pewny.
3 ROZDZIAŁ
U
pewniwszy się, że znaleźli się poza zasięgiem wzroku reszty floty, Felix rozkazał dwudziestu Żółwiom zabić pierwszych dwudziestu jeńców. Legioniści zarżnęli, zadźgali i zmiażdżyli Galów na wiele różnych sposobów – kochali eksperymenty – a potem wrócili do wioseł. Okręt popłynął na północ wzdłuż brzegu, po czym skręcił na zachód i znalazł się w dorzeczu Tamsy. Przemieszczał się z szybkością, jakiej nie powstydziłaby się umykająca przed burzą mewa. Felix dobrze pamiętał tę rzekę. Płynęli tą samą drogą, którą przemierzył lata temu, by ofiarować swe usługi Zadarowi. Nie spodobały mu się wówczas tutejsze niskie, obrośnięte drzewami błotnisto-piaszczyste brzegi, wzburzona brązowoszara woda i wszystkie te fruwające bez sensu mewy, a poza tym tęsknił za Rzymem. Teraz zaś czuł wyłącznie ekscytację. Przygotujcie się na nowego władcę, powiedział mewom. Przygotujcie się do roli drewna na opał, rzucił w stronę drzew. Obrócił się twarzą do więźniów na rufie okrętu. Gdy zobaczyli, jak Żółwie rąbią i katrupią pierwszych dwudziestu, po czym wyrzucają ich do wody jak wiadro rzygowin, darli się i szarpali w łańcuchach długo i zupełnie bezowocnie, podczas gdy Felix z lubością ignorował ich błagania i lamenty. Gdy legioniści wybrali spośród nich ostatniego więźnia do zabicia, odetchnęli nieco i z czasem się uspokoili. Zanim okręt wyruszył z Galii, Felix nosił się z zamiarem przetrącenia im nóg, jak ostatnim razem, by zapobiec próbom wyskoczenia za burtę, lecz w porę się zorientował, że wygodniej będzie wyładować niewolników, gdy zachowają zdolność chodzenia, więc tylko ich skuł. Zostawieni na razie samym sobie, niektórzy mierzyli Felixa i legionistów hardym spojrzeniem, inni skamleli z twarzami ukrytymi w dłoniach, jeszcze inni siedzieli sztywno, otępiali z przerażenia. Felix dał znak, by zaprzestano wiosłowania. To wyglądało mu na niezłe miejsce do przycumowania – ubity grunt, dość
przestrzeni, by uchronić się przed pociskami z łuków i proc oraz by dostrzec ewentualnych napastników, nim zdążą ich sięgnąć. Obserwował brzeg przez dłuższą chwilę. Żółwie gapiły się na niego z tępotą wypisaną na twarzach, trzymając wiosła pod ręką. W przedłużającej się ciszy słychać było tylko szum fal. Gdy wreszcie upewnił się, że jest bezpiecznie, rozkazał Żółwiom wiosłować do brzegu. Zanadto się rozpędzili i musiał krzyknąć, by nie rozbili się o głazy. Zwolnili, ale i tak prawie się przewrócił, gdy jednostka z impetem wpadła na mieliznę. Odzyskał równowagę i natychmiast kazał wszystkim zejść na ląd. Na Hadesa, ależ uwielbiał komenderować. Wyczekujące rozkazów spojrzenia lały mu miód na serce, nawet jeśli były to tylko spojrzenia jego małego oddziału. O ileż piękniejsze wyda mu się życie, gdy będzie królem całego świata? Zlazł ostrożnie z dziobu, taksując linię drzew i wypatrując ewentualnego zagrożenia, ale zagrożenia nie było. Zeskoczył na ubity piasek i nabrał do płuc przesyconego solą powietrza. Ach, jak dobrze być z powrotem.
Lowa przełknęła ślinę. Atlas i Chamanca wcale nie przesadzali. Plażą szło dwudziestu opancerzonych gigantów. Już same rozmiary robiły wrażenie, a co dopiero fakt, że wnosili statek na plażę. Potrząsnęła głową. To byli Żelaźniacy. Dwudziestu, tak jak w raporcie. Lowa była królową Maidun – trzeba czegoś więcej, by wyprowadzić ją z równowagi. Oczekiwała tych pancernych olbrzymów, a oni przypłynęli. I tyle. Poza Żelaźniakami naliczyła trzydzieści pięć brązowych postaci – to muszą być Skórzniacy. Biegali w tę i we w tę jak wypoczęte i dobrze odkarmione dzieci, popędzając skłębioną kolumnę potykających się więźniów w łańcuchach. Za nimi szła grupa ludzi, którzy byli chyba marynarzami. Sądząc po wyciągniętych w stronę Żelaźniaków palcach i podekscytowanych okrzykach, oni też nie posiadali się ze zdumienia na widok dźwigających statek olbrzymów. Na czele pochodu dumnie kroczył druid Felix. Był dobre kilkaset kroków od niej, ale wszędzie by rozpoznała tego pyszałkowatego drania. Zsunęła się z porośniętej krzewami wydmy i pobiegła lasem do polany, gdzie czekała na nią Adlera z jej wierzchowcem oraz Dwusetką. Teraz albo nigdy. Albo strzały Elann okażą się dość ostre, by przebić pancerz Żelaznych, i dość szybkie, by trafić szybkich Skórzanych, albo nie. – Wydaj rozkazy – poleciła Adlerze. – Nałożyć cięciwy, strzały w dłoń i za mną.
Ze skraju plaży dobiegł Felixa szelest gałęzi. Może jakieś zwierzę, może ptak, a może brytyjski zwiadowca. – Bistan, do mnie! – zawołał. – Co jest, szefie? Co to za poufała gadka? Za bardzo się z nimi certolił. Kolejnemu oddziałowi demonów od razu wbije do głów szacunek dla głównodowodzącego. – Niech pięć Zajęcy, łącznie z tobą, zabije pięciu więźniów, a potem sprawdzi tamte drzewa – pokazał palcem. – Złapcie, kogokolwiek znajdziecie, i skujcie zapasowymi łańcuchami. Nie zabijajcie, nie okaleczajcie. – Robi się! Bistan w asyście czterech legionistów podbiegł do grupy Galów. Poderżnęli gardła pierwszym lepszym, a potem z szybkością pikujących sokołów ruszyli we wskazanym kierunku. Gdy byli pięćdziesiąt jardów od ściany lasu, z chaszczy wyłoniła się pierwsza łuczniczka, a zaraz za nią kilkudziesięciu uzbrojonych jeźdźców. Zające mknęły prosto na Brytów, ale na nich samych mknęła chmara strzał. Robili uniki i uchylali się przed pociskami z tak potworną prędkością, że oczy Felixa nie były w stanie uchwycić ruchu, ale mimo to jeden Zając padł na ziemię z promieniem sterczącym spod żeber. Jeźdźcy wyjechali spomiędzy drzew, wypuszczając strzałę za strzałą. Kolejny Zając upadł na piach. Pozostali trzej dosięgnęli maiduńczyków, dali susa. Dopiero wtedy Felix zdołał zaczerpnąć tchu, by wrzasnąć: – Żółwie i Zające, zabić więźniów i do ataku! DO ATAKU!
Nim Lowa nałożyła trzecią strzałę, dwóch gryzło ziemię, ale zaraz dopadli ich pozostali trzej. Brązowe sylwetki rozmazywały
się w pędzie, ostrza śmigały w powietrzu, tnąc i rąbiąc. Próbowała wycelować w któregoś, ale zbyt szybko się poruszali. Prędzej trafi któregoś ze swoich ludzi. Z rozmachem wrzuciła łuk do pokrowca i dobyła miecza. Próbowała naśladować ich ruchy, ale było to niemożliwe. Błysk klingi, zamazany kształt – tylko tyle widziała z przeciwników. Mężczyźni i kobiety wyli i spadali z koni, tryskała krew. Wszystko działo się tak szybko, że nie dałaby głowy, czy zrzucili ich Skórzniacy, czy spanikowane zwierzę. Coś skoczyło w jej stronę i chlasnęła to coś instynktownie. Odczuła opór, napastnik zwalił się ciężko na piach. Była to człekokształtna postać, cała okutana w brązową skórznię, kryjąca twarz za maską z dwoma szparami na oczy. Rozorała jej gardło mieczem. Stworzenie drgnęło, z rany chlusnęła krew, znieruchomiało. To nie mogli być ludzie, doszła do wniosku, ale wyglądało na to, że zabijało się ich jak ludzi, choć nie było to łatwe; zadała cios odruchowo, bez rozmysłu. Powiodła wzrokiem po swoich zastępach. Odkąd spostrzegli ich napastnicy, minęło tylko kilka uderzeń serca, ale już było po potyczce. Co prawda usiekli pięć demonów, ale zbyt wielu jej żołnierzy przypłaciło to zwycięstwo życiem lub kalectwem. Ponad tuzin końskich grzbietów był pusty, co najmniej drugie tyle jeźdźców dociskało dłonie do ran. Usłyszała z plaży rozkaz: – DO ATAKU! Felix wyprostował palec w ich stronę. Żelaźniacy i Skórzniacy podeszli do więźniów, unosząc broń, zapewne po to, by zabić ich i odebrać im energię. Lowa zagwizdała trzy razy – sygnał do odwrotu. Jeśli ledwie piątka Skórzniaków tak przetrzebiła jej doborowy oddział, to tamci dokumentnie go unicestwią. Dała sygnał do ucieczki, ale sądząc po szybkości, jaką rozwinęły te potwory, jednak potrafiły biegać szybciej od koni. Byli w poważnych opałach, a jej obrona Brytanii nie zaczęła się zbyt dobrze. – Na północ wzdłuż linii drzew! – wrzasnęła, szarpiąc za wodze i popędzając wierzchowca kopniakiem. Największe szanse przeżycia stwarzał odwrót trawiastym pasem ziemi rozciągającym się pomiędzy plażą a drzewami, a potem wzdłuż zachodniego skraju lasu. Istniało ryzyko, że drzewa spowolnią ich ucieczkę, ale na twardej ziemi i na otwartej przestrzeni konie z pewnością zdołają uciec demonom. A przynajmniej taką żywiła nadzieję. Nie ujechali stu kroków, a demony zaczęły ich doganiać. Teraz, gdy niedobitki jej gwardii honorowej umknęły z plaży, zobaczyła tam około dwudziestu trupów i pięć martwych koni – a był to tylko rzut oka przez ramię. Jakim sposobem legioniści Felixa zabili tylu jej najlepszych Wojowników w tak krótkim czasie? Jakiś kształt podźwignął się chwiejnie z zasłanej trupami ziemi i ogarnęła ją radość, że ktoś jeszcze przeżył. Zaraz jednak pojęła, że to Skórzniak. Stwór pokręcił głową, spostrzegł umykającą kawalerię – Lowa odniosła wrażenie, jakby spojrzał jej prosto w oczy – a potem ruszył w pogoń, wymachując rytmicznie ramionami. W ledwie kilka uderzeń serca dobiegł do pobratymców, którzy stale zmniejszali dystans. Nie zanosiło się na to, by mieli zwolnić. Już za moment dopędzą tylną straż i ją zabiją, a potem wyrżną sobie drogę na czoło kolumny, aż nie zostanie już nikt do zabicia. Jej kawaleria zrobiłaby dokładnie tak samo, goniąc umykającego wroga. Jeśli dalej będą uciekać, Skórzniacy dokończą to, co zaczęli na plaży. Jeśli podejmą walkę, wszyscy zginą, ale zabiorą ze sobą kilka demonów. – Borsucze jajca – zaklęła pod nosem. Przyszedł jej na myśl Mały Dug, gaworzący i machający rączkami, goły i wesoły. Widziała go na rozłożonym na klepisku futrze, bawiącego się ulubionym trójnogim psem, podrywającego głowę, gdy ktoś wejdzie do chaty, a potem opuszczającego ją, gdy już zobaczy, że to nie mama. Która już nigdy nie wejdzie do chaty. Której nigdy już nie zobaczy. Podniosła gwizdek do ust i wygwizdała rozkaz. Dwusetka zareagowała natychmiast, jak przystało na zdyscyplinowaną i znakomicie wyćwiczoną jednostkę. Szarpnęli za wodze, by okręcić konie, i uformowali podwójny okrąg z Lową w środku. Zastygli ze strzałami na cięciwach i połyskującymi u boków mieczami. – Utrzymać szyk! – rozkazała. Skórzniacy biegli najszybciej, Żelaźniacy sadzili z łomotem dobre pięćdziesiąt kroków za nimi. Jazgot żelaza przywodził na myśl spłoszone stado metalowych wołów. Najwidoczniej potwory reagowały na proste rozkazy w stylu „do ataku”, ale nie miały pojęcia o strategii. I bardzo dobrze, pomyślała. Może brak dyscypliny pozwoli Malowi i reszcie pokonać demony, które zostaną po ostatniej walce Dwusetki. – Utrzymać szyk! – powtórzyła. – Dwie salwy na mój rozkaz, potem miecze! Od diabłów dzieliło ich najwyżej sto kroków... sześćdziesiąt. – Ognia! Dźwięk zwalnianych cięciw brzmiał w jej uszach jak muzyka. Strzały przecięły powietrze, tłum Skórzniaków zafalował jak ławica ryb, kilku padło. Gdy wypuścili drugą salwę, na ziemi rozłożył się jeden z Żelaźniaków. Czyżby strzały Elann
faktycznie zdołały przebić tak masywny pancerz? Skoro tak, to przebije je również solidne pchnięcie mieczem. – BIJ, ZABIJ! – wrzasnęła. Wrzuciła łuk do pokrowca, uniosła miecz, wraziła pięty w koński bok. Wojownicy przyszli jej w sukurs. Pognali naprzód, mężczyźni i kobiety, rzucając demonom wyzwanie ochoczym bitewnym okrzykiem i pędząc im na spotkanie jak fala przypływu.
4 ROZDZIAŁ
Y
ilgarn Craton widział już kiedyś tak ogromną chatę. Było to wówczas, gdy przypadł mu zaszczyt eskortowania Jocanty Złotowłosej na jarmarku, który odbywał się w tamtym mieście o brukowanych ulicach. Olbrzymie chaciszcze przypominało każdą inną chatę, ale wszystko – drzwi, dach, nawet drewniane belki i gałązki, z których upleciono ściany – było niedorzecznie wielkie. Z odległości chata wyglądała nawet zgrabnie. Śmieszył go widok podziwiających ją ludzi, którzy wyglądali przy niej jak mrówki. Dopiero gdy się do niej zbliżył, zobaczył, że tak naprawdę jest ohydna. Czuł się przy niej jak jakiś knypek, a Jocanta z niego pokpiwała. Nowy rzymski obóz, który wyrósł jak spod ziemi w niespełna godzinę, przypomniał mu, jak się wówczas czuł. Wyglądał dokładnie jak ten zeszłoroczny, tylko że wszystko było cudacznie wielkie – tak jak w tamtej chacie. Okalający twierdzę rów był głębszy, palisada przewyższała tamtą dwukrotnie, wrota były dwa razy masywniejsze. Namioty za palisadą okazały się takie same jak rok temu, ale było ich mrowie. Przytłaczał go ogrom tego wszystkiego. Kręciło mu się w głowie, która dziwnie ciążyła mu na ramionach. Czuł się tak, jakby miał się zaraz zrzygać, a kto wie czy nie zesrać. Zatrzymał się i schylił, by dotknąć palców – to zwykle pomagało. Jeden z eskortujących go legionistów warknął coś po łacinie. Yilgarn przełknął ślinę. Przejaśniło mu się w głowie. Śmiesznie pachniały te jaja, które zjadł na śniadanie. To pewnie przez to. Nigdy nie przepadał za mewimi jajkami – jak, na Belenosa, można było lubić jaja, które jechały rybą? Więc to nie przez nerwy tak skołowaciał. Inni może przelękli się na widok gigantycznej twierdzy, ale to betka dla Yilgarna Cratona. Przełknął ślinę raz jeszcze i wyobraził sobie, jak Jocanta chwali jego bohaterskie czyny, a potem wznowił marsz przez obozowisko. Szedł zamaszyściej niż uprzednio, wymachiwał rozrośniętymi ramionami i prężył pokaźne bicepsy. Wszyscy
Rzymianie, których mijał, przerywali wykonywane czynności i wlepiali w niego oniemiały wzrok, biorąc go zapewne za jakiegoś brytyjskiego bohatera – którym przecież był! A niebawem stanie się też i rzymskim bohaterem. Trzeba czegoś więcej niż kilku zbuków, by powalić Yilgarna Cratona! Tym razem nie marnowali czasu na centuriona z piórami w hełmie i zaprowadzili go głęboko w trzewia obozu. Sądząc po liczbie ubranych na czarno mężczyzn i bufonów w brązach, musiał to być swoisty obóz wewnętrzny, zarezerwowany dla dowódcy. Poznał po ich twarzach, że się go spodziewali. No myślę, na Belenosa. Miał generałowi z zaczeską sporo do powiedzenia.
Oczy Atlasa były jak zaklejone. Mocował się z nimi jakiś czas, aż w końcu dały się rozewrzeć. Oślepiło go światło, jakby ktoś naszpikował mu mózg strzałami. Chciał unieść rękę, by osłonić wzrok, ale nie zdołał, opuścił więc powieki. Gdy poruszył palcami, przeszył go ból. Spróbował raz jeszcze otworzyć oczy, tym razem powoli. Siedział w jakiejś chacie, coś obrzydliwego gotowało się w kotle nad paleniskiem. A więc przynajmniej jego nos działał, choć Atlas byłby wdzięczny bogom, gdyby przestał. Dosłyszał jakiś dźwięk po swojej prawej – czyli uszy również działają. Nie mógł obrócić głowy, więc ograniczył się do ruchu oczu. Bijące z okna jaskrawe światło wydobyło z półmroku sylwetkę przysadzistej kobiety z burzą kręconych włosów na głowie. Stała tyłem i robiła coś przy stole. Minęło trochę czasu, nim zaniechała roboty i podeszła, górując nad nim jak nad dzieckiem. Mogła mieć z siedemdziesiąt lat, ale pewnie stała na nogach, a z zatroskanej twarzy spoglądały na niego żywe oczy. Trzymała w ręku żelazny nóż. Atlas stężał na jego widok, ale zaraz wyczytał z twarzy starowinki, że nie jest typem okrutnicy. – Możesz się ruszać? – spytała. Miała ten sam akcent co Dug, czyli pochodziła z dziczy na północy Brytanii. Zamrugał. Pokręciła głową, jakby poirytowana jego zachowaniem, po czym zniknęła z jego pola widzenia, by pojawić się zaraz z drewnianym dzbanem o szerokiej szyjce. Ujęła jego policzki zaskakująco silnymi palcami, ścisnęła mu usta, by się otworzyły, i wlała nieco zawartości dzbana. Atlas przełknął. Była to woda zmieszana z miodem, sokiem jabłkowym i innymi składnikami, których nie udało mu się zidentyfikować. Skinęła głową, burknęła coś z satysfakcją i wlała mu do ust drugi łyk. Uniósł na nią wzrok i zamrugał kilka razy. Był ciekaw, kim jest ta kobieta. Zastanawiało go, co się właściwie stało, dokąd trafił, czemu nie może się ruszyć i tak dalej. Starowinka nie zaspokoiła jego ciekawości. Łyk po łyku wlała mu do gardła całą zawartość dzbana, a potem poczłapała do kąta, by zamieszać łychą w śmierdzącym kotle. Następnie, odwróciwszy się do Atlasa plecami, wróciła do tego, co robiła przy blacie. Sfrustrowany Kuszyta mógł tylko wściekle mrugać. Gdyby był na jej miejscu, nie tylko wyjaśniłby sobie, co się, na Sobeka, dzieje, ale i ustalił jakiś prymitywny szyfr, który pozwoliłby im na komunikację – jedno mrugnięcie na tak, dwa na nie, trzy na „podrap mnie, proszę, w ramię” i tak dalej. Ale nie, kobieta miała najwyraźniej mnóstwo na głowie i ani chwili dla unieruchomionego faceta z mnóstwem pytań i swędzącym jak cholera ramieniem. Robiła, co tam miała do roboty, zupełnie jakby zwalisty afrykański wojownik nie zajmował połowy jej chaty. Atlas poobserwował ją chwilę, a potem zapadł w sen.
5 ROZDZIAŁ
N
ie, nie, nie zabijać wszystkich! Nie zabijać wszystkich! – darł się Felix, biegnąc ile sił w nogach w kierunku walczących, ale równie dobrze mógłby drzeć się do drzew, by wyszły z ziemi i zaczęły pląsać. Żółwie i Zające wpadły w szał, uwijały się między ludźmi i końmi, rąbiąc wszystko, co się ruszało. Kretyni! Zabili wszystkich Galów na plaży, bo nie umieli trzymać nerwów na wodzy, a teraz wyrzynają w pień Brytów. Jedynymi ludźmi, którymi mogli się pożywić, była teraz tylko siedmioosobowa załoga. A potrzebują przecież o wiele więcej paliwa! – Zostawcie chociaż kilku! – wrzeszczał, niesłyszany przez nikogo. – Głup! Bistan! Kilka Zajęcy rzuciło się w pogoń za uciekającymi końmi. Ganiają za nimi po plaży jak ostatni idioci, na litość Marsa! Ze zwierząt prawie nie dało się zaczerpnąć energii. Potrzebowali ludzi, a ci głupcy mordowali wszystko, co im się nawinęło. Zupełnie jak legioniści, którzy zaraz po lądowaniu na obcej ziemi zżerają do ostatka zgromadzone zapasy, zanim się upewnią, czy znajdą tu cokolwiek do zjedzenia. Felix zwolnił, dobiegając do pierwszego powalonego Żółwia, którego zbłąkana strzała trafiła w oko. Wsparł nogę na ramieniu giganta i obrócił go na plecy. Zimny trup. Żółwie były twarde, ale wystarczyło wpakować im w oko coś ostrego, a ginęły. Pociągnął za strzałę i wyrwał ją olbrzymowi z czaszki. Wyszła z nieprzyjemnym, ssącym odgłosem, aż zadrżał. Wspaniała robota, musiał przyznać. Grot był zmyślnie zaprojektowany i wykonany, przewyższał wszystko, co mieli w zanadrzu Rzymianie. Robota Nancarrow, bez wątpienia. Musi zadbać, by przeżyła, kiedy będzie zagarniał te ziemie. Zaprojektowała i wykuła zbroję Tadmana Dantadmana, prototyp znakomitego pancerza noszonego teraz przez Żółwie. Inni kowale wzorowali się na jej pomysłach. Zdarzali się w Rzymie zdolni rzemieślnicy, ale żaden z nich nie odznaczał się taką inwencją jak Elann. A poza tym Felix pozabijał wszystkich, aby nie zdradzili nikomu tajemnicy jego legionu. Elann będzie dla niego pracować.
Może wymyśli jakąś osłonę na oczy, na przykład siatkę z żelaznych drutów? Znalazł po drodze kolejne zabite Żółwie – wszystkie ze strzałami w głowach. Zanosił modły do Diany, by na tych kilku się skończyło, choć wiedział, że nie ma na to szans. Spodziewał się znaleźć wśród trupów kolejne Zające, ale chyba pozostałe Żółwie mają się dobrze? Miał też nadzieję, że ten jeden Zając, który z opóźnieniem dołączył do bitwy, odniósłszy rany na plaży, to był Bistan. Sądząc po tym, jak biegł, to musiał być on, ale nie sposób było stwierdzić na pewno przez kaptur i maskę. Pole walki wyglądało, jakby ktoś porąbał stado koni i tłum ludzi, a potem wściekłe lisy przeżuły i rozwlokły wszędzie wokoło pozostawione bez opieki mięso. Żółwie i te spośród Zajęcy, które nie pobiegły dobijać koni, grzebały w trupiarni, szukając niedobitków do zarżnięcia. Żadnych nie było. – Bistan! – zawołał ochryple Felix. – Gdzie jest Bistan!? Zbliżył się do niego zbryzgany krwią legionista w skórzni, potykając się i niosąc w dłoni coś, co musiało być ludzką kością udową lub jakiś mniejszym gnatem konia. – Co jest, szefie? Tym razem ucieszył się na dźwięk tych słów.
Lowa objęła Adlerę w talii. Koń gnał na złamanie karku. Słaniała się na nogach, szukając kapitan Dwusetki na polu bitwy, i za nic nie mogła znaleźć. Nagle to Adlera znalazła ją i wciągnęła na swojego konia, a potem popędziła go do cwału. Meandrując między Żelaźniakami, czym prędzej uciekły z plaży i wniknęły między diuny, gdzie miały nadzieję zgubić pogoń. Lowa zachowała tylko tyle przytomności umysłu, by ogarnąć to wszystko, nim zaczęła odchodzić ją świadomość. Jej prawy rękaw był czerwony od krwi. Chyba z rany na głowie, w której kręciło jej się, jakby była kamieniem w rozpędzonej procy. Ze wszystkich sił próbowała sobie przypomnieć, co się właściwie stało. Trafiła Skórzniaka drugą strzałą, potem padło ich jeszcze kilku, aż wreszcie weszli w zwarcie. Natychmiast spadła z konia, możliwe, że zabiła Skórzniaka, który posłał ją z grzbietu na ziemię, a potem wzięła się do Żelaźniaka. Następnym, co pamiętała, była Adlera i to, że znalazła się na jej koniu. – Musimy wracać – wykrztusiła królowa przez zesztywniałe usta. – Wszyscy nie żyją – powiedziała Adlera. – Jak wrócimy, też zginiemy. Jesteś nam potrzebna. Wracamy do Pierdolca. – Nie. – Jesteś nam potrzebna – powtórzyła kapitan. – Głupio tak ginąć. Lowa wcale nie czuła, że zasługuje na życie. Właśnie powiodła dwustu ludzi na śmierć. Jeśli jej najlepiej wytrenowani i najzdolniejsi Wojownicy zostali zmieceni z powierzchni ziemi, zabiwszy tylko garstkę tych piekielników, to czy Brytania miała jakąkolwiek szansę na zwycięstwo? Mimo to królowa wiedziała, że Adlera ma rację. Czuła się jak najpodlejszy z dekowników, ale musiały wrócić do bazy. A co więcej, pomyślała, czując się jeszcze bardziej winna, w Wielkim Pierdolcu był pewien mały chłopczyk, którego desperacko pragnęła zobaczyć. Wpiła palce w koszulę Adlery i obejrzała się, by sprawdzić, czy ktoś ich goni. Dobrze zrobiła. Jeden Skórzniak pędził za nimi leśną ścieżką. Brakowało mu do nich sto kroków, ale sukcesywnie skracał dystans. – Adlero... Kapitan rzuciła okiem przez ramię. – Na łoniacze Danu – wymamrotała. – Istotnie – zgodziła się Lowa. – Musimy się zatrzymać i walczyć. – Ja to zrobię. Ty jedź dalej. – Nie. We dwie mamy większe szanse. – Jesteś ranna, będziesz tylko przeszkadzać. Musisz wrócić i poprowadzić Maidun i całą Brytanię do zwycięstwa. Ja nie... – Adlera, nie – nie pozwoliła jej skończyć. – To zbyt wiele, ja... – Zrobię, jak powiedziałam – zrewanżowała się podwładna. – A poza tym skąd wiesz, może go rozwalę? Adlera wstała, nie zwalniając galopu, okręciła się, po czym położyła Lowie ręce na ramionach i przeskoczyła nad jej głową, dobywając miecza w locie. – Zabij dla mnie tych rzymskich skurwieli! – zawołała niknącym w oddali głosem. Lowa gnała przed siebie, lawirując między drzewami. Wiedziała, że Adlera po raz kolejny miała rację – musiała wrócić do
bazy i stanąć na czele swojej armii. Zacisnęła powieki. Jeden duch więcej pośród tych, które będą nawiedzać ją w snach.
6 ROZDZIAŁ
R
agnall nie rozumiał, co jest grane. Mieli na wybrzeżu bazę nie do zdobycia. Od momentu lądowania minęło raptem parę godzin. Nie widział, by jacyś zwiadowcy opuszczali obóz. W tej sytuacji najlepiej chyba okopać się i wyglądać przeciwnika z murów, a nie od razu pchać się na nieznane ziemie? Dlaczego więc Cezar rozkazał centurionom przygotować pięć legionów do wymarszu jutro o świcie? Generał niewątpliwie wiedział, co robi, jak zawsze zresztą, ale Ragnall zupełnie nie rozumiał, co nim powoduje. – Królu Ragnallu! – Tymi słowami zwrócił się do niego Cezar, gdy skończył tłumaczyć porządek marszu centurionom z piórami w hełmach i odprawił ich do obowiązków. Ragnall uniósł rękę. – Jak się miewa królowa? Wahał się przez moment. Kilku centurionów obejrzało się, słysząc tego „króla”. Z ich oczu Ragnall wyczytał tłumioną, lecz niewątpliwą wrogość. Ku której mieli powody, musiał przyznać. Dziwnie brzmiały mu w uszach tytuły królewskie, które poprzedzały imiona jego i Wiosny. Wciąż nie mógł ogarnąć umysłem, że otrzymają we władanie całą przyszłą prowincję rzymską, ich ojczyznę, Brytanię! Zwłaszcza że nie zrobili nic, by na to zasłużyć. W Rzymie mężczyźni musieli zabiegać o swoją pozycję. Owszem, były w stolicy wielkie rody, do których przynależność pozwalała wysforować się w tym wyścigu szczurów, ale koniec końców liczyły się przede wszystkim kompetencje. Cezar, Krassus, Pompejusz – wszyscy oni pięli się na szczyt drogą pełną wyrzeczeń, nieustannie rozpychając się łokciami i skrupulatnie planując kilka kroków naprzód. U zarania dziejów Rzymem władali królowie, ale Rzymianie szybko pojęli głupotę i niesprawiedliwość monarchii. Pozbyli się ich prawie pięćset lat temu i zastąpili wybieranymi urzędnikami. Oto, jak daleko byli przed Brytami. Ale tego chłodnego letniego wieczoru byli w Brytanii, nie w Rzymie. I naprawdę on i Wiosna mieli zostać królem i królową.
Ragnallowi marzyły się łaźnie w zamku Maidun. Gruntowną przebudowę Brytanii zacznie właśnie od nich – wielkich marmurowych łaźni wypełnionych gorącą wodą, zaraz obok swojego pałacu w Gnieździe. Będzie miał swój własny pałac. Spali tę budę Zadara i Lowy, zastąpi ją marmurowym pałacem tak wielkim i olśniewającym jak teatr Pompejusza. Albo czymś jeszcze większym i bardziej olśniewającym – kto bogatemu zabroni? Słyszał o trójkątnych grobowcach w Egipcie, które były podobno największymi budowlami na świecie. Do czasu, obiecał sobie. Brytom będzie potrzebne coś, na czym mogliby skupić wysiłki, symbol nowego porządku. Równie dobrze może to być pałac Maidun króla Ragnalla. – Królowa ma się dobrze, mój generale, gratuluje ci udanego dotarcia do Brytanii – odpowiedział. – Bardzo Cezarowi miło. A teraz posłuchaj mnie, Ragnallu: Cezar wie, iż młode byczki łakną przygód i rwą się do bitwy – Ragnall potwierdził skinieniem, w skrytości ducha wcale nie rwąc się do bitwy z zabijakami takimi jak Atlas czy Chamanca – lecz ty musisz pozostać w obozie na wybrzeżu i chronić królową, pilnować, by została wśród Rzymian. Nie pozwolisz jej wrócić do Brytów. Czy to jasne? – Tak. O Cezarze, waham się, czy kłopotać cię tak trywialną sprawą, lecz czuję się w obowiązku wspomnieć o pewnym problemie, który możemy niebawem napotkać. Królowa została zaatakowana... – Dobrze – rzekł Cezar, odprawiając go machnięciem generalskiej dłoni. Przestał słuchać po „tak”. – Gdzie jest Mumarra? – zapytał kogoś innego. – Tutaj! – Główny budowniczy, tykowaty koleżka o rekinim uśmiechu, postąpił krok naprzód. – Armia potrzebuje na jutro trzech identycznych taranów, każdy długi na trzydzieści metrów i o średnicy... Ragnall odszedł. Cezar będzie wydawał rozkazy do późna, a potem wróci do namiotu, gdzie natychmiast zaśnie. Nie miał czasu na rozmowy o problemach Ragnalla – czy też właściwie Wiosny. Kwintusa nie było na spotkaniu, co świadczyło o tym, że jeszcze nie doszedł do siebie, choć przecież nie musiał czekać do wyzdrowienia, by wydawać rozkazy swoim zausznikom... Ale przecież nie ośmieli się zaatakować Wiosny teraz, gdy została objęta protekcją samego Cezara, prawda? Choć czy można mieć pewność? Ludzie tacy jak Kwintus mieli dostateczne środki i wpływy, by uniknąć skazania za dowolne przestępstwo, a zemsta na dziewczynie, która go wykastrowała, z pewnością warta jest małego ryzyka.
– Bierz dupę w troki – powiedział jej Dug. – Korzystaj, póki nie jesteś skuta. Wiosna potrząsnęła głową. – Zostanę tu, dopóki nie będę miała czegoś, co przyda się Lowie. – Masz samą siebie. To jej wystarczy. Po prostu idź. – No tak, z pewnością będzie skakać z radości na mój widok. Dałam się złapać, dałam zabić psy... Nie. Muszę coś jej przynieść, muszę się dowiedzieć czegoś użytecznego. Albo zabić Cezara. – Ty i twój łuk bardzo by jej się teraz przydały. Mogłabyś przesądzić o losie bitwy, a nawet wojny. I, co ważniejsze, jak zostaniesz tu jeszcze trochę, w końcu dorwie cię Kwintus. – Już raz zadałam mu bobu. – Ano, ale tylko jemu. Następnym razem przyjdzie po ciebie z koleżkami. I jeszcze jedno: Lowa cię kocha, a że przechodzi teraz naprawdę gówniane chwile, to... – Lowa mnie kocha! No, tego jeszcze nie grali! – Pewnie, że kocha. Nie mogła się z tobą zobaczyć po mojej śmierci, bo rodziła dziecko, a potem musiała się przygotować na inwazję. Jesteś wspaniałą dziewczyną, Wiosno, najlepszą na świecie, ale musisz zacząć przynajmniej starać się patrzeć na świat oczami innych. – Kiedy patrzę! Cały czas! A w ogóle to nie mogę stąd odejść bez twojego młota. – A gdzie go posiałaś? – Nie wiem. Chyba wciąż ma go pretorianin, który go zabrał. – Jeśli uciekniesz stąd teraz, będziesz mogła poprosić Elann o tysiąc młotów. – Pewnie masz rację... – Mam, mam. – Dobra. Muszę tylko spakować mój...
– Znowu mówisz do siebie? – zagaił Ragnall, wsuwając się do namiotu. Za nim szli Ferrandus i Tercjusz z naręczem żelaznego łańcucha. – Muszę czasem pogadać z kimś inteligentnym. – A to dobre. Wybacz ten łańcuch, ale Cezar kazał cię skuć, żebyś czasem nie uciekła. – To tak się traktuje małżonkę? – Wydęła komicznie wargę. – Myślałam, że jesteś inny. – Raz jeszcze: wybacz. – Ale co jeśli przyjdzie tu Kwintus? Nie będę się mogła bronić. – Przykujemy cię tylko za kostkę. Wciąż będziesz mogła zrobić mu to, co zrobiłaś poprzednio. – Oj, wątpię. – Czemu? Wiosna zaprawiła swoje słowa uniesieniem brwi. Zrozumienie wypłynęło na przystojną twarz Ragnalla. Ciacho z niego i miał co nieco pod kopułą, ale był bystry jak woda w latrynie. – Zgoda, ale wiesz, o co mi chodzi. A poza tym zostawiam cię pod troskliwą opieką Ferrandusa i Tercjusza. – Tak, bardzo się przydali ostatnim razem. – Zmierzyła wzrokiem obu strażników. Po skonfundowanych minach odgadła, że zorientowali się, iż mówiła o nich. – Tym razem prędzej Kwintusa zabiją, niż pozwolą mu przejść. Nie zapominaj, że groził wcześniej rodzinie Tercjusza. Tylko dlatego go do ciebie dopuścili. – A tym razem będzie inaczej? – Powiedziałem im, że mają zabić Kwintusa, jeśli będzie ci się naprzykrzał, oraz że sam Cezar roztoczy opiekę nad ich rodzinami, gdy to zrobią. – A to prawda? – Być może. – Co byś nie mówił, ja tam wciąż uważam, że łańcuch to głupi pomysł. Przyrzekam, że nie będę próbować ucieczki. Niby po co? Ragnall zajrzał jej w oczy, ona zaś przybrała najniewinniejszą i najbardziej godną zaufania minę ze swojego arsenału min. – Przykro mi, ale nie – rzekł, kręcąc głową, a potem dodał po łacinie: – Ferrandusie, przykuj ją za kostkę do ramy łóżka. Upewnij się, że nie ma jak uciec. Ferrandus skinął głową i ruszył w jej stronę, dzwoniąc łańcuchem jak czarny duch.
7 ROZDZIAŁ
J
agganoch szedł główną aleją otoczonego murem miasteczka, robiąc możliwie najmniej hałasu i strzygąc uszami. Z boku drogi znajdowała się drewniana kładka dla pieszych, żeby nie blokowali ruchu pojazdów, lecz ludzie pokroju Jagganocha chadzali wyłącznie środkiem drogi, zawsze. Gdyby akurat jechały tędy jakieś wozy, musiałyby ustąpić mu miejsca. Miasto było opustoszałe, ale któż wie, co czai się na tej wysepce na krańcu świata? Któż może wiedzieć, jakie demony i diabły zamieszkujące te barbarzyńskie ziemie wychyną na niego za moment zza rogu, śliniąc się pożądliwie na widok jego wspaniałego afrykańskiego mięsa, z pewnością o wiele lepszego od każdego, jakiego dotąd próbowały? Ale miasteczko nie wyglądało mu na siedzibę demonów. Wyglądało raczej... zwyczajnie. Stojące w szeregu przy drodze chaty były przysadziste, duże i solidne. Budowniczowie najwyraźniej szczycili się swoją profesją i wykończyli domy jak należy, nie plamiąc niskich brył frywolnymi ornamentami i trywialnymi rzeźbami, takimi jak te, którymi te rzymskie cioty osrywały wszystkie budynki w swojej stolicy. Właściwie to prosperujące małe miasteczko nie różniło się zbytnio od tych w jego rodzinnych stronach, daleko za dwoma morzami i bezkresnym oceanem piasku. Te ziemie od razu przypadły mu do gustu bardziej niż cholerna Italia. Wiejska okolica naokoło posiadłości Pompejusza nieopodal Rzymu dzieliła się na dwa typy: pierwszy stanowiły olbrzymie kamienne gospodarstwa, które mieściły pojedyncze rodziny oraz robotników i niewolników, drugi – zapadnięte i cuchnące jak doły kloaczne nory italskiej biedoty, wypędzonej z ojcowizny przez bogate rody. Bieda obrażała Jagganocha. Ojciec powiedział mu kiedyś, że biedacy są bardziej produktywni, jeśli zapewnić im minimum godności. Zwykli ludzie niczym nie różnią się od zwierząt. Jeśli dbało się o zdrowie i wygodę chłopów oraz o to, by mieli co jeść, zachowywali się lepiej, pracowali ciężej i nie śmierdzieli gównem. Ale Rzymianie byli za wąscy w uszach, żeby to
pojąć. Zamiast przeznaczyć swoje bogactwa, by uczynić biednych bardziej produktywnymi, podwyższali tylko mury, żeby nie musieć patrzeć na ich umorusane twarze, i sadzili ogrody, by nie czuć ich fetoru. Podniósł wzrok. Wioska może i niczym się nie wyróżniała, ale tutaj, na skraju świata, niebo o wiele niżej zwieszało się nad ziemią. Bóg Sobek stworzył świat na odwrocie swojej wklęsłej, okrągłej tarczy, gdy odłożył ją po pokonaniu wszystkich innych bogów. A więc niebo wznosiło się najwyżej ponad Yonkarią, która znajdowała się w środku świata. W Italii znajdowało się nieco niżej, tutaj zaś, u samej krawędzi boskiej tarczy, człowieka dzieliło od nieba raptem kilkaset stóp. Jagganoch widywał niebo o tej barwie również w Afryce, ale nigdy z tak bliska. Pośledniejszy mąż strwożyłby się na tę myśl, ale nie on. Wygrażając niebiosom pięścią, postanowił podróżować dalej, póki nie dotrze do miejsca, gdzie niebo styka się z ziemią. Jeśli z wiszących nad nim chmur spoglądali na niego jacyś brytyjscy bogowie, Sobek pogromi ich raz jeszcze, tak jak zrobił to w przeszłości. Niech tylko spróbują mieszać szyki księciu Jagganochowi. Coś gruchnęło za jego plecami, ale się nie odwrócił. To słonie burzyły chaty, by mieć gdzie spać. Bestie będą jutro marudne. Zawsze tak było, gdy obcinał im racje żywnościowe. Cezar obiecał, że znajdą żywność w brytyjskich wioskach, ale tutejsze spichrze okazały się tak puste jak te chaty. Rozległo się trąbienie Bandondy, jakby na potwierdzenie jego myśli. Słoń jak głodny, to zły. Zabrali paszy tylko na dwa dni, lub cztery, jeśli wydzielać ją po pół porcji, jak robili to teraz. Cezar kazał mu się trzymać po południowej stronie głównego obozowiska, aż nie przywoła go przed swoje oblicze. Ale Jagganoch nie przyjmował rozkazów od nikogo, a już na pewno nie od człowieka, który waży się go „przywołać”! Jutro poprowadzi słonie na północ, odnajdzie Rzymian i zażąda zapasów. Jeśli odmówią, pokaże im, do czego jest zdolne stado rozzłoszczonych i wygłodniałych słoni, zwłaszcza takich, które yonkarscy treserzy od pokoleń uczą smaku ludzkiego mięsa. Ojciec kazał mu słuchać Pompejusza, a Pompejusz przekazał go pod władzę Cezara. Robił, co kazali mu robić Rzymianie, ale serce Jagganocha wiedziało, że słucha on jedynie swojego ojca. A jego ojciec był daleko, daleko stąd, za dwoma morzami i bezkresnym oceanem piasku. Nie było tu nikogo, komu byłby winny posłuszeństwo. Kolejny słoń zatrąbił, a dźwięk zbiegł się w czasie z innym odgłosem – odgłosem kroków. Jagganoch szedł dalej, nie odwracając się. Demony i diabły z pewnością nie były na tyle mądre, by podczas polowania korzystać z zasłony dźwięku. Nie, ten ktoś przed nim był człowiekiem. Samotnym, wywnioskował, i drobnym. Kobieta lub młodzieniec. Zdusił w palcach rękojeść swojej drewnianej maczugi. Broń wyrzezano z gałęzi najtwardszego drzewa, głownię wypolerowano na błysk, trzonek ociosano i wypalono, aż stał się twardszy od żelaza. Była więcej niż tylko bronią. W tej chwili stanowiła laskę i sondę, którą podpierał się, chodząc, oraz którą dotykał tego, czego nie chciał dotykać ręką – psiego gówna, dajmy na to, aby ocenić, od jak dawna miasteczko jest opustoszałe. Można nią również było rzucać na dalekie dystanse albo po prostu używać w charakterze broni ręcznej. Nikt nie mógł dorównać Jagganochowi w walce maczugą. Wielokrotnie mściwi Rzymianie, którym marzył się odwet za stratowanych ziomków, próbowali atakować go mieczami, spodziewając się łatwego zwycięstwa nad jednym mężczyzną z kijem. Zamiast odwetu znajdowali szybką śmierć. Postać była na tyle blisko, że słyszał już jej oddech. Kobieta, z pewnością kobieta. Nieważne. Kobiety zabijał z nie mniejszą przyjemnością. Minął zaułek, w którym, jak sądził, chowała się napastniczka, i usłyszał płytki rwany oddech. Znał ten dźwięk – tak oddychał każdy drapieżca. On, przed zabiciem ofiary, również. I lwy. Kobieta dopadnie go lada moment. Bardzo się zdziwi.
Chamanca zniknęła za chatą, gdy Afrykańczyk w brązowym hełmie przechodził obok niej. Nawet robił wrażenie. Był o wiele szczuplejszy od Atlasa, ale mimo przerzuconej przez ramię lwiej skóry dało się dostrzec jego klatkę piersiową i jedną rękę, widziała więc wyraźnie zarysowane, napierające na siebie węzły mięśni. Poza lwią skórą miał na sobie skórzaną spódniczkę legionisty i sandały, lecz zamiast miecza trzymał długą maczugę. Korzystał z niej jak z laski, ale po zarysowaniach i pęknięciach na głowni Iberyjka poznała, że służy też do walki. Nie przyszła tutaj, by walczyć. Dotąd nawet nie miała na to ochoty, ponieważ jej własny cep bojowy, miecz i zęby nie zdałyby się na wiele w starciu z gigantycznymi zwierzętami bojowymi. Widziała już słonie w Iberii – imponowały rozmiarami, ale dopiero te tutaj były naprawdę olbrzymie. Nie uporają się z nimi tak łatwo. Ale zabicie tego człowieka to mądre posunięcie, uznała – był w końcu dowódcą i sam pchał się między jej zęby, wypuszczając się samemu na patrol do obcego sioła. Wyglądał na takiego, w którego żyłach płynie całe mnóstwo smakowitej
krwi. To taki mały naddatek. Minął jej kryjówkę, a ona weszła mu na ogon, nie wydając najmniejszego dźwięku. Nie wyglądał jej na ułomka, był gibki i silny. Rozważała cios w kręgosłup, by go unieruchomić, nim przejdzie do rzeczy. Tyle że to byłoby nudne. Runęła na niego.
8 ROZDZIAŁ
F
elix przechadzał się między zmasakrowanymi Brytami. Oczy łzawiły mu od ostrej woni treści żołądkowej. Wiedział, że większość znajduje ten smród obrzydliwym, ale on wdychał go z przyjemnością i drżał z rozkoszy. Odnajdywał przyjemność w wielu zapachach, które brzydziły innych – gnijącego mięsa, brudnego ciała, stęchłego moczu – ale jego ulubionym był fetor wypatroszonych ludzi. Znalazł jeszcze cztery martwe Zające, co znaczyło, że zaraz po lądowaniu stracił osiem – prawie jedną czwartą oddziału. Był zaskoczony i wściekły, że tylu dało się zabić. A co bardziej zaskakujące, w starciu stracił życie jeszcze jeden Żółw. Jakiś maiduńczyk wraził miecz pomiędzy płyty pancerza i sięgnął serca. Nieźle, nieźle, pomyślał Felix. Żołnierz znalazł kolejny słaby punkt zbroi, który uwięziona Elann będzie musiała jakoś zasłonić. Podsumowując: zostało mu dwadzieścia siedem Zajęcy i osiemnaście Żółwi, a nie zapuścił się dalej niż pięćset kroków od brzegu. I były to szkody poczynione przez zaledwie ułamek brytyjskiej armii. Lecz z drugiej strony, pomyślał Felix, skoro ta hałastra zabiła dziesięciu jego legionistów, podczas gdy cała armia Usipetów i Tenkterów nie zabiła ani jednego... To musiała być elitarna jednostka Lowy, ekwiwalent Pięćdziesiątki Zadara! A jego legion właśnie ją unicestwił. Prawda, stracił w tej bitwie dziesięciu ludzi – zbyt wiele, jak by nie patrzeć – ale jest bardzo prawdopodobne, że nie natrafią już w Brytanii na tak dobrych żołnierzy. Następnym razem nie popełni błędu i rzuci na pierwszy ogień Żółwie, każąc im zasłonić szpary na oczy ręką, a Zające ruszą do ataku za nimi. Tak, dzięki tej taktyce nie powinien już stracić ani jednego żołnierza. Sporo go kosztowała ta lekcja. Kolejnym problemem do rozwiązania była kwestia paliwa – zużyli wszystkich więźniów i została tylko siedmioosobowa załoga okrętu. Nie był to koniec świata, musiał po prostu znaleźć jakąś wioskę w przeciągu godziny, zanim legioniści zużyją
siłę życiową swoich ofiar. Gdy się nad tym zastanawiał, podszedł do niego Bistan, torując sobie ścieżkę przez krwawe bagno. – Jeden uciekł! – oznajmił wesoło. – Kobieta na koniu. Jakaś inna kobieta spowolniła jednego z Zajęcy, żeby jej przyjaciółka zdołała uciec. – Na Marsa! – wściekł się Felix. Jak... Zresztą nieważne. To nawet lepiej, że ktoś ocalał, dzięki temu wieść o jego legionie rozejdzie się wśród Brytów. Może strach skłoni ich do kapitulacji. Poszukał wzrokiem żywego konia. Nie znalazł, więc wszedł Głupowi na barana i zostawiwszy na straży okrętu dwa Żółwie i dwa Zające oraz załogę, ruszył ze swoim legionem na zachód, trzymając się wybrzeża. Wiele w życiu podróżował i gdziekolwiek się znalazł, zawsze była jakaś przybrzeżna wioska do zrównania z ziemią. Jazda na grzbiecie Głupa poprawiła mu nastrój. Zupełnie jakby wyprawiał się na łowy z własną watahą. Słońce za ich plecami chyliło się ku zachodowi, cienie wyciągały się przed nimi, kreśląc na nieznanej ziemi ciemne smugi. Ponad falami, po prawej stronie, wieczorne promienie barwiły błękit nieba rdzawym odcieniem. Wkrótce wesołość ustąpiła miejsca obawie. Nie zobaczyli ani żywej duszy, ani jednej bijącej w niebo smugi dymu, która znaczyłaby położenie wioski. Pola były ogołocone ze zboża, drzewa pozbawione owoców. Kiedy już natknęli się na jakąś wioskę, okazała się opustoszała, spichrze opróżnione, chaty pootwierane na oścież i puste. Nie było nawet jednej kury drapiącej w ziemi. Potem znaleźli drugie sioło, wciśnięte w skalny jar nad samym morzem. Nim zeszli do niego stromą, lecz wybrukowaną porządnie ulicą, zapadł zmrok, oni zaś znaleźli się w odległości co najmniej dziesięciu mil od okrętu. Moc zaczerpnięta z maiduńczyków się wyczerpała i tylko Bistan zachował jej resztki. Felix zaczął Głupowi ciążyć, druid zlazł więc na ziemię i zaczął iść wraz ze wszystkimi. – Opadam z sił, szefie – zaraportował dowódca Zajęcy. – O, wyczerpały się w tym momencie. Co robimy? – Szukamy wioski! – odwrzasnął. Przecież muszą tu gdzieś być jacyś uparci starcy, którzy nie chcieli opuścić swych nor. – Nikogo tu nie ma, szefuniu. Szukaliśmy wszędzie. – Dobrze już, wydaj komendę na baczność. Wracamy na okręt. Ale nie ty. – A co ja mam zrobić? – Pójdziesz na południowy wschód. Jeśli nadarzy się okazja do zaczerpnięcia energii, skorzystasz z niej. Znajdziesz Cezara i powiesz mu, że potrzebni nam ludzie na paszę. – Jasne! Pobiegł we wskazanym kierunku.
9 ROZDZIAŁ
J
agganoch poczuł, jak ziemia poruszyła się pod ciężarem kobiety, a jej oddech zabrzmiał w jego uszach jak krzyk. Ona skoczyła, on przypadł do ziemi, złapał maczugę za trzonek i zawirował. Gdyby trafił ją w żebra, jak zamyślał, byłoby po walce, ale jakimś cudem wywinęła się spod obucha, wylądowała na ziemi i wtłoczyła mu w twarz drobną, lecz twardą piąstkę. Odleciał do tyłu, ale zdołał jeszcze maczugą wygarnąć spod niej nogi. Kobieta upadła na ręce i odbiła się sprężyście, wykonując salto w tył. Imponująca prędkość i gibkość, pomyślał. Skrzyżowała i rozkrzyżowała ramiona, a kiedy oba znieruchomiały po bokach, miała już w nich kiścień i miecz. Jej zęby spiłowane były w szpice. Była niska i ubrana jak służebna dziewka na orgii, ale biła od niej energia. Po raz pierwszy od szczenięcych lat Jagganoch cofnął się o krok przed przeciwnikiem. – Szybki jesteś – powiedziała. – Ty szybsza. – Tak. – Ale ja silniejszy. – Uśmiechnął się. – Wątpię. – Iberyjka, nie mylę się? – Nie mylisz. – I to piękna. – Co prawda, to prawda – zgodziła się. – Może zamiast walczyć, powinniśmy się kochać?
Rozszerzyła usta w uśmiechu i pokręciła głową. – Schlebiasz mi, ale podziękuję. Mam już jednego Afrykańczyka. Jesteś zbędny i zostaniesz wytrzebiony. Jagganoch szukał dogodnej chwili, gdy będzie zbyt rozkojarzona, by przypuścić atak, ale ta nie nastąpiła. Iberyjka zastygła w wytwornej pozie gotowej do ataku kobry. Książę odwzajemnił uśmiech. – Nie spodziewałem się znaleźć na tych ziemiach godnego przeciwnika. – Jest ich tu pełno. Tysiące. – A gdzież ich znajdę? I czemu pozwalają mi zdobyć to miasteczko bez walki? – Wabimy was tutaj, by was zabić. – To ja dzisiaj będę zabijał. Zrobił wymach maczugą. Chamanca uniosła miecz, by sparować uderzenie, ale okazało się silniejsze, niż przypuszczała. Miecz wyślizgnął jej się z palców i wirując, poszybował w powietrze. Zamachnęła się kiścieniem, chcąc zmusić napastnika, by się wycofał, i złapać swój miecz, gdy będzie spadał, ale raptem spostrzegła, że Afrykańczyk wyprowadził niespodziewany i potwornie szybki cios uchwytem maczugi, sama musiała więc odskoczyć do tyłu, by się na nią nie nadziać. On również odskoczył, miecz wylądował na ziemi. Świetnie walczył. Nie tak dobrze jak ona, ale teraz pojmowała, że nie przechwalał się, mówiąc, że jest silniejszy. Nie można było wykluczyć, że ją pokona. Niesamowite, ale raptem nabrała ochoty, by skorzystać z jego wcześniejszej propozycji. – Dlaczego walczysz pod rzymskimi rozkazami? – zapytała. – Rzymianie to bestie. – Tak jak i ja. Wystrzelił z miejsca i pomknął w jej stronę, potem odskoczył do tyłu i zadał dwa błyskawiczne ciosy maczugą, jeden z lewej, drugi z prawej. Chamanca uniknęła jednego i sparowała drugi, ale poczuła, że się męczy. Nie dostrzegła w jego gardzie ani jednej luki, którą mogłaby wysondować kulą kiścienia. Zanadto przyzwyczaiła się do walki dwoma sztukami broni. Rozważyła szybki cios w kolana lub krocze, ale jeśli powinęłaby jej się noga, byłaby na jego łasce. Nie pamiętała, by musiała kiedykolwiek tyle myśleć w czasie walki. Zaprzestał natarcia i wyprostował się. – Wydajesz się zmartwiona – wyrzekł. – Nie chciałabyś przystać do mnie? Mogłabyś ruszyć do walki wraz ze mną na grzbiecie mojego słonia Bandondy. Nie ma na świecie nic lepszego. – Zrobię to tylko wtedy, jeśli walczyć będziemy przeciwko Rzymianom. Zaprzeczył ruchem głowy i uśmiechnął się. Teraz, pomyślała i natarła z całą mocą. Gdy spostrzegł, że dał się wykiwać, było już za późno. Wbiła mu pięść w brzuch i strzaskała mu skroń cepem. Upadł nieprzytomny. Dopadła go i wgryzła mu się w szyję. Och, pyszna, przepyszna! Bardziej słona i gorętsza niż rzymska. Rozsmakowana, niemal zbyt późno usłyszała za sobą kroki. Tuzin chłopa, może więcej, i wszyscy szli prosto na nią. Oderwała się od Jagganocha, porwała miecz i puściła się biegiem. Czuła chybiające ją pociski. Dwie maczugi przeleciały ze świstem obok niej. Biegła dalej, wskoczyła na chatę i odbiła się od dachu, a następnie przeskoczyła mur miasta. Z chęcią by została i miło spędziła czas, masakrując napastników, ale najpierw obowiązek, potem przyjemność.
Po kilku godzinach, gdy Felix i jego legioniści dotarli na miejsce, zastali tylko dwa Żółwie i dwa Zające – ani okrętu, ani załogi nie było. – Gdzie jest okręt? – domagał się wyjaśnień Felix. – Był, ni ma – wyjaśnił Żółw. – Że co? – On próbuje powiedzieć – włączył się jeden z Zajęcy – że okręt odpłynął. – Tyle sam widzę. Ale dlaczego? – Obawiam się, że nas oszukano – podjął Zając. – Gdy tylko poszliście, nadszedł przypływ. Ale jaki, na Jowisza! Nigdy takiego nie widziałem. Myślałem, że to jakaś powódź albo kolejna wielka fala, ale żeglarze powiedzieli nam, że to normalka. – Tak. Tu są duże przypływy. No i? – I powiedzieli, że muszą zrzucić kotwicę, bo inaczej morze zabierze okręt. Powiedzieli też, że jak ktoś nie zna morza, to lepiej, żeby nie pałętał się pod nogami, i kazali czekać za tą linią wodorostów. – Wskazał na ciemnozieloną kreskę na jasnym
piasku. – Tak też zrobiliśmy. Załoga weszła na pokład. Poziom wody stale się podnosił, aż w końcu okręt zaczął dryfować. Wtedy rozwinęli to skórzane coś... – Żagiel. – Właśnie. Wciągnęli to na maszt i odpłynęli. W tamtą stronę. – Pokazał puste, opromienione bladą poświatą księżyca morze. – Oszuści. – Legionista w skórzni wzruszył ramionami. – Ale z drugiej strony nie kłamali, jeśli idzie o wodorosty. Staliśmy za linią i woda podeszła do wodorostów, ale nie dalej. Znaleźliście jakichś ludzi albo coś do żarcia? Coś byśmy przetrącili.
10 ROZDZIAŁ
L
owa stała samotnie na swojej wieży, górującej ponad palisadą Wielkiego Pierdolca. Całą rozciągającą się na północ przepastną równinę, opromienioną wcale urokliwie promieniami budzącego się słońca, zajmowała rzymska armia. Nie sposób było nazwać tego atakiem z zaskoczenia. Maszerowały na nich tysiące ludzi formujących równiutkie, nudne kwadraty. Po wschodniej stronie widziała kawalerzystów, na zachodzie dostrzegła ciągnięty przez woły ogromny taran. Wyglądał tak, jakby idealnie pasował do ich nowej bramy. Naliczyła pięć legionów, co oznaczało, że jeden pięciotysięczny oddział pilnuje okrętów. Potoczyła wzrokiem wzdłuż linii palisady, na której stały setki łuczników i tuzin skorpionów. Jeszcze wczoraj sprawiała wrażenie groźnej, ale dzisiaj, z dwudziestoma tysiącami ludzi po drugiej stronie, wyglądała dokładnie na to, czym była – drewnianą ścianą, którą można rozwalić. Pierwsze szeregi Rzymian jeszcze przez jakiś czas nie wejdą w pole rażenia jej łuku. Wyciągnęła ramiona wysoko nad głowę, splotła palce i przechyliła się na prawo, a potem na lewo. – Na wór borsuczych spuchotrąbek, ależ widok! – powiedział głos, którego kiedyś bardzo lubiła słuchać. Obróciła się powoli. – Dug – wyrzekła, łapiąc się pala, żeby nie zemdleć. Za mocno oberwała po głowie, pomyślała. Opierał się o palisadę po drugiej stronie wieży. – Jesteś duchem? Chciała pobiec do niego, ale coś ją powstrzymało. – Nie, nie duchem, jestem wytworem twojej wyobraźni, który z tobą rozmawia. Chyba wyczarowałaś mnie, żeby się podnieść na duchu.
– Nie, nie możesz być wytworem mojej wyobraźni. Mam plany, nie potrzebuję pokrzepienia. I nie miewam halucynacji. Jesteś, cholera, duchem... – Nie jestem. – Kłamiesz, ukochany. – Zawsze umiała go rozszyfrować. – Pogrzeb mi w głowie, a może gdzieś tam głęboko znajdziesz miejsce odpowiedzialne za wizję ukochanego mężczyzny. Jednakże nigdzie, nigdzie nie znajdziesz miejsca, w którym mógłby się narodzić „wór borsuczych spuchotrąbek”. – A... – zmieszał się. – Ale i tak mnie kochasz? Lowa się uśmiechnęła. – Nie odwracaj borsuka ogonem. Czym ty jesteś? Nie zrozum mnie źle, cieszę się, że cię widzę, choć to może nie najlepsza chwila na odwiedziny. – Wskazała wzrokiem gromadzących się Rzymian. Wciąż jeszcze nie weszli w zasięg łuku. – Wiem, że sobie ciebie nie wymyśliłam. Więc czym jesteś? – Na Wiosnę podziałało. – Co podziałało? – Uwierzyła, że jestem w jej głowie. – Na pewno nie. Po prostu bardziej ci pobłaża. Słuchaj, nie mamy wiele czasu. Tęsknię za tobą, marzę o tym, by cię objąć, i strasznie się cieszę, że cię widzę, bo to oznacza, że może pewnego dnia znów się spotkamy, ale wpadłeś w wyjątkowo złym momencie. Rzymianie nas atakują. – Obejrzała się przez ramię. Kilku legionistów mogłaby już dosięgnąć strzałą. – Powiedz mi prędko, czemu przyszedłeś? – Naszemu synowi zagraża jeden z tamtych demonów. – Jest tutaj, w forcie. Chcesz powiedzieć, że nam wszystkim zagrażają demony? – Miałem wizję. Wokoło byli ludzie, ale ja widziałem tylko jego, a później rozległ się krzyk: „Demony atakują od północnego zachodu”. Wkrótce potem... Mały Dug zginął z ręki demona. – O cholera. – Przed oczami miała obraz swojej otoczonej armii i siebie samej, czołgającej się z połamanymi nogami, gdy nagle ktoś krzyczy o nacierających z północnego zachodu demonach. – Czemu mi to powiedziałeś? – Żebyś mogła uratować naszego syna. Westchnęła. – Zrobię, co tylko będę mogła, by ocalić wszystkich, jego w szczególności. Wzywa mnie bitwa. Kocham cię, Dug. Proszę, przyjdź do mnie, kiedy już będzie po wszystkim. O ile ja nie przyjdę do ciebie. Czekaj, możesz mi się na coś przydać? Może postraszysz Cezara? – Ja też cię kocham – odpowiedział i zniknął. Obróciła się twarzą do Rzymian. Byli w zasięgu jej łuku. Nałożyła strzałę i naciągnęła cięciwę. Dwa uderzenia serca później jeden z dwóch wołów zaprzężonych do tarana zwalił się z nóg. Łucznicy i załogi skorpionów na palisadzie Wielkiego Pierdolca zanieśli się triumfalnym krzykiem. Kilka kolejnych uderzeń serca później Lowa wypuściła drugą strzałę i trafiła drugiego wołu, a on zatoczył się ospale i padł na ziemię z bolesnym jękiem, który wkrótce utonął we wrzawie wznieconej przez szeregi Brytów. Rzymscy legioniści stanęli jak na komendę, a ci formujący kwadraty najbliżej wzgórza unieśli tarcze, zamykając się w nieprzeniknionych pudłach pawęży. Czekali, a Brytowie patrzyli, gdy raptem na sam przód wytoczyło się coś, co przypominało długi dom na kołach – pewnie była to tarcza, którą zakryto taran – a z tylnych szeregów Rzymianie przyprowadzili jeszcze kilka wołów. Lowa rozglądała się za Dugiem, ale nigdzie go nie znalazła. Jego widok napełnił ją szczęściem, którego nie czuła od dawna, a zarazem potężnie wkurwił. Czemu pokazał się dopiero teraz? I nie miał w zanadrzu bardziej zagadkowego ostrzeżenia? Zrobiłaby wszystko, żeby chronić Małego Duga, i na pewno usłyszałaby krzyk o atakujących demonach, ale nie mogła teraz myśleć o synu, nie dzisiaj, gdy dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy nacierało na jej drewniany fort i piętnastotysięczną armię. Ciekawe, przypomniała sobie, jak sobie radzi Chamanca z wykonaniem drugiej fazy planu, która uwzględniała rydwanników. I gdzie, na Belenosa, podziewa się Atlas z turami w zbrojach? Nawet nie wysłał krzyku, odkąd wyruszył do Branwen. Gdzie on jest?
Chamanca lubiła jazdę rydwanem, szczególnie tym lżejszym i szybszym, a już zwłaszcza wtedy, gdy jechała na czele swojego liczącego osiemset pojazdów oddziału, który nacierał na rzymski obóz o wschodzie słońca. Niektórzy rzymscy zbieracze wcześnie wypuścili się tego dnia do lasu. Zauważyli rydwany i z miejsca rzucili się do ucieczki, ale obóz był troszeczkę zbyt daleko. – Zastrzelić ich! – rozkazała Iberyjka, nie zwalniając ani nie odwracając się. Usłyszała za plecami dźwięk spuszczanych cięciw i zanurzających się w ciele grotów. – Dorwałaś jednego? – zawołała do woźnicy, młodej kobiety imieniem Yanina. Yanina prowadziła jej rydwan w bitwie na równinie Sarum, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Już wtedy dobrze powoziła, a teraz także doskonale walczyła. – Nawet dwóch. – Znakomicie. Chamanca wybrała rydwan dziewczyny po pierwsze dlatego, że świetnie sobie poradziła w bitwie na równinie Sarum, prawdopodobnie ratując Iberyjce życie, gdy zręcznie wymanewrowała pojazd z tłumu upierdliwych Dumnończyków, a po drugie, ponieważ była prześliczna. Jeśli kobieta tak piękna jak Chamanca musiała wziąć kogoś do rydwanu – a Lowa nalegała, by wzięła – to niech będzie to ktoś, kto dopełni jej urodę. Yanina początkowo była przerażona perspektywą jeżdżenia razem z Iberyjką – pamiętała, że ostatnim razem Chamanca nie była dla niej zbyt miła. Ale teraz, po morderczym treningu, gdy stała się zdolną wojowniczką, Iberyjka nie musiała już musztrować Yaniny. Potrafiła nawet zdobyć się na to, by traktować ją niemal na równi z sobą, a sądząc po chwackim kroku, jakim przechadzała się po grodzie, Yanina czuła dumę, że tworzy zespół z najsilniejszą Wojowniczką w armii królowej Lowy. Ściana obozu wyłoniła się już z morskiej mgły, a spokój poranka zakłócił ryk rzymskich trąb. Wielkie wrota w południowej części palisady zatrzasnęły się. Ustniki rzymskich trąb były pozbawione grzechotek; wszystkie miały ten sam rozmiar i dobywał się z nich jednolity, czysty ton. Muzyka brytyjskich trąb z grzechotkami w ustnikach brzmiała na wiele różnorakich tonów w zależności od tego, na jaki rozmiar trąby zdecydował się tego dnia kowal, i sposobu, w jaki dmuchał w nią trębacz. Narastające bzyczenie i klekotanie tworzyły kakofonię podobną do odgłosu, jaki mógłby wydawać rój gigantycznych insektów. Rzymskie trąby brzmiały jak harmonijne kwękanie upartych gęsi. Uchu Chamanki milsze były te brytyjskie. Gdy znaleźli się sto kroków od palisady, wydała rozkaz do skoku i gdy tylko Yanina zeskoczyła na ziemię, od razu poczuła, że rydwan robi się lżejszy. Szarpnęła za lewą wodzę i obróciła pojazd prostopadle do wybrzeża. – Powodzenia! – krzyknęła za nią dziewczyna. Chamanca łypnęła na nią groźnie, odpowiedział jej wyszczerz Yaniny. Była dla tej młodej zbyt pobłażliwa. Po bitwie będzie musiała jej przypomnieć, co to jest dyscyplina. Z murów poleciało w ich stronę kilka kamieni z proc, nie wyrządziły im jednak żadnej krzywdy i zniknęły w chmurze brytyjskich strzał, które wzleciały z rydwanów w stronę obozu. Spojrzała na bramę. Wciąż zamknięta, no i świetnie. Nie wiedziała, ilu legionistów ich zaatakuje, i wcale nie zależało jej, by się dowiedzieć. Połowa rydwanów – cztery setki – podążyła z nią na wybrzeże, a druga połowa została przy żołnierzach, którzy zeskoczyli z pojazdów w pobliżu obozu i dorzucili swoje trzy strzały do chmary pocisków zalewającej rzymski obóz. Wkrótce do zwykłych dołączą te ogniste. Chamanca ucieszyła się, widząc, że dwadzieścia osiem rzymskich okrętów wciąż utrzymuje pozycje przy plaży, pilnując budowy obozu. Dobra nasza. Setki transportowców unosiły się na wodzie za nimi, jakby trzymała je na powierzchni poranna mgła.
Ragnall obudził się na dźwięk trąb. – Coest? – wymamrotał. – To sygnał, żebyś mnie puścił. – Wiosna siedziała wyprostowana na swoim łóżku, ubrana, jakby w ogóle nie spała. – Lowa atakuje, chce zająć obóz. Jeśli mnie puścisz, szepnę jej dobre słówko na twój temat. Dzięki temu może zabije cię szybko. Ragnall włożył togę przez głowę, przeczesał włosy dłonią i zawiązał sandały. – Nie ruszaj się stąd. I już go nie było. Legioniści biegli w kierunku wschodnim, dopinając pancerze i potykając się o niezawiązane caligae.
– Co się dzieje? – pytanie skierowane było do Ferrandusa, który siedział na płóciennym stołku przed namiotem, próbując wydobyć brud spod paznokci końcówką gladiusa. – Brytowie atakują. – A coś więcej? – Nieee... Idź sam zobaczyć, jeśliś ciekaw. Kurde, ktokolwiek wykuł ten miecz, w ogóle nie pomyślał o ludziach, którzy muszą czasem zadbać o paznokcie. A może powinienem go naostrzyć... – Ferrandus sprawdził szpic miecza dłonią. – Nie martwisz się? – E tam. – Ale powiedziałeś... – Że Brytowie atakują? Tak, a ja mam rozkaz, żeby pilnować królowej Wiosny. Jeśli Brytowie przedrą się przez mur, wtedy mam ją przenieść w bezpieczne miejsce. Dopóki to nie nastąpi, mógłbym chyba tylko – nie wiem – biegać w kółko, machać rękami i drzeć się: „Co się dzieje? Co się dzieje?” jak jakiś debil. Albo mogę siedzieć tutaj i robić coś pożytecznego. Wrócił do swoich paznokci. Ragnall pobiegł w tym samym kierunku co wszyscy, a potem stanął jak wryty, gdy strzała wbiła się w ziemię pod jego stopami. Biegnący legioniści unieśli tarcze, strzały załomotały o nie jak grad. Młodzieniec schował się za jednym z żołnierzy i próbował za nim nadążyć, gdy ten gnał do miejsca, gdzie zbierały się tysiące innych, gotowych zapewne ruszyć na wroga za bramę. – Panie? – zwrócił się do niego legionista z tarczą, zerkając przez ramię. – Tak? – To jest tarcza jednoosobowa. Spierdalaj pan. Ragnall spełnił prośbę żołnierza i popędził z powrotem, aż znalazł się poza zasięgiem strzał. Złapał wzrokiem jakiś rozbłysk w powietrzu, potem kolejny i jeszcze jeden. Płonące strzały. Nie zagrażały mu co prawda, ale na wszelki wypadek odbiegł jeszcze kawałek, a potem stanął, by podziwiać ognisty deszcz. Spadające strzały wbijały się w ziemię i namioty z małym rozpryskiem płomienia. Były bardzo efektywne – płótno szybko zajmowało się ogniem. Ragnall nie widział już gotujących się do boju legionistów, ale słyszał okropne wrzaski. Wyglądało na to, że małe eksplodujące pociski podpalały również ludzi.
Wiosna znalazła najmocniejsze i najsłabsze ogniwo łańcucha, a potem zaczęła z furią pocierać jednym o drugie. Wydawało jej się, że robi postępy, choć właściwie nie dałaby sobie głowy uciąć. Włożyła najsłabsze ogniwo pod nogę łóżka i usiadła z impetem. Nic z tego, tylko wgniotło się w ziemię. Owinęła łańcuch wokół nogi łóżka, a potem wokół nadgarstków, oparła stopy o wezgłowie i pchnęła. Ku jej zdziwieniu pękł z metalicznym jękiem, a ona opadła ciężko na posłanie. Zebrała z ziemi łańcuch wciąż przymocowany do jej nogi, ale już nie do łóżka i odkryła, że pękło inne ogniwo, nie to, nad którym pracowała. To pewnie jakaś ważna życiowa lekcja, pomyślała. Przeskoczyła na drugą stronę namiotu i poszukała noża w plecaku Ragnalla. Jeśli ucieka się z niewoli, lepiej mieć przy sobie nóż.
Chamanca szarpnęła lejcami w lewo. Koń zrobił wślizg i skręcił na północ, a potem poszedł w galop. Gnał teraz pasem plaży pomiędzy przestworem skłębionych fal a strzelistą drewnianą ścianą rzymskiej fortecy. Chamanca smagała konia lejcami, by nie zapomniał, że nie mają czasu do stracenia. Teraz najtrudniejsza część planu. Teoretycznie od strony morza nie powinna napotkać strażników, ponieważ w założeniu fortecy broniły okręty. I faktycznie, na palisadzie nie dostrzegła nikogo. Na razie idzie jak po maśle. Widziała uwijających się na pokładach okrętów marynarzy, ale nie poleciał w jej stronę ani jeden gigantyczny bełt. Tak jak przewidziała Lowa i jak żywiła nadzieję Chamanca, gdy wielkie balisty znajdowały się w stanie spoczynku, cięciwa była spuszczona, by nadmierny nacisk nie rozciągnął jej zanadto i nie odebrał sprężystości, a to oznaczało, że oddział rydwanników ma zaledwie jakiś tuzin uderzeń serca, nim załoganci napną je i wypuszczą w ich stronę salwę śmiertelnych pocisków.
Chamanca weszła w pole rażenia okrętu wysuniętego najdalej na północ, wryła konia, złapała za łuk i kołczan z nowymi strzałami Elann i zeskoczyła na ziemię. Dwa tuziny rydwanników poszły w jej ślady. Pięćdziesiąt kroków za nimi zrobiły to samo dalsze dwa tuziny, jeszcze dalej kolejne dwa i dwa ostatnie. Na pięciu rydwanach w każdym pododdziale znajdowały się zaplombowane wiadra ze smołą. Żołnierze porwali je z pojazdów, osadzili na piachu, oderwali wieka i wrzucili do środka po garści suchej trawy zmieszanej z łatwopalnym grzybem, który zwali „psim nosem”, a następnie skrzesali do środka iskrę. Iberyjka zanurzyła strzałę w płonącej smole i wypuściła ją z łuku, celując w okręt wysunięty najdalej na północ. Ognisty pocisk wzniósł się ospale w niebo. Wyglądało na to, że nie doleci do celu, ale doleciał, tak jak obiecała Elann. Zamiast normalnego grotu strzały zaopatrzone były w sakiewkowaty strąk o cienkiej, drewnianej łupinie. Znajdowała się w nim wełna nasączona wielorybim tłuszczem, owinięta kolejną warstwą wełny i pokryta klejem z sadła wieloryba. Całość moczyło się w wiadrze, a potem wystrzeliwało. Grot wybuchał przy lądowaniu, obryzgując okolicę niewielkim, lecz dziko płonącym ładunkiem. Chamanca wystrzeliła w okręt dziesięć strzał, a potem wytężyła wzrok, by ocenić zniszczenia. Jednostkę pstrzyło kilka małych, ale łakomych pożarów. Marynarze próbowali zdusić je wodą z wiader, ale kilku nie zauważyli, a nawet jeśli zauważą, nie dostaną się do nich, zwłaszcza do tych trzech na maszcie, które Chamanca, rzecz jasna, przypisała sobie. Okręt był zgubiony. – Następny! – wrzasnęła, a jej oddział skierował strzały na kolejną jednostkę. Każdy z pododdziałów miał wziąć na cel dwa okręty i którykolwiek z transportowców, a następnie wykonać odwrót. Wystrzeliła trzy strzały i przyjrzała się kwinkweremom. Kilka okrętów już okryły rozszalałe płomienie, a resztę zajmą wkrótce. Wystrzeliła cztery kolejne strzały i odetchnęła z satysfakcją. Wszystkie okręty wojenne trzaskały jak drewno w palenisku w mroźny zimowy dzień, ogień trawił też kilkadziesiąt desantowców. – Rzucić wiadra i na południe! – rozkazała, wchodząc do rydwanu i strzepując cuglami. Rydwannicy cisnęli płonące wiadra na palisadę, plamiąc ją czarnymi, ognistymi kleksami. Chamanca wycisnęła z konia siódme poty. Rzuciła okiem na języki płomieni sunące po południowej palisadzie, niewidocznej od strony plaży. Obróciła głowę – okręty płonęły jak pogrzebowe stosy. Koła jej powozu mknęły po ubitym, mokrym piachu, stale nabierając prędkości. Raz po raz szarpała za wodze. Ekscytacja i pęd upajały nie gorzej od rzymskiej krwi. Celem misji było zmniejszenie obronności fortu i przerwanie linii zaopatrzenia z Galii oraz pozostawienie Rzymianom tylko tylu transportowców, by mieli czym uciekać. Zadanie zostało wykonane. Z początku Chamanca kręciła nosem na plan Lowy, ponieważ wiedziała, że w trakcie realizacji nie nadarzy się zbyt wiele okazji do napicia się krwi, ale teraz, gdy misja została ukończona, Iberyjka odczuła zupełnie nowy rodzaj euforii. Stanowiła tryb w precyzyjnie działającej niszczycielskiej machinie i choć wolała działać w pojedynkę, musiała przyznać, że sprawne wykonanie drobiazgowo obmyślonego planu jest nie mniej emocjonujące. Po raz pierwszy w jakimś stopniu doceniła stadną mentalność Rzymian. Oczywiście w jej własnym stadzie to ona była samicą alfa – nie mogło być inaczej. Gdy minęła strażnicę w rogu palisady, natychmiast wyparował z niej triumfalny rausz. – O moja Fennel – syknęła, spostrzegłszy lejącą się spomiędzy rozwartych zachodnich wrót masę legionistów, formujących te ich potwornie nudne i frustrująco odporne na ataki żółwie formacje. Rzymianie maszerowali w nużącym porządku ku czterystu lekkim rydwanom i dwunastu setkom rydwanników, którzy wciąż byli po tej stronie rzymskiej bazy. Z płonącego obozu biły w niebo słupy dymu, ale była to marna pociecha dla złapanych w kleszcze maiduńczyków. A to dlatego, że sunący ku nim legioniści stanowili najmniejszy z ich problemów. Wiedzieli, że żołnierze prędzej czy później wylezą z obozu, plan zakładał więc błyskawiczną ucieczkę w kierunku zachodnim, gdzie osłaniali ich łucznicy. Moczary uniemożliwiały odwrót w kierunku południowym wzdłuż linii wybrzeża. Dotarli do umówionego punktu, ale plan ucieczki spełzł na niczym, spalił na panewce i został wyruchany w dupę przez czterdzieści nadciągających właśnie od strony obozu słoni. Zwierzęta pędziły w równym szyku, zakute w żelazne hełmy i buty. Łyskały w słońcu metalowymi szpicami, wydłużającymi jeszcze ich imponujące kły. Na ich grzbietach umocowano niewielkie drewniane baszty mieszczące woźnicę i czterech ciemnoskórych łuczników. Ci ostatni słali strzałę za strzałą w dzielnych brytyjskich rydwanników, którzy nie ustawali w natarciu. Był to piękny manewr – rydwany zakręciły przed słoniowym szykiem, a łucznicy posłali w jego stronę rój strzał. Ale choć piękny, nie przyniósł efektu. Strzały, które odnalazły nieokryte blachą ciało, nie wyrządziły krzywdy gruboskórnym bestiom. Kilku łuczników na wieżach oberwało, ale byli w lepszej pozycji strzeleckiej, wywarli więc krwawą pomstę za każdego trafionego Afrykańczyka. Szpikowali strzałami zarówno woźniców, jak i konie, rydwany zaczęły więc wytracać szybkość,
a szyk się sypać. Słonie przeorały pędzącą gromadę; bestie pochyliły głowy i szarpnęły okutymi kłami, roztrzaskując powozy w drzazgi oraz masakrując ludzi i konie. Z oddziału kilkuset rydwanów, które przypuściły atak na regiment słoni, ostało się, umknęło i dołączyło do trzonu maiduńskiej formacji rydwanniczej może dziesięć. A za nimi gnały skrwawione i trąbiące potwory. Wyglądały jak flota trier pod pełnymi żaglami, goniąca za garstką rybackich łódek. Jeden słoń biegł z koniem nabitym na kieł. Rumak wierzgał i kopał, a słoń nie zwalniał tempa. Inni rydwannicy, którzy zostali z tyłu, by ostrzelać bazę, znaleźli się między młotem a kowadłem – z jednej strony słonie, z drugiej legioniści. Wypuszczali strzałę za strzałą w jednych i w drugich, ale te wbijały się w rzymskie tarcze i nie mogły przebić słoniowej skóry, a Afrykańczycy chowali się przed nimi za swoimi wieżyczkami. Chamanca wściekła się, gdy pojęła, że ma tylko jedno wyjście. („Więc mam tylko jedną możliwość. Czy może nie mam nawet tej jednej?” – rozległ się w jej głowie głos Cardena, te same słowa, co wtedy, gdy zginął). Wydobyła ze swojego gwizdka trzy wysokie tony – znak do odwrotu, a potem dwa długie – na wschód. Mogli uciekać tylko na północ, pasem plaży za wschodnią ścianą płonącego fortu. Rydwanom może się uda. Pozostali byli już martwi. Ale Iberyjka nie miała zamiaru uciekać. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Gdy przystępowała do bitwy, w jej rydwanie było dwoje ludzi. I dwoje stąd wyjedzie. Strzepnęła lejcami i wyjechała naprzeciw maiduńskim rydwanom, które gnały w jej stronę wśród grzmotu rozpędzonych kół, uciekając z zacieśniających się szeregów legionistów i słoni.
Przestrzeń pomiędzy Wielkim Pierdolcem a wrogiem ciasno wypełniały strzały, które wyroiły się z łuków pięciu tysięcy maiduńczyków, wzleciały, zwolniły, a potem zapikowały prosto w rzymską masę. Nie zdołały zanadto uszczuplić sunących zwartą ławą żółwi, chyba tylko zmienić je w jeżozwierze. Rzymianie nie przywlekli ze sobą katapult, skorpionów ani wież oblężniczych, tylko taran. Lowa potoczyła wzrokiem wokoło. Nie widziała, by silili się na jakieś cwane zagrywki, z obydwu flanek szły na nią miarowym krokiem regularne wojska, żadnej zawracającej na tyłach kawalerii. Była całkiem pewna, że nic jej nie umyka. Powiadomiłby ją jeden z krzykaczy, których porozstawiała przemyślnie po całej okolicy. Obrana przez Rzymian taktyka wydawała się prosta – wyłamać bramę, wparować do środka, wybić Brytów. Czy to jest ten strategiczny geniusz, który rzucił Galię na kolana? Może sukces najeźdźców wynikał z lepszego sprzętu, wyszkolenia i uporu, pomyślała, bo powódź legionistów wydawała się nie mieć końca. Taran dzieliło od bramy raptem dziesięć kroków, pięć... – OGNIA! – zakomenderowała.
W końcu znalazła nóż. Gad jeden, schował go pod kocem. Porwała kołczan ze skóry paskowanego konia, który ofiarował jej Cezar, a potem prześlizgnęła się pod tylną płachtą namiotu, gdy nagle ktoś szarpnął za resztkę łańcucha u jej kostki. – Gdyby ktoś mnie zapytał – powiedział Ragnall, wciągając ją z powrotem – czemu nie zabezpieczyłem namiotu, po tym jak ostatnim razem wyczołgałaś się z niego w ten sam sposób, nie wiedziałbym, co odpowiedzieć. – Nie bądź dla siebie taki surowy – odparła Wiosna, wjeżdżając na brzuchu do środka. – Tym razem było o wiele trudniej się wyślizgnąć. Ferrandus i Tercjusz wbili śledzie prawie do samej ziemi. Nie wiń ich. – Ależ była na siebie zła. Gdyby nie zmarnowała tyle czasu, szukając jego głupiego noża, byłaby już daleko. Gdy znalazła się z powrotem w środku, wstała, próbując zachować resztki godności. Ragnall nie puszczał łańcucha. Kręcił głową z dezaprobatą. – Dokąd ty się wybierałaś, na Jowisza? – Do domu. Miałam już dość i chciałam odejść. Moje miejsce jest wśród Brytów. I twoje też. No weź, przestań się zgrywać i wynośmy się stąd. Na zewnątrz jest straszny zgiełk, nikt się nie zorientuje. – Moje miejsce na pewno nie jest wśród Brytów. Brytowie zabili moją matkę, ojca i braci. Kiedy Rzymianie zawładną Brytanią, nikt nie będzie już musiał przeżywać tego co ja. Rzymianie zaprowadzą tu porządek, będą egzekwować prawo. – Każdy cierpi. Masz Rzymian za dobrych i życzliwych? – Mam ich za sprawiedliwych. Pod panowaniem Rzymu dobry człowiek może wieść dobre życie. W Brytanii, którą
pamiętam, dobrzy byli torturowani, niewoleni i zabijani – przez twojego ojca. – Ale teraz nie rządzi mój ojciec, tylko Lowa. Dobrym ludziom dobrze się żyje, na wyspie panuje pokój, a przynajmniej panował, zanim ty i twoi popierdoleni koledzy nie przepłynęliście Kanału. – Wiosno, wiem, że jesteś młoda, ale postaraj się zrozumieć. Niech ci będzie, że Lowa jest dobrą królową. Tak się składa, że mam inne zdanie na ten temat, ale załóżmy na potrzeby dyskusji, że rządzi tak sprawiedliwie, jak tylko rządziliby Rzymianie. – Jest o niebo lepsza od Rzymian. – Dobrze, nieistotne. Fakt pozostaje faktem: jeśli wszystko zostanie, jak było, jeśli Rzymianie nie zdobędą Brytanii, Lowa pozostanie królową tylko do chwili, aż nie pojawi się jakiś kolejny Zadar, który obali ją i zajmie jej miejsce. – Nie ma mowy. Nikt nie zdoła zabić Lowy. – A więc zestarzeje się i umrze. To są oczywistości, Wiosno. Dopóki Brytania będzie zarządzana w ten sposób, dopóty będą przychodzić źli królowie i złe królowe. To nieuniknione, tak się dzieje zawsze, gdy po władzę może sięgnąć pierwszy lepszy obywatel. Zawsze wygrywają okrutnicy i brutale, zawsze górą są ci samolubni i zachłanni. – A czasem ci dobrzy, tacy jak Lowa. – Prawda, czasem tak bywa. Ale po co się zdawać na „czasem”, skoro można postawić na „zawsze”? W Rzymie to lud wybiera władców. Rzym nie jest idealny i boryka się z własnymi problemami, ale jest po tysiąckroć lepszy od wariantu brytyjskiego, gdzie na wierzch zawsze wypływa największe gówno. Wkurzał ją, bo miał nieco racji. Ale tylko nieco. – Nie. Głosowanie i to wszystko, o czym mówisz, może i działa w Rzymie. Kto wie, może powinniśmy spróbować tego u nas. Ale to powinna być nasza decyzja, a nie coś, do czego zmuszą nas italscy idioci z piórami w dupie. Jeśli uznamy za stosowne, wypracujemy brytyjską wersję demokracji. Może nawet obejmiemy nią kobiety? Co robimy w Brytanii, to nie sprawa Rzymian... I tutaj dochodzimy do sedna: czy naprawdę uważasz, że Rzymian obchodzi, jaki mamy w Brytanii system polityczny? – Zmieniasz temat. Mówiliśmy o tym, o ile lepiej jest wybierać władców co roku, nie pamiętasz? – Po prostu mi odpowiedz: czy Rzymian obchodzi, jak zarządzana jest Brytania? – Tak, dlatego tu są! – Doprawdy? A nie przypłynęli tu zagarnąć i plądrować naszej ziemi na większą chwałę Rzymu? Nie po to, by wysłać do Rzymu nowe łupy i wybudować w Brytanii śmieszne, wielkie budowle, żeby śmieszni, mali ludzie z komicznie ufryzowanymi włoskami mogli się między nimi przechadzać i je podziwiać, zmuszając jednocześnie Brytów do niewolniczej pracy, skazując ich na śmierć w kopalniach i na polach, bogacąc się ich kosztem? – Rzym wzbogaci się na podboju Brytanii, to prawda. Ale jest to efekt uboczny, nic więcej. Mówisz, że Lowa jest najlepszą królową na świecie? – Tak. – Czy nie jest teraz bogatsza niż wcześniej? Czy nie mieszka w większej chacie, czy nie ma lepszej broni i ładniejszych ubrań? – Nie jest, nie mieszka i nie ma! – Kłamiesz. Oczywiście, że żyje jej się o wiele lepiej. Władcy zawsze czerpią korzyści ze swojego stanowiska. Nie oznacza to, że są złymi władcami. To po prostu godna rekompensata za pracę na rzecz obywateli. Tylko wyobraź sobie Brytanię z akweduktami, dzięki którym będziemy mieli dostęp do pysznej, czystej wody, którą tak chętnie pijałaś w Rzymie. Lepsze pola, lepsze spichrze, teatry, sztuki, filozofię, pismo... – Nie. Jeśli będziemy chcieli tego wszystkiego, to będziemy to mieć. Ale nie wolno nam tego narzucać! Załóżmy, że ty uwielbiasz grę w kości, a ja nie. Zmusisz mnie, bym w nią grała? – Poczekaj chwilę. – Ragnall wytknął głowę z namiotu, wciąż trzymając łańcuch Wiosny, i zamienił słowo ze strażnikiem. Wiosna nie była pewna, czy z Tercjuszem, czy z Ferrandusem, czy z oboma. Wsunął głowę z powrotem i powiedział: – Wschód i południe obozu płoną. – Ach tak? – Powiedzą nam, jeśli zrobi się niebezpiecznie. – Jasne.
– O czym mówiliśmy? – Pytałam cię, czy zmusiłbyś mnie do grania w grę, której nie lubię, a ty tak. – Pewnie, że nie... – Właśnie! Rzymianie powinni wracać do domu! Nie powinni nas zmuszać, byśmy grali w ich grę! – ...ale wytłumaczyłbym ci, dlaczego to fajna gra, i zasugerowałbym, żebyś spróbowała. – Właśnie po raz drugi! Gdybyś opowiedział mi o swojej głupiej grze, wysłuchałabym cię i może nawet sama spróbowałabym zagrać, gdybyś był przekonujący. Rzym mógł zrobić dokładnie to samo. Mogli wysłać tu ambasadorów, mogli zaprosić brytyjskich delegatów do Rzymu. Mogliby ich tam nakarmić delfinimi udkami i świńskimi skrzydełkami i innymi debilnymi potrawami, pokazać im walki gladiatorów i mozaiki, kąpać ich w łaźniach, aż zaczęliby pachnieć jak dębowe kwiecie. A potem pozwolić im zdecydować. Tyle że zamiast tego przypłynęli tu wszystkich wymordować, aż zostaną tylko ci, którzy nie byli dość dzielni, by stanąć do walki, i którzy będą udawać, że zgadzają się z Rzymianami. Oni nie chcą zmienić naszego życia, oni chcą nam je odebrać! Ragnall pokręcił głową. – To nie działa w ten sposób, Wiosno. Zrozumiesz, jak będziesz starsza... – Myślałam, że stać cię na więcej niż zasłanianie się tą głupią wymówką. Wcale nie jestem za młoda. To ty jesteś za głupi. Nie chcesz, nie idź. Zostań sobie ze swoimi głupimi znajomymi. Ale ja idę. Szarpnęła za łańcuch. Ragnall owinął go wokół pięści. Wiosna sięgnęła za pasek spodni i wyjęła jego nóż. Nozdrza Ragnalla rozdęły się, tłuszcz, który zgromadził się wokół jego niegdyś kwadratowej szczęki, zatrząsł się niby poruszony wiatrem. – Jeśli mnie nie puścisz, zabiję cię. – Zrobiła krok w jego stronę. Ragnall wyciągnął rękę, by odebrać jej broń. Wiosna odsunęła swoją. Zachwiał się, próbując złapać dziewczynę za nadgarstek. Zrobiła krok w bok i podstawiła mu nogę, a potem pomogła mu się potknąć. Upadł, próbując złapać się tylnej płachty namiotu. – Ostrzegam cię, Wiosno – powiedział, wstając na nogi. – Ostrzegasz mnie? – Oddaj nóż albo odbiorę ci go sam. – Chodź, spróbuj. Trenowałam pod okiem Lowy, jak każdy z jej żołnierzy. A ty jesteś tłustym zdrajcą. Chodź po nóż, a cię zabiję. Pozwól mi wyjść tyłem, a pozwolę ci żyć. Postąpił naprzód, tym razem ostrożniej. Stanął szerzej na nogach, rozłożył ramiona. – Nie chcę cię zabijać, Ragnallu. Zamierzył się rozcapierzoną dłonią na jej nadgarstek. Zwinęła się i strzeliła go krótko w szczękę, a potem cofnęła poza jego zasięg. Prościzna, jakby ćwiczyła z kukłą. – Pozwól mi odejść. Cofnął się, złapał za szczękę i utkwił w niej spojrzenie. Zamrugał. – Suka – wyrzekł. – Mogłam złamać ci nos. Mogłam zmiażdżyć ci tchawicę albo pchnąć cię nożem w brzuch, serce lub szyję. Nie chcę tego robić. Nie chcę cię zabijać. Nie jesteś zły, jesteś tylko głupi. A teraz pozwól mi odejść. Ragnall zawył i rzucił się na nią. Wiosna dała nura i raptem znalazła się obok niego. Grzmotnęła go pięścią w skroń, tym razem mocno. Padł na łóżko, oszołomiony. Wskoczyła na niego, unieruchamiając mu ręce nogami. Gdy przejaśniło mu się przed oczyma, oszołomienie przemieniło się we wściekłość. Rzucał się i szamotał, ale Wiosna wsunęła pięty pod metalową ramę łóżka i trzymała go w żelaznym uścisku muskularnych nóg, przyszpilając jak owada. Niemal codziennie, odkąd trafiła do niewoli, wykonywała ćwiczenia Lowy oraz te, które wymyśliła sama, czasem nawet po kilka razy, nie wspominając już o tym, że prawie cały dystans dzielący północną Galię od Rzymu przebiegła u boku wierzchowca. A Ragnall nie. Ważyła połowę tego co on, ale była nieporównanie silniejsza, a gdy zaklinowała stopy pomiędzy metalowymi prętami, jego szanse na ucieczkę spadły do zera. Mógłby się tak wyrywać do usranej śmierci. Doszedł chyba do podobnego wniosku, ponieważ raptem opadł na pościel, zdyszany i purpurowy na twarzy. Wtedy poluzowała uścisk. – Złaź ze mnie albo... – wypluł.
Ścisnęła go mocniej udami, złapała za włosy i przytknęła mu ostrze do tchawicy. – No, dalej – wyrzęził. – Zabij mnie. Wcale nie chciała go zabijać. I nie miała pojęcia, co dalej.
Ułożony na łóżku Atlas budził się co rusz, za dnia i w nocy, wiecznie targany bólem i bezsilną wściekłością. Nie miał pojęcia, jak Lowa radzi sobie z Rzymianami bez turów, z którymi miał wrócić Sobek tylko wie jak dawno temu. Gdy odzyskiwał przytomnosć, starowinki zwykle nie było, leżał więc, aż nie przyszła, by ponownie napoić go sokiem jabłkowym i miodem. Wtedy ból słabł i Kuszyta na powrót zapadał w sen. Mieniło mu się w oczach, ale z czasem spał coraz mniej, a napój zaczynał tracić swój smak. Nie wiedział, czy minął dzień, czy może okrągły rok. Wkrótce zorientował się, że wraca mu sprawność w palcach, a później mowa. Wreszcie odzyskał sprawność na tyle, by móc zadać kilka pytań, ale niewiele zdołał się dowiedzieć. Kobieta wyjawiła mu, że przyniosła go tu Elann Nancarrow. Powiedziała też, że wołają ją Babcią. I nic poza tym. Byli więc w chacie Babci, która znajdowała się gdzieś w Kniei Branwen. Wypytywał ją o plemię Turów, o Manfreenę i o to, dlaczego Elann go tutaj zostawiła, skoro nawet ona wydawała się tkwić w szponach uroku rzuconego przez Iryjkę. Babcia odparła, że nie wtyka nosa w nie swoje sprawy. Faktycznie, pomyślał, skoro nawet nie chce się dowiedzieć, jak mam na imię ani co, na wszystkie demony, robi w jej chacie czarnoskóry Wojownik. Gdy pytał o coś, czego nie chciała mu powiedzieć, na przykład o to, co mu jest i jak długo będzie wracał do siebie, albo o skład miodowo-jabłkowej mikstury, którą go poiła, odwracała się do niego plecami i wracała do pracy. Dużą częścią tej pracy było znikanie na całe godziny, uporczywe sprzątanie chaty i gotowanie potrawki, która śmierdziała jak wywar z bagiennego szlamu. Pewnego ranka Babcia pomogła Atlasowi usiąść na posłaniu i nakarmiła go kilkoma łyżkami z kotła. Smakowało jeszcze gorzej, niż pachniało, jakby wypatroszyła stado wiewiórek i wrzuciła do kotła nie te części, które powinna. Choć umierał z głodu, z trudem przełykał zatopione w zawiesistym sosie grudy, które równie dobrze mogły być szczurzymi ogonami albo oczami jaszczurek, i odmówił ruchem głowy, kiedy staruszka podsunęła mu pod nos dokładkę. Cmoknęła, nie wiedzieć, czy poirytowana, czy zasmucona jego wybrzydzaniem, a potem wlała mu do gardła kolejny kubek soku z miodem. Nim zmorzył go sen, sklął w myślach stare babsko, które za nic nie chciało mu pomóc.
11 ROZDZIAŁ
C
hamanca przeskoczyła przez burtę rydwanu i gładko wylądowała na końskim grzbiecie. Chlasnęła mieczem w prawo i w lewo, przecinając rzemienie przytwierdzające zwierzę do chomąta, wpiła palce w grzywę i piętami pognała rumaka do cwału. – Naokoło! – wrzasnęła do ratujących się ucieczką maiduńczyków. – Naokoło obozu i na północ, nad wodę! – Przy odrobinie szczęścia ktoś jej posłucha. Uderzenie serca później Iberyjka mknęła już wśród rydwanów, w dzikim tętencie i jazgocie rozpędzonych kół, meandrując między nimi jak rzeka. Przypomniała jej się bitwa Rzymian z Nerwiami, gdy pędziła slalomem pomiędzy staczanymi ze zbocza płonącymi kamieniami i palami, lecz wtedy sił dodała jej wypita krew i nie musiała polegać na wierzchowcu, tylko na własnych nogach. Jak dobrze, przyszło jej na myśl, że tyle jeździłam konno i że Lowa kazała zdjąć ostrza z kół. Zawsze miały przede wszystkim robić wrażenie i częściej niż przeciwników raniły w bitewnej gęstwie sprzymierzeńców. Najlepiej sprawdzały się przy masakrowaniu nieuzbrojonych uciekinierów, ale Lowa nie miała tego w planach. Chwilę i sto lat później Chamanca wystrzeliła spomiędzy rydwanów, a kopyta konia zadudniły o torf łysawego wrzosowiska. Od maiduńskiej piechoty dzieliło ją może sto kroków. Nie było sensu, by biegli – i tak nie mieli szans na ucieczkę – ale jeśli nie ruszą się z miejsca, również będą zgubieni, bo z jednej strony parli na nich legioniści, a z drugiej nacierały słonie. Każda inna armia po prostu czmychnęłaby w panice, ale nie dzielni rydwannicy królowej Lowy. Utrzymywali pozycję, wypuszczając niestrudzenie strzałę za strzałą, nawet jeśli te nie imały się słoni i osłoniętych tarczami Rzymian. Niektórzy z łuczników strzelali do zwierząt płonącymi strzałami, co było, zdaniem Chamanki, całkiem niezłym pomysłem – może ogień przerazi i rozpędzi nacierające bestie. Nic z tego jednak – były zbyt dobrze wytrenowane i nic sobie z ognia nie
robiły. Ale gdy dwie strzały trafiły jedną z wieżyczek, ta zaraz stanęła w płomieniach. Przez krótką chwilę Chamanca miała nadzieję, że słoń wpadnie w szał i złamie szyk, ale łucznicy natychmiast zeskoczyli na ziemię, a jeździec usiadł zwierzęciu na karku, przeciął skórzane rzemienie i zwalił mu wieżę z grzbietu. Konstrukcja gruchnęła o podłoże w eksplozji iskier, a słoń przyspieszył. Iberyjka spostrzegła, że legioniści stanęli czterdzieści kroków od maiduńczyków, ustępując miejsca szarżującym słoniom. Nie chcieli dać się stratować, jak Brytowie. A szkoda, sarknęła w myślach. Rydwannicy pojęli, co się święci, odrzucili łuki i dobyli mieczy, po czym runęli na Rzymian do wtóru bitewnych okrzyków. Widok nacierających przejął Iberyjkę dumą. W momencie, gdy wbili się w ścianę tarcz, słonie poczęły wyrzynać sobie drogę przez ich tylną straż, tratując zarówno Brytów, jak i Rzymian, zataczając obszerne półkola wielkimi łbami i młócąc skłębioną masę ludzi okutymi kłami. Nie było dla nich różnicy między skórzniami jednych a zbrojami drugich. Chamanca, rozchlastując gardło jednemu Rzymianinowi i uchylając się przed słoniowym kłem, wzrokiem wyłowiła z chmary walczących swój oddział. – Yanina! – zawołała. Kobieta podniosła wzrok i skupiła go na Chamance. Rzymianin wykorzystał moment nieuwagi i wpakował jej pawęż w twarz. Upadła, a legionista uniósł miecz. – Na cycki Fennel! – warknęła Iberyjka, bijąc wierzchowca piętami.
Na rozkaz Lowy wszyscy strzelcy zgromadzeni na palisadzie i za palisadą Wielkiego Pierdolca skrzesali iskry do wiader ze smołą. Tysiące łuczników odrzuciły kołczany ze zwykłymi strzałami i sięgnęły po strzały zapalające. Zanurzyli groty w płonącej mieszaninie, unieśli łuki, naciągnęli cięciwy i wystrzelili. Załoganci dwóch osadzonych w środku fortu katapult podnieśli zapieczętowane wiadra wypełnione wełną i wielorybim sadłem, owinięte przesiąkniętymi smołą wełnianymi pasmami, i umieścili je ostrożnie w łyżkach machin, po czym podpalili i wystrzelili w tym samym kierunku. Sześćdziesiąt skorpionów pod rozkazami Mala wypaliło potężne bełty w tym samym kierunku niemal jednocześnie. Płonące strzały i wielkie kule ognia pofrunęły nad palisadą i spadły jak deszcz płomieni na tarcze najbliższych legionistów. Bełty ze skorpionów dosięgły oddziałów poza zasięgiem łuków i katapult, grzmotnęły o tarcze skupione w żółwich formacjach i wykosiły w tłumie pokaźne dziury. Na ziemi rozciągały się teraz pasy martwych, płonących i okaleczonych legionistów. Kolejny tysiąc płonących strzał wzbił się z wizgiem w powietrze i upadł łukiem prosto na głowy legionistów. Awangarda rzymskiej armii upuściła tarcze i rzuciła się do ucieczki, wielu z jej członków płonęło żywym ogniem. Zajął się też dach wyposażonej w koła chaty, pod której osłoną prowadzono pod bramę taran. Ciągnące go woły ryczały w potwornej agonii. – Zwykłe strzały! – rozkazała Lowa. – Skorpiony, kontynuować ostrzał! Dowódcy powtórzyli rozkaz podkomendnym. Słowa Lowy przetoczyły się przez cały gród. Cztery tysiące łuczników wypuściły ostatnie ogniste strzały i natychmiast przerzuciły się na zwykłe, gromiąc pozbawionych pawęży Rzymian. Po drugiej salwie pole rażenia łuków było zasłane martwymi Rzymianami. Skorpiony Mala co chwila posyłały nowe pociski w pełznące ku palisadzie żółwie formacje. Do tego czasu centurionowie zorientowali się, że ta strategia mija się z celem, i rozkazali żołnierzom rozproszyć się i odbić poza zasięg zabójczych bełtów. Reszta Rzymian – zdecydowana większość armii – stała za ich plecami, wciąż pogrupowana w czworoboki. Dalej czekał na rozkazy niewielki oddział konnych. Wśród nich musiał być Juliusz Cezar. Zmasowany atak dystansowy właśnie pozbawił go jednego legionu – prawie pięciu tysięcy ludzi, to jest szóstej części jego wojsk. Sestercja za twe myśli, Cezarze, pomyślała Lowa z przekąsem.
Chamanca po raz pierwszy w życiu usłyszała w głowie nad wyraz rozsądny głos, który mówił jej, by wzięła nogi za pas i podjęła walkę kiedy indziej. Jej woźnica Yanina oraz reszta lekkich rydwanników, którzy byli teraz pozbawieni pojazdów, nie mieli szans w starciu ze słoniami i legionistami jednocześnie. Ani Chamanca, jeśli zostanie tu chwilę dłużej. Iberyjka kazała głosowi się zamknąć. Postanowiła ocalić Yaninę i to właśnie zrobi. Kiedy już wyciągnie ją z tarapatów,
będzie miała powód, by opuścić pole walki. Bez dziewczyny byłaby to ucieczka, a Chamanca nie ucieka przed nikim. Przemknęła galopem za trzema słoniami, które wyrzynały i wydeptywały sobie drogę przez splecionych w boju Brytów i Rzymian. Zauważyła, że nie mają buciorów na zadnich nogach, więc przechyliła się i z rozmachu cięła je wszystkie po ścięgnach. Nie spodziewała się wiele tym osiągnąć, lecz wtem zwierzęta zawyły i zatrąbiły przeszywająco; tylne nogi ugięły się pod nimi i monstrualne stworzenia zwaliły się na ziemię, miażdżąc przygniecionych żołnierzy. Przed Chamancą mocowały się na ziemi dwie postacie. Legionista siedział na Yaninie, próbując wrazić jej miecz w pierś. Dziewczyna trzymała ostrze gołymi rękami, krwawiąc obficie i próbując skopać z siebie napastnika. Iberyjka przechyliła się na drugą stronę i nie zwalniając galopu, rozwaliła Rzymianinowi łeb kulą kiścienia, po czym przyciągnęła do piersi cugle. Mądry koń okręcił się zwinnie, samemu chcąc, jak sądziła, znaleźć się jak najdalej od bitwy. Yanina wstała już i czekała na dowódczynię. Chamanca wgarnęła ją na grzbiet i popędziła zwierzę. – Dzięki! – krzyknęła dziewczyna, gdy zwiększały tempo, obejmując Chamancę w talii mokrymi od krwi rękami. – Trzymaj się mocno – poleciła Iberyjka. Ściągnęła wodze w prawo, by koń poniósł je poza obręb walk, ale wojownicy z jednego z powalonych słoni już je zauważyli i popędzili w ich stronę. Sięgnęli po strzały, nałożyli i wzięli na cel uciekające kobiety.
Yilgarn Craton uważał wojnę za proste rzemiosło i był zdania, że takim powinna pozostać. Gdy ktoś bodaj napomknął o „planie”, „strategii” czy „taktyce”, odbierał to jak zniewagę i ujmę na honorze, zakwestionowanie jego bohaterskości. Mężczyźni tacy jak on uznawali tylko jedną metodę walki: sromotny wpierdol. Kiedy wojował jako czempion Jocanty i kiedy wiódł jej żołnierzy do walki, nie miał żadnego planu, a i tak wygrywał każdą walkę. A jednak na swój sposób imponowała mu przemyślana strategia Lowy, choć niechętnie przyznawał się do tego przed samym sobą. Zwabiła – ilu? – cztery czy pięć tysięcy Rzymian, nie całą armię, ale pokaźną jej część, w pole rażenia balist i katapult, udając, że nie dysponuje niczym poza łucznikami i procarzami. Rzymianie pomyśleli zapewne, że skoro Brytowie nie są w stanie zrobić nic więcej, jak tylko posłać w ich stronę od zajebania strzał i kamyków, przed którymi skutecznie chronią ich tarcze, to mogą spokojnie podejść pod samą bramę i zapukać taranem. Ale gdy już stłoczyli się tak ciasno, że szpilki nie było gdzie wcisnąć, Lowa rozpoczęła ostrzał strzałami podpalającymi, zmuszając wrogów do odrzucenia tarcz, a także tymi swoimi machinami, które przerobiły legionistów na miazgę. Serce człowiekowi rosło na ten widok. Yilgarn żałował, że nie miał pojęcia o tej sztuczce ze smołą, kiedy poszedł do Cezara. Wiedział, że Lowa spodziewała się, że Rzymianie przynajmniej przez kilka dni nosa nie wyściubią poza bramę swojego obozu, a w głąb lądu ruszą dopiero później. Doniósł o tym Cezarowi. Niczego więcej jednak nie zdołał podsłuchać, kiedy zakradł się nocą na tyły namiotu królowej, gdzie obradowała z Malem. No więc zgoda, plan Lowy był całkiem zmyślny. Ale nie tak zmyślny jak plan Yilgarna, który wykluł mu się w głowie, gdy Lowa objaśniała swoją strategię dowódcom. Rozstawieni po grodzie haxamscy żołnierze tylko czekali na właściwy moment. I teraz ten moment nadszedł. Yilgarn wyłowił z sakwy małą trąbkę i dmuchnął. Teraz Lowa przekona się, myślał, kto jest sprytniejszym Wojownikiem. Jeśli jakimś nadzwyczajnym zrządzeniem losu przeżyje zbliżającą się wielkimi krokami klęskę – do której on, Yilgarn, się przyczyni – odnajdzie ją i zmusi do walki, ale tym razem uczciwej, jeden na jednego, bez rąk za plecami i innych sztu... Coś boleśnie uderzyło go w głowę. Aż się zachwiał. Prawie upadłem, zdziwił się. Co to mogło być? I czemu nic nie widzę? – przyszła myśl, a potem odeszła i zapadła ciemność.
Lowa odnalazła wzrokiem źródło hałasu. Dym rozwiał się i dostrzegła na palisadzie przysadzistą figurę Yilgarna, który dął w swoją małą trąbkę. Natychmiast pożałowała, że darowała mu życie. Od dawna wiedziała o jego zdradzie, bo widywano go, jak wracał z rzymskiego obozu. Dobrze wykorzystała tego dwulicowego drania. Karmiła go bzdurami, jakoby sądziła, że Cezar będzie zwlekał z wyjściem z obozu, po czym odprowadziła go wzrokiem w stronę rzymskiej warowni, gdy szedł donieść o tym Cezarowi. A później uśmiechnęła się tylko, kiedy Cezar natychmiast wyruszył w głąb lądu – dokładnie tam, gdzie chciała.
Później jak gdyby nigdy nic pozwoliła Yilgarnowi wrócić do Wielkiego Pierdolca, aby za jego pośrednictwem podsunąć Cezarowi kolejne nieprawdziwe wskazówki. Przyszło jej do głowy, że przyboczny Jocanty może mieć w planach coś więcej niż tylko informowanie Cezara o jej posunięciach, że może na przykład poważyć się na sabotaż, ale był tak użyteczny jako donosiciel, że postanowiła zaryzykować. Gdy tylko zobaczyła go z tą głupią trąbką w ustach, natychmiast zrozumiała, że popełniła błąd. Błyskawicznie uniosła łuk do oka i umieściła strzałę w jego głowie. Uderzenie serca za późno. Gdy druga strzała była w połowie drogi do cięciwy, wybuchły wiadra ze smołą, podpalone ognistymi strzałami przez rozmieszczonych równo w tłumie haxamskich zdrajców. Tam do kata, zaklęła i zagryzła wargi. Płomienie owionęły żołnierzy i drewnianą palisadę. Inni wrzucili pochodnie do wiader z wielorybim olejem, które zgromadzono przy katapultach, a te eksplodowały w chmurze płomieni. Wyłowiła z tłumu jednego haxamczyka, który podkradał się do Mala z toporkiem w dłoni. Zastrzeliła go, ale zewsząd nadchodzili kolejni. Okrążali żołnierzy obsługujących skorpiony i spychali balisty z palisady. Maiduńczycy zareagowali, jak należało – w ciągu dwudziestu uderzeń serca wszyscy zdrajcy padli trupem, a mężczyźni i kobiety już brali się do gaszenia muru, było jednak za późno. Z tego, co Lowa mogła dostrzec, haxamczycy zdołali zrujnować prawie wszystkie skorpiony i katapulty. Zmiotła z powierzchni ziemi jeden rzymski legion, ale pozostałe cztery były gotowe do natarcia na jej prawie niebroniony fort.
– Włóż mi rękę do ust! – rozkazała Chamanca. Bogom dzięki, że już dawno temu wytrzepałam Yaninie z głowy skłonność do kwestionowania rozkazów, pomyślała, gdy dziewczyna natychmiast wcisnęła dłoń pomiędzy oczekujące kły Iberyjki. Chamanca zlizała krew z poharatanej po starciu z legionistą dłoni dziewczyny, po czym wgryzła się z poduszeczkę u nasady kciuka i pociągnęła solidny łyk, dokładnie w chwili, gdy czterej Afrykańczycy zwolnili cięciwy. Cztery strzały śmignęły w powietrzu, ale gdy krew spłynęła Iberyjce do gardła, czas zwolnił i pociski zaczęły mozolić się przez powietrze niczym cztery otyłe gołębie. Chamanca porwała za miecz i odbiła wszystkie w locie. Za pomocą samych nóg skierowała wierzchowca łbem ku łucznikom, w jedną rękę ujęła miecz, w drugą kiścień, a z zębów nie wypuszczała dłoni Yaniny. Łucznicy pojęli, co zamierza, i rzucili się do ucieczki, ale dla Chamanki nie byli szybsi od posągów z brązu. Dwóch rąbnęła mieczem po głowach, dwóm roztrzaskała czaszki cepem. Świat zaszumiał, czas przyspieszył do normalnej prędkości, koń wyrwał z kopyta i pomknął naprzód. Po raz ostatni łyknęła krwi i rozwarła szczęki. – Możesz zabrać rękę! – przekrzyczała pęd i zgiełk. – Jesteś ranna? – Nigdy nie czułam się lepiej – bąknęła Yanina do ucha Iberyjki cicho, lecz zdecydowanie. Jej ręce oplotły Chamancę w talii. Przylgnęła do jej pleców i oparła policzek na ramieniu. Minęły strażnicę i pognały piaszczystą plażą, mając po jednej ręce trawione przez ogień okręty, a po drugiej płonącą palisadę. Iberyjka czuła na skórze bijący od ściany żar, krew z dłoni Yaniny spływała jej na brzuch i za pasek krótkich spodni. Przepełniała ją dzika radość. Nie ma takiego zmartwienia i tarapatów, którym nie zaradzi kilka łyków krwi. Kilku rzymskich marynarzy, którzy ocaleli z pożeranych przez płomienie okrętów, wpław dopłynęło do brzegu i stłoczyło się na mieliźnie, z dala od palącej się warowni. Żaden nie próbował im się naprzykrzać, gdy przejeżdżały obok. Chamanca odgadła, że nie mieli ochoty skakać z deszczu pod rynnę. Gdy dotarły do skraju obozu, Wojowniczka stwierdziła, że jej rydwannikom udało się, zgodnie z planem, spalić wszystkie okręty wojenne i połowę transportowców. Sądząc po tym, co widziała po drugiej stronie obozu i od strony morza, również obóz doznał znacznego uszczerbku. Obejrzała się przez ramię na plażę za plecami. Ona i Yanina były ostatnimi z maiduńczyków, którym udało się uciec. Pogoni nie było. Straciła wielu żołnierzy, ale nie zamierzała pozwolić, by zepsuło jej to nastrój. Odnieśli zwycięstwo! Złapała dziewczynę za rękę i podniosła do ust, by łyknąć krwi. Koń pędził przed siebie.
Wiosna gardziła Ragnallem, ale nie mogła odmówić mu racji. – Nie mogę cię zabić – wyznała – jesteś zbyt niegroźny.
Młodzieniec otworzył szeroko zaognione złością oczy i zawołał: – Ferrandus, Tercjusz, do mnie, szybko! – Borsucze jajca – syknęła, odejmując nóż od gardła Ragnalla. Dwaj pretorianie ukazali się między połami namiotu. Jeśli zaskoczył ich widok Wiosny ujeżdżającej Ragnalla na łóżku z nożem w ręku, niczego nie dali po sobie poznać. – Co tam? – zapytał grzecznie Ferrandus. – Przyłapałem ją, gdy próbowała wymknąć się z namiotu – powiedział Ragnall. – Wasz łańcuch nie na wiele się zdał. Na razie skrępujcie ją tym tutaj, żeby znowu nie próbowała ucieczki, a później skombinujcie jakiś solidniejszy. Ferrandus przeniósł wzrok na Tercjusza i wydął dolną wargę w pytającym grymasie. Tercjusz skinął na tak. Wiosna zlazła z Ragnalla i przez moment zastanawiała się, czy nie zaatakować pretorianów, ale zaraz odpędziła ten pomysł. To porządne chłopaki, nie chciała robić im krzywdy. Tercjusz ze skruszonym wyrazem twarzy zwinął łańcuch, a potem wespół z Ferrandusem owinęli jej ręce za plecami. Później związali nogi i przywiązali za kostki do łóżka kawałkiem liny. Szarpnęła się na próbę. Nic z tego, nie wyśliźnie się. Jakie to dziwne, rozmyślała, że tacy mili faceci jak Tercjusz i Ferrandus umieją związać kogoś tak, by nie miał szans na ucieczkę. – A teraz znaleźć mi jakiś lepszy łańcuch – popędził ich Ragnall. – Ma być cała i zdrowa, gdy wrócimy – odezwał się Tercjusz. – Zaopiekuję się nią. Pretorianie wyszli i została sama z Ragnallem. Pomasował skroń w miejscu, gdzie dostał pięścią, a potem zamknął dłoń na obolałej żuchwie, jakby chciał ją nastawić. Dotknął żeber po obu stronach, krzywiąc się z bólu i zasysając powietrze przez zęby. Boli go po tym, jak połechtałam go nóżką, domyśliła się. Skupił na niej wzrok. Widziała już to spojrzenie u innych mężczyzn. Na przykład u Kwintusa Cycerona. – To nie moja wina, że ci się dostało – oświadczyła. – Nie powinieneś był ze mną zaczynać. Zbliżył się, kręcąc głową. Wiosna zaczęła się wiercić w łańcuchach, szarpnęła. Trzymały mocno. – Powinieneś był mnie puścić! Powinieneś pójść ze mną! Jeszcze nie jest za późno, powiem Lowie, że... – Ty i Lowa – warknął – jesteście siebie warte. Uniósł pięść. – Ragnall, nie jesteś sobą. Będziesz tego później żałował... Zamachnął się na nią, a ona opadła na posłanie, podniosła skrępowane nogi i wbiła mu pięty w klatkę piersiową. Zakołysał się i padł na przeciwległe łóżko. Leżał tak kilka uderzeń serca, dysząc, a potem podniósł się do siadu. Jego twarz wykrzywiał jeszcze paskudniejszy grymas niż poprzednio. Ależ jest wkurzony, przemknęło jej przez myśl. Rzucił się na nią, tym razem odbijając jej nogi. Próbowała się odtoczyć, ale obrócił ją z powrotem na plecy i wgramolił się na nią tak samo jak przed chwilą ona na niego, unieruchamiając ją na łóżku. Był ciężki i szczerzył się przerażająco. – Ragnallu, nie! Przestań! Wybacz, że cię uderzyłam, ale nie chciałeś... Trafił ją w usta. Nawet zabolało. Uniosła na niego błagalny wzrok. Nic z tego. Uderzył ją raz jeszcze, potem znowu i znowu. Wiosna obracała głowę z każdym uderzeniem, jak uczyła ją Lowa, i dopiero po trzecim ciosie zaczęło boleć jak należy. Tego się nie spodziewała. Nie był silny i nie umiał się bić, ale był ciężki jak cholera i wyprowadzał uderzenia z ciała. – Przestań! To głos Tercjusza. Złapał Ragnalla za ramiona, zerwał z Wiosny i rzucił nim o podłogę jak szmacianą lalką. Dziewczyna usłyszała, jak powietrze uchodzi z niego jednym bolesnym westchnieniem; okręciła głowę i zobaczyła, jak Tercjusz kopie go w żołądek. Ragnall zwinął się na ziemi. Tercjusz łypnął na Wiosnę, pokręcił głową i wydobył miecz z pochwy. – Nie! – wyrwało się jej. Pretorianin posłuchał i schował miecz. Ragnall z trudem podniósł się na nogi i wybiegł z namiotu.
12 ROZDZIAŁ
M
al znalazł Taddy Kaczuchę z głową Gale Cossach na podołku. Jej przyjaciółka była albo martwa, albo nieprzytomna. Bladość podpowiedziała mu, że raczej to drugie. Kiedy już będzie po wszystkim, postanowił Mal, poprosi Lowę o dowództwo nad oddziałem, którego zadaniem będzie wziąć odwet na haxamczykach. – Chodź, Taddy, jest kilka sprawnych skorpionów i potrzebna mi twoja pomoc – powiedział, kładąc jej rękę na ramieniu. Podniosła na niego zasmarkaną, zakrwawioną twarz, piękną w oprawie kasztanowych włosów, i skinęła głową. Delikatnie ułożyła głowę przyjaciółki na ziemi, podeszła do najbliższego haxamskiego trupa i wyciągnęła miecz z jego piersi. – Jestem do usług – powiedziała. Pomimo tego, że przed chwilą zabito mu tylu ludzi, tylu przyjaciół, Mal znalazł w sobie dość sił, by się uśmiechnąć. Właśnie przypomniano mu, dlaczego musi pokonać Rzymian. Pożar na palisadzie ugaszono. Okazało się, że mur nie ucierpiał tak bardzo, jak szacowano. Mieli fart. Niewielu wiedziało o tym, że po wewnętrznej stronie palisady znajduje się sporo łatwopalnych materiałów. Gdyby któryś z wznieconych przez haxamczyków pożarów bodaj liznął tę część fortu, Mal, Lowa, Taddy i wszyscy maiduńczycy zginęliby na miejscu. Ale to już nie problem, problemem było co innego. Z sześćdziesięciu skorpionów tylko czternaście nadawało się do walki. Trzy właśnie próbowano naprawić, reszta to szmelc. Zużyto i zniszczono także całą amunicję dla katapult, wystrzelono niemal wszystkie ogniste strzały. Wyjąwszy trzy setki zarąbanych haxamczyków, wszystkich żołnierzy, których wysłała do Maidun Jocanta, nie zginęło wcale zbyt wielu Brytów. Zdrajcy dopięli jednak swego: uczynili walczących praktycznie bezbronnymi. Rzymianie lada moment ponowią atak, a oni nie mieli czym go odeprzeć. Mal wyjrzał za poszarpany zrąb palisady, by zobaczyć, co robi wróg. Rzymianie wciąż zbierali z pola bitwy ciała zabitych
ziomków. Dziesiątki i setki martwych legionistów zaścielały poorany kraterami pas ziemi dzielący fort od pierwszej rzymskiej linii. Pary nieuzbrojonych Rzymian odnajdowały między nimi drogę, szukając rannych i zabierając ich do lazaretów. Byli w zasięgu strzał, ale nikt nie strzelał. Lowa zabroniła. Mala zdumiała jej wspaniałomyślność. Na jego oczach królowa skinęła na legionistów z noszami, pozwalając im się zbliżyć. Oczywiście, postąpiła słusznie, choć wcale nie musiała. Mogłaby wystrzelać ich jak kaczki, choćby po to, by nie donieśli Cezarowi o szczegółach ich obrony, przyjrzawszy się fortowi z bliska. Teraz, gdy ogarnął wzrokiem ogrom rzymskiego wojska, zrozumiał z ukłuciem przygnębienia, że jej decyzja podyktowana była względami praktycznymi. Wróg miażdżył ich liczebnie i obiektywnie rzecz ujmując, ich szanse na zwycięstwo były bliskie zera. Lowa okazała więc łaskę rannym w nadziei, że i Rzymianie okażą łaskę pojmanym i rannym Brytom. No cóż, przynajmniej chwilowy przestój w walce da im nieco czasu, by wprowadzić kilka zmian w obronie i naprawić tyle skorpionów, ile się tylko da. Do pracy, pomyślał. Do pracy. Jakiś czas później poderwał go odgłos trąby. Z masy Rzymian wyjechał jeździec. Nie nałożył hełmu, aby pokazać, że nie ma wrogich zamiarów. Był to siedzący sztywno na koniu mężczyzna z niesymetryczną plamą siwizny w czarnej czuprynie, jakby osrał go ptak. Odnalazł wzrokiem stojącą na wieży Lowę i uniósł miecz. Uniosła łuk w odpowiedzi. Rzymianin odjechał. Wznowienie bitwy. Co by na to powiedział Dug? – pomyślał Mal. Coś w stylu: kurwa jego zborsuczona mać.
Jagganoch wyciągnął ostrze z szyi trzeciego okaleczonego słonia. Szlachetne zwierzę westchnęło potężnie. Z rany pociekła krew. Zmarło. Gdyby byli w Afryce, książę kazałby leczyć okaleczone zwierzęta, które miałyby wówczas niemałą szansę na powrót do zdrowia, ale tutaj, na tym niegościnnym wybrzeżu, było to niemożliwe, toteż musiał je dobić. Brytyjscy rydwannicy zabili jeszcze trzy słonie, czyli łącznie sześć. Jagganoch nie spodziewał się takich strat. Nie pomyślałby, że ci bladzi obcy w tych ich śmiesznych wozach pozbawią życia choć jedną z jego wspaniałych bestii. Przynajmniej pozostałe słonie najedzą się w końcu do syta, pomyślał, ogarniając wzrokiem zwierzęta pożerające trupy. Słoń zwykle unosił martwego lub prawie martwego człowieka, owinąwszy trąbę wokół jego kostki, i wrzucał go sobie do paszczy, a potem żuł, oddzierając ciało od kości i łykając krew. Jagganoch zwykle przyglądał się temu, ponieważ widok był nadzwyczajny, zwłaszcza jeśli podało się zwierzęciu żywą karmę, lecz w tej chwili nie mógł sobie na to pozwolić, gdyż wzywały go obowiązki. Zebrał ocalałych z bitwy łuczników i jeźdźców z trzech okaleczonych słoni i kazał im patrzeć, jak je dobija. Mężczyźni pochylili kornie głowy, rozumiejąc, że okryli się hańbą. Teraz po kolei podnosili na dowódcę spłoszone, królicze oczy. Kto wie, może Brytowie byli jednak dzielniejsi od jego ludzi? – I dokonała tego jedna kobieta? – zapytał Jagganoch, spoglądając na biednych głupców spod półprzymkniętych powiek. Żaden jeździec nie zajechał nigdy Bandondy od tyłu i nigdy żadnemu się to nie uda. – Drobna kobieta, skąpo odziana. Myślę, że to musiała być bogini. Widziałem, że uratowała jakąś inną kobietę. Podniosła ją z ziemi, jakby nic nie ważyła, wtedy czterech naszych łuczników zaczęło strzelać do niej z łuków. A ona, siedząc na końskim grzbiecie, odbiła strzały jedną ręką, jakby to były jabłka na drzewie, a potem zabiła ich mieczem i cepem, zanim zdołali uskoczyć. Ani chybi bogini. – A później odjechała? – Tak. – A wyście jej nie gonili? – Ja byłem pieszo, ona konno. I nie miałem łuku. Mogłem tylko patrzeć, jak odjeżdża. Jagganoch zamachnął się maczugą i trafił mężczyznę w żuchwę, obalając go na ziemię. Pozostali dwaj odskoczyli od niego; jeździec leżał na ziemi, tuląc w dłoniach zdruzgotaną szczękę i wlepiając w Jagganocha rozszalały wzrok. Gdy w ranę wda się zakażenie, ten człowiek będzie umierał długo i w potwornych mękach. Rozzłościł Jagganocha, więc należała mu się kara, a poza tym na co mu jeździec bez słonia? Jednakże książę nie był bezlitosny. Wyświadczy jeźdźcowi tę samą przysługę co słoniowi. Wzniósł maczugę do ciosu, ale zaraz się rozmyślił. Zagwizdał na Bandondę, który natychmiast znalazł się u boku swego pana, tupiąc podobnymi do pni nogami. – Nie, nie! – zawołał niewyraźnie mężczyzna z połamaną szczęką. Jagganoch skrzywił się w uśmiechu, wskazał go palcem i wydał rozkaz Bandondzie.
Odwrócił się do pozostałych. Te robaki, pomyślał z rosnącą irytacją, umykają przed jego spojrzeniem. Wlepiają wzrok w ziemię, by czasem nie dostąpić zaszczytu bycia zjedzonym przez Bandondę. Jakże ja ich nienawidzę. Spoglądał na nich, a oni wili się pod jego spojrzeniem, najnędzniejsi z nędznych. Wzdrygali się na dźwięk odrywania mięsa od kości, słuchając wrzasków pożeranego żywcem pobratymca. Przez moment Jagganoch chciał rzucić na pożarcie Bandondzie ich wszystkich. Ale nie, nie zrobi tego. Pośród tych diabelskich mlecznych twarzy, czy to Rzymian, czy Brytów, potrzebował otoczyć się jak największą liczbą Yonkarów, a poza tym nie chciał, by wspaniałe zwierzę przejadło się i ociągało w drodze powrotnej. Choć od wieków słonie przysposabiano do ludzkiego mięsa, yonkarskie bestie źle znosiły przejedzenie, najlepiej więc było ograniczyć dietę do spożywanych w dziczy korzonków, owoców, trawy i kory. Jagganoch zwrócił wzrok na wschód, tam, gdzie uciekła kobieta na koniu. Pokonała go w uczciwej walce, zabiła trzy jego słonie. Dobra była, ale nie była boginią. Gdy nawinie mu się pod rękę następnym razem, połamie jej nogi i ręce, a potem Bandonda zakosztuje jej mięsa.
Ragnall stał na tlącym się murze, patrząc na masę zabitych mężczyzn, kobiet, koni i słoni. Po drugiej stronie pola bitwy Afrykańczyk w brązowym hełmie dobił trzy okaleczone zwierzęta. Niecodziennie człowiek widzi coś podobnego. Możliwość sycenia wzroku takimi właśnie obrazami i podziwiania tak doniosłych wydarzeń – albo lepiej, brania w nich czynnego udziału! – to jeden z powodów, a kto wie czy nie najważniejszy, dla których Ragnall przystąpił do kampanii Cezara i stał się Rzymianinem. Podniecała go egzotyka i epika. Właśnie po to przyszedł na świat, mówił sam sobie. By wieść ekscytujące życie Rzymianina, a nie nudne życie Bryta. Gdyby jego życie potoczyło się torem, który wyznaczyli mu rodzice, wróciłby do domu z Wyspy Aniołów, ożenił się z Anwen i wraz ze starszymi braćmi strawił resztę życia na przyziemnych sprawach związanych z rządzeniem niewielkim plemieniem, aż w końcu zabrałaby go śmierć. I już, tylko tyle. Zabijając jego rodzinę, Zadar przerwał tę nić losu i na zawsze zmienił jego życie. Bywały dni, kiedy Ragnall dziękował za to okrutnemu władcy. Odczuwał wdzięczność, ponieważ tyran nieświadomie wyzwolił go z okowów okoliczności i rodzicielskich oczekiwań, które tylu wybitnym jednostkom uniemożliwiały sięgnięcie po wielkość. Tylko dlaczego ostatnimi czasy coraz częściej dochodzi do wniosku, że Zadar nie ulepszył, ale zrujnował mu życie i że byłby szczęśliwszy, o wiele szczęśliwszy, gdyby jednak siedział w Boddingham i cieszył się pozycją jednego w najważniejszych ludzi w wiosce? Właściwie pola bitewne zaczynały go nużyć, myśl o władaniu Brytanią nie budziła już takiej ekscytacji jak dawniej. Zbrzydło mu rzymskie życie. Jakże by chciał cofnąć się w czasie, uchronić swoje plemię przed Zadarem, z powrotem zagłębić się w wygodnych i łatwych koleinach losu, które były mu przeznaczone... Afrykański książę grzmotnął maczugą jednego ze swoich ludzi, a potem nakarmił nim słonia, ale Ragnall ledwie to zauważył. Zaciskał pięści, aż zbielały mu kostki. Pochłaniała go uporczywa myśl, że osobą, która zrujnowała jego nowe wspaniałe życie, była córka tyrana – Wiosna. Odkąd ją uratował – uratował od pewnej śmierci! – krok po kroku umniejszała jego znaczenie. Gdy ją znaleźli, był bohaterem, świeżo upieczonym Rzymianinem, pogromcą germańskiego króla Ariowista. A teraz z każdym kolejnym dniem czuł się coraz mniej bohatersko. Szczeniara kwestionowała wszystko, co mówił, i jakimś sposobem zdołała podkopać wszystko, w co wierzył. Wszystko! Nigdy nie miała racji, a jednak jej argumenty uwierały go jak piach za paskiem sandała. Z czasem stracił przekonanie do własnych poglądów i przestał się lubić, aż w końcu nie czuł do siebie nic poza odrazą. Nienawidził togi na własnym grzbiecie, przystrzyżonych włosów, gładko ogolonej twarzy i dziecinnego przeświadczenia, że można ot tak stać się Rzymianinem, jeśli się tylko bardzo chce. Jeszcze bardziej nienawidził tego, że dał się pobić dziewczynie. A już najbardziej tego, że rzucił się na nią z pięściami, kiedy była związana. Był tchórzem, który dał się pobić dziecku, a później sam je pobił, gdy związał je kto inny. Niewielu ujęłoby się za nim, usłyszawszy tę historię. Widział oczami wyobraźni, jak wszyscy, których kochał i podziwiał – jego rodzice, Anwen, bracia, Drustan – mierzą go z Zaświatów pogardliwym spojrzeniem, a w ich wzroku da się dostrzec świętoszkowate rozczarowanie... Świętoszkowate? Nie. Spójrzmy prawdzie w oczy: rzadko kiedy pogarda bywa tak usprawiedliwiona jak w tym przypadku. Zawiódł jako Bryt, jako Rzymianin, jako człowiek. Zacisnął pięści. Łzy trysnęły mu z oczu i rozpłakał się jak baba. W którym momencie wszystko poszło nie tak? Był przecież złotym dzieckiem w swoim rodzinnym plemieniu! Prymusem na Wyspie Aniołów! Kiedy przemienił się w człowieka, który daje się pobić dwa razy lżejszej dziewczynie i atakuje ją, gdy nie może się bronić?
Ha, czy to nie oczywiste? Wtedy, gdy Zadar – i Lowa – zmasakrowali jego plemię. Później, gdy Lowa uwiodła go, a potem porzuciła jak ogryzioną kość, było już tylko gorzej. Jakby na potwierdzenie tych myśli słoń niedbałym ruchem trąby odrzucił to, co zostało z pożartego nieszczęśnika. Teraz zaś, gdy wreszcie udało mu się znów zaznać szczęścia, Wiosna wdarła się w jego życie i obrzydziła mu je do cna. To wszystko jej wina! Otarł cieknący nos i mokre policzki. Nie będzie już płakał. Najpierw Zadar, potem Lowa, a teraz Wiosna. Jakby sprzysięgli się przeciw niemu, jakby złośliwie rujnowali mu życie... No jasne! Bogowie po prostu się nim bawią! Jest tylko pionkiem w ich grze. Może jeden bóg grał rodem Zadara, a drugi jego własnym. I może ten drugi z kretesem przegrywał. Bóg Zadara wymordował mu rodzinę, sprawił, że Ragnall zdradził Anwen, i przekonał Drustana, że chłopak umie posługiwać się magią, choć to nie on potrafił, tylko Wiosna. Tak! Bóg Ragnalla przegrywał, a Ragnall wraz z nim. Czas wziąć sprawy we własne ręce! Jego bóg nawet teraz podsuwał mu tę myśl. Nadszedł czas na kolejny ruch i tym razem to Ragnall go wykona. Wiedział dokładnie, co musi zrobić. Musi zabić Wiosnę. Ale nie może zrobić tego sam. Cezar będzie wściekły, każe wszcząć śledztwo, Tercjusz i Ferrandus wszystko wyśpiewają, a Ragnall okryje się hańbą i skończy na krzyżu. Musiał też podejść do tematu w sposób praktyczny – po pierwsze: on nie umiał się bić, a ona tak. Choć nie powinien się tego wstydzić – był intelektualistą, nie wojownikiem. Wiosna to prostaczka, a on jest myślicielem, może nawet geniuszem. Mimo to nie chciał znów dać się pokonać. Po drugie: kwestia magii, którą Wiosna włada bądź nie. Od momentu ich powtórnego spotkania nie zaobserwował niczego, co świadczyłoby o tym, że dziewczyna potrafi czarować. Zgadywał więc – czy może żywił nadzieję – że utraciła tę zdolność. Przecież gdyby wciąż władała magią, uciekłaby za jej pomocą, prawda? Jest więc prawdopodobne, że już nią nie włada, ale mimo to nie można wykluczyć, że magia odezwie się w niej w chwili zagrożenia życia czy wielkich emocji. Wniosek wysnuwał się sam: nie może zabić Wiosny własnoręcznie. Ale znał człowieka, który mógł. Albo przynajmniej miał o wiele większe szanse powodzenia niż Ragnall. Skrzywił się w uśmiechu, rad ze swojego sprytnego planu. Zszedł z palisady i wrócił do obozu, kierując się ku dzielnicy legatów. Jeśli nie znajdzie tam Kwintusa Cycerona, ktoś powie mu, gdzie go szukać.
Podczas gdy Rzymianie przegrupowywali się na równinie, Lowa poszła do Keelin, by nakazać przeniesienie Małego Duga w bezpieczniejsze miejsce. Podjęła taką decyzję z dwóch powodów. Pierwszym było dwadzieścia tysięcy Rzymian, którzy lada chwila mieli przypuścić szturm na jej drewniany fort, praktycznie bezbronny po udanym sabotażu haxamczyków. Drugim – rozmowa z duchem. Nie było się nad czym zastanawiać. Posłucha Duga, będzie czekać na krzyk o ataku demonów z północnego zachodu. Fort niedługo przemieni się w bardzo nieodpowiednie miejsce dla osiemnastomiesięcznego dziecka. Nie ma na co czekać. – Musisz przyrzec mamusi, że będziesz grzeczny – powiedziała, obciągając na dziecku bawełniane ubranko, żeby nie zwijało się na ramionach. – Koooj! – powiedział Mały Dug, pokazując palcem wierzchowca, który miał zawieźć jego i Keelin na południe, a później na zachód. – Koń – poprawiła Lowa. – K, o, ń. – Koooooooj! – upierał się malec. Zachichotał gardłowo i krzyknął coś niezrozumiale, ale bardzo radośnie. Lowa wzięła go na ręce i przytuliła mocno. Pachniał ciepłem i życiem. Odwzajemnił uścisk, a potem złapał małą, grubiutką rączką jej ucho i pociągnął. – Nie, Dug, mamusia potrzebuje tego ucha – powiedziała, delikatnie wyjmując małżowinę z jego palców. Ależ był silny. Za jej plecami Keelin wspięła się na konia. Królowa uścisnęła synka jeszcze raz i podała go niańce. Dug posłał jej z wysokości grzbietu niepewny uśmiech, marszcząc nos i ukazując drobne białe ząbki. Osadzone w dużej głowie oczy były wielkie i brązowe. – Żegnaj, Mały Dugu – powiedziała wpatrzona w nie Lowa. – Opiekuj się Keelin. Wyrzekłszy to, odwróciła się na pięcie i ruszyła truchtem przed siebie. Niemalże wyczuła, że mały za jej plecami zasysa powietrze, i nie uszła dziesięciu kroków, nim wybuchł płaczem tak głośnym, że zbudziłby umarłego. Nie odwróciła się. Nie chciała, by było mu smutno, a jednak ucieszyła się, że nie chce, by odchodziła. Drze się tak samo, rozbrzmiał w jej głowie cichutki głos, kiedy zabrać mu patyk, którym się akurat bawi. Kazała głosowi spierdalać. Gdy stanęła na szczycie wieży, ujrzała maszerujących na fort Rzymian. Unicestwiła jeden legion zapalającymi strzałami, ale oto szły na nią cztery kolejne. Byli jeszcze zbyt daleko, by dosięgły ich nawet jej strzały, ale już kryli się za tarczami.
Powiodła wzrokiem od wzgórz na wschodzie ku rzymskiej bazie nad morzem i skupionych nieopodal okrętach. Niebo ponad nimi wciąż było błękitne, nietknięte dymem. Cezar przybył tu z pięcioma legionami, co oznaczało, że jednemu powierzył pieczę nad obozem. Tam stacjonowały też pewnie oddziały słoni. Krzykacze donieśli, że bestie z Afryki ciągną w tej chwili na północ, w stronę Wielkiego Pierdolca. Czy Rzymianie dali odpór wojskom Chamanki, zanim zdołały podpalić obóz i okręty? Ogarnęła wzrokiem ziemie naokoło. Usłyszałaby o tym od krzykaczy, ale wolała upewnić się sama. Rzymianie nie otoczyli fortu, nacierali jedynie z północy. Wciąż nie widziała nigdzie legionu Felixa. Z ostatnich krzyków, które dobiegły ją z gardeł najlepszych krzykaczy, potrafiących posłać dźwięk w tylko jednym kierunku, wynikało, że diabły cały czas przebywają na wybrzeżu. Nie miała pojęcia, na co tam czekają, ale miała nadzieję, że będą czekać jak najdłużej. Rzymianie maszerujący na Wielki Pierdolec dopadli na razie tylko jednego krzykacza, co dowodziło, jak świetnie ci potrafią się kryć, bo z całą pewnością minęli ich o wiele więcej. Ostatni krzyk nadesłany przez krzykaczkę Simshill brzmiał: „Krzykaczka Simshill odkryta!” i bardzo Lowę zasmucił, ponieważ znała i lubiła tę kobietę. Była kupcem o wspaniałym głosie, Lowa przekonała ją, by zaciągnęła się do armii. Kolejne życie, które będzie ciążyć jej na sumieniu... Ponownie rzuciła okiem na wschód. Czy to smużka dymu unosi się w letnie niebo, czy może jakaś dziwna chmura? Garstka konnych na równinie weszła w zasięg jej łuku. Głupcy, pomyślała, szacując, ilu trafi, zanim reszta odbije poza pole rażenia. Chciałaby mieć przy sobie Wiosnę. Mogła nauczyć kogoś innego strzelać z długiego łuku, ale wiedziała, że nikt nie osiągnie takiej sprawności jak dziewczyna, a poza tym łuk należał do Wiosny i nie chciała, by dotykał go ktoś inny. Królowa przywiozła go tutaj z Maidun, powtarzając sobie, że gdyby jej własna broń uległa uszkodzeniu, będzie miała zapasową, ale tak naprawdę żywiła nadzieję wbrew nadziei, że zdoła jakoś odbić Wiosnę i zwrócić go jej osobiście.
13 ROZDZIAŁ
P
ozbawieni ofiar legioniści Felixa zdawali się teraz najbardziej nieszczęśliwymi stworzeniami na świecie. Ani Żółwie, ani Zające nie brylowały w sztuce konwersacji, ale przynajmniej robiły interesujące rzeczy, gdy wchłonęły energię życiową zabitych niewolników. Teraz siedziały smętnie pod drzewami w miejscu, gdzie trawa stykała się z piaskiem, z wzrokiem wlepionym w nicość. Przed chwilą kilku z nich zaczęło łazić w kółko po plaży, co tylko wpieniło Felixa, ponieważ zauważył, że żaden pierdolony idiota nie przekracza linii wyrzuconych przez morze wodorostów. Bali się, że przyjdzie przypływ i wciągnie ich do morza. Z radością ruszyliby do walki z armią dowolnej wielkości, ale bali się wysuszonego zielska. Na cycki Jowisza, zaklął druid w myślach. Słowo daję... Nie posiadał się więc z radości, gdy podszedł do niego centurion z osiemdziesięcioma piechurami. Dowódca zsiadł z konia, zdjął hełm i wcisnął go pod pachę. – Centurion Lucjusz Aureliusz Dolabella melduje się na rozkaz wraz z pierwszą centurią drugiego manipułu szóstej kohorty siódmego legionu. – Uśmiechnął się, prezentując gotowość, ale zaraz zmarszczył brwi i dodał: – Przepraszam, nie tak. Przeniesiono nas. Nie powiedzieli mi czemu, wciąż nie wiem. Pierwsza centuria drugiego manipułu piątej kohorty siódmego legionu. Nie, zaraz, też nie tak, bo w kohorcie są tylko trzy manipuły, więc jak mielibyśmy być w czwartej... Na Dianę, nie ogarniam. Wybacz! Jesteśmy tutaj i jesteśmy w sile centurii, o to mi chodzi. Przepraszam. Dolabella pewnie nie dobił jeszcze do dwudziestki, ale miał włosy starca – suche, pomarańczowobrązowe i naturalnie kręcone, ale ponieważ nieustannie się czesał, czubek jego głowy wyglądał jak miniaturowe, skrupulatnie zaorane poletko. Miał długi, cienki i kościsty nos, podbródek w daleko posuniętej atrofii i niewielkie usta. Wszystkie te elementy czyniły jego twarz podobną do mordki ciekawskiego gryzonia. Był wyraźnie wyższy od Felixa, ale robił wrażenie niższego. Wyglądał na
arystokratę, ale jednego z tych gównianych i biednych jak myszy świątynne. Był z sortu tych młodych ludzi, którzy lęgną się czasem w najznamienitszych rzymskich rodach, nie przynosząc im wcale chwały, jakiej spodziewają się ich przodkowie. W Rzymie powstała swoista tradycja wysyłania takich młodzieńców w najdalsze zakątki imperium, by tam zginęli w jakiejś bitwie. I oto proszę, centurion Dolabella znalazł się w Brytanii. – Jakie dostałeś rozkazy? – indagował Felix. – Dostałem, a jakże, od samego Cezara! Rozmawiał ze mną! Atakuje galijski fort i chce, żebyś odciął wszelkie możliwe drogi ucieczki. Powiedział, że ma nadzieję, że dam z siebie wszystko i że jestem do twojej całkowitej dupozycji. Nie! Co ja gadam! DYSpozycji. Ja i moi ludzie jesteśmy do twojej całkowitej dyspozycji. Felix uśmiechnął się. Wiedział, co oznacza „całkowita dyspozycja”. – A więc nie traćmy czasu. – Właśnie, à propos tracenia czasu... Strasznieśmy się pogubili, idąc tutaj, więc długo nam zeszło, no i... możliwe, że bitwa już się rozpoczęła. Tak mi przykro. Ale z całą pewnością trafię z powrotem. – Chodźmy więc. – Jasne, komu w drogę, temu czas. Tylko że... Szliśmy tutaj z jednym z twoich skórzanych kumpli. Jak mu było, Brutus? – Bistan. – Tak, to ten. Zeszłego wieczoru, gdy zrobiło się ciemno, poszedł szukać drogi do waszego obozu. Nie wrócił do rana, więc ruszyliśmy dalej bez niego, i trafiliśmy tu właściwie przypadkiem... – Bistan się nie pojawił? – Nie. Poszedł na północ. Czy może zachód? Na północ chyba nie, boby tu był. Jesteśmy na północy, tak? Felix potrząsnął głową, ale uśmiech nie schodził z jego warg. Zabijanie nie zawsze sprawiało mu przyjemność. Ale tego pacana ukatrupi z radością.
Lowa trzema strzałami zrzuciła z koni trzech kawalerzystów, a czwartą trafiła w udo tego, który prawie zdołał uciec. Maiduńczycy wznosili wiwat za każdym razem, gdy jakiś legionista zetknął się z gruntem, i nagrodzili królową głośnym „och!” za tego ostatniego. Dobrze było słyszeć ich radosne i ochocze okrzyki po spustoszeniu, jakiego dokonali w systemie obronnym grodu haxamczycy. Rzuciła okiem na wschód. Tak jest, z przyczółka biły w niebo kłęby dymu. Może jakiś niezorientowany w sytuacji leśnik rozpalił ognisko w kniei między obozami? Ale nie, chyba jednak kolumna dymu nie wyrastała spomiędzy drzew, tylko... – Płonie rzymski obóz! – dobiegł ją krzyk. Maiduńczycy wrzasnęli radośnie na tę wieść. Kąciki ust Lowy same powędrowały ku górze. Przywołała krzykacza skinieniem. – Krzyknij jeszcze raz – poleciła – i każ wszystkim krzykaczom, którzy nie działają z ukrycia, rozgłosić tę wiadomość, jak mogą najdalej. Krzykacz wykonał polecenie. Wieści o ogarniętym pożarem rzymskim obozie dobiegły ją jeszcze dwa razy ze wszystkich stron, potem raz jeszcze, nieco ciszej, i po raz trzeci, na granicy słyszalności. Cóż za piękny dźwięk, pomyślała Lowa, wsłuchana w głos żołnierza. Z każdym kolejnym krzykiem coraz piękniejszy. Wolała dla pewności powtórzyć wiadomość kilkukrotnie, nauczona doświadczeniem z czasów Zadara, gdy niedosłyszenie krzyku miewało czasem śmieszne, ale częściej tragiczne konsekwencje. Skupiła wzrok na drobnych postaciach na tyłach rzymskich wojsk, czekając na ich reakcję. Jedna spośród nich podjechała do tego na czele grupy, a Lowa odczuła dreszczyk przyjemności, widząc, jak tłumacz informuje Cezara o tym, że Brytowie palą mu obóz. Zaraz rzuci okiem na zachód, żeby przekonać się na własne oczy o prawdziwości jego słów, bo to przecież nie może być prawda. A jednak, proszę bardzo, widzisz dym? Pewnie, że widzisz. Szok i niedowierzanie. A więc ci barbarzyńcy nie tylko wystrzelali ci cały legion, sami nie odnosząc prawie żadnych strat, ale i korzystali z o wiele bardziej zaawansowanego systemu komunikacji niż ty. – Rzymskie okręty zniszczone! – wybrzmiał kolejny krzyk. Radosnym owacjom maiduńczyków nie było końca. Krzykacz królewski spojrzał na Lowę, unosząc brew, a gdy królowa skinieniem dała mu przyzwolenie, rozdarł się na całe gardło.
14 ROZDZIAŁ
M
al sądził, że Rzymianie cofną się na wybrzeże, gdy tylko dotrze do nich wieść o płonącej flocie i warowni, że za wszelką cenę będą chcieli jak najszybciej odbudować przyczółek. Lowa była innego zdania. I miała słuszność, niech ją szlag. Zaraz po tym, jak przebrzmiał drugi krzyk, Mal ujrzał garstkę jeźdźców galopujących na tyły rzymskiej armii, gdzie umiejscowiła się grupa dowódcza. Chwilę później rozjazgotały się rzymskie trąby i wszystkie legiony ruszyły naprzód. Wszystkie cztery. Na zakreślonej palisadą przestrzeni obozu roili się łucznicy. Trzy częściowo zniszczone skorpiony udało się naprawić, a z części tych zniszczonych doszczętnie cieśle wznieśli cztery nowe, mieli więc do dyspozycji dwadzieścia jeden balist, wszystkie gotowe do strzału. Czyli po jednej na każdy tysiąc tych rzymskich drani, przeliczył Mal. Legioniści sunęli naprzód. Widział formujące się poza polem rażenia skorpionów żółwie i słoneczne refleksy w umbach pawęży tworzących zadaszenie – nie żeby pawęże zdały się na wiele przeciw skorpionim bełtom. Zauważył też, że Rzymianie skombinowali skądś zupełnie nowy taran. A przynajmniej myślał, że to właśnie taran kryje się pod wielką drewnianą szopą na kołach. Wyjrzał za lewą krawędź muru, tę jego część nad bramą, ku której toczyła się konstrukcja, i rozkazał trzem skorpionom przygotować się do oddania strzału. Obszar fortu za jego plecami pustoszał. Wszyscy Brytowie, których nie pomieściły mury, wylewali się z twierdzy południową bramą, znajdującą się po średnicy od tej, ku której zmierzała chata z kołami. Minie jeszcze nieco czasu, nim Rzymianie wejdą w pole rażenia. Mal poprosił Taddy, by zawołała go, kiedy Rzymianie zaczną biec, po czym obszedł palisadę, by sprawdzić, czy odwrót postępuje tak sprawnie, jak chciała Lowa. Stanąwszy na południowym skraju obozu, pokręcił głową w niedowierzaniu. Jeśli w ogóle możliwy był godny odwrót, to
właśnie na taki patrzył. Płaską przestrzeń pomiędzy dwoma pasmami wzgórz dzieliły na pół dwie szerokie, równoległe drogi ciągnące się w dal na kilka tysięcy kroków. Tą wiodącą na zachód zdążała w stronę grodu karawana pustych wozów, podskakując na wybojach. Każdy wóz był lekki i solidny, zaprzęgnięty w cztery konie. Tą drugą jechały na wschód takie same wozy, ale każdy z nich dźwigał ładunek w postaci trzydziestu żołnierzy. Pięćdziesiąt kroków za fortem zachodnia droga skręcała ostro na wschód, gdzie grunt się podnosił, a dwa szerokie mosty umożliwiały żołnierzom przejście bez wstrzymywania ruchu wozów, które można było ładować jednocześnie z dwóch stron, jeszcze skracając czas załadunku. Podobno to Dug wpadł na taki pomysł. Ten duży i martwy, nie ten mały i zasmarkany. Często siedzieli z Lową do późna, wymyślając nowe metody walki z Rzymianami. Uśmiech cisnął się Malowi na usta. Postawiony przed wyborem pomiędzy walką a spierdalaniem jak najdalej, Dug niemal zawsze wolał spierdalać jak najdalej. Obmyślony przez niego system ewakuacji był doprawdy dziełem genialnego tchórza. Szkoda tylko, że... – Mal! Mal! – z przeciwległego punktu na ostrokole wołała do niego Taddy Kaczucha. – Nadchodzą!
– Powinnaś była pozwolić mi go zabić – upierał się Tercjusz, wyprowadzając Wiosnę na dwór. Ferrandus szedł w ich stronę z wiadrem ciepłej wody, skrawkami tkaniny i garncami bogowie wiedzą jakich specyfików niezbędnych do opatrzenia poranionej i opuchniętej twarzy dziewczyny. – Wcale nie powinnam – sprzeciwiła się, gdy sadzali ją na krześle. – Mielibyście nieprzyjemności, a on nie jest taki zły. Miał gorszy moment, to wszystko. Prawie strzeliła się w twarz, gdy uświadomiła sobie, że mówi do nich po łacinie. Ale oni zachowywali się, jakby nie zauważyli. – Skąd ten dym? – spytała, również po łacinie, nie przejmując się już tym, że jej sekret się wydał, i naprawdę chcąc porozmawiać w końcu z kimś poza Ragnallem, nawet jeśli rozwarcie ust przeszywało bólem całą jej twarz. Zresztą, pomyślała, krzywiąc się jak najostrożniej, Tercjusz i Ferrandus chyba nikomu nie wygadają. Jeśli w ogóle zauważyli, że nagle zaczęła mówić w ich języku. – Pali się. Zaatakowali nas Brytowie. Nie wiem ilu, najwidoczniej dosyć, by sfajczyć nam wszystkie okręty wojenne i połowę transportowców. Zginęło kilkuset legionistów, przy czym podobno większość stratowały słonie, które miały walczyć po naszej stronie. – Nie wydajesz się tym poruszony. – Bycie poruszonym nie należy do moich obowiązków! – powiedział Ferrandus. – Do moich obowiązków należy pilnowanie – podjął, wskazując twarz Wiosny i wpatrując się w nią jak kruk szukający najlepszego miejsca do dziobnięcia jabłka – by to się już nigdy nie powtórzyło. Jesteś ranna gdzieś indziej? – Nie. – Powiedziałabyś mi, gdybyś była? – Tak. – To dobrze. Z twoją twarzą nie jest tak źle. Jakby smyrał cię poduszką. Jeśli wszyscy Brytowie są tak twardzi, wyspa będzie nasza do obiadu. Wiosna zachichotała. – To brytyjskich kobiet powinniście się obawiać. – Jeśli wszystkie są takie jak ty, to faktycznie powinniśmy. – Większość jest jeszcze groźniejsza i bardziej przerażająca. – Skoro już mówimy o groźnych wojownikach – powiedział Tercjusz – pójdę znaleźć Ragnalla. – Nie rób mu krzywdy – zabroniła Wiosna. – Nie przyjmuję od ciebie rozkazów – rzucił pretorianin na odchodnym, wciąż nieporuszony nagłym ujawnieniem się zdolności językowych dziewczyny. Nie minęło wiele czasu, a wrócił. – Obawiam się, że nie mam dobrych wieści. – Złapał okiem spojrzenie Wiosny. – Wyglądasz o wiele lepiej! Zupełnie jakby nic się nie stało! Ferrandus może i nie ma dość oleju w głowie, by jednocześnie iść i oddychać, ale opatrywać rany to on umie.
Znowu zachichotała. Nie czuła się jak mała dziewczynka od najlepszych chwil spędzonych z Dugiem. Wiedziała, że legionista kłamie; musiała wyglądać, jakby przegrała walkę z worem młotów, ale kompresy z zimnej wody i ziołowa maść Ferrandusa pomogły zmniejszyć ból i zredukować opuchliznę. – Co to za niedobre wieści? – spytała. – Znalazłem Ragnalla przy namiotach medyków – odparł Tercjusz. – Kiedy wyszedł, lekarz powiedział mi, że pytał o... Chwila, moment! Czemu ty mówisz po łacinie?! – Po łacinie? Ja? – Czuła, że oblewa się rumieńcem. – Na ufajdane dupsko Junony! – roześmiał się Ferrandus. – Nawet nie zauważyłem. Gadam sobie z tobą w najlepsze i nawet się nie zorientowałem. I cały ten czas... No pewnie, że tak, przecież nie nauczyłaś się wczoraj! I rozumiałaś nas od samego początku? Noż ja pierdolę, cały czas wiedziałaś, co mówimy? Wiosna uśmiechnęła się od ucha do ucha. Przyjemność, jaką sprawiły jej miny pretorianów, rozdziawiających gęby do samej ziemi, gromkie żołnierskie „noż ja pierdolę” oraz utkwione w ziemi spojrzenia, gdy próbowali sobie przypomnieć, czy powiedzieli coś, czego powinni się wstydzić, nie mogła się równać absolutnie z niczym. – Nie martwcie się – pocieszyła ich – obydwaj zachowywaliście się nienagannie. Nie jak ci pierwsi pretorianie. – Od dawna umiesz po łacinie? – Ferrandus kręcił głową. – Może z dziesięć lat? – Wiosna zamyśliła się i jej źrenice powędrowały ku górze. – I Ragnall nie wie? – Pojęcia nie ma. – No niech mnie... – Czy moglibyście... – zaczęła. – ...nikomu nie mówić? – domyślił się Tercjusz. – Jasne. Nikomu nie powiemy, co, Ferrandusie? – Nie przyjmuję od ciebie rozkazów – powtórzył Ferrandus, wydymając usta – ale tak się szczęśliwie składa, że nie mam ochoty nikomu o tym mówić. Tercjusz uśmiechnął się. – O czym to ja... Ach tak. Ragnall szukał w namiocie medyków Kwintusa. – O na jaja Herkulesa... – syknął Ferrandus. – Chłopcy nie lubią, kiedy dziewczynki ich biją. Chyba że chodzi o Tercjusza, który wprost uwielbia. – Nie tak jak ty lubisz chłopców – odciął się Tercjusz, zerkając na Wiosnę. – Oj, przepraszam. – Nie ma za co, naprawdę. Gdyby mnie ktoś spytał, powiedziałabym, że każdy rzymski żołnierz to dziwak, ale do was się już przyzwyczaiłam. – No to – Tercjusz odchrząknął – kazał nam cię związać, a potem rzucił się na ciebie, gdy byłaś bezbronna? Wiosna zmarszczyła nos. Pękł jej strup, kropelka krwi pomknęła w dół po policzku. – Uznam to za „tak” – rzekł Tercjusz, gdy Ferrandus pochylił się, by zebrać krew kawałkiem tkaniny. – Wybacz, że pytam. Musiałem się upewnić, za co dokładnie odpowiada ten skurwiel, zanim dopadniemy go z Ferrandusem i zapakujemy go w jego własną mosznę. – Nie, musicie stąd iść. Pewnie zaraz przyjdzie tu z Kwintusem i jakimiś zakazanymi mordami. Musicie uciekać. – Akurat! – zakpił Tercjusz. – Mówię poważnie. Zabiją was, żeby mnie dostać, a dostaną mnie i tak. Jak was tu nie będzie, efekt będzie dokładnie ten sam, tylko że wy przeżyjecie. Ma to sens, prawda? Mężczyźni popatrzyli po sobie, kręcąc głowami. – Nie ma – odparli jednocześnie. – To mnie uwolnijcie. Weźcie mnie na tyły obozu i pozwólcie uciec. Spojrzeli po sobie. Tercjusz wzruszył ramionami, Ferrandus pokiwał głową. – W porządku. – Naprawdę mnie wypuścicie? – No. – Ach, jak dobrze! Świetnie. Dajcie mi tylko wziąć... – głos uwiązł jej w gardle, gdy popatrzyła po pretorianach. Wyglądali na bardzo zasmuconych. Dotarło do niej dlaczego. – Co z wami będzie, jak ucieknę? – Pewnie będziemy musieli obierać ziemniaki przez tydzień – powiedział Tercjusz.
– Albo nas ukrzyżują – dodał Ferrandus. – Głupek! – Tercjusz dał mu sójkę w bok. – No co, to przecież prawda. – Mam inny pomysł – stwierdziła Wiosna. Ucieczka była na wyciągnięcie ręki, ale nie mogła pozwolić, by ci dwaj położyli za nią głowy. – Jest jedno miejsce w obozie, gdzie powinnam być bezpieczna. – Co to za miejsce? – Namiot trzeciej i ostatniej osoby, która wie, że znam łacinę. – Kogo? – spytał Tercjusz. – Cezara? Wiosna pokręciła głową. – A, no tak! – Ferrandus pacnął się dłonią w czoło. – Już chyba wiem, o kim mówisz. – O kim? – Tercjusz zacisnął usta i zmarszczył brwi. – Pamiętasz tę bogatą dziunię, która przyprowadziła ją z powrotem, po tym jak wykastrowała Kwintusa? Tę z nogami po samą szyję i... – Zaczął poruszać rozcapierzonymi palcami na wysokości klatki piersiowej, a potem zmitygował się, zerknąwszy na Wiosnę – artretyzmem? – Klodia Metelli? Nie wiedziałem, że choruje. – Jakim cudem, Tercjuszu – uśmiechnęła się wrednie Wiosna – umiesz jednocześnie chodzić i oddychać?
15 ROZDZIAŁ
G
dy tylko Rzymianie znaleźli się w zasięgu skorpionów, przyspieszyli gwałtownie, bacząc, by utrzymać żółwią formację. Lowa rozkazałaby im dokładnie to samo. Im szybciej będą biec, tym szybciej skryją się w cieniu palisady, gdzie nie dosięgną ich skorpiony, a w ruchomy cel trudniej trafić. – Ognia! – zawołał Mal. Skorpionami szarpnęło i dwadzieścia wielkich strzał pofrunęło w kierunku Rzymian. Jeden pocisk grzmotnął i stoczył się po dachu szopy, pod którą znajdował się taran, nie uszkadzając machiny ani nie zadając żadnych obrażeń ciągnącym ją wołom. Dwa kolejne pociski zaryły w ziemię, ale pozostałe poczyniły w zastępach legionistów prawdziwe spustoszenie. Wielu zginęło na miejscu, jednak ich kompani wypełnili ubytki w szyku własnymi tarczami i wciąż parli naprzód. Trafione żółwie zniosły ostrzał nieco gorzej, lecz nie zwolniły ani na uderzenie serca. Gdy znalazły się w polu rażenia strzał, Lowa dała znak łucznikom, choć wiedziała, że salwa nie zda się na wiele, bo wróg kryje się za tarczami. Do czasu, gdy załoganci Mala nałożyli drugie bełty na cięciwy balist, kilkuset legionistów i taran znaleźli się pod samą palisadą, gdzie strzały nie mogły ich już dosięgnąć. Łucznicy zasypywali wroga zwykłymi, niepłonącymi strzałami, ale tylko niewiele z nich wbiło się w ciała. Lowa szpikowała strzałami stopy i kostki, które wyłaniały się spod tarcz, lecz nikt z jej łuczników nie mógł się popisać podobną celnością. Widziała, jak osłonięci tarczami legioniści oczyszczają rów z kolczatek i innych pułapek. Ciekawiło ją, czy to powszechna praktyka, czy może Yilgarn przestrzegł ich przed czekającymi w fosie niespodziankami. Podejrzewała, że to sprawka haxamczyka.
– Skorpiony, ognia! – wołał Mal. – Łucznicy, podpalić taran! Pociski skorpionów wbiły się w masę legionistów nieco dalej od palisady, a jednocześnie mężczyźni i kobiety nad bramą zrzucili pozostałe wiadra z łatwopalnymi substancjami na rozpostarty nad taranem dach, po czym oddali ognistą salwę. Gdy ze skorpionów wystrzelono drugą partię pocisków, legioniści rozdzielili się, pozostawiając w środku miejsce dla kilkudziesięciu pędzących w stronę muru wozów zaprzężonych w czwórki wołów i chronionych grubym skórzanym pancerzem. A to co, na Belenosa? – pomyślała Lowa. Czym one są załadowane? Ziemią? Czy to jakiś nowy łatwopalny materiał, którego nie znamy? Na dupę Wielkiej Danu, ależ nie lubiła niespodzianek. Fort za jej plecami był już opustoszały. Wozy czekały tylko na żołnierzy na murach. Te, którymi reszta piechoty odjechała w bezpieczne miejsce, już dawno zniknęły im z oczu. A gdzieś hen za nimi jechała Keelin z Małym Dugiem, którym z pewnością nic już nie grozi. Trzy, dwa, jeden – wozy weszły w zasięg jej długiego łuku. Wypuściła strzałę, celując między oczy wołu na samym przedzie. Zwierzę zarzuciło łbem i zwaliło się na ziemię, ale pozostałe sunęły dalej i wóz wciąż zbliżał się do bramy, nawet jeśli w tempie kulawego ślimaka. Dopiero teraz zauważyła, że z kopyt wszystkich wołów dobywa się dym. Rzymianie musieli wrazić w ich nogi rozgrzane do czerwoności ćwieki, domyśliła się. Był to jeden ze sposobów na utrzymanie w biegu zwierzęcia, które będzie próbowało uciec od źródła bólu, ale niezbyt dobry, jeśli chciało się zachować zwierzę przy życiu. Lowa była jedyną maidunką na murach, której strzały mogły dosięgnąć wołów. Odstrzeliła drugie zwierzę przy wozie, który wysforował się najdalej z grupy, lecz reszta, popędzana przez tworzących szpaler legionistów, roztrzaskała się o palisadę. Lowa stężała, spodziewając się wybuchu lub płomieni, ale nic się nie stało. Potężna palisada, którą setki mężczyzn i kobiet budowały przez rok, oparła się atakowi. Królowa zerknęła przez krawędź na masę wierzgających wołów i rozwalonych wozów. To ziemia albo coś równie nieszkodliwego: dostrzegła też w wozach kamienie i drewno. Powiodła wzrokiem wzdłuż łysego pasa pozostawionego na polu bitwy przez legionistów. Kolejne wozy, co najmniej dwa razy więcej od tych, które już rozbiły się o mur. Lowa zrozumiała, co zamierzają Rzymianie. Z tłumu dobiegł ją krzyk. Dwadzieścia kroków od palisady wyskoczyli zza tarcz procarze i zaczęli strzelać do maiduńskich łuczników. Kilku z nich odniosło rany, lecz zanim Lowa czy ktokolwiek zdążył obrać ich za cel, na powrót schronili się za pawężami. Łucznicy zastygli więc ze strzałami na cięciwach i czekali na kolejną salwę, ale nie zdążyli wypuścić strzał, gdy nastąpił kolejny błyskawiczny atak, a pociski zdjęły kilku maiduńskich obrońców. Procarze skryli się za tarczami, zanim którykolwiek oberwał strzałą. I tak w kółko. To było jak gra na jarmarku, gdzie należało trafić młotkiem w któregoś z sześciu wełnianych szczurów wychylających się na chwilę ze swoich dziur. Tylko że te szczury tutaj mogły cię zabić. Z każdą kolejną salwą coraz więcej łuczników ginęło od kamieni. Lowa wyłuskała wzrokiem z tłumu pewnego znajomego młodziana – kiedy go zwerbowała, był piekarczykiem. Chłopak dostał w czoło, zakołysał się na nogach i spadł z palisady. Nie sposób było przewidzieć, skąd za chwilę wyłonią się procarze – pełzali pod zasłoną tarcz i za każdym razem wyskakiwali z innego miejsca, a więc łucznicy nie byli w stanie oddać zbyt wielu strzałów, o celnych nie wspominając. Sytuacja była patowa. Niektórzy z legionistów porzucali tarcze i ruszyli pod mur z palami, łopatami i włóczniami, by dobić cierpiące zwierzęta i tuż przy palisadzie usypać z ich cielsk rampę, wzmocnioną ziemią, kamieniami i drewnem z roztrzaskanych wozów. Kolejne wozy nadjeżdżały i rozbijały się o mur. W tym tempie ani się obejrzą, a Rzymianie będą mogli wbiec po stercie pod samą krawędź ogrodzenia. Cwane, przeszło jej przez myśl, gdy pakowała w uwijających się legionistów strzałę za strzałą. Kamień z procy świsnął jej koło ucha. Przypadła do gruntu, a w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była jej głowa, przecięło powietrze kilka kolejnych kamyków. Najwyższy czas na... – Demony idą na Wielki Pierdolec! – dobiegł jej uszu krzyk. A zaraz potem kolejny: – Krzykacz Puchacz znaleziony! – Na cycki Machy – przeklęła Lowa złośliwość losu, czując, jak ogarnia ją strach. To nie były słowa, które miały według Duga zwiastować śmierć ich syna, ale sens mniej więcej się zgadzał. Musi teraz o tym zapomnieć i skupić się na bitwie. Wyjrzała za palisadę. Rzymska rampa sięgała już do połowy. Gdyby zamierzała zachować fort, mogłaby zrobić z nią co najmniej kilka rzeczy. Ale plan od początku zakładał, że walka potrwa tylko do krytycznego momentu, kiedy wszyscy mają wziąć nogi za pas i zostawić warownię na pastwę wroga. Wykrzyczała rozkaz, Mal powtórzył; wszyscy łucznicy spłynęli z palisady jak roztopiony śnieg i stłoczyli się w czekających wozach. Nie zrobili tego jedynie ci, których poinstruowano, by
usunęli kilka oznaczonych dech i podpalili wysuszone gałęzie i słomę, które upchnięto we frontowej części muru.
Oddział Lucjusza Aureliusza Dolabelli okazał się dostatecznie liczny, by każdemu Żółwiowi i Zającowi przypadło w udziale po dwóch legionistów – jeden na podróż, drugi na bitwę. Felix wydał rozkaz i wziął Dolabellę na ostrze miecza, podczas gdy Żółwie i Zające zabijali jednego z przydzielonych każdemu żołnierzy, a drugiego okaleczali, by nie uciekł. Dolabella patrzył i bełkotał coś niezrozumiale. Felix przeprosił go za niedogodności i podczas gdy syte Zające goniły za szybszymi z legionistów, powiedział Dolabelli, kim jest, opowiedział o swoim legionie i o tym, jak go stworzył, oraz co robili dla Cezara. Gdy skończył, młody centurion rzekł: – Sekretna misja! Ależ to ekscytujące! Pobiegli w głąb lądu. Żółwie niosły zawodzących legionistów. Dolabella jechał konno na czele pochodu, niczym prawdziwy bohater z dawnych dni. Felix galopował za nim z wyrytym na twarzy uśmiechem, rozglądając się po drodze za Bistanem. Gdzie też podział się jego centurion? Ku zaskoczeniu Felixa Dolabella nie tylko doprowadził ich do miejsca bitwy, ale również wskazał drogę na szczyt wzgórza stanowiącego znakomity punkt obserwacyjny, gdzie nie dostrzegli ich stłoczeni na równinie legioniści i skąd Felix widział wychodzące z brytyjskiego fortu dwie drogi ucieczki. Było już po bitwie. Gród płonął, Brytowie uciekali na południe szybkimi wozami, mknącymi po szerokiej drodze. Odczuł ekscytację na widok jadącej konno jasnowłosej postaci – Lowy. Od legionistów Cezara, którzy nie minęli jeszcze fortu, dzieliła ich jeszcze połać ziemi, a ze wzgórza widział najwyżej kilka tysięcy uciekinierów. A więc, odgadł, trzon armii już dawno zbiegł z pola bitwy. Nie miało to właściwie znaczenia, ponieważ jego ludzie dopędzą i dobiją każdego, kto tylko znajdzie się w zasięgu ich wzroku, Lowy nie wyłączając. – Dolabella, zejdź z konia. Ten mały kretyn zrobił, jak mu kazał. – Zbliż się. – Felix skinął na najbliższego Zająca. – Ty, trzymaj go. Dolabella wydawał się zmartwiony, ale nie próbował się wyrywać, gdy legionista unieruchomił jego wątłe ramiona w żelaznym uścisku. Felix zacisnął ręce na jego szyi i objął kciukami tchawicę. Oczy wyszły oficerowi na wierzch, gdy druid ścisnął z całych sił. Chłopiec wił się i chciwie łykał powietrze, nabiegłe krwią, przerażone ślepia utkwił w oczach Felixa. Druid z zaskoczeniem spostrzegł pulsujące wybrzuszenie w skórzanych spodniach młodego centuriona. Jeszcze większym zaskoczeniem była nagła i paląca potrzeba, by przywrzeć do młodzieńca i wylizać mu twarz. Czemu nie, na Hadesa? – pomyślał, dając upust podnieceniu. Lada dzień koronuje się na króla świata, powinien powoli przyzwyczajać się do spełniania swoich zachcianek, gdy tylko przyjdzie mu na to ochota. Naparł na sztywne przyrodzenie centuriona i przesunął językiem od jego podbródka do oka. Liznął raz jeszcze, tym razem zatrzymując się na dłużej przy ustach, cały czas zgniatając tchawicę młodzieńca i trąc biodrami o jego lędźwie, jak podpity spierniczały kawaler zalecający się na potańcówce do młodszej, zmiękczonej winem dziewczyny. Kiedy centurionek wyzionął ducha, Felix stanął nad nim, zdyszany, ze wzrokiem utkwionym w umykającej brytyjskiej armii. Jego przedramiona pokryły się gęsią skórką z podniecenia, ale odczuwał coś jeszcze, coś, czego nie czuł od bardzo dawna. To wstyd, uświadomił sobie. O tak, to właśnie jest wstyd. Ocieranie się o mordowanych chłopców. Z pewnością nie tak wychował go ojciec. Było to zachowanie, które nawet w Rzymie uznano by za zwyrodniałe. To chyba wyobraźnia płatała mu figle, ale wydało mu się, że od zakapturzonych Zajęcy wyczuł pogardę. Nie dba o zdanie innych, nie ma zamiaru poddać się wstydowi. To, co zrobił, sprawiło mu przyjemność, a więc będzie to robił, gdy tylko mu się zachce. W jego głowie mnożyły się pomysły innych rzeczy, których mógłby się dopuścić, ale miał robotę do wykonania, więc zachował je na potem. Wróci do nich już wkrótce. Zebrał swoich żołnierzy. – Za chwilę rozkażę wam zabić pozostałych legionistów i zaatakować tamto na dole. – Wskazał palcem kolumnę uciekających Brytów. – Musicie jednak pamiętać o trzech ważnych sprawach. Czy wszyscy mnie słyszą?
Postacie w żelaznych hełmach i skórzanych kapturach pokiwały głowami na tak. – Dobrze. Po pierwsze, Żółwie atakują najpierw, Zające po nich. Jak zdążyliście się przekonać, Brytowie mają dobre, nadzwyczaj dobre strzały i wiedzą, jak z nich korzystać. Jeśli zaczną strzelać, nim ich dopadniemy, Żółwie uniosą ramię w ten sposób – zasłonił ręką czoło – żeby osłonić przed nimi oczy... – Ale które ramię? – usłyszał głos Głupa, spotęgowany echem żelaznego hełmu. – To, w którym nie będziesz akurat trzymał miecza. – Jasne! Felix przetarł oczy palcami. – Po drugie, kiedy usłyszycie podwójny dźwięk mojego gwizdka, macie natychmiast odstąpić od walki, nawet jeśli zostanie wam jeszcze pełno ludzi do zabicia. – Nie chciał, by w amoku rzucili się na innych legionistów. – Jasne? Pokiwali głowami. – Na pewno? Pokiwali raz jeszcze. – Dobrze. I trzecia sprawa: jest tam jasnowłosa kobieta na koniu imieniem Lowa. Ma łuk, który jest bardzo niebezpieczny. Trzymajcie się z dala od jej strzał i – uwaga – nie zabijajcie jej. Czy wyrażam się jasno? Ma być cała i zdrowa, a przynajmniej na tyle cała, żeby zachowała zdrowie. Kolejne skinienia. Felix wykrzywił usta w uśmiechu i wspiął się na konia. – Świetnie. A teraz zabijcie po jednym legioniście i ZA MNĄ! Pogalopował w stronę uciekających Brytów i wyjechał na czoło oddziału, póki byli jeszcze poza zasięgiem strzał.
Lowa zatrzymała konia, podskoczyła i stanęła na grzbiecie świetnie wytresowanego zwierzęcia. Podążyła wzrokiem ku płonącemu grodowi i zalesionym wzgórzom wokoło. Ani śladu goniących ich Rzymian – ani piechoty Cezara, ani kawalerii, ani demonów Felixa. Gdzie te demony? Ze słów Puchacza wywnioskowała, że powinny już nadejść. Czyżby Cezar je odwołał? Albo może... może w skład legionu Felixa wchodzili niewidzialni zwiadowcy, którzy odgadli, którędy uciekali Brytowie? Może demony wysłane zostały na czoło kolumny? Tam, gdzie jest Keelin z Dugiem. Poczuła, że na jej żołądku zaciskają się zimne szpony przerażenia. Nie myśląc, popędziła konia i pogalopowała wzdłuż kolumny. Wozy jechały szybko, ale ona, konno, była o wiele szybsza. Ludzie wołali do niej, gdy przejeżdżała mimo, ale ona nie słyszała ich głosów. Musiała dostać się do synka. Wtem usłyszała wrzask, którego obawiała się usłyszeć: – Demony atakują z północnego zachodu! Krzyk dobiegł zza jej pleców, od strony fortu, co oznaczało, że demony atakują to miejsce w pochodzie, które właśnie opuściła. Mały Dug był daleko na przedzie, ale właśnie te słowa, zdaniem jego ojca, zwiastują śmierć dziecka. Była rozdarta wewnętrznie. Jej miejsce było tam, gdzie wiedziała, że uderzą demony – to jest za jej plecami. Musiała wrócić i dowodzić obroną. Musiała, a jednak wiedziała, że tego nie zrobi. Targując się z bogami, by pozwolili jej dotrzeć na czas, wtłoczyła wierzchowcowi pięty w boki i pomknęła na zachód, z dala od miejsca, gdzie zaatakowały potwory, wymijając nawracające wozy pieszych łuczników.
16 ROZDZIAŁ
G
dy Wiosna maszerowała samotrzeć aleją rzymskiego obozu, ze zdyszanym i złorzeczącym Tercjuszem po jednej stronie oraz czujnym i bacznym Ferrandusem po drugiej, zagryzała nerwowo wewnętrzną stronę policzka, wodząc wzrokiem od jednej przecznicy do drugiej, za każdym węgłem spodziewając się Ragnalla, Kwintusa i szarżujących na nią legionistów. Była całkiem pewna, że Klodia chętnie przyjmie ją do siebie. Prawda, że ostatnio odstawiła dziewczynę z powrotem do Ragnalla, ale teraz sprawy przedstawiały się inaczej. Klodia z pewnością zrozumie. Taką przynajmniej Wiosna miała nadzieję. Wszędzie widziała nadgryzione pożarem zabudowania i namioty. Obóz jak zwykle tętnił życiem i gwarem, zupełnie jakby wcale przed chwilą nie płonął. Przecież, pomyślała, po tak zmasowanym ataku powinno czuć się jakąś desperację, może łagodną panikę. Ale nie, panika byłaby czymś irracjonalnym, o wiele sensowniej było po prostu robić, co tam każdy miał do roboty, i to właśnie wszyscy robili. Wielu z Rzymian zginęło tego ranka, ale gdyby nie wciąż unoszący się ze szczątków wschodniego muru dym, każdy, kto akurat tego dnia by zaspał i opuścił swój namiot dopiero teraz, mógłby pomyśleć, że nie wydarzyło się dzisiaj nic nadzwyczajnego. Ot, dzień jak co dzień. Na Teutatesa, pomyślała, Rzymianie są niesamowicie wydajni. I nudni, tak przeraźliwie nudni. Wreszcie stanęli przed namiotem Klodii. – A niech mnie kule, ta to umie zrobić sobie dobrze, co nie? – wyrwało się Ferrandusowi. Trudno było odmówić mu racji. Klodia mieszkała zaraz przy kompleksie namiotowym Cezara, a jej własny namiot również otaczała ta sama co w Galii mała, drewniana palisada z bramą i czterema strażnikami, ubranymi w bardziej błyszczące i barwniejsze wersje typowych rzymskich mundurów. Zamiast gladiusów nosili przy pasach długie, krzywe miecze. – Niezła sztuka – zagadnął Ferrandus jednego ze strażników, patrząc na klingę u jego boku.
– Królowa Wiosna, władczyni Brytów, z wizytą do Klodii Metelli – zaanonsował Tercjusz. Strażnik uniósł brwi na Ferrandusa, a przeniósłszy wzrok na Tercjusza, skinął głową i zniknął za palisadą. – Do środka – powiedział, gdy wrócił po chwili. – Toż to Wiosna! – Klodia wyszła jej na spotkanie, pokonując rozkołysanym krokiem świetnie utrzymany dziedziniec. Zmyślne małe namioty rozbito w rzędach wzdłuż każdej ściany, a przed nimi wznosiła się wielka purpurowo-biała konstrukcja. Arystokratka miała na sobie prostą, krótką białą sukienkę przewiązaną w talii szerokim skórzanym pasem z zakrzywionymi sztyletami o wysadzanych klejnotami rękojeściach w pochwach po obu stronach. – Twój widok przepełnia mnie szczęściem. Nie byłam pewna, czy przeprawiłaś się przez morze i... Och, na wszystkich bogów, co ci się stało w twarz? Chodź szybko do mojego namiotu. Na pewno się jakoś dogadamy, nawet pomimo tego, że nie mówisz po łacinie. Wy, pretorianie... Kwadriusz i Ferrandus, dobrze pamiętam? Staniecie na straży, dobrze? – Tercjusz – poprawił Tercjusz. – Tercjusz, prawda, ależ ze mnie głupia gąska. – Uśmiechnęła się z wyższością. – Wolelibyśmy wejść do środka... – podjął Ferrandus, oblewając się rumieńcem pod kolor namiotu. – A ja bym wolała, żebyście zostali na zewnątrz. Podziwiam wasze oddanie, ale mała wygląda jak gladiator, który dostał kciuk w dół, więc nie przesadzajmy z tą waszą ochroną, dobrze? Jeśli chcecie, możecie objąć straż na zewnątrz. Nie spotka jej przy mnie żadna krzywda, a jak usłyszycie krzyk, zawsze możecie wpaść do namiotu. Klodia cofnęła się do środka, pchając przed sobą Wiosnę dwoma rękami, jak rolnik wpychający krowę do obory. Dziewczyna skinęła pretorianom na znak, że wszystko jest w porządku, i podążyła za Rzymianką do osłoniętego połami materiału wejścia. Dugowi by się tu spodobało, pomyślała, gdy weszła do namiotu Klodii. Doceniłby sprytny system wentylacji. Na zewnątrz powietrze przesycone było swądem zwęglonej palisady i spalonych okrętów, ale tutaj, pomimo czterech odsłoniętych klap wentylacyjnych, które przepuszczały najlżejszy podmuch znad morza, szeleszczący zwiewnymi kotarami, unosiła się upajająca woń kwiatów. Był to ten sam zapach, który Klodia roztaczała wszędzie, gdzie się pojawiła. Czy to znaczyło, że kobieta opłaciła perfumiarzy, by skomponowali woń podobną do tej, którą zwykle nosiła? Oto, co było nie tak z Rzymem. Choć Wiosna musiała przyznać, że jest w tym zarazem coś imponującego. Klodia sięgnęła po srebrny dzban o łabędziej szyjce i napełniła dwa kielichy rozwodnionym winem, po czym jeden podała Wiośnie. Uśmiechnięta, odpięła pas ze sztyletami i rzuciła go z klekotem na stół, który mógł być wykonany z brązu, a potem opadła miękko na purpurową sofę i pogładziła dłonią miejsce, gdzie miała usiąść Wiosna. Dziewczyna posłusznie usiadła. Klodia skrzyżowała swoje długie, opalone na głęboki brąz nogi i przysunęła się do gościa. Kwiatowa woń zakręciła Wiośnie w nosie. – Opowiedz mi, co się stało – poprosiła arystokratka przenikliwym szeptem, nagle rozemocjonowana jak plotkująca podfruwajka. Wiosna zdała relację z całego zajścia. Klodia akcentowała jej wypowiedź afektowanymi okrzykami i minami wyrażającymi zdumienie. Gdy historia dobiegła końca, powiedziała: – Chcesz więc, bym otoczyła się ochroną, ponieważ moja niespecjalnie dogłębna znajomość z tobą jest dla mnie ważniejsza od lat przyjaźni z Ragnallem? Wiosna potwierdziła skinieniem. – I masz nadzieję, że po tym, jak widziałyśmy się dwa razy, wejdę między ciebie i mężczyznę tak potężnego i bezwzględnego jak Kwintus Cyceron, ryzykując to wszystko? – Ogarnęła gestem otaczające ją bogactwa. Wiosna podążyła wzrokiem za jej ręką, prześlizgnęła się oczami po olbrzymich wazach, misternie malowanych parawanach, lśniących złotem futrach i innych luksusach stanowiących dla Klodii podstawę wystroju. – Jeśli nie miałabyś nic przeciwko temu... Klodia rozparła się na sofie z wykrzywionymi drwiąco wargami. Oczy jej zaiskrzyły, gdy uniósł się jeden kącik jej ust i krzywizna przeistoczyła się w szelmowski uśmiech.
Lowa wjechała na szczyt wzgórza, skąd rozciągał się widok na czoło kolumny uchodźców. Marsz przebiegał bez zakłóceń, demonów ani widu, ani słychu. Dostrzegła w tłumie Keelin, kawałek od czoła kolumny i jakieś czterysta kroków od niej. Szła
spokojnie, niosąc zawiniątko, które musiało być Małym Dugiem. Co za idiotka, sklęła się w myślach. Uwierzyła w słowa ducha, którego sama sobie wymyśliła, opuściła swoją armię w potrzebie, żeby latać w tę i we w tę. Czy już zupełnie jej odbiło? Nie, zaraz. Tam, wśród drzew. Ktoś biegnie? Tak, nie ma wątpliwości. Żaden zwykły człowiek nie może biec z taką prędkością. Skórzniak. I biegł prosto na Keelin z Małym Dugiem. Długi łuk Lowy był zbyt wielki, by strzelać z niego z końskiego grzbietu. Szarpnęła za cugle, okręcając konia, a potem kazała mu zastygnąć nieruchomo, sama zaś stanęła wyprostowana na jego grzbiecie. Nałożyła strzałę i naciągnęła cięciwę do samego nosa, zakreśliła grotem pokonaną przez Skórzniaka drogę, wzięła pod uwagę jego prędkość i siłę wiatru, i strzeliła. Demon uchylił się, strzała przeleciała nad jego głową, a on pędził dalej, zmniejszając dystans do Keelin i Małego Duga. Nie przegoni go, nie miała szans. Opadła na konia, uderzyła go piętami po bokach i popędziła wrzaskiem do cwału. Maiduńczycy już spostrzegli Skórzniaka. Z kolumny wzleciały inne strzały. Sześciu kawalerzystów wyjechało mu na spotkanie, błysnęły dobywane z pochew miecze. Inni otoczyli Duga i Keelin. Po bitwie Dwusetki z demonami Lowa starała się wbić swoim ludziom do głowy, jakie zagrożenie stanowią Skórzniacy i Żelaźniacy. Wyglądało na to, że wzięli sobie jej przestrogę do serca. Ale było ich zbyt mało. Skórzniak wdarł się pomiędzy konnych, okręcił się, zrobił wyskok, rąbnął i ciął mieczem, pomknął dalej, zostawiając za sobą czterech na ziemi i dwóch kolejnych zapadniętych w siodłach. Dopadł jeźdźców ustawionych w kordonie dookoła Keelin, świsnęła klinga. Jeden spadł z konia, potem kolejny, a potem królowa zobaczyła, że pada Keelin, wciąż trzymając Małego Duga. Demon górował nad nimi. Lowa podrzuciła łuk, zeskoczyła z pędzącego konia, przetoczyła się po ziemi, złapała broń w powietrzu, już ze strzałą w dłoni, i strzeliła potworowi między łopatki. Przypadł do ziemi. Lowa nie wiedziała, czy właśnie zadał cios, czy został trafiony. Dobiegła do zmasakrowanej linii jeźdźców, przeskoczyła nad rannym koniem i znalazła ich. Keelin leżała na plecach, Mały Dug siedział u jej boku. – Cześć – powitała ją Keelin. – Mama! – powiedział Dug. U jej stóp leżał Skórzniak ze strzałą wystającą z pleców. Poprawiła drugą w potylicę. – Pierwszy raz powiedział „mama”, nie? – zauważyła Keelin. Lowa potwierdziła skinieniem i rozejrzała się nerwowo. Tylko ten jeden demon, innych nie widziała. – Chroń go – wyrzekła, już pędząc do swojego konia z zamiarem cofnięcia się na tył kolumny, gdzie atakowały pozostałe diabły.
Atlasa dobiegł drugi krzyk: „Rzymskie okręty zniszczone”. Tym razem głośniej i wyraźniej. Odczuł ulgę. Widocznie Lowa radzi sobie jakoś bez niego. Doprowadzało go do szału, że nie wie nic więcej. A więc flota i obóz zostały spalone. A za jaką cenę? A co z resztą armii? Przecież równie dobrze w tym właśnie momencie legiony Cezara wraz ze słoniami i demonami mogą mordować ostatniego maiduńskiego żołnierza. – Słyszałaś, Babciu? – zawołał do starej kobiety, jak zwykle krzątającej się przy stole. Nie odpowiedziała, nie zareagowała w żaden sposób. Po raz nie wiedzieć który spróbował się dźwignąć do siadu, a zdołał tylko unieść głowę. Pozwolił jej opaść i westchnął z rezygnacją.
17 ROZDZIAŁ
N
im wróciła na pole bitwy, jej koń okulał. Wycisnęła z niego siódme poty, ale nie zdążyła – było już po walce. Trupy i pourzynane kończyny walały się po całej równinie, powykręcane sylwetki koni i żołnierzy rozciągnięte leżały pomiędzy połamanymi rydwanami i wozami. Rany ofiar przyprawiały o mdłości, nie widziała jeszcze takich na żadnym polu bitewnym. Nawet Atlas, którego specjalnością było płatanie wrogów toporem od ramienia do biodra, nie czynił podobnego spustoszenia. Tu i ówdzie widziała niedobitków klęczących nad martwymi i umierającymi przyjaciółmi, jęk i krzyk zaścielały pole bitwy jak pierzyna rannej mgły. Przejechała mimo martwego Żółwia z mieczem w szczelinie garczkowego hełmu. W jednej ręce miał gigantyczny miecz, w drugiej czyjąś nogę, zwisającą na ścięgnach z bezkształtnego ochłapu korpusu. Był to jedyny martwy wróg, jakiego widziała. Pancerz do złudzenia przypominał ten, który miał na sobie Tadman tego dnia, gdy Dug zabił go na arenie. Czy Tadman był prototypem tych potworów, które powołał do życia Felix? Czy może istniały już wówczas? Musiały chyba mieć więcej niż sześć lat? Czy może kiedyś były ludźmi, których Felix wykoślawił magią pozyskaną z Danu jedna wie ilu zabitych ludzi. Gdy zajęła myśli tą kwestią, łatwiej jej było znieść to, co widziała naokoło. Zbyt wielu zginęło w tym krótkim czasie... Czuła się winna każdej śmierci z osobna, tak winna, że aż ją mdliło. Trzeba było zostać i bić się ramię w ramię ze swoimi ludźmi. Powinna była wraz z nimi stawić czoło tej piekielnej hordzie. Ale gdyby została, jej syn by zginął, a i tak nie zdołałaby uchronić wszystkich kompanów przed śmiercią i prawdopodobnie sama by zginęła. Z głębi jej umysłu wypłynęła na wierzch haniebna myśl, że gdyby postawiono ją przed wyborem: życie jej syna albo życie wszystkich jej przyjaciół, sojuszników i poddanych, zawsze wybrałaby syna. I teraz tak właśnie wybrała.
Zaczepiła pierwszą mogącą mówić osobę i zapytała o Mala. Znalazła go siedzącego na zniszczonym wozie. Przed nim spoczywały na ziemi zwłoki Taddy Kaczuchy, kobiety, którą pobiła za przedwczesny strzał ze skorpiona, z rozoranym od obojczyka do żuchwy gardłem. Na widok Lowy Mal opuścił głowę kobiety na ziemię i wstał. Był jakoś dziwnie spokojny. Niektórzy ludzie wyznawali zasadę „nigdy się nie tłumacz, nigdy nie przepraszaj”. Zwłaszcza władcy uważali ją za bardzo użyteczną. Lowa właściwie podzielała ten pogląd. Ale nie dzisiaj. Malowi i jej żołnierzom należało się wyjaśnienie. Musieli wiedzieć, dlaczego ich opuściła. Powiedziała, gdzie była, i zdobyła się na przeprosiny. – Małemu Dugowi nic się nie stało? – spytał Mal. – O ile wiem, nie. – I zginąłby, gdybyś nie pojechała? – Tak. – Więc postąpiłaś słusznie. – Dzięki, Mal. – Dotknęła jego ramienia. Skinął. – Opowiedz mi, co tu się wydarzyło. Mal z wysiłkiem pokręcił głową i wskazał wzniesienie na zachód od żarzących się jeszcze pozostałości po forcie. – Demony zbiegły z tamtego wzgórza. Spostrzegliśmy je akurat w porę, by obrócić wozy, rozdać strzały i napiąć łuki, ale atak poprowadzili Żelaźniacy i strzały Elann najwyżej rysowały ich zbroje. Jakbyśmy strzelali do skał. – A gdzie w tym momencie byli Skórzniacy? – Za ich plecami. Użyli ich w charakterze żywych tarcz. – W jakim porządku atakowali Żelaźniacy? – W żadnym porządku. Żelaźni szli w pierwszej linii, Skórzani w drugiej, poza tym atak przebiegł bez ładu i składu. Ale nie potrzebowali ani ładu, ani składu. Zanim nas dopadli, kazałem atakować ciężkim rydwanom od flanki. Wypadli na nich spomiędzy tamtych drzew. – Wskazał palcem na zachód. – Skórzniacy spostrzegli zagrożenie i ruszyli do walki. Zanim rydwannicy zdołali stanąć powozami w poprzek i chwycić za łuki, demony już wirowały pomiędzy nimi, zabijając. Byli jeszcze szybsi od Żelaznych. Skakali z rydwanu na rydwan, mordując woźniców i łuczników z zatrważającą skutecznością. Nie męczyli się i nie zwalniali, powiedziałbym wręcz, że ruszali się coraz szybciej. Mal zacisnął powieki, a Lowa widziała, że z trudem powstrzymuje płacz. Wyciągnęła do niego rękę. – Przykro mi. Odepchnął jej ramię, siąknął i podjął: – Gdy już niemal się z nami zwarli, dałem rozkaz do ataku. Z bliska ci żelaźni olbrzymi wyglądają na jeszcze większych. To nie są ludzie, Lowo. Ludzie nie rosną do takich rozmiarów. Wbili się w nas i stratowali bez litości. Nie kłopotali się nawet, by parować nasze ataki. Po prostu przetoczyli się po nas, rąbiąc na sztuki. Straszne, po prostu straszne. Upadłem, Danu tylko wie, jakim cudem nie dostałem mieczem, a chwilę później oni już wzięli się do łuczników. Podnosili i rozbijali wozy, jakby to były zabawki, zabijali ludzi tuzinami. My zabiliśmy jednego. Taddy wepchnęła mu miecz w oko. – Znakomity cios. – Ale ta bestia zdążyła jeszcze ciąć ją ostrzem na nadgarstku. – Pokazał brodą jej ciało, potrząsnął głową. – Ilu Skórzniaków zabiliście? – Łącznie dziesięciu, przynajmniej tak mi się zdaje. Dwóch zabiła piechota, ośmiu ciężkie rydwany. – Dlaczego nie kontynuowali bitwy? – Przerwali, gdy rozległy się dwa gwizdy. W jednej chwili przestali mordować i ruszyli tam, skąd przyszli. Każdy olbrzym wziął dwóch jeńców, po jednym pod każdą pachą. Przypomniałem sobie, co mówiłaś o źródle ich mocy, i kazałem łucznikom zabić tych jeńców. – Słusznie. – Doprawdy? Bo nie czułem, jakbym postąpił słusznie, i niewielu udało się trafić. – Widziałeś tego, kto dmuchał w gwizdek? – Tak, to był Felix. Był z nim mężczyzna w złotym napierśniku i czerwonym płaszczu. Myślę, że to Cezar. I kilku legionistów na czarno. Wszyscy konno. Kiedy potwory wbiegły z powrotem na wzgórze, Felix odjechał wraz z nimi. Reszta Rzymian wróciła do obozu. – Domyślasz się może, dlaczego przerwali natarcie? – Nie. Z łatwością mogliby wyrżnąć nas w pień. Lowa się rozejrzała. Zatrzęsienie trupów zaparło jej dech w piersi, smród flaków i krwi utrudniał oddychanie.
– Jak oceniasz straty? – Trudno jeszcze cokolwiek powiedzieć, ale rydwannicy twierdzą, że zniszczono prawie połowę rydwanów, to jest około trzystu, i zabito również około trzystu ludzi. A większość ocalałych jest ranna. Jeśli chodzi o piechotę, poległo na oko sześciuset ludzi, rannych jest... Pojęcia nie mam ilu. Mnóstwo. – Opuścił wzrok na leżącą na ziemi Taddy. – Jest... – łzy wreszcie popłynęły mu po policzkach – jest mi strasznie przykro... – zdołał powiedzieć, nim głos mu się załamał. Odszedł, szlochając. Lowa poczuła, że treść żołądka podchodzi jej do gardła. To była porażka. Przegrali bitwę i to wszystko jej wina. Mogła stawić czoła normalnemu wojsku, ale te bestie... Jak miała z nimi walczyć?
Kwintus Cyceron był niespodziewanie miły, gdy Ragnall odnalazł go w jego kompleksie namiotów. Wiedział już, że Wiosna schroniła się u Klodii. Zamierzał tam pójść, gdy tylko odzyska zdolność chodzenia. – Zostań ze mną do tego czasu! – zaproponował Ragnallowi. – To najwyżej kilka dni. Medycy kazali mi pić wino, by złagodzić ból między nogami, i to właśnie robię. Podejrzewam, że chodzi im raczej o to, by wygasić emocje, które wiążą się z utratą męskości, ale szczerze mówiąc, nie jestem przesadnie rozemocjonowany. Choć może to dlatego, że zażywam lek, który mi przepisali. Ty tam! Przynieś wino i kielich dla króla Brytów! Po drodze do namiotu Kwintusa Ragnall zaczął powątpiewać w swój plan zachęcenia legata do zamordowania Wiosny. Z jednej strony musiał coś przedsięwziąć, tyle był dłużny swoim przodkom, którzy liczyli na niego w tej grze bogów. Jak dotąd nie przysporzył im powodów do dumy; dawał się wodzić za nos i nigdy nie stawiał na swoim. Zabicie Wiosny miało być sposobem na odwrócenie fortuny. Ale z drugiej strony szczuł Kwintusa do zabicia młodej kobiety. Sam nie wiedział, co ma myśleć. Może wino rozjaśni mu w głowie. Opróżnił kielich jednym haustem i usiadł obok Kwintusa. – Ha! – Legat uniósł swoje naczynie. – Więcej wina dla króla i dla mnie! Więcej! Nazajutrz po południu, gdy Kwintus odsypiał pijaństwo, Ragnall szedł z powrotem do obozu. Dzień był jakby jaśniejszy niż zwykle, a każdy dźwięk brzmiał w jego głowie jak wybuch. Był co prawda pijany, ale nie aż tak pijany. I miał rację. Wino spełniło pokładane w nim nadzieje. Nie rozwiązało jego dylematu, ale przynajmniej już się nim nie przejmował. Zatrzymał się kilkukrotnie, by podsłuchać nowiny, i dowiedział się, że zeszłej nocy pięć legionów wróciło do obozu po bitwie z Brytami, którzy spalili swoją fortecę, by nie pozwolić Rzymianom jej zająć. W pierwszym starciu unicestwiony został niemal cały legion. Reszta wojsk wróciła do przyczółka z pustymi rękami. Podsłuchał, jak legioniści mówili, że zabito ledwie garstkę Brytów, a reszta umknęła z pola bitwy nie niepokojona. Do tego w tym samym momencie brytyjski oddział rydwanników zniszczył wszystkie okręty wojenne i połowę transportowych. Nastrój w obozie stanowił specyficzną mieszankę przygnębienia i wojowniczości. Niektórzy szeptali po kątach, że w tej dzikiej krainie nie czeka ich nic poza śmiercią, że powinni brać dupy w troki i wracać do Galii. Inni rwali się do bitwy, ćwiczyli walkę mieczem i strzelanie z procy. Wkrótce Rzymianie zaczęli się gromadzić w środku obozu, by wysłuchać kolejnego przemówienia generała. Ragnall dopłynął pod drewnianą rampę z prądem legionistów, żołnierzy z oddziałów pomocniczych, rzemieślników, kucharzy, kwatermistrzów i innych przedstawicieli najrozmaitszych profesji. Generał wspiął się na podwyższenie, a tłum zaczął wiwatować, jakby wódz dopiero co wygrał bitwę. Cezar machał ręką i rozsyłał łaskawe skinienia, a potem nakazał ciszę i złożył swoim wiernym żołnierzom gratulacje za dwa wspaniałe zwycięstwa. Jego przemowę przerywały od czasu do czasu gromkie wiwaty; wódz rozwodził się nad bohaterskim legionem, który ofiarnie bronił rzymskiego obozu przed tchórzliwym atakiem brytyjskich rydwanów, i opiewał chwalebny podbój dokonany na południowym wschodzie przez pięć pozostałych legionów. Prawda, stracili nieco okrętów, ale to dlatego, że pobudowane przez niedbałych Galów łodzie miały liczne wady konstrukcyjne. Istotnie, część obozu strawił pożar, ale ogień dawno ugaszono, a uszkodzenia naprawiono. – W pierwszej kolejności – zakończył Cezar – odbudujemy ten obóz, powiększymy go i umocnimy, przemienimy go w regularne miasteczko, które będzie służyć za most pomiędzy Galią i Brytanią, dwoma prowincjami rzymskimi. A później, moi rodacy, legiony wyruszą w głąb lądu, by rozświetlić spowijający te barbarzyńskie kraje mrok blaskiem rzymskiej chwały! Ragnall opuścił plac, pokrzepiony słowami generała. Wprawdzie nie uważał ataku rydwanników za „tchórzliwy”, w końcu oddział nie był zbyt liczny, a połasił się na solidną fortecę obsadzoną pięciotysięcznym wojskiem, ale właściwie gdy o tym pomyśleć, taktyka Brytów nie przynosiła im chwały. Ten napad to strategia tchórzy, Cezar miał słuszność.
Wrócił do obozu Kwintusa. Może już się obudził? Napiłbym się, pomyślał.
– Cezar domaga się rekompensaty dla rodzin tych, których zadeptały twoje słonie na polu bitwy. Jagganoch zjeżył się na te słowa. Nie przyjmował rozkazów od nikogo poza swoim ojcem, a jego ojciec był Sobek jeden wie ile mil stąd. Ten mały generał bał się go, nie miał co do tego wątpliwości. Gdyby Jagganoch zapragnął się z nim zobaczyć, sam by do niego przyszedł. Cezar wjechał do yonkarskiego obozu w eskorcie zwalistych legionistów w czarnych skórzniach. Śmiechu warte, prychnął w duchu Afrykańczyk. Gdyby Jagganoch pragnął śmierci rzymskiego generała, nie zdołałby go powstrzymać i cały legion. – Nie mam tych waszych sestercji, którymi mógłbym zapłacić rodzinom ludzi, którzy rzucili się pod nogi moich słoni, gdy gromiliśmy waszych wrogów. To ja mógłbym domagać się od nich rekompensaty za sześć zabitych słoni. Gdyby twoi bezwartościowi żołnierze nie wleźli im w drogę, nie zginęłoby ani jedno z moich szlachetnych zwierząt. – Moi legioniści pokonaliby rydwanników bez twojej pomocy. Działałeś wbrew rozkazom, spowodowałeś śmierć rzymskich legionistów i musisz za to zapłacić. Jednakże zważywszy na twoje dobre intencje – w końcu miałeś zamysł bronić Rzymu przed atakiem wroga – Cezar nie będzie się domagał od ciebie niczego, co już posiadasz. Odszkodowanie pobrane zostanie z twojej części łupów. – Dobra. Jagganoch nie dbał o „łupy”. A gdyby zapragnął je zgromadzić, wziąłby, na co przyszłaby mu ochota, nie pytając nikogo o pozwolenie. – Wrócisz teraz ze zwierzętami do swojej bazy na południu i będziesz tam oczekiwał rozkazu wyruszenia w głąb lądu. – Skończyło się pożywienie. Ziemia jest ogołocona. Moim słoniom i ludziom obiecano żyzne ziemie i niewolników. A nie otrzymali ani jednego, ani drugiego. – Właśnie w tej chwili płyną do nas statki z Galii, a część z nich kieruje się do twojego obozu na południu. Wkrótce będziesz miał tyle pożywienia, ile tylko zapragniesz. Do tego czasu wykażesz się nie mniejszym męstwem od moich legionistów i ograniczysz się do połowy racji żywnościowych. Czy Cezar wyraża się jasno? Jagganoch nie miał innego wyjścia, jak tylko uzbroić się w cierpliwość i chwilowo zgodzić się z generałkiem. – Tak – potwierdził.
18 ROZDZIAŁ
L
owa, Chamanca i Mal siedzieli przy stole w opustoszałej oberży. Znajdowali się w otoczonym murem miasteczku, w którym i naokoło którego stacjonowała piechota. Gdy tylko Rzymianie przybili do Brytanii, Lowa wysłała mieszkańców sioła na północ wraz z zapasami pożywienia i wszystkim, co uznali za stosowne zabrać. To samo zrobiła z wszystkimi miasteczkami i wioskami w południowo-zachodniej Brytanii. Na kilka dni jazdy w głąb lądu spichrze i obory były puste. Rzymianie nie znajdą w tej części wyspy niczego, co mogliby zjeść, z wyjątkiem kaczek w stawie i zagrzebanych w ściółce jeży – nie było tu ani żywej duszy, nie licząc Lowy i jej wojsk. – Dobra – powiedziała królowa do tych przybocznych, których nie zapędziła jeszcze do obowiązków. – Straty i zyski. Chamanco, zaczynasz. – Gdzie jest Atlas? – Dojdziemy i do niego. Chamanca i Mal poinformowali ją o zabitych Brytach i Rzymianach. Sprawy nie przedstawiały się najlepiej, zwłaszcza dla piechoty i skorpionów, ale nie było aż tak fatalnie. Straty po stronie rzymskiej też dobrze rokowały. A jednak Mala nie opuszczał wisielczy nastrój. Mówił wypranym z emocji tonem, pozbawionym żywotności, która pobrzmiewała w nim, gdy zaczął wracać do siebie po śmierci Nity. Lowa odgadła, że Taddy – kobieta, którą znalazła martwą u jego stóp – z nim sypiała i że opłakiwał jej śmierć. Nie było czasu, by go o to wypytać, nie było czasu na pocieszanie. – Mamy do czynienia z trzema rzymskimi siłami, z którymi musimy się liczyć – podjęła, gdy dowódca zamilkł. – Pierwsza to sześć legionów z kawalerią, którą zredukowaliśmy do pięciu legionów i kawalerii. Te oddziały wróciły do przyczółku na plaży i co najmniej przez kilka dni nie zapuszczą się w głąb lądu, ponieważ nie ma tam pożywienia do zebrania. Gdyby
Rzymianie przywieźli tu ze sobą z Galii dość paszy na całą kampanię w głębi wyspy, okopaliby się w Wielkim Pierdolcu i czekali, aż zapasy spłyną do nich wozami, i dopiero wtedy zapuścili się dalej. Wiemy, że tak nie jest, dlatego będą czekać na dostawy z Galii. Zniszczyliśmy im pełno okrętów, więc trochę im to zajmie. Teraz słonie. Zmniejszyliśmy ich liczbę do najwyżej trzydziestu czterech. Krzykacze donoszą, że wróciły do swojej przybrzeżnej bazy. Będziemy mieć je na oku. Mogą nam jeszcze nastręczyć problemów. – Bo Atlas nie wrócił z turami, prawda? – powiedziała Chamanca. – Wysłałam już do Kniei kilkunastu jeźdźców, by się dowiedzieli, co go zatrzymało. – Chyba sama się tam pofatyguję. – Nie ma mowy, Chamanco, bo jesteś mi potrzebna tutaj. Twierdzisz, że okaleczyłaś trzy słonie. Jak tego dokonałaś? – Konno, nie z rydwanu. Skoro nie mamy turów, tak musimy z nimi walczyć. – Doskonale. Obejmiesz więc dowództwo nad kawalerią i nauczysz ją, jak pokonać słonie. Chamanca skinęła. – Teraz demony. Krzykacze donoszą, że wróciły tam, gdzie wylądowały, do Zatoki Klinowej, dzień drogi konno na północny wschód stąd. A zatem plan jest taki: podczas gdy krzykacze będą obserwować wszystkich Rzymian, ja poprowadzę naszą piechotę do wzmocnionego fortu Saran, który znajduje się w połowie drogi stąd do Maidun, na obrzeżach wyludnionego obszaru. Jeśli dopisze nam szczęście, Rzymianie dojdą do wniosku, że w Brytanii nie ma nic do zagrabienia, i odpłyną. Aczkolwiek nie spodziewam się, by Cezar kwapił się podwinąć ogon i uciekać, skoro to jego drugie podejście i skoro zabrał ze sobą tylu ludzi. Wszystko wskazuje na to, że w końcu zdecyduje się ruszyć w głąb wyspy. Co się tyczy demonów: Mal, mówisz, że Felix ściągnął ich z pola bitwy, zgadza się? – Tak, ale poczekaj chwilę. Chyba wymyśliłem, jak poradzić sobie z demonami. – Tak? – Wydaje im się, że zasiali strach w naszych sercach. Jest to prawda, nawiasem mówiąc. – Ja się nie boję! – żachnęła się Chamanca. – Nie spodziewają się więc – nie dał sobie przerwać Mal – że ich zaatakujemy. Wezmę pięćdziesięciu ludzi i pod osłoną nocy zaatakuję ich obóz. Jeśli bogowie są po naszej stronie, zastaniemy Żelaźniaków bez pancerzy. Zabijemy, ilu tylko zdołamy, zanim się obudzą. – A jak się obudzą, to oni was zabiją – odparła Lowa. – Być może. – Mal patrzył jej w oczy. – Nie musisz tego robić. – Ale chcę. W Zaświatach są ludzie, których muszę dogonić. Westchnęła. Pomysł był dobry, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nikt nie wróci cało z tej nocnej wyprawy.
– Nie pozwolę ci uciec, Wiosno – rozwiała jej wątpliwości Klodia. – Jestem Rzymianką, a ty Brytką, jesteś więc moim wrogiem, pojmujesz? – Ścisnęła jej kolano i obdarzyła ją uśmiechem. – Gdybyś była tylko wesołą córeczką jakiegoś chłopa, której tęskno do wzgórz i owiec, może pozwoliłabym ci zwiać, bo nie lubię się znęcać nad innymi. Ale nie jesteś, prawda? – Nie. – No właśnie. – Klodia potrząsnęła głową, a z jej połyskliwych włosów dobyła się kwietna woń, tak intensywna, że Wiosna poczuła ją na języku. – Jesteś piękną barbarzyńską księżniczką, która jest bardzo cięta na Rzymian i która z chęcią doniesie komu trzeba o wszystkim, czego się dowiedziała w czasie pobytu z nimi, czyż nie? – Tak. Pomijając ten kawałek o pięknej barbarzyńskiej księżniczce. – Ależ Wiosno, nie ma nic bardziej nudnego od pięknej dziewczyny, która udaje, że nie wie, jaka jest piękna. Zauważyłaś, jak ludzie na ciebie patrzą, głupia też nie jesteś, więc dość już o tym. Kontynuując: nie tylko pragniesz klęski naszej kampanii, ale też poniżyłaś i obraziłaś Ragnalla, który jest oficjalnie Rzymianinem, wykastrowałaś Kwintusa, który jest Rzymianinem z krwi i kości, a atakując jednego z nas, atakujesz wszystkich. – Obydwaj zasłużyli na to, co ich spotkało. Na moim miejscu każdy zrobiłby to samo. – Wiosno, kochanie, nie zrobiłby, ale to nieważne. Są Rzymianami, a ty nie. Może uszedłby ci na sucho atak na Ragnalla, bo nie jest Rzymianinem w pełnym tego słowa znaczeniu i nie zrobiłaś mu wielkiej krzywdy. Ale Kwintus jest starszym legatem,
cieszącym się wielkimi wpływami, a ty wzięłaś tego starego kozła i urżnęłaś mu kuśkę. Kto wie, może i Cezar zdołałby wytłumaczyć przed konsulami, senatorami i ludem, dlaczego nie pozwolił Kwintusowi na zemstę, ale za dużo z tym zachodu, by zechciał trawić na to swój bezcenny czas. Wierzę ci, gdy mówisz, że działałaś w samoobronie. Wierzę, że ci mężczyźni prosili się o to, co ich spotkało. Szczególnie rozczarował mnie Ragnall, którego chyba zepsuło wojsko. Jednakże są Rzymianami, ty nie, a więc to bez znaczenia, czy działałaś w obronie własnej, czy może planowałaś napaść na nich od miesięcy, ażeby zahamować inwazję Rzymu na Brytanię. Ja zaś powinnam jak najszybciej oddać cię w ręce Ragnalla i Kwintusa. – Naprawdę? – zapytała Wiosna. Klodia uniosła się z sofy i nalała sobie wina, a potem podsunęła dzban Wiośnie i skinęła zachęcająco głową. – Nie, dziękuję – odmówiła dziewczyna. – A czy mogłabyś odesłać gdzieś Tercjusza i Ferrandusa, zanim Kwintus po mnie przyjdzie? Bo będą mnie bronić, a ja nie chcę, żeby zginęli. Klodia roześmiała się, odstawiła dzban na miejsce, okrążyła mebel i pogładziła Wiosnę po włosach, co wydało się dziewczynie osobliwie żenujące, a potem spoczęła na sofie. – Jak mówiłam: nie ma żadnego rozsądnego powodu, dla którego miałabym ci pomóc... Ale ja nigdy nie byłam szczególnie rozsądna. Możesz tu ze mną zostać. Wiosna wytrzeszczyła na nią oczy. Czy to do tego prowadziło macanie kolan i głaskanie po włosach? – Nie w tym sensie, nie obawiaj się. Każę postawić dla ciebie osobne łóżko. – Ręka Klodii po raz kolejny spoczęła na kolanie Wiosny, co odejmowało mocy jej zapewnieniom. – A czy Ferrandus i Tercjusz zostaną z nami? – Mają rozkaz, by cię chronić, zgadza się? – Tak. – Więc będą musieli, prawda? – Och, dziękuję ci! – Wiosna rzuciła jej się na szyję. Klodia zaniosła się śmiechem i odsunęła ją delikatnie od siebie. – Spokojnie, Wiosno. Stawiam jeden warunek. – Co to za warunek? – Musisz mi wszystko opowiedzieć. Całą historię swojego życia, od samego początku. Wszystko, co wiesz o Brytanii i jej mieszkańcach, a zwłaszcza o tej królowej Lowie. Właściwie to zaczniemy od niej, a potem przejdziemy do ciebie. Wiosna odsunęła się od Rzymianki. Czy ona chciała wyciągnąć z niej przydatne Rzymianom informacje? – Och, nic się nie bój – uspokoiła ją arystokratka, widząc nieufność malującą się na twarzy dziewczyny. – Nie musisz mówić mi nic, co mogłoby się przydać Cezarowi. Chcę się nauczyć czegoś o Brytanii, bo mnie fascynuje. Dlatego tu jestem. Nie by walczyć, ale by się czegoś dowiedzieć. Nie ma w życiu nic lepszego, niż odkrywać świat, który cię otacza, Wiosno. Czy zrobisz mi tę przyjemność i opowiesz o Brytanii? – Skoro chcesz. Umiem opowiadać. – Doskonale, zaczniemy od razu. Tylko poczekaj chwilę, powiem twoim lojalnym pretorianom, że trochę u mnie posiedzisz, i polecę komuś znaleźć im namiot. Wykorzystaj moją nieobecność, by napić się wina. Nie znoszę gadać na trzeźwo. – Dobra! – przystała Wiosna. Gdy została w namiocie sama, rozejrzała się. Gdzie by tu wylać trochę z dzbanka, żeby gospodyni się nie zorientowała?
Ragnall nie mógł uwolnić ramion. Choć szarpał się z całych sił, nogi Wiosny miażdżyły go jak imadło. Stanęła wysoko nad nim, topiąc go we własnym cieniu, a jego ręce wciąż były przyklejone do boków, jakby dalej ściskała go swoimi potężnymi udami. Szydziła z jego żałosnych prób uwolnienia się. A gdy się śmiała, z Wiosny stała się Lową, która jednym energicznym ruchem zerwała z siebie skórzane spodnie i wypchnęła do przodu obnażone biodra. Tam, gdzie powinna być jej wagina, dostrzegł penisa wielkiego jak ten Heraklesa, mężczyzny, którego poznał w trakcie pierwszej wizyty u Klodii. Zakołysała biodrami, a przyrodzenie klasnęło ciężko o lewą i prawą stronę tułowia. Patrzył, jak urzeczony. Ujęła go w rękę i pochyliła się nad nim, tak że żołądź zbliżyła się do jego ust. Nie, pomyślał, przecież chyba nie włoży mi go... Owszem, włożyła. Coś strzyknęło w jego usta, aż zamrugał zaskoczony, a potem chlusnęła mu w twarz zwarta
struga szczyn. Zarzucał głową z lewa na prawo, ale nie mógł powstrzymać strumienia, który wpływał mu do gardła i wypełniał żołądek. Właściwie to wcale nie próbował. Smakował jak najprzedniejsze białe wino. Ragnall przestał się opierać i otworzył oczy. Lowa sikała mu prosto do ust, a on łykał haustami, jak spragniony podróżnik, który po dniach tułaczki w piekącym słońcu odnalazł staw w oazie, i patrzył jej prosto w oczy, gdy kiwała głową z wyrysowanym na pięknej twarzy okrutnym uśmiechem. Nie ruszył się, gdy pochyliła się nad nim i znów go dosiadła. Zakleszczyła go między swoimi udami, a on drżał z rozkoszy, gdy podsuwała wzwiedzionego penisa ku jego stęsknionym ustom. Wsunęła mu rękę pod głowę, choć wcale nie musiała, bo już chwytał go ochoczo rozwartymi do granic możliwości wargami... Raptem zniknęła, a on się obudził. Jęknął ze wstydu, gdy zorientował się, że pod kocem sterczy jego własne w pełni nabrzmiałe przyrodzenie, a potem znowu, gdy wybudzony ze snu kac odnalazł jego mózg i zapuścił się weń głęboko, dławiąc bólem i mdłościami. Ragnall przycisnął dłonie do oczu. Te przeklęte baby przedarły się do jego głowy. Poniżały go raz po raz na jawie, a teraz jeszcze plugawią jego sny! Nie jest w stanie się od nich uwolnić. Zaraz... A właśnie, że jest. Przecież to już dziś. Nim zajdzie słońce, Kwintus zabije Wiosnę. A wkrótce potem życie straci Lowa. Wtedy z pewnością będzie śnił weselsze sny.
19 ROZDZIAŁ
E
lann i Babcia wzięły Atlasa pod ramiona i pomogły mu wyjść z chaty, a potem usadziły go na niskim, solidnym krześle. Dyszał z wysiłku po tych kilku krokach. Usiąść usiadł, ale jak wstanie? Albo jak pokona całe plemię Turów oraz druidkę Manfreenę, a potem przyprowadzi Lowie dwieście opancerzonych zwierząt, nim będzie za późno? Polana, na której znajdowała się chata Babci, była zielona i otoczona drzewami, a ponad nią przemykała w powietrzu chmara motyli lecących ku jakiemuś wspólnemu, nieznanemu celowi. Elann, jak zwykle milcząca, stanęła nieopodal. Babcia znowu zniknęła gdzieś w leśnej gęstwinie. Atlas odetchnął pełną piersią po raz pierwszy od wielu dni, szczęśliwy z opuszczenia zatęchłej, śmierdzącej chaty. Przyjemnie było znowu poczuć słońce na twarzy, nawet jeśli nie dopisało towarzystwo. Czekał, aż wrócą mu siły i będzie w stanie coś wyrzec, zastanawiając się, który bóg wpadł na pomysł, by uczynić z jego życia okrutny żart. Może Dwyn, brytyjski bóg podstępu i oszustwa? Kto inny zadałby sobie trud, by odebrać mu mowę, a potem obdarzyć towarzystwem dwóch najcichszych kobiet, jakie poznał w życiu? – Myślałem, że Manfreena rzuciła na ciebie urok – wydusił w końcu. Elann obrzuciła go spojrzeniem, a potem odwróciła wzrok, a Atlas przypomniał sobie, że największą szansę na uzyskanie odpowiedzi od Elann zyska, zadając konkretne pytania, a nie rzucając stwierdzeniami, których kobieta nigdy nie skomentuje. – Jak to się stało, że nie jesteś pod urokiem Manfreeny? – spytał. – Nie wiem – odrzekła Elann. Od słowa do słowa i Atlas wywiedział się, że gdy Lowa wysłała Elann do Turów, by opracowała pancerz dla wielkich bydląt, Manfreena powitała ją i przydzieliła jej ludzi do pomocy. Elann od razu zrozumiała, że Manfreena jest druidką i że zawładnęła umysłami wszystkich Turów i kanawańczyków. Domyśliła się, że prędzej wykorzysta pancerne bestie przeciwko
Lowie, niż je odda, ale ponieważ Elann wysłano tutaj, by wykuła zbroje, kuła zbroje i już. Gdy wróciła na jeden dzień do Wielkiego Pierdolca, nie powiedziała nikomu o Manfreenie, ponieważ nikt nie pytał. Atlas doszedł do wniosku, że Elann jest ślepa na wszystko, co nie dotyczy kowalstwa. Jednostajny odgłos młota dochodził z jej kuźni nawet tego dnia, gdy zginął Zadar, a Lowa została królową. Elann kuła od świtu do zmierzchu, jakby przewrót w Maidun i wszystko, co działo się w szerokim świecie, nie dotyczyło jej i jej kuźni. Jednakże zanosząc Atlasa do żyjącej w lasach Babci, którą Elann znała z młodych lat, działała, zdawałoby się, z własnej inicjatywy. Atlas spytał, czy zrobiła to, bo był dobrym przyjacielem jej martwego syna Cardena. Odparła, że zrobiła to nie dla Cardena, tylko dla młodszego, również nieżyjącego już syna, Weylina. Atlas był jednym z niewielu ludzi, którzy traktowali Weylina na równi z sobą. Zawsze to doceniała. – No cóż, jestem ci wdzięczny – skłonił się nieznacznie Kuszyta – ale nie było pod ręką jakiegoś bardziej gadatliwego druida? – Źle ci pod opieką Babci? – odparła ku zdumieniu Atlasa, który sądził, że prędzej niebo zwali mu się na głowę, niż usłyszy od Elann słowa, o które nie pytał. – Nie. Choć ignoruje moje pytania, jej jedzenie woła o pomstę do Zaświatów, w jej chacie śmierdzi, a jej samej częściej nie ma, niż jest. – Krzesło, na którym siedzisz, służy jej za łóżko. – Sypia na powietrzu? – Sypia, choć nie z własnej woli, a w jej wieku nie powinna. Ale jej łóżko pomieści tylko jedną osobę. – Aha. – I jest niemal zupełnie głucha. – Aha. – Właśnie. Napitek, który ci serwuje, wypłukuje złą magię, którą skaziła twój organizm Manfreena. Składniki występują bardzo rzadko, czasem musi szukać ich w lesie godzinami. – Teraz rozumiem. – Potrawka jest jeszcze skuteczniejszym antidotum, a składniki jeszcze trudniej znaleźć, nie wspominając o samym gotowaniu, które do przyjemnych nie należy. W jej chacie zwykle wcale tak nie pachnie. Atlas pokręcił głową. – Odzywa się tylko wtedy, kiedy jest to niezbędne – kontynuowała Elann – ponieważ nie słyszy się i wstydzi swojej wymowy. – O nie... Pewnie masz mnie za niewdzięcznego gnojka. – Mam. Bo jesteś mężczyzną, a wszyscy mężczyźni to gnojki. Kobiety zresztą też. – Niby go obraziła, a jednak czuł, że mu schlebia. Był całkiem pewny, że zbrojmistrzyni nigdy nie rozmawiała z nikim tak długo, nawet z własnymi synami. – Wstyd mi, że okazałem się niewdzięcznikiem, ale bardzo chorowałem i muszę... – Gnojka poznasz po tym – wcięła się – że zawsze będzie próbował obarczyć winą za swoje gówniane zachowanie każdego, byle nie siebie. – Masz rację, przepraszam. Słuchaj, pomożesz mi dostarczyć tury Lowie? Elann zrobiła długą pauzę. Tak długą, że Atlas wątpił, czy w ogóle jeszcze coś powie. – Przekułam nieco twój topór – powiedziała w końcu – żebyś mógł zabić Manfreenę. Powinno się udać, jeśli nie spierdolisz czegoś po drodze. Ale najpierw musisz wyzdrowieć. Jedz potrawkę Babci. – Będę jadł. Wiesz może, co w niej jest? – Ja wiem. A ty na pewno chcesz wiedzieć?
Mal przykucnął w drzewach sto kroków od obozu demonów. Oczy łzawiły mu od ohydnego smrodu, który unosił się w powietrzu jak gęsta mgła. Najpierw pomyślał, że to fetor gnijących ciał członków Dwusetki, których diabły Felixa zostawiły ponad linią przypływu, ale zaraz pojął, że przyprawiający o mdłości zapach bije od samego obozu demonów. Już sam ten odór był wystarczającym powodem, by zmieść je z powierzchni ziemi. Wśród drzew za jego plecami kryło się pięćdziesięcioro ochotników. W większości byli to ludzie, którzy stracili w walce
z demonami rodziny i przyjaciół. Zgłosili się do tej misji, by dokonać zemsty lub zginąć i dołączyć do bliskich w Zaświatach. Mal sam nie mógł się doczekać, aż znowu zobaczy Nitę. Niewątpliwie ślubna obsztorcuje go za to, że tak długo zwlekał z podróżą do Zaświatów, a zaraz potem wypyta go, co to za Kaczucha, za którą się uganiał. Ale i tak marzył, by znów ją zobaczyć. I Taddy też... Kto wie, może dziewczęta się polubią? Chociaż, dodał po namyśle, lepiej nie kusić licha. Księżyc zasnuła wielka, czarna chmura. Nadszedł czas. Mal zahukał jak sowa i poczuł, że z ciemności za nim wyłaniają się czarne sylwetki. Ruszyli biegiem spod ściany lasu, nie wydając najmniejszego szmeru. Wszyscy owinęli stopy skórami, ale Mal i tak lękał się, że nastąpi w mroku na gałązkę albo że natknie się na wartownika. Dotarli niepostrzeżenie do samego obozowiska. Tak jak zaplanował, jego ludzie poczęli stopniowo odłączać się od oddziału, dając nura za kolejne namioty. Mal biegł w stronę nowo wybudowanej chaty, którą zwiadowcy zidentyfikowali jako należącą do Felixa. Żeby tylko nie potknąć się o żadną z lin, nie nastąpić na połę namiotu, nie zepsuć wszystkiego jakimś głupim błędem... Rozległ się wrzask, potem jeszcze jeden i kolejny. Mal jak na komendę puścił się biegiem. Odkryto ich. Dobył miecza, gdy na drodze stanął mu olbrzymi kształt. Mal pchnął mieczem, ale przeciwnik odskoczył, wyprowadzając cios pięścią na odlew, który Bryt raczej wyczuł, niż zobaczył. Przypadł do ziemi i wykonał sztych. O dziwo, trafił i ostrze zagłębiło się w ciało. A więc Żelaźni rzeczywiście zdejmowali pancerz na noc, pomyślał, pchając raz jeszcze pod żebra, aż do serca. Gigant upadł z łomotem, wydawszy ostatnie tchnienie. Mal wznowił bieg do chaty druida. Drzwi otworzyły się, nim sięgnął do nich ręką. To Felix. Mal z rozmachu wbił mu miecz w pierś po samą rękojeść.
Felix zbiegł ze wzgórza, a potem popędził na Forum, jakby gnał go sam Hades. Czemu nikogo tu nie ma? Wszyscy zniknęli. Był ostatnim człowiekiem na ziemi! Wreszcie zdobył moc, o której tak długo marzył, a tymczasem w całym Rzymie nie ostał się ani jeden Rzymianin! Klęknął na marmurowej posadzce i powiódł wzrokiem dookoła, a wokół niego wirował pusty zamek Maidun. Wykrzyknął, przerażony, a krzyk przeszedł w jakiś inny krzyk i wtedy się obudził. Z obozu dobiegały go prawdziwe, nie wyśnione wrzaski. Wyskoczył z łóżka, zaplątał się w koc i omal nie przewrócił. Wyswobodził nogi i wybiegł prosto w chłodną noc, nagi i zziębnięty. W ostatnim momencie zobaczył mężczyznę z mieczem. Odgiął się, ale nic z tego – klinga zagłębiła się w jego piersi. – To za Taddy – wyrzekł mężczyzna. – Nity nie zabiłeś, ale za nią też ci się dostanie. Nie chciałbym, żeby czuła się pominięta. Felixa zastanowiła umorusana twarz napastnika, a chwilę później zorientował się, że to kamuflaż. Druid syknął z bólu, mężczyzna uśmiechnął się paskudnie i wyszarpnął miecz z jego ciała, a potem wraził go jeszcze dwukrotnie. Felix czuł metal penetrujący jego wnętrzności, klingę szatkującą płuca i zgrzytającą o łopatki. A potem głowa najeźdźcy zniknęła, a w jej miejscu zobaczył bryzgający krwią kikut. Bezgłowy asasyn opadł na plecy, a wraz z nim wciąż trzymany za rękojeść miecz, który wysunął się z oślizgłym cmoknięciem z piersi druida. Felix też by upadł, gdyby nie podtrzymały go silne ręce. Zając. – Wszystko dobrze, szefie? – Daj mi... – Kaszlnął krwią. Niedobrze. – Posadź mnie, tylko delikatnie. – Wchłonął siłę życiową, którą wydzielał stygnący napastnik, ale było jej za mało. – Dawaj tu żywych więźniów, migiem...
Przez kolejne dwa dni Wiosna opowiadała Klodii wszystko, co sama wiedziała o Brytanii. Rzymianka była jej rodzinną wyspą zainteresowana o wiele bardziej niż Wiosna czymkolwiek w całym swoim życiu. Kobieta zadawała pytania, wysnuwała wnioski i tworzyła własne teorie, które Wiosna potwierdzała lub obalała, a wszystko to robiła z uśmiechem i autentyczną ciekawością. Wiosna zaczęła żałować, że lepiej nie wykorzystała swojego czasu w Rzymie. Powinna była się dowiedzieć czegoś więcej o mieście i jego mieszkańcach, i niekoniecznie po to, by umieć ich pokonać, ale dla własnej satysfakcji. Postanowiła odtąd być nie mniej dociekliwa od Klodii. Kiedy gospodyni wybywała z obozu na przejażdżkę po wybrzeżu – którą bezskutecznie wybijali jej z głowy strażnicy –
Wiosna spędzała czas z Tercjuszem i Ferrandusem, wypytując o ich życie. Z początku zaskoczył ich ten mały wywiad i niechętnie dzielili się swoimi historiami, ale szybko zaczęli pleść jak najęci, Wiosna zaś z ulgą doszła do wniosku, że będzie mogła dowiedzieć się wszystkiego o Rzymie bez konieczności powrotu do miasta. Rzymianie zabrali się do pracy. Przyjęli zaopatrzenie z Galii, zreperowali te kilka okrętów, które dało się zreperować, i przebudowali obóz, jednocześnie go powiększając, aby nowe i naprawione okręty dało się wciągnąć na plażę i przetrzymywać bezpiecznie za ogrodzeniem. Gdy Wiosna pierwszy raz o tym usłyszała, była pewna, że Rzymianie przesadzają albo żartują, ale Ferrandus uświadomił ją, że bynajmniej i że Cezar wpada od czasu do czasu na takie szalone pomysły. Wrota poszerzono i podwyższono, dobudowano baszty tak potężne, że każdej bramy na okrągło mogło strzec po pięciuset legionistów, a tysiące żołnierzy dzień i noc czekały w pogotowiu na najmniejszy sygnał o ataku. Wiosnę rozpierała duma, że Rzymianie tak się uwijają, by utrzymać jedną małą Lowę z dala od siebie. Kompleks namiotów Cezara, który znajdował się zaraz przy małym obozowisku Klodii, stanowił centralny punkt odniesienia dla rozrastającego się we wszystkie strony obozowiska. Drugiego dnia pobytu u Klodii przed namiotem stanęło dwóch legatów w togach, którzy rozkazali Rzymiance zwinąć swoje tymczasowe domostwo i przenieść je na specjalnie dla niej oczyszczoną połać gruntu przy stajniach nieopodal nowo wzniesionej ściany północnej. Klodia przybrała tajemniczy uśmiech i zaprosiła obu do swojego namiotu. Wkrótce później opuścili go, cali czerwoni. Mały obóz Klodii został tam, gdzie był, i nikt już nie przyszedł się jej naprzykrzać. Gospodyni nie chciała powiedzieć, o czym rozmawiała z legatami. Wiośnie świetnie się mieszkało u Klodii. Myśl o ucieczce nie opuściła jej głowy, ale została zepchnięta gdzieś na sam tył. Wiedziała, że w niedalekiej przyszłości będzie musiała uciec, ale nie mogła niczego przedsięwziąć, ponieważ Klodia pilnowała, żeby cały czas była przykuta do czegoś za kostkę, a strażnicy nie spuszczali z niej oka. Nie byli tak nieużyci, na jakich wyglądali. Wiosna uznała, że skoro armia przez jakiś czas nigdzie się nie wybiera, nie musi się spieszyć z powrotem do swoich. Wojska wciąż gromadziły zapasy, a poza tym rozbudowa obozowiska szła pełną parą. Czas płynął jej w najlepsze, gdy pewnego dnia rano, nagle i bez zapowiedzi, pojawili się w ich namiocie Ragnall i Kwintus.
20 ROZDZIAŁ
W
ystrojeni strażnicy Klodii strzegli dotąd Wiosny jak oka w głowie, ale nie stanowili wyzwania dla oddziału dziesięciu legionistów i sześciu kreteńskich łuczników, których przyprowadził ze sobą Kwintus. Strażnicy zostali na zewnątrz z mieczami przytkniętymi do gardeł, a bysiory Kwintusa otworzyły kopniakiem bramę obozu i weszły do środka. Za nimi podążał Ragnall, natomiast Kwintus wszedł jako ostatni, małymi kroczkami. Tercjusz i Ferrandus obnażyli miecze, gotowi do walki, ale namyślili się, przypatrzywszy się z bliska grotom kreteńskich strzał. Wiosna uniosła ramiona i gestem nakazała pretorianom spokój. Spojrzała na Ragnalla, a on poczuł, że jego wściekłość na dziewczynę topnieje w oczach. Nie wytrzymał jej spojrzenia i uciekł wzrokiem. Nie, to być nie może, ta dziewucha musi umrzeć i musi umrzeć natychmiast. Chce go zniszczyć, a on nie może do tego dopuścić. Przyrzekł sobie przecież odtąd sam stanowić o swoim losie. Z szacunku dla zmarłego ojca, przez wzgląd na niego samego, córka Zadara musi pożegnać się z tym światem. Wiedział, że ma rację. Był w naprawdę kiepskim stanie, gdy tamtego dnia uciekł z namiotu, ale kilka dni pijatyki i rozmów z Kwintusem sprawiły, że dźwignął się do pionu. Alkohol poszerzał horyzonty, a Kwintus pomógł Ragnallowi spojrzeć na problem z rzymskiego punktu widzenia. Brytowie wykazali się głupotą, pozwalając kobietom stanowić o sobie, ponieważ te zanadto się rozwydrzyły i wykorzystywały swoje wpływy, by gnębić porządnych mężczyzn pokroju Ragnalla. Przydarzało mu się to nieustannie, ale dość już tego. Musiał stwardnieć i przestać traktować kobiety, jakby były równe mężczyznom. A Wiosna musi pożegnać się z życiem. – Oddajcie nam swoje miecze – polecił jeden z brutali Kwintusa. Pretorianie spojrzeli na Wiosnę. Skinęła głową. Jednocześnie podrzucili więc miecze i złapali za klingi, po czym podali legioniście rękojeścią skierowaną w jego stronę. – Ręce za głowę – rozkazał.
Usłuchali, a tymczasem z namiotu wyszła Klodia, wyglądając, Ragnall musiał przyznać, wprost fantastycznie. Zauważyła go w grupie. – Och, Ragnall, biedaku, wyglądasz strasznie. Co ci jest? Może zostałbyś tu ze mną chwilę? Widzę, że ostatnio los nie był dla ciebie łaskawy. Musisz odpocząć, zebrać siły. Zostań tu ze mną. Sprawię, że poczujesz się lepiej. Jej urzekający uśmiech i uwodzicielski ton mogłyby powstrzymać szarżującego słonia, ale dni, kiedy złe kobiety pomiatały Ragnallem, właśnie dobiegły końca. Dobiegły, kurwa, końca! Od teraz będzie bardziej bezwzględny niż szarżujący słoń. – Czuję się całkiem nieźle – odparł – a potrzebuję tylko jednego: by tę barbarzyńską kobietę spotkała zasłużona kara za krzywdy wyrządzone temu oto Rzymianinowi. – Ragnallu, to przecież twoja żona. Wiesz dokładnie, co się wydarzyło. – Jaka tam żona. Nie zostaliśmy właściwie zaślubieni. – Bezwzględniejszy od szarżującego słonia, powtórzył w myślach. – Lecz nawet gdyby była moją żoną, wciąż byłaby też barbarzyńcą, który poważył się zaatakować Rzymianina, i za to musi stanąć przed obliczem sprawiedliwości. – Jeśli wolno coś wtrącić – rzucił Kwintus z uśmiechem, spokojny i opanowany niczym rosnąca w drodze do brzegu fala. – Ragnallu, chciałbym, żebyś wyszedł. Nie chcę, byś na to patrzył. Ragnall zmierzył Wiosnę wzrokiem, mając nadzieję, że patrzy na nią po raz ostatni, a potem opuścił obóz.
Atlas wstał z łóżka i wyszedł z chaty, powłócząc zesztywniałymi nogami, po czym osunął się ciężko na krzesło. Babcia uśmiechnęła się i z uznaniem skinęła głową. – Lada dzień wydobrzejesz! – wymamlała, kraśniejąc na twarzy, tak jak i on. Ta krótka podróż sprawiła, że opadł z sił, ale faktycznie miał się coraz lepiej. Tego ranka po raz pierwszy wstał bez pomocy swojej opiekunki. Po rozmowie z Elann wcinał polewkę Babci, aż mu się uszy trzęsły, i musiał przyznać, że czuł się coraz silniejszy. Czuł też mdłości, bo potrawka smakowała ohydnie, ale zdecydowanie wracał do zdrowia. Gdy zbierał siły na drogę powrotną do łóżka, pojawiła się Elann. – Manfreena rzuciła urok na dwunastu jeźdźców z Maidun, którzy przybyli cię szukać – oznajmiła bez wstępu. – Wykonamy ruch, gdy tylko będziesz w stanie. Atlas skupił wzrok na zbrojmistrzyni. Krępa, niska jak dziecko, miała czarne oczy i nad wyraz bystre spojrzenie. Jej głowa była niemal tak wielka jak korpus, nieproporcjonalnie rozrośnięte ręce pokrywały niezliczone różowe oparzeliny. Ciemne włosy strzygła krótko ze względu na ciągłe nadpalenia spowodowane pracą przy palenisku. – Dlaczego w ogóle mi pomagasz? – spytał. – Kuruj się. Będę przychodzić codziennie, aż będziesz gotowy. Odwróciła się i odeszła, pozostawiając Atlasa z mętlikiem w głowie.
Wiosna nie poznawała Ragnalla. W czasie tych kilku dni od wydarzenia w namiocie stracił większość sadła, które zgromadził w Rzymie. Jego zwykle nieskazitelna toga była poplamiona winem i wisiała na nim jak szmata na tyczce. Oczy miał zapadnięte i otoczone czarną obwódką, zupełnie jakby zwędził Klodii kuferek z kosmetykami i nałożył cień pędzelkiem. Chciała coś do niego powiedzieć, jakieś życzliwe i pomocne słowo, ale wtedy do rozmowy wtrąciła się Klodia i zrobiła to o wiele lepiej, niż potrafiłaby Wiosna. A jednak Ragnall odrzucił jej zaproszenie i nazwał Wiosnę barbarzyńcą, co było zabawne, bo przecież oboje pochodzili z Brytanii, więc to tak, jakby sam siebie również nazwał barbarzyńcą. Kiedy Kwintus wygonił Ragnalla z obozu, zrobiło się strasznie. Rozwścieczony Ragnall miał okazję, by ją zabić, ale Wiosna nigdy nie sądziła, że byłby do tego zdolny. A Kwintus? Bez namysłu odrąbałby jej głowę, ukrzyżował, a potem żywcem utopił. No cóż, przynajmniej jej przedtem nie zgwałci. Choć przecież mógł nakazać to komuś innemu. O nie, zaświtało jej w głowie, pewnie to właśnie zrobi... Ale chyba Klodia mu na to nie pozwoli? Tylko co niby zrobi? Rzymianka stała w wejściu do namiotu. Kwintus spoglądał na nią ze spokojem, oflankowany legionistami. Jego sześciu łuczników nie zdejmowało strzał z naciągniętych cięciw; jeden celował w Wiosnę, jeden w Klodię, pozostali czterej
w Tercjusza i Ferrandusa. Pretorianie gromili ich wzrokiem, gotowi w każdej chwili wkroczyć do akcji, ale odebrano im miecze, a ręce kazano trzymać na karku, Wiosna miała więc nadzieję, że nie strzeli im do głowy jakiś głupi pomysł. – Zapraszam do namiotu – przerwała ciszę Klodia. – Tam omówimy całe to nieporozumienie. – Nie, dziękuję – odrzekł Kwintus. – Ale może mogłabyś wejść do niego sama? Proszę, chciałbym zamienić słówko z małą Wiosną. – Ależ z całą pewnością nie trzeba... – zaczęła Klodia. – Natychmiast – uciął Kwintus. Kobieta ogarnęła wzrokiem legionistów i łuczników, westchnęła i zniknęła między połami namiotu. Legat zwrócił się do pretorianów: – Wy dwaj, siad. – I lepiej nie opuszczajcie rąk – warknął któryś z siepaczy. Wiosna w życiu nie widziała kogoś tak nieszczęśliwego jak dwaj pretorianie, ale pokiwała skwapliwie głową, gdy na nią spojrzeli, zrobili więc, jak im kazano. Starała się robić wrażenie pewnej siebie i niezłomnej. Kwintus skupił na niej wzrok po raz pierwszy od wejścia do obozu. Na jego twarzy malował się wyraz dziwacznej dobroduszności. Dziewczyna miała wrażenie, że po jej ciele pełzają tysiące pająków. Przywołał ją palcem. Podeszła szybko, aby nie dać Tercjuszowi i Ferrandusowi czasu na zrobienie czegoś głupiego. Kwintus podszedł do bogato zdobionej żelaznej ławy dla dwóch osób, na której lubiła przesiadywać Klodia, spoczął na niej i poklepał poduszkę obok. Wiosna usiadła. Legat ujął jej dłonie i zajrzał głęboko w oczy. – Chcę ci podziękować, Wiosno – powiedział. – Podziękować z głębi mojego jeszcze do niedawna czarnego serca. – Eee...? – wydała z siebie, świdrując go skołowanym spojrzeniem. Nie dostrzegła w jego oczach fałszu. Mówił szczerze! – Zdaję sobie sprawę, że mnie nie zrozumiesz, ale i tak chcę ci powiedzieć to, co mam do powiedzenia. Nie lubiłem tego człowieka, którym byłem uprzednio. Cały czas myślałem tylko o seksie i uprawiałem seks, gdy tylko przyszła mi na to ochota. I zawsze czułem się po nim parszywie, ale nie mogłem się powstrzymać. W Rzymie miałem na swoje usługi dziesiątki młodych dziewcząt i chłopców. Niektórzy z nich udawali, że to lubią, może kilkoro naprawdę lubiło, ale większość nienawidziła mnie i tych ohydnych rzeczy, do których ich zmuszałem. Ja sam siebie nienawidziłem, ale wkrótce pogardę wypierała żądza i w kółko dopuszczałem się tych samych ohydztw. Te żądze targają wszystkimi mężczyznami. Akurat, pomyślała Wiosna. – Mijały lata, no i w końcu przyszedłem po ciebie – kontynuował. – Było to niewybaczalne i złe, ale przyszedłem w konkretnych intencjach. Skorzystałem z wymówki, której dostarczył mi Ragnall, kiedy mnie uderzył. Nawiasem mówiąc, zasłużyłem sobie na ten cios. A teraz, Wiosno, pozwól, że złożę na twoje ręce najgorętsze podziękowania za to, że urżnęłaś mi jaja. Prawie się roześmiała na te słowa, ale Kwintus był śmiertelnie poważny. – Naprawdę, naprawdę ci dziękuję. Teraz w ogóle nie myślę już o seksie. Odtąd będę o wiele lepszym człowiekiem, lepszym żołnierzem oraz, o ironio!, o wiele lepszym mężem dla mojej biednej Pomponii. – Kwintus zachichotał. – No, przy dobrych wiatrach, bo Pomponia to wciąż dość nieprzyjemna kobieta, ale śmiem twierdzić, że stała się taka przez lata małżeństwa ze mną, byłem bowiem o wiele gorszym mężem niż ona żoną, a z kim przestajesz, taki się stajesz... Ale teraz jestem inny, odmieniony, a to wszystko dzięki tobie, dziewczyno! A więc puścisz mnie wolno? – pomyślała Wiosna z nadzieją. Kwintus uśmiechnął się. – No, powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Ale fakt pozostaje faktem. Może i uczyniłaś mnie lepszym człowiekiem, ale jednak wykastrowałaś Rzymianina, legata i oficera, i za to musisz umrzeć.
21 ROZDZIAŁ
F
elix rozkazał Zającom skuć nowych więźniów łańcuchami, a Żółwiom zająć się ładunkiem żywności. Zamierzali użyć pojmanych Brytów jako magicznej pożywki, ale mieli na stanie tylko tych, których Żółwie wyniosły z bitwy. Całe szczęście, że w okolicy stacjonowała rzymska armia, bo w tak dużej grupie ludzi zawsze znalazł się ktoś, kogo czekała kara, lub inny, którego dowódcy chcieli się pozbyć z takich czy innych powodów. Takich ludzi codziennie przysyłano Felixowi na pęczki, krnąbrny żołnierz na idiocie zakałą rodziny poganiał. Zające skuwały przestępców, a tymczasem druid rozdzielił między ich strażników kilka amfor wina i zaprosił, by się z nim napili. A kiedy zaczął im się plątać język i nogi, Zające ich także zakuły w kajdany. Picie z takimi ludźmi było strasznie nudne, ale musiał ich jakoś obezwładnić, żeby się upewnić, że żaden nie ucieknie i nie rozgada w obozie o sekretnym legionie. A skoro o uciekaniu mowa... On sam po raz kolejny wymknął się Hadesowi z rąk. Było blisko, zbyt blisko, ale na szczęście Zając w porę wrócił z jeńcem, a druid zdążył załatać swoją podziurawioną klatkę piersiową. Marsowi dzięki, że udało mu się obrócić, nim klinga napastnika zetknęła się z ciałem, dzięki czemu ucierpiało tylko płuco, nie serce. Energii starczyło na uzdrowienie jeszcze kilku legionistów, ale w ostatecznym rozrachunku w nocnym ataku życie straciły cztery Zające i sześć Żółwi. Sześć Żółwi, na litość bogów! A więc z perspektywy Brytów nocny rajd zakończył się sukcesem. Cała pięćdziesiątka maiduńczyków została co prawda zabita, ale tanio skóry nie sprzedała. Jeden z nich prawie ubił samego Felixa! Druid nigdy jeszcze nie odniósł tak poważnych ran i nie podobało mu się to ani trochę. Taka sytuacja już się nie powtórzy, przysiągł sobie. Po prostu nie spodziewał się, że Brytowie odważą się zaatakować jego niepokonanych legionistów. I głupi był, że się nie spodziewał. Drugi raz pewnie nie zaatakują, ale odtąd będzie rozświetlał obóz na noc, jak Cezar rozświetla Rzym w noc triumfalną, a trzecia część jego sił będzie na zmianę pełniła wartę. Jedna
trzecia z jego dwudziestu trzech ludzi, którzy zachowali życie. Ledwie dwudziestu trzech z sześćdziesięciu, z którymi rozpoczynał wojnę w zeszłym roku. Rachunek był katastrofalny. Nie ma mowy, by poinformował Cezara o tym, że nie wystawiał wart na noc. Jowiszowi dzięki, że któryś z Zajęcy się obudził. Pod mądrymi rozkazami jego dwanaście Zajęcy i jedenaście Żółwi wciąż zdołałoby pokonać każdą armię. Jeśli zezwoli na to Cezar, ma się rozumieć. Felixa rozzłościł rozkaz generała, by odwołać atak na uciekających maiduńczyków, a jednak musiał się podporządkować. Jego legion był silny, ale nie mógł ryzykować samodzielnej walki z Brytami. Kiedy już Cezar zabije ostatniego żołnierza Lowy, z pewnością nadarzy się okazja, by zabić Cezara. A gdy już nadejdzie, Felix będzie gotowy.
Strażnicy Kwintusa unieruchomili Tercjusza i Ferrandusa i przyłożyli im miecze do gardeł. Legat wstał z ławy i obnażył miecz. Wiosna odskoczyła, oddzielając się od niego ławą, a on postąpił naprzód. Wtem rozwarły się z hukiem skrzydłowe wrota do obozu i wkroczyli przez nie pretorianie w czarnych skórzniach. – Wszyscy, opuścić miecze i łuki, natychmiast! – rozdarł się mężczyzna stanowiący uosobienie słowa „muskularny”. Wiosna poznała po złotym hełmie, że to pretoriański centurion, jedyny człowiek poza Juliuszem Cezarem, który mógł rozkazywać Tercjuszowi i Ferrandusowi. Jeden z łuczników nie dość szybko wykonał polecenie i centurion przeciął mieczem jego łuk i tchawicę. Kreteńczyk złożył się jak scyzoryk, zabulgotał i zacharczał, a potem umarł. – Pax, panowie, pax, uspokoić się wszyscy! – krzyknął Kwintus, unosząc ręce w pokojowym geście. – Nie ma potrzeby... Przerwało mu pojawienie się drugiego człowieka, któremu winni byli posłuszeństwo Tercjusz i Ferrandus. Do kompleksu wkroczył marszowym krokiem Juliusz Cezar, a za nim wpatrzona w jego pięty Klodia. – Kwintus ma rację – wyrzekł generał. – Nie ma potrzeby. Baczność. Legioniści wyprostowali się jak nałożone na łuk cięciwy, zaszurały sandały, miecze spoczęły w pochwach. Gdy wzrok generała spoczął na martwym łuczniku, jego brwi się uniosły, ale grymas na twarzy wyrażał raczej obrzydzenie niż zaskoczenie. Zwrócił się do swojego legata: – Co tu się wyprawia, Kwintusie? Jakie masz porachunki z Klodią Metelli i królową Brytów? – Żadnych, o Cezarze. Właściwie to już wychodziłem. Cezar skinął raz. Kwintus wyszedł, kuśtykając, a za nim jego żołnierze i kreteńscy łucznicy ze swoim zabitym rodakiem.
22 ROZDZIAŁ
R
agnall wszedł do ulokowanego w centrum obozu małego namiotu Cezara, sąsiadującego przez ostrokół z niewielkim, obwarowanym kompleksem Klodii. Pretorianie przepuścili go, zupełnie jakby Cezar się go spodziewał. Przyszedł tu, by zaciągnąć się do wojska. Całodzienna bezczynność doprowadzała go do szału, a ponadto odkrył, że zazdrości rzymskim żołnierzom zaradności i spajającego ich braterstwa. Zeszłej nocy śnił o tym, że tłumaczy tę sprawę Drustanowi, który wyjaśnił mu, że jego nieszczęście wypływa z braku osiągnięć. Sekretem szczęścia, wygłosił stary druid, jest imponowanie samemu sobie. Drogą zaś do imponowania samemu sobie są trudy, tych natomiast będzie w wojsku pod dostatkiem. No i jako żołnierz nie będzie już tyle pił. Gdy obudził się tego ranka i trafił prosto w szpony potwornego kaca, jego postanowienie tylko zyskało na sile. Musiał się czymś zająć, być częścią czegoś – armia to najlepsze wyjście. Cezar chodził w kółko, dyktując skrybom pamiętniki: – Brytowie nie uprawiają kukurydzy ani żadnych innych zbóż, żywią się tylko mlekiem i mięsem. Golą całe ciała, zostawiając tylko owłosienie nad górną wargą, które rośnie nieścinane do śmierci. Swoje pozbawione owłosienia ciała barwią na niebiesko. Nie znają pojęć takich jak miłość czy małżeństwo, zamiast tego dzielą się kobietami pomiędzy grupami mężczyzn, a zwłaszcza braci i ojców... – Zauważył Ragnalla i uniósł palec na znak, że ma czekać, a potem dodał: – Wrócimy do Brytów później. Teraz przejdźmy do kampanii. – Oczyścił gardło. – Legioniści pracowali dzień i noc, by naprawić szkody poczynione przez burzę. Wciągnęli naprawione okręty na plażę i ukryli za palisadą powiększonego obozu, gdzie nie zagraża im niefortunna aura. Z Galii przypłynęły nowe okręty, które również ukryto w obrębie obozu. Brytowie przelękli się rzymskiej potęgi i zwlekali z atakiem, a w tym czasie Cezar wzmocnił swoją pozycję.
Generał wykonał gest oznaczający, że na dzisiaj starczy, i przeniósł wzrok na Ragnalla. – Ave, królu Brytów! Świetnie wyglądasz. Schudłeś? – Dziękuję, Cezarze. Mam prośbę: chciałbym pomaszerować w głąb lądu jako legionista. – Nie możesz. Będziesz królem, tak zarządził Cezar. Nie wolno ci zawieść twojej królowej. – Królowa nie żyje. – Istotnie? A wydawała się całkiem żywa, gdy Cezar widział ją dzisiaj. Co takiego? Czy Cezar żartuje? – Pilnuje jej teraz Klodia Metelli – dodał wódz. – Ale myślałem... – Ragnallu, Cezara nie interesują wasze brudy. Cezar rozumie, że posprzeczałeś się z żoną. To się zdarza i zdarzy się jeszcze nie raz. Lecz choć Cezar nie wie za wiele o małżeństwie i nie powinien udzielać rad w tej kwestii, dwóch ci udzieli. Pierwsza, nie bierz do serca gorzkich słów. Drugie, brudów nie należy prać publicznie. Kiedy wszyscy wiedzą o twych publicznych sprawach – to chwalebne, gdy wiedzą o prywatnych – to niegodne. Ragnall dał znać skinieniem, że rozumie. Czyli Wiosna wciąż żyła. Ta wiadomość sprawiła mu radość. Wstydził się swojej roli w intrydze, której celem było zabicie dziewczyny, a jednocześnie wciąż pragnął jej śmierci za wszystkie krzywdy, jakie mu wyrządziła i jakie wyrządził jego rodzinie Zadar. Znowu nie wiedział, co ma myśleć. Znowu! To właśnie takie rozterki sprawiały, że marzyło mu się żołnierskie życie. Furda Drustan i jego „imponuj sam sobie”, Ragnall marzył tylko o jednym: o prostym życiu. – Błagam, Cezarze, pozwól mi zostać legionistą... Chcę przysłużyć się zwycięstwu nad Lową i... i chcę mieć coś do roboty. Oszaleję od tej bezczynności! Cezar zareagował uniesieniem brwi, a potem skinął głową, jakby zadał sobie w myślach pytanie i udzielił satysfakcjonującej odpowiedzi. – Cezar rozumie. Próżne ręce palą się do szkody. Ale nie możesz zostać legionistą, gdyż oni są wytrenowani, a ty nie. Wkrótce zmierzą się w bitwie z Brytami, a niewytrenowany żołnierz tylko pałęta się pod nogami. A jednak Cezar ma coś w sam raz dla ciebie. Cezar powinien był zostawić cię w kawalerii po tym, jak pokonał Nerwiów. Możesz znów do niej dołączyć. Zgłoś się do Labienusa i przekaż mu polecenie Cezara. – Dziękuję. Ragnall odwrócił się i ruszył do wyjścia, lecz wtem rozległ się głos dowódcy: – Czekaj. Coś cię gnębi, Ragnallu. Cezar wyczuwa, że jesteś jakiś... zagubiony. – No bo... Ja... Chyba... – Ragnall zdumiał się, słysząc tę prywatną uwagę. – Jest tylko jeden człowiek, który może pomóc ci na powrót odnaleźć siebie. Wiesz chyba, kogo Cezar ma na myśli. – Nie. – Ragnall nie miał pojęcia. – Labienus? Generał prychnął śmiechem przez nos. – Ależ nie, ty głupcze. Tym człowiekiem jesteś ty sam. Potrzebna ci dyscyplina i ćwiczenia, lecz będą one stanowić jedynie ramę. W obrębie tej ramy ty sam musisz nabrać pewności siebie i stać się mężczyzną, którym chcesz się stać, nie zaś tym, którym inni chcą, byś był. Albo tylko wydaje ci się, że chcą. Cezar przeszedł ten proces, kiedy był parę lat młodszy od ciebie, ale miał tę przewagę, że wychowano go po rzymsku. Pora, byś nadrobił stracony czas. Konnica ci w tym pomoże. Do zobaczenia. „Do zobaczenia” znaczyło w ustach Cezara „idź sobie”, a więc Ragnall poszedł. Rozpierała go duma i sam nie mógł uwierzyć, że spotkał go taki zaszczyt – oto najwspanialszy człowiek na świecie udzielił mu osobistej porady. Zrobi to, zrobi to dla Cezara. I dla Drustana też. Ależ miał szczęście, mogąc czerpać rady i odpowiedzi od dwóch tak wspaniałych mężów. To z pewnością nie przypadek, że obaj udzielili mu cennych lekcji tego samego dnia. Zrobi tak, jak mu radzą. Stanie się lepszym człowiekiem.
Część piąta
BRYTANIA ROK
54 P.N.E.
1 ROZDZIAŁ
C
ezar zsiadł z konia, rozejrzał się niespiesznie, a potem pogardliwie uniósł wargę. Felix skłamałby, mówiąc, że nie rozumie jego niezadowolenia. Zapomniał już, jaki obskurny jest jego obóz. Zeszłego ranka druid pozwolił swoim Zającom i Żółwiom skończyć trening zabijaniem, ponieważ uprzyjemniało im to ćwiczenia, a poza tym mieli pod dostatkiem jeńców. Jego legioniści ani nie patyczkowali się z mordowaniem, ani nie garnęli do sprzątania, więc części ciał i płaty skóry walały się po ziemi i wisiały na namiotach jak ciuchy w czasie orgii. Choć Felix lubił obóz takim, jakim był, zdawał sobie sprawę, że odór śmierci nie każdemu odpowiada. Fetor skutych nieopodal więźniów nie czynił ogólnego wrażenia przyjemniejszym, podobnie jak dziesiątki trupów zalegające na plaży wzdłuż linii przypływu. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniały nagie Żółwie i Zające, które nie włożyły dzisiaj swoich pancerzy, bo dzień był gorący. Zające miały co prawda wypryski na głowach, ale odznaczały się znakomitą muskulaturą i smukłą sylwetką. Felix z przyjemnością patrzył na ich obnażone ciała, lecz w rzymskiej armii panowało przekonanie, że męska nagość to rzecz dla zboczonych Greków, niegodna Rzymianina. – Idziemy. Cezar zamieni z tobą słówko w miejscu, które nie cuchnie jak latryny Hadesu i nie wygląda jak mokry sen Ateńczyka – powiedział generał i ruszył plażą, a Felix podążył za nim. Wódz obrał drogę na przełaj przez piaski ku trawiastym wzgórzom, wcinającym się klinem w ujście rzeki. Dzień był pogodny i bezwietrzny. Słońce przeglądało się w nieruchomej tafli morza i złotym napierśniku Cezara, wiała delikatna bryza, ptaki sennie szybowały w powietrzu. Felix miał nadzieję, że wódz oświadczy mu, iż nagromadzili dość zapasów i że w końcu idą na wojnę. Im szybciej podbiją tę zacofaną wyspę, tym szybciej Felix będzie mógł rozpocząć realizację swoich planów i przestać tańczyć, jak mu Cezar zagra.
Gdy dotarli do gardła mierzei, po wodzie poniosło się ciche echo krzyku. – Co to było? – zaciekawił się Cezar. – Masz dobry słuch, o Cezarze. To brytyjski krzykacz informuje o naszej pozycji. Przeczesaliśmy okolicę w poszukiwaniu owych krzykaczy, ale potrafią wtapiać się w otoczenie jak nikt inny i nie natrafiliśmy jeszcze na żadnego. Potrafią też kierować głos w konkretnym kierunku, słyszymy ich więc, tylko kiedy wieje z południa lub zachodu. – Jak dokładnie działają ci krzykacze? Felix opowiedział generałowi wszystko, co sam wiedział o brytyjskiej sieci komunikacyjnej, utworzonej jeszcze przez Zadara w celu usprawnienia przekazywania wiadomości na długie dystanse. Wspomniał o tym, jak specjalnie w tym celu trenowani żołnierze sterowali głosem, jakimi szyframi się posługiwali i tak dalej. Cezar ograniczył się do okazjonalnych skinień i wykazał się nietypową dla siebie cierpliwością, a kiedy Felix wyczerpał swój zasób informacji, wódz powiedział: – Wykorzystasz szybkość i przebiegłość swoich Zajęcy, żeby złapać tylu krzykaczy, ilu tylko zdołasz. A potem przyprowadzisz ich żywych przed oblicze Cezara. – Spróbuję. – Wykonasz. – Przepraszam, tak, oczywiście. – Czy mają jakiś krzyk alarmowy, którym informują sieć, że zostali pojmani? – Myślę, że tak. – Upewnij się, że żaden nie zdoła go nadać. – To będzie dość trudne... – Nie wątpię. – Ale zostanie zrobione – dodał szybko druid. – Doskonale – powiedział Cezar. – Legiony maszerują na zachód. Ty ruszysz na północny zachód i będziesz utrzymywał kontakt za pośrednictwem Bistana. – Bistan nie wrócił do obozu. – Cóż za niefrasobliwość. Ale trudno, nada się pierwszy lepszy Zając, to nie jest pobór podatków. Zadbaj, by przybywali tylko nocą. Brytowie okopali się jakieś sto pięćdziesiąt mil na zachód od przyczółku. Zwiadowcy donoszą, że od warownego sioła dzielą nas rozległe pustkowia. Nie powinniście napotkać oporu. Cezar zaś dopilnuje, by nie zabrakło ci ludzi do zasilania twoich żołnierzy, i będzie wysyłał ci tych, którzy popadną w jego niełaskę. Cezar rozkazuje ci, byś pamiętał, że będą to Rzymianie i nasi sojusznicy i jako takich masz ich potraktować odpowiednio. Czy ich karmisz? – Tak – zełgał Felix. Po co karmić chodzące trupy, kiedy tak trudno o jedzenie? Ale skoro wyruszają w drogę, dostaną swoje racje. – Doskonale. A teraz przyprowadź konia Cezarowi. Cezar nie zbliży się już do twojego cuchnącego obozu na mniej niż dwie mile.
Lowa wsparła się o południowo-wschodnią palisadę fortu Saran i popatrzyła w dal znad dopiero co ukończonej bramy. Niebo było bezchmurne, księżyc nie podźwignął się jeszcze zza horyzontu, a nad jej głową migotały gwiazdy. Zwykle nie ulegała podobnym odczuciom, ale rozgwieżdżone niebo było tak wspaniałe i tak urzekające, że niemal wydawało jej się, że sama unosi się pośród gwiazd, wolna od strasznego ciężaru odpowiedzialności za tych, którzy już zginęli, i za tych, którzy dopiero zginą. Na ziemi trzymał ją tylko zapach dymu i rozbrzmiewający w tle gwar. Bijąca od nowych wrót woń świeżo ściętych drzew przypomniała jej o chwili, gdy stara brama została wyłamana w trakcie łupieżczego napadu Zadara. Doskonale go pamiętała. Podwójny wał był dość wysoki, ale niezbyt stromy i pozbawiony palisady, a więc szybko przedostali się konno na drugą stronę. Pięćdziesiątka Zadara, jego elitarna konnica, w której Lowa była wówczas najświeższym rekrutem, pokonała pierwszą ścianę ziemi i wąską fosę, a potem przedostała się na wewnętrzny wał, za którym rozciągał się wystawiony na atak fort. Potem jeźdźcy zaczęli kołować po jego okręgu, szpikując obrońców strzałami, aż nie było już komu go bronić. Świetnie się wówczas bawiła – jakby wiodła prym w jakichś zawodach. Ani przez moment nie myślała, że strzela do prawdziwych, żywych ludzi z rodzinami i całym mnóstwem własnych spraw, którym kładła kres. Wówczas jedynym życiem, o które się troszczyła, było
życie jej siostry. A teraz znowu tu jest, na tym właśnie murze, walcząc o przetrwanie wszystkich plemion na wyspie. Śmiesznie się czasem splatają czas i miejsce, pomyślała filozoficznie. Ludzie się zmieniali, ziemia nie. Przez ostatnie dwa lata Mal odbudowywał i ulepszał fort, tak by mógł służyć jako ich baza główna, gdyby Cezar ruszył w głąb lądu. Jeśli wróg zdobędzie warownię, plan zakładał wycofanie się do zamku Maidun, najlepiej ufortyfikowanej twierdzy w Brytanii – oczywiście jeśli odwrót będzie możliwy i jeśli będzie miał kto uciekać. Fosy grodu Saran były teraz głębsze i bardziej strome, ich dno najeżono ostrymi kołkami i innymi przeszkodami, które tamtego dnia dziesięć lat temu zatrzymałyby jazdę Zadara. W dodatku Mal uwieńczył zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny wał przysadzistymi palisadami. Saran przemienił się we wcale porządny fort. Gdy pomyślała o Malu, z jej ust wyrwało się westchnienie. Krzykacze zaraportowali, że jego nocny atak uszczuplił szeregi potworów. Należało go uznać za udany, nawet jeśli cały oddział został wybity do nogi. Jako głównodowodząca Lowa była wdzięczna Malowi za jego poświęcenie. Jako przyjaciółka – opłakiwała go. – Wciąż masz mnie – powiedział Dug, wsparłszy się o pal obok niej. – Chciałabym. – Żyję w ludziach, na których życiu odcisnąłem jakieś piętno. A ponieważ moja śmierć zmiotła z powierzchni ziemi trzy armie o bardzo brzydkich intencjach, są to chyba wszyscy Brytowie, którzy żyją i którzy dopiero się narodzą. Ale najwięcej jest mnie w tobie i Wiośnie. – To świetnie, ale i tak wolałabym, żebyś był tu również ciałem. I Wiosna też. Co ona teraz robi? Żyje w ogóle? – Nic jej nie jest i niedługo znowu się zobaczycie. – Słuch po niej zaginął. – Nie bój się o nią. – Słuch zaginął też po dwunastu jeźdźcach, których posłałam do Turów, by dowiedzieli się, co się, na Belenosa, stało z Atlasem. – Co teraz planujesz? – A co mogę planować? Coś złego dzieje się w Kniei Branwen – coś na tyle złego, że zatrzymało Atlasa i tuzin moich najlepszych wojów. Dzisiaj wysłałam kolejnych dwudziestu, bo potrzebne mi te tury. Wysłałabym więcej ludzi, ale potrzebuję każdego żołnierza tutaj, bo idą na nas Rzymianie. Mogę tylko mieć nadzieję, że Atlas wciąż żyje, bo jeśli żyje, to wiem, że zrobi wszystko, byle tylko sprowadzić do nas zwierzęta. – A co planujesz w kwestii Cezara? – Miałam nadzieję, że kiedy zmasakruję mu cały legion i flotę i zadbam o to, by nie znalazł nigdzie jedzenia, odpierdoli się ode mnie i wróci do Galii. Ale on ani myśli. Wręcz przeciwnie. Jak już mówiłam, idzie na nas. – Uparty skurwiel. – No nie? Jak cholera. – Przypomina mi kogoś. – Wyszczerzył się do niej. – Krzykacze donoszą – podjęła, ignorując przytyk – że demony i słonie wciąż są na wybrzeżu. Te pięć czy sześć legionów, które Cezar na nas prowadzi, przewyższa nas liczebnie niemal dwukrotnie, są lepiej wyćwiczone i o wiele bardziej doświadczone. Ale sami trenowaliśmy do utraty tchu, mamy kilka naprawdę dobrych pomysłów... – Wszystkie moje – wtrącił Dug. – Niektóre. Poza tym znamy swoje podwórko i mamy więcej do stracenia. Wydaje mi się więc, że możemy wygrać. Modlę się tylko o to, by demony i słonie zostały tam, gdzie są. Wydaje mi się, że Cezar zostawił je nad morzem, bo chce, żeby cała chwała za pokonanie Brytów spłynęła na jego legionistów. To chyba dlatego odwołał demony z pola walki pod Pierdolcem. No i w to mi graj, o wiele chętniej powalczę z ludźmi. Co prawda Chamanca ułożyła plan, dzięki któremu chce pokonać słonie, ale ja i tak wolę, by na krok nie ruszały się z brzegu, dopóki nie dowiem się, co, do cholery, dzieje się u Turów. A demony? Dłutujemy ich sztuka po sztuce, ale kosztuje nas to masę ludzi i trzeba przyznać, że jak dotąd dopisało nam szczęście, a strach pomyśleć, co będzie, kiedy się od nas odwróci. Sądzę, że gdyby na czele demonów stanął ktoś kompetentny, mogłyby pokonać Rzymian i Brytów naraz. – Może Cezar sam się ich boi? Może dlatego zamknął je w obozie? – Może. Taką mam nadzieję. Przez chwilę stali, spowici milczeniem, wsłuchani w odgłosy wydawane przez nocne zwierzęta za murami i gwar
dobiegający z fortu. – Dug – złamała milczenie – czy kiedy umrę, spotkamy się? Nie odpowiedział. Bo już go nie było.
2 ROZDZIAŁ
W
skład konnicy wchodzili mężczyźni o najróżniejszym pochodzeniu – Italczycy, Iberowie, Illyrikanie, Helwetowie, Azjaci, Sycylijczycy, a nawet Galowie. Szybko zaakceptowali Ragnalla i traktowali go lepiej niż oschli rzymscy legioniści, nawet jeśli był zamyślony i niezbyt rozmowny. Jechał w oddziale piętnastu jeźdźców przez doliny i lasy, przemierzał wzgórza i kluczył na moczarach w poszukiwaniu żywności, znajdował jednak tylko wyludnione gospodarstwa i opustoszałe osady. Brytowie zabrali ze sobą każde ziarnko jęczmienia, każdą poziomkę i jagodę, wygrzebali z ziemi ostatniego orzecha i wzięli wszystkie wiadra, liny i sznury. W lasach nie widzieli nawet zwierzyny. Wszystko spowijała upiorna aura, nienaturalnej ciszy nie mąciło kwiknięcie świni ani ćwierknięcie drozda. Ta pustka korespondowała z humorem Ragnalla. Pomysł Cezara, by zdobył nieco pewności siebie i stanął na własnych nogach, brzmiał świetnie w jego namiocie, ale gdy Ragnall spędził kilka godzin na bezowocnym przeczesywaniu spichrzy i chat, znowu zaczynał myśleć o tym, jak inni zniszczyli mu życie. Drustan miał wiele racji, gdy mówił o osiągnięciach i trudach, ale całe to jeżdżenie tam i siam było trudem bez perspektywy osiągnięć. Jego nienawiść do Wiosny i Lowy kwitła bujnie i obficie, gdy wynajdywał kolejne rzeczy, które poszły nie tak, odkąd je znał. Przemożne pragnienie ich śmierci odżyło, jakby ktoś dorzucił drwa do żarzącego się ogniska, i pogłębiało się z każdym kolejnym znojnym, jednakowym dniem. Kiedy nie obracał w głowie myśli o zabiciu Wiosny i Lowy, myślał usilnie o swoim królowaniu i doszedł do wniosku, że okaże się dobrym królem. Plany, które snuł dotąd, były dość samolubne – miał tego świadomość i postanowił je nieco zmienić. Wciąż chciał wybudować pałac, ale już nie tak ogromny, niekoniecznie większy od pałaców, na jakie napatrzył się w Rzymie. Rozumiał już i nie miał złudzeń co do tego, że będzie rządził za przyzwoleniem Rzymu, ale nie będzie przecież bezwolną
marionetką. W czasie wojny galijskiej zwierzył się swojemu przyjacielowi Publiuszowi, że zależałoby mu, aby przetrwały brytyjskie pieśni, opowieści i sposób życia przy jednoczesnym wprowadzaniu wszystkich zdobyczy rzymskiej kultury. Jako król dopilnuje, by tak właśnie było. Oczyma wyobraźni widział Brytów we wspaniałych, nowo pobudowanych łaźniach, śpiewających stare pieśni wraz z bardami, którzy w wolnych chwilach będą układać nowe ody na cześć króla Ragnalla. Konnica jechała naprzód, z każdym kolejnym siołem coraz bardziej wyprana z zapału, aż w końcu wszyscy pojęli, że dalsze poszukiwania nie mają żadnego sensu. I co z tego, że nie mają? Dobrze by było znaleźć dodatkowe zapasy – na pewno by się nie zmarnowały – ale właściwie rzymskie magazyny były pełne żywności, która przypłynęła z Galii. Może i nie dysponowali już tak wielką flotą, ale za to pozostałe jednostki dzień i noc krążyły od brzegu do brzegu z wypełnionymi po burty ładowniami. Ragnall stwierdził w duchu, że wydajność i skuteczność Rzymian chyba nigdy nie przestanie go zadziwiać, a wkrótce i on zasłynie jako przedsiębiorczy król działający na chwałę Brytanii. Już niebawem sześć legionów Cezara podąży szlakiem wytyczonym przez zwiadowców i rozpocznie się zakrojona na szeroką skalę wojna o Brytanię. – Właściwie to pięć – poprawił go towarzysz, niewysoki koleżka z Azji, gdy jechali ramię w ramię podług usypanego ludzką ręką wału dzielącego na pół wielkie, martwe bagno. Mężczyzna posługiwał się zrozumiałymi, acz pokracznie konstruowanymi zdaniami: – Bryty zabili legion cały jeden ogniem. Tysiąc płonie ludzi. – Ale wciąż mamy przecież sześć legionów? – Żołnierze przeszli z pięć pozostałych, udajemy że sześć mamy, nie mamy. Legion przepadł, złe morale. Ragnall dał znać skinieniem, że rozumie. Znając Cezara, przynajmniej częściowo była to prawda. Ragnall postanowił, że kiedy zostanie królem, on również zbierze się na odwagę i zmieni przeszłość, aby ulepszyć teraźniejszość i uświetnić przyszłość. Zacznie od wyrugowania imienia Lowy z pieśni bardów.
Dzięki krzykaczom Lowa była na bieżąco, jeśli chodzi o poczynania Rzymian, nie zdziwiła się więc, gdy wreszcie dostrzegła na horyzoncie wojska Cezara. Wiedziała też, że słonie i demony wciąż nie ruszyły się z wybrzeża, co było zaskakujące, ale jak najbardziej na rękę. Lowa kazała wszystkim schronić się w forcie. Zrobił się tłok, ale dzięki obmyślonym przez Duga usprawnieniom, które wprowadził Mal, dało się przemieszczać w obrębie fortu bez wchodzenia sobie w drogę. Wznosiły się w nim te dziwne, długie, trzypiętrowe domy, gdzie zakwaterowano żołnierzy, a nieco dalej znajdowały się głębokie, wzmocnione szalunkiem dziury, które służyły za spichrze i spiżarnie. Lowa nie widziała Duga od ich ostatniej rozmowy o turach. Tęskniła za nim cichymi nocami. W dzień miała zbyt wiele na głowie, by starczyło miejsca na tęsknotę – i wciąż nie dawało jej spokoju tajemnicze zniknięcie Atlasa. Wysłała do Kniei jeszcze kilku krzykaczy i zwiadowców. Żaden nie powrócił. Gdyby doniesiono jej o nadchodzących słoniach, wysłałaby do Turów duży oddział, a może nawet pojechałaby sama, żeby się dowiedzieć, skąd ten przestój, ale skoro Afrykańczycy i ich olbrzymie zwierzęta wciąż nie wyściubiali nosa poza wybrzeże, miała pilniejsze sprawy do załatwienia. Cała rzymska armia stacjonowała tej nocy w okolicy Jarów, na północ od fortu Saran. Przed świtem dnia następnego Cezar nie poprowadził armii południową drogą i nie przystąpił do oblężenia w sile sześciu legionów, tylko wysłał jeden na południe, a marsz wznowił z pozostałymi pięcioma. Ewidentnie zamyślał unieruchomić Lowę w grodzie, a samemu udać się na poszukiwania zapasów. Po kilku dniach marszu rzeczywiście trafiłby na ziemie, które nie zostały ogołocone z żywności i ludzi. Jeśli będzie miał szczęście, a właściwie jeśli weźmie na męki pochwyconych tubylców, odnajdzie wielkie składy żywności, które zgromadzono w południowo-zachodniej części wyspy. Więc jednak miał nieco oleju w głowie. Po bitwie pod Pierdolcem skora była myśleć, że dopada go demencja. Ale Lowa nie miała zamiaru dać się więzić we własnym forcie i dokładnie wiedziała, jak się w tej sytuacji zachować. Obserwowała z palisady, jak pojedynczy legion buduje obóz. Odczekała nieco, aż krzykami nie poinformowano jej, że pozostałe pięć legionów wciąż maszeruje w innym kierunku, i dopiero wtedy nakazała dowódcom gotować armię do bitwy. Czekała prawie do samego południa, aż wreszcie doszła wiadomość o tym, że Cezar zaszedł daleko na północ. Wtedy dała rozkaz do ataku.
3 ROZDZIAŁ
A
tlas wlókł się drogą, która zataczała łuk na zboczu wzgórza i prowadziła do wioski Turów. Przewiesił przez plecy ulepszony przez Elann topór. Miał nadzieję, że powolny krok sprawi, iż wyda się Turom pewny siebie, ale prawda była taka, że po prostu nie mógł iść szybciej. Nie żeby kręcił się tu w okolicy jakiś Tur. Tym razem wzgórze było puste, Kuszyta nie dostrzegł ani ludzi, ani zwierząt. Jedynymi znakami, że okolica nie jest wymarła, był słup dymu i dzwonienie młota z kuźni Elann. Kiedy przebył trzy ćwierci drogi pod górę, najdłuższy pokonany dystans od starcia z Manfreeną, plemieńcy wyszli mu na spotkanie. Nogi miał ciężkie, jakby odlano je z żelaza, a mimo to wlókł się naprzód, przesuwając topór na plecach do dogodnej pozycji. Turowie uformowali półkole przed bramą i czekali na Atlasa. Jako ostatnie opuściły obóz Manfreena i Ula, po czym stanęły w środku utworzonej przez Turów podkowy. Wszyscy obserwowali w ciszy jego nadejście. Wydawali się spokojni, niektórzy ucieszeni. Szlag człowieka trafia, pomyślał Kuszyta, jak patrzy na te tępe uśmieszki i wlepione w pustkę gały. Wolałby, żeby wrzeszczeli i go lżyli, tak byłoby normalniej. Gdy podszedł nieco bliżej, wyłuskał wzrokiem z tłumu niektórych maiduńskich konnych, również idiotycznie wyszczerzonych. Odgadł, że Lowa wysłała ich tu po niego i że Manfreena ich również omotała czarami. – To ci niespodzianka – wyszczebiotała Iryjka. – Ty tam! – Skinęła na jednego z wieśniaków. – Idź po Elann. Chcę wiedzieć, dlaczego ten żywy trup nie spłonął w jej palenisku. Ula, słonko, czy dobijesz go dla mnie? – Żadna sprawa. – Królowa uśmiechnęła się jeszcze szerzej i z błyskiem w oku rzuciła na Atlasa. Kuszyta ponownie poprawił topór na uprzęży. Miał nadzieję, że uda mu się podejść nieco bliżej. Skierował stylisko na
Manfreenę i kliknął ukrytą dźwigienką. Żelazny bełt wystrzelił z trzonka i... przebił lewe ucho Manfreeny. Chlusnęła krew, prysnęły strzępy ciała. Bełt pomknął w światło rozwartej bramy i zarył w ziemi. – Ech... – westchnął. Plan zakładał trafienie Iryjki w niewielką przestrzeń między oczami, jej śmierć i automatyczne odczynienie uroku. Ula stanęła jak wryta i obejrzała się na Manfreenę. Była królowa Iru przyłożyła dłoń do głowy, pomacała palcami i odkryła, że brakuje jej większości ucha. Na jej paskudną twarz wypełzł równie paskudny uśmiech. – To wszystko, na co cię stać? – spytała. Atlas odrzucił topór i opadł na kolana. Nie miał nawet dość sił, by utrzymać się na nogach. – Ula? – ponagliła kanawankę Manfreena. Kobieta rozpędziła się i kopnęła Kuszytę w bok głowy. Nie mógł zablokować kopniaka ani zrobić uniku. Padł na ziemię, myśląc, że to dobrze, że Ula jest boso. Gdyby miała na sobie okute żołnierskie buciory Lowy, toby go zabiła. Z drugiej strony, stwierdził, przynajmniej umarłby od razu. Z wysiłkiem dźwignął się na kolana. Raczej poczuł, niż zobaczył, że Ula obchodzi go po okręgu i składa się do drugiego kopnięcia. Cios w trzewia obrócił go brzuchem do góry, Kuszyta wylądował ciężko na plecach. Niech Sobek porwie wszystkich magów i magiczną siłę ich sługusów. Zaległ na ziemi. Nie mógł unieść ramion ani poruszyć stopami. Poczuł, jak Ula rozkopuje mu nogi w rozkrok i odchodzi. Zastanawiało go, co właściwie robi, i nie spodobały mu się wnioski, do których doszedł. Najwyraźniej ma zamiar z rozpędu kopnąć go w jaja, a może skoczyć na nie z wybicia i zmiażdżyć kolanem. Nie przypadło mu to do gustu. Próbował zsunąć stopy, ale był zbyt słaby. – Ulu, wstrzymaj się moment – usłyszał głos Manfreeny. – Co to jest? Kto idzie drogą? Atlas z najwyższym wysiłkiem obrócił głowę. Drogą kuśtykała w ich stronę wsparta na kiju niewysoka postać o kręconych siwych włosach, którym słońce nadało wygląd główki dmuchawca. Jej pogodny uśmiech pasował do szalonej wesołości wymalowanej na twarzach Turów. Toż to Babcia.
4 ROZDZIAŁ
M
aiduńska piechota wylała się spomiędzy otwartych wrót jak wezbrana rzeka i uformowała szyk, a później ruszyła na rozrastający się fundament rzymskiego obozu. Rzymianie spostrzegli zagrożenie, odrzucili szpadle, kilofy i inne narzędzia, porwali za pila i tarcze, po czym natychmiast zbili się w szyk. – Na Junonę, ależ to ekscytujące, nie? – powiedziała Klodia. Obserwowały bitwę ze szczytu zalesionego wzniesienia na zachodzie, wszyscy konno i w gotowości do ucieczki, gdyby raptem ściągnęli na siebie uwagę Brytów. Ferrandus i Tercjusz byli przeciwni pomysłowi, by podejrzeć brytyjski fort, właściwie to doszłoby do kłótni pomiędzy nimi a gwardzistami, gdyby nie ujmujący uśmiech Klodii i zapewnienie, że w trakcie wycieczki to dwaj pretorianie będą mieli ostatnie słowo w kwestiach bezpieczeństwa. Teraz wyglądało na to, że zobaczą o wiele więcej niż tylko sam fort. Wiosna zadrżała, widząc brytyjskie i rzymskie formacje przedzielone trzystukrokowym pasem ziemi. Za plecami Brytów wznosiła się palisada Saran. W środkowym punkcie muru stała u boku trębacza jasnowłosa kobieta z długim łukiem. Wiosna zapałała nadzieją, że ta bitwa będzie się różnić od poprzedniej z udziałem Brytów, jaką widziała, a która skończyłaby się pomyślniej dla jej pobratymców, gdyby tylko zostali w Barton, gdzie może nie zmasakrowaliby ich siepacze Zadara. Jakże pragnęła znaleźć się tam, wśród swoich. Jakaż szkoda, że Ferrandus i Tercjusz doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Ręce miała skrępowane rzemieniem, a pretorianie trzymali dwa jego końce. – Czemu się nie biją? – niecierpliwiła się Klodia. Założyła dzisiaj krótką białą sukienkę i przepasała ją pasem ze sztyletami. Włosy miała kunsztownie ufryzowane, tak by sprawiały wrażenie naturalnych, jakby nie stał nad nimi od rana legion służek, a jej smukłe ramiona wciąż miały barwę głębokiego brązu. Jeśli jakiś rzymski malarz kiedyś uwieczni Lowę na
muralu, pomyślała Wiosna, z pewnością będzie wyglądała bardziej jak Klodia niż jak brytyjska królowa. Nie żeby Lowa źle się prezentowała na końskim grzbiecie, ale była nieco zbyt atletyczna, niż mieściło się to w rzymskim modelu kobiecego piękna, włosy czesała okazjonalnie, nosiła chłopięce skórzane spodnie do jazdy i masywne, okute buciory, jej skóra była zwyczajowo blada i zawsze miała strupy na łokciach i kolanach. – Rzymianie czekają na atak Brytów – powiedział Tercjusz. – Tak lubią walczyć. Ale lubią też atakować, co zrobią, jeśli... O, patrzcie, zaczyna się. W liniach Maidun rozbrzmiały klekoczące trąby. Pierwsze rzędy piechoty puściły się biegiem naprzód wśród krzyku i jazgotu, pomknęły w górę obnażone miecze. Rzymianie opuścili tarcze, by odeprzeć nadciągającą ofensywę. – A wydawali się tak zdyscyplinowani, gdy formowali szyk – powiedział Ferrandus. – A tu proszę. Tak to jest, barbarzyńca wyjdzie z fortu, ale fort nie wyjdzie z barbarzyńcy. Nauczy się maszerować jak kogucik w dzień targowy, ale dyscyplina bierze w łeb, gdy zaczyna się bitwa. Ci Brytowie są jak dzieci. Smutne. Popatrzcie tylko, jak zaraz legioniści się z nimi rozprawią. Najpierw przetrzebią szeregi salwą włóczni, a ci, co przeżyją, zesrają się w gacie ze strachu. Później barbarzyńcy uderzą o tarcze, może kilka wgniotą czy zarysują, ale nic więcej, następnie odbiją się od nich raz czy dwa, a kiedy już będą skołowani i wyczerpani... – Poczekaj – wszedł mu w zdanie Tercjusz. – Nie znoszę przerywać tych twoich protekcjonalnych wykładów, bo tak lubisz ich udzielać, ale przypatrz się tylko. Ferrandus przyjrzał się nacierającym Brytom i krzyknął głośno. – Właśnie tak – potwierdził Tercjusz. – Co? No co!? – Klodia wodziła wzrokiem od jednego do drugiego, nie rozumiejąc, ale dwaj pretorianie byli zbyt zdumieni, by wyjaśnić jej, o co chodzi. Wiosna rozumiała. Tylko kilka pierwszych brytyjskich rzędów rzuciło się do ataku. Ich szarża wyglądała z pozoru na niezorganizowaną i robiła też takie wrażenie, jeśli stało się twarzą do nich, gdyż ci pędzący na przedzie darli się wniebogłosy i wymachiwali orężem. Ale w tym szaleństwie była metoda. Wszyscy biegli z podobną szybkością i byli równo rozstawieni, niby w rzymskim szyku marszowym, a uważny obserwator wyróżniłby trzy oddzielne formacje. W pierwszej szli Brytowie uzbrojeni w miecze i tarcze, w trzeciej włócznicy, natomiast w drugiej żołnierze z mieczami w pochwach, którzy wlekli za sobą długie żelazne pręty z krzyżowymi elementami przywodzącymi na myśl rozciągnięte kotwice. I co niby chcą z nimi zrobić? Za nimi jechało kilkaset dziwnych ni to rydwanów, ni to powozów, ciągnąc ku środkowi pola walki z prawa i z lewa. Były niespotykanie szerokie i zaopatrzone w wysokie platformy. Na platformie za każdym z woźniców stał łucznik wyposażony w prosty długi łuk, nie ten gięty podwójnie, z którego strzelała Lowa i jej kawalerzyści. Stali wysoko, mieli więc dość miejsca, by swobodnie operować taką bronią. Za tymi dziwnymi rydwanami ciągnęła tysięczna piechota w równych, uporządkowanych liniach. – O kurwa – wymsknęło się Tercjuszowi. – Będzie się działo. – No cooo!? – uniosła się Klodia. – Cicho, patrz – uciszyła ją Wiosna. Kobieta zgromiła dziewczynę wzrokiem za tę impertynencję, ale zastosowała się do polecenia, wydymając usta w niezadowoleniu. Kiedy wyjąca chmara maiduńczyków znalazła się dwadzieścia kroków od ściany tarcz, Rzymianie cisnęli włóczniami. Brytowie biegli w rozproszeniu, więc z łatwością przed nimi uskoczyli. Wiosna nie widziała, by ktokolwiek odniósł rany. Wielu Brytów zrewanżowało się kamieniami z proc. Na całej długości pierwszej linii uderzyły jednocześnie o ziemię stawiane na sztorc tarcze. Drugi, trzeci i czwarty rząd legionistów uniósł swoje pawęże nad głowy, przechodząc w standardowego żółwia. O trzy kroki od czoła formacji biegnący i wrzeszczący wojownicy przestali biec i wrzeszczeć, po czym ustawili się w zgrabnym trójszeregu. Za nimi łucznicy na platformach naciągnęli łuki i wycelowali je wysoko w niebo. W tej właśnie chwili drugi rząd piechoty uniósł długie na dziesięć kroków żelazne drągi o dwukrokowych poprzeczkach na końcu i spuścił je na dach żółwich formacji. Ciężkie metalowe kotwice przebiły się przez tarcze, a wtedy Brytowie szarpnęli za pręty i odbiegli kawałek w stronę grodu, wyrywając tarcze z rąk Rzymian, a ich samych obalając. Pierwsze szyki legionistów rozpadły się, ludzie i tarcze skłębili się na ziemi. A zaraz potem wylądowały z piękną i straszną dokładnością wypuszczone przez łuczników strzały,
przebijając skórznie i rozdzierając ciała. Z trzeciego rzędu wyłoniły się włócznie maiduńskiej piechoty, dziesiątkując tych, którzy przeżyli salwę łuczników. Pierwsze trzy rzędy legionistów legły pokotem. Następnych kilka opuściło tarcze, gdy pomknął w ich stronę rój strzał. Maiduńczycy znowu podnieśli swoje krzyżowe pręty i raz jeszcze spuścili je Rzymianom na głowy. Kolejna ściana tarcz została rozbita i kolejni bezbronni Rzymianie umarli od pikujących z nieba strzał. – Myślałam, że umiemy się bić – powiedziała Klodia takim tonem, jakby krytykowała czyjś niemodny strój. – Umiemy, umiemy – zapewnił Tercjusz. – Ale wygląda na to, że Brytowie także. – Wiosnę rozpierała duma. – Ale nie martwcie się, to dopiero początek. Patrzcie. Zanim jeszcze przebrzmiały wykrzyczane rozkazy, Rzymianie już płynnie przechodzili z jednej formacji w drugą, rozpraszając się, by zapewnić sobie dość miejsca do walki mieczem i tarczą. Byli teraz niepodatni na ataki kotwicami. Z fortu Saran dało się słyszeć kakofonię trąb. Na jej dźwięk Brytowie również zmienili szyk. W pierwszym szeregu uniosły się tarcze, a z wozów zaczęto podawać kolejne żołnierzom stojącym w drugim i trzecim. I wszystkie one złączyły się w jednego brytyjskiego żółwia. – No niech mnie piorun Jowisza popieści w... – zdumiał się Ferrandus. Rzymska szarża uderzyła o tarcze i... stanęła. Spomiędzy pawęży wystrzeliły włócznie, raniąc i zabijając legionistów, a potem formacja drgnęła i ruszyła naprzód, przetaczając się po rozproszonych Rzymianach jak walec. – Kurwa ich mać! – emocjonował się Tercjusz. – Co to za powozy? – zaciekawiła się Klodia. Cztery wielkie wozy zaprzężone w woły toczyły się ku prawej flance rzymskiego legionu. Rozległ się krzyk i wrzask, kilku legionistów pomknęło w ich stronę, ale łucznicy wystrzelali ich z wysoka jak kaczki. Wozy ustawiły się równolegle do rzymskiej flanki najdalej od Wiosny i reszty obserwatorów. Opadły i grzmotnęły o ziemię wielkie klapy i z każdego wozu wysypały się dziesiątki wielkich ogarów bojowych. Wiosna nie widziała z daleka, ale wyobraźnia podsunęła jej obraz wielkich, dyszących, kapiących śliną szczęk. Gdy legioniści się obrócili, by stawić czoła psom, łucznicy w rydwanach zaczęli szyć z łuków do ich odsłoniętych boków. Z masy żołnierzy wyskoczyła grupka konnych i popędziła galopem na spotkanie ogarów, ale natychmiast spostrzegli ich łucznicy i gdy psy runęły na konie, żaden nie miał już jeźdźca. Wiosna tak bardzo chciała zobaczyć, jak psy rzucają się na Rzymian, i tak bardzo zasmucił ją widok wybebeszonych gladiusami ogarów, które przypomniały jej o Sadim i Świniu, że nie usłyszała jazgotu trąb, choć był o wiele głośniejszy od dotychczasowych. – Ki diabeł? – zdziwiła się Klodia i Wiosna dopiero teraz odjęła wzrok od pola walki. – Jeśli uśmiechnie się do nas Fortuna – odparł Tercjusz – to odsiecz, i to taka, która zmieni wynik bitwy.
5 ROZDZIAŁ
A
tlas leżał jak zastygły ze wzrokiem utkwionym w mozolącą się na wzgórze Babcię. Nie umiał ocenić, czy zdoła wstać, a ponieważ wciąż pamiętał, że Ula w każdej chwili może pozbawić go szans na potomstwo, leżał i nie kusił licha. Babcia szła i szła, z każdą chwilą coraz wolniej. Nie zorientował się dotąd, że ledwo chodzi. A jednak godzinami wędrowała po lesie, zbierając składniki do napoju i potrawki, którymi go kurowała. Zawstydził się na myśl o własnej niewdzięczności i poprzysiągł nigdy już nie wyciągać pochopnych wniosków. Wychodziła ze skóry, żeby go wyleczyć, a on zachowywał się jak rozpuszczony szczeniak. Ale co zdziała poczciwa starowinka przeciw druidce z Iru? Twarz Manfreeny przybrała wyraz rozbawionego lekceważenia. Królowa zawołała: – A to kto? Jesteś Atlasowi przyjaciółką? Co chcesz zrobić? Wyglądasz mi na miłą staruszkę, ale nie jestem znana z szacunku dla starszych. Babcia uniosła rękę, drugą uczepiwszy się kostura. – Chwileczkę, chwileczkę – powiedziała na tyle głośno, by wszyscy słyszeli. – Już idę. Nie zabijajcie jeszcze Kuszyty. Jest w waszym najlepszym interesie, aby zachował życie. Zaraz wyjaśnię, tylko dojdę. Miejcie litość dla kolan starej kobiety. Człapała dalej. Minęło nieco czasu i Manfreena zawołała: – Z cierpliwości jestem jeszcze mniej znana! – No cóż, z pewnością nie jesteś więc Kildarem Uzdrowicielem – odparła Babcia. – O czym ty gadasz, kobieto? Dość już tego. Ula... Ula...? Gdzie się podziała Ula? – Tu stoję.
– Gdzie? Nie widzę... Nic nie widzę. Co się dzieje? Co się... Atlas usłyszał, że ktoś pada na ziemię. Był pewien, że to druidka. Babcia odrzuciła kij, zerwała bukłak z pleców i podbiegła żwawym truchtem do Atlasa, po czym kucnęła przy nim i odkorkowała naczynie. – Na cycki Danu – wyrzekła. – Już myślałam, że będzie żyć wiecznie. Nie ma silniejszej trucizny od tej, którą pokryty był bełt z twojego topora, ale miałeś podejść bliżej, ty niezguło. No nic, wypij to. Z każdym łykiem unosiła się zasłona oddzielająca go od gwaru wokoło, aż w końcu miał wrażenie, jakby odetkały mu się uszy. Takie dźwięki, pomyślał, musi wydawać grupa ludzi, która spała przez kilka lat i dopiero co się obudziła, nie wiedząc, gdzie jest i co się dzieje.
Lowa stała na zewnętrznym murze fortu Saran. Skinęła głową, zadowolona z przebiegu bitwy. Po to właśnie był ten trening, po to przelewała krew, pot i łzy. Prawie się uśmiechnęła, gdy Brytowie złożyli żółwia i zmusili Rzymian do wycofania się. Było jeszcze zbyt wcześnie na przechwałki, a Lowa nie należała do tych, którzy dzielą skórę na niedźwiedziu, nim go upolują – przewyższali liczebnie ten legion, ale całkiem niedaleko na północ było ich jeszcze kilka. Mimo to na razie wszystko szło jak po maśle. Wozy z psami stanęły, opadły klapy, ogary rzuciły się na przeciwnika. Psy od lat szkolono w taki sposób, by atakowały wyłącznie ludzi ubranych w rzymski mundur. Lowie przyszło na myśl, by ściągnąć je z pola bitwy. Siały co prawda spustoszenie w szeregach wroga, ale stosunkowo łatwo ginęły, był to więc oddział jednorazowego użytku, z którego lepiej korzystać z głową. Ale zależało jej na tym, by obrócić w perzynę jeszcze jeden legion, szybko i dokumentnie, żeby jej armia zdążyła schronić się za palisadą, nim Cezar wróci z posiłkami. Podczas gdy psy szarpały się z Rzymianami po lewej stronie, rozkazała rydwannikom z łukami skupić ostrzał na prawej flance i oddać dwie salwy, później zaś wycofać się do obozu i pozwolić psom kontynuować dzieło zniszczenia, niwelując szansę na ostrzał własny. Wtedy niewykorzystani jeszcze w bitwie piechurzy będą mogli zmienić tych walczących i dorżnąć wroga do ostatniego żołnierza. Rydwany rozjechały się na boki i zatrzymały, gotowe powstrzymać Rzymian chcących wykonać jakiś manewr na skrzydłach. Piechota za nimi wypełniła pustą przestrzeń i przesączyła się ku linii tarcz, gdzie wypoczęci żołnierze zamienili się miejscami ze zmęczonymi i rannymi. Lowa wielokrotnie widziała ten manewr w czasie ćwiczeń, ale nigdy nie zauważyła, jaki jest piękny. Rzymianie znowu schronili się w żółwiach, próbując odtworzyć dziurawy szyk, ale psy przedostały się pod zasłonę tarcz. Lowa nie widziała z tej odległości, czy kąsały Rzymian po odsłoniętych nogach, do czego były szkolone, ale już dostrzegała efekty ich działań. Od lewej do prawej kolejne segmenty rzymskich formacji rozpadały się, nękane atakami rozszalałych psów, które kąsały przeciwników i wyrywały im z nóg krwawe kawały mięśni. To też pomysł Duga, przypomniała sobie Lowa. Natchnęły go jego doświadczenia z tresurą Sadysty i Świniojeba. Wiele z tych psów tutaj było w rzeczy samej spokrewnionych z bestiami Tadmana. Na ile jeszcze dobrych pomysłów wpadłby ten człowiek, gdyby pożył trochę dłużej? Dug-duch był o wiele mniej pomocny niż żywy Dug, co skłoniło Lowę do wniosku, że żaden z niego duch, a tylko wytwór jej przemęczonego umysłu, efekt uboczny stresu związanego z przygotowaniami do inwazji. Brytowie poszli za ciosem, jaki zadały Rzymianom psy, i sunęli naprzód, zmuszając wroga do stopniowego wycofywania się. Lowa oszacowała, że rozgromili już połowę legionu. Krzykacze informowali ją na bieżąco o odległości dzielącej Cezara od grodu Saran, nabrała więc pewności, że wykończy drugą połowę, zanim nadejdzie odsiecz. Cezar nie docenił jej, zostawiając pod bramą jej fortu jeden jedyny legion. Właśnie taką zwodniczą pewność siebie chciała zbudować w Cezarze ucieczką z Wielkiego Pierdolca. Po raz pierwszy, po siedmiu latach przygotowań, zaczęła wierzyć, że może pokonać Rzymian. Jej nadzieja legła w gruzach uderzenie serca później, za sprawą rozbrzmiewającego niedaleko jazgotu słoniowej trąby. Potem kolejnego. I jeszcze jednego. Spojrzała na wschód i zobaczyła szarżującą zza wzniesienia hordę opancerzonych słoni, celującą prosto w lewe skrzydło jej piechoty. Oszołomiły ją rozmiary afrykańskich bestii. Były jak wieloryby, którym wyrosły nogi i które wybiegły z morza na brzeg. Ale jeszcze bardziej niż ich wygląd zdumiało ją to, że były tutaj, choć wcale ich tu być nie powinno. Dziś rano otrzymała trzy krzyki i wszystkie mówiły, że słonie czekają na wybrzeżu o trzy dni drogi stąd, jeśli nie oszczędzać
konia. A więc to nie widok słoni sprawił, że poczuła się, jakby miała wysrać żołądek, tylko to, co tak naprawdę oznaczał. Pozostałe krzyki informowały ją, że oddział demonów Felixa również jest jeszcze daleko stąd, o pięciu legionach Cezara daleko na północy nie wspominając. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że krzyki mogą mówić nieprawdę. Zrozumiała to dopiero teraz. – Legion na południu! – zawołał ktoś z przeciwległego punktu palisady, potwierdzając jej najgorsze przypuszczenia. Nie minęło uderzenie serca, a u jej stóp padł na kolana zdyszany goniec. – Ciągnie... ku nam... następny... legion! – wydusił z siebie. – Dwa legiony z zachodu! – padł krzyk z zachodniego muru. – Cholera – zaklęła. Słonie były jeszcze poza zasięgiem balist i katapult. Rydwannicy uzbrojeni w łuki pogalopowali w ich stronę, obsypując bestie strzałami, ale Afrykańczycy na wieżach kryli się za blankami, słonie chronił gruby żelazny pancerz, a jeśli nawet któraś ze strzał dosięgnęła odsłoniętego fragmentu szarej skóry, nie odnosiła efektu. Potwory gnały naprzód. Kilkoro brytyjskich łuczników miało w kołczanach strzały zapalające, ale ponieważ słonie nie wiedziały, że mają bać się ognia, te również nie na wiele się zdały. Lowa wydała rozkaz konnym oddziałom dowodzonym przez Chamancę, które trzymały się dotąd na tyłach formacji rydwanniczych: miały zatoczyć koło i zaatakować słonie od tyłu. Konni ruszyli wykonać manewr, a królowa dała znak piechociarzom na polu walki, by wracali do grodu. Musiała ściągnąć jak najwięcej swoich żołnierzy w pole rażenia fortowych skorpionów, zanim zbyt wielu zginie pod buciorami słoni i zanim legiony Cezara wbiją się w jej lewą flankę. Kawaleria ruszyła we wskazanym kierunku w pięćdziesięciu oddziałach złożonych z sześciu żołnierzy, tak jak za czasów Zadara. Każda szóstka miała osobnego dowódcę; za rządów tyrana to ona piastowała to stanowisko. Szóstki trenowały w kółko, aż zaczęły poruszać się jak klucze ptaków i nauczyły działać synchronicznie z pozostałymi szóstkami. Konni sunęli ku potężnemu wrogowi we wspaniałym, budzącym podziw zespoleniu. Połowa oddziałów wypuszczała strzałę za strzałą, by onieśmielić łuczników na wieżyczkach, a pozostali pędzili przed siebie z uniesionymi długimi, ząbkowanymi włóczniami. Dowódca słoni pojął, co im grozi, ale nie przeląkł się i popędził zwierzęta wprost ku piechocie. Jeden z trębaczy dotknął ramienia Lowy i wskazał zachodni kraniec pola bitwy, skąd nadbiegły słonie, a gdzie teraz widać już było awangardę legionów Cezara, które kierowały się w odstęp pomiędzy fortem a piechurami. Tysiące legionistów biegły ile sił w nogach, by odciąć prawie całemu wojsku Lowy drogę powrotną do warowni. Za awangardą pojawił się trzon armii, który zdawał się nie mieć końca i który cały czas trzymał się poza polem rażenia machin. Lowa widziała dwa sztandary z orłami – prawie dziesięć tysięcy ludzi. Dziesięć tysięcy ludzi, którzy mieli być o pół dnia drogi na północ stąd. Fałszywe krzyki. Teraz wiedziała już na pewno, że Cezar pojmał jej krzykaczy i zmusił, by krzyczeli, co tylko zechciał. Bezmyślne zeszłoroczne lądowanie, sromotna klęska pierwszej inwazji, prostacki frontalny atak na Wielkiego Pierdolca – wszystko to przekonało Lowę, że opowieści o strategicznym geniuszu Cezara były mocno przesadzone. Czy zaplanował to wszystko, już wówczas zamierzając wykręcić jej taki numer? Wierzyła, że tylko ona korzysta z nieco bardziej zaawansowanej strategii, że to ona jest lepszym dowódcą, a to dlatego, że chciała w to wierzyć. Jak leciało to przysłowie o indorze, który myślał o Beltane? Dała rydwanom na lewej flance znak, by zeszły z drogi rzymskiej piechocie, ale było już za późno. Słonie wbiegły w prawą flankę pieszych w momencie, gdy legioniści zwarli się z rydwannikami na lewej. Obydwa oddziały miały ten sam druzgoczący wpływ na atakowanych żołnierzy. Łucznicy w rydwanach oddali salwę ku biegnącym na nich legionistom, ale większość strzał wyłapały pawęże, później zaś spadli na nich legioniści, rąbiąc i dźgając zarówno konie, jak i rydwanników. Po prawej słonie młóciły oddziały Lowy szerokimi, posuwistymi ruchami kłów, pod które nawinęło się też wielu Rzymian, oraz tratowały kogo popadło żelaznymi butami. Lowa nakazała piechurom po lewej uformować ścianę tarcz i przepchnąć ją na zachód, to jest pospieszyć na ratunek łucznikom w rydwanach i wziąć na siebie atakujących legionistów. Rzuciła okiem w prawo. Jej wojsko utrzymywało pozycję, ale spoistość oddziałów poszła się jebać przez zbierające krwawe żniwo słoniowe kły. Brytowie powalili jedno zwierzę, ale o wiele więcej, co najmniej trzydzieści, przedzierało się już przez ich zastępy. Kawaleria Chamanki zdjęła jeszcze dwie bestie, lecz konie grzęzły w ściśniętych jak w tyglu ciałach żywych i martwych wojowników. Słonie przetratowały przez oddział piechoty i wyszły poza obręb pola rażenia łuczników w rydwanach. Ciemnoskórzy mężczyźni wyłonili się zza blanek
i wzięli na cel otaczających ich maiduńczyków. Tymczasem po lewej stronie Rzymianie dorzynali oddział rydwanników. Niektórzy legioniści biegli za ocalałymi pojazdami w stronę fortu, ale większość parła przed siebie w celu unicestwienia jak największej liczby brytyjskich żołnierzy. Wróg wciąż był daleko poza zasięgiem fortowych machin dystansowych, ale Lowa była całkiem pewna, że sięgnie z łuku tych legionistów, którzy gnali za uciekającymi rydwanami. Nałożyła pierwszą strzałę i wycelowała.
Chamanca splunęła. Rzymska piechota blokowała jej przejazd. Większość Rzymian była martwa lub akurat umierała, nie sposób zaprzeczyć, i może zbyt wiele od nich oczekiwała, każąc im spierdalać z drogi, ale fakt pozostawał faktem – uniemożliwiali jej zajechanie słoni od tyłu, gdzie najłatwiej byłoby dostać się do ich ścięgien. – Za mną! I robić to co ja! – zawołała do swoich ludzi, a potem zeskoczyła z konia, wyrwała tarczę z palców zabitego legionisty i pobiegła do najbliższego słonia. Sprężystymi skokami odnajdywała drogę przez bagno trupów, niczym nadzwyczaj zwinny jeleń przemierzający zdradliwe moczary. Słyszała świst pudłujących strzał, które wbijały się w trupiarnię pod jej nogami. Niektóre wyciskały tchnienia i krzyki z niedostatecznie martwych żołnierzy, inne łamały się o jej tarczę. Było to najohydniejsze pole bitwy, jakie Chamanca widziała w życiu, a widziała już niejedno. Okute słoniowe kły i obute nogi w zetknięciu z żywym ciałem działały dokładnie jak piły i cepy. Wszędzie było pełno flaków i tyle krwi, że zbierała się w kałuże, nim zdążyła wsiąknąć w przesyconą posoką ziemię. Tyle krwi... Krwi! Iberyjka stanęła jak wryta i kucnęła za tarczą obok dogorywającego legionisty. Dostał strzałą, nie kłem czy butem, więc można powiedzieć, że mogło być gorzej. Zatopiła kły w jego szyi i pociągnęła potężny łyk, zasłaniając się tarczą przed nieustannie mknącymi ku niej strzałami. Zaspokoiwszy pragnienie, obejrzała się za siebie. Kawalerzyści szli krok w krok za nią, może nie tak szybko, ale z godnym podziwu uporem, kryjąc się za tarczami i dusząc w garściach nowe włócznie do obcinania kończyn. Nie potrzebowała żadnej fikuśnej włóczni, dostatecznie dobrze radziła sobie z mieczem i kiścieniem. Tarczy też nie potrzebowała, wzięła ją tylko po to, by pokazać innym, co mają robić. Zostawiła ją więc i puściła się naprzód susami, o wiele szybciej dzięki wypitej krwi, mogąc teraz schodzić z drogi pociskom miotanym z wieżyczek. Dobiegła wreszcie do pierwszego słonia i cięła go głęboko w nogę.
Jagganoch wypuszczał we włóczników strzałę za strzałą, Bandonda tratował bezradnych ludzi i rąbał ich kłami. Nie istniało na świecie nic lepszego niż jazda na opancerzonym yonkarskim słoniu bojowym pośród tłumów masakrowanej piechoty. Było lepsze od najlepszego seksu, smakowało lepiej od najlepszych wiktuałów i wykwintnych trunków, od wszystkiego. Poza Brytami Bandonda patroszył i miażdżył również rzymskich głupców, którzy pałętali mu się pod nogami, ale Jagganoch nie przykładał do tego wagi. Powinni byli wyciągnąć wnioski z bitwy na wybrzeżu. Jeśli chcesz żyć, nie wchodź w drogę Bandondzie i jego stadu. Wtem spostrzegł, że dwa rzymskie legiony atakują z zachodu, zmierzając prosto do niego, rozkazał więc swojemu oddziałowi skręcić na północ. Sojusznicy, którzy weszli mu w drogę, ginęli na własne życzenie, ale atakowanie ich na polu bitwy, gdy wyraźnie różnili się od przeciwnika, świadczyło o złych manierach. Bandonda odpowiedział na szarpnięcie lejcami, a Jagganoch ogarnął wzrokiem resztę swoich słoni. Zobaczył, że zginął jeden, a za chwilę na jego oczach padły dwa kolejne – runęły na ziemię i przetoczyły na bok, miażdżąc słoniarzy, którzy byli zbyt głupi, by odskoczyć. Co to za nowe zagrożenie? To ta Iberyjka! Widział, jak uczepiła się słoniowego ucha i wskoczyła zwierzęciu na grzbiet, a potem dostała się do wieżyczki. Była prawie naga i poruszała się jak gepardzica. W okamgnieniu cała załoga zginęła od jej ciosów. Złapała lejce słonia i szarpnęła do siebie. Jakimś sposobem wykonała właściwą kombinację szarpnięć i smagnięć – pewnie po prostu miała szczęście – i zmusiła słonia, by się obrócił, pochylił łeb i wbił kły w brzuch słonia obok. Musi posiąść tę kobietę. Za nią parło naprzód kilkudziesięcioro maiduńczyków z włóczniami o szerokich grotach. Jagganoch dał słoniarzom znak, by obrócili się trąbami do przeciwnika i podjęli wyzwanie, sam zaś skierował Bandondę prosto na zwierzę we władzy Iberyjki. Słoń szamotał się i wierzgał jak szalony, zatapiając kły coraz głębiej w ciele pobratymca i druzgocąc mu żebra, aż utknęły w środku i zwierzę nie mogło się wyswobodzić. Załoga mordowanego zwierzęcia balansowała na rozkołysanej wieżyczce,
posyłając w stronę Chamanki strzałę za strzałą. Strzelali z krótkiego dystansu, a jej własny słoń zarzucał głową i ciskał się jak płonący niedźwiedź, bezskutecznie próbując wydobyć szable z mordowanego towarzysza, nie miała więc jak uchylać się przed strzałami. Jedna ciachnęła ją po szyi, druga utkwiła w ramieniu. Zeskoczyła ze słonia saltem w tył, lądując czysto na nogach, lecz nagle coś z impetem rąbnęło ją w potylicę. Upadła. Świat rozpłynął się, a potem wrócił do normy. Leżała na plecach, a nad nią Jagganoch schylał się po swoją długą maczugę. Musiał w nią rzucić, pojęła. Gdy próbowała się odtoczyć, strzała w jej ramieniu zaryła o ziemię. Nie spowolniła jej zanadto, ale dała Jagganochowi dość czasu, by trafił ją maczugą w bok głowy. Iberyjka poczuła, jak obuch wgniata jej kości czaszki, a potem wszystko zrobiło się czarne.
Jagganoch chciał zatrzymać Iberyjkę dla siebie i płodzić z nią dzieci. Nigdy nie widział tak sprawnej i zabójczej wojowniczki. Prawie mu dorównywała, a to przecież nie lada wyczyn. Ich miłość z pewnością zaowocuje dziećmi o podobnych predyspozycjach. Zezłościł się więc, pojąwszy, że w bitewnym szale uderzył ją trochę za mocno. Obmacał ranę i przyłożył palce do szyi. Tak, kość była strzaskana i nie wyczuł pulsu. Trudno – skoro pokonał ją z taką łatwością, to widocznie ją przecenił. Mówiło się, że nawet najlepszy wojownik miewa czasem pecha, ale to bzdura. Jagganoch uważał, że człowiek sam jest kowalem własnego losu. Gdy zajął swoje miejsce na karku Bandondy, rozejrzał się wokoło. Nie dostrzegł żadnego żywego włócznika. Jego słonie poradziły sobie z nowym przeciwnikiem w kilka uderzeń serca, nie odnosząc dalszych strat. Z początku Jagganoch zdziwił się, widząc, że wrogowie mają dość odwagi, by zaatakować jego słonie, miast uciekać czy natychmiast się poddać, ale rychło zrozumiał, co leży u podstaw ich głupoty. Różowi ludzie mieli dotąd do czynienia jedynie z leśnymi słoniami Kartagińczyków z północnej Afryki i jeszcze mniejszymi słoniami ze wschodu, które tresowali do wojny Persowie. Słonie Jagganocha, które przemyślnie krzyżowali i od stuleci ulepszali jego przodkowie w samym sercu Afryki, to były zupełnie inne zwierzęta – większe, odważniejsze i znacznie silniejsze. Bandonda i inne słonie z jego stada były w porównaniu ze wschodnimi i północnymi słoniami tym, czym ogary Brytów były w porównaniu z rozpieszczonymi szczeniaczkami rzymskich panienek. Brytowie spodziewali się pewnie, że jego zwierzęta przestraszą się psów, jak wszystkie inne słonie, ale yonkarskie bestie tratowały ogary z taką samą ochotą, jak tratowały ludzi. Należało przypuścić, że brytyjskie psy zostały pokonane, na zachodzie zaś i wschodzie Rzymianie uformowali szyki pomiędzy masą przeciwników i ich fortem, odcinając im drogę powrotną. Na północy Jagganoch widział przegrupowujące się resztki rzymskiego legionu, a jeszcze dalej Cezara na czele kohort pretoriańskich, zmierzającego na południe w asyście kolejnych dwóch legionów. Rzymianie wygrywali bitwę, ale wyłącznie dlatego, że mieli przewagę liczebną i oddział Jagganocha. Brytowie pokazali pazur, pomyślał. Walczyli lepiej od Rzymian. Nawet teraz Rzymianie nie potrafili zmóc ściany brytyjskich tarcz, choć przecież ich liczba powinna im to umożliwić. Chciał wydać rozkaz swoim słoniom, by wróciły w ogień bitwy i dorżnęły brytyjską piechotę, lecz wtedy zza fortu na południu dobiegł go dźwięk rogu.
6 ROZDZIAŁ
T
ury gnały na złamanie karku. Atlasa mdliło od spałaszowanej na chybcika pobudzającej potrawki Babci, a rytmiczne podskoki pancernego tura pod jego siedzeniem tylko pogarszały sytuację. Pozostała dwusetka mieszkańców Kniei Branwen nie zdradzała oznak niewygody. Nosili kolczugi, a uzbrojeni byli w miecze o długich rękojeściach, które czyniły je podobnymi do włóczni. Na twarzach jeźdźców malowała się ponura determinacja – uważali, że mają dług wobec Maidun. Ula jechała obok Atlasa, wciąż w swojej prostej niebieskiej sukience, uzbrojona w długi i elegancki miecz. Atlas doradzał jej, by została w Branwen, jako że nigdy nie dosiadała tura i z tego, co wiedział, nie była wojowniczką. Odparła jednak, że dwa razy skopała mu dupę i chce mu to wynagrodzić. A poza tym, dorzuciła na koniec, skoro skopałam, to chyba coś tam umiem, nie? I rzeczywiście, trzymała się na turzym grzbiecie o wiele lepiej od niego, może więc przyda się w nadchodzącej bitwie. Tur, którego dosiadał Atlas, prychnął i Kuszyta zmartwił się, że zwierz padnie pod ciężarem płytowego pancerza, który pokrywał jego boki i łeb, ostrzy przytwierdzonych do jego rogów oraz samego Atlasa, który do chudzielców nie należał, ale nie – tur biegł żwawo przed siebie, nie okazując zmęczenia. Wjechali na szczyt wzniesienia, skąd rozciągał się widok na fort, rozproszone po równinie legiony oraz słoniowy regiment. Atlas od razu rozpoznał ten gatunek. Nie miał jeszcze czterech lat, gdy yonkarscy jeźdźcy na olbrzymich słoniach najechali ziemię jego plemienia i przetoczyli się po nich z południowego zachodu na północ, masakrując każdego, kto nie zdołał uciec. Jego ojciec i matka wespół władali jego rodzinną wioską. Zrozumiawszy, że nie zdołają pokonać Yonkarów, poddali się najeźdźcy, żywiąc nadzieję, że ci okażą łaskę ich współplemieńcom. Ów dzień był najdawniejszym wspomnieniem, jakie utrwaliło się w pamięci Atlasa. Pamiętał
doskonale, jak mówili mu, by miał się na baczności, pamiętał nieruchomy wyraz twarzy swojej matki, jakby odlany z żelaza, pamiętał skrzywioną twarz ojca, który nie mógł powstrzymać łez, pamiętał pożegnanie. Przywódca słoniarzy związał jego rodziców i wszystkich dorosłych mieszkańców wioski. Oświadczył, że kapitulacją ułatwili mu zadanie i zasłużyli sobie na jego miłosierdzie, a więc nie zabije dzieci. Reszta jednak nie uniknie śmierci. Yonkarowie zmusili chłopców i dziewczynki, by patrzyli, jak mordują dorosłych na wszystkie możliwe sposoby, każdy wymyślniejszy od poprzedniego. Ojca Atlasa zabili jako jednego z pierwszych – po prostu rozwalili mu łeb maczugą. Był już martwy, gdy słonie ogryzały jego kości z mięsa. Atlas pamiętał, że matkę zabili na samym końcu, ale nie był pewien, co dokładnie jej zrobili. Przypuszczał, że wyparł to wspomnienie, by nie popaść w szaleństwo. Odczuwał z tego powodu wstyd, ale i ulgę. Następne lata Kuszyta spędził w yonkarskiej niewoli; pracował na polach i rósł w siłę. Kiedy miał zaledwie osiem lat, uciekł i zabił trzech łowców, których za nim wysłano. Od tamtego czasu nie widział wielkich słoni z centralnej Afryki ani Yonkarów – do teraz. Nie mógł się doczekać, aż kilku rozpłata, jak mu Sobek miły. Skinął na Ulę, a ona uniosła róg do ust i zadęła. Turowie wznieśli okrzyk bojowy, a ich zwierzęta ryknęły przejmująco i przypuściły szturm.
Garstka ocalałych rydwanników schroniła się w polu rażenia machin bojowych. Jedna rozochocona kohorta zapędziła się tam wraz z nimi, ale jej zakusy ochłodziły bełty ze skorpionów. Lowa poleciła utworzyć wał z roztrzaskanych rydwanów i wprowadzić konie do grodu. Był to ten sam rozkaz, który wydała przed oblężeniem Żabiej Twierdzy przez Murkan, Dumnończyków i Iryjczyków. Sytuacja, w której znalazła się teraz, nie była tak dramatyczna. A przynajmniej tak sobie wmawiała. Chamanca przepadła gdzieś razem z całą swą kawalerią. Oddział Iberyjki odnotował kilka znacznych sukcesów w walce ze słoniami – czwarta część bestii została unicestwiona, ale reszta wciąż dziesiątkowała jej piechurów. Ci jednak dzielnie stawiali opór napierającym na nich z trzech stron Rzymianom, wycofując się w defensywnej formacji ku wrotom Saran. Lowa wiedziała, że może to zająć cały dzień, ale w końcu większość żołnierzy schroni się bezpiecznie w forcie. Słonie nie ustawały w wysiłkach, by zmieść jej ludzi z powierzchni ziemi, lecz ich natarcie mocno spowolnili żołnierze uzbrojeni w długie włócznie. Od czasu do czasu któryś ze słoni padał od ich ciosów. Nie sposób było odgadnąć z całą pewnością, ale Lowie zdawało się, że z piętnastu tysięcy wojowników zginęło najwyżej kilkuset, przy czym przeważająca większość w starciu ze słoniami. Obliczyła w pamięci, że jeśli ich tempo mordowania się utrzyma, słonie dobiją do dwóch tysięcy, nim zostaną wreszcie pokonane. Nienawidziła kalkulować w ten sposób, ale wiedziała od samego początku, jak wysoką cenę będzie musiała zapłacić za zwycięstwo nad Cezarem. Gra idzie o wysoką stawkę, musi wyłączyć emocje, porzucić sentymenty – nie wolno jej skąpić żołnierzy. Cezar stracił w bitwie pod Wielkim Pierdolcem dwa razy tyle ludzi, a jednak prze naprzód. Męczyło ją pragnienie, by rzucić się do boju u boku swoich ludzi. Walcząc, nie miałaby czasu na snucie podobnych rozmyślań. Odetchnęła pełną piersią, ustrzeliwszy tych kilku legionistów, którzy weszli w zasięg jej łuku, lecz teraz reszta trzymała się od niej z dala, ona zaś musiała stać tam, gdzie była, żeby śledzić przebieg bitwy i dowodzić swoimi ludźmi. Rozpraszał ją Mały Dug, który płakał wściekle gdzieś w forcie, niewątpliwie protestując przeciwko odebraniu mu najnowszej zabawki – może jedynego w swoim rodzaju sandała, może absolutnie szałowego patyka. Lowa zdawała sobie sprawę, że jej syn to kolejny problem, który musi jakoś rozwiązać. Postanowiła nie wywozić go nigdzie z fortu, żeby nie ryzykować powtórki z poprzedniego razu, gdy ruszyła mu na ratunek, porzucając armię. A jednak teraz, gdy byli otoczeni, nie miała już możliwości go wywieźć. Ledwie wczoraj mogła jeszcze posłać go z Keelin na zachód, do Dumnonii czy Kimruk albo i za morze, gdyby się uparła. Zaczynała się zastanawiać, czy mądrze postąpiła, zostawiając go w forcie. Wtem rozległ się dźwięk rogu. A zaraz po nim ze wzgórza na wschodzie spłynął zwartą kaskadą oddział pancernych bestii pod wodzą Atlasa. Bydlęta gnały w stronę słoni. Poczuła przypływ euforii. Teraz na polu walki zajdą drastyczne zmiany. Jeśli tury poradzą sobie ze słoniami, to może jej piechota zdoła dotrzeć do fortu bez odniesienia znacznych strat? Byle im się udało – wtedy Lowa będzie mogła wytrzymać przedłużające się oblężenie, nocami nękając Rzymian niespodziewanymi atakami i stopniowo przerzedzając ich zastępy.
Popełniła błąd, dając wiarę fałszywym krzykom i rzucając całą piechotę do walki z podstawionym przez Cezara w charakterze przynęty legionem, ale bitwa jeszcze się nie skończyła. Jedyną rzeczą, która mogła jeszcze wszystko zrujnować, był legion Felixa. Po raz nie wiedzieć który Lowa potoczyła wzrokiem po równinie, ale nigdzie nie dostrzegła demonów. Ostatni krzyk powiedział jej, że wciąż tkwiły w bazie na wschodzie, ale skoro wróg przechwycił jej sieć komunikacyjną, nie mogła wierzyć temu raportowi. Zupełnie jakby okrutny los wybrał ten właśnie moment, by sobie z niej zakpić, rozległ się kolejny krzyk: – Demony wciąż w Zatoce Klinowej. Dobiegł z zachodu, a więc ze złej strony. Zatoka była na wschodzie. Lowa zgadywała, że odkryty krzykacz naprawdę chciał powiedzieć: „Uwaga, demony nadchodzą”. Trzymała kciuki, by chodziło o coś innego...
Felix przybrał wredny uśmieszek, wyobrażając sobie ulgę Lowy po ostatnim nieprawdziwym raporcie. Operacja przejęcia brytyjskiej siatki informacyjnej zakończyła się sukcesem. Jego Zające pojmały i zakneblowały wszystkich krzykaczy szybko i sprawnie, żaden nie zdołał wzniecić alarmu. Wystarczyła chwila niespecjalnie brutalnych, ale bardzo bolesnych tortur oraz wbicie w kręgosłup trójzębnych widełek, by ci głupcy krzyczeli wszystko, co im się każe. Zdumiewające, jak skore do współpracy okazują się najbardziej oporne uparciuchy, kiedy lekko przekręci się rączkę prostego przyrządu, zdolnego sparaliżować człowieka od pasa w dół. Zmusił jednego z krzykaczy, by powiedział mu, jak to jest mieć ciało obce wczepione w plecy, skrobiące o kość i trącające rdzeń kręgowy. Płaczliwą gadaninę łykającego łzy krzykacza dało się streścić w dwóch słowach: bardzo nieprzyjemnie. Zeszłej nocy Zające i Żółwie zabiły kilku jeńców i pobiegły do zalesionej kotlinki, rzut hełmem na zachód od grodu. Druid zgadywał, że zagłębienie gruntu w zimie wypełniało się wodą, ale ponieważ lato było skwarne, wyschło na wiór, a cień rzucany przez drzewa krył je przed oczami Brytów i Rzymian. Od pierwszej inwazji w Brytanii stracił dwadzieścia osiem Zajęcy i dziewięć Żółwi, miał więc dwanaście tych pierwszych i jedenaście drugich. Straty wydawały się znaczne i faktycznie okazały się dotkliwsze, niżby wolał, ale niemal wszyscy legioniści zginęli w wyniku nieszczęśliwego splotu okoliczności, na które nie miał wpływu – weźmy te nowe strzały od Elann albo niespodziewany nocny rajd. Jednak Felix wyciągał wnioski z popełnianych błędów: był teraz bardziej opanowany i ostrożniejszy i nie zamierzał marnować żołnierzy w tak niefrasobliwy sposób. Był także pewien, że gdy już Cezar pokona Brytów, uwięzienie generała i przejęcie armii nie będzie stanowiło większego problemu. Znajdowali się daleko od Rzymu – miną lata, nim Pompejusz, Krassus czy ktokolwiek z tych głupców kogoś tu przyśle. A wtedy będzie już za późno. Zające obserwujące bitwę z koron drzew mówiły, że szala zwycięstwa przechyla się na stronę Rzymian. Lowa nabrała się na krzyki i wysłała wszystkie swoje siły do walki z osamotnionym legionem. Dała się zaskoczyć niespodziewaną dziesięciotysięczną odsieczą z zachodu, a słonie wyrzynające sobie drogę przez wschodnią flankę jej armii stanowiły kolejne z jej zmartwień. – Przybyły brytyjskie posiłki! – zawołał z gałęzi Zając. – To chyba tury w zbrojach. Jest ich kilkaset, nadciągają z południowego zachodu. Ciekawostka, pomyślał Felix. Chyba nie stanowią wyzwania dla yonkarskich słoni? A jeśli stanowią? Jeśli Brytowie zaczną wygrywać? Cóż, wtedy Felix złamie rozkaz Cezara i poprowadzi do bitwy swoje demony. Rzymianie muszą zwyciężyć za wszelką cenę.
Lowa wstrzymała oddech, gdy słonie obróciły się łbami ku nadbiegającym turom. Opancerzone olbrzymy stanowiły wspaniały widok – pulsujące pod skórą węzły potwornie silnych mięśni, okute żelazem majestatycznie wygięte rogi, długie jak dyszle i grube jak pnie, masywne, porośnięte gęstą sierścią garby i łomocące w pędzie kopyta, jakby równiną przetaczał się grom samego Teutatesa. Każdy z turów był tak wielki, że jeźdźcy, nawet tak rośli jak Atlas, wyglądali na ich grzbietach jak karły. I choć nawet największy tur nie mógł się równać z afrykańskim słoniem pod względem rozmiarów, nie ustępował mu, jeśli chodzi o szybkość. Jeden ze słoni wspiął się na zadnie nogi, żeby zdeptać atakujące tury, ale wtedy olbrzymi byk przyspieszył jak chlaśnięty
lejcami koń i wraził mu rogi w podbrzusze, wydzierając z niego lśniącą wstęgę wnętrzności. Afrykańska bestia zwaliła się na tura i jeźdźca. Większość bydląt z pierwszej linii skończyła na kłach i pod butami słoni, lecz umierając, zabrała ze sobą kilka afrykańskich bestii. Kilkoro jeźdźców zeszło z turzych grzbietów i dorżnęło ranne słonie swoimi długimi ni to mieczami, ni to włóczniami, a później wybiło lekko uzbrojone załogi roztrzaskanych wieżyczek. Drugi szereg turów natarł na szare kolosy, rycząc z wściekłością, przebijając pancerze rogami i upuszczając z brzuchów afrykańskich bestii morze krwi. Brodził we wnętrznościach wśród rozszalałego trąbienia. Gdy tur Atlasa nadział się na kieł, Kuszyta zerwał się z grzbietu zwierzęcia i pobiegł po jego karku, wyszarpując topór z uprzęży na plecach, po czym wskoczył słoniowi na głowę. Zabił Yonkarów kilkoma druzgocącymi cięciami swojego podwójnego topora, a uderzenie serca później odtrącony trąbą tur wbił rogi w tylną nogę atakowanego przez Atlasa słonia. Afrykański potwór cofnął się, trąbiąc rozpaczliwie, po czym upadł na ziemię. Kuszyta skoczył i wylądował, wybił się ponownie, by nie zostać zmiażdżonym przez upadającego słonia, a następnie uskoczył z drogi galopującym turom.
Zniknął Lowie z oczu. Turowie walczyli dalej. Połowa słoni nie żyła, ale pozostałe parły naprzód z wyćwiczoną przez yonkarskich treserów furią. Żaden nie uciekał. Pokaźna grupa legionistów rzuciła się na pomoc słoniom, w stronę Turów pofrunęły włócznie. Kolczugi nie wytrzymały starcia z oszczepami ciśniętymi z mocą z bliskiej odległości. Dowódca w brązowym hełmie zwołał ocalałych słoniarzy i posłał resztki oddziału w zbitą masę turów. Jego własny słoń, największy ze wszystkich, wyrzucił kłami w powietrze troje zwierząt, a potem chwycił mijającego go jeźdźca trąbą i wysadził go z siodła na dwadzieścia kroków w górę. Ten nie miał na sobie kolczugi, tylko niebieską suknię. Kobieta! Lowa nie była pewna z tej odległości, ale wojowniczka wyglądała zupełnie jak Ula. Słoń pochwycił ją trąbą w locie, gdy spadała, przetrącając kręgosłup. Kontratak słoni okazał się bardzo skuteczny w połączeniu z dystansowym atakiem legionistów. Nie minęło wiele czasu, a przy życiu ostało się tylko kilka turów – lecz i tak było ich więcej niż słoni. Dwa tury natarły na wielkiego samca z obydwu stron, rozrzynając brzuch i wypuszczając wątpia. Dowódca słoniarzy skoczył na zwierzę, maczugą roztrzaskał głowę jemu i jego wierzchowcowi, wybił się do tyłu, przesadzając miotającego się szarego olbrzyma saltem nie gorszym od tego Chamanki, i rąbnął maczugą drugiego jeźdźca i drugiego wierzchowca. Napastnicy zlecieli z grzbietów ryjących w ziemi zwierząt, a on wskoczył z powrotem na grzbiet swojego słonia, załomotał pięścią w wypiętą pierś i wzniósł bolesny lament. Słonie zostały pokonane. Kilka jeszcze się szamotało, ale Turowie zadźgali je swoimi długimi mieczami. Z dwustu turów przeżył tylko tuzin, ale jeźdźców przetrwało o wiele więcej. Uwijali się teraz jak w ukropie, mordując łuczników ze słoniowych wieżyczek, i walczyli z nacierającymi legionistami. Pewna część Afrykańczyków ratowała się ucieczką, ale nie ich dowódca w brązowym hełmie. Śmigał między Brytami, siejąc śmierć swoją maczugą. W tym samym czasie do walki dołączali coraz to nowi legioniści – dopychali się powoli do pozostałych przy życiu Turów. Z bitewnej gęstwy wypadł Atlas, wrzaskiem zbierając plemieńców wokół siebie i płatając każdego legionistę, którego mógł sięgnąć toporem. Wyglądał, jakby szukał kogoś wśród trupów – Lowa odgadła, że chodzi o Chamancę. Rozejrzała się z wysokości za Iberyjką, ale raptem coś innego przykuło jej uwagę w północnej części pola walki. Cwałem wdarła się w jej pole widzenia otoczona pretorianami niemożliwa do pomylenia z żadną inną czerwono-złota figura Juliusza Cezara. Zaraz za nim biegły ocalałe dwa legiony, a wraz z nimi zaprzęgnięte w konie skorpiony i katapulty. Piechota Lowy utknęła w kleszczach między dwoma legionami, wystawiona na morderczy atak rzymskich pocisków. Królowa kazała trębaczowi zarządzić odwrót. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać – piechocińcy musieliby się przedrzeć przez dwa rzymskie legiony, a może i trzy, jeśli czekająca kawałek na południe rezerwa włączy się do bitwy. – Borsucze jajca – syknęła Lowa.
7 ROZDZIAŁ
T
eraz to już kwestia czasu. – Ferrandus wskazał Cezara wiodącego do boju dwa legiony. – Jak to? Przecież dajemy wam łupnia – zdziwiła się Wiosna. – Tylko trzymacie nas w miejscu, ale gdy skorpiony zaczną strzelać – o, patrz, są też katapulty! – będziecie mieli przeje... przechlapane. Bełty i głazy przelecą łukiem nad głowami legionistów, a potem zrobią z twoich ziomków marmoladę. – Dobrze powiedziane – skomentował Tercjusz, a Wiosna obrzuciła go spojrzeniem. – Choć mój przyjaciel jest subtelny jak pancerny tur, właściwie ma rację – pospieszył mu z pomocą Ferrandus. – Brytowie mają dwie możliwości: kapitulacja lub śmierć. Oczywiście przy założeniu, że Cezar zezwoli im na kapitulację. Wiosna powiodła po polu walki zdesperowanym wzrokiem. Większość rydwanników wycofała się już do warowni, ale pod względem liczebności w porównaniu z legionistami przedstawiali oni żałosny widok. Kawaleria praktycznie przestała istnieć, tury zostały unicestwione, a piechotę oddzielały od fortu dwa legiony. Brytyjscy wojownicy radzili sobie nadzwyczaj dobrze: choć byli otoczeni, utrzymywali pozycję. Więcej – nieustannie odświeżali pierwszy szyk żołnierzami ze środka formacji, wżerając się coraz głębiej w szeregi atakujących Rzymian. Jeszcze kilka chwil temu Wiosna żywiła nadzieję i wierzyła, że Brytowie zdołają wywalczyć sobie drogę do fortu. Teraz rozumiała, że Ferrandus ma rację: gdy tylko rzymskie machiny dystansowe znajdą się bliżej, piechurzy zostaną zasypani pociskami i unicestwieni. Ale to jeszcze nie znaczy, że zostali pokonani! Nie mogą być... Wysilała umysł i zaciskała pięści, rozpaczliwie próbując zaczerpnąć skądś magii, ale od śmierci Duga nie czuła ani iskierki. Zresztą nawet gdyby mogła zabić Duga drugi raz, co by właściwie osiągnęła? Ostatnim razem życzyła sobie, by wraże armie padły trupem, i wywołała fale. Teraz Rzymianie byli przemieszani z Brytami, a więc nawet gdyby potrafiła podpalić
całą równinę albo sprowadzić grad włóczni, zabiłaby też maiduńczyków. Nawet gdyby władała jeszcze magią, nic by nie zdziałała. Popatrzyła na małą jasnowłosą postać kręcącą się po palisadzie warowni. Czuła jej frustrację i obawy nawet z tej odległości. – Puścicie mnie? – spytała pretorianów. – Proszę... Ferrandus podążył wzrokiem do Tercjusza. Tercjusz do Wiosny. – Istnieje możliwość, że wykręcilibyśmy się sianem, pozwoliwszy ci uciec, ale Klodia musiałaby wyrazić zgodę. W bitwie takiej jak ta bardzo wiele uchodzi człowiekowi na sucho. – Klodio? – zwróciła się do niej Wiosna. Kobieta odwzajemniła jej spojrzenie. Nigdy jeszcze nie widziała Rzymianki tak poważnej. – Ale – podjął Tercjusz – nawet gdybyśmy mieli pewność, że nikt nigdy nie pozna prawdy, i tak byśmy cię nie puścili. – Rozumiesz, polubiliśmy cię, nawet pomimo tego, że jesteś Brytką. – Ferrandus przechylił głowę. – I chcielibyśmy, żebyś żyła długo i szczęśliwie. – Nie zapominajmy, że gdyby ktoś nas złapał, moglibyśmy skończyć na krzyżu, a tak się składa, że sami też chcielibyśmy żyć jak najdłużej i jak najszczęśliwiej – dorzucił Tercjusz. – O, właśnie – pokiwał głową Ferrandus. – Puśćcie ją – rzekła Klodia. – Z całym szacunkiem, pani – zaczął Ferrandus – decyzja nie należy do... Klodia dała znak swoim gwardzistom. Wycelowali do obu pretorianów z łuków. – Gdyby to byli moi ludzie, chciałabym być tam z nimi. Wiem, co musi zrobić Wiosna, i wiem, że wy także to wiecie. A nawet jeśli nie, ryzykujecie po strzale w serce, jeśli jej nie puścicie. – Za puentę posłużył promienny uśmiech. – No cóż, pani, skoro tak stawiasz sprawę. – Powiem Cezarowi, że zmusiłam was do uwolnienia dziewczyny – podjęła arystokratka. – To jak? Zrobicie, o co proszę, czy moi strażnicy mają być jeszcze bardziej przekonujący? Może strzała w kolano sprawdzi się jako argument? – Twoje słowo z pewnością wystarczy Cezarowi – powiedział Tercjusz. Ferrandus skinął głową i rozwiązał Wiosnę. Dziewczyna ujęła wodze. – Zanim pojedziesz... – Tercjusz rozwinął podłużne skórzane zawiniątko przytroczone na zadzie kucyka. – Przechowałem to dla ciebie. Miałem dać ci po koronacji na królową Brytów, ale równie dobrze możesz dostać od razu. Odwinął ostatni kawałek skóry i wręczył jej młot Duga. Łzy nabiegły Wiośnie do oczu. – Nie wiem, co powiedzieć! – wykrzyknęła. – Nic nie mów, tylko zawijaj się stąd i, na Jowisza, nie daj się zabić.
Atlas odnalazł Chamancę wspartą plecami o martwego słonia. Mrugała nerwowo. – Nic ci nie jest? – zapytał. – Nic. Po prostu oceniałam szkody... – Zakrztusiła się, targnęły nią mdłości i zwymiotowała krwią. Z doświadczenia Atlasa wynikało, że osoba, która rzyga taką ilością krwi, nie ma przed sobą zbyt długiego życia. Opadł na kolano i położył jej rękę na ramieniu. – Chama... – przerwał, gdy usłyszał głos za plecami. – No proszę, Afrykańczyk! Tak daleko od domu? – powiedział ktoś po łacinie. – Kuszyta, zdaje się? Mój słoń wcina Kuszytów, aż mu się uszy trzęsą. Zżarł ich mnóstwo w przeszłości. Atlas wstał i obrócił się. Szedł ku niemu yonkarski dowódca, zataczając młynki maczugą. Taką samą jak ta, którą zarąbano Atlasowi ojca. I wyglądał dokładnie tak samo jak morderca ze wspomnień Atlasa. To nie mógł być ten sam człowiek, był zbyt młody, ale mógł być synem tego, który zabił jego rodziców. Atlas doszedł do wniosku, że na pewno tak właśnie jest. To bardzo mu pomoże w nadchodzącej walce. – Twój martwy słoń nie potrzebuje już pożywienia – wyrzekł. – Proszę, mówi po łacinie! Cóż za mądry Kuszyta.
– Mądrzejszy, niż myślisz – odparł Atlas, przerzucając gigantyczny topór z ręki do ręki.
Wiosna pomknęła w dół zalesionym zboczem. Słyszała szczęk żelaza i głosy walczących, ale gdyby stłumić te dźwięki i zostawić tylko kojący chłód rzucanego przez drzewa cienia i motyle widoczne w przesączających się przez gałęzie promieniach słońca, mogłaby równie dobrze znajdować się w jakimś miejscu oddalonym od bitwy o tysiące mil. Mogłaby spacerować z Dugiem tego dnia, gdy się poznali. Siedział na gałęzi martwego drzewa, w miejscu, gdzie zakręcał szlak. – Myślisz, że wytrzyma twój ciężar? – zagadnęła. – Ano, nie wydaje mi się, bym coś ważył. – Dobrze cię widzieć. Wkrótce będziemy widywać się częściej. – Nie wydaje mi się. – Dołączę do Lowy i będę walczyć do końca. – Widzę, że odzyskałaś mój młot. To świetnie i na pewno będziesz walczyć z dzikością rozwścieczonej łasicy, ale mam dla ciebie lepszy plan niż frontalny atak na Rzymian, rychła śmierć i ponowne zgubienie mojego młota. – Jaki? – Uratujesz Małego Duga. Jest w forcie pod opieką Keelin. Fort jest otoczony ze wszystkich stron poza jedną – na razie. Możesz tam pojechać, wziąć małego i zwiać. – Ale... – Rozumiem, czemu chcesz jechać do Lowy, ale jeśli uratujesz go, uratujesz wszystko, co zostanie na tym świecie po mnie i po Lowie. Przeżyjemy – w nim. – Chyba... – Była połowicznie przekonana i zgodziłaby się od razu, gdyby nagle sobie czegoś nie uświadomiła. – Zaraz, stworzyła cię moja głowa, tak? Zawahał się. – Ano tak... – A więc to mój tchórzliwy umysł próbuje odwieść mnie od tego, co powinnam zrobić. – Tym, co powinnaś zrobić, jest uratowanie Małego Duga. – Nieprawda. – A co Lowa by chciała, żebyś zrobiła? Co ja bym chciał? I co powinnaś zrobić? Czy śmierć jest bardziej chwalebna niż uratowanie małego dziecka? Gdyby nie była konno, nadepnęłaby sobie na nogę. Punkt dla ciebie, pomyślała.
Chamankę rozbawiło to, jak Atlas zatroskał się o nią, gdy wyrzygała się krwią. Gdyby to była jej krew, faktycznie miałby powód do zmartwień. Chciała wstać, ale nie miała sił, by odepchnąć się ramionami od podłoża. Nóg w ogóle nie czuła. Czyżby martwił się słusznie? Krążyli wokół siebie z tym drugim Afrykańczykiem, dobywszy broni, i teraz to Chamanca się niepokoiła. Atlas był Wojownikiem pełną gębą, ale nie miał jej magicznej szybkości, nawet będąc w szczytowej formie, a teraz wydał jej się jakiś ociężały. Chyba był chory, wskazywała na to bladość jego karnacji. Jagganoch z kolei miał magiczną szybkość, a jego karnacja wyglądała zdrowo jak lśniące lisie futro. Iberyjka wiedziała, że będzie musiała pomóc swojemu mężczyźnie, ale żeby to zrobić, będzie musiała także wstać, a nogi nie chciały jej słuchać. Czuła, jak zasklepia się straszna rana w jej głowie, ale nie dość szybko. Mężczyźni mierzyli się wzrokiem, jeden z uniesioną maczugą, drugi z toporem przerzucanym z ręki do ręki. Atlas był wysoki i muskularny, Jagganoch ślizgał się po podłożu jak gotujący się do skoku wąż. Wtem wystrzelił z miejsca, a jego maczuga rozpłynęła się w powietrzu, gdy wyprowadzał błyskawiczny cios, skierowany ku luce w gardzie Kuszyty. Atlas sparował uderzenie toporem, skutecznie, lecz niezręcznie w porównaniu z płynną gracją
yonkarskiego wojownika. Jagganoch naparł ponownie. Atlas odskoczył i zachwiał się. Na ściągniętej twarzy słoniarza błysnął uśmiech, gdy zamachnął się maczugą do śmiertelnego ciosu. Chamanca chciała pomknąć Atlasowi na ratunek, ale nie mogła. Ale Atlas tylko udawał, że się zatoczył. Przerzucił topór do lewej ręki i złapał maczugę w locie, pociągnął do siebie i wyrżnął Jagganocha w twarz z byka, rozkwaszając mu nos. Następnie odrzucił maczugę i topór i ruszył za odtaczającym się przeciwnikiem, unosząc pięści. Trafił go w złamany nos lewym prostym, po czym poprawił prawym hakiem, tak że głowa Jagganocha odskoczyła na plecy. Kuszyta opuścił pięści i zaczął obijać Yonkarowi żebra i brzuch, tak jak rozszalały koń bije kopytami w bramę płonącej stajni. Gdy Jagganoch zaczął słaniać się na nogach i tracić równowagę, Atlas zanurkował i wyprowadził zabójczy hak w podbródek, który podniósł słoniarza z ziemi. Trzasnęła żuchwa, posypały się wybite zęby. Mężczyzna gruchnął twardo o ziemię, nieprzytomny. Chamanca nieczęsto doświadczała poczucia winy, lecz teraz dopadło ją za to, że nie doceniła Atlasa. Martwiła się, czy wyjdzie z tego starcia cało, on tymczasem kontrolował walkę od samego początku. Był o wiele lepszym Wojownikiem, niż sądziła. Na pewno lepszym od Jagganocha. A kto wie, może nawet ociupinkę lepszym od niej. Kuszyta podszedł do nieprzytomnego słoniarza, zerwał mu z głowy brązowy hełm, złapał za nadgarstek i rzucił do nóg Chamanki. Następnie wpił mu palce we włosy i lwią skórę na ramionach, uniósł i podsunął Iberyjce jego odsłonięte gardło. – Napijesz się? – zaproponował.
Ragnall nie widział bitwy z punktu, w którym się znalazł, co doprowadzało go do szału. Jego oddział kawalerii otrzymał rozkaz zajęcia pozycji po południowej stronie fortu. Mieli wyłapywać Brytów, którzy będą próbowali się w nim schronić. Jak dotąd żołnierze nie napotkali ani jednego. Widzieli biegnące na wschód tury; dziękowali bogom, że bestie ich nie spostrzegły albo się nimi nie zainteresowały, najwyraźniej mając na oku grubszego zwierza. Poza tym od samego początku bitwy nie wydarzyło się zupełnie nic ciekawego. Przed chwilą dołączył do niej cały legion piechoty, co jeszcze ujmowało sensu sterczeniu kawalerii na tyłach fortu. Ale takie mieli rozkazy i musieli je wykonać. Słyszeli dobrze bitewny harmider, każdy żelazny zgrzyt, każdy wrzask i okrzyk, przejmujące, omywające ich niczym fala głosy z tysięcy gardeł. Powietrze było przesycone żądzą mordu i emocje udzielały się Ragnallowi, ale nie miał pojęcia, jak przebiega bitwa. Musi ją zobaczyć, inaczej zwariuje. Podjechał do dowódcy. – Chciałbym sprawdzić wschodnią ścianę fortu. – A sprawdzaj se. Jego oddział składał się z członków podbitych plemion, rozprężenie było tu większe niż w jednolicie rzymskich oddziałach. Uzyskawszy przyzwolenie, Ragnall pogalopował na wschód. Widział obserwujących go wojowników obsadzających palisadę warowni Saran. Ciekawe, pomyślał, czy któryś mnie rozpozna. Ale to on rozpoznał kogoś pierwszy. Dziewczynę jadącą ku niemu z lasu.
Wiosna wryła konia na jego widok. – Wciąż jesteś Rzymianinem, tak? – rzuciła. – Uciekłaś? – spytał, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. Wyglądała nieźle: skórzane krótkie spodnie, buty do jazdy – dokładna kopia przyodziewku Lowy, tak jak sama Wiosna była dokładną kopią królowej. Dwie diabelskie bliźniaczki, wyzute ze skrupułów służebnice bezlitosnych bogów. Istniały tylko po to, by niszczyć mu życie. – I wciąż bystry, jak widzę – sarknęła. Ragnall poczuł, że pali go skóra. Kpiła z niego w żywe oczy. Dopiero co zaczął nowy rozdział w swoim życiu. Pobicie związanej Wiosny było niegodne, prawda, obiecał sobie, że nie dopuści się już podobnej niegodziwości. Ale jak ma się nie dopuścić, skoro taka z niej bezczelna mała suka! Nie miała dla niego ani krztyny szacunku. Nie szanowała go ani jako mężczyzny, ani jako męża... Trzeba więc nauczyć ją szacunku. Ich poprzednia walka była uczciwa. Następna nie będzie. Zauważył u jej boku młot Wojownika z północy. Zaskakujące, pomyślał, ale z pewnością nie umie się nim posługiwać. Była
więc praktycznie bezbronna. Dobył miecza. – Jesteś teraz moim więźniem – oznajmił. – Zsiadaj z konia. – A zsiądę. Gdy tylko znajdę się w grodzie! Pognała cwałem przed siebie, a Ragnall ruszył za nią. Jego koń był szybszy. Obejrzała się za siebie, a Ragnall z satysfakcją dostrzegł, że wyraz jej twarzy przechodzi z kpiącego w zatroskany, gdy już zrozumiała, że lada chwila ją dogoni. Zaczęła jechać zygzakiem, lecz Ragnall nie miał trudności z dopędzeniem jej. Wciąż był poza zasięgiem łuczników na palisadzie, gdy zdzielił ją w potylicę płazem miecza. Zsunęła się z końskiego grzbietu i wyrżnęła o ziemię, potoczyła się kilka kroków, a potem zastygła. Ragnall okrążył znieruchomiałą dziewczynę i zeskoczył z konia obok. Przez moment obawiał się, że ją zabił, ale gdy przyłożył ucho do jej ust, usłyszał regularny oddech. Zabierze ją do Cezara. Nowy król i królowa Brytanii będą w samym centrum wydarzeń, gdy upadnie stara królowa. Nie zabije jej, postanowił. Jeszcze nie teraz. Będzie jego więźniem i pozostanie jego żoną. Już on nauczy ją szacunku. Po chwili zorientował się, że nie ma czym jej skrępować. Gdyby się ocknęła... Był teraz silniejszy dzięki codziennym ćwiczeniom i całodziennej jeździe, był też uzbrojony, a jednak myśl o tym, że znowu mogłaby go pokonać w walce... Dostrzegł, że coś wystaje jej z kieszeni. Cięciwa. Łut szczęścia i ironia zarazem. – Dzięki Jowiszowi – wymamrotał pod nosem. Wyglądało na to, że dzisiaj bogowie trzymają jego stronę. Najwyższy czas, by wreszcie zaczęli. Obrócił dziewczynę na brzuch, położył młot Duga na jej plecach i przywiązał jej ręce do trzonka.
8 ROZDZIAŁ
C
hamanca wstała i potrząsnęła głową, żeby się rozbudzić. Nigdy nie kosztowała tak smakowitej krwi jak ta Jagganocha. Natychmiast wróciły jej siły. Więcej, czuła się jak nowo narodzona. Dotknęła palcami miejsca, gdzie obuch maczugi strzaskał jej bok czaszki, i poczuła, że kości się zrastają. Zadumała się nad tym, jak niezwykłą jest kobietą, gdy raptem kilkudziesięciu legionistów wyskoczyło jak spod ziemi zza powalonych turów i otoczyło ją i Atlasa kordonem pilów. Kuszyta poprawił uścisk na trzonku topora, Chamanca rozstawiła ugięte nogi, gotowa do ataku. – Poddajcie się, jesteście otoczeni – powiedział centurion, a Chamanca rozpoznała go po głosie. Miał na głowie hełm z piórami, ale poznałaby go wszędzie. – To ten centurion, o którym ci opowiadałam – powiedziała do Atlasa po łacinie, tak by słyszeli legioniści. – Ten, który przychodził do namiotu, gdzie mnie przykuto, i walił konia, kiedy reszta Rzymian walczyła z Ariowistem. – Cisza! Nie zdołacie uciec! – zakrzyknął skryty onanista, gdy zewsząd napływali nowi legioniści, wspinając się na martwe słonie i kierując na nich ostrza włóczni. Kilkudziesięciu, oceniła Iberyjka. – Nie mamy wyjścia – powiedział Atlas. – Ja się nie poddam. – A ja tak. Umieram ostatnio o wiele za często. Jeśli damy się pojmać, nadarzy się jeszcze okazja do walki. – A może nie, bo nas zabiją. – Niewykluczone – odparł Kuszyta. – Ale wiem dwie rzeczy: nie wygram tej walki i nie chcę patrzeć, jak giniesz. Położył topór na przesiąkniętej posoką ziemi i uniósł ręce.
Chamanca spojrzała na swojego kochanka. Wciąż był blady, a błysk w jego oku przygasł. Jest wykończony, domyśliła się. Rozejrzała się wokoło. Otaczało ich może siedemdziesięciu legionistów, każdy gotów cisnąć pilum. Może udałoby się jej uciec, walczyła już z większą liczbą przeciwników naraz... No, bez przesady, ale walczyła z wieloma przeciwnikami i zawsze wychodziła z opresji cało. Wyszła też cało z rzymskiej niewoli. Wcale nie marzył jej się powrót w kajdany i kolejne spotkania ze zboczonym centurionem, ale już lepsze to, niż patrzeć, jak Rzymianie zabijają Atlasa. – Och, na Fennel – żachnęła się, rzucając kiścień i miecz na ziemię. – Zabrać ich broń! – emocjonował się centurion. – I związać ich!
Dwa Zające podsadziły Felixa na najniższą gałąź. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Słonie rozgromiły co prawda oddział turów, ale same przypłaciły to życiem. Brytyjska piechota została otoczona, a dopiero co przybyłe wraz z Cezarem skorpiony i katapulty sukcesywnie zmniejszały liczbę barbarzyńców, a jednak trzymali się mocno, zachowując dyscyplinę i niestrudzenie prąc w stronę fortu. Wkrótce Rzymianie po południowej stronie oddziału zostaną wepchnięci w zasięg brytyjskich skorpionów i łuczników. Felix dostrzegał już Lowę szpikującą strzałami legionistę za legionistą, jakby była rozwydrzonym chłopcem zabijającym muchy. Wiedział, co się teraz stanie: Cezar odwoła legionistów, zanim narażą się na bełty ze skorpionów, otwierając przed Brytami wolną drogę do twierdzy, a kiedy już się tam schronią, rozpocznie się oblężenie. Oblężenie, które może potrwać nawet kilka miesięcy i które może zmusić Rzymian do powrotu do Galii. Felix nie miał czasu na żadne pieprzone oblężenie. Mógł zrobić tylko jedno. Lowa siała panikę w tylnych szeregach dwóch legionów oddzielających ją od jej piechurów, kładąc żołnierza za żołnierzem. Oto niezrównani rzymscy legioniści, którzy nie umieją zasłonić dupy tarczą, kpił w myślach Felix. Dosłownie chwila dzieli tych debili od oberwania bełtem ze skorpiona.
Wielu Brytów padło od pocisków rzymskich machin, ale mogło być o wiele gorzej. Tak właśnie musiała na to patrzeć – nie mogła teraz myśleć o umierających mężczyznach i kobietach. Musiała zmusić się do myślenia, że unicestwienie części jej sił pociskami z rzymskich machin to uczciwa cena za dotarcie reszty do fortu. To samo tyczyło się strony rzymskiej: nie zabijała uciekających mężczyzn, którzy mieli w Rzymie żony i dzieci – redukowała siły wroga. – Lowa! Wyczytała z tonu trębacza, że wołał do niej już któryś raz, ale była tak skupiona na strzelaniu, że nie słyszała. Potrząsnęła głową, jakby budziła się z zamroczenia. Mężczyzna wskazywał coś palcem. Spojrzała i nie spodobało jej się to, co zobaczyła. Kawałek na zachód rzymskie szeregi rozstępowały się na rozkaz niskiego, łysiejącego człowieka, przepuszczając kroczących za nim Żelaźniaków, za którymi szli Skórzniacy. Policzyła ich szybko: było ich o wiele mniej, niż powiedział jej Mal po bitwie pod Wielkim Pierdolcem. A więc tamtej nocy dał im do wiwatu. Rzecz w tym, że wciąż było ich o wiele za dużo. Demony przedostały się do pierwszej linii; Felix odstąpił na bok, puszczając je przodem. Brytowie dostrzegli Żelaźniaków za plecami nacierających nieprzerwanie legionistów i przygotowali tarcze. Żelaźni olbrzymi odepchnęli z drogi legionistów i zaczęli rąbać mieczami. Brodzili przez brytyjski oddział, młócąc, tłukąc i łomocąc. Skórzniacy za nimi wykańczali rannych. Mężczyźni i kobiety uzbrojeni w rozmaity oręż rzucali się na gigantów, lecz nie zabili ani jednego. Strzały i kamienie odbijały się od pancerzy. Z każdym zabitym Brytem demony zyskiwały na sile i szybkości, z każdą urżniętą głową i rozrąbanym korpusem ich kolczaste buciory kopały coraz mocniej i prędzej. Brytowie wpadli na pomysł, by spróbować zajść ich od tyłu, lecz tam czekali już na nich Skórzniacy, którzy poruszali się z taką szybkością, że nie sposób było skupić na nich wzroku. Do tego za nimi wciąż tłoczyli się legioniści, którzy wbijali się klinem w wyrwy oczyszczone przez demony. Cała zachodnia flanka zadrżała w posadach. Lowa mogła tylko patrzeć i modlić się do bogów, by natchnęli jej wojów siłą. Żywiła desperacką nadzieję, że lada moment padnie pierwszy demon. Ale żaden nie padał. Posuwały się naprzód, krok po kroku, Bryt po Brycie. Zbyt wielu umierało, i o wiele za szybko. Jeśli tak dalej pójdzie, diabły wkrótce dorżną i dorąbią się do środka oddziału
i prawej flanki. Piechota zostanie wytrzebiona, nim pierwszy Bryt postawi nogę w polu rażenia skorpionów i nim Lowa zdąży osłonić ich strzałami. Przegrała tę bitwę. Przez chwilę rozważała dołączenie do oddziału zwartego w nierównym boju z potworami Felixa. Może położy choć jednego, nim zginie. Gdyby podjechała bliżej z łukiem, to może... Nie, nie wolno jej. Ustrzeli z łuku jednego albo dwa, ale w tym czasie zginą setki jej ludzi. Od momentu pojawienia się Rzymian na wyspie próbowała podejść do tematu rozsądnie, starała się wytłumaczyć samej sobie, że pewna doza strat jest do zaakceptowania w imię zwycięstwa. Ale w tym przypadku traciła ludzi zupełnie bez sensu, nie otrzymując nic w zamian. Jeśli tak dalej pójdzie, zostanie pokonana, a jej piechota wybita do nogi. Rozejrzała się wokoło. Co może zrobić? Z czego jeszcze może skorzystać? Z niczego, nie ma nic więcej. Wszystkie te przygotowania, wszystkie obmyślane po nocach plany, lata morderczego treningu... Wszystkie te poświęcone na próżno ludzkie istnienia... By dotrzeć tutaj i ani kroku dalej. Wszystko na nic. Szlag wszystko trafił przez pierdolone demony tego chuja Felixa. Została pokonana. Teraz należało uratować tyle jej kobiet i dzieci, ile się da. Wydała rozkaz trębaczowi i pobiegła na plac, każąc przyprowadzić sobie konia i rozewrzeć wrota. Podczas gdy stajenny biegł ku niej z wierzchowcem, rozejrzała się za Keelin. Mały Dug wciąż spał, lecz Lowa i tak wzięła go od dziewczyny. Dziecko jęknęło i uniosło małą różową rączkę. Lowa przytuliła je do piersi, ale nie obudził się, nawet gdy łza skapnęła z jej policzka na jego włosy. Królowa Lowa Flynn oddała syna Keelin i wskoczyła na konia. Stajenny podał jej łuk, a ona wzięła go i popędziła w światło bramy.
9 ROZDZIAŁ
P
retorianie zmusili Chamancę i Atlasa, by klęknęli przed Cezarem. Związali ich przedtem jak balerony, więc musieli robić, co im kazano. Skłębiony tłum zasłaniał Iberyjce widok na pole bitwy, ale zaraz po tym, jak dotarli na miejsce, gruchnęła wieść, że to walki włączyły się demony Felixa. Widziała, jak przez twarz Cezara przemyka gniewny grymas, widziała, jak generał go tłumi i wydaje rozkazy, jakby samowolna interwencja druida była częścią jego planów. Z raportów wynikało, że demony przechyliły szalę zwycięstwa na korzyść Rzymian. Chamanca po raz tysięczny pożałowała, że się poddała. Już ona by się zajęła tymi demonami. Cieszyło ją tylko jedno – Atlas jakby wracał do siebie. Brąz jego skóry wyraźnie się pogłębił, Kuszyta wiercił się w więzach. Nie wyglądało, jakby miał je zerwać, ale dobrze rokowało, że przynajmniej próbuje. – Kobieta konno, panie – powiedział pretorianin, wskazując jadącą pod górę postać. Chamanca odgadła, co się dzieje, i westchnęła. Lowa znalazła się w jej polu widzenia, zeskoczyła z konia i podeszła do Cezara. Kilku pretorianów podbiegło do niej, lecz Cezar kiwnął, by zostawili ją w spokoju. Brytyjska królowa uklękła i złożyła u stóp Cezara gryf swojego długiego łuku i kołczan strzał. – Poddaję się. Odwołaj swoje potwory. Mój sygnalista czeka tylko na znak. Moi żołnierze zaprzestaną walki, gdy tylko demony odstąpią. Atlas przełożył jej słowa, zastępując „potwory” „żołnierzami”. Cezar skinął głową i wydał rozkazy. Zagrzmiały trąby, wpierw rzymskie, później brytyjskie.
Lowa, Atlas i Chamanca klęczeli w milczeniu u stóp Cezara. Odgłosy bitwy milkły stopniowo, a wkrótce ucichły na tyle, by przebiły się przez nie głosy rannych. Chamanca świdrowała Cezara wzrokiem. Generał patrzył na zachód, gdzie przypuściły atak demony. Po jego twarzy przemknął cień obawy. Wcale nie był pewien, czy żywiący się magią regiment wykona jego rozkaz, domyśliła się. Po kilku napiętych uderzeniach serca generał pozwolił sobie na przelotny uśmiech. A więc Felix usłuchał. Fart, pomyślała Iberyjka. Głupio by było stracić całą piechotę już po kapitulacji. Generał spojrzał z wysoka na swoją pokonaną przeciwniczkę. – Królowo Lowo Flynn, władczyni Brytów, Cezar przyjmuje twoją kapitulację i chwali twoją odwagę. Atlas przetłumaczył. – Dzięki – odparła. – Powiedz mu, że moi żołnierze wrócą do domów. Nigdy nie będą niewolnikami. – Królowa chyli czoła przed niezwyciężonymi legionistami i prosi słynącego ze wspaniałomyślności Cezara o łaskę – spełnił jej prośbę Atlas. – Prosi o to, by jej ludziom pozwolono wrócić do pracy w polu. – Cezar oszczędzi życie twoich żołnierzy i weźmie w niewolę tylko niewielką ich część. Ale jest zmuszony stracić ciebie i twoich dowódców. W dupę Fennel, pomyślała Chamanca. Atlas przełożył słowa Cezara. Lowa skinęła głową. – Jestem jedyną dowódczynią. Atlas przetłumaczył na łacinę. Cezar wskazał Kuszytę i Iberyjkę. – Ci dwoje cieszą się sławą. Zbyt wiele razy próbowali niweczyć wielkie plany generała. Oni również zostaną straceni. Pretorianie! Zbijcie trzy krzyże twarzami na południe, natychmiast. – Dzięki, że próbowałaś, Lowo – powiedział Atlas – ale wygląda na to, że dla nas również była to ostatnia bitwa. – Powiedz mu, że mam półtorarocznego syna – poprosiła. – Jest w forcie z mamką, Keelin Orton. Chciałabym, żeby Cezar go oszczędził i pozwolił Keelin się nim opiekować. Atlas przełożył prośbę Lowy. – Generał nie jest bezlitosny. Twoi żołnierze wywarli na nim wielkie wrażenie, jest też pełen podziwu dla twych zdolności dowódczych. Cezar okaże twojemu dziecku litość i wychowa je jak własnego syna. Niczego mu nie zabraknie, a gdy osiągnie stosowny wiek, Cezar ofiaruje mu tron Brytanii. Atlas przetłumaczył, a Lowa skinieniem dała znać, że się zgadza. Wyglądała jak bohaterka z dawnych legend, po niewzruszonym wyrazie jej twarzy można by pomyśleć, że to Cezar poddaje się jej. Chamanca nie spodziewała się po niej niczego innego. Lowa rzuciła losowi wyzwanie i dała z siebie wszystko, a teraz przyszedł czas umierać. Chamanca była dumna, że umrze u jej boku, nawet jeśli wiedziała, że większość skazanych umiera dopiero następnego dnia po ukrzyżowaniu. Jak długo będzie umierał ktoś tak silny jak Chamanca? Pretorianie wrócili i przybili krótsze belki do dłuższych. Lowie przypomniało się wszystko, co słyszała o ukrzyżowaniu. Mówiono jej, że to najgorsza śmierć, ale zawsze zastanawiała się, co może być gorszego od nawijania flaków na kij czy którejkolwiek z okrutnych metod zabijania skazańców, w których lubował się Zadar. No cóż, zaraz się dowie. Hura, pomyślała. Są plusy każdej sytuacji. Pretorianie szarpnięciem postawili Atlasa i Chamancę na nogi. Lowa wstała z klęczek i sama podeszła do krzyży. Nie chciała wyjść na arogancką pindę, ale strzelała, że ten środkowy jest przeznaczony dla niej. Wskazała go palcem i uniosła dłonie w pytającym geście. Ten tutaj? Pretorianie skinęli na tak, a ona ułożyła się na nim, rozpościerając ramiona na krótszej belce. Silni mężczyźni złapali ją za nadgarstki, któryś przyłożył czworokątny gwóźdź do nadgarstka i uderzył młotkiem. Potworny ból rozszedł się po całym ciele i odezwał echem w głowie. Próbowała nad nim zapanować, skupić się na czymś innym, odciąć, ale nie sposób było ignorować wszechogarniających erupcji agonii, które wstrząsały jej ciałem z każdym uderzeniem młota. Czuła, jak wrzynający się w ciało bretnal rysuje kości przedramienia, torując sobie drogę na wylot przez mięśnie. Drugi był jeszcze gorszy, a największy ból sprawił jej ten najdłuższy, którym przytwierdzili do krzyża jej stopy. Ale te rzymskie pizdy mogą tu sobie stać do usranej śmierci, nie usłyszą jej krzyku. Zagryzła usta i szarpnęła nogami. Dopiero za drugim razem zemdlała z bólu. Ocknęła się, gdy legioniści stawiali krzyż na sztorc. Słyszała kiedyś dowcip: „Co jest najlepsze w ukrzyżowaniu? Widok z góry”. Gówniany żart, ale teraz przekonała się, że było w nim nieco prawdy. Gdy nadzwyczajnym wysiłkiem woli zdołała
przynajmniej częściowo stłumić ból w nadgarstkach i kostkach, by przestało ją mroczyć, widziała, co działo się wiele mil dalej. Legioniści skuwali jej piechurów i lwia ich część już tkwiła w łańcuchach. Reszta siedziała na zrytej batalią ziemi, czekając z rezygnacją na swoją kolej. W ich stronę sunęły wozy. Lowa zgadywała, że dostarczano nimi łańcuchy i kajdany. A więc Cezar weźmie do niewoli więcej, niż obiecał. Spodziewała się tego. Może lepsze niewolnictwo niż śmierć. Niewolnik miał szansę awansować w hierarchii społecznej, zbiec lub po prostu żyć wcale nieźle jako sługa. Za masą skuwanych Brytów wznosił się fort Saran. Jego obrońcy patrzyli smętnie z wysokości palisady. Rzymianie jeszcze tam nie dotarli, lecz sądząc po tym, jak sprawnie szło im skuwanie, niedługo wezmą się i do nich. A za fortem było niebo, białe nad samym horyzontem, przechodzące w granat nad głowami ich wszystkich. Ileż widziało dzisiaj to niebo.
10 ROZDZIAŁ
G
dy Ragnall uzyskał od swojego dowódcy pozwolenie na to, by dostarczyć Wiosnę Cezarowi, było już po bitwie. Jechał wzdłuż flanki w niezmąconej ciszy przerywanej przyprawiającymi o dreszcze wrzaskami rannych. Ragnall dotąd nie słyszał od wracających z bitwy Rzymian niczego poza przechwałkami. Legioniści uwielbiali chełpić się swoimi wyczynami na polu walki. Tym razem było inaczej. Wszystko było jakby przytłumione, niby przykryte kocem. Nie sposób było odróżnić po minach zwycięzców od przegranych. Ta bitwa okazała się zbyt trudna nawet dla zaprawionych rzymskich legionistów. Ale czego nie wyrażały miny, dopowiadały łańcuchy na kostkach i nadgarstkach. Niemal wszyscy Brytowie tkwili już w kajdanach. Mieli okazję przyjrzeć się z bliska rzymskiej wydajności. Czy w tak krwawej bitwie można w ogóle wyłonić zwycięzcę? – zastanawiał się Ragnall. I właśnie takie myślenie odróżniało władców od sług. To, że jego umysł zaprzątały podobne kwestie, czyniło go świetnym materiałem na króla. U stóp pagórka, z którego wydawał rozkazy generał, Ragnall zsiadł z konia i zarzucił sobie Wiosnę na ramię, a potem ruszył pod górę, szukając wzrokiem Cezara. Stanął jak wryty, gdy jego wzrok spoczął na trzech ukrzyżowanych postaciach. Postaci spojrzały na niego przelotnie, a potem odwróciły wzrok, jakby go nie rozpoznały. Odczuł to jeszcze dotkliwiej, niż gdyby wlepili w niego nienawistne spojrzenia i miotali przekleństwa. Poczuł rozlewające się po ciele gorąco i strużki potu spływające spod pach. Co mnie obchodzi ich zdanie? – pomyślał. I tak wkrótce umrą. Odnalazł Cezara za krzyżami, jakieś pięćdziesiąt kroków dalej. Generał odpowiedział mu skinieniem. No proszę. Zaskarbiłem sobie szacunek najwspanialszego człowieka na świecie. Kto by się tam przejmował pogardą umierającej królowej i jej pokrak?
Dziewczyna okazała się cięższa, niż przypuszczał, odczuł więc ulgę, gdy się przebudziła i powiedziała: – Mogę iść sama. Jej ręce wciąż były związane za plecami i obciążone młotem. Chyba nic nie zmaluje, pomyślał, jeśli postawię ją na ziemi. Przez chwilę patrzyła na niego w taki sposób, jakby już miała poczęstować go jakąś kolejną zniewagą, ale – ku jego uciesze – mina zrzedła jej na widok jej bohaterów rozciągniętych na krzyżach. Próbował nie dać po sobie poznać dzikiej satysfakcji, jaka go opanowała – dobrzy królowie panują nad emocjami. Mimo to wprost nie mógł się powstrzymać. A tak w ogóle to przecież nie był jeszcze królem. – Co jest? Zapomniałaś języka w gębie? – wyrzekł, dźgając ją palcem w pierś. Zanim jego oko zarejestrowało ruch, skoczyła i walnęła go ramieniem w podbródek. Zatoczył się do tyłu, poczuł krew na języku, zamrugał raptownie. Zobaczył, że podskoczyła, chciał się uchylić przed mknącym w jego stronę okutym butem, ale nie zdążył i oberwał twardą podeszwą w bok głowy. Ziemia pospieszyła mu na spotkanie. Instynkt podsunął mu myśl, by uciekać lub się nie podnosić, ale przecież Cezar na niego patrzył. Tak jak pretorianie, Lowa, Chamanca, Atlas i żołnierze, zarówno rzymscy, jak i brytyjscy... Wstał. Dziewczyna balansowała na ugiętych kolanach, wciąż nie wyswobodziwszy rąk. – No chodź! – szydziła. Dwaj pretorianie zaszli ją od tyłu, ale nim jej dotknęli, rozległ się głos Cezara: – Stać. A więc urządzili tu sobie igrzyska, a z niego zrobili gladiatora. Wszyscy na niego patrzyli. Wiosna była młodsza od niego, była kobietą, ledwie wczoraj jeszcze dziewczyną, a ręce miała związane za plecami. Nie wolno mu było tego przegrać. Wysunął miecz z pochwy. Legioniści naokoło zaczęli gwizdać i buczeć, a on dopiero wtedy pojął, że wygrana za sprawą miecza będzie niemal taką samą klęską jak przegrana, natomiast porażka będzie klęską w zupełnie nowym tego słowa znaczeniu. Miecz był mu więc po nic. Odrzucił go i wyciągnął ręce przed siebie, rozcapierzając palce. Zatańczył na rozstawionych nogach. Widział kiedyś, jak jeden genialny gladiator zaczyna walkę wręcz w taki właśnie sposób. Mężczyzna pokonał przeciwnika uzbrojonego w sieć i trójząb, musiał więc wiedzieć, co robi. Ragnall zdawał sobie sprawę, że dziewczyna jest silna, ale za to on był cięższy, jeśli więc uda mu się wykorzystać własną masę... Skoczył na nią. Wiosna odleciała na bok, jego palce chwyciły powietrze, a jaja eksplodowały bólem. Upadł i znieruchomiał, trzęsąc się i roniąc łzy. Kopnęła go kolanem w krocze, nie mógł się ruszyć. Ból był tak dotkliwy, że to aż niemożliwe, Ragnall nie mógł myśleć o niczym innym jak tylko o tym, że cierpi potworną mękę, ale nawet przez dobywający się ze ściśniętego gardła szloch i żałosny jęk słyszał rozbrzmiewający wokoło szyderczy śmiech. Otworzył oko tylko po to, by zobaczyć z bardzo bliska mknący w jego stronę metalowy czub buta. – Przyprowadźcie dziewczynę przed oblicze Cezara! – rozległ się władczy głos generała. Któryś pretorianin złapał ją za ramię i przywiódł do wodza, trzymając na długość ramienia. Z nadgarstków i kostek Lowy kapała krew, a jednak zdołała posłać Wiośnie ciepły uśmiech – nie szalony wyszczerz skazańca, lecz taki, jakim dumna matka obdarza córkę. Kiedy puściła do niej oko, oczy Wiosny zaszły łzami i musiała zamrugać, nie mogąc otrzeć ich związanymi rękami. Pretorianin zatrzymał się dwa kroki od Cezara, wciąż boleśnie ściskając jej biceps. Targnęła się w jego uścisku, był jednak piekielnie silny. – Rozetnijcie jej więzy – nakazał wódz. Wiosna usłyszała syk przecinanej cięciwy i poczuła, że ręce ma wolne. Młot Duga opadł na ziemię. Ragnall człapał w ich stronę, umorusany krwią ze złamanego nosa, podtrzymywany przez dwóch pretorianów, którzy ze wszystkich sił starali się nie parsknąć śmiechem. – Wiosno, jesteś nadzwyczajną młodą damą. Cezar nigdy nie widział, by ukrzyżowany człowiek się uśmiechał, a jednak ty dokonałaś niemożliwego: pokonując tego chłopca, sprawiłaś, że tych troje zapomniało o bólu. Cezar musi przyznać, że sam zaśmiał się raz czy dwa. Pojął jednak, że nigdy nie dasz się poskromić, a więc nie może powierzyć ci tronu Brytanii. Nie wolno ci też tu pozostać, gdyż w twoich żyłach krąży buntownicza krew wojowniczki. Ale ponieważ rozbawiłaś Cezara, a przede wszystkim oczarowałaś go w czasie swojego wesela w Rzymie, Cezar ofiaruje ci wolność, zarówno od kajdan, jak i od małżeństwa. Opuścisz wyspę i nigdy już twoja noga nie postanie ani w Brytanii, ani w żadnej innej rzymskiej prowincji, inaczej spotka cię śmierć. Wiosna utkwiła wzrok w Chamance, Atlasie i Lowie. Widziała, że straszliwie cierpią. Czy powinna przystać na słowa
Cezara i po prostu odejść? Mogłaby zabrać Małego Duga i osiedlić się na Iru. A może powinna choć spróbować ocalić przyjaciół? Tylko jak miałaby tego dokonać? Nawet gdyby nie stała dwa kroki od Cezara w otoczeniu legionistów, byłoby to prawie niemożliwe. – Co się zaś tyczy ciebie. – Wzrok Cezara spoczął na zmordowanym Ragnallu. – Król musi budzić respekt. Ty utraciłeś tę resztkę, która ci została, dlatego też nie zostaniesz królem Brytanii. Ale ponieważ ciężko pracowałeś dla Cezara, pozostaniesz Rzymianinem. Pozostaniesz też kawalerzystą, który, jak każdy rzymski obywatel, będzie mógł zarówno wspiąć się po szczeblach kariery, jak i stoczyć się do rynsztoka. Przetłumacz swojej żonie słowa Cezara. Ragnall obrzucił Wiosnę nienawistnym spojrzeniem. – Mówi tamto i owamto, coś tam o szlachetnym postępku, dorzucił, że będę świetnym królem i że zwraca ci wolność. Pyta, dokąd chcesz się udać. – O, jak miło – odparła Wiosna. – Powiedz mu, proszę, żeby dał mi konia, a ja się zastanowię, dokąd pojadę. Gdybym mogła dostać cztery, na wypadek, gdyby trzy się zmęczyły, byłoby świetnie. Ragnall przeniósł wzrok na Cezara. – Przeklina cię, plwa na twoją hojność i żąda, byś ukrzyżował ją u boku jej królowej. Cezar uniósł brwi na te słowa, a potem wyrzekł poważnie: – Dobrze więc. Powiedz jej, by zaczekała przy tamtych. Wy, przynieście jeszcze jeden krzyż. – Kiwnął na dwóch pretorianów, którzy natychmiast pobiegli wypełnić rozkaz. Ragnall obrócił się do Wiosny: – Powiedział, że akurat w pobliżu wszystkie konie są zajęte. Posłał tamtych żołnierzy po cztery swoje najlepsze wierzchowce, a ciebie prosi, byś zaczekała o, tam. – Wykonał gest w stronę krzyży. – Jasna sprawa! – odpowiedziała Wiosna. Podniosła wzrok na ukrzyżowanych i ruszyła w ich stronę. Próbowali panować nad twarzami, siląc się na harde miny, ale widziała, że cierpią. Musi coś zrobić... ale co? Gdyby tylko Cezar naprawdę posłał tamtych pretorianów po cztery najlepsze konie. Lecz nawet wtedy... Gdyby podskoczyła, sięgnęłaby do gwoździ w nogach, ale nigdy nie zdołałaby ich wyciągnąć. A nawet gdyby jakoś udało jej się zdjąć całą trójkę z krzyży, otaczała ją przecież osobista gwardia Cezara, o reszcie armii nie wspominając. Jeśli natychmiast czegoś nie wymyśli, sama zaraz skończy na krzyżu. Jedyna nadzieja w tym, że dzięki mściwości Ragnalla nie była już w centrum uwagi Cezara i innych. Usłyszała, jak Cezar każe pretorianom jechać do fortu, zażądać, by otworzono wrota, oczyścić warownię z Brytów i znaleźć synka Lowy. – I Keelin też! – wrzasnęła Chamanca z krzyża. – Istotnie, nie wyrządzajcie krzywdy mamce imieniem Keelin i każcie jej zająć się dzieckiem. Wiosna ucieszyła się, widząc, że chociaż tyle udało się Lowie wynegocjować i że Cezar dotrzymuje słowa. Wyrządził mnóstwo zła i bez wątpienia wyrządzi go więcej, ale najwyraźniej kieruje się jakąś rozumianą po swojemu moralnością. Była to moralność egocentrycznego, fałszywego hipokryty, ale dobre i to. – Stop! – rozległ się znajomy Wiośnie, znienawidzony głos. Gdy wszyscy skupili wzrok na jego właścicielu, ona wykorzystała nadarzającą się okazję i położyła się na brzuchu za hałdą ziemi, którą wykopano, by osadzić krzyże pionowo. Wyściubiła nos tylko na tyle, by zobaczyć wspinającego się na wzniesienie Felixa w otoczeniu Skórzniaków i Żelaźniaków. – Felixie! – zawołał Cezar. – Ośmielasz się rozkazywać pretorianom Cezara? – Felix się ośmiela – odparł druid. – Odtąd to Cezar będzie wykonywał polecenia Felixa. – Bredzisz, Felixie – wyrzekł Cezar. – Pretorianie, zabijcie Tytusa Poncjusza Felixa. Zanim pretorianie zdążyli ruszyć palcem, Skórzniacy wpadli pomiędzy nich i zaszlachtowali wszystkich w mgnieniu oka. Wiosna rozdziawiła usta. Ależ szybcy! O wiele szybsi niż wtedy, nad rzeką, a już wówczas poruszali się błyskawicznie. Kilku stojących najbliżej legionistów rzuciło się do walki, ale zaraz zwarli się z nimi Żelaźniacy, którzy z taką łatwością i w tak ohydny sposób porąbali ich na sztuki, że na tych kilku się skończyło. Pancerne olbrzymy poruszały się niemal tak prędko jak demony w skórzanych kapturach. Na widok tego, co zostało z pokonanych legionistów, pozostałym zabrakło odwagi – cofnęli się o kilka kroków na obrzeże wzgórza i oddzielili od demonów tarczami. – Wiosna, uciekaj, teraz – szepnęła z krzyża Lowa. – Biegiem. Nie wychylaj się.
– Nigdzie nie idę bez ciebie! – zaoponowała dziewczyna, przywierając ściślej do trawiastego podłoża. Gdy odważyła się zerknąć ponad hałdą ziemi, zobaczyła sześciu prominentnych centurionów – po jednym z każdego legionu – stojących pomiędzy Cezarem a demonami. Ragnall stał obok nich. Wyglądał jak przypadkowy przechodzień, który wszedł niechcący na scenę, gdzie dają przedstawienie bardowie. I tkwił tak z rozdziawionymi ustami, próbując zrozumieć, co się, na Belenosa, dzieje, gdy publika śmiała się w głos. A potem, jakby nagle coś wyrwało go ze snu, schylił się i podniósł młot Wiosny. Zostaw to! – wrzasnęła w myślach. – Gdzie jest dziewczyna? – zapytał Felix, stając na palcach i rozglądając się wokoło. Wiosna jeszcze bardziej przywarła do ziemi, jakby chciała się w niej zanurzyć. Felix obrócił się ku Ragnallowi. – Gdzie ona jest, chłopcze?
Ragnall gapił się tępo, gdy stwory Felixa mordowały pretorianów i legionistów niczym lisy buszujące wśród ogłupiałych kurcząt. Ci w ciężkich zbrojach poruszali się tak szybko, że jego wzrok nie nadążał, a ci w skórach byli jeszcze szybsi. Gejzery krwi tryskające z ran ich ofiar przywiodły mu na myśl fontanny w teatrze Pompejusza. Pojął, że gapi się na druida z otwartymi ustami, zamknął je więc. Zauważył leżący pod nogami młot Wiosny i schylił się po niego. Wątpił, by wiele nim zwojował, ale upuścił miecz podczas walki z dziewczyną, a cała sytuacja wyglądała mu na jeden z tych momentów w życiu, kiedy lepiej mieć broń pod ręką. Felix krzykiem nakazał potworom skupić się w okręgu wokół niego, Cezara i reszty dowódców. Kilkuset legionistów stłoczyło się w pobliżu, ale żaden nie odważył się zaatakować. Jeszcze dalej inni prowadzili dokądś brytyjskich jeńców. Jeśli nawet spostrzegli, co dzieje się na wzgórzu, wykonywali powierzone im obowiązki, zamiast dołączać do tłumu gapiów, tak jak zrobiliby to brytyjscy żołnierze. Oto jeden z wielu powodów, pomyślał Ragnall z wyższością, dla których Brytowie nigdy nie dorównają Rzymianom. – Gdzie jest Wiosna? – powtórzył Felix głosem zaprawionym zniecierpliwieniem. – Odpowiadaj, chłopcze! – Tak, jest... – zaczął niedoszły król Brytów i spojrzał w stronę trzech krzyży, gdzie widział ją ostatnio. Lowa, Atlas i Chamanca pokręcili złowróżbnie głowami, jedno groźniej od drugiego. Nawet teraz ośmielali się mu rozkazywać. Wszyscy ciągle nim pomiatali. – Była tam jeszcze przed chwilą, musiała gdzieś uciec. – Chłopak kłamie – powiedział Cezar. – Jest w brytyjskim forcie. Uwolniłem ją i wysłałem do fortu Saran. Ragnall już otworzył usta, by zaprzeczyć, ale jakimś sposobem wyczuł, że generał mu zabrania, nawet na niego nie patrząc. No dobrze, Cezara może usłuchać. – Hmm – mruknął Felix. – A więc rozkaż swoim legionom przypuścić szturm na Saran. Chcę mieć tę dziewczynę. – Nie. Brytowie się poddali. – Ale wrota są wciąż zamknięte, a dziewczyna może właśnie w tym momencie uciekać ile sił w nogach. Rozkażesz żołnierzom zaatakować fort. – Odmawiam. – Ty. – Felix wskazał jednego z Zajęcy. – Zabij centurionów, a potem wsuń miecz na grubość palca w szyję Cezara. – Poczekaj! – powiedział Cezar, gdy Zając rzucił się naprzód, a słońce błysnęło w uniesionej klindze. – Stać! – polecił druid. Skórzniak znieruchomiał. Dla jednego centuriona było już za późno – klęczał na ziemi, przyciskając dłonie do rozpłatanego gardła. Krew lała mu się ciurkiem spomiędzy palców. Pozostali centurioni ani na krok nie ruszyli się z miejsca. – Wszyscy zaraz będziecie martwi, łącznie z tobą, o Cezarze, jeśli natychmiast nie rozkażesz swoim żołnierzom zaatakować fortu. – Dajcie rozkaz do ataku – westchnął Cezar po chwili. Jeden z centurionów zszedł ze wzgórza i skierował się w stronę armii. Felix rozkazał stojącemu najbliżej Zającowi, by nie odstępował go na krok. Chwilę później zabrzmiała trąba. Dwa legiony najbliżej fortu zwróciły się twarzami do Saran i ruszyły truchtem w jego stronę, unosząc tarcze. Skorpiony i katapulty wystrzeliły w ich kierunku, gdy tylko znaleźli się w zasięgu; wielkie strzały i pociski zapalające przekreśliły niebo regularnymi łukami. Obrońcy może i się poddali, ale wciąż trwali w pogotowiu. Wkrótce w żółwich formacjach zaświeciły pokaźne wyrwy, które natychmiast wypełniły się żołnierzami. Okaleczone żółwie nie zwolniły tempa. Za nimi ustawiły się w rzędzie wozy z materiałami do usypania rampy.
– Czy nie uzgodniliśmy, że uratujesz małego? – Dug siedział na hałdzie ziemi, za którą się schowała. – Sprawy się trochę pokomplikowały, nie sądzisz? – odszepnęła. Dug podniósł wzrok na Chamancę, Lowę i Atlasa, potem ogarnął nim skłębionych pod fortem Saran legionistów i na powrót zatrzymał go na Lowie. Miała zamknięte oczy i dyszała przez zaciśnięte zęby, cierpiąc katusze i walcząc o oddech. Dug zmrużył oczy. – Wiosno, musisz spieszyć mu na ratunek. Natychmiast. – Jak? – Patrz, idzie tu koń. Wskakujże! Faktycznie, w jej stronę szedł stępa wierzchowiec. Sierść miał zbroczoną krwią, ale wydawał się zdrowy. Skubnął trawy, zupełnie jakby dwa kroki dalej nie stały potwory. Wiosna podjęła decyzję – wyskoczyła z kryjówki i pobiegła do konia. – Tu jest! – dobiegł ją przechodzący w falset wrzask Ragnalla. – Brać ją! – wykrzyknął Felix. Łapy w skórzanych rękawach oplotły ją, nim przebyła połowę drogi do konia. Nie przestawała się szarpać, gdy Skórzniak poderwał ją z ziemi i ruszył przed oblicze Felixa. Nienawidziła być niesiona, a to już któryś raz dzisiaj. Do tego nikt nigdy nie niósł jej tam, gdzie chciała. – No proszę! – powiedział Felix, gdy Zając postawił ją na podłożu, nie odejmując rąk od jej ramion. – Wreszcie jesteś moja, ty i twoja magia! Wiosna przez moment stała jak słup soli, po czym roześmiała mu się w twarz. – Nie ma we mnie ani kropli magii, ty idioto! Zwyczajowy uśmieszek druida przemienił się w żabi wytrzeszcz. – Jest, przecież masz jej pełno. – Nie mam, przykro mi. Wyglądam, jakbym kłamała? Druid wwiercał się w nią wzrokiem, a z jej twarzy nie schodził uśmiech. Wytrzeszczył oczy, jego wargi rozwarły się nieznacznie. – Masz – wykrztusił po chwili. – Widziałem cię przecież w Maidun. – Widziałeś Duga Fokarza, a on umarł dwa lata temu. To z jego magii korzystałam, ale zabiłam go, żeby stworzyć wielką falę, która pochłonęła trzy armie, a wraz z nim umarła jego magia. – To ty stworzyłaś tę wielką falę? – Właściwie nie ja, tylko Dug. To ostatnie, co zrobił w życiu. A teraz już go nie ma i jego magii też nie. Od kiedy umarł, nie poczułam ani iskierki. Naprawdę! Tyle razy chciałam z niej skorzystać. Zrobiłabym to choćby teraz, żeby wysadzić w powietrze twoją brzydką, łysą głowę. Ale nie mogę. Gdybym faktycznie była potężną druidką, za którą mnie bierzesz, to nie sądzisz, że wykorzystałabym swoją moc, żeby uciec? Albo żeby powstrzymać rzymską armię? Spójrz mi w oczy. Wiesz przecież, że nie kłamię. Felix raz jeszcze zajrzał jej w oczy. Pokręcił głową. – Nie, to nie może być prawda. Na tej wyspie bije jakieś potężne magiczne źródło. I jest gdzieś blisko. Wiem to na pewno. – Może i jest, ja tam się nie znam, ale ja nim na pewno nie jestem. A z ciebie jest głupiec. – Przez cały ten czas byłem w błędzie... – powiedział po chwili, rozczarowany. – No cóż – dodał, prostując się. – Odszukam je prędzej czy później. Gdy już cała wyspa znajdzie się pod moim butem, nie będzie to trudne. A ciebie, Wiosno, kopnął nie lada zaszczyt. Staniesz się pierwszą ofiarą moich poszukiwań. Sięgnął po miecz.
11 ROZDZIAŁ
L
owa mogła tylko patrzeć, jak horda legionistów atakuje fort Saran. Obrońcy na murach odebrali atak Rzymian jako sygnał do wznowienia walki, ale niemal cała armia tkwiła już zakuta w łańcuchy, została tylko garstka żołnierzy. To będzie krótka bitwa. Ból w jej nadgarstkach i kostkach jakby przygasł. Tkwiące w jej ciele gwoździe wciąż przeszywały ją bolesnymi spazmami, czuła silną potrzebę, by spuścić głowę i się rozpłakać, ale przyrzekła sobie, że tego nie zrobi. Powtarzała sobie, że dzięki tej ofierze ocali swoje dziecko. A potem inny głos w jej głowie powiedział, że to nieprawda i że ta ofiara to rezultat jej głupoty i zawierzenia fałszywym krzykom. Strumień myśli przerwał widok biegnącej do wierzchowca Wiosny. Przez chwilę zdawało się, że mała zdąży, ale wtedy zauważył ją Ragnall, a Skórzniak dopadł ją w okamgnieniu, szybki jak bełt skorpiona. Lowa westchnęła tak ciężko, że poruszyła przyszpiloną do krzyża ręką i syknęła z bólu. Jak wzdychać, to spokojniej, poradziła sama sobie. Demon przyniósł dziewczynę do Felixa. Nie słyszała, o czym mówili, ale Wiosna wydawała się wręcz radosna. Cezar z pretorianami i resztą oddziału kapturników stali za plecami druida. A nieco z boku dostrzegła Ragnalla. Wróciła myślami do tej nocy w lasach siedem lat temu, gdy przeleciała go przy ognisku. Dlaczego to zrobiła? Czy naprawdę doprowadziło do tego magiczne życzenie Wiosny? To w ogóle możliwe? Lecz za każdym razem, gdy spoczywał na nim jej wzrok, wydawało jej się to bardziej prawdopodobne. No bo z jakiego innego powodu miałaby pozwolić się dotknąć komuś takiemu? Zdrada, jakiej dopuściła się na Dugu, była jedną z rzeczy, których żałowała najbardziej na świecie, zaraz obok mordowania na rozkaz Zadara. Ale skoro posunęła się do tego wskutek magicznych machinacji Wiosny, to może spotka się z Dugiem w Zaświatach z sumieniem nieobciążonym poczuciem winy?
Wiosna śmiała się teraz z Felixa. To dobrze czy źle? I są te Zaświaty w końcu czy nie? Lowa od zawsze była zdania, że to mrzonka, a ludzi miała za zarozumiałe zwierzęta, które zwodzą same siebie, myśląc, że przedstawiają większą wartość od ślimaków czy wiewiórek. A potem odczuła na własnej skórze działanie magii, była świadkiem rzucania potężnych czarów i Wiosennego Przypływu... Może więc ludzie faktycznie byli kimś wyjątkowym, może istnieli bogowie i może, kiedy krzyż ją w końcu zabije, przebudzi się na jakiejś idyllicznej łące, gdzie będzie już na nią czekać Dug, jej siostra i matka... Coś poruszyło się na wschodzie. Jacyś jeźdźcy galopowali na przełaj przez jedyny obszar krajobrazu, gdzie nie tłoczyli się legioniści. Zmierzali ku Felixowi, ten był jednak tak pochłonięty przesłuchaniem Wiosny, że ich nie zauważył. A Cezar owszem. Wyciągnął dyskretnie rękę, by zwrócić uwagę centurionów na tuman kurzu w oddali, spowijający zbliżających się konnych. Odsunęli się wstecz. Na czele jechała kobieta, za nią jeźdźcy, dalej dwaj czarni pretorianie i czterech łuczników w jaskrawych ubraniach. Gdy podjechali dość blisko, Lowa dostrzegła, że kobieta miała na sobie białą sukienkę, która nie zakrywała wiele więcej od koszuli, przepasaną pasem z wysadzanym klejnotami sztyletem na każdym biodrze. Z lśniącymi włosami i nieskazitelnie czystym odzieniu wyglądała, jakby tylko przebrała się za wojowniczkę. Aczkolwiek dobywający mieczy pretorianie i pozostała czwórka, która kierowała końmi za pomocą nóg, jako że ręce miała zajęte nakładaniem strzał na cięciwy, wyglądała na doświadczonych wojowników. Wojowników, którzy przybyli zbyt późno. Felix uniósł przeznaczone dla Wiosny ostrze. Kobieta na koniu krzyknęła coś po łacinie. Felix zamarł i obejrzał się, a strzały frunęły już w jego stronę. Jedna trafiła go w ramię i miecz upadł na ziemię. Potem zaatakowali ich jeźdźcy. Skórzniacy zwinnie odskoczyli, unikając śmiercionośnych kopyt. Kobieta natarła na Felixa z dzikim okrzykiem na ustach. Skórzniak trzymający Wiosnę odepchnął dziewczynę na bok i rzucił się naprzód, by go bronić. Ragnall spostrzegł zagrożenie w ostatniej chwili, by odskoczyć. Wciąż ściskał w dłoniach młot Duga. Wiosna postanowiła wykorzystać moment zamieszania i puściła się w stronę fortu, jak tylko mogła najprędzej. Przerażony Ragnall rzucił się w kierunku krzyży. Obejrzał się przez ramię i zauważył Wiosnę. Natychmiast za nią pobiegł, poprawiając dłoń na trzonku młota. Felix doszedł do siebie i również zobaczył biegnącą Wiosnę. Złapał Skórzniaka za kaptur, wskazał i krzyknął. Legionista podrzucił miecz i chwycił za końcówkę ostrza, odgiął ramię i cisnął prosto w Wiosnę, niby nożem do rzucania. Ragnall dobiegł do dziewczyny i skoczył, zamachnąwszy się młotem. Broń Skórzniaka trafiła go w sam środek pleców; miecz przeleciałby przez niego na wylot, gdyby nie jelec. Padł, a głownia młota chybiła Wiosnę o włos. Dziewczyna okręciła się w pół kroku, wyrwała oręż z palców Ragnalla i pomknęła dalej. Młodzieniec wyciągnął jeszcze rękę w jej stronę, jakby błagając, by się zatrzymała, a potem zwalił się na ziemię. Ha! Dalej, Wiosno! – zawołała w myślach Lowa, na moment zapominając o bólu, ogarnięta nadzieją. Uciekaj jak najdalej, mała. Nie oglądaj się za siebie. Felix wywrzeszczał rozkazy i jego Skórzniacy rzucili się do ataku, z tym od miecza na czele. W tym samym czasie Cezar i centurioni postanowili dać nogę, ale nie uszli paru kroków, gdy Felix wydał kolejny rozkaz i otoczyli ich Żelaźni. Konni, którzy przybyli Wiośnie na ratunek, wdali się w nierówną walkę z goniącymi ją kapturnikami. Łucznicy zginęli niemal natychmiast, ale pretorianie walczyli jak szaleni, spowalniając cały oddział poza naczelnym Skórzniakiem, który raptem odłączył się od pościgu. Kobieta ze sztyletami ruszyła w pogoń za nim, a Lowa zachodziła w głowę, kto to jest. Może nie wyglądała na żołnierza, ale królowa nigdy nie widziała szybszego konia, a kobieta umiała znakomicie na nim jeździć. Dwaj pretorianie zostali powaleni na ziemię; jeden dostał pięścią w twarz, drugi oberwał płazem w głowę. Demony wznowiły pościg. Wiosna odbiła na pokaźny dystans od oddziału, ale biegnącemu na przedzie Skórzniakowi brakowało do niej dosłownie dwóch kroków. Kobieta konno pędziła tuż za nim. Kapturnik rzucił się na Wiosnę, a w tym samym momencie tajemnicza Rzymianka runęła na niego z końskiego grzbietu, dzierżąc sztylet w każdej ręce. Obydwa zagłębiły się w jego ciele po jelec. Kobieta i potwór przetoczyli się po ziemi, zbici w kłąb machających chaotycznie kończyn. Demon zdołał wydobyć ze swojego ciała jedną klingę i stanął nad kobietą, unosząc zakrwawione ostrze. Wtedy Lowa pojęła, że Wiosna stoi zaraz za nim. Wzięła zamach młotem i przyrżnęła nim demonowi w skroń. Skórzniak upadł, kobieta zerwała się na równe nogi, wyłuskała sztylet z jego palców i wbiła go z mocą w kark, krzycząc coś do dziewczyny, a ta okręciła się i pobiegła do fortu. Czy też raczej ku Rzymianom szykującym się do oblężenia. Tak trzymać, Wiosna! – powtarzała w myślach Lowa. Nie wiedziała, co dziewczyna zamierza, nie miała pojęcia, jak chce
uciec, biegnąc prosto w gęstwę rzymskich żołnierzy, lecz nawet pomimo tego, że z każdym oddechem całym jej ciałem targały spazmy bólu, wszystkie nadzieje skupiała na Wiośnie i z całego serca błagała wszystkich bogów, by mieli ją w opiece i wspomogli w jej wysiłkach. Tymczasem Wiosna dosięgnęła tylnej straży żółwiej formacji. Jej pole widzenia ograniczało się do zapełniających pole walki legionistów, zwróconych twarzami w stronę fortu i kryjących głowy pod wzniesionymi pawężami. Skądś blisko dobiegł ją narastający świst. Pocisk zapalający z katapulty huknął o dach tarcz, a płonąca oliwa przesączyła się przez szczeliny między nimi, parząc skrytych pod spodem żołnierzy. Obejrzała się – Skórzniacy ją doganiali. Było tylko jedno wyjście. Wybiła się obiema nogami i wdrapała na platformę uniesionych tarcz. Jedna zachwiała się pod jej nogami, dziewczyna natychmiast przeskoczyła więc na następną i już leciała naprzód wielkimi susami, jakby skakała po krach w wezbranej po roztopach rzece, płynąc wraz z prądem ku rosnącej w oczach przysadzistej sylwetce fortu. Nie mogła myśleć o niczym innym jak tylko o tym, by odnaleźć i ocalić Małego Duga. Zawładnęło ją to samo niezachwiane postanowienie co w dniu, gdy zginął jej ojciec, Zadar. Musiała dotrzeć do chłopca za wszelką cenę. Bełt skorpiona trafił żółwia kilka kroków od niej. Uchyliła się przed lecącą w powietrzu głową w rzymskim hełmie i okrążyła wyrwę, którą pozostawił w pawężowym dachu olbrzymi grot. Wiadro z płonącą oliwą buchnęło płomieniem kilka kroków na lewo, tarcza pod nią zapadła się jak kratka z gałązek przerzucona nad wilczym dołem. Przez moment Wiosna tonęła w legionistach, lecz zanim którykolwiek oprzytomniał z zaskoczenia – skończyły im się pociski, że strzelają teraz swoimi kobietami? – wdrapała się z powrotem na skorupę żółwia i pobiegła dalej. Łypnęła przez ramię i zobaczyła, że zakapturzeni legioniści próbują biec jej śladem. Zostawiła ich w tyle, dysponowała więc pewną przewagą. Przez tę krótką chwilę, gdy patrzyła za siebie, dwaj Skórzniacy wpadli między szczeliny tarcz i ugrzęźli pośród hełmów i naramienników. Byli od niej o wiele ciężsi. Dach tarcz rzymskiego żółwia okazał się jedną z niewielu powierzchni, na których miała przewagę nad Skórzniakami. Była już przy samym forcie, gdy z nieba zaczął bić grad zabójczych strzał. W porę dotarła do usypanej przez Rzymian rampy. Była już prawie gotowa; legioniści wspinali się ku szczytowi palisady, kryjąc się pod tarczami. Gdy od zrębu palisady dzieliło ją raptem kilka kroków, strzała przebiła jej lewe ramię. – Borsucze jajca – syknęła, nie przestając biec. Ramię ogarnął przeszywający ból. Czuła się dziwnie, jakby ktoś przykleił jej do ciała rękę z gliny. Nie mogła jej podnieść, dyndała tylko u ramienia w rytm jej kroków. Nogi paliły ją z wysiłku, gdy pokonywała stromy dach tarcz. Legioniści na samym przodzie nieśli przed sobą dziwacznie długą i wąską drewnianą dechę. Początkowo myślała, że chronią się w ten sposób przed pociskami, ale z bliska zobaczyła, że to most, którym mieli zamiar spiąć zewnętrzny i wewnętrzny mur fortu, by przedostać się po nim do środka. Dotarła na samo czoło formacji i zeskoczyła z ostatniej tarczy pierwszego legionisty. Prosto w chmarę brytyjskich strzał. Wiedziała, że to nie dla niej były przeznaczone, ale nie przeszkodzi im to w podziurawieniu jej jak rzeszoto. Przynajmniej dwie nowe utkwiły w jej ramieniu. To razem trzy. Jedna przebiła jej prawą nogę, kolejna wpiła się w brzuch, inna przeszła na wylot przez policzek. Chwilę później do tej w brzuchu dołączyła kolejna. I jeszcze jedna, tym razem w pierś. Zakołysała się na nogach jak ze słomy, przetoczyła przez most. – To ja, Wiosna! – zdołała wydusić. Obrońcy ją rozpoznali. Wpadła w czyjeś silne ramiona, które wciągnęły ją w maiduńskie szeregi, a potem wróciły do walki, ona zaś okręciła się z rozpędu na jednej nodze i, pozbawiona podpory, spadła z muru na ubity grunt warowni. Zabolało, poruszyła się i zwinęła w kłębek.
12 ROZDZIAŁ
R
agnall czepiał się palcami wystającej mu z piersi klingi. To nie jest rana z tych, które goją się do wesela, pomyślał. Po wszystkim, co przeżył – po pogrzebie w Rzymie, po torturach Hariego Wciska – nabrał przekonania, że będzie żył wiecznie, ale najwyraźniej nie: oto klinga w jego ciele, oto miecz, od którego umrze. Czyj to miecz? Jak się znalazł w jego piersi? Czy to czasem nie sen? Przecież to chyba niemożliwe, myślał, bym naprawdę umierał... Gdy legł na boku, widział jeszcze Felixa wydzierającego się na Zająca, który wydobywał strzałę z jego ręki. Cezar stał nieopodal, wodząc dookoła wzrokiem, jakby szukając luki w kordonie pilnujących go demonów. Nie znajdzie żadnej, nie, kiedy pilnują go Żółwie. Generał wydawał się nieco bardziej poruszony niż zwykle, ale nawet nie w połowie tak bardzo, jak powinien. Sprawiał wrażenie nieco podenerwowanego, jakby szukał w tłumie na ulicy spóźniającego się znajomego. Za jego plecami rysowały się ostro na tle nieba trzy krzyże, na których wisieli Lowa, Chamanca i Atlas. No cóż, tyle dobrego, pomyślał. Przypomniał sobie, co mówił mu Felix o śmierci na krzyżu – w jakich bólach i jak długo się umiera. Coś w jego wnętrzu chciało szczerze życzyć Lowie, by zdychała w mękach przez cały najbliższy miesiąc, ale wtedy uprzytomnił sobie, że wcale tego nie chce. A potem dobiegł go skądś głos matki. Czas do domu.
Lowa zobaczyła, że na Wiosnę spadł deszcz strzał. – Wstrzymać ogień... – próbowała krzyknąć do broniących fortu wojowników, ale z jej piersi wydobył się tylko skrzek.
Chciała spróbować wyrwać z drewna wielkie żelazne bretnale, którymi ją przybito, ale nie mogła nawet ruszyć palcem, a co dopiero ręką. Dostrzegła jak przez mgłę, że Wiosna dostała strzałą. Biegła dalej z dyndającą u boku niewładną ręką, pokonując rząd tarcz za rzędem, prosto ku palisadzie fortu. Dźwigany przez Rzymian prowizoryczny most załomotał o pale, a Wiosna pokonała go i zniknęła jej z oczu. Pięciu Skórzniaków, którzy gnali za nią po tarczach, również dotarło do rampy, ale nie skorzystali z niej, tylko wskoczyli na ściany. Trzech z nich powaliły maiduńskie strzały, ale dwaj pozostali przedarli się do obozu i zaczęli przerzynać się przez obrońców.
13 ROZDZIAŁ
N
o dajesz, nie jest z tobą tak źle – powiedział Dug. – Wstawaj. Nie tak źle? – Wyglądam jak jeżozwierz. Ty byś nie wstał. – Pewnie nie, ale ja zawsze byłem leniwy, nie to co ty. Musisz wstać. – Borsuczy chuj by to strzelił... – wymamrotała, gramoląc się na czworaki. Zagryzła zęby z bólu, gdy zahaczyła sterczącymi z jej ciała strzałami o ziemię. Czy ten dzień nigdy się nie skończy? Wstała. I ujrzała świat w czerni i bieli. Rzeczywistość dookoła niej wyglądała jak obracający się sennie wir rozmywających się i zlewających ze sobą cieni. Na chwilę szarości zabarwiły się kolorem i zobaczyła chatę. Na co jej chata? O co Dugowi chodziło? Dokąd miała teraz iść? Chata rozpłynęła się jej przed oczami, powróciły wirujące cienie, zachwiała się na nogach. – Szybciej, nadchodzą! – popędził ją opiekun. Sam se szybciej, odpyskowała w myślach. Próbowała iść, ale przeszyta strzałą noga ugięła się pod nią i dziewczyna upadła, wyrżnęła twarzą o ziemię, strzały wżarły się głębiej w jej umęczone ciało. Nie, nie, nie. Już po wszystkim, już nie wstanie. Usłyszała krzyk dziecka. Wyleciało jej z głowy imię kobiety, która się nim opiekowała. To była jedna z byłych kobiet jej ojca. Przypomniała sobie. – Keelin! – krzyknęła wątle. Dźwignęła się na jednym ramieniu i ujrzała sadzącego przez fort Skórzniaka, ale on jej nie widział.
Ale kretyn, pomyślała. Wtedy ją dostrzegł. Oj... Poszukała Duga wzrokiem, lecz nie znalazła. Skórzniak pomknął w jej stronę, krzycząc i kiwając na kogoś. Chyba na któregoś z kamratów, domyśliła się. – Wiosna! To Keelin z Małym Dugiem na rękach. – Postaw Duga na ziemi – udało jej się wymówić. Keelin uniosła brew i przycisnęła dziecko do piersi. Wiosna nie mogła jej za to winić; sama pewnie nie oddałaby dziecka umierającej, zbroczonej krwią dziewczynie, która wygląda jak poduszeczka na igły. – Zrób, co mówię! – dodała głośniej. Dug emocjonował się na rękach opiekunki, krzyczał i wyrywał się z jej uścisku, wyciągając ku Wiośnie pulchną dłoń. – Skoro chcesz... – powiedziała mamka, stawiając go na ziemi. Skórzniak odepchnął ją na bok, a Wiosna wzięła chłopca w objęcia. I wtedy czas stanął w miejscu. Mały Dug się uśmiechnął. A z jej oczu patrzył na nią Duży Dug. Dziecko promieniało, strzały rozpuściły się w ciele Wiosny, jej rany zasklepiły, a ona uniosła się z ziemi, nie wypuszczając z rąk uśmiechniętego do niej chłopca. Skórzniak skoczył w jej stronę. Tak... wolno... Otoczywszy chłopca ramieniem, wskazała demona palcem. Stwór obrócił się w pył i opadł na ziemię jak deszcz migocących kropelek. Fort wokoło – chaty, kuźnie, spichrze i same mury – lśnił wspaniałym, złotym światłem. Wiosna pojęła, że promienieje ono od niej i dziecka. Drugi Skórzniak biegł, jakby brodził po kolana w bagnie. Przesunęła palec z jego stronę. Jego głowa okręciła się na ramionach i odpadła od ciała w gejzerze krwi. Dryfowała coraz wyżej w powietrze. Maiduńscy obrońcy obrócili się w stronę Wiosny, zwabieni światłem, tak ostrym, że przysłaniali oczy rękami. Skryci za tarczami legioniści parli ślepo naprzód. Gdy Wiosna wskazała ich palcem, polecieli w tył, jakby zmyła ich wielka fala. Jej wzrok przyciągnęły trzy krzyże na wzgórzu. Widziała je z najdrobniejszymi szczegółami, jakby patrzyła raptem z dziesięciu kroków. Atlas, Chamanca, Felix i wszyscy pozostali gapili się na nią z otwartymi ustami, gdy unosiła się coraz wyżej i wyżej, niczym liść niesiony wiatrem. Na twarz opanowanego Cezara wypłynął ledwie cień zmieszania, jakby nie była niczym więcej, jak tylko wyjątkowo dorodnym gołębiem, którego nie widuje się co dzień. Ragnall nie żył. A Lowa? Na jej twarzy widniał uśmiech.
Chamance nie przypadło do gustu całe to ukrzyżowanie. Było tak bolesne, że aż męczące. Ucieszyła się więc, mogąc zapomnieć na chwilę o cierpieniu i skupić myśli na biegnącej po tarczach Wiośnie. Nie widziała w tym sensu, ale fajnie było popatrzeć. A potem z fortu uniosło się światło, które swoim blaskiem przyćmiewało słońce, ale w którym jakimś sposobem dostrzegła Wiosnę z Małym Dugiem na rękach. Lowa uśmiechała się. Czyżby rozumiała, co się dzieje? Atlas z pewnością nie miał pojęcia – wywnioskowała to z jego rozdziawionych do granic możliwości ust. Jednak jeśli jakimś cudem wyjdą z tego cało, na pewno jutro będzie się zarzekał, że wszystko rozumiał i niczemu się nie dziwił.
Wiosna wycelowała palec w Lowę. Znad palisady wystrzelił promień światła i trafił królową w pierś. Targnęła głową, a potem opadła na rozciągniętych ramionach, jakby umarła. Żelazne gwoździe w jej nadgarstkach i kostkach stopiły się, główki odgięły do tyłu i szare żelazo rozlało się po ciele Lowy, otulając jej członki, korpus i głowę. Wkrótce cała była pokryta żelazem. Cała stała się żelazem. Żelazna królowa spadła z krzyża na ziemię. Wszyscy cofnęli się i wlepili w nią wzrok, a ona podniosła swój łuk i strzały z miejsca, gdzie złożyła je u stóp Cezara. Metal spłynął z jej ciała i pokrył oręż.
Chamanca wróciła wzrokiem do Wiosny w tym samym momencie, gdy drugi promień trafił ją w pierś. Oślepła na kilka chwil, a gdy przejrzała na oczy, widziała wyraźniej niż kiedykolwiek. Ból zniknął natychmiast. Poczuła, że gwoździe miękną i rozpływają się po jej ciele, wnikają do środka i obdarzają mocą tysiąckroć potężniejszą od krwi. Spadając na ziemię, dosłyszała głos Felixa: – Brać ich! Atlas wylądował jednocześnie z nią, również otulony żelazem. O tak, pomyślała. Chodźcie i nas weźcie. Kuszyta ruszył po topór. Zauważył biegnącego ku Lowie Żelaznego, który wydawał się wolny jak lodowiec w porównaniu z jej magiczną prędkością. Lowa napięła żelazny łuk i strzeliła. Pocisk trafił demona w mostek i przeszedł na wylot, druzgocząc pancerz. Jego klatka piersiowa zapadła się do środka i wyprysnęła z dziury wylotowej w jego plecach, obryzgując ziemię i legionistów flakami, kawałkami kości i żelaznymi odpryskami. Atlas ujął topór w momencie, gdy pancerny demon nad nim składał się do ciosu. Żelazo popłynęło wzdłuż styliska, wniknęło weń i spoiło się z głownią. Kuszyta z łatwością uchylił się przed klingą i rąbnął toporem na odlew. Ostrze zetknęło się z grubą metalową płytą na udzie Żelaznego i weszło weń, jakby pancerz przeżarła rdza, a potem wyszło przez opancerzone ramię. Część klatki piersiowej z głową i ręką zsunęła się z reszty ciała, wypłynęły flaki i krew. Drugi żelazny gigant ruszył na Atlasa, ale strzała z łuku Lowy rozwaliła go na kawałki. Kuszyta rozejrzał się za kolejnym diabłem do zabicia. Chamanca pisnęła z radości, gdy podniosła z ziemi cep bojowy i krótki miecz. Żelazo wypełniło jedno i drugie. Tyle mocy! Nigdy nie czuła się do tego stopnia wypełniona energią, nie myślała, że to w ogóle możliwe. Oto siła samej ziemi i skrytych w niej skał – teraz płynąca w jej żyłach. Rozejrzała się wokoło. Lowa i Atlas mordowali Żelaznych. Skórzani nie włączali się do boju, tylko utworzyli zwarty kordon wokół Felixa. Iberyjka wykrzywiła usta w uśmiechu i ruszyła ku niemu dumnym krokiem. Ależ wspaniale musi wyglądać, na Fennel. Skórzniacy runęli na nią. Uchyliła się przed pierwszym mieczem i rąbnęła demona kiścieniem w tył głowy z taką mocą i prędkością, że buchnęły w powietrze pokruszone kręgi i zęby, porwane żyły i arterie, stłuczona na miazgę tchawica i język. Opadli ją dwaj kolejni, śmigając w powietrzu mieczami. Tym razem widziała ich wyraźnie. Znała ich ruchy, jakby rozmawiali o nich tygodniami, a teraz po raz pięćdziesiąty demonstrowali je w zwolnionym tempie. Odsunęła się, unikając pchnięć, wyrzuciła własną broń w powietrze, złapała demony za prawe nadgarstki i zmiażdżyła je palcami, a następnie wraziła im w serca ich własne ostrza. Odepchnęła trupy, cofnęła się o krok i porwała z powietrza miecz i cep. – Ha! – krzyknęła triumfalnie. Trzej gryzą piach, jeszcze czterech. O tak, pomyślała. Pobiegła i rzuciła się między nich, wirując jak tornado. Lowa wycelowała w ostatniego Żelaznego, ale opuściła łuk, gdy zobaczyła, że Atlas także wziął go na cel. Kuszyta wybił się potężnie i łupnął go toporem oburącz z góry na dół. Głownia wżarła się w metal i zatrzymała dopiero na miednicy. Pierś i brzuch stwora otworzyły się, trysnęła krew, a wątpia wypełzły na zewnątrz i plasnęły o ziemię. Wilgotne i śliskie, budziły skojarzenie z wygrzewającą się na słońcu plątaniną węży. Chamanca kończyła dobijać ostatniego pokonanego kapturnika. Nie zawracała sobie głowy bronią, po prostu łomotała go pięściami po klatce piersiowej, a on się cofał. Skórzany pancerz wytrzymywał kanonadę ciosów żelaznych pięści, ale Lowa słyszała, jak okryte nim żebra pękają, wiedziała też, że razy miażdżą płuca i serce. Iberyjka zrobiła krok wstecz, podskoczyła i obiema stopami kopnęła Skórzniaka w klatkę piersiową. Osunął się z plaskiem na ziemię jak wór zabitych ryb.
To by było na tyle, pomyślała Lowa. Rozejrzała się za Felixem i zobaczyła go biegnącego ku legionistom, którzy wwiercali się w nią nieprzytomnym wzrokiem. Chamanca opowiedziała jej, co się wydarzyło na murze w Wesont, gdzie została pojmana przez Cezara, wiedziała więc, że druid poderżnął wówczas gardło pretorianinowi, żeby zawładnąć jego mocą. Odgadła, że teraz planuje uczynić to samo. Ale
nie martwiła się tym. Czuła się dość silna, by zmierzyć się z całym legionem obdarzonych magiczną energią Felixów. – Chamanca, Atlas, upewnijcie się, że Cezar zostanie, gdzie jest – poleciła i ruszyła w ślad za druidem, gotowa rozprawić się z nim raz na zawsze. Nie będzie musiała gonić go zbyt długo. Legioniści obalili go na ziemię ciosami tarcz. Podeszła niespiesznie do wijącego się na ziemi druida i przycisnęła go do ziemi ułożoną na grdyce żelazną stopą. Oczy Felixa prześlizgnęły się po żelaznej nodze na korpus, aż do żelaznej twarzy, z której spoglądały na niego żelazne oczy. Jego Zające i Żółwie zostali zniszczeni, a teraz Lowa zdepcze mu krtań. Zamknął oczy i czekał. A potem otworzył. Żelazna królowa spoglądała na niego spokojnie i dociekliwie, jak dziecko wpatrzone w kamienisty staw. Kątem oka widział gapiących się na nich legionistów. A za Lową dostrzegł zmierzającą w ich stronę znajomą postać o rozkołysanych biodrach. – Lowo – wyrzekła, a jej głos brzmiał jak echo odległego dzwonu. – Odstąp mi go. Królowa odjęła stopę, a Chamanca wpiła mu pięść we włosy i podźwignęła go z ziemi. Gdy stanął na nogach, jej dłoń przeniosła się na jego gardło, a żelazne palce zacisnęły tak mocno, że ledwie oddychał. – Pamiętasz wszystkie dzieci, które zabiłeś, kiedy służyłeś Zadarowi? Ależ z niej hipokrytka, pomyślał. – Jesteś jeszcze gorsza ode mnie – skrzeknął. – Pijesz krew. Moją też będziesz pić? Chamanca zaprzeczyła ruchem głowy. – Twoja krew jest mi wstrętna – syknęła jadowicie. – To za wszystkie brytyjskie dzieci, padalcu. Chwyciła drugą dłonią łokieć druida i ścisnęła. Trzasnęły kości, krew wypłynęła spomiędzy jej palców. Zawył. Nie mógł zrobić nic więcej. Ból był nie do zniesienia. – A to – podjęła – za dziewczynkę imieniem Jesień. Felix ją pamiętał. Córka kulawego kowala. Zasługiwał na karę za to, co jej zrobił. I ją otrzymał. Chamanca kucnęła, ujęła go za kolano i zmiażdżyła. Upadł, a potem wrzeszczał, wrzeszczał i wrzeszczał, ledwie świadomy tego, że Iberyjka wlecze go gdzieś za jedyną sprawną kończynę. Ciekawe, przyszło mu na myśl, dokąd.
14 ROZDZIAŁ
L
owa nawet nie podejrzewała Chamanki o taką wyobraźnię, ale była za nią wdzięczna. Kara, którą sama obmyśliła dla Felixa, nie była nawet w połowie tak wymyślna. Chamanca nie spieszyła się i wzbiła się na wyżyny pomysłowości i okrucieństwa, nawet wedle własnej miary. Co prawda Lowę zemdliło tak bardzo, że w pewnym momencie musiała się odwrócić, a ci z legionistów, którzy popełnili ten błąd, że wciąż patrzyli, zwymiotowali wszystkie posiłki z ostatniego tygodnia. Jednocześnie królowa miała pewność, że nikt z obserwatorów nie wątpił, że Felix zasłużył sobie na wszystko, co mu zrobiła Iberyjka, i na o wiele więcej. Gdy Chamanca skończyła kaźń i zaczęła wycierać trawą krew, drobiny kości i mózgu z rąk, Lowa podążyła wzrokiem do stojącego obok Atlasa Juliusza Cezara. Wzrok generała utkwiony był w czymś za jej plecami, wysoko na niebie. W Wiośnie, która unosiła się w powietrzu w ich stronę z Małym Dugiem w ramionach. Chłopiec się uśmiechał. Wiosna wylądowała lekko na wzgórzu. Lowa poczuła, że żelazo spływa z jej ciała i wsiąka w ziemię, wraca do swojej kamiennej ojczyzny pod jej stopami. Dziewczyna zbliżyła się do królowej, prowadząc Małego Duga za rękę. Chłopczyk wyciągnął ręce do Lowy, a ta wzięła go w ramiona i mocno przytuliła. Zarzucił jej rączki na szyję i zatopił w niej twarz. Zrobiła głęboki wdech. Pachniał ciepłem i miłością – tak samo jak duży Dug. Postawiła chłopca na ziemi i spojrzała na Wiosnę. – Popilnujesz go jeszcze chwilę? Mam coś do zrobienia. Podeszła do Atlasa stojącego obok Cezara. Chamanca i Wiosna ruszyły za nią. Po drodze minęła kobietę i dwóch czarno odzianych Rzymian, którzy pomogli ocalić Wiosnę. Wszyscy troje byli posiniaczeni i poobijani, ale uśmiechnięci. Dobrze, że
przeżyli starcie z demonami. Odwzajemniła uśmiech i skinęła im głową z szacunkiem, chcąc chociaż w ten sposób wyrazić wdzięczność. Cezar spoglądał na nich ze spokojem. – Cofam kapitulację – oświadczyła królowa Brytów. Atlas przełożył, Cezar odpowiedział, a Atlas rzekł: – Zastanawia się, czy kapitulację można cofnąć. – Powiedz mu, że to moja wyspa i to ja decyduję, co można, a czego nie można. Poza tym to przecież Rzymianie wznowili bitwę. Jak więc mówiłam: cofam kapitulację. I żądam, by to on poddał się mnie. Atlas wykonał polecenie. Cezar skinął głową i mówił przez dłuższy czas. – Przeprasza za zachowanie swojego druida – powiedział Kuszyta, gdy generał umilkł. – Mówi, że nie widzi powodu, dla którego miałby się poddać. Większość twojej armii jest w łańcuchach, a nawet jeśliby ją uwolnić, Rzymianie wciąż przewyższają was liczebnie. – Widział, co potrafi moja druidka. Czy chce, bym zabiła wszystkich jego legionistów, czy może woli zabrać ich do domu? Nie musi poddawać się formalnie, ale musi obiecać, że w tym miesiącu wyniesie się z Brytanii wraz ze swoimi legionami. – Lowa odwróciła się do Wiosny. – Kim są ci troje, którzy uratowali cię przed Felixem? – To Tercjusz, Ferrandus i Klodia Metelli. Legioniści z elitarnej gwardii Cezara i... Klodia. – Dobrze. Cezar ma zostawić jeden legion w Brytanii na dwa lata. Jego zadaniem będzie uprzątnąć bałagan, którego narobił. Jeśli ta trójka wyrazi zgodę, dowództwo nad legionem zostanie powierzone Klodii Metelli, a jej zastępcami zostaną Tercjusz i Ferrandus. A teraz najważniejsze: przez najbliższe sto lat żadnym innym Rzymianom nie wolno będzie postawić stopy w Brytanii. Jeśli zakaz zostanie złamany, brytyjscy druidzi zabiją wszystkich z rodziny Cezara. – Dlaczego jeszcze go nie zabiliśmy? – spytała Chamanca. – Dopuszczał się okrucieństw i będzie to robił dalej, jeśli go puścisz. – Może i jest skurwielem – przyznała Lowa – ale intuicja podpowiada mi, że to skurwiel godny zaufania. Myślę, że zabierze stąd ludzi i nie złamie danego słowa. – A dlaczego akurat sto lat? – Bo „nigdy” nic nie znaczy. Prędzej zgodzi się na „sto lat”. A jeśli Brytania nie wyciągnie wniosków i nie przygotuje się na odparcie najeźdźców, to będzie oznaczało, że zasługuje na to, by zostać podbita. Atlas, przetłumacz, proszę. Ale bez końcówki. – Mogę ja? – poprosiła Wiosna. – A umiesz? – Tak. – W takim razie nie krępuj się. Wiosna przemówiła pewnie w języku, który brzmiał w uszach Lowy jak płynna łacina. Cezar z początku zdradził się ze zdziwieniem, potem słuchał uprzejmie, a później przemówił i zadał pytanie Klodii, Ferrandusowi i Tercjuszowi, którzy następnie zgodzili się skinieniem głowy. – Zgadza się na wszystko pod dwoma warunkami – powiedziała Wiosna. – Pierwszy jest najłatwiejszy: opisze historię podboju. Słyszałam, jak on „opisuje”, wymyśla i tyle. Poza tym chce, byś ani ty, ani nikt z twoich poddanych nie pojechał do Rzymu, by zaprzeczyć jego wersji. – Niech mu będzie. A drugi warunek? – Zostawi legion, jak każesz, ale pod warunkiem, że uzbiera go z ochotników, w miarę możliwości, i że jego ludzie będą dobrze traktowani. Żąda też, by po dwóch latach pobytu na wyspie ci ochotnicy otrzymali ziemię i osiedlili się tu na stałe. Chyba nie chce, by wrócili do Rzymu z inną wersją opowieści o inwazji. Lowa zgodziła się, zauważając ku swojej radości, że rok spędzony w Rzymie wyszedł dziewczynie na dobre. Wydawała się pewniejsza siebie i co najważniejsze, nie zachowywała się już, jakby jej nienawidziła.
Pierwszy warunek Cezara zupełnie jej nie obchodził – może opowiadać w Rzymie, co mu się żywnie podoba, byleby odpierdolił się od Brytanii na sto lat. Drugi nawet jej odpowiadał. Wiosenny Przypływ zabił wielu Dumnończyków i Murkan,
głównie mężczyzn, znajdzie więc zastosowanie dla tych pięciu tysięcy legionistów. Każe Wiośnie, Atlasowi, Klodii i dwóm pretorianom sprawdzić Rzymian, a tych budzących zastrzeżenia wyśle na Iru, ale o tym Cezar nie musi wiedzieć. – Powiedz, że wyrażam zgodę. Wiosna przetłumaczyła, Cezar skinął głową i bez słowa wyciągnął dłoń do Lowy, a ona podała mu swoją. On uścisnął jej łokieć, a ona jego, potrząsnęli. Lowa rozejrzała się wokoło. Chamanca trzymała Atlasa za rękę. Afrykańczyk patrzył jej w oczy z nieczęstym na jego pokrytej bliznami twarzy półuśmiechem. Królowa miała wrażenie, jakby nie przestała uciekać od dnia, kiedy przyozdobiła jego twarz tą szramą. Może teraz znajdzie czas, żeby usiąść na trochę, popatrzeć, jak rośnie jej syn, i nauczyć go, by unikał ludzi pokroju Zadara. I chyba jej pokroju również. Jakby na potwierdzenie jej słów Mały Dug podbiegł do niej z wyciągniętymi ramionami, domagając się, by wzięła go na ręce. Podniosła malca, a on zakwilił z radości. Wiosna promieniała uśmiechem. – Co teraz zrobisz? – zwróciła się do niej Lowa. – Pomyślałam, że może wrócę na jakiś czas do Maidun i pomogę ci wszystko ogarnąć. Jeśli nie masz nic przeciwko... – Absolutnie nie mam nic przeciwko. „Na jakiś czas”, mówisz? – Tak. Widziałam Rzym i widziałam Galię. Podobało mi się, tylko wszędzie było pełno Rzymian. Chcę zobaczyć, co jest w drugim kierunku.
EPILOG
C
ezar opuścił Brytanię kilka tygodni później, jak kazała mu Lowa, i zostawił na wyspie jeden legion. Napisał w swoich pamiętnikach, że przeprawił się do Brytanii z pięcioma legionami, zwyciężył we wszystkich bitwach i wrócił do Galii z zakładnikami i obiecanym trybutem. Ale w rzeczywistości żaden zakładnik nie przekroczył Kanału i nie zapłacono żadnego trybutu. Mimo to tej zimy ogłoszono w Rzymie na cześć Cezara, który powrócił wreszcie ze swojej najwspanialszej wyprawy, dwudziestodniowe święto. Po roku 54 p.n.e. rzymska noga nie postała w Brytanii przez dziewięćdziesiąt siedem lat. Jakoś nie zdołali dobić do pełnej setki.
Koniec
NOTA HISTORYCZNA
J
eśli nie jesteście z tych, co czytają ostatnie strony książek, na wypadek gdybyście umarli przed zakończeniem lektury, pragnę wam serdecznie pogratulować – właśnie ukończyliście ostatni tom trylogii „Czas żelaza”. Mam nadzieję, że wam się spodobała. A jeśli nie, i mimo wszystko dobrnęliście do końca, to najwidoczniej macie masochistyczne skłonności i winić możecie tylko siebie. W chwili, gdy siedzę przy biurku i piszę te słowa, jest 2 kwietnia 2015 roku. „Żelazna wojna” trafi do księgarń za dwa tygodnie, a „Tron z żelaza”, który właśnie kończę, za jakieś pół roku. (Prawdopodobnie. Przyszłość jest jeszcze mniej pewna od przeszłości). Nie wiem, co napiszę po ukończeniu trylogii. Mam kilka mętnych pomysłów, a kilka z nich uwzględnia postacie z „Czasu żelaza”. Jeśli chcecie trzymać rękę na pulsie, dopiszcie się do newslettera na www.guswatson.com. Jeśli natomiast chcecie mi powiedzieć, co powinienem teraz napisać, znajdziecie mnie na Twitterze: @GusWatson. Tyle wstępu, a skoro tytuł tej sekcji to „Nota historyczna”, może czas przejść do historii. W podobnych notach na końcu dwóch poprzednich książek poruszyłem główne kwestie związane z warstwą historyczną powieści i pewnie gadałem jak najęty o tym, że moim zdaniem pamiętniki Cezara zostały sfabrykowane i że to mało prawdopodobne, by dwukrotnie przeprawił się przez Kanał z dwoma wielkimi armiami tylko po to, by powrócić do Galii po kilku miesiącach. Jeśli chcecie poczytać o samej epoce, w „Żelaznej wojnie” zamieściłem stosowną bibliografię. Tutaj pragnę się skupić na tym, w których punktach „Tron z żelaza” jest zgodny z oficjalną wersją historii, a w których nie.
BRYTOWIE I WSZYSTKO, CO BRYTYJSKIE Niewiele wiemy o Brytach żyjących w epoce żelaza, ale trzymałem się jak najwierniej znanych nam informacji. Chaty, forty, ubrania i tym podobne przedmioty i sprzęty, których znajdziecie od groma na kartach trylogii, zostały opisane zgodnie z wiedzą archeologiczną. Te zaś bronie i sprzęty, które wymyśliłem – łuk Lowy, kotwice antyżółwiowe, wielopiętrowe chaty, wielkie wozy z psami bojowymi – tylko mogłyby zaistnieć w tamtych czasach. Wszystkie brytyjskie postacie i plemiona są owocem mojej wyobraźni (no, prawie – jeśli spojrzycie na mapę, znajdziecie krainę o nazwie Dumnonia, ale to wszystko). Niemal na pewno żyło w Brytanii wielu druidów, ale nie mamy pojęcia, czym się właściwie zajmowali.
TURY Tur to wymarły już gatunek wielkiej krowy. Ostatni padł w Polsce w roku 1627. Wedle oficjalnej wiedzy tury wyginęły w Brytanii tysiąc lat przed wydarzeniami opisanymi w „Czasie żelaza”, lecz właściwie kto wie, czy jakieś osobniki nie uchowały się w kniejach do roku 54 p.n.e. Brak dowodów nie znaczy, że coś nie miało miejsca (patrz: Liczby).
LICZBY Cezar pisał, że w roku 55 p.n.e. pokonał Kanał z dwoma legionami (dziesięć tysięcy chłopa), a rok później, w 54 roku p.n.e., z pięcioma (dwadzieścia pięć tysięcy). Wątpliwe, jeśli pamięta się o Wilhelmie Zdobywcy, który dokonał inwazji w roku 1066 n.e., dysponując najwyżej siedmioma tysiącami żołnierzy, i któremu udało się zawładnąć Brytanią. Jeśli chodzi o liczbę okrętów biorących udział w obu inwazjach, ściśle polegałem na zapiskach Cezara, ale w przypadku drugiej dodałem jeden legion – ten, który na żądanie Lowy został na wyspie po zakończeniu wojny (i o którym Cezar nie wspomniał w swoich
pamiętnikach). Moglibyście spytać, czy mamy jakieś inne dowody – na przykład natury archeologicznej. Co mówią naukowcy o rozmiarach rzymskiej armii? Może na podstawie informacji zdobytych podczas wykopalisk na terenach dawnych obozów moglibyśmy... Pozwólcie, że wejdę wam w zdanie. Archeologowie nie znaleźli żadnych fizycznych dowodów ani na jedną, ani na drugą inwazję Cezara na Brytanię w latach 55 i 54 p.n.e. Ciekawe, co? Ani jednej tarczy, ani deski z łodzi, nawet jednego grota pilum, ani jednego pojemnika po sałatce rzymskiej. O najazdach Rzymian na Brytanię wspominają i inni imperialni historycy, lecz szczegółowe informacje na ich temat czerpiemy z pamiętników Cezara.
LUD RZYMSKI Większość opisanych przeze mnie Rzymian istniała naprawdę. Młodszy brat Cycerona był znanym w Rzymie kutafonem, który nienawidził swojej żony Pomponii i naprawdę wrzucił kogoś do rzeki w worku z wężami. Kornelia Metella była żoną Publiusza Licyniusza Krassusa, słynęła z urody i ładnie grała na lirze. Publiusz Licyniusz Krassus nie pojawia się już w książce po weselu Ragnalla i Wiosny. Jest ku temu ważki i (tak myślę) ciekawy powód. Wygooglujcie go i sami się przekonajcie. Klodia Metelli była znaną w Rzymie lwicą salonową, ale nie ma żadnych dowodów na to, że zabrała się do Brytanii wraz z Cezarem. Jedynymi Rzymianami, których zmyśliłem od początku do końca, są: druid Felix, dwaj pretorianie Tercjusz i Ferrandus oraz tamten Rzymianin, którego Wiosna pytała o drogę. Warto dodać, że Ferrandus jest jedyną postacią wzorowaną na osobie żyjącej w czasach nowożytnych. Był to Luc Ferrand, mój przyjaciel, który zmarł w styczniu 2014 roku. Wymyśliłem więc Ferrandusa, by oddać mu hołd, a nie dlatego, że martwi nie wnoszą pozwów do sądu.
SŁONIE Pamiętniki Cezara milczą o słoniach. Pewien późniejszy historyk rzymski wspomina o jednym.
DEMONY Jak już wspomniałem, wielu ludzi twierdzi, że w kilka lat po wydarzeniach opisanych w „Czasie żelaza” pojawił się jeden facet, który przywracał ludzi do życia, zmieniał wodę w wino i tak dalej. Czy nie twierdzą więc, że żyli wówczas ludzie potrafiący władać magią? Wydaje mi się, że gdyby zły druid wykorzystał magię do stworzenia potężnych, zmutowanych maszyn do zabijania, to byłaby to jedna z tych rzeczy, o których Cezar za nic nie wspomniałby w swoich pamiętnikach.
PODZIĘKOWANIA
C
hwała niechaj będzie żonie mej, Nicoli. Odkąd półtora roku temu urodził nam się syn Charlie, żyliśmy jak pustelnicy: w tygodniu opuszczaliśmy dom wyłącznie z okazji przymusowych spotkań towarzyskich, w weekendy zaś jeździliśmy na wycieczki do zoo lub oceanarium, do wesołych miasteczek i do parków, na place zabaw i tym podobne. Nicola znosiła więc moje marudzenie spod znaku: „Och, jakże ciężko być pisarzem”, nie mówiąc nigdy, że bycie jedną z najlepszych brytyjskich specjalistek od finansów jest jednak nieco cięższe i że cała moja pisanina do betka i dziecinada w porównaniu z poważnymi rzeczami, które zajmują moją żonę w ciągu dnia. Dziękuję jej z całego serca za nieustające wsparcie. Dziękuję także Charliemu za to, że taki z niego słodziak i że pokazał Nicoli i mnie, jak ciekawie reaguje ludzki organizm, kiedy odmówić mu snu. Chcę też złożyć podziękowania na ręce Joyce, matki Nicoli, która w ciągu dnia opiekuje się Charliem na dole, dzięki czemu ja mogę siedzieć na górze i pisać, podczas gdy on łazi sobie tu i tam i krzyczy na swoje klocki Lego. Dziękuję także Angharadowi Kowalowi, mojemu agentowi w Writers House, który załatwił mi kontrakt na książkę i bez którego żadna z części trylogii by się nie ukazała. Dziękuję Jenni Hill, mojej redaktorce w wydawnictwie Orbit, której rady uczyniły moje powieści o wiele lepszymi. Dziękuję Joannie Kramer, Gemmie Conley-Smith, Clarze Diaz i Felice Howden – znakomitej ekipie z Orbit – za pomaganie mi na wszystkie możliwe sposoby. Dziękuję też Richardowi Collinsowi za świetne zadiustowanie moich tekstów. Chciałbym także podziękować rodzinie – Davidowi, Penny, Timowi, Camilli i Christowi. Wszyscy oni w jakimś stopniu uczynili ze mnie człowieka, który doszedł do wniosku, że w sumie to mógłby coś napisać. Wreszcie chciałbym podziękować osobie, która opiekowała się mną i moim bratem Timem przez pierwsze dwanaście lat mojego życia i pierwsze czternaście Tima i która w największej mierze odpowiada za to, że wyszliśmy na ludzi (Tim jest weterynarzem). Kiedy miałem trzy lata, mój ojciec uciekł z naszą sprzątaczką, trzy lata później zginął w katastrofie lotniczej. Moja matka, która borykała się wówczas z rakiem, poświęciła swoje życie Timowi i mnie, pracując do utraty tchu, byśmy mogli pokończyć szkoły, i znajdowała czas, by sama nauczyć nas tego i owego o świecie. Moje zainteresowanie historią, geografią i zoologią zawdzięczam jej. Próbowała także nauczyć nas kilku rzeczy o botanice i skokach przez przeszkody, ale mój rozwijający się umysł zupełnie tego nie ogarnął (ten rozwinięty też nie). Kiedy miałem dwanaście lat, moja matka przegrała walkę z rakiem. Nie zdołaliśmy podziękować jej należycie za wszystko, co dla nas zrobiła, i nie osiągnęliśmy jeszcze wówczas niczego, czym moglibyśmy się pochwalić. Zamieszkaliśmy z wujkiem i ciocią oraz ich dziećmi. To tak gdybyście się zastanawiali, kim są David, Penny, Camilla i Christo, którym dedykuję tę książkę. Uważni czytelnicy zdążyli już pewnie wywnioskować, że jestem ateistą. Po takim dzieciństwie trudno zachować wiarę w jakiegokolwiek boga. Gdyby jutro naukowcy udowodnili, że istnieje, nie uwierzyłbym w niego ze złości za to, jak potraktował mnie, mojego brachola i mamę. Aczkolwiek tak naprawdę jestem chyba agnostykiem, ponieważ rozumiem, że niewiele wiemy na pewno, i ostało się we mnie jakieś ziarenko wiary w to, że ci, którzy umarli, gdzieś tam mogą sobie żyć i od czasu do czasu nas podglądać. Jeśli tak jest, to chciałbym z całego serca podziękować mojej mamie, wyrazić nadzieję, że wszystko u niej w porządku, i powiedzieć, że za nią tęsknię.
O AUTORZE
foto © Nicola Watson Angus Watson jest pisarzem i dziennikarzem. Mieszka w Londynie. Napisał setki tekstów dla różnych gazet, takich jak „The Times”, „Financial Times” i „Telegraph”. Dla tego ostatniego wyruszył nawet na poszukiwanie Wielkiej Stopy. Będąc fanem zarówno powieści historycznej, jak i epickiej fantasy, wpadł na pomysł napisania powieści fantastycznej osadzonej w realiach epoki żelaza. Przyszedł mu on do głowy, gdy zwiedzał brytyjskie forty w ramach wykonywania zlecenia dla „Telegraph”. Koncept fabularny Angus rozwinął, przemierzając starożytne brytyjskie szlaki podczas pracy nad kolejnymi artykułami. Możecie zaczepić go na Twitterze (@GusWatson) lub odwiedzić jego stronę internetową (www.guswatson.com).
Copyright © 2015 by Angus Watson Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., lublin 2016 Copyright © for translation by Maciej Pawlak, 2016 Tytuł oryginału Reign of Iron Wydanie I
ISBN 978-83-7964-177-2 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. Projekt i adiustacja autorska wydania Eryk Górski, Robert Łakuta Cover art © Larry Rostant Projekt okładki oraz ilustracje black gear Paweł Zaręba Opracowanie okładki „Grafficon” Konrad Kućmiński Redakcja Joanna Mika-Orządała Korekta Katarzyna Pawlik, Agnieszka Pawlikowska Skład wersji elektronicznej
[email protected] Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail:
[email protected]
Wydawnictwo Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail:
[email protected] www.facebook.com/fabryka