RICHARD CASTLE
WŚCIEKŁY SZTORM Thriller o Derricku Stormie
Tłumaczenie: Katarzyna Godycka
Wydawnictwo 12 Posterunek
Spis treści Karta redakcy jna Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzy nasty O autorze
Ty tuł ory ginału: A RAGING STORM Redakcja: JUSTYNA ŻEBROWSKA Korekta: JUSTYNA ŻEBROWSKA, JOANNA MYŚLIWIEC Skład i łamanie: JOANNA MYŚLIWIEC Castle © ABC Studios. All rights reserved. Copy right for this edition by 12 Posterunek, 2013 Originally published in the United States and Canada in 2012 as A RAGING STORM by Richard Castle. This translated edition published by arrangement with Hy perion. ISBN 978-83-6373-703-0 Wy dawnictwo 12 Posterunek e-mail:
[email protected] Strona internetowa: www.12posterunek.pl Konwersja: eLitera s.c.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Tego samego dnia, godzina 19.15, Waszyngton
Trzy mał w ramionach ciało martwego senatora Stanów Zjednoczony ch. Derrick Storm dopadł do niego pierwszy i jako jedy ny sły szał słowa umierającego: „Midas – Jedidiah wie”. Kilka sekund wcześniej senator Thurston Windslow by ł jeszcze ży wy i wściekły. Wy skoczy ł ze swojego fotela i miał właśnie zamiar wy jawić, kto porwał i zamordował jego pasierba, kiedy powalił go pocisk. Kucając na podłodze, Storm dostrzegł otwór po kuli w duży m oknie usy tuowany m bezpośrednio za biurkiem starszego męża stanu. Na zewnątrz zapadał zmrok. Okno zamieniło się w lustro, uniemożliwiając Stormowi dostrzeżenie zabójcy. By ł teraz łatwy m celem, tak samo jak trzy kobiety znajdujące się wraz z nim w biurze budy nku Senatu Dirksena. – Padnij! – krzy knął do Glorii Windslow. Żona senatora, która właśnie została wdową, tkwiła na środku pokoju całkowicie zszokowana. Storm musiał działać, zanim snajper znowu wy strzeli. Zerwał się na równe nogi i pły nny m ruchem okrąży ł biurko. Skoczy ł na Glorię jak atakujący lew, otoczy ł jej talię prawy m ramieniem i ściągnął ją w dół na gruby dy wan, z dala od linii strzału. Agentka FBI April Showers i Samantha Toppers leżały już na podłodze twarzami do ziemi. Showers w jednej ręce ściskała kurczowo swojego półautomaty cznego glocka kalibru 40. Drugą zacisnęła wokół kajdanek ze stali nierdzewnej, w które zakuła Toppers przed strzelaniną. Biuro senatora, podobnie jak wszy stkie inne budy nki Kapitolu, zostało ostatnio wy posażone w okna ze szkła kuloodpornego, które miały chronić przed tego rodzaju zabójstwami, jakiego właśnie by li świadkami. Producent gwarantował, że wy konane z pięciu gruby ch kawałków nietłukącego się szkła okna są w stanie zatrzy mać kule wy strzelone z broni tak potężnej, jak rewolwer magnum kalibru 44 – nawet jeśli strzały padły by z bliskiej odległości. Ale okno nie dawało prakty cznie żadnej ochrony przed profesjonalny m zabójcą uży wający m specjalisty cznej broni snajperskiej. Warstwy szkła pancernego przy puszczalnie trochę zmieniły trajektorię lotu pocisku, ponieważ uderzy ł on w lewe ramię senatora, a nie w jego serce, w które z pewnością celował snajper. To przesunięcie zapobiegło naty chmiastowej śmierci senatora
i dało mu kilka sekund na wy szeptanie ostatnich słów. Sformułowanie „Jedidiah wie” odnosiło się w oczy wisty sposób do Jedidiaha Jonesa, nawiedzonego dy rektora wy działu CIA o nazwie National Clandestine Service, człowieka odpowiedzialnego za wciągnięcie Storma w ten cały bajzel. Mniej jasne by ło znaczenie słowa „Midas”, ale ponieważ Jones by ł w to zamieszany, Storm podejrzewał, że to kry ptonim tajnej misji CIA. – Zasłony ! – krzy knęła agentka April Showers. Storm podąży ł za jej wzrokiem i dostrzegł czerwony przy cisk na ścianie tuż obok okna. Rozluźniając uchwy t wokół talii Glorii Windslow, skoczy ł naprzód i uderzy ł przy cisk otwartą dłonią, padając na dy wan w momencie, gdy następna kula przebiła szkło. Ta by ła wy celowana w jego głowę. Pocisk prześlizgnął się obok lewego ucha Storma i uderzy ł w biurko senatora, sprawiając, że drzazgi polerowanego mahoniu rozpry snęły się w powietrzu. By ło blisko. Ile razy człowiek może oszukać śmierć? – Jesteś cały ? – zawołała zaniepokojona agentka Showers. – Drobnostka – odpowiedział. – Ale dzięki za troskę. – Jeśli ktoś miałby cię zabić, to raczej ja, za to, że ładujesz się z kopy tami w moje śledztwo – rzuciła z uśmiechem. – Ale mamy przy ty m niezłą zabawę, nie? – odkrzy knął. Ciężkie zasłony zakry wały teraz okno, więc agentka Showers podniosła się, ciągnąc za sobą Toppers. – Nie ruszaj się! – poleciła dwudziestoparoletniej studentce, która cała się trzęsła. Storm ruszy ł w kierunku drzwi wejściowy ch dokładnie w momencie, kiedy wpadł przez nie umundurowany oficer policji Kongresu, a zaraz za nim następny. Obaj trzy mali w rękach broń i insty nktownie podzielili się celami. Jeden wy mierzy ł w Showers, drugi w Storma. – Stać! – krzy knął pierwszy glina. – Jestem z FBI! – zawołała Showers. – Agentka specjalna April Showers. Strzał padł z zewnątrz, nie tutaj. Senator nie ży je. Policjanci by li zdezorientowani. Jeden z oficerów wciąż trzy mał Showers na muszce, a drugi podbiegł, aby zbadać ciało Windslowa. – Nie ży je! – potwierdził oficer. – Właśnie to powiedziała – rzucił Storm. – Proszę pokazać legity mację! – rozkazał policjant, który mierzy ł z broni w agentkę Showers.
– Spokojnie – odpowiedziała Showers, bez pośpiechu wkładając broń do kabury i wy ciągając odznakę FBI. – A pan? – zapy tał Storma drugi funkcjonariusz. – Proszę się mną nie przejmować. Ja jestem nikim. Niech pan ją zapy ta. – On jest ze mną – potwierdziła Showers. – To pry watny detekty w Steve Mason, wy najęty do pomocy senatorowi. Jedidiah Jones nadał Stormowi pseudonim Steve Mason, gdy ściągnął go do Waszy ngtonu, aby ten pomógł mu rozwiązać tajemniczą sprawę. – Czy to temu senatorowi miał pan pomagać? – zapy tał policjant, patrząc na martwe ciało Windslowa, a potem spoglądając na Storma. Storm krzy wo się uśmiechnął i odparł: – Właściwie sprawy szły w dobry m kierunku, dopóki nie trafiła go kula. – Ta kobieta jest aresztowana – powiedziała Showers, wskazując głową na przerażoną Toppers. – Proszę jej pilnować, zabezpieczy ć miejsce zbrodni i zadzwonić pod ten numer telefonu. – Energiczny m ruchem wcisnęła oficerowi wizy tówkę FBI. – Proszę powiedzieć osobie, która odbierze telefon, że senator został zamordowany. – Jakie budy nki znajdują się naprzeciwko tego okna? – zapy tał Storm. – Tam jest ty lko jeden budy nek – odpowiedział stojący w drzwiach oficer. – Gmach policji Kongresu, nasza siedziba. – To stamtąd musiał paść strzał – rzekł Storm, kierując się w stronę wy jścia. – Proszę zadzwonić do dy spozy tora – poleciła Showers, idąc za nim. – Niech wy da polecenie zamknięcia całej kwatery głównej policji. Niech zatrzy mają każdego, kto schodziłby z dachu. Po twarzy oficera przemknęło zdumienie. – Już! – krzy knęła Showers. – I wezwijcie lekarza do pani Windslow. Jest w szoku. – Proszę zaczekać – powiedział policjant, gdy go mijała. – Wy dwoje nie powinniście opuszczać tego miejsca. Jesteście świadkami. Ale ona i Storm by li już w połowie kory tarza. Zabójstwo nosiło wszelkie znamiona roboty zawodowca. Każda upły wająca sekunda działała na korzy ść zabójcy. Storm pierwszy wy szedł na Ulicę C, Showers podążała zaraz za nim. Ośmiopiętrowy budy nek kwatery głównej policji znajdował się przed nimi w odległości jakichś cztery stu metrów. Stał w samy m centrum rozległego parkingu i by ł jedy ną na ty le wy soką budowlą, żeby snajper mógł oddać z niej strzał. Zabójca musiał mieć na sobie przebranie. Jak inaczej dostałby się na dach kwatery policji niezauważony ?
Gdy Storm i Showers doszli do wejścia do kwatery, przez podwójne szklane drzwi wy padła ekipa CERT, odpowiednik policy jnej jednostki SWAT, kierująca się w stronę budy nku Dirksena. – Snajper strzelał z waszego dachu! – krzy knęła Showers, pokazując odznakę. Dowódca wy dał polecenia przez mikrofon połączony ze słuchawkami umieszczony mi na głowie: – Wy słać drugą grupę na dach. Uzbrojony podejrzany wciąż może tam by ć. Nikt nie ma prawa wejść do naszego budy nku ani z niego wy jść. Zamknąć obiekt. Naty chmiast! – Po czy m zwrócił się do Showers i powiedział: – My tu rządzimy. Proszę się odsunąć. Zanim zdołała odpowiedzieć, jego ekipa już biegła przez parking. W ty m samy m czasie Storm przeczesy wał wzrokiem okolicę przekonany, że strzelec zdąży ł już uciec z budy nku. Po ich lewej stronie znajdował się park miejski, który oddzielał wzgórze Kapitolu od Union Station, głównego węzła kolejowego w Waszy ngtonie. Dworzec obsługiwał zarówno pociągi Amtrak, jak i linie metra, i by ł zawsze wy pełniony podróżny mi. Właśnie tam udałby się Storm, gdy by chciał wtopić się w tłum i zniknąć. – Tam! – krzy knął, wskazując palcem na północ, w kierunku ronda Columbus, rozjazdu znajdującego się bezpośrednio przed dworcem kolejowy m. Showers zauważy ła samotną postać, gdy ta przechodziła pod latarnią uliczną. Z tej odległości nie mogli dostrzec twarzy, ale widzieli, że ma na sobie niebieską koszulę i czarne spodnie – mundur policji Kongresu. Wszy scy inni oficerowie albo by li zamknięci w siedzibie policji, albo biegli najszy bciej jak mogli w kierunku budy nku Senatu. Ale ten oficer spokojnie odchodził z miejsca akcji. – To musi by ć on – powiedział Storm i puścił się biegiem w pościg. Showers waliła pięściami w zamknięte drzwi kwatery głównej i przy ciskała do szy by swoją odznakę FBI. – Snajper ucieka! Dzwońcie do jednostki policji z Union Station! Jest ubrany jak jeden z waszy ch oficerów! Funkcjonariusze trzy mający wartę patrzy li na nią przez szy bę wzrokiem bez wy razu. Poiry towana, sama zadzwoniła z komórki do wy działu stołecznej policji. Gdy by ł w najlepszej formie, Storm mógł bez trudu przebiec kilometr w czasie poniżej trzech i pół minuty, nawet w wy jściowy ch butach. Ale mimo to podejrzany dotarł na Union Station, zanim Storm zdołał do niego dobiec. Gdy ty lko wpadł do przestronnego holu dworca, zlustrował znajdujący się tam tłum. Ani śladu żadnego mundurowego z Kapitolu. Mam do czy nienia z profesjonalistą, pomy ślał. Obok wejścia do strefy biletowej linii Amtrak kręcił się stołeczny policjant. Storm pospieszy ł w jego kierunku.
– Na Kapitolu by ła strzelanina – powiedział. – Sprawca nosi mundur policji Kongresu i właśnie tutaj wszedł. Czy widział go pan? – A pan to kto? Ma pan odznakę? – zapy tał glina, patrząc na niego scepty cznie. – Jestem pry watny m detekty wem. – Proszę mi pokazać legity mację. Dy skusja z ty m tępakiem by ła stratą czasu. Męska toaleta – tam na pewno poszedł snajper, aby się przebrać. Chciał wy jść jako ktoś inny. Ktoś, kto się nie wy różniał: tury sta, biznesmen, dozorca albo pracownik budowlany. Każdy, ty lko nie oficer policji Kongresu. Po lewej stronie widniał duży znak „TOALETY”. Storm przebiegł obok niego i wpadł do środka. Zaskoczeni mężczy źni stojący w długim rzędzie przy pisuarach odwrócili głowy w jego stronę. Kiedy Storm wy ciągnął broń, rzucili się w panice do wy jścia. Niektórzy z nich nie zadali sobie nawet trudu, aby zapiąć spodnie. Naprzeciwko pisuarów by ło siedem kabin. Storm widział pod drzwiami, że ty lko trzy z nich by ły zajęte. Walnął pięścią w drzwi pierwszej kabiny, a kiedy usły szał w odpowiedzi przekleństwo, cofnął się i otworzy ł drzwi kopniakiem. – Co, do… – wy krzy knął zaskoczony mężczy zna siedzący na sedesie, ale urwał, widząc glocka w ręku Storma. – Przepraszam – powiedział Storm. – Wracaj do swoich spraw. Przesunął się do następnej kabiny, ale kiedy zastukał w drzwi, te się otworzy ły i stanął w nich nastoletni chłopiec, który naty chmiast podniósł ręce. Ostatnią kabinę zajmował starszy mężczy zna. Żaden z nich nie zdejmował z siebie munduru policji Kongresu. Żaden z nich nie wy glądał podejrzanie. – Rzuć to! – krzy knął głos za Stormem. By ł to stołeczny policjant z holu. Unosząc glocka nad głowę, Storm odwrócił się powoli w jego stronę. – Człowieku, czy ś ty oszalał? – zapy tał glina. – Co ty, do diabła, wy prawiasz? Wpadasz tutaj i wy machujesz bronią? Masz szczęście, że nie wpakowałem ci kulki. – Szukam snajpera – odpowiedział Storm. – Jak już mówiłem, jest ubrany w mundur policji Kongresu. Musimy zamknąć wszy stkie wy jścia, zanim ucieknie. – W takim razie naprawdę pan oszalał – odparł policjant. – Nawet gdy by m chciał, nie ma żadnego sposobu, aby zamknąć w porę cały budy nek. Mamy tu wy jścia na ulicę, zejścia w dół na perony metra, a z ty łu na perony pociągów dalekobieżny ch. Do środka wbiegł drugi funkcjonariusz stołecznej policji z odbezpieczoną bronią w ręku. – Co się dzieje? – zapy tał partnera. – On mówi, że jest pry watny m detekty wem i szuka zabójcy.
– Naćpał się pan? – zapy tał Storma nowo przy by ły oficer. – Zabierz mu broń – polecił jego kolega. Chowając broń do kabury, funkcjonariusz podszedł do Storma, zabrał mu glocka i polecił mu, aby „zajął pozy cję”. Storm oparł obie ręce płasko o ścianę i rozstawił nogi. – Nie łaskocz – powiedział zrezy gnowany m głosem. Do toalety wbiegła agentka Showers. – FBI! – powiedziała, wy machując odznaką. – Macie nie tego człowieka. On jest ze mną. – W takim razie niech go pani zabiera – odparł oficer, opuszczając pistolet. Drugi policjant przestał obszukiwać Storma, który odwrócił się od ściany i powiedział: – Poproszę moją broń. Policjant oddał mu glocka. Storm podszedł do najbliższego pojemnika na śmieci i podniósł jego pokry wę. Ale w środku nie by ło nic oprócz zmięty ch ręczników papierowy ch i śmieci. Sprawdził drugi. Tam też nie by ło munduru policji. – Sprawdzimy w holu – oznajmił pierwszy funkcjonariusz. – Świetnie – odpowiedział Storm, doskonale zdając sobie sprawę, że zabójca przy puszczalnie dawno uciekł. – Czego dokładnie szukamy ? – zapy tał drugi policjant. – W ty m momencie? – odparł Storm. – Ducha. Storm i Showers wy szli razem z męskiej toalety. Trzeci pojemnik na śmieci znajdował się kilka kroków dalej, między wejściami do męskiej i damskiej toalety. Storm zajrzał do środka. Wewnątrz leżała zgnieciona niebieska koszula, będąca częścią munduru policjanta Kongresu, a tuż przy niej odznaka i czarne spodnie. Wy ciągając koszulę, Storm powiedział: – Jest mała. Szukamy mężczy zny o wzroście około metra osiemdziesięciu, ważącego jakieś siedemdziesiąt kilogramów. Wspólnie przeczesali wzrokiem falujący tłum ludzi spiesznie przechodzący ch obok nich w ogromny m holu dworca. Dziesiątki mężczy zn pasowały do tego opisu. Strzelec mógł by ć kimkolwiek i znajdować się gdziekolwiek. – Skąd wiedziałaś, że jestem w męskiej toalecie? – zapy tał Storm. – Sądzisz, że ty lko ty potrafisz my śleć jak uciekający przestępca? – odpowiedziała.
– Mogłoby to by ć dla ciebie cokolwiek zawsty dzające, gdy by mnie tam nie by ło. – Storm się uśmiechnął. – Nie przy puszczam – odparowała Showers. – Och, czy żby ś by ła w wielu męskich toaletach? Showers uśmiechnęła się ty lko i powiedziała: – Chodźmy. Musimy schwy tać zabójcę.
Więcej na: www.ebook4all.pl
ROZDZIAŁ DRUGI Stacja metra Majakowskaja, Moskwa, Rosja
–
Jesteśmy
nową Rosją! – ogłosił prezy dent Oleg Barkowski na zakończenie swojego
trzy godzinnego przemówienia. Tłum poderwał się na nogi. Ludzie tupali w podłogę, krzy czeli, gwizdali. Nikt nie gry masił z powodu późnej godziny. Nikt nie narzekał, że minęło ponad pięć godzin, odkąd ze stołów uprzątnięto kolację. Wódka lała się strumieniami przez całą noc. Dopilnował tego asy stent Barkowskiego, Michaił Sokołow. Liczne toasty i wcześniejsze mowy by ły starannie przy gotowane, aby nadać rozmach tej właśnie chwili. Owacja na cześć Barkowskiego by ła wielkim finałem tego wieczoru. Prezy dent Rosji nawet nie próbował uspokoić rozszalałego tłumu. W geście chry stusowy m wy ciągnął ramiona zza podium i chłonął atmosferę. W jego własny m mniemaniu zasłuży ł na to. Barkowski zmieniał Rosję. Reformy z przeszłości – głasnost i pierestrojka (jawność i przebudowa) – by ły martwe. Odeszły w nieby t razem z przy wódcami, którzy zdradzili Matuszkę Rosję, niszcząc wielką Partię Komunisty czną. Odeszli oligarchowie, którzy zgwałcili naród, kradnąc miliardy rubli. Niczy m mity czny Feniks z popiołów Barkowski powstał z chaosu, jaki wy tworzy ł się po rozpadzie dawnego supermocarstwa. Przepędził żądny ch pieniędzy zagraniczny ch kapitalistów, którzy przy by li, obiecując reformy, ale napełniali ty lko własne kieszenie. Jako człowiek bły skotliwy i bezlitosny szy bko dotarł na sam szczy t, wy gry wając wy bory prezy denckie i przy wracając władzę Kremla nad wszy stkimi aspektami ży cia Rosjan. Reporterzy, którzy ośmielali się kwestionować jego poczy nania, padali ofiarą bandy tów. Znajdowano ich na ulicy zakrwawiony ch i umierający ch. Wrogów polity czny ch aresztowano i osadzano w więzieniach; niektórzy z nich znikali. Wy niki wy borów sfałszowano. Po latach niestabilności przeciętni Rosjanie po cichu ustawiali się karnie w szeregu. Nikt nie narzekał, gdy Barkowski zaczął ograniczać swobody oby watelskie, uzy skane wcześniej w wy niku rewolty przeciwko dawnemu reżimowi. Żelazna pięść Barkowskiego zaprowadziła porządek. Po raz pierwszy od dziesięcioleci można by ło bezpiecznie spacerować wieczorem ulicami Moskwy. Sklepy by ły dobrze zaopatrzone, mieszkania ogrzewane, ludzie mieli chleb, a Rosja ponownie
domagała się między narodowego szacunku. – Barkowski! – krzy knęła ciemnowłosa piękność nieopodal podium. Wy wołało to chóralne okrzy ki „Barkowski! Barkowski! Barkowski!”, które rozlały się falą w pomieszczeniu. Spoglądając ze sceny na kobietę, Barkowski uniósł palce do ust i przesłał jej całusa. Kobieta zemdlała. Prezy dent by ł niczy m polity czna gwiazda rocka. Ten wieczorny wiec nie został zorganizowany w sali bankietowej jednego z nowy ch olśniewający ch hoteli w zachodnim sty lu, który mi by ł upstrzony krajobraz Moskwy, ale na stacji metra Majakowskaja, na linii Zamoskworieckiej. Postronny m ta decy zja mogła się wy dawać dziwaczna. Ale dla tego tłumu by ł to genialny wy bór. W 1932 roku, kiedy rozpoczęła się budowa moskiewskiego metra, Józef Stalin obiecał, że stacje będą arty sty czny mi dziełami sztuki, codziennie przy pominający mi mieszkańcom o wy ższości sy stemu komunisty cznego. Otwarta w 1938 roku stacja Majakowskaja by ła klejnotem w koronie metra. Okazała się tak wspaniały m wy tworem inży nierii, że otrzy mała główną nagrodę na Wy stawie Światowej w Nowy m Jorku. Została zaprojektowana w taki sposób, aby uspokoić nawet najbardziej klaustrofobicznego pasażera. Stacja by ła ulokowana ponad trzy dzieści metrów pod ziemią, a na suficie znajdowało się trzy dzieści pięć pojedy nczy ch okrągły ch wnęk z ukry ty m w nich strumieniowy m światłem. Paliło się ono w tak niezwy kły sposób, że miało się wrażenie, że przez szkło prześwituje letnie słońce. Stalowe belki podtrzy mujące strop stacji by ły pokry te różowy m rodonitem. Ściany zdobiły cztery różne odcienie granitu i marmuru. Arty ści stworzy li na suficie trzy dzieści cztery mozaiki, a każda z nich glory fikowała imperium sowieckie. Podczas II wojny światowej stacja służy ła jako schron w czasie nalotów i przetrwała wojenną zawieruchę w stanie nienaruszony m. Ale o ty m, że Barkowski wy brał tę właśnie stację na zorganizowanie bankietu tego wieczoru, zdecy dowało inne wy darzenie history czne. Gdy w 1941 roku Moskwę oblegały wojska Hitlera, Stalin zwołał przy wódców partii i mieszkańców Moskwy do tej właśnie stacji metra i wy głosił w niej swoje sły nne przemówienie, znane potem jako „Bracia i Siostry ”. W przemówieniu ty m Stalin przewidy wał, że chociaż naziści wy dają się niezwy ciężeni, to jednak zostaną pokonani. Wieczorne przemówienie Barkowskiego naśladowało sły nne słowa Stalina. Prezy dent atakował „najeźdźców zewnętrzny ch”, którzy stanowili zagrożenie dla nowej Rosji – tak jak niegdy ś hitlerowcy. Pozwolił sobie na lekko zawoalowane ataki pod adresem Stanów Zjednoczony ch i NATO. Stalin obiecy wał, że Ojczy zna powstanie triumfująca, ale ty lko jeśli pozostanie „w zgodzie z zasadami moralny mi”, które przy świecały rewolucji komunisty cznej. Barkowski powtórzy ł tę samą suchą formułkę. Celem Barkowskiego i jego partii Nowa Rosja, znanej po prostu jako NRP, by ł zwrot w polity ce o sto osiemdziesiąt stopni, przy wracający w ten sposób Rosji status światowego supermocarstwa, zdolnego bronić swoich oby wateli przed zagrożeniem ze strony Stanów Zjednoczony ch i nowy ch
ry wali: Chin oraz Indii. Założenia by ły proste – podejrzewać każdego, zniszczy ć wszy stkich wrogów, uży wając do tego wszelkich środków, jakie ma się do dy spozy cji. Na peronie stacji metra rozstawiono drewniane krzesła i stoły, a ruch pociągów został wstrzy many na czas wieczornego wiecu. Z sufitu zwisały krwistoczerwone i jasnożółte flagi – identy czne z kolorami flagi dawnego imperium sowieckiego. Na całej stacji panowała atmosfera komunisty cznego wiecu z dawny ch czasów. Wszy stko by ło doskonale zaplanowane. W tłumie cztery stu osób większość stanowili aparatczy cy – członkowie aparatu Partii Komunisty cznej. Czerpali oni korzy ści z przy należności do nomenklatury – sy stemu nagradzania przez partię ludzi będący ch w łaskach polity czny ch. Będąc dzieckiem, Barkowski zazdrościł ty m uprzy wilejowany m członkom partii, desperacko pragnąc stać się jedny m z nich. Ale jego rodziców nie zaproszono do tego grona. By li biedny mi pracownikami fabry ki na południe od Leningradu. Ponieważ nie należeli do partii, skazani by li na ży cie w zapomnieniu i biedzie. Ich jedy ny sy n doświadczy łby tego samego ponurego losu, ale Barkowski znalazł sposób, aby wy rwać się z nędzy. Dy sponując potężną determinacją, przy całkowity m braku sumienia i towarzy szącej mu nienasy conej żądzy władzy stał się najpotężniejszy m przy wódcą w Rosji od czasów Józefa Stalina. A teraz wy korzy sty wał niskie pochodzenie na swoją korzy ść. Stał się bohaterem mas, udając, że jest jedny m z nich. Kochali go, nawet jeśli wy ciągał im z kieszeni ostatni grosz i budował dla siebie na wy brzeżu Morza Czarnego pałace, które kosztowały miliardy dolarów. Zdarzało się, że w nocy, gdy by ł sam, Barkowski zastanawiał się, czy jest ży wy m wcieleniem Stalina. By wały momenty, kiedy zdawało mu się, że czuje krew Stalina pulsującą w swoich ży łach. Stojąc przed tłumem, kontemplując otaczający go zgiełk, Barkowski poczuł, jak czy jaś ręka delikatnie doty ka jego ramienia, a zaraz potem usły szał znajomy głos swojego najbliższego współpracownika, który szepnął mu do ucha: – Senator Windslow nie ży je. Nie okazując nawet cienia emocji, Barkowski przekrzy wił głowę lekko w prawo i zapy tał: – Gdzie jest Pietrow? – W Londy nie. – Dlaczego on nadal ży je?
ROZDZIAŁ TRZECI Posiadłość księcia Madisonu, hrabstwo Somerset, Anglia
Spłoszony bażant obrożny wy frunął nagle ze swojej kry jówki w wy sokiej do kolan trawie, trzepocząc skrzy dłami, aby zwiększy ć prędkość. Przekrwione obwódki oczu nadawały ptakowi przerażający wy gląd. Spłoszy ł go cocker-spaniel o sierści w biało-brązowe plamy. Tak jak wiele ptaków łowny ch w Anglii, bażant by ł hodowany i tresowany przez profesjonalnego leśniczego, który potem uwolnił ptaka, aby ten wędrował po falisty ch pagórkach ogromnej posiadłości księcia Madisonu, dopóki jej właściciel nie wy ruszy na polowanie. Bażant uniósł się już jakieś dziesięć metrów nad ziemią, gdy huk wy strzału ze strzelby kalibru 12 przerwał poranną ciszę. Dziesiątki kosów z pobliskich drzew poderwało się do lotu, rozpraszając się w różny ch kierunkach. Gruby śrut uszkodził prawe skrzy dło bażanta, powodując jego upadek na ziemię. Desperacko trzepotał skrzy dłami, a pies gnał w jego kierunku. Spaniel wprawnie pochwy cił rannego ptaka w py sk i gwałtownie nim potrząsnął, łamiąc mu kark i kończąc jego męczarnie. – Dobry pies, Rasputin – zawołał właściciel zwierzęcia, Iwan Siergiejewicz Pietrow. Spaniel upuścił bażanta u jego stóp. Mężczy zna poklepał psa po łbie i nagrodził go smakoły kiem. Jeden z osobisty ch gory li Pietrowa podniósł ptaka i włoży ł do torby my śliwskiej. By ła to pierwsza zdoby cz tego ranka. – Niezły strzał, Iwanie Siergiejewiczu – powiedział Georgij Iwanowicz Lebiediew. By ł najlepszy m przy jacielem Pietrowa i jego towarzy szem podczas poranny ch łowów. Pietrow otworzy ł zamek swojej strzelby i załadował nowy nabój. By ł wy znawcą teorii, że niehonorowo jest polować przy uży ciu innej broni niż jednostrzałowa strzelba. Jeśli nie by łby w stanie zabić ptaka za pierwszy m razem, stworzenie zasługiwało na szansę ucieczki. – Następny ptak, jakiego zobaczy my, jest twój – obiecał Pietrow. Lebiediew by ł wy starczająco inteligentny, aby zawsze dawać Pietrowowi możliwość zdoby cia pierwszego łupu. To by ł główny powód, dla którego obaj mężczy źni przez ty le lat pozostawali bliskimi przy jaciółmi. Lebiediew zadowalał się graniem drugich skrzy piec. Tak by ło od czasów ich dzieciństwa, gdy obaj dorastali w północnowschodniej części Moskwy, w dzielnicy Sołncewo,
jednej z najniebezpieczniejszy ch części miasta. Gdy nastoletni Pietrow zainteresował się niespodziewanie dziewczy ną o imieniu Jelena, Lebiediew zszedł mu z drogi, mimo że dziewczy na mu się podobała. Kiedy Pietrow został najlepszy m przy jacielem prezy denta Rosji Barkowskiego, Lebiediew bez protestu przy stał na rolę piątego koła u wozu. Gdy Pietrow i Barkowski stali się zaciekły mi wrogami, Lebiediew stanął po stronie Pietrowa, ostatecznie wy jeżdżając razem z nim do Londy nu. Podczas gdy Lebiediew doskonale odgry wał rolę petenta, Pietrow wcale jej nie grał. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie rezy gnował ze swoich zachcianek czy potrzeb na rzecz kogoś innego. Mógł sobie pozwolić na ten luksus, dy sponując majątkiem warty m sześć miliardów dolarów. Fakt, że jego fortuna nie zrodziła się z ciężkiej pracy ani nie by ła wy nikiem geniuszu, a jedy nie doskonałego wy czucia czasu i sieci kontaktów, nie miał wpły wu na jego rozbuchane ego. To właśnie przesadnie wy sokie poczucie własnej wartości doprowadziło ostatecznie do starcia Pietrowa z prezy dentem Barkowskim. Aby uniknąć aresztowania i wtrącenia do więzienia, Pietrow musiał uciekać z Moskwy pod osłoną nocy, schowany w skry tce wewnątrz rosy jskiego SUV-a. Jego ucieczkę zorganizował wy wiad bry ty jski, który zażądał w zamian, aby Pietrow donosił na swoich przy jaciół na Kremlu. Pietrow uczy nił to z rozkoszą. Znał wiele skry wany ch kremlowskich tajemnic. W istocie jedy nie duże pieniądze sprawiały, że Pietrow by ł atrakcy jny dla młody ch kobiet, które często towarzy szy ły mu w wy prawach do najbardziej ekskluzy wny ch klubów Londy nu. By ł mężczy zną o ogromnej posturze, miał prawie dwa metry wzrostu i waży ł niemal sto pięćdziesiąt kilogramów. Jego twarz by ła okrągła, blada i nalana. W wieku czterdziestu dwóch lat zaczy nał już ły sieć, chociaż jego sty listka czy niła cuda, aby to ukry ć, zaczesując długie kosmy ki włosów z jednej strony głowy na drugą, w poprzek gołej skóry. Lubił się ubierać w luźne, szy te na miarę ubrania, a wszy stkie jego stroje miały kolor czarny albo biały, gdy ż by ł daltonistą. Tego ranka na jego nosie tkwiła para ręcznie zdobiony ch platy ną okularów przeciwsłoneczny ch, skopiowany ch ze zdjęcia Johnny ’ego Deppa. Jego partner do polowań by ł niższego wzrostu, mierzy ł około metra osiemdziesięciu i by ł zdecy dowanie szczuplejszy. Lebiediew miał gęstą czarną czupry nę, a jego brwi wy glądały jak gąsienice. By ł zarówno prawnikiem, jak i księgowy m, i oba te zawody niezwy kle mu się przy dawały jako najbardziej zaufanemu słudze i doradcy Pietrowa. Tuż przed brzaskiem dwaj mężczy źni opuścili posiadłość o powierzchni prawie trzech ty sięcy siedmiuset metrów kwadratowy ch, którą Pietrow kupił od ubogich potomków księcia Madisonu. Idąc ramię w ramię, przecięli bujnie porośnięte pola i pofałdowane pagórki Cotswolds. Wraz z Rasputinem biegnący m kilka metrów przed nimi weszli na teren porośnięty wy soką trawą niedaleko strumienia i drzew. W ty m miejscu Pietrow zabił pierwszego ptaka. Wkrótce
potem uczcił to, otwierając termos z kawą zmieszaną z wódką, likierem Kahlúa i amaretto. Lebiediew również miał z sobą kawę, ale nie zawierała ona alkoholu. Gdy obaj gasili pragnienie, ochroniarze Pietrowa krąży li wokół, pozostając w zasięgu ich głosu, i lustrowali wzrokiem okolicę w poszukiwaniu możliwy ch odblasków promieni słoneczny ch, odbity ch od celownika broni zakamuflowanego strzelca. – Amery kanie przy ślą ludzi, aby przesłuchać cię w sprawie senatora Windslowa – powiedział poważnie Lebiediew. – Powinienem się z nimi spotkać? – zapy tał Pietrow. – Czy udać się na „Darię”? – Miał na my śli swój stutrzy dziestotrzy metrowy jacht, którego budowa kosztowała go miliard dolarów i który został tak nazwany na cześć jego matki. Jacht by ł zacumowany na Morzu Śródziemny m, niedaleko Lazurowego Wy brzeża. – O wiele trudniej będzie im mnie tam przesłuchać. – My ślę, że powinieneś się z nimi spotkać. Inaczej będzie wy glądało na to, że masz coś do ukry cia. – Bo mam – zachichotał Pietrow. – Powinienem ci towarzy szy ć jako twój prawnik. – Może popełniłem błąd, mówiąc o złocie CIA, a nie moim bry ty jskim przy jaciołom – zastanowił się Pietrow. – Nie zgadzam się z ty m – odpowiedział Lebiediew. – Amery kanie mają większe wpły wy i nie są tak płochliwi jak MI6. Należało im powiedzieć. Mogą też więcej zy skać, pomagając nam. Rasputin, który do tej pory czekał cierpliwie u stóp Pietrowa, zaczął głośno dy szeć i skowy czeć. – Masz trop, prawda, piesku? – odezwał się Pietrow. Skończy ł swojego drinka, po czy m zapy tał Lebiediewa: – Jesteś gotowy ? Ten wy lał resztkę kawy, włoży ł kubek ze stali nierdzewnej do plecaka i powiedział: – Jestem gotowy. Pietrow schy lił się i wy dał psu komendę: – Ptak. Spaniel rzucił się wzdłuż rzędu krzewów i drzew z py skiem tuż przy ziemi. Odgłos szeleszczący ch piór i krzy k ptaka spowodowały, że mężczy źni zarzucili broń na ramię. Drugi bażant wy strzelił w niebo, ty m razem mniejszy i szy bszy od poprzedniego. Pietrow wy palił z broni. Jego strzał zatrzy mał ptaka w locie. Z piersi bażanta posy pały się fragmenty piór. Ptak spadł martwy. Otwierając strzelbę, Pietrow powiedział: – Obiecałem ci drugi strzał, mój przy jacielu, ale insty nkt przezwy cięży ł moje zobowiązanie.
– Nie szkodzi. Znajdzie się dla mnie następny. – Lebiediew wzruszy ł ramionami. Rasputin przy biegł do nich, trzy mając w py sku martwego ptaka. Pietrow poklepał psa po łbie. – Masz kogoś, kto obserwuje Amery kanów? – zapy tał. – Oczy wiście. Jeden z naszy ch najlepszy ch ludzi. – Lebiediew przeładował strzelbę i zatrzasnął ją. – My ślisz, że Jedidiah Jones powiedział FBI, co wie? – Nie jesteśmy tego pewni – odpowiedział Lebiediew. – Dlatego musisz spotkać się z Amery kanami. Pietrow wy szczerzy ł zęby w uśmiechu. – My ślą, że przy jdą przesłuchiwać mnie, ale to ja będę ich przesłuchiwał.
ROZDZIAŁ CZWARTY Kwatera główna CIA, Langley, Wirginia
Z ilu warstw składa się cebula? Co przy wiodło Storma do tego właśnie momentu? Dwa ty godnie wcześniej Jedidiah Jones sprowadził Storma do Waszy ngtonu, aby pomógł mu rozwiązać sprawę „prostego” porwania. Okazało się jednak, że uprowadzenie stanowiło zaledwie wierzchołek góry lodowej i zbrodnia wcale nie by ła taka prosta. Matthew Dulla, pasierba senatora Windslowa, uprowadzono, gdy razem ze swoją narzeczoną, Samanthą Toppers, spacerował w pobliżu kampusu Uniwersy tetu Georgetown. Czterech zamaskowany ch mężczy zn obezwładniło go, wpakowało do vana i bły skawicznie odjechało, pozostawiając na chodniku rozhistery zowaną Toppers. Gdy FBI nie udało się odnaleźć Dulla, Windslow poprosił Jonesa, aby sprowadził „naprawiacza” – kogoś, kto wiedział, jak wy śledzić zaginione osoby, i my ślał niesztampowo. Jones zwrócił się do Storma, przy pominając mu, że ma u niego dług wdzięczności. Duży. Storm łowił akurat pstrągi na muchę w Montanie, gdy przy by ł po niego helikopter. Na pozór nie doświadczał żadny ch trosk. A to dlatego, że by ł martwy – przy najmniej dla świata. Cztery lata wcześniej sfingował własną śmierć i zniknął z powierzchni ziemi. Zrobił to, aby uciec od Jonesa i tajemnego świata, który próbował go zabić, i to nie jeden raz, ale kilkakrotnie. By ł taki czas w ży ciu Derricka Storma – zanim poznał Jonesa – kiedy egzy stował jako jeszcze jeden pechowy pry watny detekty w, ze zby t dużą ilością rachunków do zapłacenia i niewy starczającą liczbą klientów. Spędzał dnie i noce, zaglądając przez okna anonimowy ch moteli, fotografując niewierny ch małżonków i szpiegując krzepkich facetów, którzy wy stępowali o odszkodowania pracownicze, oszukując pracodawców i powołując się na „kłopoty z kręgosłupem”. Storm sobie radził. Ledwo. Ale wtedy w jego ży ciu pojawiła się Clara Strike i wy wróciła wszy stko do góry nogami. Czy nna agentka CIA zwerbowała Storma do pomocy przy tajnej operacji prowadzonej na terenie Stanów Zjednoczony ch. Oficjalnie CIA nie wolno by ło działać na terenie Stanów, potrzebowała więc Storma, aby firmował akcję swoim nazwiskiem. Wy korzy stała jego fachowe umiejętności śledcze, duszę patrioty i ufną – jeszcze wtedy – naturę. Przedstawiła go Jonesowi,
i to właśnie Jones wciągał go coraz głębiej w struktury CIA. Jedna z jego misji zupełnie się nie powiodła. Tangier! Skończy ła się ty m, że Storm leżał ciężko ranny na zimnej posadzce w kałuży własnej krwi. Jones go uratował. Storm że chce odejść, a jedy ny m agent CIA – zniknął, by ła do niego wszedł. Storm
przeży ł, ale Tangier go zmienił. Po ty m doświadczeniu zdecy dował, sposobem, aby Derrick Storm – szelmowski detekty w i zwerbowany śmierć. Opuścił świat Jonesa w taki sam poety cki sposób, w jaki zginął w ramionach Clary Strike. Patrzy ła w oszołomieniu
i z niedowierzaniem, jak gaśnie światło w jego oczach. Wy ciągnął do niej rękę, chwy ciła ją i ścisnęła po raz ostatni. Jego śmierć wy dawała się rzeczy wista, ponieważ naprawdę wy glądała na prawdziwą – dzięki specom z Dy rektoriatu Nauki i Techniki CIA. Tamtejsi naukowcy uży li swoich magiczny ch sztuczek, aby zatrzy mać pracę jego serca i pokazać brak akty wności fal mózgowy ch. Storm nie wiedział, jak to zrobili. Nie obchodziło go to. Śmierć go uwolniła. Przy najmniej tak mu się wy dawało. Jones sprowadził go z powrotem, przy wołując Tangier. Storm zawdzięczał Jonesowi ży cie, wrócił więc, rzekomo aby wy konać ostatnią misję. Czas zatoczy ł pełne koło. Storm siedział naprzeciw Jonesa w jego biurze w Langley następnego dnia po zabójstwie senatora Windslowa. – Ostrzegałem cię, że to może by ć skomplikowane – odezwał się Jones. – Tak, ale dziwny m trafem zapomniałeś wspomnieć o Rosjanach, gdy pierwszy raz o ty m rozmawialiśmy – odpowiedział Storm. – Najwy raźniej wy leciało mi to z pamięci. – Jones uśmiechnął się chy trze. Ale Storm wiedział swoje. Nic nie wy laty wało z pamięci Jonesa. – Jako że wtedy przeoczy łeś tę część historii – powiedział do Jedidiaha – to może teraz opowiesz mi o Rosjanach? – Mam lepszy pomy sł – odrzekł Jones. – Ty mi powiedz, czego się dowiedziałeś o porwaniu i Rosjanach. Tak właśnie Jones rozgry wał partię. Zadaj mu py tanie, a on odpowie ci, zadając dwa własne. Zadaj mu dwa py tania, a on zada ci tuzin. – W rzeczy wistości by ły dwie grupy pory waczy – powiedział Storm. – Pory wacze, którzy fakty cznie uprowadzili Matthew Dulla, to dawni oficerowie KGB. – A ci drudzy ? – Okazało się, że to Samantha Toppers i jej brat. – To ta niska blondy nka z duży mi… – zaczął Jones.
– Tak, Toppers jest hojnie obdarzona przez naturę – przerwał mu Storm. – Ona i jej brat próbowali skorzy stać na porwaniu, wy sy łając do senatora Windslowa i jego żony listy z żądaniem okupu, mimo że nie mieli Dulla. To by ło całkiem spry tne oszustwo. – Które udało ci się rozgry źć – powiedział Jones. W jego ustach zabrzmiało to prawie jak komplement. – Niestety, nie udało ci się uratować Dulla – mówił dalej Jones. – Prawdziwi sprawcy porwania zabili go, a teraz ktoś zamordował senatora Stanów Zjednoczony ch. – Chwileczkę, to nie ja pociągałem za spusty – zaprotestował Storm. – To prawda, ale nie wiesz też, dlaczego ktoś za nie pociągnął. – Ludzie, którzy dokonali ty ch morderstw, to profesjonaliści. Domy ślam się, że zostali wy najęci do tej roboty. Py tanie, kto im za to zapłacił? Jest dwóch potencjalny ch kandy datów: Iwan Pietrow i Oleg Barkowski. Storm podejrzewał, że Jones już wiedział o jedny m i drugim. Jones zawsze wiedział więcej, niż mówił Stormowi, ale ujawniał ty lko te informacje, które by ły konieczne. Słuchał swoich agentów i oczekiwał, że wy konają własne śledztwo, znajdą wskazówki i wy ciągną własne wnioski. Liczy ł na to, że Storm zacznie zadawać własne py tania. W ten sposób Jones upewniał się, że niczego nie przeoczono. – Agentka specjalna FBI April Showers my śli, że Pietrow dał Windslowowi sześć milionów dolarów łapówki – konty nuował Storm. – Ale w który mś momencie Windslow zmienił zdanie i nie doprowadził sprawy do końca. Wtedy Pietrow kazał go zabić. – Zgadzasz się z ty m? – Jestem pewien, że Windslow wziął łapówkę, ale nie mam pewności, czy to Pietrow wy dał polecenie, aby zabić jego i Dulla. Równie dobrze mógł to by ć Barkowski. – Dlaczego? – Aby powstrzy mać senatora Windslowa przed udzieleniem pomocy Pietrowowi. Problem w ty m, że nie wiem, czego oni od niego chcieli. Każde morderstwo ma zawsze jakiś moty w. Dopóki nie ustalę moty wu, nie jestem w stanie wskazać zabójcy. Jones zagłębił się w fotelu, który wy dał z siebie skrzy piący dźwięk. Fotel wy magał naoliwienia, odkąd Storm znał Jonesa. Szef siatki szpiegowskiej CIA przeciągnął prawą ręką po twarzy, jak gdy by próbował zetrzeć z niej problem. Zbudowany jak buldog i w doskonałej kondy cji fizy cznej, zwłaszcza jak na człowieka, który przekroczy ł sześćdziesiąty rok ży cia, Jones by ł zarówno mentorem, jak i dręczy cielem Storma. Jako jedy ny człowiek na świecie by ł w stanie ściągnąć Storma z powrotem do pełnego dy mu i luster świata CIA.
– Snajper porzucił swoją broń na dachu budy nku siedziby policji Kongresu – powiedział Jones. Wy chy lił się do przodu, wy wołując kolejne skrzy pnięcie fotela, i wy jął fotografię z szuflady biurka, po czy m podał ją Stormowi. Storm przy jrzał się zdjęciu i powiedział: – To karabin snajperski SWD, zwany karabinem Dragunowa. Egzemplarz wojskowy, nie żadna tania podróbka z Chin albo Iranu przeznaczona na sprzedaż poza terenem Rosji. – Mów dalej. – Jones się uśmiechnął. – Czy media wiedzą, że do zabójstwa uży to rosy jskiej broni? – zapy tał Storm. – Jeszcze nie, ale to ty lko kwestia czasu. Wiesz, jak to jest w Waszy ngtonie, jeśli chodzi o przecieki i sekrety. Storm wiedział. Najlepiej wy raził to Benjamin Franklin ponad dwieście lat temu: „Trzy osoby mogą dotrzy mać tajemnicy ty lko wtedy, gdy dwie z nich nie ży ją”. – Matthew Dulla zastrzelono kulami wy produkowany mi w Rosji – ciągnął Storm. – A teraz snajper zabija Windslowa z rosy jskiego karabinu snajperskiego. Zabójcy najwy raźniej nie przejmują się zacieraniem śladów. – Dlatego Biały Dom jest zaniepokojony – powiedział Jones. – Amery kańskiej opinii publicznej nie obchodzi wojna, jaką toczą między sobą Pietrow i Barkowski. Kogo interesuje, czy miliarder oligarcha i jego by ły najlepszy przy jaciel pozabijają się wzajemnie? Ale jeśli wy jdzie na jaw, że jeden z nich zlecił porwanie i morderstwo Amery kanina oraz zabójstwo senatora Stanów Zjednoczony ch, wtedy grozi nam między narodowy skandal. – W jaki sposób można temu zapobiec? – zapy tał Storm. – Prezy dent zwołał na dzisiaj konferencję prasową. Zapewni amery kańską opinię publiczną, że ataki nie by ły aktami terrory zmu. Poinformuje, że FBI podejrzewa, że porwanie i morderstwa są dziełem gangu bezwzględny ch kry minalistów z Europy Wschodniej. Ale nie wy mieni nazwiska Pietrowa, a już z całą pewnością nie wspomni o prezy dencie Rosji Barkowskim. – Który z nich jest gorszy ? – zadał retory czne py tanie Storm. – Pietrow jest skrajny m egocentry kiem, a Barkowski jest tak samo postrzelony jak Kaddafi, ty le że bez wy sokich obcasów i różu. – Biały Dom bardziej niepokoi się Barkowskim. Nie możemy siedzieć bezczy nnie i pozwolić, aby prezy dent Rosji mordował senatora Stanów Zjednoczony ch. Dlatego musimy by ć dy skretni. – Dy skretni? – powtórzy ł Storm. – Kongres już wy znaczy ł terminy posiedzeń komisji, która będzie prowadzić dochodzenie, a media szaleją. Jones westchnął ciężko.
– Tak, to będzie trudne zadanie, ale nie niemożliwe. – Przy tobie nie ma rzeczy niemożliwy ch – odparł Storm. – Ale ciekawi mnie jedna kwestia. Jak długo potrwa, zanim ktoś zainteresuje się Steve’em Masonem? Ile czasu trzeba, zanim jakiś wścibski reporter zacznie py tać, dlaczego do sprawy porwania przy dzieliłeś pry watnego detekty wa? Kiedy ktoś wreszcie odkry je, że Steve Mason nie istnieje? – Dobrze by łoby, żeby ś zniknął – powiedział Jones. – Wrócił do Wy oming. – Do Montany – poprawił go Storm. – Wszy stko jedno – wzruszy ł ramionami Jones. – Ale prawda jest taka, że potrzebuję cię teraz bardziej niż kiedy kolwiek. Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać, kto będzie w ty m śledztwie o jeden krok do przodu. – Potrzebujesz mnie, bo chcesz poznać prawdę? Czy potrzebujesz mnie, by m pomógł ci ją ukry ć? – Przy puszczalnie jedno i drugie. Jones wy glądał na wy kończonego. Stresy wy wołane jego pracą dawały mu się we znaki. Na jego twarzy ry sowała się mapa zmarszczek mimiczny ch. Nie by ło wątpliwości, że gdy by nie by ł ły sy, miałby całkowicie siwe włosy. W przeciwieństwie do Jonesa, Storm cały czas by ł przy stojny w ten surowy męski sposób, chociaż jego ciało również nosiło ślady z przeszłości. Pięć blizn na podbrzuszu wskazy wało, gdzie został postrzelony. Na plecach miał bliznę od ciosu nożem, który został zadany od ty łu. Ostatnio kula prześlizgnęła się po jego ramieniu, zostawiając brzy dką powierzchowną bliznę. Ale najgorsze rany zostały zadane w Tangierze – zarówno fizy czne, jak i psy chiczne. Jedną z przy czy n, dla który ch Storm sfingował własną śmierć, by ło to, że po wy darzeniach w Tangierze zaczął po cichu podawać w wątpliwość własne możliwości. Para, która mu tam pomagała, została zastrzelona na jego oczach. Zostawiono go na pewną śmierć. Lekarze nie mogli uwierzy ć, że udało mu się wy zdrowieć. Ale w czasie rekonwalescencji naszły go wątpliwości. Czy coś przeoczy ł? Czy można go by ło w jakiś sposób winić za to, co się stało? Dopiero po „śmierci”, gdy przeby wał samotnie w Montanie, łowiąc ry by, zaczął rozważać inną możliwość. Ktoś go zdradził. Osoba z agencji. Przeanalizował ponownie wy darzenia z Tangieru minuta po minucie i za każdy m razem dochodził do tego samego wniosku, niezależnie od tego, na jakie sposoby rozważał tę sy tuację. Nie ulegało wątpliwości, że wpadł w pułapkę. Pierwszą reakcją Storma by ło skontaktowanie się z Jonesem i szukanie zemsty. Ale nie miał żadnego dowodu. Przeby wając w Montanie, by ł poza rozgry wką. Mógł wrócić, lecz za jaką cenę? Sy tuacja uległa jednak zmianie. Teraz wpuścili lisa z powrotem do kurnika. Teraz mógł sprawdzić swoje domy sły i zdemaskować zdrajcę, który ponosił odpowiedzialność za blizny Storma – te
fizy czne i psy chiczne. Jeśli w organizacji naprawdę działał zdrajca, Storm musiał go ujawnić. Ale żeby poznać prawdę, musiał pracować od wewnątrz. – Naprawdę nie masz żadnego pomy słu, dlaczego Pietrow albo Barkowski mogli chcieć śmierci senatora Windslowa? – Jones przerwał rozmy ślania Storma. – Ostatnie słowa senatora to „Jedidiah wie” i „Midas”. Storm pozwolił, aby jego odpowiedź zawisła w powietrzu, prosząc się o wy jaśnienie. Ale Jones nie od razu pochwy cił przy nętę. Zamiast tego wy prostował się w swoim skrzy piący m fotelu i wpatrzy ł się martwy m wzrokiem w młodszego protegowanego. A potem, po kilku sekundach niezręcznej ciszy, powiedział: – W porządku, zgadzam się. Najwy ższy czas, aby m powiedział ci coś więcej. Tu w Waszy ngtonie jedy nie niewielkie grono urzędników państwowy ch wie o ty m, o czy m za chwilę usły szy sz. Senator Windslow by ł jedny m z nich i zapłacił za to ży ciem. Ciebie też może to kosztować ży cie. Zanim przejdę dalej, muszę zadać py tanie: Czy chcesz ponieść to ry zy ko? – Zapominasz, że już jestem martwy – odrzekł Storm.
ROZDZIAŁ PIĄTY Jedidiah Jones podszedł do znajdującego się
w ścianie sejfu, na który m widniał pasek
magnety czny z napisem „ZAMKNIĘTE” przy klejony w poprzek wzmocniony ch stalowy ch drzwiczek. Jones odwrócił pasek, ukazując jasnoczerwone litery tworzące słowo „OTWARTE”, i wy stukał kombinację cy fr na elektroniczny m ekranie, który jednocześnie zwery fikował jego odcisk palca. Wy jął z sejfu grubą czerwoną kopertę z napisem „PROJEKT MIDAS”. Zamknął drzwiczki sejfu, odwrócił pasek magnety czny, aby widniało na nim słowo „ZAMKNIĘTE”, i ponownie sprawdził dla pewności, że drzwiczki są zamknięte. Usiadł ponownie w fotelu, w rejestrze przy czepiony m do ściśle tajnego pliku dokumentów wpisał wielkimi literami nazwisko „STEVE MASON” i ujął je w cudzy słów. Następnie zapisał datę, godzinę, swoje imię i nazwisko oraz notatkę, że zezwolił Masonowi na obejrzenie czterech fotografii znajdujący ch się w dokumentach. Zdjęcia by ły ponumerowane i opisane: MIDAS 001, 002, 003 i 004. Polecił Stormowi, aby podpisał rejestr pseudonimem. Gdy Storm to zrobił, Jones wręczy ł mu trzy fotografie, ale ostatnią zatrzy mał dla siebie. – Powiedz mi, co widzisz na zdjęciach – polecił Jones. Storm już wcześniej grał w tę grę. Gdy został zwerbowany przez Clarę Strike, Jones posłał go na kurs w legendarny m ośrodku szkoleniowy m CIA zwany m Farmą, znajdujący m się pod Williamsburgiem w Wirginii. Tam pokazy wano mu fotografie, proszono o ich zwrot, a potem zadawano py tania na ich temat: Co na nich widziałeś? Dlaczego to jest ważne? Co przeoczy łeś? Co to znaczy ? Doświadczenie Storma jako pry watnego detekty wa uczy niło go ekspertem w tej dziedzinie. – Trzy fotografie pokazują kilogramową sztabkę złota – odpowiedział. – To ty siąc gramów złota albo dwa funty i dwadzieścia jeden uncji. Według oznaczeń na sztabce zawiera ona 99,9 procent czy stego złota, co oznacza, że jest bardzo wy sokiej jakości. Ale ta sztabka ma swoją unikalną wartość z powodu miejsca, w który m została wy bita, i jej przeznaczenia. Jones aprobująco pokiwał głową. – A kto jest jej właścicielem? – Znak w dolnej części sztabki to sierp i młot, czy li sy mbol uży wany w dawny m Związku Radzieckim. Napis cy ry licą pod sy mbolem tworzy akronim КПСС, co w tłumaczeniu na angielski
oznacza Komunisty czną Partię Związku Radzieckiego. Sztabka na zdjęciu została wy bita specjalnie dla partii i należała do jej majątku. – To naprawdę dziwne, jak mało Amery kanie wiedzą o Związku Radzieckim, nawet jeśli by li wy chowy wani w przeświadczeniu, że by ło to imperium zła, a jego przy wódcy planowali ich zniszczy ć – stwierdził Jones. – Zaledwie ty dzień temu musiałem tłumaczy ć na posiedzeniu Senatu, że za czasów sowieckich ty lko nieliczny m Rosjanom zezwalano na wstąpienie do Partii Komunisty cznej i że partia miała swój własny majątek, całkowicie odrębny od zasobów państwowy ch Związku Radzieckiego. Storm nie przery wał. By ł jakiś powód, dla którego Jones wy głaszał ten wy kład history czny. – Nie mogłem uwierzy ć, że senatorowie Stanów Zjednoczony ch nie wiedzieli, że Partia Komunisty czna obciążała swoich członków składkami, tak jak tutaj robią to związki zawodowe – mówił Jones. – Partia zabierała do swojego skarbca część miesięczny ch wy płat każdego ze swoich członków. Jones zamilkł i zaczął stukać palcem o biurko, zupełnie jakby wy bijał ry tm marszu. Storm wiedział, o co chodzi. Teraz by ła jego kolej, aby się wy kazać. – Na fotografii jest jeszcze jedno oznaczenie – powiedział. – Wskazuje ono, że ta konkretna sztabka nosi numer 951 951. Logiczne rozumowanie podpowiada, że w związku z ty m wcześniej wy bito dziewięćset pięćdziesiąt jeden ty sięcy dziewięćset pięćdziesiąt identy czny ch sztabek złota i że one również należały do Partii Komunisty cznej, a nie do Związku Radzieckiego. – Czy znasz cenę złota? – spy tał Jones. To by ło coś więcej niż ty lko proste py tanie. To by ł test. Od agentów CIA wy bierany ch do tajny ch operacji oczekiwano, że będą znali wartość metali szlachetny ch. Podczas wojen lokalne waluty by ły bezwartościowe. Ale zawsze można by ło uży ć złota i diamentów, aby kupić informacje, przy jaciół czy zaopatrzenie. – Zastanawiasz się, czy jestem na bieżąco? – odciął się Storm. – Według dzisiejszy ch notowań za złoto płaci się ty siąc siedemset siedemdziesiąt dolarów za uncję. To znaczy, że pojedy ncza kilogramowa sztabka złota – taka jak ta na zdjęciu – by łaby warta około pięćdziesięciu siedmiu ty sięcy dolarów. Jeśli by łeś szczęśliwy m posiadaczem pozostały ch dziewięciuset pięćdziesięciu jeden ty sięcy dziewięciuset pięćdziesięciu sztabek, które zostały wy bite przed tą konkretną, to miałeś całkiem niezłą sumkę. – Prawie pięćdziesiąt miliardów dolarów, ściśle rzecz biorąc – powiedział Jones. – Nie – poprawił go Storm. – Jeśli chcesz by ć precy zy jny, to dy sponowałby ś kwotą pięćdziesięciu czterech miliardów stu dwudziestu czterech milionów trzy stu dwudziestu sześciu ty sięcy trzy stu osiemnastu dolarów. Jeżeli kiedy kolwiek by łeś spłukany i walili ci do drzwi
komornicy, tak jak mnie, to w przy padku finansów nie zaokrąglasz. Liczy sz wszy stko co do centa. To by ło coś, co Jones zawsze podziwiał w ty m cudowny m dziecku. Nawet jeśli w momencie werbunku Derrick Storm by ł trochę nieokrzesany, Jones od razu zorientował się, że ten facet umie bły skawicznie my śleć i ma zdumiewającą wręcz zdolność zapamięty wania najdrobniejszy ch szczegółów – zwłaszcza gdy chodziło o pieniądze i polecenia. – Masz jakiś pomy sł, skąd się wzięły te pięćdziesiąt cztery miliardy dolarów w złocie? Jones rzadko zadawał py tania pomocnicze. Ale to by ło jedno z nich. – Nieudany pucz moskiewski w dziewięćdziesiąty m pierwszy m roku. – Dokładnie tak. Storm znał dobrze to wy darzenie. To by ła przełomowa chwila w historii. W sobotę 17 sierpnia 1991 roku szef KGB Władimir Kriuczkow wezwał pięciu wy sokich rangą oficjeli radzieckich do moskiewskiej łaźni, aby przedy skutować z nimi, w jaki sposób mogliby obalić prezy denta Związku Radzieckiego i szefa partii Michaiła Gorbaczowa. Kriuczkow często organizował spotkania w łaźniach, gdy ż by ł to jedy ny sposób, aby by ć pewny m, że jego koledzy nie nagry wają potajemnie ty ch rozmów. Gdy tak siedzieli rozebrani, postanowili, że zastosują wobec Gorbaczowa, który spędzał właśnie wakacje na Kry mie, areszt domowy, a następnie uży ją oddziałów KGB oraz armii radzieckiej, aby przejąć kontrolę nad Moskwą. Na początku twardogłowi zdawali się wy gry wać. Ale sy tuacja się zmieniła, gdy żołnierze radzieccy odmówili strzelania do ogromnego tłumu mieszkańców Moskwy zgromadzonego przed Biały m Domem – siedzibą parlamentu Rosji. Kriuczkow i jego towarzy sze zostali aresztowani. Dopiero gdy by li w więzieniu, na Kremlu odkry to, że KGB potajemnie wy wiozło z Moskwy kilkadziesiąt miliardów dolarów w rublach i metalach szlachetny ch należący ch do Partii Komunisty cznej. Puczy ści nie chcieli, aby wpadły one w ręce Gorbaczowa i inny ch reformatorów w sy tuacji, gdy by przewrót się nie udał. Michaił Gorbaczow, Bory s Jelcy n i wszy scy kolejni prezy denci szukali zaginiony ch miliardów, ale nikomu nie udało się ich odnaleźć. Po Rosji zaczęły krąży ć niestworzone historie. Sztabki złota zostały przetransportowane do tajnego bunkra przez żołnierzy Wy mpieła – sił specjalny ch KGB. Wy mpieł to by ła jednostka w rodzaju amery kańskich Navy SEALs, a KGB uży wało ich do tajny ch misji. Po raz pierwszy zy skali sobie złą sławę w 1979 roku, gdy ekipa agentów Wy mpieła zamordowała prezy denta Afganistanu Hafizullaha Amina w jego własnej sy pialni w Pałacu Tajbeg w Kabulu, gdzie strzegło go około pięciuset strażników. Legenda głosiła, że oficer Wy mpieła, który dowodził operacją ukry cia złota, zabił wszy stkich swoich ludzi, a następnie popełnił samobójstwo, aby nikt z nich nie by ł narażony na pokusę wy jawienia, gdzie są ukry te miliardy w złocie. – Kiedy zrobiono to zdjęcie? – zapy tał Storm. – Czy wtedy, gdy złoto nadal by ło w Moskwie,
czy po jego zniknięciu? – Zadałeś właśnie kluczowe py tanie – odparł Jones. Przesunął w stronę Storma czwartą fotografię, którą do tej pory trzy mał w ręku. Przedstawiała ona trzech stojący ch razem mężczy zn. By li to Jedidiah Jones, senator Windslow i oligarcha Iwan Pietrow. Trzy mali sztabkę złota, którą Storm przed chwilą oglądał na zdjęciach. – W jakiś sposób Pietrow dowiedział się, gdzie jest ukry ty zaginiony majątek partii – wy jaśnił Jones. – Przy wiózł z sobą do Stanów złotą sztabkę jako dowód i pokazał ją senatorowi Windslowowi, gdy ż ten by ł przewodniczący m senackiej komisji nadzwy czajnej do spraw wy wiadu. Windslow przy prowadził Pietrowa do mnie. – Jak się dowiedział o złocie? Jones ze złością uniósł ręce. – Chciałby m to wiedzieć. Pietrow nie powiedział nam tego, ale przy sięgał, że może nas zabrać w miejsce, gdzie jest ukry ta reszta sztabek złota. – Wszy stkie sztabki? – Pietrow twierdził, że w rzeczy wistości majątek składał się z miliona kilogramowy ch sztabek ukry ty ch przez KGB oraz z inny ch metali szlachetny ch. Całkowita wartość to około sześćdziesiąt miliardów dolarów. – Sześćdziesiąt miliardów! – wy krzy knął Storm. – Przez duże M? – Zgadza się – odparł Jones. – To jest dopiero skarb wart odnalezienia, nie sądzisz?
ROZDZIAŁ SZÓSTY Jones odebrał od Storma fotografie i włoży ł je z powrotem do grubej teczki, którą na powrót wsunął do sejfu w ścianie. – Dlaczego poprosił o twoją pomoc? – zapy tał Storm. – Pietrow to miliarder. Dlaczego nie wy najmie całej armii najemników? Za sześćdziesiąt miliardów mógłby kupić cały kraj. – To nie takie proste – odparł Jones. – Komu by ś zaufał, aby pomógł ci odzy skać sześćdziesiąt miliardów w złocie i metalach szlachetny ch? Płatny m zabójcom? Najemnikom? – Trafna uwaga – zgodził się Storm. – Pamiętam sprawę, którą prowadziłem dawno temu jako pry watny detekty w. Para młodziaków zamordowała rodziców za pięć ty sięcy dolarów ubezpieczenia na ży cie. Wy obraź sobie, do czego ludzie by liby zdolni, gdy by w grę wchodziło sześćdziesiąt miliardów. – Pietrow napomknął, że złoto znajduje się w jakimś odległy m miejscu, do którego bardzo trudno trafić. Potrzebuje ludzi i wy posażenia, jakie ty lko my możemy mu zapewnić. I tu pojawia się następny problem: Pietrow nie jest aż tak bogaty, jak się wszy stkim wy daje. Barkowski zamroził jego akty wa w Rosji, po ty m jak się pożarli i Pietrow uciekł z Moskwy. Nasi anality cy sądzą, że ma dostęp do zaledwie siedmiu – dziesięciu milionów. – Ty lko siedem albo dziesięć milionów – mruknął Storm. – O rany. Chy ba zaraz się rozpłaczę. – Pieniądze szy bko znikają, jeśli masz wspaniałą posiadłość w Anglii, okazałą rezy dencję na Embassy Row tu, w Waszy ngtonie, i jacht o wartości miliarda dolarów na Morzu Śródziemny m. – To jaki ty masz w ty m interes? – zapy tał Storm. – Jeśli pomożemy mu wy dostać te sześćdziesiąt miliardów, Pietrow uży je ich, aby zorganizować rewoltę przeciwko prezy dentowi Barkowskiemu. – Wojna? – Nie, ale sfinansuje marsze protestacy jne, będzie dawał łapówki urzędnikom, rozpowszechniał fałszy we informacje i w ten sposób sprawi, że prezy dentura i ży cie Barkowskiego staną się piekłem. – Czy pozby cie się Barkowskiego jest warte współpracy z Pietrowem? – zadał py tanie Storm. –
Czemu nie każesz go zabić, jeśli chcecie się go pozby ć? – Już tego nie robimy. – Jasne, że nie – powiedział Storm sarkasty cznie. – Czy to znaczy, że spuściliście Pietrowa na drzewo? – Jak najbardziej, odrzuciliśmy jego propozy cję – odparł Jones. – Nie możemy już zabijać przy wódców obcy ch państw ani obalać rządów. Kongres przy jął ustawy, które zabraniają nam tego rodzaju rzeczy. To już nie są lata pięćdziesiąte czy sześćdziesiąte, kiedy można by ło zatruć cy garo Fidela Castro. – O ile sobie przy pominam, ten numer z cy garem nie wy palił. – Ale mógł – powiedział Jones. – Kreaty wne my ślenie naszy ch ludzi. Zawsze to podziwiałem. Wróćmy jednak do złota. Są jeszcze inne powody, dla który ch nie możemy się zaangażować w poszukiwania tego skarbu. Jedna z przy czy n jest taka, że cały czas jest to własność Komunisty cznej Partii Federacji Rosy jskiej. Nawet jeśli Związek Radziecki już nie istnieje, to Partia Komunisty czna w Rosji cały czas działa. To druga pod względem wielkości partia polity czna w ty m kraju. Ci wszy scy komunisty czni dranie nie zniknęli tak po prostu jednej nocy. Zgodnie z prawem między narodowy m te pieniądze cały czas są ich własnością. I jest jeszcze jedna kwestia. Prezy dent Barkowski dał jasno do zrozumienia urzędnikom w Biały m Domu, że jakakolwiek współpraca naszego rządu z Pietrowem będzie odebrana jako akt wrogości wobec Barkowskiego i jego narodu. Ten facet może by ć szalony, ale cały czas ma pod ręką ogromny arsenał broni nuklearnej, z której większość jest wy mierzona w nasz kraj. Nie chcemy rozniecać jego paranoidalnej nienawiści do Stanów Zjednoczony ch. No i na koniec mamy problem wewnętrzny. Następnego dnia po ty m, jak w moim biurze sfotografowano tę sztabkę złota, rosy jski ambasador złoży ł nieoczekiwaną wizy tę sekretarzowi stanu i zaznaczy ł, że jakakolwiek próba odzy skania przez Stany Zjednoczone zaginionego złota będzie uznana za akt piractwa między narodowego. – Macie przeciek. Ktoś dał cy nk Rosjanom. – Zgadza się – przy taknął Jones. – Barkowski dowiedział się o naszy m pry watny m spotkaniu w moim biurze – ty m biurze – w ciągu dwudziestu czterech godzin. – Kret? – Tak, ale nie sądzę, żeby kret by ł u nas. My ślę raczej, że jest on w obozie Pietrowa. Niestety, nie mam co do tego pewności. Pomimo że Jones podał mu całą litanię argumentów, Storm umiał czy tać między wierszami. Najwy raźniej Jones chciał pomóc Pietrowowi, ponieważ Barkowski by ł niebezpieczny m szaleńcem. A czy istniał lepszy sposób pozby cia się go niż przy pomocy jednego z jego by ły ch
przy jaciół? I ty, Brutusie? Wy korzy stanie majątku należącego do Partii Komunisty cznej do zniszczenia prezy denta popierającego komunistów ty lko dodawało smaczku całej intry dze. – Jeśli nie masz zamiaru pomagać Pietrowowi, to po co mówisz mi o złocie? – zapy tał Storm. – Ponieważ jesteś martwy, pamiętasz? Nikt nie będzie mógł ponosić odpowiedzialności za działania kogoś, kto nie ży je, prawda? – Ale ja jestem sam. Jones rzucił mu chy tre spojrzenie i zapy tał: – Jesteś pewien? Naprawdę wierzy sz, że ty lko ty rozpły nąłeś się w powietrzu? My ślisz, że jesteś jedy ny m człowiekiem, który zniknął? Storm dodał do siebie dwa i dwa, po czy m stwierdził: – Projekt Midas. Ta gruba teczka zamknięta w twoim sejfie – są w niej nazwiska inny ch „martwy ch” agentów, takich jak ja, zgadza się? Chcesz, żeby śmy pomogli Pietrowowi, ponieważ nasz kraj nie może sobie pozwolić na pozostawienie jakichkolwiek odcisków palców. – Ani odcisków palców, ani śladów stóp – odparł Jones. – Absolutnie żadny ch śladów. – Wy ciągnął z szuflady biurka dużą kopertę i powiedział: – Chcę, żeby ś poleciał do Londy nu i porozmawiał z Pietrowem. Przede wszy stkim dowiedz się, kto zabił Windslowa i dlaczego. Po drugie powiedz mu, że stworzy łem ekipę, która mu pomoże. Musimy ty lko wiedzieć, gdzie jest ukry te złoto. – Wy sy pał na biurko zawartość koperty. – Tu masz paszport, gotówkę, karty kredy towe, telefon komórkowy i bilety na samolot. Agentka Showers ma zarezerwowany lot do Londy nu o osiemnastej. Jej zadaniem jest przesłuchać Pietrowa. Showers będzie twoim biletem wstępu na spotkanie z nim. Dołączy sz do niej. Już to zorganizowałem. W głowie Storma kłębiły się różne my śli. – A co z kretem? – spy tał. – Jeśli kret jest w obozie Pietrowa, nic nie możemy zrobić. Uważaj na siebie. – A jeśli to ktoś po naszej stronie, ktoś z agencji? – Ja wiem, kim jesteś, ale ty zawsze pracowałeś w terenie. Nikt inny w siedzibie głównej cię nie zna ani nie wie, że wciąż ży jesz. Skategory zowałem też projekt Midas. – To znaczy ? – zapy tał Storm. – To znaczy, że ty lko my dwaj wiemy, że jesteś w to zaangażowany. I ty le. Dla wszy stkich inny ch ludzi Derrick Storm jest duchem. Ostatnim razem, kiedy Jones by ł tak pewien tajnej operacji, wy słał Storma do Tangieru. No i wiadomo, co z tego wy nikło. – Bądź bardzo ostrożny, gdy spotkasz się z Pietrowem – mówił dalej Jones. – To, że pokazał mi
złotą sztabkę, nie znaczy wcale, że możemy mu ufać. Chcę, żeby ś dowiedział się wszy stkiego na temat złota, ale musisz też pomóc agentce Showers rozwiązać sprawę porwania i morderstw. Może ona ma rację i to Pietrow kazał zabić Dulla i Windslowa, bo senator nie chciał uczestniczy ć w projekcie Midas. Może za morderstwami stoi Barkowski, bo chciał powstrzy mać Windslowa przed zaangażowaniem się w projekt Midas. A może Windslow próbował wy drzeć dla siebie większą część z ty ch sześćdziesięciu miliardów, niż Pietrow chciał mu dać. Nie ufaj nikomu. – Jak za dawny ch czasów – stwierdził Storm. – Ty lko dlatego wciąż prowadzę tajne operacje, że ufam zaledwie kilku osobom – rzekł Jones. – Czy agentka Showers wie o złocie? – zapy tał Storm. – Nie. Wie o ty m jedy nie ścisłe grono ludzi, a Showers do niego nie należy. – Nie będzie się jej podobało, że dołączę do niej w Londy nie. – Ona nie ma tu nic do gadania. Wszy stko zostało już ustalone, aczkolwiek twoja rola jest czy sto doradcza. Storm wy obraził sobie reakcję agentki Showers. To nie by ła drobna sprawa. Zamordowano senatora Stanów Zjednoczony ch i jego pasierba. Nie będzie chciała, żeby się wtrącał do śledztwa. By ła wy starczająco by stra, aby domy ślić się, że Storm jest oczami i uszami Jedidiaha Jonesa. Będzie wobec niego podejrzliwa. – Broń? – zapy tał Storm. – Dla ciebie żadnej. Będziesz podróżował z paszportem dy plomaty czny m jako Steve Mason. Będziesz udawał, że jesteś koordy natorem z ramienia Departamentu Stanu. – Jakiś gry zipiórek w Departamencie Stanu powiedział ci, że nie mogę by ć uzbrojony ? – Żaden gry zipiórek. Rozkaz przy szedł bezpośrednio od sekretarza stanu. Tangier, pamiętasz? Od czasu tamtej wpadki inne agencje nie zgadzają się, aby nasi ludzie podszy wali się pod ich pracowników, zwłaszcza jeśli są uzbrojeni. Tangier. Prześladuje go nawet po śmierci. – A co z agentką Showers? – Nikt nie ma nic przeciwko temu, aby miała przy sobie broń osobistą – powiedział Jones. – Dam ci też list do Pietrowa. Będzie wiedział, że to ode mnie. – Obrzucił Storma świdrujący m spojrzeniem. – By łeś ostatnim fragmentem, którego potrzebowałem do projektu Midas. – Dlaczego ja? – Już ci powiedziałem, że ufam ty lko paru osobom. Tak się składa, że jesteś jedną z nich. Wierzę, że odnajdziesz te sześćdziesiąt miliardów i nie ulegniesz pokusie. – To bardzo dużo złota – powiedział Storm.
– To prawda. Jeśli popełniam błąd, obdarzając cię zaufaniem, dopilnuję, aby ś fakty cznie skończy ł martwy. Odkry ł jeszcze jedną warstwę. Jones wy sy łał go na niebezpieczną misję. A mimo to Storm w dalszy m ciągu nie by ł pewien, czy Jones powiedział mu o wszy stkim. Znając go, raczej nie. Storma czekało zatem o wiele więcej warstw, więcej zaskoczeń, zwrotów akcji, a gdy w grę wchodziło sześćdziesiąt miliardów dolarów, również więcej morderstw. Tego by ł pewien.
ROZDZIAŁ SIÓDMY D errick Storm zajął miejsce w barze znajdujący m się dokładnie naprzeciwko wejścia numer 21 na między narodowy m lotnisku Waszy ngton-Dulles, tak że plecami opierał się o ścianę i widział wszy stkich wchodzący ch i wy chodzący ch. Z agentką Showers miał się spotkać o siedemnastej. Przy by ł tutaj o szesnastej trzy dzieści. W jego fachu zawsze lepiej by ło by ć na miejscu wcześniej, nawet jeśli chodziło jedy nie o złapanie samolotu do Londy nu w towarzy stwie agentki FBI. Ledwo zdąży ł usiąść, do baru weszła April Showers. Ona też przy jechała wcześniej. Podobało mu się to. Obserwując, jak przeczesuje wzrokiem poczekalnię, uświadomił sobie ponownie, jaka jest atrakcy jna. Showers miała na sobie ciemnoszary kostium składający się ze spodni i krótkiego żakietu, a pod nim jedwabną bluzkę w kolorze złamanej bieli i czarną koszulkę. Wy glądała olśniewająco. Prześlizgiwała się właśnie ostrożnie przez plątaninę krzeseł i stolików pozajmowany ch przez podróżny ch, którzy radośnie korzy stali z promocji, zamawiając dwa drinki w cenie jednego. – Witam, panno Showers – odezwał się Storm, podnosząc się uprzejmie ze swojego miejsca. Miała z sobą jedy nie plecak. – Gdzie jest twój bagaż? – zapy tał. – Nie znam żadnej kobiety, która by podróżowała bez bagażu. – A gdzie jest twój? – odpowiedziała py taniem. Wskazał wzrokiem leżący obok niego plecak. Oboje zdali bagaż do odprawy nie ty lko dlatego, że tak by ło wy godniej. Nie by liby w stanie bły skawicznie zareagować w sy tuacji alarmowej, gdy by dźwigali z sobą walizki. – Czego się napijesz, laleczko? – zapy tała piersiasta kelnerka w kabaretkach. Jej twarz pokry wała gruba warstwa makijażu. – Dla mnie dietety czna cola jakiejkolwiek marki – powiedziała Showers. – Ja wezmę piwo z beczki. – Świetny wy bór, przy stojniaku – rzuciła kelnerka i mrugnęła do niego. Gdy odeszła, Showers oznajmiła:
– Zamawiasz cokolwiek, co mają w beczce, a ona chwali twój wy bór. Na pewno uwielbiasz, gdy kobiety z tobą flirtują. – A ty nie – odparł. Zabrzmiało to jak py tanie. – Co ja nie? Nie lubię, gdy ktoś z tobą flirtuje? Czy twierdzisz, że ja z tobą nie flirtuję? – Jedno i drugie. – Nie bądź głupi – odpowiedziała. – Ta kelnerka po prostu liczy na napiwek. – Będę pamiętał, aby jej powiedzieć, że ty płacisz rachunek. Kelnerka wróciła z napojami i najpierw obsłuży ła Storma. – Proszę bardzo, kochanie – powiedziała do niego, po czy m bez słowa z głośny m pluskiem postawiła przed Showers colę na serwetce. – Bardzo dziękuję – odparł Storm z promienisty m uśmiechem. – Przy okazji, moja przy jaciółka zapłaci rachunek. – Dziewczy na, która stawia ci drinki – skomentowała kelnerka. – Uważaj, może chce czegoś w zamian. – On nie jest moim chłopakiem – powiedziała z oburzeniem Showers. – Ty m gorzej dla ciebie – odparła kelnerka. Gdy oddaliła się na ty le, że nie mogła ich sły szeć, Showers warknęła: – Guzik dostanie, a nie napiwek. Storm wy glądał na zadowolonego z siebie. Podobała mu się agentka Showers. Ona zaś przeszła do spraw zawodowy ch, mówiąc: – Skontaktowałam się ze Scotland Yardem, wy ślą łącznika, aby spotkał się z nami na Heathrow i zabrał nas do ich siedziby na odprawę doty czącą Iwana Pietrowa. – Dzięki, ale rezy gnuję z części powitalnej na lotnisku, spotkamy się później w hotelu. Możesz mi zdać relację. – Ja mogę ci zdać relację? – odpowiedziała i się najeży ła. – Pamiętaj, że to ty włóczy sz się ze mną. Nie muszę ci zdawać żadny ch relacji. – Masz rację – odparł Storm, dając jej wy grać. – Ale wy daje mi się, że powinienem raczej trzy mać się w cieniu. Zastanowiła się nad ty m przez chwilę i powiedziała: – Chy ba masz rację. Ale musiałam powiadomić Scotland Yard. To standardowa procedura w przy padku, kiedy grupa stróżów prawa składa wizy tę w obcy m kraju, aby kogoś przesłuchać. Liczę jednak na to, że Anglicy mają wy starczająco zdrowego rozsądku, aby trzy mać języ k za zębami na temat naszego przy jazdu.
– Bardzo wątpliwe – powiedział Storm. – Dlaczego? Bo są glinami? – Oczy wiście, że nie. Uwielbiam policję, zwłaszcza kobiety w mundurach i z pałkami – odpowiedział, szeroko się uśmiechając. Agentka Showers spojrzała na niego spode łba. – Jestem podejrzliwy dlatego, że to sprawa na wy sokim szczeblu, a Iwan Pietrow jest znany na cały m świecie – wy jaśnił. – Wiadomość o twoim przy jeździe do Anglii w celu przesłuchania go pojawi się we wszy stkich serwisach informacy jny ch, jeśli to wy cieknie. – Rozmawiałam na ten temat z szefostwem – odparła. – Zapewnili mnie, że agencja i Scotland Yard blisko z sobą współpracują. Oskarży li mnie wręcz, że my ślę jak ktoś, kto pracuje dla Jedidiaha Jonesa, a nie jak glina. Płaszcz i szpada, a nie prawdziwa praca policy jna. – Prawdziwa praca policy jna – powtórzy ł Storm. – Podoba mi się, jak to spły nęło z twoich ust. – Nie jestem pry watny m detekty wem ani jedny m z kontraktowy ch „naprawiaczy ” Jonesa. I cały czas nie wiem, kim ty naprawdę jesteś ani co dla niego robisz, ale wątpię, czy masz zamiar mi to wy jawić. Mam rację? – Dedukcja będąca rezultatem prawdziwej pracy policy jnej – odpowiedział Storm, unosząc piwo w kpiący m toaście. – Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć – mówiła dalej Showers. – Powiedziałam moim przełożony m, że robią błąd, wy sy łając cię tutaj. – Zdziwiłby m się, gdy by ś tak nie powiedziała. – Nic do ciebie nie mam. Nawet dajesz się lubić. – Daję się lubić? A nie jestem uroczy ? – Powiedziałam, że nie chcę, aby ś mi towarzy szy ł, bo jesteś kowbojem. Nie przestrzegasz żadny ch zasad, a to znaczy, że nie mogę ci ufać. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy – gdy senator Windslow zażądał, aby włączy ć cię do śledztwa w sprawie porwania – wy łoży łam na stół wszy stkie karty. By łam wobec ciebie całkowicie uczciwa i traktowałam cię jak profesjonalistę. Ale ty nie by łeś ze mną szczery. Nie traktowałeś mnie jak profesjonalistki. Ukry wałeś przede mną informacje. – Masz rację – powiedział Storm. – Fakty cznie ukry wałem przed tobą informacje. – Przy najmniej w tej kwestii jesteś szczery. Chodzi mi o to, że nie wiem, jak mamy współpracować, jeśli nie mogę ci ufać. Nie mam też pewności, czy w tej chwili jesteś ze mną szczery. – Rozumiem, ale przez całe ży cie pracuję z ludźmi, którzy nie mówią mi prawdy i ukry wają przede mną wiele rzeczy. Pracowałem nawet z ludźmi, którzy chcieli mnie zabić.
– Nie dziwię się – powiedziała z kamienną twarzą. – Można to jednak jakoś wszy stko obejść i wy konać powierzone zadanie. – Jak? Zwłaszcza jeśli nie trzy masz się żadny ch zasad? – Nie ufam zasadom. Ale ufam mojemu insty nktowi i temu, co mówi mi na temat osób, z który mi pracuję. Zasady mogą cię zabić. – Tak samo jak łamanie ich. – Agentko Showers, czy miałaś kiedy kolwiek przy godę na jedną noc? – zapy tał Storm. Westchnęła i powiedziała: – Próbuję rozmawiać jak dorosły z dorosły m. – To nie jest może najlepsza analogia, ale wy słuchaj mnie, proszę. Jeśli poznajesz kogoś w barze i lądujecie razem w łóżku, to masz pewne oczekiwania, może nawet jakieś wy magania, ale nie zakochujesz się w tej osobie i nie dzielisz się z nią najbardziej inty mny mi sekretami, nawet jeśli robicie coś bardzo inty mnego. Nie obdarzasz jej też zaufaniem na wy rost. Robisz ty lko, co masz do zrobienia, i ruszasz dalej. I tak samo jest z pracą. – Uśmiechnął się, najwy raźniej bardzo zadowolony z tego wy jaśnienia. – Dostaję zawrotu głowy od twojej logiki. Czy przy goda na jedną noc oznacza dla ciebie ty lko ty le? – zapy tała, unosząc brew. – Robotę do wy konania? A potem ruszasz dalej? – I nie czekając na jego odpowiedź, dodała: – Domy ślam się, że jest to jedna z różnic między nami, i dlatego ja pracuję dla FBI, a ty dla Jedidiaha Jonesa. – Teraz ja dostaję zawrotu głowy – odparł, przedrzeźniając ją. – W czasie studiów chciał mnie zwerbować agent CIA. Powiedział, że ludzie, którzy pracują dla agencji, nie muszą przestrzegać prawa Stanów Zjednoczony ch podczas zagraniczny ch podróży. Chełpił się, że pracownik CIA może kłamać, oszukiwać, kraść, włamy wać się do mieszkań, nawet zabijać. Nie podlega żadny m regułom. Chciał, żeby właśnie tacy ludzie pracowali dla niego. Ludzie, który m się wy daje, że stoją ponad prawem. Ludzie tacy jak ty. – Po prostu by ł z tobą szczery – powiedział Storm. – Jak mawiała moja matka: „Aby usmaży ć omlet, musisz rozbić kilka jajek”. – Dokończy ł piwo i przy wołał kelnerkę. – Nie należę do osób, które sprzeniewierzają się zasadom moralny m po przekroczeniu granicy Stanów Zjednoczony ch – odparła Showers. – I jeszcze jedno. Nie miewam przy gód na jedną noc, więc nie wy obrażaj sobie zby t wiele podczas naszej podróży. – Przy tobie zawsze wiele sobie wy obrażam – odpowiedział. – Idę do toalety – rzekła April. – Spotkamy się w samolocie. – Ty lko się nie pomy l i nie wejdź do męskiej – powiedział, uśmiechając się znacząco.
– Robię to ty lko wtedy, gdy muszę cię ratować – odparła, odchodząc. Zauważy ł, że nie zostawiła napiwku. – Przy jaciółka sprawia kłopoty ? – spy tała kelnerka, podchodząc do jego stolika. – Jest trochę spięta. – I za chuda. – Kelnerka nachy liła się, stawiając przed nim jeszcze jedno piwo, i mrugnęła do niego. – To na koszt firmy. Mam na imię Eve. Wiesz, jak ta dziewczy na, która zjadła jabłko. Wpadnij, gdy będziesz wracał stamtąd, gdzie teraz lecisz. – Odeszła powoli, tak aby miał na co popatrzeć. Pracownik obsługi odprawiający pasażerów ogłosił przez głośnik, że wzy wa wszy stkich na pokład samolotu do Heathrow. Posiadacze biletów pierwszej klasy rzucili się do przodu. Klasa biznesowa by ła następna. Storm sprawdził swój bilet pierwszej klasy, ale nie ruszy ł się z miejsca. Nie chciał wsiadać do samolotu zby t wcześnie. Gdy by to zrobił, wszy scy pasażerowie, którzy weszliby po nim na pokład, widzieliby jego twarz, idąc powoli wzdłuż przejścia, szukając swoich miejsc i wkładając bagaż do schowków. Storm chciał wejść na pokład jako ostatni. Chciał usiąść jak najbliżej przodu samolotu i chciał wy siąść z niego jako pierwszy. W ten sposób miał możliwość obserwacji pozostały ch pasażerów bez zwracania na siebie uwagi. Gdy wszy stko wskazy wało na to, że w przejściu by li już ostatni pasażerowie, Storm rzucił na stół dziesięć dolarów napiwku i skierował się do bramki. Nie widział nigdzie Showers i zastanawiał się, gdzie się podziewała. – Witamy na pokładzie – powiedział kontroler, biorąc od niego bilet. – Och, ma pan bilet pierwszej klasy. Mógł pan wsiąść wcześniej. – Zew natury. – Pochy lił się, aby zasznurować but, celowo opóźniając wejście do samolotu. Gdzie by ła Showers? Usły szał za sobą szy bkie kroki. – Mam bilet – zabrzmiał kobiecy głos, ale to nie by ła Showers. Storm wy chwy cił wy raźny rosy jski akcent. – Wy gląda na to, że ma pan troje spóźnialskich – powiedziała Showers, podchodząc do bramki. – Tak – odparł kontroler. – I cała trójka ma miejsca w pierwszej klasie. Co za zbieg okoliczności. – W rzeczy samej – przy taknął Storm.
ROZDZIAŁ ÓSMY Storm zorientował się w momencie, gdy ją zobaczy ł i usły szał rosy jski akcent. Miała około trzy dziestki, nosiła wy godne buty, obcisłe dżinsy i ciemnoszary sweter narzucony na głęboko wy ciętą szarą koszulę w szerokie paski, której dół wy stawał z ty łu. Na ręku miała profesjonalny kobiecy zegarek do nurkowania. Nie nosiła biżuterii, ale jej talię zdobił cienki srebrny pasek. Mężczy zna podejrzewał, że w jej zadbany ch rękach mogła to by ć całkiem skuteczna garota. Na oko miała metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i waży ła jakieś pięćdziesiąt cztery kilogramy. Jej długie czarne włosy by ły ściągnięte do ty łu, odsłaniając nieskazitelną złotawą skórę. Cienkie brwi perfekcy jnie podkreślały ciemne oczy. Storm wiedział, że szefowie SWR (Służby Wy wiadu Zagranicznego Rosji) – spadkobierczy ni radzieckiej KGB – by li zdania, że kobiety nie są wy starczająco silne emocjonalnie, aby zostać czy nny mi agentkami. Zamiast tego rosy jskie służby wy wiadowcze uży wały ich podczas tajny ch misji jako sekretarek, kurierów, czasami też jako prosty tutek. Wy sy łano je również za granicę jako nielegalne imigrantki, dając im fałszy wą tożsamość, aby zakorzeniły się w lokalny m środowisku wrogich krajów i stopniowo wy pracowały sobie odpowiednią pozy cję do szpiegowania. Ale nigdy nie uży wano ich jako żołnierzy Wy mpieła ani służb ochrony. Jeśli Storm się nie my lił, ta kobieta nie by ła rodowitą Rosjanką, ale pochodziła z jednej z by ły ch republik radzieckich, w który ch służby wy wiadowcze nie podzielały przesadnie szowinisty cznego podejścia Moskwy. Podejrzewał, że pracowała dla Iwana Pietrowa. Nocny lot przebiegł spokojnie. Niestety, Stormowi przy padło w udziale miejsce obok dość pulchnej kobiety w średnim wieku, która usnęła naty chmiast po wy piciu czterech lampek rieslinga i zaczęła chrapać przez otwarte usta. Storm wy siadł z samolotu naty chmiast po wy lądowaniu, mając na oku zarówno spóźnioną pasażerkę, jak i agentkę Showers. Po odprawie celnej dał nura do lokalu firmowego linii lotniczy ch Virgin Atlantic, gdzie w jedny m z odosobniony ch pomieszczeń skorzy stał z laptopa, aby wy słać do Langley fotografię pasażerki. Zrobił jej zdjęcie komórką podczas lotu między konty nentalnego, gdy wstała z miejsca, aby udać się po obiedzie do toalety. Program agencji do rozpoznawania twarzy zidenty fikował ją w kilka sekund. Antonia Nad by ła dawny m członkiem Batalionu Operacji Specjalny ch w siłach zbrojny ch
Chorwacji. BSD, bo pod taką nazwą by ła znana ta organizacja, specjalizował się w desantach powietrzny ch i walkach wręcz za linią wroga. Zaliczano go do najbardziej szanowany ch na świecie jednostek sił specjalny ch. Nad odeszła z armii chorwackiej rok temu, aby podjąć pracę w przedsiębiorstwie PROTEC, firmie ochroniarskiej z siedzibą w Londy nie. Zatem dobrze odgadł. Musiała pracować dla Pietrowa. Storm popatrzy ł na zegarek. Do tej pory zarówno Showers, jak i Nad na pewno już opuściły Heathrow. Ruszy ł w kierunku wy poży czalni samochodów na lotnisku i godzinę później zaparkował przed hotelem Marriott przy Park Lane, naprzeciwko Hy de Parku. Storm nigdy nie rozumiał, dlaczego Amery kanie podczas swoich podróży zagraniczny ch rezerwują pokoje w amery kańskich hotelach. To zupełnie jakby w Pary żu iść do McDonalda. Ale ktoś z administracji rządowej, kto dokony wał rezerwacji, załatwił im sąsiadujące pokoje właśnie w Marriotcie. Showers jeszcze nie zameldowała się w hotelu, gdy ż wciąż by ła na odprawie w Scotland Yardzie. Storm postanowił, że poszuka sobie pokoju gdzie indziej. Objechał okolicę, aż zauważy ł przy tulny pensjonat znajdujący się kilka przecznic od hotelu. Wiekowa właścicielka w staroświeckiej recepcji powiedziała, że ma jeden wolny pokój, wy najął go więc za gotówkę. Jones uprzedził go, aby nikomu nie ufał. Stosował się do jego rady. Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze budy nku, który wchodził kiedy ś w skład ekskluzy wnej zabudowy szeregowej w Hy de Parku, charaktery zującej się przestronny mi pokojami. Ale to by ło jeszcze w czasach, kiedy słońce nigdy nie zachodziło nad imperium bry ty jskim. Później budy nek został podzielony na mniejsze pomieszczenia, wielkości mniej więcej podwójnego łóżka. Zdarzało mu się już mieszkać w gorszy ch miejscach. Tu by ło czy sto i miał dostęp do internetu. A co najważniejsze, nikt nie wiedział, że tu jest. Zanim Storm opuścił Langley, zgromadził wszy stkie zdjęcia z miejsca zbrodni zrobione przez FBI. Siedząc przy dębowy m biurku z połowy dziewiętnastego wieku, które stało przy oknie wy chodzący m na ulicę, przeglądał zdjęcia, zatrzy mawszy się w momencie, gdy dotarł do kompletu fotografii zrobiony ch na dachu siedziby policji Kongresu, gdzie ukry wał się snajper. Strzelec uży ł paczki cukru, aby podeprzeć lufę ważącego prawie pięć kilogramów karabinu Dragunowa. Opakowanie by ło łatwo dostępny m rekwizy tem, który nie wzbudziłby niczy ich podejrzeń, jeśli ktoś by go z nim zobaczy ł. Taką broń jak karabin SWD można by ło bez problemu rozłoży ć na części i schować w teczce. Lufa karabinu by ła wy posażona w specjalny tłumik płomieni, który pomógł ukry ć lokalizację strzelca, ograniczając bły sk wy strzału. Ale nie miała tłumika dźwięku. To oznaczało, że snajper nie przejmował się odgłosem wy strzału.
Jak wszy scy profesjonaliści, zabójca wiedział, że w chwili naciśnięcia spustu rozlegną się dwa odgłosy. Początkowy huk wy strzału – wy buch z lufy – zmiesza się z hałaśliwy mi odgłosami ruchu ulicznego wokół budy nku siedziby policji. Drugim odgłosem będzie uderzenie dźwięku przy pominające trzask, jaki wy daje kula niesiona podmuchem powietrza. Pocisk wy tworzy za sobą falę dźwiękową. Jeśli ktokolwiek usły szy trzask, spojrzy przed siebie w kierunku, w jakim zmierza pocisk, a nie do ty łu, do miejsca, skąd został wy strzelony. Snajper nie musiał uży wać tłumika. Liczy ł się jedy nie bły sk z lufy, zwłaszcza o zmierzchu. Storm obejrzał zdjęcia budy nku Dirksena wy konane z miejsca, z którego strzelał snajper. Odległość wy nosiła jakieś cztery sta metrów, ty le ile długość czterech boisk do futbolu, czy li około ty siąca dwustu stóp. Storm wiedział, że karabin SWD jest najbardziej skuteczny na odległość od sześciuset do ty siąca trzy stu metrów, inny mi słowy od ty siąca dziewięciuset siedemdziesięciu stóp do czterech ty sięcy dwustu siedemdziesięciu stóp, co oznaczało, że śmiertelny strzał oddano ze znacznie bliższej odległości niż podczas walki. Dla strzelca wy borowego to by łby łatwy strzał. Wziął do ręki zdjęcie karabinu SWD i dokładnie obejrzał broń. Zazwy czaj kolba karabinu by ła wy konana z drewna, z wy cięty m w środku otworem, aby broń by ła lżejsza. Ktoś zmody fikował karabin ze zdjęcia, dodając do niego krótszą jednolitą drewnianą kolbę. Dlaczego? Storm odłoży ł zdjęcia na bok, wy ciągnął się na łóżku i pilotem włączy ł wiszący pod sufitem telewizor. Przeskakiwał po kanałach, aż trafił na 24-godzinny serwis informacy jny BBC. Nieoczekiwanie zobaczy ł na ekranie agentkę Showers. Towarzy szy ł jej umundurowany policjant i mężczy zna, którego przedstawiono jako detekty wa ze Scotland Yardu. Spiker powiedział: – FBI wy słało do Londy nu swoich agentów, aby przesłuchali rosy jskiego oligarchę, Iwana Pietrowa, w ramach śledztwa prowadzonego w sprawie niedawnego zabójstwa senatora Stanów Zjednoczony ch, Thurstona Windslowa. Senator został zabity w swoim biurze na Kapitolu w Waszy ngtonie przez snajpera, który wciąż pozostaje na wolności. Agentka FBI April Showers odmawia komentarzy, ale dobrze poinformowane źródła donoszą BBC, że FBI interesuje się Pietrowem ze względu na jego bliskie stosunki z zamordowany m senatorem. Zgodnie z wcześniejszy mi obawami Storma i Showers, ktoś w Scotland Yardzie dał cy nk bry ty jskiej prasie o ich przy jeździe. Showers płaciła cenę za postępowanie zgodnie z zasadami.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Telefon komórkowy, który dostał od Jonesa, zadzwonił tuż po dwunastej w południe czasu londy ńskiego, budząc go z krótkiej drzemki. – Zostaliśmy zaproszeni na podwieczorek do Iwana Pietrowa – odezwała się Showers. – Musiał by ć pod wrażeniem twojego wy stępu w BBC. – Wy nająłeś samochód? – spy tała, ignorując jego uwagę. – Dojazd do posiadłości księcia Madisonu w okolicy Gloucester zajmie nam jakieś dwie godziny. – Twoi koledzy w Scotland Yardzie nie zaoferowali podwózki? – Cały dzień masz zamiar to powtarzać? – Prawdopodobnie tak – odrzekł. – Spotkamy się za dziesięć minut przed hotelem. – Mogę po prostu zapukać do twoich drzwi, gdy będę gotowa – powiedziała. – Mieszkamy w sąsiednich pokojach, prawda? – Wy szedłem pozwiedzać. Zabiorę cię sprzed głównego wejścia. Przez chwilę Storm zastanawiał się, czy nie ma czasem zby t wielkiej paranoi. Może reagował przesadnie z powodu Tangieru. Ale nic nie mógł na to poradzić. Podczas poby tu w Anglii nie mógł ani na chwilę stracić czujności. Starszy mężczy zna siedzący na ławce w Hy de Parku i czy tający „Timesa” mógł w ogóle nie czy tać gazety. Idąca za nim po chodniku kobieta z psem wcale nie wy prowadzała psa. „Nie ufaj nikomu”, powiedział Jones. To by ła jego mantra. Wy najął model Vauxhall Insignia, gdy ż wy produkowany w Niemczech samochód, podobny do Buicka Regala, by ł tak popularny w Anglii, jak Honda w Stanach. Nie będzie zwracać uwagi. Inna sprawa, że po debiucie Showers na antenie BBC ich przy jazd nie by ł już tajemnicą. Showers wy szła z hotelu ubrana w elegancki szary kostium, niosąc w ręku lekki żakiet i aktówkę. Storm wprowadził do GPS-a w samochodzie adres posiadłości księcia Madisonu. Jadąc przez zatłoczone londy ńskie ulice, spoglądał w ty lne lusterko. W końcu wy jechali na autostradę M40, główną arterię komunikacy jną, którą udali się na zachód w kierunku Gloucester. Jakieś pięć kilometrów za Londy nem Storm zauważy ł czarnego mercedesa, który czaił się dwa samochody za nimi. – Czego dowiedziałaś się w Scotland Yardzie? – zapy tał.
– Powiedzieli mi, że Pietrow ma problemy finansowe. Rosjanie zamrozili w Moskwie większość jego fortuny. Storm skupił się na obserwacji mercedesa. Showers kartkowała streszczenie z odprawy o Pietrowie. Kiedy głos z GPS-a oznajmił, że znajdują się zaledwie półtora kilometra od zjazdu na drogę prowadzącą do posiadłości księcia Madisonu, Storm znienacka wcisnął hamulec i zaczął się wlec żółwim tempem. Wściekli kierowcy wokół nich trąbili i gwałtownie ich wy mijali. Kierowca mercedesa początkowo również zwolnił, ale potem zdał sobie sprawę, że Storm go sprawdza. Jeśli zwolni, stanie się oczy wiste, że mercedes śledzi vauxhalla. Gdy mercedes dodał gazu i wy przedził ich, Showers podniosła wzrok znad papierów. – Też ich zauważy łam, jak ty lko wy jechaliśmy z Londy nu. Dobra robota. Mercedes miał przy ciemniane szy by, ale gdy ich mijał, Storm uniósł dwa palce, robiąc znak pokoju. Przy puszczał, że pasażerowie pokazali mu środkowy palec. Showers zanotowała numer rejestracy jny, za pomocą komórki połączy ła się z bazą dany ch FBI w Waszy ngtonie i wprowadziła dane do sy stemu. Wóz by ł zarejestrowany na ambasadę Federacji Rosy jskiej w Londy nie. – Wy gląda na to, że Ruscy wszędzie cię śledzą – stwierdził Storm. – Musi im sprawiać przy jemność oglądanie cię od ty łu. Showers westchnęła. Minutę później dojechali do strzeżonej bramy posiadłości księcia Madisonu. Dwóch strażników, który ch naszy wki na czarny ch beretach wskazy wały, że są pracownikami firmy PROTEC, sprawdziło ich paszporty i pozwoliło im jechać dalej. – Zauważy łaś, że są uzbrojeni? – zapy tał Storm, gdy vauxhall podskakiwał na wy sadzanej kocimi łbami drodze do rezy dencji. – W Anglii nazy wa się ich ochroną osobową – odparła Showers. – Tak, widziałam ich broń. – Niezależnie od tego, jak się ich nazy wa, ochroniarze w Anglii nie powinni by ć uzbrojeni. Może powinnaś zadzwonić do kolegów w Scotland Yardzie i zgłosić, że ci tutaj łamią zasady. Showers zignorowała ten docinek. – Według moich informacji rezy dencja znajduje się jakieś osiem kilometrów stąd – powiedziała. – Cała posiadłość zajmuje teren o powierzchni dziesięciu ty sięcy akrów. Posesję zbudowano w ty siąc pięćset trzy dziesty m drugim roku z kamieni z pobliskiego kamieniołomu i zaprojektowano tak, aby pokazać ogromne bogactwo księcia Madisonu. – W jaki sposób spadkobiercy księcia ją stracili? – zapy tał Storm. – Niewłaściwe lokaty w funduszach powierniczy ch i obstawianie w londy ńskich kasy nach –
odrzekła. – Coś w twoim sty lu. Przed nimi wy łonił się trzy piętrowy budy nek. Nad każdy m oknem widniała wy rzeźbiona w marmurze podobizna jelenia i tarcza herbowa księcia. Na zewnątrz czekali na nich mężczy zna i kobieta. Storm rozpoznał Antonię Nad, współpasażerkę z nocnego lotu. – Nazy wam się Georgij Lebiediew – przedstawił się mężczy zna, wy ciągając do nich rękę, gdy wy siedli z wy najętego samochodu. – Agentkę Showers rozpoznaję z wiadomości BBC. Twarz Showers pokry ła się rumieńcem. – Tak, stała się tutaj znana. Spodziewam się, że lada dzień zostanie zaproszona przez samą królową – powiedział Storm. Następnie przedstawił się jako Steve Mason z Departamentu Stanu. – Jest tutaj jedy nie jako doradca – dorzuciła Showers tonem wy jaśnienia. – Widziany, ale nie sły szany. – A to jest Antonia Nad, szefowa ochrony – powiedział Lebiediew. – Wiem – odrzekł Storm. – Przy lecieliśmy dziś rano ty m samy m samolotem z Waszy ngtonu. – Nie zauważy łam – odpowiedziała Nad. Kłamała. – Ja też nie – stwierdziła Showers. Ona również kłamała. – Zawsze zauważam piękne kobiety – powiedział Storm. On nie kłamał. Antonia obdarzy ła Storma lekkim uśmiechem. W kaburze przy piętej do paska miała półautomaty czny pistolet CZ P-01, co nie uszło jego uwagi. – Wy dawało mi się, że w Anglii nielegalne jest noszenie broni przez ochronę osobową – stwierdził. – To całkowicie niezgodne z prawem – przy znał Lebiediew – ale zgodnie ze stary m prawem angielskim szlachcic, na przy kład książę, jest władny uzbroić swoich ry cerzy dla ochrony swoich ziem i chłopów pańszczy źniany ch. Rzecz jasna, pan Pietrow nie jest księciem, ale kiedy kupił tę posiadłość, udało nam się przekonać spadkobierców księcia do podpisania dokumentu dającego nam przy zwolenie na noszenie broni podczas naszego poby tu na ty m terenie. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien, czy dałoby się to obronić przed sądem, gdy by ktoś złoży ł skargę, ale nikt tego nie zrobił. – Czy to oznacza, że panna Nad jest ry cerzem? – zapy tał Storm, patrząc w ciemne oczy Antonii.
– To znaczy, że mogę pana zastrzelić, jeśli będzie to konieczne – odrzekła. Lebiediew poprowadził ich w kierunku rezy dencji. Po drodze Showers powiedziała: – Nie zdawałam sobie sprawy, że rosy jscy oligarchowie mają zwy czaj organizowania angielskiego podwieczorku. – Proszę nie nazy wać go oligarchą – odparł Lebiediew. – W Rosji to nie jest komplement. I proszę nie zakładać, że skoro jesteśmy Rosjanami, to pijemy ty lko wódkę. – Nie chciałam pana urazić – oświadczy ła Showers. – Wolałby m raczej wy pić kieliszek dobrej Putinki niż angielską herbatę – wtrącił się Storm. – O, widzę, że zna się pan na rosy jskich wódkach – odrzekł Lebiediew. – Z pewnością znajdziemy dla pana trochę Putinki. – Podejrzewam, że pan Pietrow gustuje raczej w trunku w rodzaju Kauffmana – popisy wała się Showers. – Najpierw wy mieniacie państwo najpopularniejszą wódkę w Moskwie, a potem najdroższą. Poproszę jednego ze służący ch, aby nalali wam po kieliszku, żeby sprawdzić, czy wasze podniebienie dorównuje wiedzy. – Ja dziękuję – odmówiła Showers. – W pracy ograniczam się do napojów bezalkoholowy ch. Herbata w zupełności wy starczy. – To ja wy piję jej kieliszek – powiedział Storm. Przeszli przez ogromną jadalnię i opuścili rezy dencję, wchodząc do ogrodu. – Zaprosiliśmy państwa na ty powy angielski podwieczorek, czy li małą przekąskę – powiedział Lebiediew. – Jest jeszcze druga odmiana, bardziej w sty lu wy stawnej kolacji. – Nie widzę pana Pietrowa – stwierdziła Showers. – Wkrótce do nas dołączy. Proszę zająć miejsca. Usiedli po przeciwny ch stronach podłużnego stołu przy kry tego biały m lniany m obrusem. Miejsce u szczy tu stołu pozostało wolne. Storm zauważy ł też, że stojące tam krzesło by ło większe od pozostały ch, tak by pasowało do obwodu w pasie Pietrowa. Trzej mężczy źni w oficjalny ch strojach przy nieśli srebrne tace ze świeży mi truskawkami zanurzony mi w czekoladzie, miniaturowy mi kanapeczkami z jajkiem i ciepłe bułeczki ze śmietanką Devonshire. Antonia Nad i Storm nic sobie nie nałoży li, ale Showers i Lebiediew skorzy stali z poczęstunku. Czwarty służący nalał kobietom herbaty, a dla mężczy zn przy niósł kieliszki do wódki. Iwan Pietrow wszedł do ogrodu przez boczne drzwi rezy dencji. – Proszę nie wstawać – powiedział. – Przepraszam za spóźnienie, ale gdy prowadzi się interesy w różny ch strefach czasowy ch, trudno jest utrzy my wać normalny rozkład dnia. – Zauważy ł
stojące na stole kieliszki. – O! Cieszę się bardzo, że nasi amery kańscy przy jaciele nie mają bzika na punkcie angielskiej trady cji. Ale jestem zaskoczony, że nie poprosił pan o importowane piwo, panie Mason. Wzmianka o piwie oznaczała, że kazał Nad go sprawdzić. Czy podejrzewali też, że nie nazy wa się Steve Mason i nie pracuje dla Departamentu Stanu? – Pan Lebiediew zaproponował konkurs – wy jaśnił Storm. – W jedny m kieliszku jest Kauffman, a w drugim Putinka. – Wchodzę w to – powiedział Pietrow. – Ale najpierw py tanie: czy jest pan hazardzistą? – Jaka jest stawka? – Ja jestem ogromnie bogaty, a pan, obawiam się, ży je z rządowej pensji – chełpił się Pietrow. – W jaki sposób możemy grać fair? Oto moja propozy cja: postawię wszy stkie funty bry ty jskie, jakie mam przy sobie, przeciwko funtom w pańskim portfelu. W ten sposób żaden z nas nie będzie znał prawdziwej wartości nagrody, dopóki nie wy gramy. To będzie część zabawy. – Dobrze – zgodził się Storm. Obaj mężczy źni jednocześnie sięgnęli po pierwszy kieliszek wódki i przełknęli jego zawartość. – Jestem pewien, że w pierwszy m kieliszku by ł Kauffman – powiedział Pietrow, oblizując wargi. – Zgadzam się – potwierdził Storm. Pietrow kazał służącemu nalać drugą kolejkę. I ponownie Pietrow pierwszy opróżnił oby dwa kieliszki. – Ty m razem Kauffman by ł w drugim kieliszku – powiedział. – A ja się ty m razem nie zgodzę – stwierdził Storm. Wszy scy popatrzy li na służącego. – Do którego kieliszka nalałeś Kauffmana? – spy tał Pietrow. W oczach mężczy zny pojawił się lęk. – No już, człowieku – nalegał Pietrow. – Powiedz uczciwie. Nie wy rzucę cię z pracy. Ani nie wy batożę. – Wy szczerzy ł zęby w uśmiechu. – Powiedz nam, w który m kieliszku by ł Kauffman. – Pański gość dobrze odgadł, proszę pana. Nalałem Kauffmana do pierwszego kieliszka. W drugim by ła Putinka. Pietrow zaczął się śmiać. – A więc wy gry wasz, przy jacielu. – Sięgnął do kieszeni sty lowej mary narki i wy ciągnął skórzany portfel. – Niestety, nigdy nie noszę przy sobie gotówki – powiedział. – Ani funtów bry ty jskich, ani dolarów amery kańskich, ani rosy jskich rubli. Nic. Proszę samemu zobaczy ć. –
Otworzy ł portfel, ukazując tuzin ekskluzy wny ch kart kredy towy ch, ale ani jednego banknotu. – To dlatego, że mam ludzi, którzy płacą wszy stkie moje rachunki, gdy ty lko opuszczam posiadłość. To jedna z zalet by cia bogaty m. Nigdy nie doty kasz gotówki. Przy kro mi bardzo, ale nic pan nie wy gry wa. – Ty lko prawo do przechwalania się – powiedział Storm. – A ja co by m wy grał? – spy tał Pietrow. Storm wy ciągnął swój portfel. Widniał w nim gruby plik banknotów. – O, ma pan szczęście – rzekł Pietrow, spoglądając na gotówkę. – Niezupełnie – odparł Storm. Wy jął jeden z banknotów. – Nasz zakład by ł o funty bry ty jskie przeciwko funtom bry ty jskim, a cała moja waluta to dolary amery kańskie. Wy gląda na to, że oby dwaj próbowaliśmy przechy trzy ć siebie nawzajem. – Trafiony ! – stwierdził Pietrow. Uniósł w górę trzeci kieliszek wódki i powiedział: – Za wstrieczu! – To znaczy … – zaczął tłumaczy ć Lebiediew. – Za nasze spotkanie – przerwała mu Showers. – Zna pani rosy jski, moja droga? – spy tał Pietrow. – Ty lko parę słów. Wy starczy, aby by ć niebezpieczną. – W rzeczy samej – przy znał Pietrow. Storm zauważy ł, że Nad nic nie piła. – Nie lubi pani wódki ani herbaty ? – zapy tał. – Może w takim razie kieliszek rakii? – Tego drinka nie znam – stwierdził Lebiediew. – Jest popularny w Chorwacji, zwłaszcza w wojsku – rzekł Pietrow. – Nasz gość z Departamentu Stanu odrobił lekcje. – Picie spowalnia reakcje – odparła Nad. – Moja Nad jest bardzo, bardzo oddana – powiedział Pietrow. Zerknął na swój wy sadzany bry lantami zegarek i mówił dalej: – Przy jechaliście tutaj, aby przesłuchać mnie na temat mojej znajomości z senatorem Thurstonem Windslowem. A przy najmniej tak dzisiaj doniosło BBC. – Spojrzał na Showers, której policzki zaczęły pokry wać się rumieńcem, po czy m konty nuował: – Mój prawnik, pan Lebiediew, przy pomniał mi, że jestem oby watelem bry ty jskim i jako taki mogę domagać się pewnej ochrony. Ale nie mam nic do ukry cia, więc jestem gotowy odpowiedzieć na wasze py tania. – Mamy ty lko jeden warunek – ogłosił Lebiediew. – Rozkład dnia pana Pietrowa jest dzisiaj niezwy kle napięty, a jak wiecie, angielski nie jest naszy m języ kiem ojczy sty m. W związku z ty m
prosiliby śmy, aby ście określili ogólnie, jakie informacje chcieliby ście teraz otrzy mać, a wieczorem może prześlecie py tania na piśmie, zgoda? Jutro mogliby śmy się spotkać ponownie. Pietrow wszedł mu w słowo, zupełnie jakby mieli to wcześniej przećwiczone: – Mogę was zapewnić, że nie by łem w Stanach Zjednoczony ch, gdy wy darzy ła się ta straszna tragedia. Ponadto uważałem senatora Windslowa za bliskiego przy jaciela. Nie miałem absolutnie żadny ch powodów, aby ży czy ć źle jemu albo jego rodzinie. – Chciałaby m się dowiedzieć czegoś więcej o pana osobisty ch stosunkach z senatorem – powiedziała Showers. – Jak często spoty kaliście się w Waszy ngtonie? Czy robiliście wspólnie interesy ? Celowo posługiwała się ogólnikami. Odkry cie wszy stkich kart nie leżało w jej interesie. – W Moskwie zadajemy py tania wprost, jeśli chcemy uzy skać szczere odpowiedzi – odparł Pietrow. – Chce pani wiedzieć, czy dałem mu łapówkę. Jego otwartość wy dawała się szokująca. Ale czy naprawdę taka by ła? Pietrow i jego prawnik mieli dużo czasu, aby zaplanować obronę. Wzmianka o łapówce by ła najwy raźniej częścią ich strategii. Ale do jakiego stopnia? – Krążą pogłoski o kwocie w wy sokości sześciu milionów dolarów przelanej z pańskiego konta w Londy nie na Kajmany, a potem do senatora Windslowa – oznajmiła Showers. – Możemy o ty m porozmawiać jutro – obiecał Pietrow. – Jednakże jeśli te pieniądze zostały podjęte z mojego konta, odby ło się to bez mojej wiedzy. – Pozwala pan swoim pracownikom przelewać sześć milionów dolarów na zagraniczne konto bez powiadamiania pana o ty m? – zapy tał Storm. Pietrow wy mienił spojrzenia z Lebiediewem i odpowiedział: – Ty lko jednemu albo dwóm. Ale rzecz w ty m, że z całą pewnością nigdy nie zaproponowałem senatorowi łapówki. By liśmy dobry mi przy jaciółmi, a przy jaciele nie dają sobie łapówek. Przy sługę wy świadcza się z przy jaźni, a nie dla pieniędzy. – Pietrow zamilkł na chwilę, po czy m mówił dalej: – Mogę wam zaoszczędzić cennego czasu, wy jawiając sprawcę porwania i morderstw w waszej stolicy. Człowiekiem, który ma krew na rękach, jest prezy dent Rosji Oleg Barkowski. To on jest zbrodniarzem, który powinien by ć przesłuchiwany, a nie ja. – Ustalmy czas jutrzejszego spotkania – zaproponował Lebiediew. – Rano pan Pietrow będzie przemawiać na wiecu studentów w Oksfordzie. – Powinniście wziąć w nim udział – oznajmił Pietrow. – Będę mówił o zabójstwie Swietłany Aleksiejewy, rosy jskiej dziennikarki, którą w zeszły m miesiącu znaleziono martwą w Moskwie, w windzie budy nku, w który m mieszkała. Kry ty kowała Barkowskiego i powszechnie wiadomo, że to on zlecił jej zabójstwo. Tak samo, jak kazał zamordować waszego senatora.
– Jeśli przy jdziecie – dodał Lebiediew – sami się przekonacie, jakim uwielbieniem cieszy się pan Pietrow w bry ty jskim społeczeństwie. – Czy nie naraża się pan na niebezpieczeństwo, pojawiając się na publiczny m wiecu, zważy wszy na fakt, że by ły już próby zamachu na pana tu, w Anglii? – zapy tał Storm. – Zwłaszcza że pana ochroniarze nie mogą nosić broni poza tą posiadłością – dodała Showers. – Jestem głęboko przekonany, że panna Nad jest w stanie zapewnić mi bezpieczeństwo – odparł Pietrow. – Jest znakomity m strzelcem wy borowy m. Poza ty m nie pozwolę, aby ten żałosny łajdak na Kremlu powstrzy my wał mnie od mówienia o zbrodniach popełniany ch na moich ciemiężony ch rodakach. – Wstał od stołu i oznajmił: – Bardzo państwu dziękuję za wizy tę. Zostawię was teraz, aby ście ustalili szczegóły jutrzejszego spotkania. – Zanim nas pan opuści, chciałby m zamienić słówko na osobności – odezwał się Storm. Showers rzuciła mu zaskoczone i gniewne spojrzenie. – Przy kro mi bardzo, ale to niemożliwe. Pan Lebiediew zawsze uczestniczy w moich pry watny ch rozmowach. – W takim razie możemy we trzech przejść do rezy dencji – zaproponował Storm. – To sprawa Departamentu Stanu, niezwiązana ze śledztwem FBI. – Jeśli pan nalega – zgodził się Pietrow. – Jedną chwilkę – wtrąciła się Showers. – Nie jestem pewna, co mój kolega ma do powiedzenia, ale chcę pana zapewnić, że nie mówi w imieniu FBI ani Departamentu Stanu. – Dziękuję – odparł Pietrow. – To coś niespoty kanego. Lebiediew podąży ł za nimi, podobnie jak Nad, zaś Showers została sama przy stole. By ła wściekła. – Czy naprawdę musi mieć pan przy sobie ochronę? – zapy tał Storm. – Ma pan rację – odparł Pietrow. – Nie mam się czego obawiać z pana strony. – Zwrócił się do Nad: – Proszę dotrzy mać w ogrodzie towarzy stwa naszej znajomej z FBI. Gdy ty lko trzej mężczy źni weszli do środka, Storm wy jął kopertę z kieszeni i wy ciągnął ją w stronę Pietrowa. – Nasz wspólny znajomy poprosił mnie, aby m przekazał panu pry watny list. Pietrow nie wy konał żadnego gestu wskazującego, że zamierza przy jąć list. Zamiast tego zapy tał z rezerwą: – Czy ten znajomy ma jakieś imię? – Jedidiah. – Może pan to dać panu Lebiediewowi – powiedział Pietrow.
– Wolałby m panu. – Ja to wezmę – rzekł Lebiediew, sięgając po kopertę. Storm odsunął dłoń, uniemożliwiając mu pochwy cenie listu. – Jedidiah chciał, żeby dostał pan to do rąk własny ch – powiedział do Pietrowa. Rosjanin zawahał się i wziął od niego kopertę. Zanim Storm zdołał ponownie się odezwać, Pietrow odwrócił się i zaczął się oddalać. – Kiedy pan to przeczy ta, możemy porozmawiać o złocie – rzucił za nim Storm. Pietrow przy stanął i obejrzał się przez ramię. – Możliwe. Kiedy to przeczy tam. W takim razie do jutra. – Ty lko ty m razem na osobności, ty lko pan i ja – powiedział Storm. – Jedidiah jest przekonany, że w pańskiej organizacji jest przeciek. Na twarzy Pietrowa pojawiło się zaniepokojenie. – Rozumiem. A czy wy jawił panu, co to za przeciek? – Nie z nazwiska – odparł Storm. Pietrow zostawił go samego z Lebiediewem. – Odprowadzę pana i pannę Showers do samochodu – powiedział Lebiediew, otwierając prowadzące do ogrodu drzwi. Showers wstała, a Nad dołączy ła do niej i szła tuż obok, gdy Lebiediew prowadził ich przez rezy dencję do zaparkowanego na zewnątrz samochodu. – Wieczorem do pani zadzwonię, panno Showers – odezwał się Lebiediew. – Będzie pani mogła przesłać faksem swoje py tania. Czy weźmiecie udział w jutrzejszy m proteście w Oksfordzie? – Za nic w świecie tego nie przegapię – odparła. – No cóż, wy daje mi się, że poszło świetnie – powiedział Storm, gdy ty lko zajęli miejsca w samochodzie. Showers by ła tak wściekła, że nie odezwała się ani słowem, gdy jechali po wy brukowanej drodze i minęli bramę wjazdową. Eksplodowała, gdy wy jechali na autostradę. – Ty cholerny sukinsy nu! Wiedziałam, że nie mogę ci ufać. Jak śmiałeś zrobić coś takiego? Poniży łeś mnie! Znowu działałeś za moimi plecami. Za każdy m razem, gdy pomy ślę, że może jednak jesteś człowiekiem, okazuje się, że się my liłam. – Wy kony wałem ty lko rozkazy – odparł. – Och, teraz ty nieoczekiwanie postępujesz zgodnie z zasadami, kiedy jest ci wy godnie! I co to by ły za męskie wy głupy z tą wódką? My ślę, że w ty m kieliszku jest ta, o nie, my ślę, że to by ła
tamta. Mój Boże, czułam się, jakby m uczestniczy ła w jakimś stary m filmie szpiegowskim. Już chciał odpowiedzieć, ale powstrzy mała go, unosząc obie ręce. – Nie odzy waj się do mnie – powiedziała i włączy ła radio. – Twój głos jest ostatnią rzeczą, jaką chcę teraz sły szeć.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY G dy ty lko goście odjechali, Georgij Lebiediew pospieszy ł do rozległej biblioteki rezy dencji, gdzie Iwan Pietrow siedział za ogromny m, ręcznie rzeźbiony m biurkiem, czy tając list, który przesłał mu Jones. Na fotokopii zdjęcia przedstawiającego Jonesa, Windslowa i Pietrowa trzy mający ch złotą sztabkę dy rektor CIA zrobił odręczny dopisek: „Przy jmujemy twoją ofertę. Pan Mason jest moim wy słannikiem i wszy stko zorganizuje”. – Co napisał Jedidiah? – spy tał Lebiediew. – Czy CIA pomoże nam w sprawie złota? – Tak jak podejrzewaliśmy, pan Mason nie jest koordy natorem z Departamentu Stanu – rzekł Pietrow, unikając odpowiedzi na py tanie. – Czy Nad udało się ustalić jego tożsamość? – Jeszcze nie. Pobiera w tej chwili jego odciski palców z kieliszków. Wkrótce powinna mieć odpowiedź. Ale co z panem Jonesem i CIA? Przy da nam się? – Jutro będę wiedział więcej – odparł Pietrow. – Ale już dzisiaj mogę powiedzieć, że dni Barkowskiego są policzone, i kiedy nadejdzie czas, to ja wpakuję mu kulkę w ty ł głowy. – Wysszaja miera – skomentował Lebiediew, co oznaczało „najwy ższy wy miar kary ”. Odnosiło się to do sy tuacji, gdy skazańca wprowadzano do pokoju, rozkazy wano mu, by padł na kolana, a potem strzelano mu w ty ł głowy, tak że wy buch rozsadzał twarz, która stawała się nie do rozpoznania. To by ła część stalinowskiej trady cji. – Nawet mnie nie powiedziałeś, gdzie jest ukry te to złoto, a jesteśmy dla siebie jak bracia, nawet jeszcze bliżej. Dlaczego miałby ś zdradzić ten sekret jakiemuś obcemu człowiekowi ty lko dlatego, że przy by ł z listem? – Czy uważasz mnie za durnia? – spy tał Pietrow. – Oczy wiście, że nie, przy jacielu. – To nie traktuj mnie w ten sposób – odparł Pietrow. – Jutro porozmawiam z ty m panem Masonem, ale powiem mu bardzo niewiele albo nic, dopóki nie dowiem się, co ma nam do zaoferowania. – Chrzanić Amery kanów. Nad jest twoją lojalną sojuszniczką. Niech ona wy dobędzie złoto. Zrób to na własną rękę. Pietrow poklepał Lebiediewa po ramieniu. – A co się stanie, kiedy jej lojalni najemnicy zobaczą sterty złota przed oczami, miliardy
w zasięgu ręki? – zapy tał. – Czy będą umieli przezwy cięży ć pokusę? W przy padku wy doby cia złota można ufać ty lko ludziom, którzy wierzą w wy ższe dobro. Nie kupisz honoru ani lojalności. Dlatego właśnie potrzebuję Amery kanów. Oni nie zdradzą własnego kraju.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Nowo-Ogariowo (rezydencja prezydencka), Moskwa, Rosja
Prezy dent
Barkowski najczęściej
spoży wał posiłek o
dziewiątej
wieczorem
czasu
moskiewskiego, w towarzy stwie najbliższy ch przy jaciół i sprowadzany ch dla zabawy młody ch dziewcząt. Ale dzisiejszego wieczoru jadł kolację sam w pry watnej jadalni sąsiadującej z jego sy pialnią i oglądał w telewizji kablowej dwóch mężczy zn bijący ch się i kopiący ch wzajemnie w ramach zawodów mieszany ch sztuk walki (Ultimate Fighting Championship). Skończy ł właśnie pirożki nadziewane gotowany m mięsem i smażoną cebulą, gdy do pokoju wszedł szef jego sztabu. – Odezwał się nasz przy jaciel – powiedział Michaił Sokołow. Barkowski wskazał Sokołowowi, żeby usiadł, co ten uczy nił, podczas gdy prezy dent ponownie napełnił swoją lampkę winem, a drugą nalał dla gościa. – Ci amery kańscy zawodnicy są do niczego – stwierdził Barkowski, wskazując na ekran telewizora. – Każdy z naszy ch żołnierzy oddziału Wy mpieła mógłby ich zabić jedny m szy bkim uderzeniem. Gdy by m nie by ł prezy dentem, sam by m teraz walczy ł na ringu i pokazałby m ty m Amery kanom, jak wy glądają prawdziwi mężczy źni. – Wziął duży ły k wina, po czy m zapy tał: – Co nasz przy jaciel ma nam do powiedzenia? – Pietrow miał dzisiaj w Anglii gości. Agentkę FBI i faceta przedstawiającego się jako pracownik Departamentu Stanu. – CIA? – Prawdopodobnie. Nie by liśmy w stanie ustalić jego tożsamości. – Jaki by ł cel tej wizy ty ? – FBI podejrzewa Pietrowa o udział w zabójstwie senatora Windslowa. Barkowski wy szczerzy ł zęby w uśmiechu. – To wspaniale – oznajmił. – Ale ten gość z CIA poprosił o rozmowę na osobności z Pietrowem. Prezy dent odłoży ł na bok widelec i wy tarł palce saty nową serwetką.
– I co powiedział Pietrowowi? – zapy tał. – Nasze źródło informacji nie zna szczegółów. Ale doty czy ło to odszukania złota. Barkowski bez ostrzeżenia walnął z całej siły obiema pięściami w stół i zaklął. – Czy ci Amery kanie rozumieją, co to oznacza? – rzucił. – Jestem pewien, że CIA zatrze ślady, jeśli mu pomoże. Nie będzie żadnego dowodu, który mogliby śmy wy korzy stać. – Jak to możliwe? Czy nasi oficerowie nie są tak samo inteligentni jak te darmozjady w Langley ? Każ Londy nowi zidenty fikować tego nieznajomego. Naty chmiast! – Barkowski głośno westchnął. – Dlaczego my jeszcze nie wiemy, gdzie ukry te jest złoto? – Pietrow nie chce tego nikomu zdradzić, nawet swojemu najlepszemu przy jacielowi i doradcy, Lebiediewowi. I nikt nie ma pojęcia, w jaki sposób on się dowiedział, gdzie ukry ty jest skarb. Nasz przy jaciel mówi, że Pietrow zamierza spotkać się jutro z agentką FBI i ty m nieznajomy m po swojej przemowie na wiecu w Oksfordzie. – Jakim wiecu? – W sprawie zabójstwa dziennikarki. Barkowski z lekceważeniem machnął ręką. – Niech sobie demonstrują w Oksfordzie. Kto by się przejmował cholerny mi Bry ty jczy kami? – Przez chwilę nic nie mówił. Rozważał możliwości. – Nikt nie wie, w jaki sposób Pietrow zdoby ł informację o miejscu ukry cia złota. Nie chce nikomu zdradzić lokalizacji. Ale wy gląda na to, że teraz Amery kanie pomogą mu je znaleźć. To wszy stko zmienia. Nie możemy ry zy kować, że złoto wpadnie w ręce Pietrowa. – My ślał jeszcze przez kilka chwil, po czy m dodał: – Jeśli zabijemy Amery kanów, przy ślą kogoś innego. Wobec tego pozostaje ty lko jedno rozwiązanie. Jeżeli Pietrow nie chce mówić, w takim razie musi zostać zlikwidowany. Lepiej, żeby ta tajemnica umarła razem z nim, niż aby Amery kanie dowiedzieli się, gdzie ukry te jest złoto. – By ły już próby zamachu na jego ży cie, i żadna z nich się nie powiodła – powiedział Sokołow. Na twarzy Barkowskiego pojawił się chy try uśmieszek. – Masz mnie za imbecy la? Gdy by m chciał, żeby nie ży ł, już by łby martwy. Te próby miały sprawić, aby wy jawił sekret komuś innemu, na wy padek gdy by miał zginąć. Ale nie doceniłem jego ego. Pietrow chce zabrać ten sekret z sobą do grobu. Najwy ższy czas mu na to pozwolić. – Jeśli Pietrow umrze, nigdy się pan nie dowie, gdzie ukry te są sztabki – rzekł Sokołow. – To nieprawda – odparł Barkowski. – Jeśli on to odkry ł, musi by ć jakiś sposób, aby śmy się też tego dowiedzieli. Po prostu zajmie to trochę więcej czasu. – Mogliby śmy go porwać. Albo torturować.
– I cały świat by mnie potępił. Żądaliby jego uwolnienia. – Ale jeśli każe go pan zabić, świat też się o ty m dowie, prawda? – Nie, jeśli dam im kozła ofiarnego. – Ale kogo? – Jego gości – odparł Barkowski. – Agentkę FBI, która pojawiła się w BBC, i tego tajemniczego faceta z CIA. Niech wy gląda to tak, jakby oni go zabili, a świat będzie potępiał ich oraz Stany Zjednoczone. – A złoto? – Będziemy go dalej szukać. Teraz najważniejsze jest, aby uniemożliwić CIA pomoc Pietrowowi. Przekaż to do Londy nu. Chcemy, aby Pietrow został zlikwidowany i żeby wszy stko wskazy wało na to, że zrobili to Amery kanie. Barkowski uniósł lampkę z winem i stuknął się z Sokołowem. – Za powodzenie wy znaczony ch zadań! – powiedział. By ł to jeden z pierwszy ch toastów, jakich obaj mężczy źni nauczy li się po wstąpieniu do Komsomołu, młodzieżówki komunisty cznej. – Kula w głowie Pietrowa – dodał Barkowski, unosząc kieliszek do drugiego toastu – a broń pozostawiona w rękach Amery kanów.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Londyn, Anglia
–
G dy ty lko wrócimy do hotelu, wniosę na ciebie oficjalną skargę – powiedziała Showers. –
Nie chcę więcej z tobą pracować. – Rozumiem, dlaczego jesteś zła – odparł Storm wy rozumiały m głosem. – Też by łby m wściekły. Ale zmarnujesz czas, jeśli złoży sz skargę swoim przełożony m. Zaufaj mi, to ciebie wezwą z powrotem do Waszy ngtonu. – Zaufać ci? – odparła Showers. – Chy ba żartujesz. I jakie masz podstawy, spry ciarzu, aby sądzić, że to mnie wezwą? Przy słali mnie tutaj, aby m rozwiązała sprawę morderstwa senatora Stanów Zjednoczony ch. – Nie chcesz wnosić skargi. Polecenie przy szło z samej góry. – Z samej góry czego? – Białego Domu. – Powiedz mi w takim razie, co ty i Jones knujecie, żeby śmy mogli z sobą współpracować. Przy najmniej to jesteś mi winien. – Nie jesteś aż tak wy soko na liście płac. Showers głęboko odetchnęła, a następnie powiedziała: – Chciałaby m cię w tej chwili zastrzelić. Zatrzy mali się przed wejściem do Marriotta. – A może paralizator? – rzucił Storm. – Jeśli to rzeczy wiście sprawi, że poczujesz się lepiej. – Idź wpełznąć do tej dziury, w której tu nocujesz – odpowiedziała. – Żałuję, że cię w ogóle spotkałam. Trzasnęła drzwiczkami samochodu i zniknęła w hotelu. Stormowi by ło jej naprawdę żal. Kiedy dotarł do swojego pokoju w pensjonacie, usunął fałszy we odciski palców, które nałoży ł dzisiejszego ranka. Uży ł komputera, aby skopiować inne odciski z bazy dany ch w Langley i przeniósł je na podobny do ludzkiego ciała materiał, który dostał od czarodziejskich naukowców z CIA. Kiedy szefowa ochrony Pietrowa, Antonia Nad, sprawdzi kieliszki, odkry je tożsamość
kogoś innego – kogoś, kogo dobrze zna. Swoją własną. Zadzwonił jego telefon komórkowy. – Ktoś by ł w moim pokoju – odezwała się Showers zdenerwowany m głosem. – Gdy by liśmy u Pietrowa. Pomy ślałam, że powinieneś o ty m wiedzieć, na wy padek gdy by ciebie też ktoś śledził i przeszukał twój pokój. – Dzięki, że troszczy sz się na ty le, żeby zadzwonić – stwierdził. – Już ci powiedziałam, że ja postępuję zgodnie z zasadami – odparła. – Nawet jeśli ty nie. – Skąd dzwonisz? – Z holu w Marriotcie. Przy puszczam, że założono u mnie podsłuch. Nie wzięłam z sobą ze Stanów nic, czy m mogłaby m to sprawdzić. Skoro jesteś pry watny m detekty wem i szpiegiem na pół etatu, to może by ś przy szedł do mnie usunąć te pluskwy. Albo ty to zrobisz, albo wezwę ekipę z ambasady. – Zaraz będę. Storm chwy cił swój plecak i po pięciu minutach marszu by ł już w hotelu. Skinieniem ręki dał jej znak, żeby wy szła na ulicę. – Chodźmy się przejść – powiedział. – Tak będzie bezpieczniej. Przez piętnaście minut krąży li po okolicy, przechodząc przez kilkanaście ulic, zawracając, a potem skręcając w inny m kierunku. Kiedy nabrali pewności, że nikt ich nie śledzi, Storm zapy tał: – Skąd wiesz, że ktoś by ł w twoim pokoju? – Zostawiłam na biurku dokumenty w skoroszy cie, informacje prasowe FBI na temat morderstwa senatora. Na szóstej stronie włoży łam jednego centa. To by ła stara sztuczka. Jeśli intruz podniósł skoroszy t, jednocentówka musiała upaść na podłogę. Nawet gdy by ją zauważy ł, nie miałby pojęcia, z której strony wy padła. – Jesteś pewna, że sprzątaczka nie przesunęła dokumentów? – zapy tał Storm. – Nie obrażaj mnie bardziej, niż to już dzisiaj zrobiłeś – odparła. – Przepraszam. – Zastanawiałam się nad czy mś, gdy tak chodziliśmy – powiedziała Showers. – Powinniśmy usunąć te pluskwy czy uży ć ich tak, aby ich zmy lić? Kimkolwiek „oni” są. By ł pod wrażeniem. My ślała bardziej jak oficer wy wiadu niż policjantka. Po drodze zauważy ł, że mijają pub.
– Wejdźmy do środka i napijmy się – zaproponował. – To by ł bardzo długi dzień. Ja stawiam. – Czy naprawdę ci się wy daje, że stawiając mi drinka, naprawisz to, co mi dzisiaj zrobiłeś? To, że odsunąłeś mnie od sprawy i działałeś za moimi plecami? – Kilka drinków naprawdę może pomóc – powiedział. – Poza ty m jestem głodny i chce mi się pić. Daj spokój. To, co się stało, to nie by ło nic osobistego. Gdy by m znał jakiś lepszy sposób, aby to rozegrać, skorzy stałby m z niego. – Ty lko jeden drink – zgodziła się, wzdy chając. – I ty lko dlatego, że dziś mi się przy da. To by ła okoliczna spelunka, z panelami z ciemnego drewna i tłumem stały ch by walców, którzy od razu zauważy li obcy ch. Storm zamówił ry bę z fry tkami, a Showers kanapkę z kurczakiem w bułce z ziarnkami maku. Storm poprosił kelnera, aby przy niósł im beczkowego London Pilsnera. Po wy piciu pierwszego piwa Showers zaczęła się odprężać. – Pierwszy raz, gdy ktoś założy ł ci podsłuch w hotelu? – zapy tał Storm. – Uczy li nas o ty m w akademii – odparła. – Ale w rzeczy wistości to pierwszy raz. Podniósł drugi kufel piwa i stuknął w jej szklankę. – Witaj w świecie płaszcza i szpady. – Rozumiem, dlaczego cię to cieszy. To jest bardziej zajmujące niż układanie py tań dla Pietrowa i faksowanie mu ich wieczorem. – Dlaczego w ogóle chcesz mu coś wy sy łać? On nie ma zamiaru się przy znać, że by ł w to zamieszany. Prowadzi z tobą grę, próbuje się dowiedzieć, co wiesz. – A skąd wiesz, że to nie z tobą prowadzi grę, w cokolwiek ty grasz? – Och, jestem pewien, że to robi. Każdy ma tu coś do ugrania. – Nie oczekuję, że Pietrow się przy zna – oznajmiła. – Nie o to chodzi. Moim celem jest doprowadzić do tego, żeby powiedział coś, co później będę mogła przedstawić w sądzie jako kłamstwo i udowodnić to. W ten sposób będziemy mogli oskarży ć go o krzy woprzy sięstwo przed agentem federalny m i uczestnictwo w zmowie przestępczej. Storm potrząsnął głową z niedowierzaniem. – April – powiedział delikatnie, zwracając się do niej po imieniu, czego wcześniej nie robił. – Czy naprawdę my ślisz, że Departament Sprawiedliwości ma zamiar oskarży ć Pietrowa o zbrodnię? Facet ma wpły wowy ch przy jaciół. Jest bogaty m oligarchą. Mieszka w Londy nie. – Wiem, że uważasz mnie za naiwną – odparła. – Ale powiedziałam ci już wcześniej, i powtórzę to jeszcze raz, bo szczerze w to wierzę: nikt nie stoi ponad sprawiedliwością. Zgadza się, nasz sy stem nie jest doskonały. Dużo trudniej jest doprowadzić przed oblicze sprawiedliwości bogaty ch kry minalistów z koneksjami. Ale to jest do zrobienia, o ile są ludzie, którzy wierzą
w nasz sy stem i się nie poddają, jeśli o to walczą. Prawda w końcu zwy cięży. Na twarzy Storma pojawił się uśmiech. – Uważasz, że to zabawne? – spy tała April. – Nie, nie śmiałem się z ciebie. Pomy ślałem o ty m, że słowa „A prawda was wy zwoli” są wy pisane na podłodze w holu siedziby CIA. – Wy powiadanie ty ch słów i wiara w nie to dwie różne sprawy. – Dlaczego jesteś tak pewna, że prawda w końcu zwy cięży ? Kto cię tego nauczy ł: nauczy ciel w szkółce niedzielnej czy pastor? Nieoczekiwanie zauważy ł, że w jej oczach pojawiły się łzy. – Tak naprawdę to by ł mój ojciec. By ł najodważniejszy m i najbardziej honorowy m człowiekiem, jakiego znałam. – Przepraszam. Nie chciałem cię zasmucić. Jaki on by ł? – Po co ci to? Żeby ś mógł się z niego nabijać? – Nie – odparł. – Ponieważ naprawdę chcę wiedzieć. – Mój ojciec by ł oficerem patrolowy m na autostradzie w Wirginii – powiedziała. – Uwielbiałam go. By łam córeczką tatusia. Pewnej nocy zatrzy mał dwóch mężczy zn, którzy by li na haju i znacznie przekroczy li prędkość. Wy czuł, że coś z nimi jest nie tak, a potem usły szał czy jś jęk. Kazał kierowcy otworzy ć bagażnik i znalazł tam nagą dziesięcioletnią dziewczy nkę. Mężczy źni śledzili ją od całodobowego spoży wczaka, porwali ją i wielokrotnie zgwałcili. Z samochodu wy siadł drugi z mężczy zn, w ręku trzy mał pistolet i strzelił do mojego ojca. Tato by ł śmiertelnie ranny, ale jednak zdołał zabić obu ty ch drani. Mój ojciec umarł, ratując ży cie tej dziewczy nce. – Twój ojciec by ł dzielny m człowiekiem. – To z jego powodu zdecy dowałam się wstąpić do FBI. Tacy ludzie jak ci dwaj to potwory i bestie. Niszczą słaby ch i niewinny ch. Ludzie pokroju mojego ojca stoją między społeczeństwem a bestiami. Są prawdziwy mi bohaterami. Codziennie ry zy kują ży cie, pomagając inny m. Storm uniósł swój kufel i powiedział: – Za twojego ojca. Widziała, że mówi poważnie, więc przy łączy ła się do toastu. Zamówili jeszcze jedną kolejkę. – A twój ojciec? – zapy tała April. – Może cię to zdziwić – odparł Storm. – Wiem, że tak będzie. Jesteś gotowa?
Rzuciła mu zaskoczone spojrzenie. – Mój ojciec jest emery towany m agentem FBI. – O Boże! – wy krzy knęła. Przy ich stoliku pojawił się właściciel pubu z dwoma kieliszkami do wódki i butelką whisky. – Jesteście jankesami, prawda? – spy tał tubalny m głosem, który rozszedł się po pubie gromkim echem. Storm potwierdził, a właściciel pubu mówił dalej: – Mamy tutaj taki zwy czaj. Was jankesów pokazują zawsze w telewizji z palcami uniesiony mi do nieba, wy dzierający ch się, że jesteście najlepsi – a nawet nie wiecie, co to jest prawdziwy futbol. Więc kiedy w moim wy tworny m lokalu pojawia się taka ładna para jak wy, czuję się w obowiązku dać wam do spróbowania prawdziwej angielskiej whisky, nie takiej jak te końskie siki, które podają w Nowy m Kraju. – Roześmiał się głośno, a w ślad za nim by walcy pubu. – To jest butelka whisky wy produkowanej w Anglii dla upamiętnienia królewskiego ślubu księcia Williama i Catherine. Będziemy bardzo zobowiązani, jeśli dołączy cie do naszego toastu na cześć pary królewskiej, a poczujemy się bardzo urażeni, jeśli odmówicie. Z głośny m brzękiem postawił na stole dwa kieliszki i napełnił oba po brzegi. Nalał też jeden dla siebie i uniósł go w powietrze. – Wy pijecie ze mną ich zdrowie? – zapy tał przy jaźnie. – Przy najmniej ty le możemy zrobić, biorąc pod uwagę, że przegraliście z nami wojnę – powiedział Storm. Właściciel pubu udał, że jest zły, i wzniósł toast: – Za księcia Williama i jego uroczą pannę młodą, Catherine! Storm wy pił do dna, ale Showers nawet nie podniosła swojego kieliszka. – Co to ma znaczy ć? – zaprotestował właściciel pubu. – No dalej – powiedział Storm zachęcająco. Sięgnęła po kieliszek i ku jego zdumieniu wy chy liła go z łatwością. Wszy scy zaczęli bić brawo. – By łoby grubiaństwem z mojej strony, gdy by m pozwolił wam opuścić mój lokal bez wzniesienia toastu za tę tutaj uroczą damę – powiedział właściciel pubu, spoglądając na Showers. Ponownie napełnił kieliszki i szy bko je uniósł. – Za siedzącą tutaj piękną, młodą, rudowłosą damę, która z pewnością ma w sobie domieszkę irlandzkiej krwi, sądząc po jej zielony ch oczach i jasnej cerze. Showers uśmiechnęła się i cała ich trójka wy chy liła whisky do dna, podczas gdy inni stali klienci pubu przy glądali się im.
– A teraz was zostawię, ale chcę jeszcze coś dodać na koniec – powiedział właściciel pubu i wy szczerzy ł zęby w szerokim uśmiechu. – Te kieliszki whisky są po pięć funtów, dopisuję więc trzy dzieści funtów do waszego rachunku. Witajcie w Londy nie, jankesi! Zgromadzony w pubie tłum zaczął się gromko śmiać i klaskać, zaś właściciel ukłonił się nisko i odszedł w stronę baru, gdzie oznajmił, że najwy ższy czas na karaoke. Szczupły mężczy zna siedzący przy barze naty chmiast wskoczy ł na niewielki podest stojący w narożniku, włączy ł przenośne urządzenie do karaoke i w pubie rozległy się zniekształcone dźwięki „Lucy in the Sky with Diamonds”. Zanim trzy godziny później Storm i Showers opuścili pub, wy pili jeszcze wiele kieliszków whisky stawiany ch im przez przy jaźnie nastawiony ch stały ch by walców w hołdzie różny m członkom bry ty jskiej rodziny królewskiej oraz prezy dentom Stanów Zjednoczony ch. W pewny m momencie Showers przejęła kontrolę nad mikrofonem do karaoke i wy śpiewała zaskakująco dobrą wersję przeboju Lady Gagi „Born This Way ”, co sprawiło, że tłum domagał się więcej. Gdy wracali do Marriotta, wzięli się pod ręce, aby wspierać się wzajemnie. – Nie wiedziałem, że jesteś fanką Lady Gagi – powiedział Storm z podziwem. – Niektóre jej teksty są poety ckie – odparła April. – Czy kiedy kolwiek sły szałeś jakąś jej piosenkę? – Jak sądzisz, jakiej muzy ki słucham? – zapy tał Storm. – To oczy wiste – stwierdziła. – Country. – Nie jestem nieszczery, ty lko nienawidzę rzeczy wistości – odparł Storm. To by ł cy tat z jednego z wideoklipów Lady Gagi. Zaskoczona Showers zaczęła klaskać. Storm uniósł palec do zaciśnięty ch warg i wy szeptał: – Niech to będzie nasz sekret. – To gdzie jest ta twoja kry jówka? – spy tała April, gdy dotarli do Marriotta. – Py tasz, czy możesz wejść do mojego pokoju na kieliszek przed snem? – odrzekł Storm z nadzieją w głosie. – Możliwe – odparła. – Albo może jestem po prostu ciekawa, dokąd idzie szpieg, aby się ukry ć. – Nie jestem szpiegiem, pamiętasz? Jestem pry watny m detekty wem. – Czy to prawda? Czy cokolwiek z tego, co mi powiedziałeś dziś wieczorem, jest prawdą? Zanim zdąży ł odpowiedzieć, położy ła mu palec na ustach i oznajmiła: – Po prostu zabierz mnie tam, gdzie mieszkasz. Gdy weszli do jego pokoju, April opadła na podwójne łóżko. Storm zamknął drzwi i rzucił klucz
na szafkę nocną. Przy wołała go do siebie skinieniem ręki. Usiadł na krawędzi łóżka. – Według mnie jesteś naprawdę dość atrakcy jny – powiedziała. Wy ciągnęła rękę i przejechała palcem po jego dłoni. Chodził do łóżka z wieloma kobietami. Wszy stkie by ły łatwy mi podbojami. Nie pamiętał większości ich twarzy. Jedy ną kobietą, która coś dla niego znaczy ła, by ła Clara Strike. A ona złamała mu serce. Co czuł do April Showers? Czy znowu chciał mieć złamane serce? Do czego to mogło prowadzić? Kiedy skończy pracę i odnajdzie zdrajcę, wróci do anonimowego ży cia. April nachy liła się i pocałowała go w usta. Oddał pocałunek, mocno i z pasją. Po ty m pocałunku nastąpił kolejny, i czuł wy raźnie ten żar, który pojawia się zawsze, gdy mężczy zna i kobieta niecierpliwie czekają, aby kochać się po raz pierwszy. Czy sta radość z odkry wania nowego ciała. Zgłębianie każdego centy metra skóry. Doty kać i by ć doty kany m. – Jeśli mamy to zrobić – wy szeptała April kuszący m tonem – muszę cię poprosić o przy sługę. Widziałam na dole dzbanek z kawą. Przy nieś mi filiżankę. – Chcesz filiżankę kawy ? – Tak naprawdę to wy mówka – powiedziała. – Uprzejmy sposób, aby wy prosić cię z pokoju, ponieważ muszę się wy sikać i wolałaby m to zrobić na osobności. To sprawa kobieca. Podniósł się i zaczął iść w stronę drzwi. April zeskoczy ła z łóżka, a gdy wy chodził z pokoju, klepnęła go mocno w ty łek i zaczęła się śmiać. Gdy ty lko znalazł się na kory tarzu, z trzaskiem zamknęła za nim drzwi. Zdał sobie sprawę, że zostawił klucz na szafce nocnej. Delikatnie postukał w drzwi i powiedział cicho: – Mogę po prostu iść na dół i obudzić właścicielkę. Wpuści mnie do mojego pokoju. – Naprawdę chcesz przeszkadzać jej o tej porze? – odparła Showers zza drzwi. My ślał, że jest bardziej pijana niż by ła w rzeczy wistości. Przechy trzy ła go. – Pomy śl ty lko, jaki to wy woła skandal! Kobieta w twoim pokoju. I to kobieta, która piła alkohol. Kto wie, co mogę powiedzieć? Mogą mnie nawet pokazać w BBC, skoro jestem już znana. Co ty im powiedziałeś? Że królowa mnie zaprosi? By ł wy starczająco wy trenowany, żeby wy waży ć drzwi w czasie krótszy m niż minuta. Nie chciał jednak się jej narzucać. – Powinieneś spać w Marriotcie – wy szeptała. – Jeśli chcesz, możesz skorzy stać z mojego pokoju. Ty lko uważaj, oprócz ukry ty ch mikrofonów mogą też tam by ć ukry te kamery. I twój nagi ty łek może się znaleźć na jakiejś stronie internetowej. Dobranoc!
ROZDZIAŁ TRZYNASTY K toś zastukał do jej drzwi. Usły szała głos Storma: – Wstałaś już? Przy niosłem śniadanie. Szy bko narzuciła na siebie szlafrok frotté i wpuściła go do środka. – Dostałem to na dole – oznajmił. – Angielskie śniadanie. Mam jajecznicę, parówki, kaszankę, fasolkę po bretońsku i plasterek pomidora. – Pomachał jej tacą przed nosem. Nagle zrobiło jej się niedobrze. A to spowodowało, że się uśmiechnął. – Ponieważ spędziłem noc gdzie indziej – mówił dalej Storm – pozwoliłem sobie zajrzeć do twojego pokoju w Marriotcie i wziąć czy ste ubrania. Są w torbie hotelowej. – Z ty mi słowy rzucił na łóżko plastikową reklamówkę. – Jakim cudem jesteś taki radosny i oży wiony ? – spy tała. – Musiałem wziąć lodowaty pry sznic po ty m, jak mnie wy waliłaś z pokoju. – Ty lko jeden zimny pry sznic? Sądziłam, że będziesz potrzebować kilku. – Pry sznic wy starczy ł, aby obniży ć moje oczekiwania. – Urocze – stwierdziła. – Idę zatankować ten wy poży czony samochód – powiedział z udawany m bry ty jskim akcentem. – Jeśli mamy zdąży ć na ten wiec, to musimy wy jechać za godzinę. Smacznego. Podczas jazdy do Oksfordu Showers cierpiała katusze najgorszego kaca od czasów studenckich. Zamknęła oczy przy kry te okularami przeciwsłoneczny mi i wszy stkimi siłami zwalczała chęć zwy miotowania za każdy m razem, gdy samochód podskakiwał na wy bojach albo wpadał w dziurę. Wiec przeciwko Barkowskiemu zorganizowano na trawiasty m terenie parku uniwersy teckiego w Oksfordzie, na północnowschodnim krańcu obszaru zajmowanego przez trzy dzieści osiem niezależny ch budy nków uczelniany ch, z który ch składała się szkoła. Storm zaparkował na drodze gruntowej w pobliżu Starego Obserwatorium i podąży li z Showers w kierunku podium, które zostało sklecone specjalnie na ten wiec. Podwy ższenie wznosiło się jedy nie pół metra nad trawą i mieściło się na nim ty lko podium oraz cztery krzesła. Wokół kłębił się jakiś ty siąc protestujący ch. Młoda dziewczy na powiedziała im, że wszy scy czekają na Pietrowa, który się spóźnia.
Zgodnie ze swoim zwy czajem Storm uważnie prześledził wzrokiem tłum i naty chmiast dostrzegł trzech mężczy zn, którzy nie pasowali do tego wiecu. Ich wy gląd wskazy wał na pochodzenie z krajów Europy Wschodniej, wszy scy mieli po trzy dzieści kilka lat. Większość tłumu stanowili młodsi studenci albo starsi profesorowie. – Wzięłaś z sobą glocka? – zapy tał Storm. – Tak – odparła Showers. – Nie musisz krzy czeć. – Nie krzy czałem. – Ściszy ł jednak odrobinę głos, mówiąc: – Wskażę ci trzech mężczy zn. Jeśli przeczucie mnie nie my li, by ć może będziesz musiała ich zastrzelić. Jeśli nie możesz, daj mi swoją broń. – Nie dam ci mojej broni – odparła. – I nie musisz ich wskazy wać. Już sam fakt, że w takiej temperaturze i pełny m słońcu noszą prochowce, sprawia, że się wy różniają. Jak chcesz to załatwić? Na drodze z prawej strony parku pojawiły się dwa czarne sedany – mercedesy S 600 z przy ciemniany mi szy bami. Kiedy stanęły, z pierwszego samochodu wy siedli Pietrow i Lebiediew, zaś z drugiego szefowa ochrony Antonia Nad. Kierowcy obu pojazdów szli z ty łu za grupą, a Pietrow i jego świta skierowali się w stronę sceny. – Ja zatrzy mam Pietrowa i Nad – powiedział Storm. – Ty miej oko na ty ch facetów. – My ślisz, że Nad i ci dwaj ochroniarze są uzbrojeni? – zapy tała Showers. – Mam taką nadzieję. – Z ty mi słowami Storm zaczął się przeciskać przez tłum. Zdąży ł przejść jakieś dziesięć metrów, gdy zobaczy ł dwa wózki golfowe wy jeżdżające w szy bkim tempie zza platformy. Kierowali nimi studenci, a wózki by ły udekorowane plakatami z hasłami wy rażający mi sprzeciw wobec Barkowskiego. Miały za zadanie podwieźć pod scenę gościa i jego towarzy szy. Storm zdał sobie sprawę, że nie będzie w stanie dotrzeć na czas do Pietrowa i jego orszaku. Pietrow podjechał pod scenę na jedny m z wózków golfowy ch. Lebiediew i Nad zostali na ty lny ch siedzeniach. Dwaj ochroniarze ustawili się z przodu platformy, po obu jej stronach. Storm zauważy ł, że Nad wzięła z sobą ty lko dwóch mężczy zn! Obaj mieli plakietki PROTEC na ciemny ch mary narkach i beretach. Jeśli są dobrzy, zauważą trzech intruzów. Trzej Słowianie rozdzielili się. Jeden z nich ustawił się bezpośrednio na wprost podium dla mówcy. Pozostali dwaj przesunęli się na lewą i prawą stronę sceny, zajmując miejsca bezpośrednio w jednej linii z dwoma ochroniarzami z firmy PROTEC. Showers znajdowała się na lewo od Storma i miała oko na podejrzanego stojącego najbliżej niej. Storm skupił się na podejrzany m stojący m na wprost podium. On będzie odpowiedzialny za zastrzelenie Pietrowa. Zadaniem pozostały ch będzie zabicie dwóch ochroniarzy, a potem
wsparcie przy jaciela. Storm poszukał wzrokiem Nad i zauważy ł, że nie obserwuje ona tłumu, tak jak powinna to by ła robić. Zamiast tego patrzy ła na Pietrowa, który w ty m momencie stał za podium, czekając, aż prowadzący spotkanie go przedstawi. Gdy Pietrow zaczął przemawiać, z tłumu rozległy się oklaski. Przy spieszając kroku, Storm zaczął roztrącać widzów stojący ch na jego drodze. – Odsunąć się! Odsunąć się! – krzy czał. Próbował wzniecić zamęt, tak by Pietrow i jego ochroniarze to zauważy li. Obaj strażnicy fakty cznie spostrzegli, że coś się dzieje, i wolno sięgnęli pod mary narki. Nad również go zauważy ła, ale Pietrow by ł zby t zajęty swoją przemową, żeby zwrócić na niego uwagę. – Hej, Pietrow! – wrzasnął Storm. Rosjanin przerwał w pół zdania. Wszy scy patrzy li na Storma, z wy jątkiem trzech napastników w prochowcach. – Padnij! – wrzeszczał Storm. – Zdrajca! – krzy knął Słowianin znajdujący się naprzeciwko Pietrowa i wy ciągnął spod mary narki pistolet kalibru 45. Zaczął strzelać dokładnie w momencie, gdy Storm skoczy ł na niego od ty łu. Pietrow upadł na scenie. Dwaj towarzy sze strzelca wy ciągnęli spod płaszczy pistolety maszy nowe MP5 marki Heckler & Koch i gradem kul zabili obu ochroniarzy z PROTEC-u. Antonia Nad biegła przez scenę w kierunku Pietrowa, z którego klatki piersiowej wy pły wała krew. Wy buchła panika. Niektórzy protestujący upadli na ziemię, inni rozbiegli się w różny ch kierunkach, a niektórzy stali w miejscu sparaliżowani strachem. Storm leżał na plecach powalonego strzelca. Chwy cił jego prawą rękę, przy ciskając broń do trawy. Ale strzelec by ł silniejszy, niż Storm przy puszczał. Mając wolną lewą rękę, wy pchnął swoje ciało do góry, uderzając Storma od ty łu, ale temu udało się wcześniej przerwać uścisk dłoni strzelca na pistolecie. Obaj mężczy źni zerwali się z trawy, stając twarzą w twarz. Strzelec sięgnął pod płaszcz po swój rosy jski nóż wojskowy, który m wy mierzy ł cios w Storma. Wprawny m ruchem Storm wy konał bły skawiczny unik, chwy cił rękę napastnika i wy kręcił ostrze do ty łu, wpy chając je w pierś mężczy zny. Ten manewr znany by ł na ulicy jako przekładanie albo zmiana biegów. Storm szarpnął ostrze w górę, potem na bok, ponownie w drugą stronę i ostatecznie w dół, prosto w brzuch ofiary, zanim zwolnił uścisk. Martwe ciało strzelca upadło bezwładnie na ziemię, zaś Storm sięgnął po porzucony pistolet kalibru 45. Gdy Storm obezwładniał pierwszego strzelca, Showers wy ciągnęła swojego glocka i strzeliła do znajdującego się najbliżej niej napastnika. Jedna z jej kul trafiła w czaszkę, zabijając go na miejscu. Przy ży ciu został zatem ty lko jeden zabójca i gdy usły szał on wy strzały z broni Showers, oddał w jej kierunku serię ze swojego pistoletu maszy nowego.
Jedna z jego kul dosięgła celu, trafiając ją w ramię. Jej prawa ręka opadła bezwładnie, a glock wy padł jej z palców, gdy przy cisnęła do rany lewą dłoń i rzuciła się na trawę, kry jąc się przed pociskami. Storm wy palił do strzelca ze zdoby tej czterdziestki piątki. Raz, dwa. Dwie kule wy strzelone w głowę napastnika. Raz, dwa. Następne dwie w jego klatkę piersiową. Upadając, napastnik zacisnął palec na spuście pistoletu maszy nowego, opróżniając w powietrze i ziemię wokół niego resztę magazy nka mieszczącego trzy dzieści nabojów. Storm podbiegł do Showers, która z trudem łapała oddech. Pomógł jej podnieść się z ziemi, włoży ł glocka do kabury i rozejrzał się za jakąś pomocą. – Trzy maj się – powiedział do April. Podczas trwającego zamieszania Lebiediew zajął wózek golfowy i podjechał nim do jednego z mercedesów. Mknął teraz sedanem w poprzek parku w ich kierunku. Nad ściągała z platformy rannego Pietrowa. Wy skakując z siedzenia kierowcy, Lebiediew otworzy ł ty lne drzwi samochodu i zawołał: – Daj Pietrowa tutaj! – On wciąż ży je! – krzy knęła Nad. – Musimy zawieźć go do szpitala! Wspólnie wepchnęli ogromne ciało Pietrowa na ty lne siedzenie sedana. Storm podtrzy my wał Showers, obejmując ją prawą ręką w pasie, i spieszy li w stronę mercedesa. – Ją też zabiorę! – krzy knął Lebiediew. – Pojedziemy za wami moim samochodem – odparł Storm. – Jest bliżej. Lebiediew dodał gazu i ogromny mercedes wzbił tuman trawy i kurzu spod ty lny ch kół, zostawiając za sobą Nad i Storma. Storm pobiegł do zaparkowanego vauxhalla i gdy Nad zajęła miejsce obok niego, miał już zapięte pasy oraz włączony silnik. Mercedes zniknął im już prawie z pola widzenia, gdy jechali na południe w kierunku St. Cross Road. – Skręć w lewo – poleciła Nad. Storm zerknął na podświetlony ekran GPS-a na desce rozdzielczej samochodu. Centrum Oksfordu znajdowało się po jego prawej stronie. Zawahał się, ale wkrótce spostrzegł mercedesa na lewo od siebie, wjeżdżającego na wzgórze w odległości niecały ch dwóch kilometrów. Oni też oddalali się od Oksfordu. A także od najbliższego szpitala. Storm poczuł ukłucie strachu w żołądku. Nacisnął pedał gazu, sprawiając, że silnik vauxhalla zawy ł. Prędkościomierz odnotował sto trzy dzieści sześć kilometrów na godzinę i nadal przesuwał
się do przodu. Mercedes wy przedzał ich teraz o niecały
kilometr, ale Storm
nadrabiał dy stans.
Nieoczekiwanie czarny sedan zwolnił i skręcił z głównej drogi na leśną ścieżkę, a następnie zniknął w gęstwinie. Storm jeszcze mocniej nacisnął pedał gazu. – Zwolnij – poleciła mu Nad. Spojrzał w lewą stronę angielskiego samochodu i zobaczy ł, że wy ciągnęła swój półautomaty czny pistolet CZ P-01 i mierzy ła w jego klatkę piersiową. – Powiedziałam ci, żeby ś zwolnił – oznajmiła Nad. – I skręć tam, gdzie Lebiediew.
*** Gdy ty lko Georgij Lebiediew zaparkował mercedesa pod rzędem drzew, wy ciągnął pistolet spod mary narki i wy mierzy ł z niego w Showers. – Oddaj mi swoją broń – rozkazał jej. Obolała Showers skrzy wiła się, przy ciskając ranę lewą ręką, i Lebiediew zdał sobie sprawę, że jej prawe ramię jest bezuży teczne. Sięgnął w poprzek siedzenia samochodu i wy rwał jej glocka z kabury na prawy m biodrze. – Czas powiedzieć prawdę! – wy darł się na Pietrowa, który leżał na ty lny m siedzeniu sedana, jęcząc i trzy mając się za podbrzusze. Jego białą koszulę znaczy ły plamy krwi. – Gdzie jest ukry te złoto? – krzy czał Lebiediew. – Złoto? – powtórzy ła Showers. – Jakie złoto? – Zamknij się! – wrzasnął pod jej adresem Lebiediew. – Georgiju Iwanowiczu – błagał Pietrow. – Proszę mnie zabrać do szpitala. Ja umieram. – Powiedz mi, gdzie jest złoto, to zawiozę cię do szpitala. – Ale przecież jesteśmy jak bracia – wy dy szał Pietrow. – Czemu to robisz? – Nie, Iwanie Siergiejewiczu – odparł Lebiediew. – Jestem twoim psem na posy łki. Karmisz mnie resztkami. Ale koniec z ty m. Nigdy więcej. Gdzie jest złoto? W odpowiedzi Pietrow wy rzucił z siebie stek przekleństw. Lebiediew bez wahania wy palił z glocka w ty lne siedzenie samochodu, tuż obok głowy Pietrowa. Wy strzał spowodował ogłuszający huk wewnątrz samochodu, ale mimo to nie zagłuszy ł wrzasków Pietrowa. – Następny będzie w twoją stopę – rzekł Lebiediew. – A potem w jaja.
*** – Zwolnij albo cię zastrzelę – powiedziała Nad. – Zwolnij i skręć w prawo za ty m kamienny m domem przed nami. Porzucone gospodarstwo znajdowało się obok piaszczy stej drogi, w którą kilka minut wcześniej skręcił mercedes. Zamiast zwolnić, Storm docisnął pedał gazu do podłogi. – My liłem się. My ślałem, że ty i Lebiediew zdradzicie się później – stwierdził z kamienny m spokojem. – Od kiedy wiesz? – Odkąd zobaczy łem skróconą kolbę karabinu Dragunowa. Została przy cięta dla kobiety. Ale powinienem by ł wiedzieć wcześniej. W chwili gdy znalazłem mundur oficera policji Kongresu porzucony w koszu na śmieci przed damską toaletą, a nie męską. – Popełniłeś swój ostatni błąd – odparła Nad. – Zwolnij. Nie zawrócisz w ty m tempie. Jedziesz za szy bko. By ła piękna. Chciał, żeby by ła kimś inny m niż w rzeczy wistości. Ale niestety to by ło niemożliwe i teraz będzie musiał ją zabić. Strzałka prędkościomierza przekroczy ła sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę.
*** – Zdradziłeś Pietrowa dla złota? – zapy tała Showers, z trudem utrzy mując przy tomność. Ból w ramieniu by ł nie do zniesienia, traciła dużo krwi. – Nie ty lko dla złota, ale i dla miłości – odparł Lebiediew. – Ty draniu! – jęknął Pietrow z ty lnego siedzenia. – Zamknij się – rzucił w jego stronę Lebiediew. – Przez ponad rok mówiłem Barkowskiemu o każdy m twoim ruchu. Nad i ja zawarliśmy pakt. Będziemy bogaci i będziemy razem. – To ty stałeś za porwaniem w Waszy ngtonie? – zapy tała Showers. – Ty kazałeś zabić senatora Windslowa? Muszę to wiedzieć, jeśli masz zamiar mnie zabić. – Tak – odparł Lebiediew triumfująco. – Nad i ja zorganizowaliśmy wszy stko przy pomocy Barkowskiego. Chciałem, żeby Amery kanie obwiniali Pietrowa. Nie chcieliśmy, żeby Windslow pomógł mu odnaleźć złoto. Nie chcieliśmy, żeby CIA mu zaufało. Showers miała wrażenie, że jego słowa dochodzą do niej z dużej odległości. Ze wszy stkich sił starała się skoncentrować.
– Nigdy ci nie powiem, gdzie jest ukry te złoto, ty draniu! – krzy knął Pietrow z ty lnego siedzenia. – Naprawdę, towarzy szu? – spy tał retory cznie Lebiediew i wy strzelił z glocka wprost w stopę Pietrowa, powodując, że ten wrzasnął w agonii.
*** Zbliżając się do zakrętu z głównej drogi, Storm spojrzał pewnie na Nad i szeroko się uśmiechnął. – Do widzenia, dziwko – powiedział. Rzuciła mu zaskoczone spojrzenie i wzmocniła uścisk na pistolecie. Ale by ło już za późno. Storm szarpnął mocno kierownicą vauxhalla w prawą stronę, posy łając rozpędzony pojazd na przeciwległy pas ruchu. Koła samochodu zahaczy ły o niewielki garb na krawędzi asfaltu i vauxhall wy leciał w powietrze, wznosząc się kilka metrów nad ziemią i kierując się wprost na kamienne ściany wiejskiego domu.
*** – Masz ostatnią szansę! – krzy czał Lebiediew do przerażonego Pietrowa. – Powiedz mi, gdzie jest złoto, a daruję ci ży cie. Zawiozę cię do szpitala. Za wszy stkie te lata, kiedy lizałem twój zarozumiały ty łek, zasługuję na to, żeby się dowiedzieć. No już, powiedz mi albo następny strzał dostaniesz w jaja. Krzy czący z bólu pokonany Pietrow wy rzucił z siebie serię liczb. Lebiediew wprowadził współrzędne geograficzne do aplikacji w telefonie komórkowy m. – To blisko Doliny Pięciu Jaskiń w Uzbekistanie? – oświadczy ł takim tonem, jakby zadawał py tanie. – Tak! – wy krzy knął Pietrow. – Przy sięgam. A teraz ocal mnie, mój bracie. Ja umieram. Lebiediew wy celował glocka prosto w czoło Pietrowa. – Wierzę ci, mój bracie – powiedział. – Jeśli czegokolwiek się nauczy łem przez te wszy stkie lata przeby wania z tobą, to rozpoznawania, kiedy mówisz prawdę, a kiedy kłamiesz. To jest moja nagroda za podcieranie ci ty łka. Nacisnął spust, a mózg jego najlepszego przy jaciela rozpry snął się na ty lny m siedzeniu i oknie sedana. Usaty sfakcjonowany zwrócił się w stronę Showers, która by ła półprzy tomna i tak słaba, że z ledwością docierało do niej, co się wokół działo. Jej organizm doznał wstrząsu. Bez pomocy
medy cznej groziła jej śmierć. – Powiem policji, że groziliście nam bronią i zmusiliście nas, aby tu przy jechać po wiecu, i że to ty strzeliłaś z glocka i zamordowałaś mojego przy jaciela. Nie miałem wy boru, musiałem cię zabić z mojego własnego pistoletu. – Położy ł jej glocka na kolanie i podniósł swoją broń. – Jesteś szalony – wy szeptała Showers w odpowiedzi. – Nikt ci nie uwierzy. – Powiem im, że strzeliłaś mu w stopę, aby go torturować, chcąc, żeby się przy znał. Powiem im, że oszalałaś. To będzie słowo najstarszego i najwierniejszego przy jaciela Pietrowa przeciwko martwej agentce FBI, która przy by ła tutaj, aby pomścić morderstwo senatora Stanów Zjednoczony ch. Prasie bry ty jskiej się to spodoba. – Mój partner – wy rzuciła z siebie Showers. – Nim się nie przejmuj. On też będzie martwy. Już Nad tego dopilnuje. Lebiediew skierował broń w jej pierś. – Żegnaj, agentko specjalna April Showers – powiedział. W ty m momencie usły szał dochodzący z zewnątrz głośny odgłos eksplozji i na sekundę odwrócił twarz, aby wy jrzeć przez okno po stronie kierowcy.
*** Lecący vauxhall z przeraźliwy m ry kiem spadał prosto na kamienną ścianę starego domu. Uderzy ł w nią z taką siłą, że wy dawało się, iż samochód rozpadł się na części tłuczonego szkła, rozwalonego chromu, powy ginanego plastiku i zgniecionego metalu. Bagażnik sedana podskoczy ł w górę pod wpły wem uderzenia i przez chwilę wy glądało na to, że vauxhall przekoziołkuje w powietrzu, ale ty lna oś spadła z powrotem na ziemię z głośny m hukiem. Spod zdemolowanej przedniej maski samochodu zaczęły się wy doby wać płomienie, dy m i para. Strefa zgniotu, poduszka powietrzna od strony kierowcy i pas bezpieczeństwa uratowały ży cie Storma. Nad nie miała jednak ty le szczęścia. Nie zapięła pasów i Storm wy łączy ł poduszki powietrzne od strony pasażera. Nie zauważy ła tego i kosztowało ją to ży cie. Uderzenie wy rzuciło ją z siedzenia pasażera, wy strzeliwując ciało przez przednią szy bę i rozry wając na kawałki nieskazitelną twarz. Jej głowa uderzy ła w ścianę domu niczy m melon rzucony z szy bkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Czaszka Nad pękła, a rdzeń kręgowy złoży ł się w harmonijkę. Jej pogruchotane ciało leżało teraz na ziemi w nienaturalnie wy giętej pozy cji obok płonącego vauxhalla. Storm odepchnął się od wraku i upadł twarzą w wy soką trawę. By ł częściowo głuchy. Z ucha i nosa pły nęła mu krew. Prawe kolano rwało go z bólu. Ale ży ł.
Starał się odzy skać przy tomność umy słu. Jego pierwsza my śl doty czy ła Showers i czarnego mercedesa zaparkowanego pod skupiskiem dębów szy pułkowy ch jakieś sto metrów dalej. Zupełnie jak pijak oddalający się chwiejny m krokiem od baru, próbował utrzy mać równowagę, wy znaczając trasę do ciała Nad. Jakieś dwa metry dalej obok kamiennej ściany zauważy ł jej pistolet. Doszedł do niego i pochy lił się z ogromny m wy siłkiem, aby zbadać broń. Wy dawała się nieuszkodzona. Muszę uratować April, pomy ślał. Muszę po nią iść. Wy tężając całą siłę woli i walcząc z potężny m bólem, który rozchodził się po cały m ciele, Storm zaczął iść w stronę zaparkowanego mercedesa. Uszedł już jakieś pięćdziesiąt metrów, gdy usły szał głośny huk. By ł to odgłos wy strzału. I dobiegał ze środka zaparkowanego tuż przed nim samochodu.
Ciąg dalszy w trzeciej i ostatniej części trylogii Krwawy sztorm
Zapraszamy do zakupu innych książek Richarda Castle: Nadchodzący sztorm (pierwsza część trylogii) oraz Fala upału
O AUTORZE
RICHARD CASTLE jest autorem liczny ch bestsellerów, w ty m znakomicie przy jętego przez kry ty ków cy klu książek o Derricku Stormie. Jego pierwsza powieść, Pod gradem kul, opublikowana jeszcze w college’u, otrzy mała prestiżową Nagrodę Toma Strawa dla Literatury Kry minalnej Stowarzy szenia Nom DePlume. Castle mieszka na Manhattanie ze swoją córką i matką, które wy pełniają jego ży cie humorem i inspiracją.