Christina Dodd Zamki na niebie R O Z D Z I A Ł Anglia, rok 1166 Miała wszystkie zęby. Rajmund odetchnął ciężko. Owinięta była w tyle warstw ubrania, ż...
11 downloads
19 Views
1MB Size
Christina
Dodd
Zamki na niebie
ROZDZIAŁ
1
Anglia, rok 1166 Miała wszystkie zęby. Rajmund odetchnął ciężko. Owinięta była w tyle warstw ubrania, że ledwo ją rozpoznał. Opierała się wszystkimi siłami swego drobnego ciała, lecz na tle sinych ust wyraźnie widać było białe zęby. To ozna czało, że jest w dobrym zdrowiu i wystarczająco mło da, by rodzić dzieci. Próbował podsadzić ją na konia, ale wywinęła się z jego objęć i upadła na leśną ścieżkę. Podniosła się natychmiast, a jej wola ucieczki zrobiła na nim ogromne wrażenie. Rajmund nie odpuścił jej jednak - zbyt wiele miał do stracenia, by zawracać sobie gło wę babskimi fochami. Brnęła w śniegu, który okrywał ziemię jak mgiełka, a on złapał ją i owinął peleryną tak ciasno, że na próżno wierzgała nogami i rękami. Podrzucił ją do góry, przerzucił przez siodło. Wsiadł na konia, zanim odzyskała oddech. - Spokojnie, Ju lianno, spokojnie - powiedział łagodnie i poklepując ją po plecach, ponaglił konia. Mimo tej łagodności walczyła dalej. Kopiąc noga mi na wszystkie strony, próbowała ześliznąć się z sio dła. Ten opór wydał mu się niezrozumiały. Niezrozu miałe było też to, że pragnął ją pocieszyć, jak gdyby była dzikim ptakiem, którego on próbuje oswoić. 5
A może współczucie wzbudził w nim fakt, że nawet nie krzyknęła. Od chwili, gdy wynurzył się zza drzew, nie wydała z siebie nawet jednego dźwięku. Opierała się tylko z dzikim uporem. Kto wie, może po prostu nie mogła mówić. Była zawinięta jak kukła, jej głowa obijała się o koński brzuch i Rajmund zaczął się zastanawiać, czy oddy cha. Nachylił się i dotknął jej twarzy. Te same mocne zęby, które tak wcześniej podziwiał, wbiły mu się głę boko w ciało. Przeklął i wyszarpnął dłoń, zaszokowa ny jej gwałtownością. Nie mógł powiedzieć, że jest zdziwiony, bo czy nie wydawała mu się podob na do dzikiego stworzenia? Sam zawinił niedbałością, oblizał więc kroplę krwi i wsunął dłoń pod pa chę, by ją ogrzać. Jej ciężki oddech rozdzierał ciszę i zamarzał w po wietrzu. Wydawało się, że nagie, pokryte szronem drzewa zdzierają z nieba śnieg, który sypał nieustan nie, cienką warstwą bieli wypełniając przestrzenie między suchymi liśćmi. Do diaska! Był mróz i z każ dą chwilą robiło się coraz zimniej. - Zaraz tam bę dziemy - powiedział głośno i przytrzymał ją mocno, ponieważ znów zaczęła się miotać. Gdy wjechał na szczyt wzgórza, uderzył go stru mień zimnego powietrza. Zaparło mu dech. Burza śnieżna już nie wisiała w powietrzu - była faktem. Świat ograniczał się do białego korytarza, który otwierał się tuż przed nim i zamykał, kiedy tylko przejechał. Leśna chata była niedaleko, lecz Raj mund martwił się o kobietę, leżącą nieruchomo na końskim grzbiecie. Nachylił się nad nią, chcąc ją ogrzać ciepłem swego ciała. Schowany zza wzgórzem domek, pełen drew na opał i suchego prowiantu, już wcześniej okazał się podarunkiem od Boga. Domyślał się, że to lady Julian6
na z Lofts kazała zaopatrzyć go dla wędrowców. A on, Rajmund, wykorzysta to schronienie, by ją porwać. - Jeszcze parę kroków, milady. - Oddech zamarzł na szalu osłaniającym usta. Uznał, że uczciwie będzie ją ostrzec, gdyż jego dotyk zdawał się napełniać ją odrazą. Zeskoczył z siodła i pociągnął ją na dół. Pró bowała ustać na nogach, ale nie mogła - kolana ugię ły się z zimna czy ze strachu. Pociągnął ją za sobą jak niedźwiedź swoją zdobycz i szeroko otworzył drzwi. Już jesteśmy - powiedział niepotrzebnie. - Przywiążę tylko konia. W środku jest ogień. Gdybyś zechciała usiąść na słomie, dopóki nie skończę... Patrzyła szeroko otwartymi oczyma, jak Rajmund opuszcza rygiel i czmychnęła do małego pomieszczenia na tyłach. Przez szpary w przepierzeniu widział ją krą żącą po niewielkiej izdebce. Wyglądała jak oszalała. W zagłębieniu na środku chaty palił się ogień. Dym wydobywał się przez niewielki otwór w strzesze i topił wpadające płatki śniegu. Płomienie przyciągnęły Ju liannę; wyciągnęła dłonie do ognia i rozglądała się w oszołomieniu. Szpary w ścianach pozatykano szma tami, okno zakryto kocem. Proste łóżko okryte futrami stało w jednym rogu, a w drugim znajdowała uprząż. Jedyne drzwi znajdowały się za jego plecami, były więc Chciał dać Juliannie trochę czasu, by mogła przy zwyczaić się do nowego otoczenia, niespiesznie więc karmił i oporządzał silnego wałacha. W końcu nie mógł już dłużej zwlekać. - Przytulnie tutaj, milady. Przetrzymamy burzę. Zamrugała, chcąc pozbyć się płatków śniegu top niejących na rzęsach i popatrzyła na niego. Cóż ta kiego zobaczyła, że skrzywiła się z niesmakiem? Był tylko mężczyzną, chociaż może wyjątkowo wysokim. - Powinnaś zdjąć ubranie, jest mokre - powiedział.
7
i Oczekiwał, że znów będzie uciekać, ale ona wyda wała się zahipnotyzowana jego widokiem i patrzyła na niego tak, jakby był wygłodzonym niedźwiedziem. Wzdrygnęła się, kiedy zdjął z jej ramion ciężki od śniegu płaszcz. Ściągnął z dłoni rękawice, zastana wiając się, co też znajduje się pod ciężkim kapturem i szalem opadającym na twarz. Wiedział, że spędzi z tą kobietą resztę życia i czuł się rozdarty. Od kiedy król Henryk przyrzekł mu jej rękę, Rajmund często się zastanawiał, jak ona wygląda. Za raz ją zobaczy, cóż znaczyło więc jeszcze parę chwil. Drżała i to przegnało chwilowe tchórzostwo. Roz wiązał jej kaptur, odwinął szal i zdał sobie sprawę, że jest nie tylko młoda i zdrowa. Bez wątpienia nie była zasuszoną wdową. Ani ka leką, czy też ponurą wiedźmą. Lady Julianna miała gładką skórę, była wysoka i ładna. Może nie piękna, ale jego oczekiwania były początkowo tak niewielkie, że mógłby ją za taką uznać. Kosmyki błyszczących miedzianych włosów wymykały się spod kapelusza i spadały falą na czoło. Jej usta były zbyt pełne, jak na szczupłą twarz, której wysokie kości policzkowe i kwadratowa szczęka nadawały wygląd rzeźby. Oczy
o kolorze bławatków nawet nie mrugnęły. Nie chcia ła by ją rozbierał ani masował dłonie przywracając
krążenie. Oczy wysyłały jasny sygnał: chatka to wię zienie, a on jest najpodlejszym ze strażników. Mimo woli obudziło się w nim współczucie. Raj mund z Avarache zbyt dobrze wiedział, co to niewola. - Jesteś taka blada - powiedział. Okrągła, fioleto wa blizna szpeciła jej policzek, ale postanowił to przemilczeć. - Zmarzłaś na kość? Przyglądała mu się jak osaczona wilczyca. - Twoje piegi są jak kawałeczki cynamonu w przej rzystym winie. - Podniósł dłoń, by dotknąć fascynują8
cych kropeczek, lecz ona odrzuciła głowę w bok. Ubodło go jej milczenie i odraza malująca się na twa rzy. - Nie chcesz, żebym cię dotykał? - zapytał. Po nownie zbliżył rękę. - To mi powiedz. Cofnęła się niepewnie. - Nie! - Aha. - Rozluźnił się. - Potrafisz mówić. Byłem ciekaw, czy przetrwamy tę burzę w milczeniu. Dorzu cić do ognia? - Przeniósł drwa w stronę paleniska, ułożył je w stos i ukląkł. - To groźna burza, wiedziałaś o tym? Nie, oczywiście nie wiedziałaś, w przeciwnym razie nie wyszłabys z zamku w taką pogodę. - Spojrzał na nią i zauważył z zadowoleniem, że przysuwa się do ognia. Napotykając jego spojrzenie, omal nie od skoczyła w tył, odwrócił się więc i zajął ogniem. Z pewnością ktoś o twojej pozycji mógł wysłać do wsi jedną ze służących. Jesteś lady Julianna z Lofts, zga dza się? - Nie odpowiadała, więc obrócił się. - Zga dza się? Stała z boku, bliżej sterty drewna, ale wciąż wystar czająco blisko, by mógł jej dotknąć. Wyciągnął rękę. - Tak - przyznała. Dym kazał mu zmrużyć oczy; przyglądał się spiętej sylwetce, zastanawiając się, cóż takiego zamierza. Jej dłonie zamykały się i otwierały w powietrzu, wydawa ła się przygotowywać do działania. Ta odważna ko bieta wyglądała jak giermek przed pierwszą bitwą kłębek nerwów i zniecierpliwienia. Powoli obrócił się do paleniska. Nadstawiając uszu, zagaił: - Zaiste, to ciekawe. Potrafisz tylko mówić „tak" i „nie". Gdzieś z tyłu przesunęło się polano. - Jeśli mężczyzna jest skazany na więzienie z ko bietą, to może i lepiej, żeby była małomówna. - Za marł i poczuł, że na karku cierpnie mu skóra. Usły szał świst wciąganego powietrza, obrócił się i zoba czył, że prosto na jego głowę spada wielki drewniany 9
kloc. Rzucił się na nią. Polano uderzyło go w ramię, a następnie wypadło z jej dłoni. Oboje potoczyli się do tyłu i upadli na twarde klepisko. Omal jej nie zgniótł, ale to ona chwilę wcześniej o mało nie roz trzaskała mu czaszki. Chociaż rozumiał jej desperację, nie mógł po wstrzymać się od krzyku: - Na świętego Sebastiana, cóż ty takiego wyrabiasz? Krzyk rozniósł się echem. Zamknęła oczy i skuliła się, oczekując ciosu. Nic się jednak nie wydarzyło. Leżał na niej jak nieruchomy kloc. - Coś ci się sta ło? - zapytał i westchnął. Potrząsnęła głową i otworzyła oczy. Szal odsłaniał tylko jego oczy i usta. Patrzył na nią uważnie, świdru jąc wzrokiem. Wełniana czapka zakrywała mu głowę, spod niej wystawały czarne włosy. Nie poznawała go. Był obcym, jednym z mężczyzn, których obawiała się najbardziej. Wstrząsnął nią dreszcz. W jego spojrze niu znów pojawiło się współczucie, które, nie wie dzieć czemu, wlało miarkę odwagi w jej tchórzliwą duszę. Nie chciała współczucia, nie miała zamiaru go przyjąć. - Złaź ze mnie. Kąciki jego oczu załamały się, wiedziała, że się uśmiecha. - Nie tylko potrafisz mówić, ale nawet wy dawać rozkazy. - Ale czy ty potrafisz słuchać? - rzuciła ostro. Oprzytomniał i odpowiedział, ważąc słowa: - Potra fię. Jeśli chcesz wiedzieć, jestem tresowaną małpką. Zdziwił ją ten gorzki ton. Wstał i potrząsnął obola łym ramieniem. Podniósł je, wykręcił, a kiedy już się przekonał, że jest sprawne, odezwał się: - Świetny za mach, milady. Zagapiła się na niego, próbując odgadnąć jego na strój. Ogarnęła spojrzeniem zdarte skórzane buty, 10
wytworny niegdyś materiał peleryny i zastanowiła się. Oparła się plecami o ścianę i stanęła na nogach. - Co to jest małpka? Na jego twarz wróciło rozbawienie. Wyciągnął rę kę, żądając, by ją przyjęła i powiedział: - Podejdź do ognia, to ci wytłumaczę. -Nie. Ledwie wypowiedziała te słowa, jednym wielkim susem znalazł się tuż przy niej. Znów uświadomiła sobie, jaki jest wysoki i że nie ma się gdzie ruszyć. Do stóp wracało krążenie, a razem z nim mrowienie wynikające z odmrożeń. Szczękała zębami z zim na i nie mogła nad tym zapanować. - Nie bądź niemądra. Podejdź do ognia. Zęby zaszczekały głośniej, więc posłuchała w koń cu, wielkim łukiem omijając wyciągniętą dłoń. Bała się, że jeśli nie posłucha, on jej dotknie. Co zresztą zamierzał. Irytował ją fakt, że doskona le wiedział, jak nią manipulować. Czuła się jak ku kiełka w rękach sprawnego lalkarza. Jej złość była tym większa, że robił to dla jej dobra, nie zostawiając miejsca na racjonalny sprzeciw. - Jestem zaręczona z mężczyzną, któremu zapła cisz za to gardłem. - Słowa te wydobyły się z ust bez udziału myśli, ale poczuła satysfakcję, widząc niepo kój na jego twarzy. - Zaręczona? A kim jest narzeczony? - To Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache. - Ach, tak. - Rozluźnił się i ukląkł, aby odwinąć za marzniętą wełnę z jej kostek. - Od dawna jesteś za ręczona? - Od ponad roku. - Narzeczony się ociąga? - Nie! To znaczy, zaręczono nas na królewskim dworze, przez pełnomocnika. 11
- I wciąż jeszcze nie ma ślubu? Poruszyła się niespokojnie. - Byłam chora. Spojrzał na nią bacznie. - Nie wyglądasz na chorą. - Najpierw ja byłam chora, potem moje dzieci. Na jego twarzy malowało się uprzejme niedowierza nie. - Potem była zima, a niebezpiecznie jest prze kraczać morze przy takich wichurach. Potem było la to i musiałam czekać na żniwa i... Roześmiał się i zdała sobie sprawę, że nie za brzmiało to wiarygodnie. - Aha! Narzeczona się ociąga. Cały dwór pewnie boki zrywa. - Nie! - zaprotestowała gwałtownie. - A król musiał pękać ze śmiechu. Taka zniewaga dla lorda Avarache! - Ojej! Zniewaga była niezamierzona - zaczęła z nadzieją, że jego, jak również samą siebie, przeko na. - Jest przecież groźnym wojownikiem. Krzyżow cem. - To, że uczestniczył w wyprawach krzyżowych, nie czyni z niego groźnego wojownika. Niektórzy krzy żowcy to zwykli mazgaje. - Wciąż zajęty jej obuwiem, uniósł w górę jej stopy i po jednym zdjął buty. Zachwiała się i niemal upadła, nie chcąc go doty kać. W ostatniej chwili duma ustąpiła na rzecz roz sądku i Julianna chwyciła go za ramię. Między jej palcami a jego skórą znajdowało się tyle warstw ubrania, że ciepło ciała nie zdołało przeniknąć wilgo ci i zimna, które otaczały go niczym obłok. Pierwszy raz od trzech lat dobrowolnie dotknęła mężczyzny. Nie mógł tego wiedzieć, ale to on wymusił ten do tyk, pozbawiając ją równowagi. Gdyby tylko zechciał spojrzeć w górę, lecz on nie spuszczał wzroku ze stóp, z których odwijał onuce. Pokorny jak służący, pomy ślała gorzko. Akurat. Każdy gest, każdy postępek był starannie i przemyślnie zaplanowany i wykonany. 12
Wiedział, jak bardzo bała się dotyku i zmusił ją, by go sama dotknęła. Może chciał jej udowodnić, że jest z krwi i kości, ale ona znała niebezpieczeństwo związane z tego rodzaju mężczyznami. Och, tak, znała aż nazbyt dobrze. Bez wiednie dotknęła okrągłej szramy na policzku i zapro testowała: - Rajmund nie jest mazgajem! Saraceni wzięli go w niewolę, a on uciekł, porwał jeden z ich statków i pożeglował z powrotem do Normandii. Miał ciepłe dłonie, a ona lodowate stopy. Wpraw nymi ruchami masował każdy mięsień i po chwili krą żenie wróciło. - Nie powinnaś wierzyć we wszystko, co słyszysz, milady. - To prawda! - Powinna się zaniepokoić docin kiem, ale rozbawiony ton mężczyzny odarł te słowa z wszelkiej złośliwości. Poczuła się tylko urażona. - Tak mówisz? - To prawda! - Wciąż miała nadzieję i zamiar go przekonać. - Król przysłał list informujący mnie o za ręczynach. Opisał też wygląd i dzieje mojego narze czonego. Nie zrobiło to na nim wrażenia. - Co powiedział? Lekceważącym tonem powtórzyła poetyckie sło wa: - Przystojny niczym noc. silny jak północny wiatr. - Nie wierzysz? Topniejący śnieg spływał z jej z nosa. Otarła go rąbkiem rękawa. - Wyglądam na głupią? Gdyby na wet był kaleką i wariatem, Henryk i tak wznosiłby pe any na jego cześć. Chciał, bym nie zgłaszała żadnych wątpliwości, dopóki zaślubiny się nie odbędą. - A zatem jego waleczność jest pewnie też przesa dzona. Zagryzła wargę. Delikatny naskórek pękł pod naci skiem zębów i Julianna poczuła słony smak krwi. Tym 13
razem logika ją zawiodła. Mimo to z uporem powtó rzyła przekonanie, które było dla niej jedynym opar ciem: - Ziemie, którymi w imieniu króla władam, są często najeżdżane przez Walijczyków. Henryk nie od dałby ich jakiemuś słabeuszowi. Lord Avarache to mężczyzna, którego należy się lękać. Ścisnął jej palce. - Nie lękaj się go, pani. To tylko człowiek. Wtedy do niej dotarło. Klęczący przed nią mężczy zna mówił po francusku, tak jak ona i wszyscy angiel scy arystokraci. Jego akcent był jednak zupełnie ob cy. Pochodził z królewskiego dworu, ale co go tutaj przywiodło? - Znasz go? Położył na piersi rękę odzianą w rękawicę. - Ja? Hrabia obraca się w wysokich sferach. Plotki o jego pochodzeniu, charakterze i reputacji krążą po całym królestwie, ale nie można ich uznać za wiarygodne źródło informacji. - No tak - powiedziała z namysłem. - Nie każdy, kto przebywał na dworze, rozmawiał z królem. - No właśnie. Jestem ostatnią osobą, która mogłaby osądzać charakter tego twojego Avarache. - Zachi chotał i potrząsnął głową. - Ostatnią, bez wątpienia. - Ale czy wiesz...? - Co? - chciał wiedzieć. - Jest spokrewniony z królem? - Tak mówią. - Szerokie ramiona podniosły się i opadły. - Ale kto nie jest? Połowa europejskiej ary stokracji pochodzi z jego rodziny, druga połowa jest spokrewniona z Eleonorą. To znaczy z królową. Kró lową Eleonorą. - Powinieneś okazywać jej więcej szacunku - zga niła go. - A więc Avarache jest królewskim kuzynem. Jest bardzo bogaty? - Król?
14
.
Zza szalika widać było oczy tego zuchwalca, ale Ju lianna nie uwierzyła w minę niewiniątka. - Avarache. Pytam, czy moje ziemie to dla niego drobny kąsek? Spojrzał na jej bose stopy. - Mam pończochy, któ re cię ogrzeją. - Sięgnął po torbę i zaczął czegoś szu kać. Nie sądziła, że odpowie, ale w końcu odezwał się: - Avarache jest jedynym dziedzicem bogatych ro dziców. Wezbrała w niej złość. - W takim razie Lofts i Bartonhale będą dla niego niczym. - Niekoniecznie, milady. - Spuścił głowę i nałożył suche, lecz dziurawe pończochy na jej stopy. - Jego rodzice nie są zbyt hojni. Trzymali go na krótkiej smyczy i skąpili mu funduszy. - Ale to on jest hrabią Avarache. - Kiedy się urodził, ojciec odstąpił mu jeden ze swych licznych tytułów. Mimo obietnic za pięknym tytułem nigdy nie poszedł dochód. - Ile ma teraz lat? - Trzydzieści pięć. Z jej piersi wydobył się jęk. - Nie jest już pierwszej młodości. Zaśmiał się, jak gdyby te słowa go zdumiały. - Sły szałem, że jest... całkiem nieźle zakonserwowany. Przynajmniej nie będziesz się musiała martwić o zie mie. Zadba o nie tak, jakby należały do niego. Na jej usta cisnął się sprzeciw, spotęgowany przez zaborczość. - To nie są jego ziemie. Należą do mnie. To ja jestem jedyną spadkobierczynią mego ojca, niech Bóg go ma w swojej opiece. Kiedy byłam dzieckiem kazał mi poznać Lofts od podszewki. Twierdził, że inaczej ktoś z łatwością zabierze mi to, co według prawa do mnie należy. Kiedy przejęłam ziemie mojego męża, niech Bóg i jego ma w swej opiece, przekonałam się na własnej skórze, że to 15
prawda. Mężczyźni chcą zabrać mi majątek podstę pem albo jawną zdradą. - Jesteś jedyną spadkobierczynią ojca i męża? Słowa uderzyły ją z siłą wiosennej powodzi. Jak to się stało, że przyznała się do takiego majątku? Z pewnością wiedział, jak rozległe są jej włości - ta cy awanturnicy zawsze to wiedzą - ale ona, w sposób niespodziewany dla siebie samej, jeszcze to potwier dziła. Kim jest ten łotr? Wyciągnęła rękę do jego twarzy; odskoczył, jak gdyby chciała go uderzyć. Nadąsała się. - Twój szalik. - Tym razem nie drgnął, a ona zdjęła materiał. Wypuściła go z dłoni, jak gdyby ją palił. Zielone oczy o niedorzecznie długich, czarnych rzęsach powinny ostrzec ją o kłopotach. Był bardzo przystojny. Więcej niż przystojny: po ciągający, intrygujący. Jego zachowanie, na pozór spokojne i ciche, sugerowało coś, czego nie widać by ło na pierwszy rzut oka, lecz co niosło ze sobą obiet nicę. Hebanowe włosy wymykały się na ramiona, wo łając o pieszczotę kobiecych rąk. Był gładko ogolony, a wyraźnie zarysowany podbródek świadczył o du mie. Gładka rzeźba policzków przyciągała jej wzrok i budziła w sercu dziwne uczucie. Zdjęła mu czapkę. Wysypała się masa potarganych włosów, czarnych jak skrzydło kruka i jak na jej gust, o wiele za długich. Mimo to, nie mogła oderwać wzroku ani od nich, ani od barbarzyńskiego złotego kolczyka, który zdobił jedno ucho. Zdała sobie sprawę, że on wciąż przed nią klęczy, cierpliwie czekając na koniec oględzin. Zdążył się pewnie przyzwyczaić, że kobiety - cale tłumy kobiet - często mu się przyglądają. Rozzłościła ją myśl, że jest jedną z wielu. Złościł ją fakt, że jego wygląd zro bił na niej takie wrażenie. 16
- Masz wielkie uszy - rzuciła nieuprzejmie. Zamrugał ze zdziwienia-.Na zmysłowe usta wkradł się uśmiech. Mój Boże, jak uśmiech dodawał mu urody! Kąciki oczu podniosły się, wokół nich pojawiły zmarszczki nie był tak młody, jak z początku myślała. Kiedy się uśmiechał, w policzkach pojawiały mu się dołki. Usta, spierzchnięte od zimna, wołały o ukojenie. Zdała sobie sprawę, że trzyma się kurczowo za pas swojej sukni. Nie sądziła, że kiedykolwiek, gdziekol wiek znajdzie się mężczyzna, który będzie miał na nią taki wpływ. Jak to możliwe? Gdyby wszyscy mężczyźni świata niczym lemingi biegli w stronę urwiska, rzucałaby im jeszcze smakołyki na zachętę. Ojciec twierdził kiedyś, że jest zbyt wrażliwa. Że zbyt łatwo się obraża, gdy mężczyzna traktuje ją jak swoją własność - jak towar, który zostanie skonsumowany dla rozrywki i przy jemności pana. To dlaczego teraz zachwycała się wi dokiem tego łajdaka, który tak podstępnie ją porwał? Podniósł się, a ona powiedziała gładko: - Mój na rzeczony już tu jest. - Tutaj? Gdzie? - zapytał, przyglądając się jej uważnie. - Na moich ziemiach. - Przez jego twarz prze mknęły rożne miny, ale żadnej nie udało jej się roz szyfrować. Kłamstwo wywołało rumieniec; przetarła twarz i ściągnęła kapelusz, który upadł na klepisko. Nie podobało jej się, że mężczyzna tak się jej przyglą da, więc rzuciła się, by podnieść nakrycie głowy. Powstrzymał ją ręką, a ona instynktownie odwdzię czyła mu się kopniakiem. - Milady, sądziłem, że to już przerabialiśmy. Wałcząc z paniką, poprzestała tylko na groźnym spojrzeniu. 17
Chwycił jej warkocz, zważył go w dłoni i wydął usta: - Mam nadzieję, że twój narzeczony nie ucierpi podczas burzy. Zauważył, jak krótkie są jej włosy? Czy zdał sobie sprawę, że rozplecione sięgałyby jedynie do ramion? Czy czegoś się domyślał? Wyciągnął jakieś wnioski? Spojrzał na jej ciało, owinięte w zimowe ubrania jak cebulka. - Ile warstw masz na sobie? Poczuła palący wstyd. - To wyłącznie moja sprawa. Kiedy uderzyła go polanem, krzyknął tak, że skuli ła się ze strachu. Teraz nie miałaby jednak nic prze ciwko, by znowu krzyknął. Jego twarz straciła wszel ki wyraz, jak u człowieka, którego jeden rzut kości dzieli od niechybnego losu. Oczy zamieniły się w zie lone sople lodu, a spokojny głos tak się obniżył, że musiała wytężyć słuch. - Jeśli Julianna z Lofts zamarznie pod moją opie ką, będzie to moja sprawa. Jeśli twoi ludzie powieszą mnie za to, to też będzie moja sprawa. Kiedy przywiążą mnie do czterech koni, każdą kończyną do in nego i strzelą z bata... Zakryła twarz, zbyt zmęczona i zmarznięta, by za stanawiać się nad obrazami, które malował przed jej oczami. Jego oburzenie straciło na sile. - A więc się rozumiemy. Obchodzi mnie, co masz na sobie, bo moje życie zależy od twojego stanu zdro wia. Ściągniesz chociaż zewnętrzną warstwę? - Od sunął się. - Moje intencje są czyste jak kryształ. Intencje intencjami, ubranie trzeba było ściągnąć. Topniejący śnieg już przemoczył pierwszą warstwę i zagrażał pozostałym. Zrobiła krok w tył i rozwiąza ła tasiemki długiego płaszcza z surowej wełny, które go zimą używała do pracy poza domem. Wciąż urażo na jego dociekliwością, rzuciła ostro: - A tobie nie zimno? 18
- Oczywiście, że tak. - Wzruszył ramionami, zrzu cając z nich płaszcz, który upadł na stertę okryć. Ale kogoś, kto był w piekle, podmuch zimowego wia tru może tylko ożywić. Patrzyła na swoje palce, zaplątane w tasiemki płaszcza. - Byłeś w piekle? - W piekle? Byłem. Ale wróciłem. Podejrzewała wcześniej, że ten człowiek jest narzę dziem w rękach diabła, a teraz on sam to potwierdził. Zaszczękała zębami, a on przyglądał się jej zmrużo nymi oczyma. - Milady, ile liczysz wiosen? - Dwadzieścia osiem. Cmoknął. - A wciąż tak łatwowierna. Nie jesteś dzieckiem. - Wiem. Wybacz, ale jestem zmęczona i senna. - I na pewno głodna. Mam jedynie owsiane placki ale... - Nie jestem głodna. - Odpowiedziała natych miast, uciszając zwierzę w żołądku, które nie zważa jąc na jej lęki, wciąż domagało się strawy. Nie chcia ła łamać się chlebem z wrogiem. - Nie jesteś głodna? Jego zdziwienie wydawało się nieco sztuczne. Przy szło jej do głowy, że potrafi czytać jej w myślach. Nie weźmie placków od diabła, chociażby najbardziej ku szących. Jeśli je zje, nigdy nie wróci do swojego świa ta. Tasiemek wciąż nie udało się rozplątać, w głowie panował chaos, ale powiedziała stanowczo: - Prze cież mówię. - Usiądź przy stole. - Delikatnie ujął jej ramię, po prowadził ją w stronę ławki i lekko popchnął. Usia dła. - Zostawiłem wino na ogniu. - Dotknął palcem jej nosa. - Tylko nie mów mi, że też nie chcesz. Nie potrafiła odmówić. Kiedy jej rozkazywał, słucha ła i to nie dlatego, że się bała. Słuchała, bo roztaczał 19
aurę pewności, która gasiła wszelki sprzeciw, zanim się na dobre pojawił. No dobrze, ustąpi i weźmie wino, ale nie będzie pić. Rozdrażniona swoją ustępliwością, za pytała: - Kim jesteś? Dlaczego mnie porwałeś? Wrócił do ognia i podniósł pokrywkę garnka. Aro mat wina wypełnił pokój. - Czy zdajesz sobie sprawę, że nie zdążyłabyś dotrzeć do domu? - Rozlał wino do kubków. Wydawał się zatroskany i bezgranicznie szczery. Obserwowała jego twarz. Chciała poznać prawdę, lecz wiedziała, że pewnie nie będzie umiała jej zrozumieć. Westchnęła, wyszarpnęła palce z plą taniny tasiemek i po chwili trzymała w dłoniach kubek grzanego wina. Ciepło przenikało przez skulone z zimna palce, a Julianna zaczęła docho dzić do siebie. - Pij. - Skierował kubek do jej ust. Zamknęła oczy, by w pełni delektować się zapa chem i stwierdziła, że pokusa jest większa niż wcze śniej sądziła. Woń rodzimych ziół z niespotykaną do mieszką unosiła się w postaci pary. Julianna otworzy ła oczy i przed sobą zobaczyła jego twarz, na której malowała się zachęta. - Pij - powtórzył, a ona, zahip notyzowana jego wzrokiem, skosztowała parującego wywaru. Mimo że wino smakowało wybornie, że ogrzewało ją od środka, musi wiedzieć, co ją czeka. - Dlaczego...? - Wypij wszystko. Jedno spojrzenie na jego twarz i wypiła do dna, po czym odstawiła kubek na drewniany stół. Jego sposób mówienia był irytujący. Mówił powoli, jak gdyby ważył w myślach każdy wyraz. Mówił chrapli wie, jak gdyby słowa pochodziły z głębokiego wnę trza; z miejsca, w którym ukrywały się myśli. A ono wydawało się tak niedostępne jak morska kipiel.
20
Wabiło ją do siebie, korzystając z jej zmęczenia. To tajemne miejsce w jego duszy chciało jej coś przeka zać. Mówiło poprzez siłę potężnego ciała: wesprzyj się na mnie, ja cię obronię. Poprzez oczy, zielone jak morze podczas sztormu, szeptało: zaufaj mi, nie zro bię ci krzywdy. To nie wino ją tak oszołomiło; to była jego zasługa. Łzy same napłynęły do oczu, oddech nie mógł się uspokoić. Trzy długie lata, a teraz ma za ufać jakiemuś nieznajomemu. Zanim zdążyła wziąć go na spytki, odezwał się po nownie: - Czy twoi rycerze są tak krnąbrni, że nie chcą ci towarzyszyć? - Co? Gdzie? - Rozprostowała tasiemki i strąciła z ramion brązowy płaszcz, odsłaniając suknię. Pociągnął za surową wełnę rękawów, pomagając uwolnić ręce. - Do wsi, a jakże. Tam przecież byłaś, zgadza się? - Chciałam odwiedzić niańkę. Mówią, że nie prze żyje zimy. Chciała mnie jeszcze zobaczyć, pytała o mnie. - Złościło ją, że musi się przed nim usprawie dliwiać. Szarpnęła za bluzkę i poczuła jego dłonie na swoich. Wyrwała mu się i spojrzała groźnie. Na je go twarzy malowało się jedynie zniecierpliwienie i so lidna porcja gniewu. - Gdzie byli twoi rycerze? - Sir Joseph mi towarzyszył. To mój pierwszy ry cerz, przyjaciel ojca. - Gdzie jest teraz? - Wymówił te słowa z emfazą, oczekując odpowiedzi znacznie szybciej, niż ona go towa była ją dać. Mimo swej wrażliwości z pewnością uzna ją za tchórza, tak samo jak sir Joseph, tak samo jak oj ciec. Trudno. To były jej lęki, emocje, nad którymi nie potrafiła zapanować. - Nie chciał ze mną wracać powiedziała buntowniczo. - Powiedział, że burza tak 21
przybrała na sile, że zamarzniemy na śmierć zanim dotrzemy do zamku. Rajmund wydawał się nad czymś zastanawiać. Wątpiłaś w jego słowa? -Nie. - Czy jest jakiś powód, dla którego chciałaś wró cić? Chore dziecko, umierająca matka? - Dzieci mam zdrowe. A matka nie żyje. Kładąc dłonie na jej biodrach, pociągnął w dół ma teriał. Zrobił to tak szybko, że nie miała się czasu po skarżyć. - Innymi słowy, zlekceważyłaś jego ostrzeże nie i postanowiłaś wracać do domu? - Tak. - Oczekiwała wybuchu, eksplozji pogardy. Zamiast tego usłyszała jedynie niedowierzanie. - I ten sir Joseph odmówił ci swego towarzystwa? Pozwolił ci iść, wiedząc, że prawdopodobnie zginiesz w drodze? Że pewnie zbłądzisz, schodząc ze ścieżki? Wiedząc, że straci swoją panią? - Cóż. - Rozwiązała następne tasiemki. - Musisz wiedzieć, że to stary człowiek. - To człowiek, którego przydatność już się skoń czyła. Wydał ten sąd, jak gdyby miał do tego prawo. Na lewając jej ponownie, zauważył, że drży. Bez śladu uśmiechu na twarzy powiedział: - Nie martw się. Ja już się tym zajmę. - Zajmiesz się czym? - Podał jej kubek. Była tak zdenerwowana, że wino niebezpiecznie zbliżyło się do brzegu naczynia. - Proszę cię, nie wspominaj mu o tym. Powie, że się na niego skarżę i... - Patrzył na nią tak, że przerwała. - Proszę, mów dalej. - Sir Joseph potrafi być bardzo nieprzyjemny - wybąkała. I nie po raz pierwszy życzyła sobie, by sir Jo seph smażył się w piekle. Ale to była zła, niewdzięcz22
na myśl. Jeszcze raz dotknęła blizny na swoim policz ku i przesunęła palcami za uchem, gdzie kolejna bli zna przecinała skórę. Była długa i miała poszarpane brzegi. - Wskakuj do łóżka i tam dokończ wino. - Żartujesz. Podniósł przykrycia w milczącym rozkazie. - Nie ma mowy. - Nawet nie powiedział, kim jest, ani dlaczego tutaj ją przywiózł. Troska o jej bezpie czeństwo była tylko przykrywką i byłaby głupia, gdy by o tym zapomniała. Wydawał się zniecierpliwiony, ale w jej żyłach pły nęła odwaga, którą zawdzięczała grzanemu trunko wi. - Nie położę się ani dla ciebie, ani z tobą. Porwa nie dziedziczki jest może jakimś sposobem na zdoby cie żony i majątku, ale inni już próbowali zmusić mnie do małżeństwa i im się to nie udało. Tobie też się nie uda, ty draniu. Nagle znalazł się tuż nad nią: wielki, silny, zagnie wany mężczyzna. Zasłoniła głowę w obronnym ge ście. Cios nie nadszedł. - Siadaj - powiedział tonem, który zdawał się prze czyć furii w oczach. Spodziewając się zasadzki, opuściła powoli ramio na i zerknęła. Wciąż był duży i silny, ale gniew zastą piła odraza. Jej tchórzostwo mierziło go. Aż się sku liła. Posłusznie usiadła na zleżałym sienniku. Zapanowała cisza. Okrył futrami jej stopy, szczel nie otulił w pasie, a pod głowę podłożył owinięty w futro gładki kawałek drewna, który miał służyć za poduszkę. Nie wiedziała dlaczego mimo paraliżującego stra chu wciąż się mu przeciwstawia. Może był to lęk przed mężczyznami. Może bała się samej siebie, aury 23
opiekuńczości, którą roztaczał, bała się pociągu, któ ry do niego czuła. A może po prostu znajdowała się u kresu wytrzymałości. Spojrzała w jego chłodne oczy i szepnęła: - Nie ulegnę ci. Wolę rzucić się w ogień lub skończyć w kajdanach. Chłód w szmaragdowych oczach zamienił się w żar. Chwycił ją za ramiona. - Nie mów tak. Nigdy o tym nie myśl, nie wypowiadaj takich życzeń. Nie dla ciebie są niewolnicze kajdany, milady. - Owszem. Są dla łajdaka, któremu się wydaje, że moim tytułem poprawi swoją pozycję. Puścił ją, jak gdyby dotyk go palił. - Jeśli kiedyś hrabia Avarache stanie na mojej drodze, poradzę mu, by przykuł cię do małżeńskiego łoża i trzymał dopóty, dopóki nie nauczysz się robić lepszego użyt ku ze swego języka niż mowa.
ROZDZIAŁ
2
Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache dumał ponuro nad całym tym rozgardiaszem, do któ rego doprowadził zwykłym porwaniem. Julianna była dziedziczką, posiadaczką dwóch zamków i otaczających je włości. Król Henryk oddał mu jej rękę, lecz ona z niezrozumiałych powodów od mówiła przyjazdu na swój ślub i wystawiła go, Raj munda, na pośmiewisko. Dlaczego więc furia zelżała w konfrontacji z prze rażeniem tej niepokornej kobiety? Pragnął zemścić się na Juliannie za odmowę, ale kiedy ją zobaczył, tak wystraszoną, tak dzielną, nie był w stanie domagać się zadośćuczynienia. Była tylko słabą kobietą - na wet wtedy, gdy zdzieliła go kawałkiem drewna. 24
Kiedy ją przewrócił i obezwładnił, zdał sobie spra wę z jej delikatności. Chociaż grube warstwy ubrań dawały złudzenie krągłości, okrywały niezwykle drobne ciało. Zdejmie z niej wszystkie stroje z nie cierpliwością baszy, któremu przedstawiono nową nałożnicę. Spodnia warstwa ubrania, choć tak samo brzydka jak wierzchnia, nie potrafiła całkiem ukryć wiotkiej talii oraz krągłych piersi i bioder. Nie zali czała się do bladolicych piękności, tak popularnych na dworze, ale jej słodkie usta i zamglone oczy budzi ły ochotę, by ją dotykać, pieścić i w końcu zamienić jej opór w namiętność. Grzebiąc w torbie, odnalazł pieczęć z rodowym herbem. Powiódł po niej palcem, dotykając wyrytej w kamieniu kanciastej postaci niedźwiedzia. Zwierzę miało rozwartą paszczę i łapy w górze, zdawało się grozić, że zabije i rozerwie na kawałki każdego wro ga rodu. Słaba kobieta nie miała przy nim najmniej szej szansy, dlaczego więc nie wziął jej siłą, gdy spała, wyczerpana wydarzeniami dnia? Ze złością wrzucił pieczęć do torby. Nie był taki, jak legendarny założyciel rodu - gwałtowny, silny, ogarnięty szałem walki. Był raczej jak niedźwiedzica, która lekkim uderzeniem miękkiej łapy karci swoje małe
Ściągnął z nóg mokre pończochy i powiesił je nad ogniem. Przydałaby się para suchych, ale ją od dał Julianie i miał zbyt miękkie serce, by... A więc jakiś mężczyzna próbował ją zmusić do małżeństwa. I odmówiła? Co to była za oferta? Czy odtrącony zalotnik uderzył ją upierścienioną ręką, pozostawia jąc czerwoną bliznę? Ukląkł przy palenisku i dołożył drew, by ogień palił się całą noc. Żar rozgrzanych do czerwoności 25
węgli mógł się równać z ogniem płonącym się w je go sercu. Od teraz lady Julianna nie będzie chodzić bez stra ży. Na samą myśl, że ktoś mógłby ją zmusić do mał żeństwa i ograbić z ziem, gotowało się w nim ze zło ści. Byle jaki pachołek mógł zmusić ją biciem do po słuszeństwa, mógł ją wykorzystać i skrzywdzić. Rajmund nie skrzywdził jej, nawet nie podniósł na nią ręki. Do diaska, co z niego za rycerz? Minęły już dni, kiedy mieczem i buławą torował sobie drogę przez życie. Odeszły w przeszłość czasy, kiedy turnieje, wal ki i zabijanie przynosiły mu chwałę i majątek wystar czający na utrzymanie. Łupy wojenne wpadały mu do kieszeni, a on nigdy nie zastanawiał się nad znisz czeniem i rozpaczą, które wlokły się jego śladem. Był w piekle, powiedział Juliannie. Była to prawda, ale wrócił z otchłani jako nowy człowiek. Owszem,uczestniczył w krucjatach. Wzięty do nie woli, ukradł statek i powrócił nim do Normandii. Julianna nie wiedziała nic o latach spędzonych u Saracenów. A może wiedziała? Czy to był powód, dla którego odmówiła przyjazdu na ślub? I to mimo nakazu kró la? Czy cały świat chrześcijański wiedział o słabości charakteru Rajmunda z Avarache? Czy to dlatego nazwała go łajdakiem? Trzymał ręce nad ogniem, aż para szła z wilgotnych rękawów, i przyglądał się śpiącej kobiecie. Przyglądał się tak, aż go szczypały oczy. Jest namiętna, prawda? Jest ciepła i dobra i z pewnością otworzy przed nim swój dom. Weź ją, przekonywał sam siebie. Nie jest jeszcze za późno. Zapłodnij ją. Wejdź do jej łóżka, zanim się na dobre obudzi. A wtedy zostanie twoją żoną bez po trzeby odwoływania się do rozkazu, do potęgi króla. 26
Nachylił się nad paleniskiem i okrył ją kocem, by nie zmarzła, jeśli spadną futra. A potem, oczarowany jej ciepłem, włożył jedną rękę pod przykrycie i do tknął ciała, którego tak pożądał. Płomienie padały na delikatną skórę, nadając jej blasku. Pragnął jej, a ta delikatna kobieta... Poczuł jakiś zapach. Smród palącego się materiału drażnił nos. Wełna? Spojrzał na pończochy, ale one wisiały z dala od płomieni. Cóż więc...? Ogarnęło go brzydkie podejrzenie i wyprostował się gwałtownie. Tliły mu się portki, klepnął więc dło nią, by ugasić rozprzestrzeniający się - tak odpowied ni do sytuacji - ogień.
Julianna usiadła. W ciemnym pokoju ogień żarzył się czerwono. Burza przycichała, choć słychać było jeszcze zawodzenie wiatru i do chaty wciskało się zim no, któremu niestraszne były dogasające płomienie. Nieznajomy spał na ławce po drugiej stronie ka miennego paleniska. Głowę złożył na ramieniu, pod kulił nogi, przykryty podartą derką. W drugim kącie izby stał koń, też przykryty derką, i to lepszą niż der ka jego pana. Nawet podczas spoczynku wydawał się spięty, czuj ny, nietknięty miękką ręką snu. A mimo to zeszłej nocy nie wykorzystał jej słabości. Zmęczenie ustąpi ło, najgorsze przypuszczenia nie potwierdziły się i za częła się zastanawiać, czy przypadkiem źle go nie osądziła. Czuła się rześko po przespanej nocy i zasta nowiła się nad jego osobą. Mówił jak wykształcony rycerz. Czy taki człowiek narażałby się w czasie burzy tylko po to, by ją po rwać? Prawda, zdarte buty i pamiętająca lepsze czasy 27
opończa mogły znamionować nędzę, która zaprowa dziła go do ostateczności. Ubrania mogły też być przebraniem, które miało zmylić czyhających na dro gach rozbójników. Jeśli to nie rycerz, to co go przywiodło w te okoli ce? Jak trafił cło tej chatki? Może jest wędrowcem szukającym przygód, a może wolnym człowiekiem szukającym pracy? Czy padł ofiarą złego losu i wsty dził się o tym mówić? Jeśli sprawnie użyje kobiecych sztuczek - z pewnością pamięta jeszcze, jak obcho dzić się z mężczyzną - wydobędzie z niego te sekrety, nie urażając jego dumy. Dzisiaj weźmie go na spytki. Dowie się skąd po chodzi, a przede wszystkim ustali relację z nim wolną od zmysłowości. Było to możliwe. Trzy lata temu zna ła mężczyzn, których nazywała swoimi przyjaciółmi. Zapraszała ich do swojego domu, żartowała, zwierza ła się. Teraz unikała takich kontaktów, ale dla wła snego bezpieczeństwa była gotowa nawiązać je na nowo. Przecież spędzili noc w jednej izbie, a on nie rzucił się na nią z lepkimi łapami i przyklejonym do twarzy uśmiechem. Wiedziała, że mężczyzna, który chciałby to zrobić, z łatwością pokonałby jej opór. A on nie był wątłym rycerzykiem, przejętym marzeniami o bo gactwie, lecz mężczyzną, który wie, czego chce. Był wysoki przynajmniej na metr osiemdziesiąt i miała wystarczająco wiele powodów, by wierzyć, że jego ciało zbudowane jest z twardych mięśni. Już samą powściągliwością mógłby zyskać odpuszczenie wielu grzeszków i choć Juliana wciąż nie mogła spojrzeć na niego łaskawym okiem, to miała nadzieję, że po dejrzenia okażą się bezpodstawne. Usiadła ze stanowczą miną, rozrzucając wokół fu tra. W tej samej chwili otworzył oczy i ogarnął ją 28
wzrokiem, jak rycerz gotujący się do walki. Na jego twarzy dostrzegła pożądanie. Obawy wróciły i Julianna skuliła się, mimo że mia ła być silna. - Chce ci się pić? - zapytał. Przytaknęła ze zdziwieniem. Jakiż on był inny. W odróżnieniu od mężczyzn, których kiedykolwiek spotkała, on wydawał się panować nad wszystkimi swoimi potrzebami. - Podgrzeję więcej wina. - Usiadł, przecierając oczy. Jego znoszone rękawice nie miały palców. Dłonie były przez to sprawniejsze, ale widać było, że część materiału po prostu ucięto. Nie wiadomo dlaczego ten widok przegnał jej obawy. - Nie chcę już wina powiedziała, czując w ustach suchy jak pergamin ję zyk. - Bądź tak dobry i nalej mi wody. Wstał. - Zbiorę trochę śniegu spod drzwi. Kiedy napełniał garnek, zapytała: - Czy już rano? Strząsnął popiół z żarzących się węgli, przygoto wał podpałkę i dmuchał dopóty, dopóki drewno się nie zapaliło. - Możliwe. Zaspy są tak głębokie, że je steśmy... - zawahał się. - Uwięzieni? - Zasypani - powiedział. Wskazała na otwór w dachu, zbierający dym z pa leniska. - Nie całkiem. Ale czuję ciepło, bo przykry ła nas pierzyna śniegu. - Ciepło? - Uśmiechnął się krzywo. - Ciepło to chyba przesada. Kiedy odwrócił się do niej i podał kubek chłodnej wody, przypomniała sobie, że on nie miał okryć, które tak ją grzały w nocy. Jego wielkoduszność dokuczała jej trochę; nie chciała być dłużniczką. Wypiła do dna i raź nie powiedziała: - Proszę. - Spuściła nogi na ziemię, porwała z łóżka wełniany koc i okryła mu ramiona. 29
Otulił się nim, a ona dostrzegła, że jest niemal siny z zimna. - Siadaj, a ja ugotuję coś ciepłego. Masz tu jakieś jedzenie? - zapytała. - Mam bochenek chleba, który kupiłem we wsi. - Opiekę go. - I trochę sera, trochę owsa, cebuli, suszonego mięsa, fasoli, suszonych owoców, piwa... Podniosła do góry rękę. - Wystarczy opiekany chleb. - Spojrzał na nią wzrokiem zbitego psiaka i ustąpiła. - Jestem tak głodna, że zjadłabym konia z kopytami. Ugotuję jeszcze owsiankę z owocami. - To wszystko? - westchnął. Jego ramiona opadły jak u dziecka, które nie do stało cukierka, i ten gest tak się kłócił z potężnym ciałem, że musiała się roześmiać. Zdziwił ją ten przy pływ rozbawienia. Ile to już czasu minęło od chwili, kiedy śmiała się po raz ostatni? Zbyt dużo, ponieważ teraz czuła się nieco dziwnie. Obróciła się do stołu na którym leżały jego rzeczy, i podniosła jedną z to reb. - Jedzenie jest tutaj czy...? Wyrwał torbę z jej ręki i pokazał na półki przy ścia nie. - Tu są wszystkie moje zapasy i jedzenie dla zmę czonych wędrowców. - Czy jesteśmy zasypani na dobre? To znaczy, po winniśmy oszczędzać zapasy? - Wydaje mi się, że wiatr słabnie. Kiedy ustanie, spróbuję otworzyć drzwi. - Naprawdę? - Złożyła ręce jak do modlitwy. Wszystko bym dała za to, by wreszcie wrócić do zam ku i czuć się bezpiecznie. - Bezpiecznie? A cóż takiego ci zagraża? Ktoś taki jak ty, chciała powiedzieć, ale zabra kło jej odwagi. Spuściła wzrok z jego twarzy i za gapiła się na rzędy starannie poukładanych słojów i toreb. 30
Wycedził sardonicznym tonem: - Mając zaspę za zamek i mężczyznę takiego jak ja za obrońcę, je steś absolutnie bezpieczna. - Oczywiście. Chciałam tylko powiedzieć... Spojrzała na niego ukradkiem. Wyglądał, jakby nie jedno w życiu przeszedł. Był piękny, ale już nie pierwszej młodości. Na podbródku pojawił mu się gęsty czarny zarost, opalona skóra wskazywała na długie przebywanie na słońcu. Troski wyrzeźbiły drobne zmarszczki pod oczami. Patrzył teraz w ogień ze smętną miną. Poradzi sobie z tym mężczyzną, jeśli tylko weźmie się w garść i przestanie popełniać gafę za gafą. Roz mowa powinna dotyczyć obojętnych tematów, najle piej takich, w których mężczyźni dobrze się czują. Przy okazji można by subtelnie wybadać jego pocho dzenie. - Gdzie zatrzymał się król Henryk, kiedy opuściłeś dwór? - palnęła. Och tak, to bardzo subtel ne, zganiła się w duchu. - Ach, jak zwykle pędził z jednego zamku do dru giego, z energią młodzika, którym już dawno nie jest, ale nikt nie ma odwagi mu powiedzieć. Wasale skar żą się, ale ja uważam, że w ten sposób trzyma króle stwo pod kontrolą. Nikt nigdy nie wie, gdzie i kiedy się pojawi. Julianna zajęła się przesiewaniem owsa, mrucząc pod nosem: - Wiele się od niego nauczyłeś. - Co powiedziałaś? - Pytałam, jakie chcesz owoce. - Zajrzała do skó rzanych worków, które chroniły suszki przed gryzo niami. - Jabłka. Wciąż nie mam dosyć wspaniałych angiel skich jabłek. - Nie rosną po drugiej stronie kanału? Nie mają takiego aromatu. 31
Uśmiech zmiękczył jej serce i dorzuciła solidną garść do bulgoczącej potrawy. Zapach sprawił, że zaburczało jej w brzuchu. - Słyszałam, że królowa Ele onora wróciła do Anglii. - To prawda - przytaknął. - Słyszałam, że gniewa się na króla. - Tego rodzaju plotki rozlewają się jak powódź na wiosnę. - Sięgnął po łyżkę i zamieszał w garnku. Sądziła, że rozwinie ten temat, ale on ścisnął łyżkę, aż zbielały mu kostki. - Henryk jest głupcem. - Śmiały jesteś w krytykowaniu lepszych od siebie - zdumiała się. - Henryk jest moim królem i jestem lojalny wobec niego. Ale to nie znaczy, że nie mogę mieć zdania na te mat jego rozumu lub jego braku. - Zrobił ponurą minę. - Ty nigdy nie krytykowałaś swojego ojca? Albo męża? - Żaden z nich nie był królem Anglii i panem po łowy Francji - odpowiedziała zgrabnie. Podniosła chleb i rozejrzała się wokół. - Gdzie jest nóż? Wstał ze swego miejsca przy ogniu i wziął od niej bochenek. - Pozwól, że ja użyję noża. Powiedział to tak, że przypomniała sobie wczorajszą próbę rozbicia mu głowy. Speszyła się i zajęła miskami, podczas gdy on ukroił kawał chleba i nabił go na patyk. Przytknął patyk do ognia. - Żaden z nich nie miał szans stworzyć tego, co stworzył Henryk. Żaden też nie mógł tyle zmarno wać. Król jest o krok od zjednoczenia wszystkich ziem w jedno królestwo i sprawnie włada ziemiami swojej matki, ojca i żony. I co robi ten głupiec? Poka zuje się z metresą przed swoją dumną żoną. Królową, która dla niego rozwiodła się z królem Francji. - Miłość... zmienia się. Z czasem wzrasta lub zani ka, zależnie od sytuacji. - Była w tej sprawie eksper tem. Aby uniknąć jego spojrzenia, tak energicznie za32
mieszała w garnku, że owsianka nie miała najmniej szej szansy się przypalić. - Miłość. Nie wiem, czy kiedykolwiek łączyła ich miłość. Z pewnością fascynacja, zwłaszcza ze strony królowej. Była wcześniej żoną Ludwika, świętego człowieka, który niechętnie wywiązywał się z obo wiązków małżeńskich. Kiedy poznała Henryka, mło dego, jurnego jak byk... - Jest starsza od niego? - Owszem. Tym bardziej ta sytuacja jest nie na miej scu. - Tak, to jasne dla każdej kobiety. - Dla mężczyzny też - powiedział ostro. Płomienie oświetlały jego harmonijne rysy. Julian nę po raz kolejny uderzyła jego wewnętrzna siła. Z jaką lekkością nosił arogancję! Widać było, że bez względu na to, kim jest i co robi, to z całą pewnością jest panem. Uważna obserwacja przyciągnęła jego wzrok. Podniósł pytająco brew. - Owsianka już goto wa - powiedziała szybko. Nalała ją do misek, wzięła z jego dłoni kawałek chrupiącego chleba i usiadła na łóżku. Postanowiła go wybadać. - Przecież król jest znany ze swych pozamałżeńskich ekscesów. Nikt dotąd nie twierdził, że jest wierny. - Henryk wierny? Coś takiego! Zamknęła oczy, rozkoszując się smakiem. Kiedy je otworzyła, poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie. Jego twarz się śmiała, czy to z powodu jej rozanielonej miny, czy też kwestii wątpliwej wierności króla. Czy ma przed sobą króla piekieł? Czy spożywając je go jedzenie, nie skazuje się na wieczne potępienie? Zebrał kosmyki z czoła i założył je za uszy, a ona po nownie zobaczyła kolczyk. Barbarzyńskie kółko z kutego złota, tak wielkie, że zdążyło już rozciągnąć małżowinę. Musiało strasznie
33
boleć przy przekłuwaniu. Ciężko jej było sobie wy obrazić, co go do tego skłoniło. Spojrzał na nią, zdzi wiony nagłą ciszą. Odezwała się prędko: - Słyszałam, że szlachetnie urodzeni trzymają żony i córki z dala od króla. - Chyba że czegoś od niego chcą - przyznał. - Ale ta dziewczyna, Rozamunda, to coś innego. Henryk pokazuje się z nią, zabiera do królewskich rezydencji. Jedząc, zastanawiała się, czy mądrze będzie po dzielić się plotkami zasłyszanymi od wędrownego śpiewaka. Tak wiele wiedział, tak dobrze wszystkich znał, że nie mogła się oprzeć. - Podczas jesiennych wojaży Eleonora zastała Rozamundę w Woodstock. Odłożył łyżkę na bok. - W swoim ulubionym domu? - Tak mówią. - Czy Henryk sądzi, że Eleonora potulnie zgodzi się na takie traktowanie? Zanim została królową Francji i Anglii, była przecież hrabiną Poitou i Akwitanu. Jej ziemie to niemal polowa imperium Henryka. Wyskrobała z miski ostatnie kawałki jabłek. - Jaka ona jest? - Cudowna. - Jego uśmiech wyrażał bezgraniczną sympatię. - Nie jest żadną figurantką, świetnie zna się na polityce między Francją i Anglią, a także w każdym z tych krajów z osobna. Bez jej pomocy król nigdy nie osiągnąłby tak wiele, i to w tak krótkim czasie. - Zabrał jej miskę i nałożył dokładkę. - Och, nie mów, że nie zaliczasz jej do słabej płci. Oparł się wyzwaniu. - Wręcz przeciwnie. Jest wię cej warta niż większość mężczyzn. Urodziła Henryko wi siedmioro dzieci, w tym trzech zdrowych, silnych synów, a czwarty może urodzi się w Boże Narodzenie. Serce Julianny ścisnęło się ze współczucia dla nie szczęśliwej królowej. - Spodziewa się kolejnego dziecka? 34
- Tak, Henryk twierdził, że odsyła ją, by urodziła na angielskiej ziemi. - Może nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo ją rani pokazywaniem się z Rozamundą? - Skądże znowu, świetnie o tym wie. Ale zamiast starać się ją przebłagać, woli popisywać się przed jej poddanymi. Chce spędzić Boże Narodzenie w jej ro dzinnym domu w Poitiers i przy okazji przedstawić najstarszego syna, również Henryka, tamtejszym lor dom. Chce, by uznali go za swego przyszłego króla, mimo że Eleonora postanowiła, że to drugi syn, Ry szard, odziedziczy po niej ziemie. - Wydał z siebie nieokreślony dźwięk, który można było uznać bądź za oznakę sytości, bądź niezadowolenia i odstawił na bok miskę. - Nasz pan to świetny taktyk. Powiedział to tak, że musiała na niego spojrzeć. Potewinowie nie uznają młodego Henryka za swego króla? - Potewinowie to kapryśny ród, skłonny do buntu, gdy tylko odwróci się od nich uwagę. Jeśli królowa do nich pojedzie i poprosi o pomoc... - Z chęcią się zbuntują - dokończyła. - A bunt roz szerzy się na cale królestwo. Dobrze zrobiłam, że zle ciłam wykonanie pewnych prac na zamku. - Jakich prac? - zapytał uważnie. Powiedzieć mu? Czy zrobi na nim wrażenie fakt, że postanowiła wzmocnić obronę, czy też uzna to za słabość? - Wzmacniających mur obronny - powie działa, odwzajemniając uważne spojrzenie. Nachylił się i położył dłonie na kolanach. W oczach zapaliły mu się ogniki. - Chcesz wzmocnić przedmurze? - Tak. Słyszałam, że krzyżowcy dokonali znaczne go postępu w udoskonalaniu zamków i postanowiłam z tego skorzystać. 35
Na jego twarzy malowało się zadowolenie. - Mogę pomóc. Znam się trochę na budowie zamków. Czy to możliwe? Podniósł się gwałtownie i podszedł do drzwi. Zgar nął rękami trochę śniegu i uformował kopczyk. - To skała, na której stoi twój zamek. - Z trzech stron kopczyka zaznaczył falistą linię. - To rzeka, która cię ochrania. Najlepiej strzeżona jest zapewne baszta. Tam pewnie jest sala biesiadna, a pod nią piwnice i być może studnia, skoro tak blisko masz do rzeki. Wetknął gałązkę w kopczyk, a wokół niej ustawił podpałkę, która miała pokazywać umocnienia. - W baszcie mam też kuchnię. W podziemiu - po wiedziała wyzywająco. - W baszcie? - Był tak zdumiony, jak każdy mężczy zna, któremu dotąd o tym powiedziała. - Dlaczego tam? - Łatwiej służącym przynosić jedzenie, wystarczy tylko wejść po schodach. Łatwiej gotować wodę, kiedy studnia jest tak blisko. Tak jest po prostu wygodniej. - Wygodniej niż mieć osobną kuchnię w podwó rzu? - Wzruszył ramionami. - To twoja sprawa i choć nigdy nie słyszałem o takim wariactwie, nie do mnie należy wygłaszanie komentarzy. Aż otworzyła usta ze zdumienia. Żaden ze znanych jej mężczyzn - ani sir Joseph, ani Hugo, ani Feliks, ani nawet ojciec, i to jeszcze kiedy pewna była jego miłości - nie potraktowałby kwestii usytuowania kuchni z ukłonem dla jej osądu i wiedzy. - A co z rozpalaniem ognia tam, na dole? Nie było problemów? - wydawał się szczerze zainteresowany. - Nie. - Jak przyjemnie dzielić się pomysłami z kimś, kto potrafi to docenić. - Palenisko wybudo waliśmy na gołej ziemi, z dala od podpór, które trzy mają konstrukcję baszty. Nad nim zamontowaliśmy komin, który zbiera do góry cały dym. 36
- W ten sposób komin nie jest luką w umocnie niach. - Zgadza się. - Wytarła dłonie w suknię i zwierzy ła się ze swej największej dumy. - No i jedzenie wjeż dża na stół ciepłe. - Zawsze uważałem, że to kobietom powinno się zostawić kwestię usprawnień w zamku. Mężczyźni mają zajmować się obronnością. - Wskazał kciukiem na siebie. - To ja. A to mur, który teraz stoi. A to wol na przestrzeń wokół wieży to przedmurze. Masz tu pewnie ogród, stajnie, może... Już nie słuchała, patrzyła tylko na kopczyk. Znał rozkład jej zamku. Nie był może wyjątkowy zamek. Poza faktem, iż kuchnia znajdowała się w baszcie, był dość typowy, jeden z wielu wybudowanych po podbo ju Anglii przez Wilhelma Zdobywcę. Ale to oznacza ło, że obserwował jej dom. Kim jest ten człowiek kamieniarzem albo cieślą szukającym pracy czy też gotowym na wszystko awanturnikiem? Powiedział coś niecierpliwie i aż zaschło jej w gar dle. To nie mógł być prosty cieśla. - Chcesz zbudować nowy mur? - Miała wrażenie, że jest gotów powtarzać to zdanie w nieskończoność, przynajmniej do chwili, kiedy uzyska odpowiedź. - Nie - odchrząknęła. Musi odwrócić jego uwagę. Nie dowie się niczego, czego ona nie zechce powie dzieć, a jeśli pozwoli mu mówić, może odkryje jego zamiary. - Nie, chcę tylko wzmocnić ten obecny. Nie żeby był za słaby - dodała szybko. - Co chcesz zmienić? Zdała sobie z niechęcią sprawę, że będzie musiała mu powiedzieć. Postanowiła nie wspominać o bra kach i przybrała beztroski ton: - Zwieńczenie muru jest nieosłonięte. Chcę dobudować blanki, by łuczni cy mieli się za czym schować, i otwory strzelnicze, 37
z których można by strzelać. Przydałaby się jeszcze wieżyczka i brama wjazdowa. Przestań wciąż potrzą sać głową - spojrzała na niego ostro. Rozbawiła go jej irytacja. - Potrzebny ci nowy ze wnętrzny mur. - Po co? - Ostrożnie dobierając słowa, powiedzia ła: - Przecież mam już mur, i to wystarczająco mocny. - Aby skutecznie się bronić, zamek musi mieć kil ka pierścieni obronnych, każdy bardziej wytrzymały od poprzedniego. - Przecież za murem jest fosa. - Machnęła ręką, wskazując jego dzieło. - Wykop fosę przy swoim za meczku. Posłuchał. - Pochodzi pewnie jeszcze z czasów Wilhelma. Drażnił ją ten protekcjonalny ton, ale pokiwała głową. - Przecież to było ponad sto lat temu! Nowe plany zawierają pierścienie obronne. Najeźdźca musi zbu rzyć wiele murów, umknąć wielu pociskom i strza łom. - W nadmiarze entuzjazmu jednym ruchem rę ki zmazał dopiero co powstałą fosę. Położył drewien ko na zboczu wzgórza od strony niezwróconej do rze ki i wykopał nową fosę. - Widzisz, przy takim położe niu twój zamek ma ogromną przewagę. Jeśli wybudu jesz nowy mur, rozciągający się od jednego do dru giego brzegu rzeki, będziesz miała twierdzę nie do zdobycia. A wieżyczki można umieścić tutaj i tu taj. - Wetknął gałązki w śnieg. - Rycerze, których tu rozstawisz, będą kontrolowali teren na wiele mil w każdym kierunku. - Wieżyczki na wewnętrznym murze dałyby taki sam efekt - odpowiedziała sucho. - Cóż, tam też je wybudujemy - zgodził się. - Ale najpierw zewnętrzny. Zbudujemy bramę wjazdową 38
nie do przejścia dla wroga. - Z radości zatarł ręce i przejrzał kawałki drewna w poszukiwaniu takiego, które najbardziej przypominało bramę. W środku muru umieścił owalny, pękaty kawał drewna, a ona poczęła się zastanawiać, kiedy to pla ny dotyczące własnego zamku wymknęły jej się spod kontroli i dlaczego wędrowiec tak emocjonował się wzmocnieniem jej fortyfikacji. Zupełnie jakby sam miał te prace nadzorować. - A po co ta brama? - Ta, którą masz, to słaby punkt twojej obrony. To po prostu dziura w murze. - Niezbędna dziura. - Oczywiście, niezbędna. Nie powiedziałem prze cież, że chcę ją zatkać. - Wydawał się zniecierpliwio ny jej wątpliwościami. - Dobrze skonstruowane wrota umożliwią we pchnięcie wroga w wąskie gardło. Na głowy wyleje im się wrzącą smołę z kamieniami i zablokuje odwrót opuszczaną kratą. Tak, właściwa brama to klucz do zwycięstwa. Poddała się. Dlaczego zresztą przeczyła samej so bie? Prowadziła już tę rozmowę z sir Josephem, tylko że wtedy to on bronił tradycji, a ona walczyła o zmia ny. Wtedy się również poddała. A teraz od obcego człowieka dowiedziała się tylu pożytecznych rzeczy. Tylko królewski budowniczy mógł wiedzieć więcej. Ta myśl zakiełkowała w jej głowie. Zaczęła się za stanawiać. Królewski budowniczy? Ktoś, kto posiadł wiele rzemiosł i potrafi kierować ludźmi. Ten męż czyzna od początku wyglądał na takiego; miał chary zmę i potrafił zapewnić sobie posłuch. Tak się go z początku bała, że nie myślała jasno, ale teraz... Przyjrzała się jeszcze raz jego dziełu. Czy to możli we? Ważąc uważnie słowa, powiedziała: - Widzę, że wnikliwie studiowałeś budowę zamków. 39
Wyciągnął ręce przed siebie i pokazał jej dłonie z przyklejonymi wiórami i resztkami topniejącego śniegu. - Gdybym tego nie robił, nie byłbym dziś wol nym człowiekiem. Wolny człowiek. Nieprzywiązany do nikogo, niczyj wasal. Aby uzyskać przywilej wolności, musiał świad czyć swemu panu tak cenne usługi, że ten zdecydował się zwolnić go ze służby i pozwolić na rozwinięcie skrzydeł. Potwierdziło się jej przeczucie. - Jesteś bu downiczym, po którego posłałam! - zawołała z entu zjazmem.
R O Z D Z I A Ł
3
Miejscami śnieg sięgał Rajmundowi do pasa, ale brnął dzielnie, torując drogę swojej nowej pani. Wciąż nie mógł uwierzyć, że Julianna wzięła go za królewskiego budowniczego. Królewskiego budowniczego, znającego się świetnie na konstrukcji, murarstwie, kowalstwie i stolarstwie. Z tych kilku rzemiosł pojęcie miał tylko o konstrukcji, gdyż dobry rycerz musi właściwie ocenić siedzibę wro ga, by dokonać udanego oblężenia. Rozchmurzył się. Budowa muru to z pewnością pestka. Za jego plecami rozległ się zrzędliwy glos Julianny. - Mistrzu Rajmundzie, mam nadzieję, że wiesz, jak bardzo jestem rozczarowana. Zatrzymał się i zaczerpnął kilka głębokich odde chów lodowatego powietrza: - Milady, idę tak szyb ko, jak tylko mogę. - Nie mówiłam o naszej wędrówce - ucięła. - Posła łam po ciebie wiosną, kiedy tylko Henryk zgodził się na wzmocnienie obrony mojego zamku. Polecił mi też
40
swojego najlepszego budowniczego i obiecał wysłać go jeszcze przed końcem lata. Do Bożego Narodzenia zo stał niespełna miesiąc. Gdzie się podziewałeś? Rozejrzał się po prastarej puszczy: drzewa połyski wały biało-błękitnym odcieniem, a wzgórza pokrywa ła pierzyna śniegu. Spojrzał na niebo, wciąż ciężkie od chmur. Odwrócił się do Julianny, która z zaciętą miną prowadziła konia. - Milady, wydaje mi się że nie czas i miejsce... - Mistrzu Rajmundzie, to ja decyduję o miejscu i czasie - przerwała mu. - Bawiłeś całe lato na dwo rze Henryka, przyjmując hołdy za wybudowanie no wego zamku nad Dordogną. Czul irytację na dźwięk słowa „mistrz", poprzedza jącego jego imię. W ten sposób przypominała mu, gdzie jego miejsce i jak powinien interpretować wyda rzenia ostatnich dwóch dni. Wetknął dłonie pod pa chy i zaprotestował: - Milady, twoja wyobraźnia... - Moja wyobraźnia jest w doskonałym stanie. Przy jeżdżasz do mnie w środku zimy, oczekując, że bę dziesz żył na mój koszt aż do wiosny. - Podeszła bli żej. - Cóż, przeliczyłeś się, mistrzu Rajmundzie. Na turalnie zostaniesz w zamku... gdybym pozwoliła ci odejść, Bóg jeden wie, kiedy byś powrócił... ale przy dzielę ci pewne obowiązki. - Obowiązki przyznane przez ciebie to honor, mi lady, ale jako królewski budowniczy - tytuł ten tak dziwnie brzmiał w jego ustach, że musiał go powtó rzyć - jako królewski budowniczy mam pewne zada nia, które muszę wykonać do wiosny. Dlatego przy byłem właśnie teraz. - A jakież to zadania, mistrzu Rajmundzie? chciała wiedzieć Julianna. - Kopanie i... - Chciała, by zapomniał o jej wczo rajszym przerażeniu i dlatego zachowywała się jak 41
zrzędliwa przekupka. Nie był przyzwyczajony do ta kiego traktowania. - ... i wyrób narzędzi - dokończył triumfalnie. - Ziemia jest zamarznięta. Rozdrażnił go ten ton. - Zrobimy oskardy. - Hm... - Popchnęła go. - No już, idziemy. Zimno. Wykonał polecenie, ale nie mógł się powstrzymać od komentarza: - Mówiłem, że powrót do zamku to zły pomysł. Zignorowała go. Zrobiła to w ten sam wyniosły spo sób, z jakim traktowała go od momentu, kiedy „odkry ła" jego tożsamość. Uświadomiła sobie swą arogancję i w głosie, zmienionym teraz z emocji, słychać było oburzenie. - Dlaczego mi nie powiedziałeś, kim jesteś? Pochylił głowę w geście, który miał oznaczać słu żalczość. - Jak sama powiedziałaś, spóźniłem się. Miałem nadzieję, że cię ugłaskam, a potem dopiero odkryję, kim jestem. - Chciałeś się przyjrzeć rozkładowi zamku - zga dła. - Czy wszyscy królewscy budowniczowie są tak samo aroganccy jak ty? - Nigdy wcześniej nie korzystałaś z usług budowni czego? - Przeklął iskierkę nadziei, która zabarwiła ton głosu. W tym samym momencie stracił równowagę. Złapała go, zanim upadł. Wyglądała na zadowolo ną, może ze swojej odwagi, może z jego niezdarności. Otarł twarz, a ona strzepnęła śnieg z opończy i odpo wiedziała z uprzejmością, której brakowało w do tychczasowej rozmowie: - Nie. Mój ojciec nigdy by się na to nie odważył. Za panowania Szczepana nikt nie chciał osłabiać linii obrony, chyba że na dokona nie niezbędnych napraw. Kiedy Henryk doszedł do władzy, czekaliśmy z nadzieją. W końcu wyrzucił najemników flamandzkich i utarł nosa szajkom roz bójników. Nasze nadzieje się spełniły. 42
- Łatwiej utrzymać porządek, jeśli czuć groźbę królewskiej sprawiedliwości. Przytaknęła ochoczo. - Gdyby nie to, zabrano by mi zamek dwie zimy temu, gdy umarł mój ojciec. - Gdy nie ma pana, który rządziłby żelazną ręką, rozmaici awanturnicy robią, co mogą, nie łamiąc przy tym prawa. - Wzdrygnęła się, a on dodał: Masz jakichś wrogów? - Wrogów? - Na jej twarzy pojawił się gorzki uśmiech. - Skądże. To tylko ludzie, którzy kiedyś by li moimi przyjaciółmi. - Rozumiem. - Tak mu się też wydawało, przynaj mniej w części. Kiedy można się wzbogacić, przyja ciele czasem robią się zachłanni. - Twój mąż? - Miliard był chorowitym młodzieńcem, wycho wankiem mojego ojca. Zmarł dziesięć lat temu, kie dy leżałam w połogu. Na jej twarzy nie widać było żalu, miłości czy przyblakłej czułości. To ojciec, chcąc pomnożyć rodzinny majątek zaaranżował ten związek. Nieistotny epizod w życiu Julianny, niewystarczające wytłumaczenie jej lęków. - W tym samym czasie królowa urodziła Ryszarda i przyznała mu tytuł dziedzica Poitou i Akwitanii. Moja starsza córka liczy jedenaście wiosen; urodziła się w tym samym miesiącu, w którym Henryk został wyniesiony na tron. - Na ustach widać było uśmiech, ale w oczach czaił się głęboki smutek. - Ojciec po wiedział, że moja płodność zwiastuje Anglii pomyśl ną przyszłość. - Zaczerwieniła się, jakby powiedziała za dużo. - Co tak stoisz? - zbeształa go. - Nie doj dziemy do domu przed zmrokiem, jeśli się nie ru szysz! - Jak sobie życzysz, milady. - Powracając do mozol nego torowania drogi, zastanawiał się, czy spontaniczny 43
plan wart był zrealizowania. Czy Julianna przejrzy pod stęp? Co wtedy zrobi? Płatek śniegu oznaczający kłopoty przerwał te roz myślania. Rajmund popatrzył do góry. Następny, i jeszcze jeden spadł ze spokojnego nieba. - Do diaska! - zaklął. - No to mamy. - Powinniśmy wracać? - zapytała. - W ogóle nie powinniśmy byli wychodzić - odparł gwałtownie. - Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem - po wiedziała nieśmiało. - Poczuję się lepiej. - Tak naprawdę już się czuł le piej, bo ktoś przecież musiał podjąć decyzję o opusz czeniu chatki. Julianna bez wahania wzięła na siebie tę odpowiedzialność i chociaż się z nią nie zgadzał... No cóż, w przeszłości też zdarzało mu się postępować nierozważnie. - Sądziłam, że lepiej będzie wykorzystać pierwszą zmianę pogody, by dostać się do Lofts. Wiewiórki mają w tym roku gęstą sierść, a latem aż roiło się od gąsienic. Zima będzie ciężka. Mogło nas uwięzić aż do nowiu. Zamrugał. Śnieg sypał mu w twarz, niesiony przez wzmagający się wiatr. - Wiatr wieje nam w plecy, zdążymy przed burzą. To przypuszczenie okazało się fałszywe. Kiedy przekraczali zwodzony most, wiatr wył głucho, a śnieg ich oślepiał. Rajmund podtrzymywał Juliannę wpół, a wałach wlókł się z tyłu, nie szczędząc im peł nych wyrzutu spojrzeń. Mur był pusty; nikt nie patro lował terenu. Baszta nie miała na dole drzwi; był to bardzo skuteczny, choć prymitywny element obrony. Oznaczało to jednak, że lady Julianna będzie musia ła czekać na opuszczenie drabiny, by wejść do wła snego domu.
44
Rajmund długo krzyczał i kopał w drzwi stajni, aż w końcu przybiegł chłopak. Kiedy zobaczył dwie po stacie wyglądające jak żywe bałwany, oczy otworzyły mu się ze zdumienia. - Zajmij się koniem - polecił Rajmund. - Ja zajmę się panią. Chłopak posłuchał stanowczego głosu nieznajo mego i chwilę później koń stał u żłobu. Rajmund ze rwał z twarzy Julianny przymarznięty szal, a z ciem ności wyłonił się inny mężczyzna. - Milady? - Pod niósł głos. - Lady Julianno? Na Boga! Cóż pani robi na dworze w taką burzę? - Wracałam do domu - powiedziała chrapliwie. - Milady, mieliśmy nadzieję, że się gdzieś zatrzy masz. Obawialiśmy się jednak, że przydarzy ci się coś takiego. - Cmoknął i obdarzył Rajmunda spojrze niem, w którym było więcej ciekawości, a mniej sza cunku, niż Rajmundowi wydawało się to stosowne. Wspaniale, że już jesteście. Zaraz wszystkich zawia domię. Pobiegł, a do nich podeszło jeszcze dwóch parob ków. Ich okrzyki radości cieszyły serce Rajmunda. Lubili swoją panią, to było widać. Przyglądał się, jak okrywają ją własnymi kocami i słuchał, jak ta zmarz nięta na kość kobieta dziękuje im w ich własnej an gielskiej mowie. A więc zadała sobie trud, by nauczyć się języka służby. Przyglądali mu się z takim zaciekawieniem, że po czął się zastanawiać, jakie powitanie gotowali go ściom, którym nie towarzyszyła pani domu. Rajmund z chęcią zostałby w stajni, ale jako że tam z powodu słomy nie można było rozpalać ognia, jedynie ciepło zwierzęcych ciał utrzymywało ją w temperaturze po wyżej zera. - Musimy ogrzać się przy ogniu, milady powiedział :.. 45
- Ktoś zajął się twoim koniem? - Nie czekała już na odpowiedź. - A więc chodźmy. Bez chwili wahania opuściła stajnię, a idący za nią Rajmund już wkrótce zrozumiał dlaczego. Dwie po stacie schodziły niezgrabnie po drabinie opuszczonej z otwartych drzwi baszty. Krzycząc głośno, rzuciły się w kierunku Julianny. Ona otworzyła ramiona i wy biegła im naprzeciw. Jej córki. Zderzyły się gwałtownie i wpadły w śnieg, całując się i przytulając. Rajmund trzymał się z daleka i nie widział ich twarzy, ale z gestów mógł odczytać nie wiarygodną czułość. Miłość otaczała tę gromadkę ni czym słoneczne promienie. Przyglądał się im ze zdumieniem. Słyszał o miłości między matką a dziećmi, ale brał to za romantyczne bajanie albo uczucie znane jedynie wieśniakom. I kiedy Julianna i dziewczynki wstały i przytulone po deszły do drabiny, podjął decyzję. Stanie się kiedyś częścią tego magicznego kręgu. Pewnego dnia Julian na i jej córki tak będą go witać, kiedy powróci z dale kiej podróży. Dziewczynki, a potem Julianna zakasały spódnice i wspięły się po drabinie. Rajmund stąpał tuż za nimi, aby. jak sam sobie tłumaczył, strzec je przed upad kiem. Tak naprawdę chciał poznać łączącą je więź, chciał zobaczyć, czy dziewczynki będą rywalkami w walce o uczucia Julianny. Na pomoście stał młody rycerz. - Milady? Milady, tak się cieszę, że panią widzę. Jak ci się udało trafić przy tej pogodzie? - Ciekawość, którą Rajmund wi dział w oczach parobków, u tego młodzieńca wyda wała się zabarwiona pewną wrogością. Julian na i dzieci podążyły ciemnym korytarzem, a Raj mund odsunął chłopaka na bok i ruszył za nimi. Ry46
cerz nie dał się zbyć i niemal depcząc Rajmundowi po piętach, zamknął orszak. Rajmund przyglądał się z uwagą wąskim, krętym schodom. Ocenił je przy chylnie, bo dawały obrońcom ogromną przewagę. Przed nimi otworzyły się drzwi i strumień światła roz lał się na korytarz. Ciekawość i kuksaniec w żebra wepchnęły go do środka. Zmrużył oczy przed dymem, który dobywał się z buzującego ogniem paleniska. Po długich, samot nych tygodniach sala wydawała się pękać w szwach od ilości zgromadzonych ludzi. Piski służących miesza ły się z pohukiwaniami mężczyzn, a wszyscy kręcili się w ożywieniu wokół swojej pani. Między stłoczonymi ciałami udało mu się czasem dojrzeć dwie figurki uwieszone na Juliannie, jedną o wzroście dziecka, drugą niemal tak wysoką jak mat ka. Bardzo go to zdumiało, bo choć Julianna mówiła, że starsza ma już jedenaście lat, nie spodziewał się uj rzeć kobiety. Julianna nie wypuszczała córek z objęć. Służące zaczęły się wokół niej uwijać, zdjęły jej opoń czę, czapkę i rękawice, a ona wciąż kurczowo obej mowała dzieci. - Jesteście zdrowe? Ciepło wam było? - Julian na zwróciła się do młodszej z uśmiechem: - Masz buty? Ella nadąsała sie, ale wystawiła obutą stopę. - Grzeczna dziewczynka - pochwaliła Julianna. - A ty, Margery? Czy... - Mamo, boli mnie - przerwała Ella. Julianna nie przejęła się zbytnio. - Co się stało? - Boli mnie paluszek. - Ella pokazała palec. Raj mund zauważył, że mała nie odpowiedziała na pyta nie, ale Julianna nachyliła się i pocałowała bolące miejsce. - Grzebała w palenisku i oparzyła się pogrzeba czem.
47
Ella mruknęła gniewnie. Margery odpowiedziała tym samym. - Dziewczynki. - Julianna automatycznie przywo łała je do porządku i wyciągnęła rękę, by pogłaskać Margery po policzku. - Dobrze się czujesz? Margery uśmiechnęła się i skinęła głową, lecz uwa gi Rajmunda nie uszło to, że drży jej broda. Dziew czynka zbliżała się do trudnego okresu w życiu. Dzie ciństwo wkrótce się skończy, a kształty ciała zapowia dały prawdziwą piękność. Julianna podała opończę starszej, a rękawiczki młodszej córce. - Schowajcie je, proszę. - Przez chwilę Margery nie chciała jej puścić i Julianna po klepała ją po ramieniu. - Porozmawiamy później. - Mamo, a kim jest ten człowiek? Głos Elli rozległ się w całym pomieszczeniu i w tej chwili na twarzy Rajmunda spoczęły dziesiątki oczu. - Nikt ważny - stanowczo powiedziała Julianna. Dziewczynki, zróbcie, o co was prosiłam. Nikt ważny? Taka zniewaga i to w miejscu, w któ rym kiedyś będzie panem. Sam był zdumiony siłą gniewu, który go teraz ogarnął. Jest ważny. Jest kró lewskim kuzynem, dziedzicem rozległych ziem i pra dawnego tytułu. Już nigdy nie będzie tańczył, aby do stać obiad, nie będzie się chował, by uciec przed ra zami, nie będzie pracował jak parobek. I jeśli lady Ju lianna uważa, że można go tak lekceważyć... No cóż, będzie musiała zmienić zdanie. Zdał sobie sprawę, że gapi się na nią gniewnie. Choć stał w cieniu, wrogość niosła się przez całą sa lę. Policzki Julianny, zaróżowione od ciepła, ponow nie zbladły. Pchnęła dzieci w kierunku stojącego w kącie łóżka i odwróciła się do niego wyprostowa na jak struna. Broda jej drżała, a Rajmund niemal się roześmiał na widok tego heroizmu, tak niepotrzeb48
nego w obecności tylu ludzi. Dziwiło go jedynie to, że jej strach wydawał się tak prawdziwy. Zrobił krok do przodu, gotów wyjawić swe prawdziwe nazwisko i zamiary, lecz młody rycerz zastąpił mu drogę. - Co cię tu sprowadza? - zapytał, kładąc rękę na pochwie miecza. Umięśnione ramiona i różnorodność blizn świadczy ły o zaprawie w bitwie; jego stanowczy ton błyskawicz nie przywrócił Rajmundowi rozsądek. Niskim, opano wanym głosem odpowiedział: - Jestem królewskim bu downiczym, przysłanym przez króla Henryka, by wybu dować mur obronny na ziemiach Jego Wysokości. Oczy chłopaka zwęziły się. - Jestem Layamon, pierwszy rycerz podczas nieobecności sir Josepha. A to złote kółko to co? Rajmund, przyzwyczajony do sensacji, jaką zawsze wzbudzała barbarzyńska ozdoba, pogładził złoto i uśmiechnął się bez wyrazu. - To pamiątka pewnej próby, którą przeszedłem. Noszę ją, by mi przypomi nała o cierpieniu. - Jak widać, tam skąd przychodzisz, są inne gusta. - Layamon wyciągnął rękę, lecz nie w geście uprzej mości. Dłoń, zwrócona wierzchem, domagała się po twierdzenia tożsamości. - Masz zapewne jakiś dowód potwierdzający wolę króla? Do diabła! Ten Layamon nie był tak naiwny jak la dy Julianna, która nigdy nie wpadła na to, by pytać o dowody. Rajmund sięgnął do sakwy i wyciągnął z niej list. Layamon wziął go ostrożnie i odwrócił się w stronę ognia. Rozpoznał królewską pieczęć z czer wonego wosku i rozwinął pergamin. - Tak, to rzeczy wiście od króla. - Już w pierwszej linijce jest o tym, jak bardzo król wierzy w moje zdolności - powiedział Rajmund. Zdolności do uwiedzenia Julianny, ale tego już nie po49
wtórzył, choć właśnie o tym pisał władca. Patrzył w na pięciu, jak oczy młodego człowieka przesuwają się cha otycznie po papierze i rozluźnił się, gdy zdał sobie spra wę, że Layamon nie umie czytać. Tym razem się udało. Ale Julianna umie czytać, tak przynajmniej twierdziła. Czy będzie chciała sama obejrzeć dokument? Czy nie będzie chciała zawstydzać rycerza brakiem zaufania do jego osądu? Popijając grzane wino, przyglądała się Layamonowi z zadumą. Rajmund szturchnął go. - Wy daje mi się, że twoja pani ma ci coś do powiedzenia. Layamon zaczerwienił się i wyjąkał: - Ojej. Pewnie chodzi o most. - Rajmund wyjął z jego ręki list i scho wał go do torby. - Owszem. Jak mogłeś być tak nierozważny, by go zostawić? - odezwała się Julianna. - Milady, zabroniłem podnosić most, bo wydawało mi się, że wkrótce możemy się spodziewać pani po wrotu - odpowiedział poważnie rycerz. - Spodziewać to się można najazdu angielskiej czy walijskiej armii. - Nie, milady. - Layamon zaprzeczył, pociągając kosmyk włosów nad czołem. - Nie w taką pogodę. Żadna armia nie będzie maszerować w taką śnieżycę. - A dlaczego na murach nie było nawet wartowni ków? - Chodziła w kółko, a jej usta przypominały za ciśniętą kreskę. Zerknęła na dziewczynki i ściszyła głos: - Jak myślisz, co by było, gdybym wróciła do do mu i nie zastała swoich córek? Gdyby je porwano? - Kazałabyś mnie powiesić - odpowiedział Lay amon. - Poleciłem drużynie patrolować mury, dopó ki żołnierze nie zaczęli przychodzić z odmrożonymi nogami. Wiedziałem, że nie zechcesz w ten sposób marnować ludzi. Wiele razy mówiłaś, pani, że jeśli ja będę się o nich troszczył, ty i sir Joseph poradzicie so bie z obroną. 50
Ta prosta, uczciwa odpowiedź złagodziła oburze nie. Julianna spojrzała na swoje obolałe stopy. Layamon miał rację, Rajmund był co do tego prze konany. W taką pogodę nie wyruszy żadna armia. Na wet gdyby jakaś grupka zdołała się przebić, nie mieli by innego wyjścia, jak tylko szukać schronienia przy ogniu. Tylko czy Julianna to zrozumie, a jeśli tak, to czy potrafi się do przyznać do błędu? Julianna wykazała się odwagą. - Postąpiłeś słusz nie. A teraz podnieśmy most, dobrze? - Naturalnie, chłopcy już go odśnieżają. Zaraz po ciągną za wsporniki i podniosą. - Ukłon Layamona był ochoczy i krótki. - Pójdę dopilnować. Zanim zdążył się oddalić, Julianna powiedziała jeszcze: - Każ kucharzowi przygotować po dodatko wym kawałku boczku dla każdego wojaka i przekaż im moje podziękowania. A ty weź to - ze stołu pod niosła rogowy kielich misternie zdobiony srebrem jako wyraz uznania dla twojego rozsądku. Kielich był zbyt kosztowny, by mógł być prezentem dla zwykłego rycerza, ale Rajmund nawet nie zdążył za protestować. - Nie, milady, to dla mnie zbyt wyszukane. Chciał oddać kielich, ale ona odmówiła. - Prezen tu się nie zwraca. Mam nadzieję, że będzie ci smako wał każdy łyk, który z niego wypijesz. Młody człowiek trzymał kielich nieruchomo, ale ona odwróciła się do dzieci kręcących się przy drzwiach. Layamon nie mógł oderwać wzroku od kielicha, lecz po chwili przywołał się do porządku i postanowił spró bować jeszcze raz. Julianna machnęła ręką. - Most powiedziała ostro. Potykając się o własne nogi, Layamon zniknął na schodach. Wysoki głos Elli przerwał ciszę. - To był kielich dziadka. 51
- Zgadza się. - Głos Julianny podniósł się i roz niósł echem po komnacie. - Odpowiedni prezent dla człowieka, który wkrótce stanie się moim pierwszym rycerzem. Wszystkim zgromadzonym niemal jednocześnie zaparło dech. - A sir Joseph? - zapytała Margery. - Sir Joseph zasłużył na odpoczynek. Obowiązki pierwszego rycerza to zbyt wielki ciężar dla jego sta rych pleców. Już czas, by ktoś inny zajął jego miejsce. - Julianna oznajmiła tę nowinę opanowanym tonem, lecz wzrok przeniosła na Rajmunda, tak jakby szuka ła u niego poparcia. Nie zdążył go zaofiarować, bo przypomniała sobie o gościnności należnej nieznajo memu. - A to jest mistrz Rajmund, królewski budow niczy, który w końcu do nas zawitał. Dajcie mu jadła i napoju, użyczcie miejsca przy ogniu. Jutro wybierze sobie ludzi do pracy. Służący patrzyli na niego z ostrożną ciekawością ludzi nienawykłych do wizyt. Oddał im spojrzenie pełne siły, spokoju i pewności. Rozluźnili się, a on ze rwał z głowy kaptur i czapkę. Zgromadzone w sali kobiety westchnęły i trzy hoże dziewki ruszyły w jego kierunku. Nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć na Juliannę i zobaczyć, jakie to na niej zrobiło wraże nie. Zdumiała go jej zmartwiona mina. - Fayette, pomóż mu się rozebrać - powiedziała. Pokojówka Julianny, zdumiona tym poleceniem, odstąpiła od swojej pani, lecz Julianna powtórzyła polecenie gestem i dziewczyna dygnęła posłusznie. Zbliżyła się do niego z uśmiechem, który zdradzał, że doskonale wie, jak zadowolić mężczyznę. Julian na dała mu wybór - pozwoliła przebierać wśród czte rech kobiet, ale on ich nie chciał. Chciał jej samej i postanowił użyć wszelkich środków, by ją mieć. Od52
dalił dziewczęta gestem. - Sam potrafię się sobą za jąć, ale gdybyście mogły przygotować coś ciepłego do zjedzenia dla swojej pani i dla mnie, miałybyście moją dozgonną wdzięczność. - Pewnie jest gruby - rozległ się dość głośny szept i Rajmund uśmiechnął się i zdjął opończę. Nie kryjąc uznania, Fayette obejrzała go od stóp do głów i zabrała płaszcz. Napierając na niego, zapy tała jeszcze: - Jesteś pewien? - Najzupełniej. - Jego wzrok powędrował w kie runku Julianny, która siedziała teraz w wielkim krze śle przy głównym palenisku, z córkami na kolanach. Fayette musiała to zauważyć, bo ujęła go w pasie i powiedziała: - Nie uda ci się. Nie ufa żadnemu męż czyźnie, i to po tylu latach. Weź mnie, nie będziesz żałował. - Dzięki za radę - odpowiedział tonem, który świadczył o czymś dokładnie przeciwnym, i odsunął się z obrażoną miną. Podszedł do ognia i wyciągnął ręce. Ponad skaczą cymi płomykami widać było przytuloną rodzinę. Milady, muszę posłać po moich ludzi. Jeśli pozwolisz, zrobię to od razu. Otulająca ją macierzyńska aura natychmiast się rozwiała. Chciała wiedzieć, jak zareaguje na taki ogrom kobiecych wdzięków? Chciała, by wybrał so bie towarzyszkę wśród służących? Mars na czole ni czego nie zdradzał. - Twoich ludzi? Obcych? W mo im zamku? Powiedział pewnie: - Mój murarz, kowal... - Mam kamieniarza. Mam też kowala. - Będę ci za nich bardzo wdzięczny. Przyda się wię cej rąk do pracy. Ale by zrealizować plan o takiej ska li, niezbędni są ludzie o odpowiednim wykształceniu. - Ilu ich będzie?
53
Pogładził złoty kolczyk i udając zadumę, odparł: Dziesięciu. Spodziewał się, że to jej się nie spodoba i nie po mylił się. - Dziesięciu? Do jednego muru? To niemal zbrojny najazd. Postanowił posłużyć się sprytem. - Skoro tak oba wiasz się moich ludzi, to może wystarczy jeden. Widać było jak na dłoni, że jej ulżyło. - Jeden... no dobrze, możesz go tu sprowadzić. - I jeszcze dwie kobiety - dodał, próbując ukryć triumf w głosie. - Dwie kobiety - powiedziała powoli. - Po co ci dwie kobiety? - Po co mężczyźnie kobiety? - Patrzył w ogień, wiedząc, że siłą woli przeforsuje ten pomysł. Uwierz, że to moje kobiety, modlił się. Uwierz, że dzięki nim będę nocą zajęty. Że uda im się osiągnąć to, czego nie mogły dokonać twoje służki. Długo rozważała jego słowa, co było dowodem, że Fayette się nie myliła. Julianna nie ufała żadnemu mężczyźnie. - Jak sobie życzysz - odpowiedziała w końcu. - Wyślij po nich. Kiedy zaczynasz? Z trudem ukrywając uśmiech, odpowiedział: Za trzy tygodnie.
- Mur obronny? - Pierwszy rycerz Rajmunda i jed nocześnie jego najlepszy przyjaciel wielkimi krokami przemierzał galerię. Słońce wyjrzało zza blanek i oświetliło jego kamienne oblicze. - Nie masz poję cia o murach. Lata wspólnych doświadczeń nauczyły Rajmunda czytać Keirowi w myślach, nawet gdy ten był niezwy kle lakoniczny. Teraz uważał, że przyjaciel niewątpli54
wie postradał rozum. Rajmund, niczym wytrawny dworzanin, postanowił posłużyć się swym urokiem. Co w tym trudnego? Lepiej budować niż złamać obietnicę. Keir nie zareagował na te słowa. Czar i urok oso bisty mogły dla niego nie istnieć. - Nie znasz się na żadnym z tych rzemiosł. Przystanęli na moście i Rajmund uśmiechnął się niepewnie. - Według mnie nowy mur powinien sta nąć gdzieś w połowie tego wzgórza. - Wskazał pal cem. - Widzisz? Ludzie Julianny już kopią dół pod fundamenty. Głos Keira pozbawiony był wyrazu. - Nie znam wie lu osób, które mniej niż ty nadają się do budowania. - Śnieg już stopniał, ale grunt jest zamarzniętą bry łą błota. Parobkowie się napracują. - Przecież ty nawet nie wiesz, jak działa koło młyń skie. - Tutejszy kamieniarz zamówił dodatkową ilość piaskowca. Właściciel kamieniołomu próbował nas zbyć aż do wiosny, ale przekonałem go... - Byłem kiedyś kowalem - przypomniał mu Keir. Z twarzy Rajmunda spadła ugrzeczniona maska. Pamiętam. Pamiętam również, że drogo kosztowała cię ta nauka. Niejedno uderzenie saraceńskiego bi cza. Miałem nadzieję, że pomożesz mi w tej grze, ale jeśli powrót do tej pracy jest dla ciebie zbyt poniżają cy, nie będę nalegał. - Wiem, że nie będziesz. - Keir zahaczył kciuk o p a s e k i spojrzał na swoją d ł o ń . Z o s t a ł jedynie kciuk i p a l e c wskazujący, reszta została kiedyś brutalnie odcięta. Wyobraził sobie radość, z jaką przyjaciel przyjmie jego zgodę. - I dlatego zrobię, j a k sobie ży czysz. I n n a sprawa, że kowalstwo to szlachetny za wód.
55
Usłyszawszy to, Rajmund czekał już tylko na re wanż. Keir go nie rozczarował. - Znacznie szlachet niejszy niż wynoszenie gnoju ze stajni. - Jak ty lubisz o tym przypominać - odpowiedział oskarżycielskim tonem Rajmund. Keir pogładził siwą brodę, która przy ciemnych włosach niezwykle rzucała się w oczy. - Nieprawda. Wcale nie muszę sobie przypominać. Po prostu za wsze o tym pamiętam. Nie pierwszy raz Rajmund zadał sobie pytanie, czy wszyscy mieszkańcy wyspy zwanej Irlandią są tak po zbawieni emocji, że ciężko ich zrozumieć. Chyba jed nak nie; wolał myśleć, że opanowanie Keira jest ra czej rzadką cechą. - Niewierni nie potrafili wykorzystać zdolności chrześcijańskich rycerzy. Poza tym byliśmy zaledwie niewolnikami. - Rajmund dobrodusznie grzmotnął przyjaciela po plecach. Kiedy Keir w końcu odzyskał dech, dodał: - To jednak oznacza, że nawet niewier ni wykonują boski plan. Gdyby Pan nie kazał nam się uczyć rzemiosł takich jak kowalstwo, stolarstwo i ka mieniarstwo, nigdy byśmy nie uciekli. A teraz użyje my tych zdolności, aby zdobyć uczucia mojej przy szłej żony. Keir nie widział w tym wielkiego sensu. - Pragnę ci przypomnieć, że chociaż znam się na kowalstwie, nie potrafię budować murów. Nie zasłonię twoich bra ków własną wiedzą, bo takiej nie posiadam. Dlacze go po prostu nie powiesz, kim jesteś, i nie zmusisz jej do małżeństwa? - Bo jestem pewien, że odmówi, a pomysł, by do czegokolwiek zmuszać przyszłą żonę, napełnia mnie odrazą. - Czyli cierpienia, jakich doznałeś u Saracenów, nie są tego powodem? 56
Roztropna uwaga Keira przypomniała Rajmundo wi, z kim ma do czynienia. Podniósł wielkie dłonie w geście zakłopotania, który tylko Keir mógł odczytać. - Prawdziwy rycerz nie pozwoliłby, aby coś tak niepo ważnego jak kobiece uczucia kierowały jego losem. - Prawdziwy rycerz nie pozwoliłby, by czyjeś zda nie miało wpływ na to, gdzie ulokuje uczucia. - Keir zaplótł ręce w charakterystycznym geście. - Chociaż muszę przyznać, że dziwi mnie, że nie chce za ciebie wyjść. Owszem, dzięki tej unii ty zdobędziesz dwa piękne zamki, ale ona też na tym nie straci. Będzie miała męża, który nie będzie jej bił ani zabierał pie niędzy. Poza tym niektóre kobiety twierdzą, że jesteś urodziwy. - Przyglądał się przyjacielowi z uśmie chem. - Chociaż ja osobiście bym na to nie wpadł. Czemu ona jest inna? - Zamierzam się tego dowiedzieć, - Mam jeszcze jedno pytanie. - Nie mam nic do ukrycia - Rajmund rozłożył rę ce, gotów na przesłuchanie. - Dlaczego budowniczy? Jeśli już chciałeś zacho wać anonimowość, czemu nie wybrałeś innej maski, lepiej dopasowanej do twoich umiejętności i pozycji? Rajmund podniósł nogę i oparł ją o stertę pia skowca. Oparł łokieć o kolano i spojrzał na ludzi, którzy mozolili się w błocie i śniegu. W głębi duszy miał już przygotowany plan. Da Juliannie należny jej szacunek, miłość i uwielbienie, o jakim śpiewają tru badurzy, a ona zakocha się w mężczyźnie, którego uważa za mistrza Rajmunda. Zanim nadejdzie wio sna, noce będzie spędzał w łóżku pani Lofts. Pozna każdą krągłość jej drobnego ciała, pocałuje każde słodkie miejsce. Może nawet sprawi, że w jej brzuchu zakiełkuje nowe życie, a kobieta tak dobra jak Julian na z pewnością wiele wybaczy ojcu swojego dziecka. 57
Nie powie o tym Keirowi, bo ten i tak nie zrozumie uczuć i romantyzmu, którymi zdobywa się płochliwą kobietę. Odpowiedział zatem: - Dodatkowy mur obronny to więcej niż tylko ulepszenie. To bezpie czeństwo, spokój ducha. To właśnie to, czym ja chcę dla niej być. Chcę, żeby zawsze kojarzyła mnie z taką pewnością. - Rozumiem. - Przyjaciele wymienili spojrzenia i Keir zapytał: - Jak myślisz, czemu on tak biegnie? Rajmund podążył za wzrokiem przyjaciela i zoba czył łysego staruszka, który przystanął przy wykopa nym rowie i zaczął złorzeczyć robotnikom. - Nie mam pojęcia, ale chyba pozwala sobie na zbyt wiele. - Nieznajomy ruszył w kierunku bramy. Kiedy dotarł do mostu, Rajmund zrobił krok naprzód. - Czy mo gę ci jakoś pomóc, starcze? Nieznajomy zmierzył go zawziętym spojrzeniem niebieskich oczu, odburknął i machnął kijem z taką siłą, że powietrze aż świsnęło. Rajmund odskoczył, nie mogąc się nadziwić, że Keir odsuwa się na bok. Pozwolisz mu przejść? - zapytał z niedowierzaniem. - Sprawdzanie gości przybywających do zamku nie należy do obowiązków kowala - odpowiedział Keir bez wyrazu. Nie należy też, do obowiązków królewskicgo bu downiczego, uzmysłowił sobie Rajmund odprowa dzając starca wzrokiem. - Nikt go nie zatrzymał. To oznacza, że jest tutej szy - odezwał się Keir. - Każdy zamek ma swojego dziwaka. - To prawda. - Rajmund odwrócił się do przyjacie la. - Czy przypuszczałeś, że poproszę cię o pomoc w budowaniu muru? - Kiedy tu przybyłem i usłyszałem, że jesteś uważa ny za budowniczego, nabrałem pewnych podejrzeń 58
przyznał Keir. - Ale to nie ma znaczenia. Żyję po to, aby ci służyć, wiesz o tym. Rajmunda wzruszyło to oddanie, ale również nie co zakłopotało. - Zbyt wysoko mnie cenisz - zapro testował. - Jestem ci winny więcej niż życie. Mimo to nie mogę przestać myśleć o tym, jak rozwinie się ta sytu acja, no i jak pomoże w realizacji twoich planów. To, że Julianna jest kobietą, nie usprawiedliwia takiego braku szacunku. Rajmund wbił czubek buta w błoto. - Nie jest to brak szacunku. - Nie chciał źle. Gdyby tylko go tak nie oczarowała. Gdyby tylko nie czuł, że z każdą chwilą jest mu droższa. Lgnął do jej dobroci tak jak kot do miseczki z mlekiem. - Jest wrogo nastawio na do lorda Avarache, jego znajomości i małżeńskich planów. - Sama ci o tym mówiła? - zapytał ze zdziwieniem Keir. - Owszem, a ja jestem rozsądnym człowiekiem. Ukrywając tożsamość, robię co mogę, by złagodzić jej gniew. - Odgarnął włosy z twarzy. - Poza tym wie rzę w moje kobiety. Kącik ust Keira podniósł się w grymasie, który
uszedłbyzauśmiech.Notak.Twojekobiety..
Rajmund roześmiał się, oddając się radosnemu podnieceniu. - Tak, tak, moje kobiety.
59
R O Z D Z I A Ł
4
- Pani, źle się czujesz? Ręka na ramieniu natychmiast przywróciła Julian nę do rzeczywistości. - Co? Coś się stało? - Jęczałaś we śnie, pani. Źle się czujesz? Zaspanym oczom Julianny ukazała się oświetlo na porannym blaskiem twarz starszej kobiety. - Nie, wszystko dobrze. - Przycisnęła rękę do piersi. Czy czuje się dobrze? Serce biło tak mocno, że słyszała jego bicie. Dyszała tak ciężko, jakby właśnie biegła. - To pewnie koszmar senny. W mgnieniu oka Juliannie wróciła pamięć, zama zując twarz kobiety, komnatę i całą poranną krząta ninę na zamku. To nie był koszmar senny. Wcale. Za cisnęła zęby, broniąc się przed wspomnieniem. To był sen słodki jak miód, a gościł w nim mężczyzna o wło sach jak noc i oczach jak szmaragdy. Dotąd wszystkie sny o mężczyznach i żądzy związa ne były z bólem i przemocą. I ona sama nigdy, prze nigdy nie czuła pożądania. Jakiż to diabeł omotał te raz jej rozum? Dotknęła szramy na policzku. Jeszcze się nie taki nie narodził, dla którego uczucia kobiety coś by znaczyły. Ani taki, który by pożądał kobiety, nie pró bując zmusić jej do uległości. Ale Rajmund... był inny. Był dobry i pełen szacunku. I pragnął jej. Widać to by ło w jego oczach i nieświadomych gestach. Dlaczego? Rzeczywistość powróciła i z całej siły chwyciła ją za gardło. Mężczyzna z taką twarzą i takim ciałem z pewnością nie musiał nigdy zmuszać kobiety, by mu uległa. Julianna zawstydziła się swoich doznań. - Kim je steś? - zapytała ostro. 60
- Na imię mam Valeska. - Kobieta stała przy łożu, ściskając w ręce brzeg baldachimu. Głos miała niski i gardłowy i Julianna nie mogła oderwać wzroku od jej hipnotycznych, brązowych oczu. - Nie znam cię. Zabrzmiało to oskarżycielsko, ale starucha odpo wiedziała łagodnie: - Jestem tu z moim panem. - Panem? - Z Rajmundem. - Jesteś jedną z kobiet, po które posłał? - Julian na machnęła nogami, gotowa go odszukać. - Już wstajesz, pani? - Ten głos był inny. Śpiewny akcent i głęboki, melodyjny głos przypominał Julian nie dawno słyszaną pieśń. Zamrugała, strząsając z powiek resztki snu. - A ty to kto? - chciała wiedzieć. Ta kobieta miała jasne włosy, jasną cerę i gdyby nie garb, byłaby bardzo wysoka. - Jestem Dagna. - Ty też należysz do świty budowniczego? Na czole Dagny pojawiła się zmarszczka. Do Rajmunda. - Przechyliła głowę na bok i obejrza ła Juliannę od stóp do głów. - Ładniutka, a jaka nie śmiała. Valeska chwyciła pożółkłymi palcami rąbek koszu li Julianny. - Mam nadzieję, że to służy jei tylko do spania. Zniszczone i stare. Julianna zdała sobie sprawę, że to o niej mówią i zalała ją fala oburzenia. Mówiły o niej tak, jakby by ła dzieckiem, jakby była niewidzialna. - Może szal? - zapytała Dagna. - Ten ze statku? - Valeska wciągnęła wargę w szpa rę pomiędzy zębami i spojrzała na Juliannę. - Świet ny pomysł. Pomknęła gdzieś jak strzała. - Gdzie Fayette? Julianna domagała się odpowiedzi. 61
- Fayette? Julianna opuściła głowę jak rozwścieczony byk, go towy do ataku. - Moja pokojówka. - Ach tak, Fayette. - Dagna skwitowała ją wzrusze niem ramion. - Powiedziałyśmy jej, że to my się dziś tobą zajmiemy. Valeska była już z powrotem, co kłóciło się z wy obrażeniem Julianny na temat jej wieku. Rzuciła je den koniec bogato haftowanego jedwabiu Dagnie i razem owinęły ją, zanim zdążyła zaprotestować. - Jesteście bezczelne - krzyknęła, zrywając szal z ramion. - Nie podoba ci się? Należy do mnie. - Valeska po kazała wszystkie trzy zęby w uśmiechu i złapała szal. Pożółkłe palce wygładziły bogaty wzór. - Jesteśmy po to, aby ci służyć. - Pewnie szarfa bardziej jej się spodoba. - Dagna uklękła przy poobijanym kufrze i odwróciła skrzy wione plecy. - To przez Rajmunda przysięgłyśmy, że będziemy ci służyć. - Służyć? - Zaniepokojona tą nieproszoną lojalno ścią, Julianna potrząsnęła głową. - Nie rozumiem. - Tak jest, pani. - Dagna uśmiechnęła się do Ju lianny, ukazując zęby przypominające starą kość sło niową. - Ale możemy o tym nie mówić, jeśli to cię drażni. - Kim on dla was jest? Czy któraś z was jest jego matką? - Zadając to pytanie, Julianna już wiedziała, że to śmieszne. Kobiety zarżały z radości. - Jego matką? Pochle biasz nam, pani. Nie, nie ma między nami żadnego pokrewieństwa. To były proste kobiety, które przywędrowały z da lekich krajów i jakimś cudem znalazły się w jej domu. Pomyślała o rybałtach i trubadurach chodzących 62
od zamku do zamku, ale te kobiety były czymś więcej. Znacznie więcej. Rajmund niewłaściwie im ją opisał i bardzo ją to złościło. - To dlaczego mówicie o nim tak poufale? Po co was trzyma? Oczy Valeski zrobiły się jeszcze większe. - Towa rzyszymy mu w podróży, naprawiamy ubrania, rozba wiamy. - Śpiewacie mu? - zapytała Julianna. - Owszem, milady - odpowiedziała Dagna aprobu jąco. - Ja mu śpiewam. Może i ty chciałabyś posłu chać mojego śpiewu? -Nie. Dagna spokojnie przyjęła odmowę. - Może póź niej. Juliannę zdumiało oddanie, z jakim mówiły o Raj mundzie. Zdumiewało ją też to, że teraz chciały i ją otoczyć tym samym uczuciem, jak gdyby była z nim w jakiś sposób związana. Valeska próbowała przewiązać jej talię przepiękną czerwoną szarfą, ale Julianna trzepnęła ją po rękach i krzyknęła z bólu, gdy zadrapała się o jej długie pa znokcie. Spojrzała oskarżycielsko na winowajczynię i powiedziała: - No i popatrz, co narobiłaś! Valeska zawiązała szarfę i ujęła dłoń Julianny. Milady, przez ten cały opór zrobisz sobie tylko krzywdę. Może powróżyć ci z dłoni? - Nie wierzę we wróżby. Nie chcę, by ktokolwiek mi wróżył. Gładząc wierzch jej dłoni, Valeska powiedziała śpiewnie: - Taka piękna skóra. Taka delikatna, mięk ka i blada. Dagna stanęła z drugiej strony. Przystawiła swoją dłoń do dłoni Julianny i zdumiała się: - Popatrz, jaką jasną skórę ma lady Julianna. Mnie spaliło słońce, zostawiło zmarszczki i brzydkie ciemne plamy. No 63
i popatrz - powiodła palcem po widocznych żyłach mam tu tyle ścieżek, ile las ma drzew. Nie jestem tak delikatna jak ty, pani. - Spojrzała na Juliannę swymi niebieskimi oczyma, a ta poczuła się nieswojo i od wróciła wzrok, napotykając tym razem spojrzenie Valeski. - Tak jest, moja pani. Mężczyźni sądzą, że kobie ty są delikatne, ale my wiemy lepiej. Kobieta musi być odważna i twarda, by przetrzymać życiowe za wieruchy. - Z każdej porażki powinna wychodzić silniejsza, mądrzejsza - wtrąciła Dagna. - Powinna nie darować wrogom, a miłować swoich przyjaciół. Julianna spojrzała groźnie na staruchy, które stały zbyt blisko. - To znaczy, że mam wam nie darować? - Oooch. - Cofnęły się. Valeska westchnęła. - Milady, będziesz musiała zadecydować, czy jesteśmy twoimi wrogami, czy przy jaciółkami. Julianna odepchnęła je na bok. - Pójdę zapytać Rajmunda. - Co za roztropny pomysł - mrugnęła do niej Da gna. - Rzeczywiście, bardzo roztropny. W Juliannie wezbrał gniew. Wydała z siebie stłu miony okrzyk i zaczęła się rozglądać za Rajmundem. Nie było go w zadymionej komnacie, co ją zdziwiło. Od chwili, gdy pojawił się w jej domu, każdy dzień był długi i męczący, wypełniony prywatnymi, ale jednak naradami na temat tych jego umocnień. Moich umocnień, poprawiła się, życząc sobie w du chu, by do niego też to w końcu dotarło. Zachowywał się, jakby mur należał wyłącznie do niego... no, może był wspólny. Nie miała pojęcia, jak mu to wybić z gło wy, nie wdając się w dodatkowe dyskusje. 64
Złapała płaszcz i pobiegła szukać go na galerii. Po czątek grudnia przyniósł chwilowy nawrót jesieni. Po ciepłych dniach, tak przypominających o rozko szach lata, następowały chłodne noce, zapowiadające rychłe nadejście zimy. Śniegu już nie było, tylko w cienistych kątach zostały brudne resztki i trawę po krywało błoto. Zmarszczyła czoło, omijając większe kałuże. Rajmund w towarzystwie nieznajomego stał na opuszczonym moście. Julianna maszerowała w ich kierunku, chmurnie odpowiadając na pozdrowienia i ukłony służby. Kiedy już stanie z Rajmundem twa rzą w twarz, co mu powie? Żeby kazał staruchom trzymać się od niej z daleka? By je wyrzucił na mróz? Litość z góry skazywała tę misję na niepowodzenie. Zdawała sobie sprawę ze śmieszności całej sytuacji i potknęła się, a kiedy wycierała błoto z sukni, usły szała znany, jadowity głos: - Cóż co za piękny widok. Wracaj do chlewu, tam gdzie twoje miejsce. Zamknęła na moment oczy, pozwalając sobie na chwilę słabości. Sir Joseph wrócił. Próbowała przekonać samą siebie, że nie ma to żadnego znaczenia, ale wiedziała, że się okłamuje. Przez ostatnie lata sir Joseph był nie tylko głównym powodem jej niedoli, był również niezmiennym ele mentem jej życia. Zebrała się na odwagę i stawiła mu czoło. Kłopoty. Sir Joseph zwiastował kłopoty. Trzymał teraz Layamona za ucho, a ten aż skręcał się z bólu. - Puść go - zażądała głośno, by przygłuchy starzec ją usłyszał. - Mam go puścić? Puścić złodzieja, podstępnego rzezimieszka? Tfu! - Sir Joseph splunął na ziemię tuż obok jej stopy. - Julianno, sama nie wiesz, jak rządzić! 65
Tyle razy ci mówiłem, no i proszę, mamy.teraz dowód. Wiesz, co ten złodziej ukradł? - Kielich ojca? Wcale go nie ukradł. , - Ukradł srebrny kielich twojego ojca! - ryknął sta rzec. Lecz kiedy jej słowa przebiły się przez gruby pancerz jego świadomości, puścił ucho młodzieńca i nastawił swoje. - Co powiedziałaś? - Nie ukradł kielicha ojca. Sama mu go dałam. Ludzie znaczniejsi od niej bali się gniewu sir Jose pha; zresztą wychowano ją w sposób, który nakazy wał szacunek dla starszych. Był najwierniejszym to warzyszem ojca, jego najbardziej zaufanym człowie kiem. Oczekiwał, wręcz żądał, by uznała go za pierw szego rycerza. To, że kielich przeszedł z jej rąk do rąk Layamona, oznaczało nadejście nowych czasów. Nie padły żadne słowa, ale dla sir Josepha ten gest oznaczał, że jego panowanie się skończyło. Przekazała zwykłemu ryce rzowi tak cenny podarek, przedmiot, który sam bar dzo chciał mieć. Nie było gorszej obrazy. Fala gorąca objęła najpierw stopy sir Josepha, po tem, przybierając na intensywności, poszła do głowy. Przeżuł w ustach słowa, których nie był w stanie wy mówić. Policzki oblały się szkarłatem, żyły na czole wyglądały jakby zaraz miały pęknąć, a fanatyczne niebieskie oczy ciskały w nią pioruny. Jego furia była tym większa, że nie mógł wydobyć z siebie słowa. Podniósł do góry kij. Napięła wszystkie mięśnie. Skrzyżowała ręce na piersiach, zaciskając palce na ramionach z taką si łą, że zostawiały siniaki. Zabrakło jej tchu, a przed oczami wirowały czarne plamy. O mój Boże, zaraz ją pobije. 66
Podbite oczy, chwiejące się zęby, poczucie bezsil ności w rękach mężczyzny. Utrata przytomności. Nieświadomość, która nie niosła ze sobą ulgi, a tylko niekończące się cierpienie i pragnienie śmierci. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Czujna jak zając, podskoczyła, spodziewając się ataku również stamtąd. To był Rajmund, a za nim podążał nieznajomy. Za trzymali się, widząc jej wzrok. Rajmund spojrzał jej w oczy, czekając na rozkazy. Swoją postawą - wypro stowanymi ramiona, rękami na biodrach - deklaro wał poparcie. Poparcie dla niej. Co dziwniejsze, jak echo powróciły do niej jego słowa: „Sir Joseph to człowiek, którego przydatność się skończyła". To właśnie one sprawiły, że zdecydo wała się oddać władzę Layamonowi. Zaczerpnęła głęboko tchu. Wcale nie żałowała de cyzji. Sir Joseph nie zmusi ją do żalu. Nie będzie się kajać ani przepraszać. Starzec wielokrotnie groził, że ją uderzy i chociaż tego nigdy nie zrobił, za każdym razem kuliła się ze strachu, a potem gardziła swoim tchórzostwem. Tym razem powiedziała tylko: - Uderz mnie albo i nie, ale pamiętaj, że to ostatni raz, kiedy mi wygrażasz. Spojrzała prosto w gorejące oczy. Sir Joseph się zawahał. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi i wciąż nie mógł uwierzyć w jej słowa. Po trząsnął kijem; niezmiernie chciał nauczyć ją rozumu. Po chwili rozsądek zwyciężył i starzec spuścił wzrok. Wbił koniec kija w ziemię z taką siłą, jakby to miała być jej pierś i burknął: - Co to za roboty przy murach? Poczuła taką ulgę, że niemal ugięły się pod nią no gi. Po raz pierwszy od śmierci ojca ten podstępny sta rzec ustąpił. Sir Joseph skapitulował. 67
Zamachnął się kijem na Layamona. - Ruszaj się! Idź zobacz, czy te leniwe opoje, których nazywasz żołnierzami, panują nad bezpieczeństwem zamku. Layamon odskoczył od kija i zapytał: - Milady? Ja kie są twoje rozkazy? Layamon zapłaci za to. Oj, tak, zapłaci. Okrutne spojrzenie starca gwarantowało zemstę. Julianna do ceniła odwagę rycerza i po chwili zastanowienia od powiedziała: - Nie, możesz odejść. Sprawdź, jakie szkody wyrządziła woda w zbrojowni, a potem, tak jak sugerował sir Joseph, dopilnuj patroli na galerii. A my teraz obejrzymy roboty. Layamon posłuchał skwapliwie i oddalił się. Sir Joseph odprowadził go wzrokiem, trzęsąc się tak mocno, że u każdej innej osoby mogło to być po czytane za oznakę podeszłego wieku. - Tak mi odpła casz za dobroć? Odstawiasz mnie na bok jak starego konia? To ja uczyłem cię manier, kiedy byłaś dziec kiem, ja mówiłem ci, jak wychowywać dzieci. Ja dora dziłem sprzeciw wobec króla, kiedy kazał ci poślubić tego Avarache. - Chodź tędy - podała mu zachęcająco ramię, ale sir Joseph tylko tupnął nogą w błotnistej kałuży. Błoto bryznęło na stanik jej sukni, a on ruszył w stronę bramy. Ju lianna westchnęła. Wygrała właśnie wielką bitwę, ale wciąż miała wrażenie, że wojna dopiero się rozpoczęła. - Pokonany wróg jest kiepskim towarzyszem - tuż przy swoim uchu usłyszała głos Rajmunda. Wciąż zdenerwowana całym zajściem, drgnęła, lecz on zdawał się tego nie zauważać. - Co twoim zdaniem powinnam z nim zrobić? - spytała ostro, chociaż tak naprawdę myślała o tym samym. - Wyślij go do drugiego zamku. - Ujął ją za ramię i poprowadził po biocie, jak gdyby była ze szkła, - Pomyśli, że to wygnanie. 68
- No i słusznie, ale lepsze to, niż knucie intryg tutaj. Od bramy słychać było głos sir Josepha: - Co to za flirty? Trzymaj ręce z daleka od tego mężczyzny! Rajmund zacisnął palce na dłoni Julianny, ale po chwili ruszył do bramy i stanął przed sir Jose phem. - Nazywam się Rajmund i jestem królewskim budowniczym przysłanym tu przez mego pana, króla Henryka, by wzmocnić mury obronne tego zamku. Nie omieszkam wymienić twego imienia w raporcie do króla. - Błysnął białymi zębami w uśmiechu. Starzec zadarł głowę, by spojrzeć w twarz swego rozmówcy i przyglądał mu się z namysłem spod półprzymkniętych powiek. Odezwał się po chwili, wyra żając głośno swoje myśli: - A ja bym powiedział, że sam jesteś sobie panem. Wargi Rajmunda wykrzywiły się w jeszcze szer szym i nieco okrutnym uśmiechu. - Bo jestem. Pa nem wszystkich budowniczych w królestwie. - Też mi coś! - prychnął starzec, odganiając prze czucia. - Pewnie jesteś bękartem, który umiał się podlizać Henrykowi i kupił sobie tytuł. - Pewnie tak - zgodził się Rajmund. - To żaden wstyd być bękartem - wtrąciła się Julianna. Sir Joseph ponownie oblał się szkarłatem. - Ale ten bękart nawet nie umie zmusić poddanych do pracy. Julianna pomachała do ubłoconych robotników, którzy skupili się wokół ognia, popijając piwo dostar czone z piwnic. - Muszą kiedyś jeść. Starzec parsknął gniewnie. - Zawsze byłaś miękka. Gdyby to zależało ode mnie... to ten głupiec Layamon nigdy by mnie nie zastąpił. - Nikt cię nie zastąpi - zaczęła pojednawczo. Po chwili porwała ją fala żalu. - Tak jak nikt nie za stąpi mojego ojca. . 69
- Twojego ojca? Nie chciał takiej córki jak ty, na wet na łożu śmierci. - Sir Joseph szturchnął ją moc no. - Zapomniałaś już czyją rękę trzymał, kiedy umierał? Ciekawe, co by powiedział na dzisiejsze wy darzenia. - Może to, że trzymał wtedy nie tę rękę, co trzeba - odparła, rozwścieczona tymi docinkami. - Ostrzegałem go przed tobą od dnia twoich naro dzin. Mówiłem, że powinien wychowywać cię kijem, ale on był za miękki. Był miękki, ale w końcu przypo mniałem mu o obowiązkach - zaśmiał się szatańskim śmiechem. - Przyniosłaś wstyd całej rodzinie, a ojcu tylko płacz i zgrzytanie zębów. Jesteś zwykłą dziwką. Zaległa przejmująca cisza. Wszyscy usłyszeli oskarżenia starca, wypowiedziane głosem pełnym ja du i złości. Julianna już wcześniej słyszała rozmaite obelgi z jego strony. Ale nigdy, przenigdy nie przy znał otwarcie, jaki miał udział w decyzjach ojca, do tyczących odrzucenia jedynej córki. Nigdy wcześniej nie nazwał jej dziwką. I nigdy, przenigdy nie mówił do niej w ten sposób w obecności innych ludzi - jej poddanych, jej przyjaciół i... Rajmunda. Nie potrafiła spojrzeć im w oczy. Patrzyła na rozle głe ziemie, na kolorowe plamy lasów, wiosek i pól, które rozciągały się wokół zamkowego wzgórza. Jej ziemie, bogate i żyzne, tętniące życiem poddanych, ich dzieci oraz zwierząt. Ona była pasterzem, który opiekował się, troszczył i wspierał zarówno ziemię, jak i lud. Pasterzem, który z tych ziem czerpał siłę. Pokrzepiona tą myślą spojrzała na poddanych, ga piących się na nią z rowu i zamkowych murów. Spoj rzała na triumf malujący się na drapieżnej twarzy sir Josepha. Wreszcie spojrzała na Rajmunda. Nie mogła wiedzieć, jak wygląda. Stała z dumnie podniesionym podbródkiem, burzą miedzianych wło70
sów okalającą pobladłą twarz, drżącymi ustami i nie bieskimi oczami wyrażającymi zbyt długo skrywaną złość. Chciał zrobić krok w przód, obronić ją, ale in tuicja go powstrzymała. To była jej walka. Jeśli się wtrąci, Julianna nie wzmocni swego autorytetu. Mu si pozwolić jej rozwiązać ten problem po swojemu. Julianna zwróciła się do sir Josepha. - Panie, po zwalasz sobie na zbyt wiele. Wyjedziesz do zamku Bartonhale i pozostaniesz tam aż do śmierci - powie działa spokojnym i czystym tonem. Zadowolenie powoli znikało z twarzy starca. Spoj rzał na nią, a potem na zgromadzonych wokół ludzi. Każda twarz miała jednakowy wyraz, na każdej ma lował się wstręt i odraza. Gdyby jedna osoba podnio sła teraz kamień, pomyślał Rajmund, zrobiliby to wszyscy i sir Joseph doświadczyłby kary, która spoty ka jedynie nierządnice. Ale dla takiego łajdaka jak on byłaby to zasłużona kara. - Możesz odejść - powiedziała jeszcze Julian na i odwróciła się na pięcie. Sir Joseph wpatrywał się w chustę na głowie Ju lianny i kij zatrząsł mu się w ręku. Rajmund dał znak Keirowi, a ten zrobił krok do przodu i złapał pod stępnego starucha za ramię. - Pani tego zamku nie życzy już sobie twoich usług - powiedział łagodnie Keir. Sir Joseph usiłował wydostać się z uścisku, lecz kiedy mu się to nie udało, krzyknął: - Julianno! Ju lianno, jestem stary i schorowany. Całe życie tu prze żyłem. Okaż łaskę staremu człowiekowi i pozwól mi zostać. Nawet przez moment nie dała po sobie poznać, że słyszy jego słowa. Keir próbował go przepędzić, ale starzec nie dał za wygraną. - Julianno! Daj mi chociaż czas, żebym 71
mógł zebrać swój dobytek. Żebym się pożegnał z miejscem, które było moim domem przez tyle lat. Błagam... Rajmund dał znak Keirowi. Ten niemal podniósł sir Josepha z miejsca, lecz było już za późno. Julian na wiedziała, co to litość. Nie patrząc na starca, oznajmiła: - Możesz zostać do Trzech Króli. Następ nego dnia opuścisz ten zamek, niezależnie od pogo dy, stanu zdrowia czy jakiejś innej wymówki. Keir spojrzał przepraszająco na Rajmunda, ale ten tylko wzruszył ramionami. Zgadzał się z decyzją Ju lianny, by odesłać przeciwnika, ale nie mógł też potę pić litości, którą okazywała starcowi. Z zadowoleniem stwierdził, że maskarada opłaciła się, bo odkrył właśnie powód, dla którego Julian na unikała małżeństwa. Czyżby pociągali ją nieodpo wiedni mężczyźni? Pogarda ze strony starca, choć gwałtowna i przesadzona, wskazywała jedynie na nie rozsądny romans. Stała na moście, wyprostowana i spokojna, nie zdając sobie sprawy z jego rozmyślań ani spojrzeń poddanych. Wydawała się taka krucha, gotowa zła mać się jak gałązka pod ciężarem, który spoczął na jej barkach. Rajmund znał na tyle kobiety, by wie dzieć, że współczujący ton może sprowadzić łzy, ode zwał się więc rzeczowo: - Pani, miałem nadzieję, że przyjdziesz ocenić stan robót. Zechcesz do nas zejść? Zadrżała; zgodnie z jego podejrzeniami była bliska łez. Opanowała się jednak, co wzbudziło jego po dziw. - Dziękuję, mistrzu Rajmundzie. Z chęcią obejrzę. Stanął u jej boku. - Pozwól, że podam ci ramię i pomogę. Jest bardzo ślisko. Gapiła się na wyciągniętą rękę, jakby należała do obrzydliwego potwora, ale po przeżyciach związa72
nych z sir Josephem nie miał jej tego za złe. Złapała go za łokieć i dała się prowadzić w kierunku wykopów. Nieważne jaki skandal kładł się cieniem na jej przeszłości i nie pozwalał jej spokojnie spać. To on, Rajmund, wszystkim się teraz zajmie. Zaofiaruje jej współczucie, będzie jej podporą, okaże dobroć i na miętność. To nie próżność kazała mu wierzyć, że z ła twością przepędzi strachy i wyleczy ją z niepotrzeb nych tęsknot. Nigdy nie wątpił, że uda mu się to osią gnąć. Zerknął na nią z ukosa, zastanawiając się, czy zda je sobie sprawę z tego, jak dzisiejszy dzień wzmocnił jej autorytet. Czuł się jak ojciec, dumny z ukochane go dziecka, albo jak mężczyzna patrzący na kochankę. Ta myśl go zdumiała. A kiedyż to lady Julianna sta ła się dla niego czymś więcej, jak tylko wyzwaniem? Kiedyż to pojawił się szacunek i czułość, które tak zmieniły jej obraz w jego oczach? Gra zaczynała się robić niebezpieczna. Istotnie, musi nadal pielęgnować jej przywiązanie, ale iskra miłości może zrodzić tęsknotę, a ta każe mu otwo rzyć przed Julianną serce. Zapragnie zwierzyć się jej ze wszystkich sekretów, a ona, poznawszy te mroczne tajemnice, nie będzie chciała mieć z nim do czynie nia. Jak zniesie nieuchronnego kosza? Niefortunne uczucie tłumaczyło przynajmniej za zdrość, jaką odczuwał, wyobrażając sobie Juliannę z innym mężczyzną. Nie powinien jednak jej osądzaćnic, co zrobiła, nie mogło się równać z jego grzechem. Uszczypnięcie w ramię przerwało rozmyślania. - Przestań marszczyć czoło. Wystraszysz wszyst kich poddanych - powiedziała. - Kiedy kończycie budowę? Kiedy kończą budowę? Nie miał zielonego poję cia. - To zależy od pogody. - Przyjęła ten argument,
73
a on dodał: - Nawet w obecnym stanie rów tworzy fo sę, która jest dodatkową ochroną przed najazdem. Kiwnęła głową. - Będziemy kopać, chyba że przyjdzie taka burza jak... - Urwał, ale ona pojęła w mig, o jakiej burzy mówi i na jej policzkach pojawiły się rumieńce. Po czuł satysfakcję i podniósł głos: - Będziemy praco wać, aż skończymy. Prawda, moje zuchy? Jeden z ubłoconych wieśniaków stał tuż obok i drapał się po głowie. - Nie ma wiele roboty o tej po rze roku, milady. Ja i mój ojciec nigdy nie skarżymy się zresztą na jej nadmiar, wiesz sama, pani. Chętnie tu popracujemy, aż rów będzie gotowy. - Ty jesteś Tosti? - zapytała Julianna. - Tak, milady. - Białe zęby chłopaka kontrastowa ły z zabłoconą twarzą. - Czym oni się zajmują? - zapytał Rajmund. - Są naganiaczami - odpowiedziała Julianna. Najlepszymi, jakich mam. Znajdą i wypłoszą z kry jówki każdą zwierzynę, a jeśli... Jeśli ktoś zginie, za wsze go znajdą. Tosti zacisnął pięści nad głową. - A czemu nie mie libyśmy być najlepsi? Jesteśmy przecież poddanymi najdzielniejszej pani w całej Anglii. Mężczyźni kiwnęli głową w stronę mostu, na któ rym miała miejsce konfrontacja z sir Josephem, i po rozumiewawczymi mrugnięciami oraz uśmiechem zamanifestowali swoje wsparcie. Pokraśniała ponow nie, tym razem z zadowolenia. Rajmund uśmiechnął się do robotników i postano wił przyznać im dodatkowe racje piwa i mięsa. Po prowadził Juliannę z powrotem do bramy, mówiąc: Pozwolę sobie zauważyć, że wyjątkowo ci do twarzy z tą czerwoną szarfą. Przyciąga wzrok i ożywia strój. Przypomina mi o nadchodzących świętach.
74
Wyraz jej twarzy zmienił się kilka razy w ciągu se kundy. Była to tak dziwna mieszanina przerażenia, skrępowania i odświeżonych wspomnień, że zadał so bie pytanie, czy kiedykolwiek zrozumie tę kobietę. Pstryknęła palcami tuż przy jego nosie, w typowy dla siebie gwałtowny i nieuprzejmy sposób. - Wła śnie o tym chciałam z tobą rozmawiać. Te dwie... te dwie kobiety, które na mnie nasłałeś. - Valeska i Dagna? - A więc jego dobre duchy za częły już działać. Powinien zgadnąć, że to one kryją się za szarfą. - Nie polubiłaś ich? - Czy polubiłam? Polubiłam? - Przeżuła te słowa i widać było, że raczej są jej nie w smak. - Jak mogła bym nie polubić dwóch staruch, które uparły się, by traktować mnie jak królową? Które chcą mi śpiewać i obsypują mnie prezentami, zdobytymi nie wiadomo jak i nie wiadomo gdzie. - Jak dobrze! Miałem nadzieję, że je polubisz. Skłonił się pośpiesznie i zrobił krok w tył, ubezpie czając się przed niechybnym kuksańcem. - A oto i most, pani, dalej już sobie poradzisz, prawda? - Mówią jakoś dziwnie. Zachowują się jak młódki. Nie mógłbyś ich odesłać do pracy w stajni? - Uciekł do kuźni i oparł się o ścianę ze śmiechem, słysząc jeszcze krzyk Julianny: - Nauczą moje dziewczynki bezczelności!
75
ROZDZIAŁ
5
Dziewczynki. Rajmund bał się ich bardziej niż ja kiegokolwiek człowieka czy bestii. Cóż on wiedział o dziewczynkach? Wszak sam nigdy dziewczynką nie był. Nie wiedział, co takie stworzenia lubią ani jak się wkraść w ich łaski. Potrafił czarować kobietę, ale czy zdoła oczarować jej córki? Próbował nawiązać rozmowę. Przyszło mu do gło wy, żeby poruszyć temat szycia, bo ten z pewnością był im bliski. Margery zaproponowała, żeby zwrócił się z tym do służących, bo nie ma czasu na takie głup stwa i czmychnęła. Ella powiedziała, że nigdy, prze nigdy się tym nie zajmuje, bo szycie jest dla mięcza ków. Po chwili pobiegła za siostrą. Innym razem wspomniał o lalkach. Lalki? Marge ry powiedziała, że jest na nie za stara i uciekła. Ella rzekła, że nigdy, przenigdy nie bawi się lalkami. Są dla mięczaków, dodała i znikła. Nie miało to chyba znaczenia, bo przecież sam nie wiedział absolutnie nic o szyciu czy lalkach. Ale bar dzo chciał znaleźć się w magicznym kręgu, który two rzyła Julianna ze swoimi córkami. Nie był głupi; wie dział, że nie dostanie się tam ani przekupstwem, ani walką wręcz, ani też podstępem. Oparłszy plecy o ścianę, Rajmund siedział na ławie w izbie biesiadnej i obserwował córki Julianny. Każda z nich, na swój własny sposób, pomagała bądź prze szkadzała w sprzątaniu po obiedzie. Margery poważ nie traktowała obowiązki dziedziczki i pierworodnej, wydając polecenia i pomagając służącym. Miała kar nację Julianny; naśladowała też matkę w zachowaniu, lecz jej pociągła twarz nie wskazywała na podobień76
stwo z żadnym mieszkańcem zamku. Musi być podob na do ojca, pomyślał Rajmund. Młodsza, Ella, patrzyła na świat rozradowanymi ocza mi, a jej śmiech często dźwięczał w zamkowych komna tach. Blond włosy okalały twarz, na na której nieustan nie malowała się ciekawość. Wciąż zadawała pytania, a jej żywy umysł wiecznie wymyślał nowe psoty. Polubiłyby go, gdyby tylko go poznały. Niestety, nie chciały go poznać. Traktowały go ostrożnie jak sir Josepha, jak gdyby w każdej chwili mógł zmienić się we wroga. Obchodziły się z nim tak, jak ich matka odnosiła się do mężczyzn. Jak tu pokonać taki wzór? Musi być jakiś sposób, by im udowodnić, że mogą na nim polegać. Kobietom dawał prezenty, prawił komplementy na temat ich urody, czynił próżne obietnice. Może na dzieci to też zadziała? Nic inne go nie przychodziło mu do głowy. Spotykając wzrok Elli, obdarzył dziewczynkę najbardziej promiennym uśmiechem. Ella schowała się za ławę, na której siedziała Valeska. Ta, przędąc cienką nić wybraną przez panią do mu, odezwała się do klęczącego przy niej dziecka. Dziewczynka spojrzała na niego ponuro. Valeska, je go dobry duch, rozgadała się, ale Ella potrząsnęła tylko burzą złotych loków. Valeska puściła w ruch wrzeciona, a mała pokazała mu język. Zirytował się i odwzajemnił tym samym. W oczach Elli zapaliły się ogniki. Wetknęła palce do ust i wy wróciła oczami. Rajmund już wiedział, jak zdobyć jej poważanie. Rozparł się wygodnie i zaczął poruszać uszami. Ella otworzyła usta ze zdumienia. Zrobiła krok do przodu, jakby ją wzywał i marszcząc czoło, od garnęła włosy. Zrobiła zeza i wydęła usta, wciągając jednocześnie policzki. Może sobie robić miny, ale 77
Rajmund i tak był lepszy. W dzieciństwie wielu pró bowało go naśladować, ale nikomu się nie udało. Nawet tym, którzy nieustająco ćwiczyli. Uśmiechnął się złośliwie i poruszył ustami: - Ha, ha, akurat. Podeszła do niego bez wahania i powiedziała roz kazującym tonem: - Pokaż, jak to się robi. Wyprostował się. - Mam obowiązki i jeśli ich nie wykonam, lady Julianna zażąda mojej głowy. Muszę porozmawiać z Keirem na temat robót. - Odwrócił się powoli, lecz zatrzymało go szarpnięcie za kaftan. - Mogę iść z tobą? Ella wciąż marszczyła twarz, próbując powtórzyć jego minę i Rajmund przyjrzał się jej uważnie. Oprócz krótkiego okresu w dzieciństwie nigdy nie doceniał wartości swojego dziwnego talentu. Teraz jednak dziękował świętemu, który w ten sposób po błogosławił jego kołyskę. Jak widać, lalki i szycie nie robiły na Elli wrażenia, ale ruszanie uszami tak. - No nie wiem. Jesteś tylko dziewczynką. Oparłszy ręce na biodrach, poprawiła go: - Nie je stem „tylko" dziewczynką. Jestem Ella z Lofts. I jaka dumna z tego. Poczuł się jak wojownik, który już wie, że zdobędzie twierdzę. Westchnął. - Dużo błota na dworze i robi się zimno. Lepiej zostań w domu, po móż mamie w robótkach i bądź grzeczna. - Z trudem po wstrzymywał śmiech, patrząc na jej przerażoną twarz. - Nie będę ci przeszkadzać - upierała się dalej. Przechylił głowę na bok i przyjrzał się jej. - No do brze. Ello z Lofts, może i czas, żebyś się dowiedziała czegoś o obronności. - Beknął, testując rozmiar swo ich wpływów. Ella natychmiast poszła w jego ślady, łykając hau stami powietrze. - Ja już wszystko wiem - powiedzia ła z przechwałką w głosie. 78
Beknięcie, którym odpowiedziała, zdumiało go in tensywnością. Z miną winowajcy spojrzał na Julian nę, która przyglądała się temu z marsową twarzą. Najlepiej będzie się oddalić. Narzucił na ramio na opończę i ruszył do drzwi. - Jeśli wszystko wiesz, nie ma potrzeby, żebyś ze mną szła. - Całkiem wszystkiego to nie wiem - przyznała, zrzucając maskę udawanej niechęci. - A więc... możesz ze mną iść. Przyzwolenie zahamowało trochę jej zapał, a mi na zdradzała obawy co do spaceru z nieznajomym. Po chwili jej twarz rozjaśniła się; Ella odwróciła się i zawołała: - Margery, chodź szybko! Margery, z naręczem pełnym obrusów, stanęła w miejscu. Rajmund zdał sobie sprawę, że przygląda się tej komedii ze sporą dozą ciekawości, bo nawet nie zapytała, dokąd się wybierają. Przestępując z no gi na nogę, odpowiedziała: - Jestem zajęta. - Służące mogą to zrobić za ciebie - odpowiedzia ła Ella. - Prawda, mamo? Ella nie pytała, czy służące poradzą sobie z obrusa mi. Pytała, czy Rajmundowi można zaufać, a on cze kał w napięciu na odpowiedź. Julianna nachyliła gło wę nad kremowym kłębkiem przędzy i zapytała: Brama jest otwarta, mistrzu Rajmundzie? Zatknął kciuk za skórzany pas obwieszony narzę dziami. - Tak. - Żołnierze patrolują mury? Od paleniska padł zgryźliwy komentarz sir Jose pha: - Jeśli tylko ten młody zuchwalec nie kazał im zostać w domu, żeby nie zmarzli. Julianna spojrzała na starca i odpowiedziała: Dobrze wam zrobi wyjście na dwór, zanim następ na śnieżyca zmusi nas do siedzenia w domu. Marge ry, ty też powinnaś wyjść. 79
- Będę na nie uważał - obiecał Rajmund. Ella po patrzyła na niego podejrzliwie, a Margery zatrzyma ła się w pół kroku, więc dodał szybko: - Jeśli wpadną do dołu, wykopiemy je. Julianna podniosła głowę i uśmiechnęła się do nie go. Urok tego uśmiechu zadziałał na niego jak ude rzenie pioruna. Zamarł i wpatrzył się w nią. Po nad biciem swego serca, usłyszał jej głos: - Czasem mi się wydaje, mistrzu Rajmundzie, że poruszasz się jak wojownik. Uczyłeś się kiedyś rycerskiego rzemio sła, a potem straciłeś patrona? Domyśla się? Kpi z niego? Potrząsnął głową, by oddalić tę myśl. Nie, nie Julianna. Inne kobiety uzna łyby takie tortury za zabawne, ale na pewno nie ona. - Ja... - Nic nie przychodziło mu do głowy, ona zaś wzięła jego wahanie za potwierdzenie. - Smutne to, kiedy mężczyzna nie może podążać za głosem swego serca. - Spojrzała z zadowoleniem na kłębek, włożyła go do koszyka i posłała Rajmundo wi kolejny uśmiech. Rajmund poczuł kolejne uderzenie pioruna i zaczął się zastanawiać, co się stało z jego do brymi intencjami. - Ale ufam ci i wiem, że ochronisz moje dzieci przed błotem i ewentualnymi porywaczami. Przyjazny ton wytrącił go z równowagi; nigdy do tąd tak otwarcie nie okazywała mu sympatii. - Ufasz mi? - powtórzył, patrząc na nią jak pies na swoją pa nią. - Nigdy mnie nie okłamałeś. Oby wszyscy mężczyź ni mieli taki kodeks honorowy. Nachyliła się nad wrzecionem. Światło pochodni oświetlało tę stronę jej twarzy, której nie przecinała żadna szrama. Julianna skoncentrowała się na przę dzy, wysuwając do przodu brodę i wystawiając koniu szek języka. Rajmund poczuł dziwną mieszaninę
80
uczuć: podziw, zdziwienie i konsternację. Ufała mu? Dlatego że jej nie okłamał? Okłamał, ale tylko co do tożsamości - własnej i swych towarzyszy. I co do swojej misji w tym zamku. Miał wrażenie, że właśnie otrzymał potężny cios w pierś. Ta kobieta należy do niego, została mu da na przez króla. To on sam przez swoje niemądre współczucie uczynił drogę do tego małżeństwa pełną cierni i przeszkód. Pragnął jej i będzie ją miał - jed nak wtedy ona odkryje, że ją okłamał. Przygnębiony tą myślą opuścił szybko zamek, prze szedł przez podwórze i wszedł do kuźni. Dziewczyn ki spojrzały na niego pytająco. W świetle paleniska stał Keir ubrany w skórzany fartuch. Rozgrzewał że lazo, a potem położył je na kowadle i zaczął kuć. Sku piając uwagę na metalu, który pod młotem powoli przybierał kształt łopaty, powiedział: - Witajcie, mo je panie. Cieszę się, że zaszczyciłyście moje skromne progi. Krępa postać Keira i jego niewzruszony spokój bu dziły zaufanie, na które dziewczynki, podobnie jak na zadomowione w kuźni koty, nie pozostały obojęt ne. Ella i Margery rozluźniły się, co niezmiernie ucie szyło Rajmunda. - Czegoś sobie życzysz, Rajmundzie? - odezwał się Keir. - Mistrzu Rajmundzie - poprawiła Margery. Każdy inny na jego miejscu tylko by się uśmiech nął, ale Keir rozważył jej uwagę i po namyśle odpo wiedział: - Wzajemne stosunki pomiędzy mistrzem Rajmundem a mną nie przypominają relacji między panem a poddanym ani między mistrzem a czeladni kiem. I choć żywię do niego najszczerszy szacunek, jest on tym większy, że jest niewypowiedziany. 81
- Daj spokój, Margery - powiedziała niecierpliwie Ella - przecież mistrz Rajmund nie jest żadnym ba ronem czy hrabią. Rajmund uprzedził ewentualną odpowiedź Keira. - Istotnie. Lady Margery i lady Ella miały nadzieję, że pokażesz nam wykopy i zaczątek fundamentów. Zważywszy na brak palców, Keir ze zdumiewającą | wprawą złapał szczypce. - To królewski budowniczy powinien pokazać pannom zawiłości konstrukcyjne. Ja nie posiadam dostatecznych umiejętności... prze kazu. Rajmund uśmiechnął się z determinacją. - Chodź z nami. Keir wskazał na bezkształtne żelazo przygotowane do kucia. - Jestem zajęty. - Nalegam. - Niezmiernie mi przykro, ale muszę odmówić. Margery odezwała się triumfująco: - Widzisz, El la? To, że mistrz Keir nie używa przyjętej formy, gdy zwraca się do swego pana, powoduje bunt i świadczy o braku szacunku. Rajmund i Keir spojrzeli na dwie naiwne twarzycz ki, które bacznie im się przyglądały, i wymienili spoj rzenia. Keir odłożył na bok szczypce i wytarł ręce w fartuch. - Chodźmy już, Rajmundzie. Rajmund po drodze wstąpił do stajni, gdzie mówił z Layamonem o bezpieczeństwie dzieci i konieczno ści sprawdzania każdego włóczęgi i napraszającego się kupca. Dołączył do nich na moście i razem zaczę li schodzić błotnistym wzgórzem. Robotnicy zadepta li już całą roślinność, a tam gdzie klif ostro schodził do rzeki, zaczynał się wąski rów, ciągnący się przez całą szerokość wzgórza. Tworzył łuk, który choć teraz był ledwie dziurą w ziemi, w przyszłości miał się stać niezdobytym bastionem. Rajmund rozchmurzył się, 82
wyobrażając sobie potężne mury, strzegące jego zie mie przed najeźdźcami. Tak, jego ziemie. Jego ziemie: kolorowe plamy la sów, wiosek i pól, które rozciągały się wokół zamko wego wzgórza. Jego ziemie, bogate i żyzne, tętniące życiem poddanych, ich dzieci oraz zwierząt. Jest wo jownikiem i obroni je przed rabusiami, którzy nie bacząc na żyjący tam lud, chcieliby je ujarzmić lub złupić. Julianna pewnie mu się sprzeciwi. Powie, że to jej własność. Jednakże żadna kobieta nie jest w stanie kochać ziemi tak, jak mógłby kochać ją mężczyzna. Ziemia to coś więcej niż status, pieniądze, honory. To rodzinny dom, to miejsce, z którego się pochodzi i do którego wraca. Do tych żyznych pól, przyzna nych mu przez kuzyna Henryka, dołączona była żo na i dzieci, innymi słowy, rodzina. Z zadowoleniem spojrzał na dziewczynki. Z tej ziemi będzie czerpał siłę. Ognisko rozgrzewało powietrze wokół - nie tam jednak, gdzie najbardziej tego było trzeba. Docho dziły dźwięki saksońskiej kolędy, obficie okraszonej narzekaniami na zimno i błoto. W końcu na po wierzchnię wydostał się Tosti, ciągnący pełne wiader ko błota. Kiedy ich zobaczył, wybałuszył oczy i zawo łał do swoich kamratów: - Hej, smoluchy! Przyszedł do nas pan i panienki z zamku. Z rowu wynurzały się i znikały głowy; to robotnicy skakali do góry niczym zabawki na sprężynce. - Kiedy przychodzimy tu sami, tak się nie zacho wują - zauważył Keir. - Może panna Ella i pan na Margery częściej powinny wizytować budowę. Rajmund przytaknął i zwrócił się do dziewcząt: Czy mama nie uczyła was pozdrawiać... - Urwał. Mar gery objęła ramieniem Ellę i patrzyła z przerażeniem 83
na mężczyzn. Ella przytuliła się do siostry i lustrowa ła podejrzliwie twarz każdego z robotników. - Dlaczego ci ludzie się na nas gapią? - zapytała Ella. - To miejsce jest odsłonięte - powiedziała dobitnie Margery. Keir i Rajmund wymienili spojrzenia. Przybierając jak najbardziej uspokajający ton, Rajmund wyjaśnił: - Patrzą na was, dziewczęta, bo jesteście ich przyszły mi paniami. - Dziewczynki przełknęły to wyjaśnie nie, a on dodał: - A to miejsce jest osłonięte. Ryce rze patrolują mury, a co ważniejsze, pierwszą linią obronną jest obecnie zima. Żadna armia nie będzie maszerować przy takiej pogodzie, gdyż o tej porze roku się nie wyżywi. - Armia nie jest jedynym zagrożeniem, którego kobieta powinna się bać. - W wielkich oczach Mar gery była powaga. - Nawet mężczyzna, którego obda rzamy pełnym zaufaniem, może obrócić się przeciw nam, by przejąć nasz majątek. - Zmierzyła go wzro kiem, próbując ocenić jego dobre intencje. - To prawda, ale po wyglądzie nie rozpozna się wroga. By dokonać właściwego sądu, trzeba użyć mą drości. - Czyjej mądrości? - zapytała szybko Margery. Rajmund ukląkł i spojrzał jej w oczy. - Na począ tek mądrości starszych. - Zanim zdążyła zaooponować, dodał: - I co ważniejsze, własnego rozumu. Przyglądaj się ludziom dookoła, nie tylko mężczy znom, i wydawaj sądy używając głowy, a nie tylko ser ca. Chociaż błędy się zdarzają. - Wyprostował się. Pomogę wam przygotować się na atak. Czy wiesz, co powinnaś zrobić, kiedy nieuzbrojony mężczyzna bę dzie próbował cię uprowadzić? Potrząsnęła przecząco głową. - A co w takiej sytuacji zrobiłaby twoja matka? 84
- Zachowałaby się jak królik, który widzi nad sobą cień jastrzębia. Zastygłaby w miejscu - odpowiedzia ła cicho. Rajmund zdziwił się. Jak widać, córka Julianny miała nikłe pojęcie o charakterze matki. Skąd to się wzięło? Nie mógł się powstrzymać od stwierdzenia: Mylisz się. Twoja matka jest najodważniejszą kobie tą, jaką zdarzyło mi się spotkać. - Moja matka? - zapytała Ella, najwidoczniej za skoczona. Rajmund odpowiedział, ostrożnie dobierając sło wa: - Zanim dowiedziała się, kim jestem, próbowała roztrzaskać mi głowę. - Wspomnienie kazało mu po trzeć poszkodowane miejsce. - Na moje nieszczęście, prawie jej się udało. Zrobiło to wrażenie na Margery. - Mama zrobiła coś takiego? - J a k najbardziej. A wy co, dorównacie jej odwagą? Dziewczynki zgodnie pokiwały głowami. - Na pewno sobie poradzicie. - Rajmund odwrócił się do Keira. - Wyobraź sobie, że jestem kobietą i że chcesz mnie zaatakować. - Trudno mi to sobie wyobrazić - odpowiedział su cho Keir. - Spróbuj. - Rajmund usłyszał stłumiony chichot Elli, lecz mimo to ciągnął dalej: - Stoję sobie sama, bez opieki, ale może jeden z moich wojaków albo ja kaś przyjaciółka jest niedaleko. Napastnik zbliża się do mnie i oplata mnie ramionami. - Stęknął, kiedy Keir złapał go od tyłu i potrząsnął nim tak mocno, że Rajmund aż stracił dech. - A teraz co robię? - Krzyczysz? - zapytała nieśmiało Ella. - Zgadza się! - Rajmund chciał się odwrócić do dziewcząt, ale Keir trzymał go mocno i dopiero kuksaniec w żebra i kopniak w łydkę skłoniły go 85
do zmiany zdania. Rajmund spojrzał spode łba i zwró cił się do dziewczynek: - Wszystkie kobiety potrafią krzyczeć. No to słuchamy. Ella wydała z siebie okrzyk, który przeszył zimowe powietrze. - Dobrze - powiedział Rajmund. Wskazał na łucz ników, którzy zgromadzili się na galerii i przygotowa li łuki do strzału. - Widzisz, obrońcy usłyszeli twoje wezwanie. Pomachał ręką do ludzi, zapewniając, że wszystko w porządku, podczas gdy Ella skakała z radości na jednej nodze. - Teraz ty, Margery - powiedział zachęcająco. Margery spojrzała poważnie na szpaler żołnierzy i wydała z siebie pisk. - Głośniej - powiedział Keir. Dziewczynka oblizała usta i spróbowała ponownie, jednak z podobnym, niezadowalającym skutkiem. - Wrzeszcz tak jak wtedy, kiedy ci zabrałam świń ski pęcherz i go przekłułam - poleciła Ella. Margery ujęła się pod boki, zamknęła oczy i spró bowała jeszcze raz. Jej krzyk był trochę bezbarwny; brakowało w nim gniewu i strachu, ale Rajmund był skłonny go zaakceptować. - Dobrze. Następny raz będzie pewnie jeszcze lepszy. Otworzyła oczy i spojrzała na swoją widownię. Z rumianymi policzkami i błyszczącymi oczyma wy gląda raczej na rozradowane dziecko niż na dorasta jącą pannę. - Pokaż nam coś jeszcze. - Co? - Rajmund podrapał się po brodzie, zasta nawiając się, czego więcej mógłby je jeszcze nauczyć, nie narażając się ich matce. - Pokaż nam jak udało ci się uwolnić z uścisku Keira. - Ella wskazała palcem na miejsce, gdzie przed chwilą stali. 86
- O tak, pokaż - doda! Keir z niezwykłym spoko jem. Ton jego głosu sugerował, że chce wyprowadzić Rajmunda w pole, lecz ten jedynie wyszczerzył zęby. - Oczywiście. To dla mnie zaszczyt pokazać wam, jak radzić sobie z przeciwnikami tak podstępnymi jak Keir. - Wystawił biodro do przodu i przybierając ko biecy głos, powiedział: - Jestem tu, śliczna dama, sa ma jedna w wielkim lesie. Keir chodził wokół niego, co sprawiło, że nawet Margery zaczęła chichotać. - A wtem przebrzydły łotrzyk rzuca się na mnie od tyłu - dodał Rajmund. Keir skoczył mu na plecy, ale Rajmund nawet się nie ugiął. - Teraz krzyczę. - Keir zatkał mu dłonią usta, ale po chwili oderwał rękę i nią potrząsnął. Rajmund po wrócił do swojego normalnego głosu: - Widzicie dziewczęta, jeśli opryszek spróbuje przerwać pierwszą linię obrony, to znaczy krzyk, należy go ugryźć. A po tem krzyknąć jeszcze głośniej. - Wrzasnął z całą swą męską siłą, wyciągnął rękę i chwycił Keira za włosy. Rozległ się kolejny wrzask, tym razem Keira, który przetoczył się ponad głową Rajmunda i stanął na nogi. Przez chwile mężczyźni patrzyli na siebie czujnie z wyciągniętymi ramionami i zaciśniętymi pięściami. Ich zęby błyskały, twarze wykrzywił gniew. Nie wyglą dali już jak kowal i królewski budowniczy. Wyglądali na dwóch wojowników, toczących bój na śmierć i życie. W pełną napięcia ciszę wdarł się piskliwy głos Elli: - Czy ty i Keir jesteście na siebie źli? Mężczyźni oprzytomnieli. Gwałtowność znikła z ich twarzy, chociaż nie została zapomniana. - Nie. - Rajmund przyłożył rękę do czoła, udając, że ściera pot, chociaż twarz miał bladą i zimną. - Jesteśmy 87
z Keirem przyjaciółmi. Walczymy dla zabawy, ale cza sem zapominamy... -... gdzie jesteśmy i z kim walczymy - dokończył Keir. Uśmiechnęli się do dziewcząt, ale rysy Rajmunda pozostały ściągnięte. Twarze dziewcynek zdradzały niepewność, a i robotnicy, i żołnierze wydawali się nie mniej podejrzliwi. Rajmund, doświadczony strateg, błyskawicznie zmienił plan. - A więc widzicie, nawet przyjaciele mogą sobie zrobić krzywdę- Keir i ja jeste śmy tak dobrani, ale kiedy mężczyzna atakuje kobietę, przewaga siłowa leży po jego stronie- By odwrócić tę przewagę, kobieta musi uderzyć w czułe miejsca na pastnika. Jeśli będziecie w niebezpieczeństwie - do kończył - krzyczcie, a potem brońcie się - A jeśli nie jestem pewna, czy grozi mi niebezpie czeństwo? - zapytała Margery. - Uważaj na siebie. Najwyżej przeprosisz po fakcie; niewielu mężczyzn przyzna się otwarcie, ze ko bieta zrobiła im krzywdę. - Podsumowując męskie ego, uśmiechnął się smutno i pomachałdo żołnierzy. - Wracajcie do gry w kości. Tu się nie dzieje nic strasznego. Mężczyźni uśmiechnęli się, odmachali i znikli
za blankami .
- Może chcecie obejrzeć wykopy? - zapytał Keir. Perspektywa paprania się w błocie poprawiła hu mor Elli, która podniosła spódnice i ruszyła wkierun ku błotnej góry. Margery majestatycznie podążyła za siostrą, jak przystało pannie o jej urodzeniu i wie ku. Rajmund i Keir pomogli dziewczętom gdy pośli zgnęły się i zjechały po błocie. Będąc już na miejscu, spojrzały na rów, głęboki na wysokość człowieka. - Witam, milordzie. Co o tym sadzisz? - Tosti wskazał ręką efekt swojej pracy. 88
- Świetna robota - pochwalił Rajmund. - Jak my ślisz, daleko jeszcze do litej skały? - Jestem lepszym naganiaczem niż kopaczem. Ale myślę - Tosti uderzył oskardem w ziemię - że do ska ły jeszcze daleko. Nie uważasz, milordzie, że rów jest wystarczająco głęboki? Rajmund wskazał na istniejące mury obronne. A czy tych murów nie postawiono na skale? - Nie mam pojęcia, milordzie. To było tak dawno. - Dlaczego mówisz do Rajmunda „milordzie"? zainteresowała się Margery. - Przecież on nie jest żadnym lordem. Tosti wywrócił oczami. - Oczywiście że nie jest. Jest ledwie królewskim budowniczym. Nie jest szla checkim synem, nie nawykł do zbytków i władzy. W jego głosie było tyle sarkazmu, że mężczyźni pra cujący w rowie parsknęli śmiechem. - Wystarczy, Tosti - zarządził Rajmund, ale Mar gery patrzyła na niego, oceniając i taksując wzrokiem znacznie uważniej niż matka. Ella podskakiwała w miejscu ze śpiewem na ustach: - On jest lordem, baronem, hrabią! Są tak blisko prawdy, pomyślał Rajmund i przestą pił z nogi na nogę. To wymagało błyskawicznej reak cji. Chcąc odwrócić uwagę od siebie, złapał Ellę w pasie i zakręcił nią nad wykopem. - Uważaj na sło wa. - Wrzasnęła, ale on zobaczył śmiech na jej twarzy i zakręcił ponownie - bo inaczej wpadniesz do... Poczuł przenikliwy ból w kroczu. Margery cofnęła właśnie pięści i przygotowywała się do następnego uderzenia. Stracił równowagę i z Ellą w ramionach osunął się na błoto i ześlizgnął prosto do rowu. Nad swoją głową usłyszał jęk, a po chwili Keir i Mar gery znaleźli się tuż obok. - Rajmund, ciągle w bólu, krzyknął do Margery: - Co zrobiłaś? 89
- Groziłeś jej - wydukała dziewczynka. - A wcze śniej mówiłeś, że ilekroć będę miała wątpliwości, le piej atakować... Rajmund oniemiał i gapił się na nią, wyprostowaną i dumną ze swego wyczynu. - To była tylko zabawa. - Krzyczała - powiedziała Margery na swoją obro nę. - A ty mówiłeś... - Ona ma rację. - Głos Keira zdradzał rozbawie nie. - Zgodnie z twoimi pouczeniami, zareagowała odpowiednio do sytuacji. Cieszę się tylko, że to ty by łeś jej workiem treningowym. Niech Bóg ma w swo jej opiece mężczyznę, którego uderzy naprawdę. Boleściwe miny dziewczynek i uśmieszek na twarzy Keira sprawiły, że Rajmund się roześmiał. Dziew czynki najpierw uśmiechnęły się niepewnie, ale po chwili podążyły jego śladem i w końcu wszystkich ogarnęła niezmierna wesołość. Przemoczeni tarzali się w błocie, klepali po plecach i oddawali uciesze nieprzystającej do ich stanu i pozycji. Kopacze gapili się na nich, ale kiedy Tosti odezwał się: - Milordzie? - Rajmund odprawił go gestem dłoni. - Milordzie? - upierał się naganiacz. - Jeszcze nie zwariowaliśmy, bez obaw - uspokoił go Rajmund. - My tylko... - Milordzie, spójrz! Natarczywość w jego głosie stłumiła wybuch rado ści; wzrok Rajmunda podążył za palcem młodego człowieka. Ostrza mieczy błyszczące w słońcu. Zbroje i tarcze z nieznanym herbem. Ponad ich głowami stali ryce rze z mieczami skierowanymi w dół. Skierowanymi na Rajmunda i Keira, jak również dziewczynki, które mieli chronić.
90
ROZDZIAŁ
6
- Twoje córki są z tym prostakiem budowniczym, nieprawdaż? Sir Joseph uśmiechnął się z wyższością, kiedy Ju lianna po raz setny tego wyjrzała na zewnątrz. Zasta nawiała się, kiedy w końcu Rajmund przyprowadzi dzieci do domu, ale nie przyznałaby się do tego przed starcem, by nie dać mu powodu do satysfakcji. Poza tym darzyła swojego budowniczego całkowitym zaufaniem. No, niemal całkowitym. Na pewno zadba o bezpie czeństwo dziewcząt, nawet poza obrębem potężnych murów. Chociaż nie miał rycerskiego oręża, wiedzia ła, że może na niego liczyć. Rajmund jest wysoki, sil ny, szlachetny. Zdała sobie z tego sprawę po przygo dzie w leśnej chacie. Który mężczyzna pozostawiłby ją w spokoju, kiedy tak wiele mógł dzięki niej osią gnąć? I to jeszcze w sytuacji, kiedy ona przyjęłaby go z otwartymi ramionami? Gdyby tylko sir Joseph był już w Bartonhale, a nie przesiadywał przy palenisku z tym obrzydliwym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. Służące usta wiały stoły i nakrywały je białymi obrusami, a starzec dźgał je kijem, co było dla niego chyba jedyną rozryw ką. Równocześnie kłuł Juliannę ostrzem swego dow cipu, komentarzami tak okrutnymi jak sami Saraceni. - Oczywiście, dlaczego miałabyś się przejmować, jeśli ktoś porwie i zgwałci twoje córki? Przecież masz tyle instynktu macierzyńskiego co jadowita żmija. Zanim Julianna zdążyła odpowiedzieć coś na swo ją obronę, rozległ się głos Valeski: - Ty bezwartościo wy, zawszony gadzie. - Ton jej głosu był melodyjny jak świąteczna pieśń, a mimo to sir Joseph schował 91
się przesądnie pod swoją opończą. - Zostaw moją pa nią w spokoju i posłuchaj pieśni Dagny. Śpiewa ro mantyczną balladę o rycerzu i damie jego serca. - Nazywasz to muzyką? - Starzec splunął do ognia. - Słyszałem lepszą, kiedy wrzuciłem do ognia żywe szczenię. Dagna przestała śpiewać, jej usta rozszerzyły się w uśmiechu, lecz nawet na moment nie przestała uderzać strun mandoliny. Radosna melodia zmieniła się, stała się bardziej gwałtowna i cudzoziemska. Ko bieta zaśpiewała parę słów w języku pełnym gardło wych dźwięków i ostrych nut, a sir Joseph zatrząsł się ze strachu i szepnął: - Czarownice. Julianna, która z nieobecną miną tkała pled, za częła się zastanawiać, czy te kobiety to faktycznie czarownice. Udało im się zdziałać cuda, których nie rozumiała. Jej charakter wypalił się w tyglu ciężkich życiowych doświadczeń i nie pozwalała nikomu zmiękczać go okazywaną dobrocią. Jednak troska i pieszczoty ze strony tych kobiet nie osłabiały jej, lecz dodawały sił niczym słodki wiosenny wywar po długiej zimie. - Słońce zachodzi i dziewczynki pewnie marzną. - Sir Joseph schował głowę w opończę, bo Valeska spojrzała na niego złym okiem. - Gdybyś nie była takim przebrzy dłym tchórzem, już dawno poszłabyś ich szukać. Julianna dotknęła czerwonej szarfy zdobiącej talię i wyjrzała przez otwór strzelniczy. Robiło się ciemno i zimno, a jej córki... One również zaufały Rajmundowi. Gdyby było inaczej, czy poszłyby za nim? Tygodnie pod jednym dachem rozproszyły ich obawy. Oby je tylko przyprowadził. Nie będzie wychodzić i pytać, co ich zatrzymało, bo w ten sposób okaże sła bość. Od chwili gdy skończyło się jego panowanie, sir 92
Joseph ranił ją jadowitymi słowami. Znał jej słabe punkty i rozkoszował się cierpieniem. Chciała utrzeć mu nosa, zawstydzić go i pokazać, że nie jest zastraszoną lalką. Nie bała się już, że ją ude rzy; nie zastanawiała się również, jakież to nieszczęście sprowadzi na jej dom. Ale bała się bardzo, że zacznie gadać, że powie Rajmundowi o Hugonie, Feliksie, jej ojcu i wydarzeniach, które omal jej kiedyś nie złamały. Dlaczego nie chciała, aby Rajmund się o tym do wiedział, nie miała pojęcia.
Margery spojrzała na błyszczące miecze i wydała z siebie okrzyk, o który wcześniej prosił Rajmund. Gło śny i przenikliwy, zawierał w sobie całe przerażenie dziewczyny, która właśnie przeżywa najgorszy koszmar. Schyliła się i postawiła siostrę na nogi. Dziewczynki przytuliły się - dwoje wystraszonych, ubłoconych dzieci. - A cóż to za bezeceństwa? - Wysoki, dobrze zbu dowany rycerz trzymał ich na szpicu miecza. Pulchny, rumiany człowieczek w zbroi zawtórował: - Dzieje się tu coś niedobrego. Rajmund i Keir zrobili krok do przodu, chowając za siebie dziewczęta. - Wyjaśnicie cel swojej wizyty zażądał Rajmund. - Odważnyś jak na ubłoconego chłopa - powie dział mały rycerz, wymachując mieczem przed nosem Rajmunda. - To żaden chłop, Feliksie - zauważył drugi. - Po słuchaj go. Żaden z poddanych nie podróżował tak daleko, by mówić po francusku z takim akcentem. Ostrze oddaliło się od grdyki Rajmunda. Feliks próbował podrapać się po głowie, ale kaptur z meta lowej siatki unieruchomił mu palce. Mocował się 93
z kapturem i w końcu udało mu się odsłonić trochę skóry. Wszyscy gapili się na jego poczynania i on sam w końcu wyszczerzył zęby, odsłaniając przerwę mię dzy jedynkami. - Wszy mnie dopadły - przyznał. Mam nadzieję, że Julianna ma jakieś zioła, dzięki którym się ich pozbędę. Rajmund rozluźnił się trochę. - Julianna? - zapy tał ostrożnie. Mocny kuksaniec kazał mu się przesunąć w bok, a zza biodra wynurzyła się dziecięca głowa. Długie ramię tego wysokiego - według oceny Raj munda, dowódcy - ponownie przesunęło się do przo du. - Lady Julianna z Lofts. Matka dzieci, które uprowadziłeś. Słowa rycerza zadzwoniły w głowie Rajmunda ni czym gong. - Uprowadziłem? - Nie mógł powstrzy mać się od śmiechu. Pogłaskał Ellę po głowie, na co wysoki rycerz zmrużył oczy. - Nie uprowadziłem dzieci lady Julianny. Keir szturchnął go ostrzegawczo w żebra i powie dział: - To chyba jakaś pomyłka. - No tak. - Wysoki rycerz nachylił się do przodu i przytknął ostrze miecza do piersi Rajmunda. - Po myłka z twojej strony. Ella zabrała głos: - Uważaj, wujku. Błoto jest strasznie śliskie.
- Milady? Julianna otworzyła zaciśnięte oczy i przytknęła dłoń do czoła. Valeska wręczyła jej rogowy kielich, napełniony po brzegi pienistym napitkiem. - Wypij. To przegoni obawy. 94
- Nie boję się - Julianna odburknęła automatycz nie, a potem zmarszczyła czoło, zdając sobie sprawę, że się zdradziła. Uderzyła utkany materiał listwą. Ciekawa jestem, od kiedy mistrz Rajmund jest kró lewskim budowniczym. - Cóż za pytanie, milady. - Valeska polerowała szmatką wrzeciona. - Pytanie, które zasługuje na odpowiedź. - Julian na chciała jeszcze dodać, że zdarza mu się zapominać nazw i zastosowania niektórych narzędzi. Powstrzy mała się. Sir Joseph był wprawdzie przygłuchy, ale bała się zdradzać przy nim wątpliwości. - Mistrz Raj mund roztacza wokół siebie taką władczą aurę - po wiedziała jeszcze. - Od kiedy jest budowniczym? Valeska łypnęła na nią z wyrzutem. - Milady, pa mięć mnie czasem zawodzi. Julianna nie uwierzyła i wezwała chłopaka zgar bionego pod ciężarem dzbana z piwem. - Twój ojciec to Kutbert, mój stolarz, prawda? Chłopak uśmiechnął się. - Najlepszy na dziesięć wsi. - Co sądzi o mistrzu Rajmundzie? Uśmiech znikł z twarzy chłopaka, a inteligent na twarz straciła wyraz. - Milady? - Pytam, co ojciec sądzi na temat umiejętności mi strza Rajmunda? Podrapał się po głowie. - Mój ojciec? Cóż, ojciec mówi, że mistrz Rajmund jest dobry... To znaczy, że nigdy... - Odetchnął głośno i podskoczył, gdyż dzban przechylił się i piwo polało się na buty. Dagna zakończyła pieśń zgrzytliwą nutą. - No i popatrz, co narobiłeś! Zanim podasz do stołu, musisz posprzątać. - Chłopak zniknął na scho dach, a Dagna pokazała w uśmiechu zęby koloru bursztynu i rzekła kojąco: - To dobry chłopak. Przyuczy się. 95
Doprawdy, pomyślała Julianna kwaśno, dlaczego za wraca sobie głowę tym, czy Rajmund jest kompetent nym budowniczym, czy nie. Gra światła i cienia na jego twarzy zawsze przypominała jej obraz, który chciała namalować. Ruchy jego ciała kazały myśleć o melodii, w takt której chciała pląsać. Tańczące pod skórą mię śnie przywodziły na myśl ogiera i kazały jej tęsknić za konną przejażdżką. Zaraz, zaraz, przyłapała się. Jest przecież wdową, matką, szlachcianką zaręczoną z po tężnym panem. Nie ma prawa pożądać zwykłego bu downiczego. Ale Rajmund dowiódł wszystkim, że jest mężczyzną godnym zaufania. Mężczyzna. Godny zaufania. Te dwie rzeczy w jednym zdaniu zupełnie do siebie nie pasowały i Julianna nie miała zamiaru zmieniać na ten temat zdania. Tylko że Rajmund przypominał jej o czasach, kiedy mężczyźni nie byli niczym strasznym. Nawet teraz urok, jaki roztaczał, budził w niej zapomnia ne odruchy i przywracał do życia kokietkę, którą kiedyś była. Niektórym kobietom wystarczyłaby je go uroda. Marzyłyby o czerni jedwabistych włosów pod swymi dłońmi, za jeden uśmiech robiłyby z sie bie idiotki. Drżałyby na myśl o dołeczkach, które ten uśmiech wywoła. Niektóre kobiety dałyby się uwieść urokowi pięknego ciała, długich nóg, jędr nych ud. Julianna nie była tak głupia. Ją uwiodła dobroć. To, jak odnosił się do dziewczynek, starając się, by go polubiły. To, jak traktował służące, stanowczo zbywa jąc ich zaloty, lecz odnosząc się do nich z taką sympa tią, że go ubóstwiały. Dobroć, jaką okazywał staru chom, które karmił i rozpieszczał, pozwalając, by one troszczyły się o niego, chociaż poradziłby sobie sam. 96
On i jego dziwny przyjaciel Keir rozśmieszali ją nie ustannie, sprawiając, że z niecierpliwością wyglądała nadchodzących świąt. Tym razem Boże Narodzenie będzie radosne i szczęśliwe. - Idą, milady - Valeska szepnęła jej do ucha. Julianna spojrzała nieprzytomnie. Z korytarzy podniósł się krzyk, a ona wstała z krzesła. Po chwili usiadła ponownie, wzięła do ręki drewnianą listwę i przybrała godną postawę. Wbiła igłę do wełnianego kłębka. Tak jak się spodziewała, Ella wbiegła pierwsza. Mamo, mamo! Margery biegła tuż za nią, krzycząc niewiele ciszej. Z trudem je rozpoznała. Wstała, zapominając o swej godności, zapominając o wszystkim. Krzyknęła tak samo głośno: - Co się stało? - Wpadłyśmy w błoto - odrzekły chórem, trzęsąc się ze śmiechu. - Wpadłyście w... - Spojrzała na Rajmunda i Keira, którzy równie zabłoceni, chowali się za dziew czynkami niczym dwa zawstydzone psiaki. Wyprosto wała się. - Czekam na wyjaśnienia. Rajmund z zadowoleniem patrzył, jak gniew oży wia jej ciało. Skłonił się więc głęboko i rzekł: - Two ja starsza zadała mi taki cios, że przewróciłem się w błoto. Zanim się zorientowałem, co się dzieje, wy wiązała się bijatyka. Keir i ja - w tym miejscu Keir wykonał podobny ukłon - zostaliśmy pokonani przez twoje waleczne córeczki. Margery i Ella przybrały wojowniczą postawę, wy szczerzając zęby z radości. - Moje córki was pokonały? Jak to możliwe? - Dziedziczna gwałtowność i skłonność do bitki, połączona z kobiecą nieufnością. - Rajmund wykrzy wił się, przypominając sobie ból, jaki mu zadano. 97
- Mamo, naprawdę to zrobiłam - Margery zaci snęła pięść i podniosła ją do góry. Podskakująca Ella dodała swoje trzy grosze: - Ma mo, powinnaś była ją zobaczyć. Pokonała lorda Raj munda, zanim zdał sobie sprawę, że bitwa się zaczęła. - Najlepszy sposób, by pokonać lorda - zmrużyła oczy i zmieniła tytuł - mistrza Rajmunda, to taki, by się nie zorientował, że bitwa się zaczęła. - Zrobiła krok w stronę umorusanej grupki. Keir miał taką minę, jakby nigdy nie uczestniczył w bitwie. - Nie powinnaś lekceważyć woli walki có rek, milady. Rajmund dodał: - Ciągle jeszcze klęczelibyśmy przed tymi dzielnymi wojowniczkami, błagając je o li tość, gdyby Feliks, pan Moncestus i Hugo, baron Holley nie przyszli nam na odsiecz. Szerokim gestem posłańca, który właśnie wręcza podarek, Rajmund odsunął się, robiąc miejsce dwóm rycerzom w pełnej zbroi. Spodziewał się radosnych okrzyków, a tymczasem Julianna najpierw zamarła, a potem zasłoniła córki swoimi plecami. Rajmund rozpoznał ją ze zdumieniem. To była ta sama kobieta, którą zobaczył po raz pierwszy i obez władnił. Ta sama, która dziko broniła się przed ja kimkolwiek ograniczeniem jej wolności. Rycerze zignorowali go z pogardą, jaką panowie ziemscy okazują zwykłym śmiertelnikom, lecz kiedy Rajmund ponownie spojrzał na Juliannę, ta zdołała już opanować zdenerwowanie. - Witam, sąsiedzi. Zaskoczyliście mnie... i urado wali swoją wizytą, panowie. - Wydawała się niespo kojna i gotowa do ucieczki. - Znamy się tak długo, a moje córki strasznie zmarzły. Mam nadzieję, że skorzystacie z naszej gościnności, podczas gdy ja
98
- Cóż za szaleństwo kazało ci oddać córki w ręce takich nianiek? - Hugo rzucił piorunujące spojrzenie w stronę Rajmunda, a potem w stronę Keira, który przytrzymywał Rajmunda stalowym uściskiem. - To nie są żadne niańki! - wrzasnęła Ella. - To wojownicy! - dodała Margery i skuliła się, bo Julianna chwyciła ją mocno za ramiona. Rajmund nie cieszył się z odważnej obrony jego osoby przez dziewczynki. - A niech to diabli - mruk nął, poddając się uściskowi Keira. - Wdały się w twojego ojca. Wrzeszczą, kiedy tak naprawdę powinny uczyć się dobrych manier i zajmo wać szyciem. - Hugo wskazał palcem na podrabiane go budowniczego i jego pomocnika. - Ci wojownicy powiedział głosem pełnym ironii - nie mają na tyle rozumu, by trzymać dzieci na zamku! - Pozwolili im włóczyć się poza murami, i to bez żadnej ochrony! - poskarżył się Feliks. Sir Joseph zaśmiał się pod nosem z widoczną satys fakcją. - Czyż nie mówiłem ci o twoich zaniedba niach, lady Julianno? Rajmund i Keir wymienili znaczące spojrzenia, ale zanim Rajmund zdążył przemówić, Layamon zrobił krok do przodu. Mnąc w dłoni kapelusz, powiedział: - Wcale nie było tak źle. milady. Mistrz Rajmund po uczył mnie dokładnie o moich obowiązkach, zanim zabrał dziewczynki poza mury. Kiedy z galerii zoba czyłem nadciągające wojsko, zebrałem swoich żołnie rzy i razem otoczyliśmy intruzów, którzy otoczyli wy kop, w którym znajdował się mistrz Rajmund i twoje córeczki. - Layamon wydawał się zakłopotany, przestępował z nogi na nogę i zerkał na oburzonych sąsia dów. - Oczywiście, znałem tych panów, ale mistrz Rajmund wydał mi precyzyjne rozkazy. 99
- Dziękuję, Layamon - Julianna kiwnęła głową. Z wymuszonym uśmiechem zwróciła się do Hugona: - Widzisz, nie jestem taka nieodpowiedzialna jak my ślałeś. Widząc jej pobladłą twarz, Hugo uspokoił się i od dał jej głęboki ukłon: - Po stokroć przepraszam, mi lady. Myślałem - rzucił wzrokiem na siedzącego przy ogniu sir Josepha - ach, nic ważnego. - Czujcie się jak u siebie w domu - powtórzyła Ju lianna. - Ja muszę zająć się dziećmi. Dziewczęta trzęsły się z zimna. Julianna klasnęła w dłonie i przybiegły służące, taszcząc ogromną drew nianą balię, która, nieużywana przez całą zimę, stała dotąd w kącie. W wiadrach przyniesiono ciepłą wodę, ogrzaną zawczasu na polecenie Valeski. Dagna usta wiła parawan, odgradzający łóżko Julianny od reszty izby. Kobiety znikły z oczu jak za dotknięciem czaro dziejskiej różdżki i mężczyźni poczuli się swobodnie. Hugo, ponury i groźny, podszedł do ognia. Jego pokraczny i niski towarzysz podążył za nim. Łypał oczyma spod krzaczastych brwi i kiwał głową w odpo wiedzi na niezadane pytania. Rajmund nawet przez chwilę się nie zastanawiał, który z tej przedziwnej pa ry podejmuje decyzje. - Ty! - Hugo wskazał na królewskiego budowni czego. - Ty się nadasz. Zdejmij mi zbroję. - Nadsta wił rękę odzianą w rękawicę, rzucając wyzwanie przeciwnikowi. Jak wszyscy rycerze, Rajmund praktykował w mło dości jako giermek. Świetnie pamiętał, jak zdejmuje się czyjąś zbroję i zamierzona obraza ze strony Hugo na minęła się z celem, gdyż z prawdziwą przyjemno ścią da mu tę satysfakcję. Rajmund podszedł do nich i Feliks poskarżył się: On jest brudny. 100
- To mało powiedziane. - Hugo skrzywił się pogar dliwie, kiedy Rajmund znalazł się w kręgu światła. Śmierdzisz, mój panie. - To czyste błoto - Rajmund odpowiedział, stając twarzą w twarz, oko w oko z baronem. - W przeci wieństwie do końskiego łajna, które preferują rycerze. Keir jęknął, a Hugo podniósł opancerzoną ręka wicę, zamierzając się na człowieka, którego dotąd uważał za parobka. Stanowczy wzrok Rajmunda przeważył i ręka zatrzymała się w powietrzu. - Coś ty za jeden? - szepnął rycerz. Rajmund pragnął mu powiedzieć, ale chciał też poznać sekrety Julianny. Hugo był prostym człowie kiem, łatwo nim było manipulować. A narzeczona, po którą przyjechał Rajmund, była czymś więcej niż tylko wyzwaniem - była tajemnicą. - Jestem pierwszym budowniczym króla Henryka. Hugo opuścił pięść, ale widać było, że uraza pozo stała. Rajmund zdziwił się, skąd u człowieka w tym wieku taka młodzieńcza zapalczywość. Mężczyzna dostrzegł w Rajmundzie rywala, więc wrogość tylko się pogłębiła. - Przynieść mu ciepłą wodę - powiedział Hugo. Kiedy nikt się nie poruszył, krzyknął: - Ciepłą wodę! Valeska pobiegła, gdacząc jak kura, której właści ciel ostrzy właśnie siekierę. - Ciepłej wody - wrza snęła. - Ciepłej wody dla Rajmunda. Hugo uśmiechnął się pogardliwie i patrzył jak Va leska przejmuje wiadro po wiadrze od młodzieńców, którzy nosili wodę z kuchni. - Twoja matka? - zapy tał z przekąsem. - Niestety, Bóg nie był aż tak łaskaw. - Rajmund za moczył ręce w wodzie i zadrżał, gdy przez każdy por skóry zaczęło przenikać ciepło. Szorował i szorował, a kiedy po błocie nie zostało ani śladu, wziął ręcznik 101
z rąk Valeski i powiedział z uśmiechem: - Moja matka jest brzydka. Valeska aż pokraśniała z zadowolenia, ignorując pogardliwe prychnięcie Hugona. Podeszła bliżej i po żółkłymi palcami zgarnęła z policzków i brody Raj munda resztki błota. - Woda jeszcze się grzeje na do le. Może byś się tak dziś ogolił? - Czemu? - zapytał Rajmund. Spojrzała na rycerza przypatrującego im się z po nurą miną. - Całkiem przystojny człowiek. Rajmund spojrzał w kierunku Hugona. - Ogolę się. - Pokaż mi dłonie - zażądał Hugo. Rajmund po słuchał i podetknął mu ręce pod nos, tak że Hugo musiał je odepchnąć, by im się bliżej przyjrzeć. - Mo gą być. Brud pod paznokciami, ale czego można się spodziewać po budowniczym? Rajmund uśmiechnął się szeroko i zdjął Hugonowi rękawice, przyglądając się paznokciom rywala. Hugo gwałtownie zabrał ręce i rzucił gniewnie: Zdejmij mi kolczugę. Metalowy hełm ześliznął się z łatwością, odsłaniając łysiejącą czaszkę. Na czole Hugona widać było białe i czerwone ślady po wcze śniejszych potyczkach, co nadawało mu groźny, a za razem waleczny wygląd. - Przepraszam,że cię obraziłem tam na dole — po wiedział Hugo, udając układność - ale od daw na czuję się odpowiedzialny za lady Juliannę i jej dzieci. - Odpowiedzialny? - Dorastaliśmy razem, rozumiesz. Martwię się o to małe strachajło. - Ja też z wami dorastałem. Ja też byłem jej przy jacielem - rozległ się piskliwy głos Feliksa. Nie zwró cili na niego uwagi, zajęci jedynie obserwowaniem siebie nawzajem. Rajmund przytrzymał łańcuszki 102
kolczugi i zapytał: - Strachajło? Czemu tak o niej mówisz? - A na jakie miano zasługuje kobieta, która boi się odwiedzać drugi zamek? - Na pewno nie strachajło - powiedział Rajmund, przypominając sobie jak walczyła, kiedy wykradł ją z władania śnieżycy. Hugo zaśmiał się z wyższością. - Tchórz, jakich mało. Ślepo ufa sir Josephowi; on jeden zajmuje się zamkiem Bartonhale, sprawdza rachunki i pilnuje, by zarządca nie oszukiwał. Mówiłem jej, że nierozsąd nie ufać nawet tak wiekowemu i zasłużonemu podda nemu jak ten starzec, ale nie skłoniło jej to do wizyty w Bartonhale. - A więc cię nie słucha - zauważył Rajmund. - Nieprawda, od lat stosuje się do moich rad. Łańcuszek od kolczugi pękł w dłoniach Rajmunda, ale Hugo się tym nie przejął. - Mnie też słucha - powiedział Feliks. - Do diaska! Tak długoletni przyjaciel domu - Raj mund odczepił resztkę łańcuszka - musiał znać męża Julianny. Hugo zbył to pytanie ruchem umięśnionej ręki. Miliarda? Tego chorowitego młodzieńca, który został jej mężem tylko ze względu na majątek? Eee tam, dał jej tylko córki. Nie był mężczyzną zdolnym zadowolić gwałtowną naturę Julianny. Hugo był tym mężczyzną, zadecydował Rajmund. To przez niego stała się zależna od sir Josepha. Był typem człowieka, który nigdy nie zastanawia się nad reputacją kobiety. Czy był jej kochankiem? Jeśli nawet, to czasy te odeszły już do przeszłości. Teraz Julianna będzie tylko jego. On ją obroni, on będzie o nią dbał i Hugo jeszcze pożałuje, że ją kiedyś skrzywdził. 103
- Z wiekiem - Hugo wydawał się coraz pewniejszy siebie - nasze uczucia zmieniły się i wzmocniły. Rajmund miał ochotę zerwać mu kolczugę razem z głową, ale uszanował powagę zbroi - jakiejkolwiek zbroi - i spokojnie ściągnął część. Czuł jednak żądzę zemsty. - Uczucia są jak klepsydra. Kiedy opróżnia się rozum, napełnia się serce. - Bystry jesteś, jak na budowniczego. - Hugo przy patrywał się Rajmundowi, który badał wzrokiem stan kolczugi. - Można by pomyśleć, że sam kiedyś nosi łeś zbroję. Tak się o nią troszczysz. Rajmund wręczył blachę Keirowi. - Wyczyść to i naoliw. - Skąd przeciętny budowniczy zna się na tajnikach zbroi? - zastanawiał się głośno rycerz, przyglądając się każdemu mięśniowi i ścięgnu Rajmunda. Rajmund spojrzał znacząco na Valeskę. Ta pojęła w mig i zawołała Fayette. - Pomóż baronowi z kafta nem i zdejmij zbroję drugiemu panu - poleciła. Zmierzyła Rajmunda i Keira wzrokiem, w którym nie było za grosz szacunku. - Na dół, i to prędko! Macie się porządnie umyć, bo przy każdym kroku zo stawiacie błoto na posadzce. - Coś takiego - wymamrotał Rajmund, gotów do słownej utarczki. - Nie zwlekać - poleciła słodko. - Służące właśnie wylewają wiadra do klozetu, a to oznacza, że lady Ju lianna umyła dzieci. Podamy do stołu, nie bacząc na dwóch brudasów, co zostawiają błotniste ślady. Wycelowała kopniaka w zadek oddalającego się Rajmunda, ale ten nie potrzebował dalszych pona gleń. Zanim córki Julianny pojawiły się przy stole, by posilić się mlekiem i podpłomykami oraz życzyć go ściom dobrej nocy, Rajmund, czysty i ogolony, sie104
dział w sali biesiadnej. Dym pochodni splatał się z dymem paleniska, przydając palącemu się drewnu żywicznego aromatu. Stół pani domu nakryty był bia łym obrusem, na nim leżały łyżki i misy - po jednej na dwóch biesiadników. Paziowie przynosili z kuchni naczynia pełne parującego gulaszu, piwo lało się ob ficie do kielichów, a na stole Julianny znalazła się na wet wielka karafka z winem. Na samym środku stołu, naprzeciw honorowego miejsca znajdowała się srebrna solniczka. Rajmund postanowił zabawić się w gościnnego pana domu i zwrócił się do Feliksa: - Drogi hrabio, jesteś wśród nas najwyższy rangą i dlatego powinieneś siedzieć tu taj, przy soli. Feliks uznał, że ten przywilej w pełni mu się nale ży. - Ależ oczywiście. Rajmund złapał wysokie krzesło, które stało obok wrzeciona Julianny. - Taki wielki pan powinien sie dzieć ponad wszystkimi, łącznie z biesiadnikami u głowy stołu. - Rajmund rozsunął kolanem ławki, które ustawiono w równej linii. - Powinieneś siedzieć tutaj, wyżej niż wszyscy. Feliks nieustannie kiwał głową, zadowolony z ta kiego obrotu spraw. Po chwili jednak zorientował się, co to oznacza i wyjąkał: - Chcę siedzieć obok Julian ny i dzielić z nią misę. Rajmund spojrzał z udawanym zdziwieniem na rozdygotanego hrabiego. - Chcesz oddać swe miejsce lady Juliannie? Użyczasz jej zaszczytnego miejsca przy soli, pozwalając jej jeść z jej własnej mi sy? - Postawił krzesło na posadzce. - Mój panie, czy nisz jej wielki zaszczyt swoją grzecznością. - Przyło żył dłoń do serca i ukłonił się. - Przyznaj, kiedy aku rat nie odwiedzasz swych włości, przebywasz na dwo rze króla Henryka. 105
Feliks promieniał, ale Hugo odezwał się ostro: Nie pozwalaj sobie, panie budowniczy! Zabrzmiało to jak obelga, ale podczas kąpieli Raj mund zdołał opanować dumę. Postanowił odkryć ta jemnicę Julianny, dowiedzieć się, dlaczego ci dwaj mężczyźni wzbudzają w niej taką trwogę. Postanowił chronić ją, tak jak to ma czynić mąż. Uśmiechnął się więc tylko czarująco i powiedział: - Służę lady Julian nie już miesiąc i wiem, jakim szacunkiem darzy swo ich sąsiadów. - Pochlebstwo z łatwością przeszło mu przez gardło. - Będzie jej miło, że ty również darzysz ją takimi względami. Jakiś dźwięk - a może przeczucie - kazało mu się obrócić. Julianna słyszała każde słowo i jej wdzięcz ność była tym bardziej wyraźna, że obyła się bez słów. Pukle miedzianych włosów wymknęły się ze splecio nego koka i opadały na ramiona niczym płomienie. Otworzyła ramiona w powitalnym geście, jej oczy błyszczały niczym ametysty, a uśmiech rozwiewał wszelkie obawy. Rajmund ukłonił się damie i wskazał krzesło: - Lord Feliks błaga, byś pozwoliła mu usiąść u twoich stóp. - U stóp? - wtrącił Feliks tonem pełnym obrzydze nia. - U stóp? U stóp kobiety? Julianna uniosła w górę brwi, podeszła do stołu i usiadła na krześle, które przytrzymał dla niej Raj mund. - To tylko takie dworne określenie. Nie ocze kuję przecież, by ktoś taki jak ty siedział u moich stóp, a nawet w pobliżu. Feliks uderzył tak szybko, że Rajmund nie zdążył zareagować. Otwarta dłoń niemal dotknęła Juliannę, ale ta cofnęła się szybko. Feliks krzyknął niczym nie grzeczne dziecko: - Nigdy mi nie wybaczyłaś, praw da? Przecież nic się nie stało! Nic nie było, a ty wciąż chowasz urazę! 106
Pomijając sir Josepha, który wydał z siebie okrzyk zadowolenia, obecni nagle umilkli. Wszyscy służący, paziowie i pokojówki czekali w napięciu na odpo wiedź swojej pani. Rajmund widział, że Julianna traci kontakt z rzeczy wistością. Myślami była daleko w przeszłości, ponownie przeżywając cierpienia, jakich doświadczyła. Nie mógł znieść dzielącej ich odległości i położył dłoń na jej ple cach. Drgnęła, podniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy. Spojrzenia zielonych i niebieskich oczu spotka ły się; popłynął między nimi strumień pytań i pociechy, chociaż nie wiadomo było, kto pytał, a kto pocieszał. Opuszkami palców poczuł drganie, Julianna westchnę ła bezgłośnie. On zaczął się zastanawiać, jak to będzie, kiedy wreszcie dotknie jej nagich pleców. Zdumiało go to. Od kiedy takie myśli krążą mu po głowie? Co ciekawsze, jej twarz wyrażała podob ne zdziwienie. Gładząc bliznę na policzku, zwróciła się do Felik sa: - Może ci nie wybaczyłam, ale na pewno zapo mniałam. Powinno ci to wystarczyć. W komnacie rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi. Feliks wyszczerzył zęby, nieustannie kiwając głową. Mieszkańcy zamku, przed chwilą jeszcze ska mienieli z grozy, ruszyli gwarnie do stołów. Cały ten zgiełk pomieszany z zapachami jadła wy dal się Rajmundowi dziwnie przyziemny. Nawet nie zareagował, kiedy Hugo chwycił go za rękę i zdjął ją z pleców Julianny. Jego przyjaciel Keir ruszył na ko niec stołu, sugerując, by zrobił to samo. Rajmund pokiwał głową i starał się zachowywać normalnie. Cały czas jedno tylko chodziło mu po głowie: Fe liks? Feliks był mężczyzną, który zdradził Juliannę? Zagapił się na pyszałkowatego kogucika i w nieuwa dze uderzył łydką o ławkę. Potarł bolące miejsce i pa107
trzył na nią, cały czas rozmyślając. Feliks? Feliks był jej kochankiem? Nie. Nie dowierzał, poza tym Feliks sam temu zaprze czył. Nic między nimi nie zaszło, powiedział. Nie był jej kochankiem. Nie miała kochanka. Zdarzenie, które po łożyło się cieniem na całym jej życiu i zszargało jej opi nię, było czymś więcej niż zwykłą miłostką. Było czymś mrocznym, przerażającym. Przemknęło mu przez gło wę, że być może nie docenił powagi jej grzechu. Może to nie był grzech? Może to była zbrodnia? Kiedy posiłek się zakończył i odniesiono sztućce, Hugo zabrał głos: - Lady Julianno, powiedz nam, po co budowniczy kopie tę wielką dziurę w ziemi. - Kopiemy - odpowiedziała stanowczo Julianna pod fundamenty murów obronnych, wysokich na dwanaście stóp. - Osiem stóp - poprawił ją Rajmund. Spojrzała na niego z góry i wezwała Fayette, by ze brała ze stołu resztki jedzenia przeznaczone dla bied nych. - Dwanaście stóp. Rajmund nie krył uśmiechu. - To zależy, czyich stóp użyjemy do mierzenia. Feliks wydawał się zaszokowany aż po końce swych długich, czarnych włosów. - Co za bezczelny typ powiedział. Julianna wrzuciła kawałki chleba do koszyka Fay ette. - To pierwszy budowniczy naszego króla i mam do niego zaufanie. - Masz do niego zaufanie? - Zdumienie Hugo na było szczere. - Ufasz mężczyźnie? Komuś, kogo znasz od tak niedawna, komuś, kto za parę pensów dziennie kopie w błocie dziury?! Julianna wzięła mokry ręcznik z rąk służącej i wy tarła tłuste dłonie. Każdy palec wymagał chyba wiele uwagi, bo nawet nie podniosła głowy. - Zgadza się. 108
Hugo wycelował palec w Rajmunda. - To jego sprawka? Już z nim sypiasz? Jeśli tak, to chciałbym ci tylko przypomnieć, że po ostatnim skandalu twoja re putacja jest znacznie nadwątlona. Niewiele trzeba, by pozbawić cię praw do dzieci i ziemi. Oburącz złapała za krawędź stołu. - Powinieneś się wstydzić! - Ten budowniczy to oszust! - Wcale nie! Rajmund zakłopotał się. Co zrobi, kiedy Julian na odkryje prawdę? Będzie pamiętać płomienną obronę jego osoby i poczuje się upokorzona. Oj, tak. Dla kogoś tak dumnego jak ona będzie to duży cios. - On coś ukrywa! - powiedział oskarżycielsko Hugo. Julianna skrzyżowała ręce na piersiach. - Co takie go? - Nie wiem, ale jest z pewnością kimś ważniejszym od zwykłego budowniczego. Siedzący obok Rajmunda Keir aż gwizdnął z po dziwu. - Bystry ten Hugo - powiedział cicho. - A ja myślałem, że to prosty człowiek. - Prosty, ale nie głupi - powiedział Keir. - I gotów chronić Juliannę ze wszystkich sił. Rajmund zignorował tę uwagę. Miesiące miną, za nim odkryje przed nią tożsamość. Nadejdzie wiosna i do tego czasu... No właśnie, co do tego czasu? Jakie miał plany? Choć ani słówkiem nie wspomniał praw dziwego imienia, zrobił na Juliannie ogromne wraże nie. Oddała mu w opiekę dzieci, nawet nie wiedząc, czy będzie je w stanie obronić. Pozwoliła budować mury, nie prosząc o listy ani inne dokumenty. Polubi ła go, nic nie wiedząc o jego powiązaniach z rodziną królewską ani o bogactwie jego rodziców. Czy zaufa mu na tyle, by wejść do jego łóżka? - Mnie też się nie podoba - oświadczył Feliks. 109
W głosie Julianny dźwięczał nieskrywany sarkazm. - A to dlaczego, mój panie? Dziesiątki zdumionych oczu skierowały się w jego stronę. Feliks poczerwieniał. - Jest... jest, no cóż, bezczelny. I jest... kimś znaczniejszym, niż by się to wydawało na pierwszy rzut oka. - A ty panie, jesteś pyszałkowatym błaznem mruknął pod nosem Keir. Rajmund pokiwał głową, wciąż rozkoszując się sło wami wypowiedzianymi w jego obronie. - Spójrz na niego - Hugo aż podskoczył z miejsca. - Spójrz na niego. Zachowuje się jak zadurzony mło kos, który tylko czeka na okazję. Chce zaciągnąć cię do łóżka. Jeśli tego nie widzisz, to znaczy, że jesteś głupia. Spojrzała. W jej spojrzeniu było tyle czułości, że ma rzenia Rajmunda wydawały się o krok od spełnienia. - Na świętego Sebastiana! - powiedział Hugo. Powinnaś siebie zobaczyć. Jesteś tak samo zadurzo na jak on, tylko że w twoim przypadku to mniej zro zumiałe. Sądzisz, że widzi w tobie miłość swojego ży cia? Nie, moja droga, on widzi twoje ziemie, bezpie czeństwo i ponętne ciało. Patrzyła wciąż na Rajmunda, a na jej twarzy malo wał się półuśmiech. - Nie przeszłaby próby igły świę tego Wiitryda - rozległ się przesycony wrogością i ja dem głos sir Josepha. Rajmund i Keir wymienili zdziwione spojrzenia. Co to jest igła świętego Wilfryda? - zapytał w końcu Keir. Julianna podniosła głowę. - Tylko cnotliwa niewia sta może przejść przez wąski korytarz w katedrze Ripon, zwany igłą świętego Wilfryda. - A ty udowodniłaś, że nie jesteś cnotliwa - burk nął sir Joseph. 110
Hugo wydawał się dotknięty do żywego. - Zacho wujesz się jak dziwka! - wrzasnął. Słowo, którego wcześniej użył sir Joseph, obudziło Rajmunda z przyjemnego półsnu, w którym się dotąd znajdował. Ani skruszona mina Hugona, ani nawet zdegustowana twarz Julianny nie były go w stanie za trzymać. Rajmund podniósł się i podszedł do Hugo na. - Wepchnę ci te słowa do gardła, aż się nimi udła wisz. Hugo położył dłoń na sztylecie i zrobił krok w przód. - Tylko rycerz może ze mną walczyć i tylko rycerz może ze mną wygrać. Jesteś rycerzem? - Wątpisz, że mógłbym cię pokonać? - Wątpię, że jesteś budowniczym. Ciekaw jestem, skąd u ciebie ta odwaga, te mięśnie, ten - Hugo pod niósł w górę brew - rycerski chód. Julianna wydawała się zmartwiona. Keir klął pod nosem. Rajmund zazgrzytał zębami. - Lady Julianna chyba zbyt łatwo obdarza swoim zaufaniem - powiedział z przekąsem Hugo. - Nie twoja sprawa - odparła Julianna. - Jeśli chcesz walczyć, to walcz z kimś, kto... W drzwiach pojawił się Layamon. - Milady? Przed sobą trzymał przemoczonego człowieczka w po dróżnym stroju. Popchnął go do przodu i powiedział po angielsku: - Nie rozumiem, co mówi, ale wciąż po wtarza swoje imię i macha mi listem przed nosem. - Po dał Juliannie pismo. - Jest na nim królewska pieczęć. Julianna obejrzała pieczęć i spojrzała na podróżne go, którego strażnicy mocno sponiewierali. - Jakim językiem mówisz? - zapytała po francusku i w nagro dę usłyszała potok słów w tym samym języku, i to z sil nym potewińskim akcentem. - Pani. - Nieznajomy upadł na kolana. - Pani. Ucałował jej dłonie. - Ten osiłek mnie poturbował. 111
Odrzucił w tył kaptur i jak chrabąszcz poruszył szczę kami. - Mówił, że mnie nie rozumie, a sam słyszałem że mówi cywilizowanym językiem. - Otarł chustką spocone czoło i wytarł do sucha wąsy. - Nie ma nic gorszego niż wędrówka przez barbarzyński kraj. Gdyby król nie nalegał, wcale bym nie przyjechał. Otarł policzki. - Albo dopiero wiosną. Wykonał coś w rodzaju ukłonu, ponieważ klęcząca pozycja utrud niała ruchy. - Ale król Henryk strasznie się upierał. Mówił też, pani, o twej urodzie i wdzięku i widzę, że nie przesadził. Ucałował ponownie dłonie Julianny, a ta doszła w końcu do słowa. - Nie rozumiem. Po co król cię do mnie przysłał? Zdziwił się. - Sama go o to prosiłaś. Rajmundowi zamarło serce. - Nie prosiłam. Chyba że... Jej spojrzenie powędrowało na Rajmunda, a po tem wróciło do korpulentnego jegomościa. Nachyliła się i spojrzała mu prosto w oczy. - Kim jesteś? - Ja? - Egzaltowany Potewińczyk położył rękę na piersi. - Ja? Jestem Papiol. - Przybrał napuszoną pozę i podniósł do góry palec. - Jestem najświetniej szym budowniczym w całym królestwie!
112
ROZDZIAŁ
7
Julianna wpatrywała się w żywą twarz nieznajome go, który twierdził, że jest królewskim budowniczym. Widziała, jak gestykuluje, jak ruszają się jego usta. Coś mówił, ale nie słyszała. Jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jej uszu, był złośliwy rechot sir Josepha. Gdzieś głęboko w jej duszy pulsował żal, promieniu jący jak od bolącego zęba. Gdzieś głęboko łzy wzbie rały niczym fala gotowa pochłonąć nieszczęśliwą ko bietę, która zaufała mężczyźnie i ponownie została zdradzona. Ale na zewnątrz nie czuła tego żalu i nie lała łez, gdyż targała nią złość. Czuła jej smak na ję zyku, czuła we wzburzonej krwi i w powietrzu wokół. - Mówisz, że kim jesteś? - powiedziała, formując słowa ze starannością pijaka, który przesadził z trun kiem. Klęczący przed nią mężczyzna przestał gestykulo wać i patrzył na nią, jakby postradała zmysły. - Je stem Papiol, pierwszy budowniczy naszego króla. Powiedział to takim tonem, jakby mówił do idioty, ale ona nie poczuła się urażona. - Którego króla? chciała wiedzieć. - Milady? - Papiol wycierał szyję złożoną w kostkę chustką. - Którego króla? - powtórzyła. Wyłupiaste brązowe oczy zrobiły się jeszcze więk sze. - A jakże, naszego króla i pana Henryka. - Wciąż na kolanach, Papiol odsunął się do tyłu. - Niech Bóg czuwa nad jego dynastią. - Jeśli ty jesteś królewskim budowniczym, to kim on jest? - Wskazała na Rajmunda. - Milady, nie przedstawiono mi twoich dworzan. Papiol zbladł pod groźnym wzrokiem Julianny. 113
- Powiedz mi tylko, czy widziałeś kiedyś tę zakła maną, podstępną, cwaną kreaturę? Papiol odwrócił się jak drapieżnik, który szykuje się do ataku. Przechylił na bok głowę i zezując w jej stronę, jednym okiem przyglądał się Rajmundowi. Nie, milady, nigdy nie widziałem tego człowieka. Julianna aż gotowała się z wściekłości. Chciała spoj rzeć na Rajmunda, oskarżyć go o zdradę, ale jej ciało nie chciało słuchać tego, co działo się w głowie. Złość zabrała jej całą energię i Julianna ledwo mogła ustać na nogach. Wstała i wyciągnęła przed siebie dłoń, dzi wiąc się, że paznokcie nie zamieniły się w szpony. Zabić go - zarządziła. Sir Joseph przestał się śmiać. Szepty w komnacie ucichły. Papiol zemdlał. - Mój Boże, Julianno - upo mniał ją Hugo. - Zabić go - powtórzyła. Hugo postanowił spróbować jeszcze raz. - Julian no, nie możesz go po prostu zabić... Julianna odwróciła się do niego i warknęła: - Tak? To poczekaj. - Podniosła ze stołu nóż, którym przy od powiednim użyciu można by wypruć flaki. Podeszła do Rajmunda, lecz ten roztropnie się wycofał. Cofał się i cofał, aż w pewnej chwili jego plecy dotknęły ściany. Stali daleko od stołów, a kiedy ona zamachnęła się na niego, on złapał jej nadgarstek. - Pozwól, że się przedstawię, milady - powiedział łagodnie. - Nie chcę, żebyś się przedstawiał. - Wyswobodziła rękę i ponownie się na niego zamierzyła. - Wolałabym pochować twoje bezimienne ciało za cmentarną bramą. Znów złapał jej nadgarstek i przemówił tak, by tyl ko ona mogła go usłyszeć: - Jestem Geoffroi Jean Louis Rajmund, hrabia Avarache. Zmroziło ją. - Powtórz. 114
- Jestem Geoffroi Jean Louis Rajmund... Z całej siły uderzyła go kantem dłoni w pierś. - To niemożliwe. Zauważyła z satysfakcją, że potrzebował czasu, by dojść do siebie po uderzeniu. - Przysięgam, że to prawda, milady - powiedział po chwili. Jego wzrok, szczerze skruszony i bezgranicznie ła godny, przemienił jej gniew w coś innego. Upokorze nie albo wstyd. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przyglądają im się ludzie. Niektórzy od tego popołudnia, inni obser wowali od kilku tygodni. Wszyscy widzieli zbyt wiele. Teraz będzie musiała stawić im czoło, spojrzeć im w twarz. Nie miała zamiaru uciekać, jeszcze nie teraz. Wiedziała, że prędzej czy później dopadnie ją wstyd i pochłonie jak potop. Czuła już, że się zbliża. - Słodka Julianno, nie patrz tak na mnie. - W gło sie Rajmunda słychać było troskę. - Nigdy nie chcia łem cię skrzywdzić. Wyrwała mu dłoń. Nóż upadł na podłogę. - Nie mów tak! - Zdała sobie sprawę, że krzyczy. Próbo wała się opanować i zniżyła głos: - Mężczyźni nigdy nie chcą krzywdzić kobiet, robią to zawsze mimo wolnie. - Co mogłoby cię przekonać... - ... że jesteś tym, za kogo się podajesz? - nasko czyła na niego jak kot na mysz. - Chcę zobaczyć list. - List? Może i zakłopotanie było udawane, ale jej się tak nie wydawało. Nie był tak dobrym aktorem, za jakie go się uważał. - List, który pokazałeś Layamonowi. Ten z królewską pieczęcią. - Do diaska! - Przerażenie na jego twarzy tylko ją zachęciło. - Ten list jest nie dla twoich oczu. - Wiem, ale teraz chcę go zobaczyć. 115
Mamrocząc jakieś usprawiedliwienia, zaczął grze bać przy narzędziach doczepionych do pasa. List no sił zawsze - w razie kłopotów królewska pieczęć mo gła służyć za tarczę. Poddał się w końcu. Julianna nie była pewna, czy to jej oburzenie, czy też jego poczucie winy skłoniło go do tego kroku. A kiedy już przeczytała list, było jej wszystko jedno. Henryk żartował sobie z jej, jak twierdził, „zołzowatego" temperamentu i „straszliwego" wyglądu. Rady dla porzuconego narzeczonego zaczynały się od wul garyzmów - „wymłóć ją tak, żeby nie mogła ustać na nogach," a kończyły na jawnych absurdach „uwiedź ją." Z listu wynikało, że autor nigdy nie mu siał trzymać języka na wodzy. Odwróciła się do Raj munda plecami. Najchętniej zniszczyłaby pergamin, ale słowa zdążyły się wryć w jej pamięć. Co gorsza, list potwierdzał, że Rajmund jest tym, za kogo się podawał. Julianna oparła się o ścianę, życząc sobie w duchu, by jej serce mogło być tak zimne i twarde jak kamien ny mur. Niestety nie było - roniło krwawe łzy i ściska ło się z rozpaczy. - Julianno - powiedział niepewnie Hugo, kierując się w jej stronę. - Powiedz, co robić. Julianna zebrała wszystkie siły. Hugo będzie z pewnością jednym z tych, którzy z jej poniżenia od czują największą satysfakcję. I jak dziecko, ukarane przez rodzica, ponownie zwróciła się do Rajmunda, szukając u niego pocieszenia. - Julianno - nalegał Hugo. - Zabiję go, jeśli ze chcesz, ale najpierw powinniśmy dowiedzieć się, kto to taki. Kolana się pod nią ugięły. Stali przed nią obaj, a ona osunęła się jak kukła. Rajmund złapał ją za rę ce, potarł bolący łokieć i rozmasował napięte mięśnie 116
pleców. Dał jej ciepło, które powstrzymało drżenie rąk, użyczył siły, która pozwoliła jej się wyprostować. Julianna nienawidziła go za to, lecz wiedziała, że okazując mu pogardę, igra z własnymi uczuciami. Nie mogła się powstrzymać od uwagi: - Damy go na koło i będziemy łamać, dopóki nie wyzna wszyst kich grzechów? - Podejrzewałem, że jest rycerzem. Nie wyglądał mi na budowniczego. Zbyt dumnie trzyma głowę i ma ciało wojownika. Jest pewnie wysłannikiem możnego, który zasadza się na twe ziemie i pieniądze - powiedział Hugo. - Julianno, znowu kogoś bałamucisz? - rozległ się zrzędliwy glos Feliksa. Ohydny rechot sir Josepha doprowadzał ją do osta teczności. Zdała sobie sprawę, że nie tylko ciało nie chciało jej słuchać, również nadzieja na zapomnienie i nieśmiałe panieńskie fantazje legły w gruzach. Raj mund taksował ją wzrokiem i w tym momencie upo korzenie, które dotąd trzymała pod kontrolą, chwyci ło ją za gardło. Wiedziała, co widzi - bladą, niezdarną kobietę ubraną w bezkształtną suknię z samodziału, ozdobioną czerwoną szarfą. Szarfą, która domagała się uwagi, śniła o wielkim świecie. Żałosne. Nic dziwnego, że się nie zdradził. Nie chciał kobie ty, którą inny mężczyzna naznaczył blizną. Nie chciał wdowy z dwojgiem dzieci. Pewnie nawet nie rozumiał Hugona, gdy ten sugerował, że mógłby jej pożądać jakiś mężczyzna. Rajmund z Avarache to wielki pan i - spojrzała na niego ukradkiem i aż jęknęła - pięk ny jak sam wschód słońca. - Milady... Julianno... proszę. Na dodatek był też szlachetny, gdyż jej rozpacz zdawała się łamać mu serce. 117
- Zrobię wszystko, byś nie czuła się skrępowana. Proszę. - Poczuła jego oddech na swoim policzku. Nagle rozdzielił ich miecz. - Łapy przy sobie, prostaku. - Ostrze dotknęło piersi Rajmunda, a Hugo uśmiechnął się nieprzyjem nie. Powinna czuć wdzięczność, ale Hugo tylko pogor szył sprawę. Złapała za rękę, która trzymała miecz i odsunęła ją na bok. - Nie bądź głupcem, Hugo. To żaden budowniczy, ani nawet szpieg. To Rajmund, hrabia Avarache, który przybył tu po narzeczoną. Śmiech sir Josepha ucichł jak ucięty nożem, a na twarzy Hugona pojawiła się wściekłość. Ręka, którą wciąż przytrzymywała, zaczęła się trząść, a wraz z nią miecz. - Rajmund z Avarache? - wrzasnął Hugo. Jeśli ktokolwiek w komnacie jeszcze nie wiedział, teraz musiał poznać to imię. Hugo zwrócił się do niej, wściekły jak rozjuszony zwierz. - Zabiję go dla ciebie. Nabiegłe krwią oczy ciskały pioruny i Julianna po czuła trwogę. - Nie, nie zrobisz tego. - Tak, zabij go. Nie rozpoznała wpierw niskiego głosu, przesyco nego nienawiścią płynącą z samego wnętrza duszy. Spojrzała na zgromadzonych, ale twarze wyrażały ty le emocji, że ciężko było powiedzieć, któż podżega do takiego czynu. Feliks stał przy resztkach swego obiadu, kiwając głową i rozglądając się na boki; uda wał, że rozumie, co się stało. Sir Joseph trzymał się krawędzi stołu, a jego pobladła twarz wyrażała tylko szok. Layamon opuścił miecz i stał pomiędzy tłumem a drzwiami. Keir był tuż obok i czekał w napięciu na rozwój sytuacji. Kto domagał się śmierci Rajmunda? Valeska i Dagna pobiegły do kuchni, a gdzieś z tyłu służący obejmowali się, uśmiechali i wzdychali z ulgą. 118
Z ulgą? Zdziwiła się. Dlaczego z ulgą? Nie miała czasu się nad tym zastanawiać, gdyż Hugo zamachał gwałtownie rękami. - Nikt się nie dowie - wyjaśnił. - Powiemy królowi, że nigdy tu nie dotarł, umarł na gorączkę albo powie sił się z melancholii. - Nikt się nie dowie? - powtórzyła, zmieniając na cisk na słowa. Rajmund zrobił krok w tył, znikając jej z pola widzenia, a ona nie odprowadziła go wzro kiem. Patrzyła czujnie na Hugona, dziwiąc się, jak szybko wydarzenia dzisiejszego wieczora zmieniły się w farsę. - Nikt się nie dowie? Poza całym tym tłu mem zupełnie nikt. Skoro nawet trzy osoby nie po trafią utrzymać tajemnicy, to ciekawe, jak będzie z trzydziestoma? - Przecież chciałaś go zabić - powiedział Hugo oskarżycielsko. - Nie bądź głupi. - Potarła ręką czoło. Bolały ją wszystkie kości, zupełnie jakby ktoś ją pobił. - Nie udałoby mi się go zabić. - A ten nóż? - Przesunął narzędzie końcem buta. Rajmund, Keir, Valeska i Dagna szeptali coś we własnym kręgu i Julianna zastanawiała się, jaką Raj mund teraz przyjmie strategię. Bo przecież człowiek, który przebiegle wtargnął do domu narzeczonej, mu si mieć plan na każdy rozwój sytuacji. Zwróciła się do Hugona. - Nie jestem rycerzem, Hugo. Nie jestem mężczyzną. Cenię sobie ludzkie ży cie, nie biję służących tylko po to, by rozkoszować się ich krzykiem, nie karzę dzieci z powodu złego humo ru. Nie potrafiłabym go zabić. Hugo poczuł się obrażony. - Jest twoim kochankiem. - Nie bądź idiotą. Gdyby był moim kochankiem, wszyscy by o tym wiedzieli. - Wskazała palcem. - Pa rawan, który oddziela moje łóżko nie pozwala 119
na rozkosze ani na grzechy, których nie widzieliby lub słyszeli poddani. Hugo opuścił miecz, który dyndał niedbale jak ży wy dowód klęski właściciela. - Weźmiecie ślub i nie będzie to grzech. - Ślub? Ściszył głos. - Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiała za niego wyjść? Może to i dziwne, ale nie zastanawiała się nad tym. Położyła rękę na gardle i pod palcami poczuła pulsu jącą krew. Dopiero teraz pomyślała o marzeniach, potrzebach, troskach. - Jesteś w pułapce - drążył. - W pułapce? - Zastanowiła się przez chwilę. Nie czuję. Może jutro, kiedy ogrom mojego błędu wreszcie do mnie dotrze. Dzisiaj czuję tylko upoko rzenie. - Rozważ to dobrze - nalegał Hugo. - Dlaczego czerpiesz z tego taką przyjemność? zapytała. - Myślałam, że jesteś moim przyjacielem. - Chcę być czymś więcej niż tylko przyjacielem. Hugo złapał ją za ramię i przycisnął tak mocno, że Julianna skrzywiła się z bólu. Rozdzieliło ich ostrze miecza i oboje podnieśli wzrok. Rajmund stał w niedbałej, lecz gotowej do walki pozie. - Puść ją - powiedział. Hugo zabrał rękę z jej ramienia, a ona roztarła si niaki, które zostawił na jej ciele i zapytała: - Skąd masz ten miecz? Rajmund odpowiedział, nie spuszczając wzroku z Hugona: - Dostałem go od króla. - Nie, nie o to mi chodziło. - Zrozumiał jej pyta nie, ale na miejscu pokornego budowniczego stał te raz arogancki rycerz. - Gdzie go ukryłeś w zamku? 120
- Valeska dba o moją zbroję. Dagna o Keira. Mrugnął do niej, licząc na jej poczucie humoru. - Są naszymi giermkami. Julianna nie miała ochoty do śmiechu. - Nie wie działam, że w moim zamku ktoś trzyma miecze. - Gdybyś wiedziała o mieczach- powiedział Raj mund - od razu przejrzałabyś mój plan. Zrobiło jej się przykro. - A tak to mogłeś sobie spokojnie knuć, bez obaw, że głupia kobietka się cze goś domyśli. Valeska podeszła bliżej. - Oj, pani, przecież podej rzewałaś. Pamiętasz, jak mnie wypytywałaś? Byłam sprytniejsza, ale ty miałaś swoje domysły. - Zgadza się, milady. - Dagna stała tuż obok. - Nie warto sobie wyrzucać, skoro otaczali cię ludzie, któ rzy od pierwszej chwili chcieli cię przechytrzyć. Kobiety, uśmiechnięte od ucha do ucha, przysuwa ły się bliżej, biorąc na siebie jej gniew. Julianna zda wała sobie z tego sprawę. - Jak mogę was winić za własną głupotę? To ja zaufałam temu kłamcy. Wy nie jesteście winne jego zdradzie i nielojalności. Speszyły się i wycofały, ale Valeska rzuciła: - Nie, milady, on nie jest taki. Troszczy się o dwie, nikomu niepotrzebne staruchy. Spójrz tylko na niego! - To prawda, milady. - Dagna śpiewała tę samą pieśń, ale z większą słodyczą. - Pochodzimy z odległe go kraju, a on karmi nas i traktuje jak rodzinę. A ty... ty jesteś tak dobra, że zasługujesz na mężczyznę, który ogrzeje ci łoże, da ci dzieci i zadba o twoje bezpieczeń stwo. Cały świat mogłabyś objechać i nie znalazłabyś lepszego od Rajmunda. Spójrz tylko na niego. Julianna nie chciała na niego patrzeć. Unikała go jak diabeł święconej wody, bo pociągał ją nawet teraz, kiedy wiedziała, że na każdym kroku ją oszu kiwał. 121
- Julianno - Rajmund ujął jej dłoń i zaplótł palce. - Wybacz mi. Spojrzała na Hugona. Ten zdążył się uspokoić. Ga pił się na ich splecione palce, a na jego twarzy malo wały się smutek i rezygnacja. - Spójrz na Rajmunda - powtórzyła Valeska. Spojrzała na sir Josepha. Na kościach policzkowych jego bladej twarzy płonęły dwie czerwone plamy. Po raz pierwszy od wielu lat skierował nienawiść przeciw ko muś innemu niż tylko Juliannie. Teraz nienawidził Raj munda, ale jednocześnie czuł przed nim respekt. Julianna nie bała się o narzeczonego. Rajmund był niepokonany. - Spójrz na niego! - zawodziły kobiety. Jedno spojrzenie i Julianna uległa czarowi. Stał tuż obok, uosabiając całą męską urodę i grzeszny urok. Niczym wąż z rajskiego ogrodu uwiódł ją i oczarował, aż zapomniała o upokorzeniu i bólu, który tylko męż czyzna mógł zadać kobiecie. Zapomniała, dlaczego przyzwoita kobieta miałaby nie brać sobie kochanka. Zapomniała, że mężczyźni chcą czegoś więcej niż tyl ko dzieci, chociaż sami nimi są. Pamiętała tylko, że Rajmund obiecał jej przyjemność. Sprawił, że i ona jej zapragnęła. Trawiło ją pożądanie, które tylko on mógł ugasić. - Och, milady - szepnęła Valeska, zdumiona na miętnością, od której aż ciężkie było powietrze. Piękne dzieci będziemy wam bawić. - Coś takiego! - oburzyła się Julianna. - Ale milady... Rajmund dał znak i Valeska zamilkła. On za to zwrócił się do Hugona: - Może powinniśmy się lepiej poznać. W końcu będziemy sąsiadami. Hugo pokiwał głową. - Mam nadzieję, że się nie ob razisz, jeśli poproszę cię o dowód twojej tożsamości. 122
- Nie ma potrzeby, Hugo - powiedziała Julian na ironicznie. - Mam fatalny refleks. Najpierw wdarł się na moje ziemie, planując mnie uprowadzić. Gdy nadarzyła się okazja, by podstępem wtargnąć do mo jego domu, wykorzystał ją w każdym calu. Mam ra cję, hrabio Avarache? - Cicho, Julianno - powiedział Hugo, podczas gdy Rajmund sięgnął do sakwy zawieszonej na pasku i wyciągnął z niej niewielki przedmiot. Wręczył go Hugonowi, a ten obejrzał i podał dalej Juliannie. - To rodzinna pieczęć. Pradawna i znana w całym króle stwie. Przyjrzyj się jej dobrze, zanim zdecydujesz mu odmówić. Wzięła pieczęć w dwa palce i przyjrzała się wyryte mu niedźwiedziowi. - Widziałam. Była na każdym li ście, który przysyłał mi hrabia., żądając mego przyjazdu. - I co, nie przeraża cię? - chciał wiedzieć Hugo. - A powinno? - Było w tym trochę brawury. Była przerażona, jeszcze zanim spojrzała na pieczęć. - Nie słyszałaś o mężczyznach z rodziny Avarache, którzy nakładają skóry niedźwiedzi i przemieniają się w wilkołaki? - Wystarczy. - Rajmund wyjął pieczęć z jej dłoni i wrzucił do sakwy. - Takie tam bajanie, rozpo wszechniane, przez przodków, aby wzbudzić panikę pośród wroga. Przywitajmy się teraz, lordzie Holley, w bardziej dobrosąsiedzki sposób. - Ujął Juliannę za rękę, splótł palce z jej palcami i poprowadził do ognia. Julianna próbowała oponować, ale on nie wypusz czał jej dłoni. Ciągnął ją za sobą, aż powiedziała ję kliwie: - Muszę dopilnować sprzątania. - O nie, milady. - Valeska uśmiechnęła się tak, że na jej twarzy pojawiło się tysiąc zmarszczek. - My się tym zajmiemy. Prawda, Dagno? 123
- Z pomocą nieocenionej Fayette nie zajmie to na wet chwili - odparła Dagna. Rajmund znów ją pociągnął. Próbowała się wy rwać, wykręcić rękę i uwolnić palce, lecz on powie dział ostrzegawczo: - Bo wezmę cię pod pachę i za niosę. Poddała się natychmiast i szła jak posłusz na owieczka za przewodnikiem stada. Tylko że Raj mund w niczym nie przypominał barana, tak samo jak ona nie miała w sobie nic z pokornej owieczki. Twoja skrucha była krótkotrwała - powiedziała ostro. - Ale szczera. - Posadził ją na ławce przy paleni sku. Stwierdziła, że woli raczej odwrócić się plecami do ognia i przesiadła się. Płomienie nie padały już na jej rysy, ale niemal natychmiast zdała sobie spra wę, że to błąd. Ogień oświetlał twarz Rajmunda, a ten siedział tuż obok. Ponieważ zwrócony był do niej przodem, mógł patrzeć na nią, kiedy chciał. A chciał bardzo często. Nadal prowadził rozmowę z Hugonem, zachowując się jakby on był gospoda rzem, a Hugo gościem. - Co skłoniło cię do przyjaz du do Lofts? Wkrótce Święta, no i pogoda też nie do pisuje. - Usłyszałem o wykopach i nie mogłem w to uwie rzyć - odpowiedział Hugo z szacunkiem należnym suwerenowi i Julianna zdała sobie sprawę, że jest na straconej pozycji. - Takie szaleństwo - powiedział Feliks. - Któż doniósł ci o tych robotach?- głos Rajmun da był śmiertelnie poważny. To była wiadomość od... - zaczął Feliks, ale Hugo mu przerwał. - Wędrowny trubadur, nikt więcej. - Hugo nachy lił się i poklepał Juliannę po ramieniu. - Niezależnie od tego chciałem złożyć świąteczną wizytę sąsiadce. 124
Jej specjalnie na tę okazję przygotowane trunki słyną w całej Anglii. - W całej Anglii - jak echo powtórzył Feliks. Uśmiechnęła się blado, lecz dawne lęki i obawy wróciły ze zdwojoną siłą. Zadrżała jej broda. Julian na zacisnęła zęby, by się trochę uspokoić. Rajmund zauważył zmianę. Oplótł ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Nie powiedział ani słowa - gdyby to zrobił, zbu rzyłby spokój jej ducha - ale siedział tuż obok, bio drem dotykał jej biodra i zdawał się odczuwać z tego przyjemność. Ona czuła się skrępowana i najchętniej odsunęłaby się jak najdalej. Ciężar jego ramienia przypominał o sobie przy każdym oddechu i dlatego za wszelką cenę starała się utrzymać spokojny i wol ny rytm. Zapomniała nawet, jak bardzo jest zdener wowana. Rozmowy mężczyzn o zapomnianych tur niejach i bitwach wcale jej nie interesowały. Jedyną rzeczą, jaka wzbudziła jej ciekawość, była niezwykła wesołość służby. Zamachała do pokojówki: - Dlacze go wszyscy tak się cieszą? - Nie zauważyłaś, milady? - Twarz Fayette wyraża ła bezgraniczną radość. - Sir Joseph zniknął. Istotnie, sir Josepha nie było nigdzie widać. - To się już wcześniej zdarzało, a nigdy nie było takiej wesołości. - Racja, milady, ale tym razem on nie wraca. Nie będzie cię mógł już skrzywdzić. Odpowiedź służącej wytrąciła Juliannę z równowa gi. - Skrzywdzić mnie? - wyjąkała. - Sądzisz, że nie słyszeliśmy tych obelg, którymi cię obrzucał? Że nie widzieliśmy jego intryg? - Fayette zahaczyła kciuk o sznurkowy pasek i wydęła usta. Bardzo nas to złościło, ale co mogliśmy zrobić? On był przecież pierwszym rycerzem. - Na tym skończył się jej altruizm. - A i nam będzie lepiej. 125
- To znaczy? - Bił nas i maltretował za twoimi plecami, milady - Fayette potarła pośladki, przypominając sobie razy. Julianna oblała się rumieńcem. Wiedziała o na padach szału sir Josepha, próbowała z nim nawet rozmawiać, ale dotąd nikt się otwarcie nie skarżył. Nie wiedziałam... Mam nadzieję, że nie był zbyt brutalny. - Ach, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, milady. Wiedzieliśmy, że nic mu nie zrobisz. Julianna spojrzała na nią ostro. - Jak to nic? Ska załam go na banicję. - Ale to sir Rajmund zmusił go do odejścia. Sir Jo seph nie miał szans z takim dzielnym wojakiem. W Juliannie odezwało się poczucie winy. Była tak słaba, tak zajęta własnymi problemami, że nie pano wała nawet nad pierwszym rycerzem. Kolejny po wód, by wyjść za Rajmunda. Kolejny dowód jej nie udolności. Spojrzała na Rajmunda z ukosa i napotkała jego wzrok. Wezbrały w niej gwałtownie emocje, lecz zdo łała się opanować. Nie chciała przecież, by szloch za burzył miarowy rytm oddechu. Przed jej nosem pojawił się kielich. - Milady, przy niosłam ci ulubione wino i to dobrze przefiltrowane - odezwał się jakiś głos. Zaskoczona Julianna wzięła kielich z rąk promie niejącej Valeski. Pochłonięta własnymi myślami nie miała pojęcia, co dzieje się na świecie. - A ja przyniosłam pled, którym okryjesz nogi. Dagna rozłożyła pled na jej kolanach, przykrywając rękę Rajmunda. Było to, jak sądziła Julianna, milczą ce przyzwolenie na pieszczoty, którymi mąż powinien obdarzać żonę. Wszak są zaręczeni i dla wszystkich zgromadzonych ślub pozostawał tylko formalnością. 126
Ślub, udzielony na schodach kościoła uczyni z ich dzieci prawowitych dziedziców, to wszystko. Staruchy wciąż nad nią stały, odgadując każde ży czenie, tak jakby upragniony dziedzic był już w dro dze. - Idźcie sobie - szepnęła. Odeszły z uśmiechem na ustach. - Chcą, żeby ci było wygodnie i są może troszkę nadgorliwe - szepnął jej Rajmund do ucha. - Proszę cię, nie bądź zła. - Nie karzę służących tylko dlatego, że mam zły humor - odparła sztywno. - Nigdy tego nie twierdziłem. - Sir Joseph hołdował innym zasadom. Co dziw ne, wychował się razem z ojcem, a ten zawsze do brze traktował służbę, poddanych i wieśniaków. Wzięła głęboki oddech i pomyślała, że powinna za milknąć. Stłumiła ziewnięcie, które cisnęło jej się na usta. Podniecenie, lęk, gniew - emocje, które dziś przeżyła, niezmiernie ją wyczerpały. Chciało jej się spać, ale Rajmund wciąż siedział blisko. Szma ragdowe oczy połyskiwały w świetle paleniska. Kie dy się odzywał, oddech ogrzewał jej policzek, a cie pło ciała udzielało się i jej. Czy i ona uzna, tak jak reszta zamku, że zaręczyny dają takie same prawa jak ślub? Czy powinna się w nocy spodziewać jego odwiedzin? Ta myśl wywołała rumieniec na jej policzkach. Rę ka Rajmunda, oplatająca jej talię, uciskała i parzyła skórę. Zacisnęła mocniej uda, by w ten sposób rozła dować napięcie, ale to tylko pogorszyło sprawę. Co gorsza, przestała panować nad oddechem - cóż za wstyd! Oceniła swoje zachowanie jako niepoważne, niedojrzałe i bezmyślne. Kobieta, która osiągnęła dojrzały wiek dwudziestu ośmiu wiosen, nie powin127
na sobie pozwalać na to, by szaleństwo kierowało jej zachowaniem. Sączyła powoli grzane wino, zastanawiając się, jak uwolnić się z jego objęć. Powinna wstać i oddalić się bez wyjaśnień? A może powiedzieć, że musi dopilno wać służby, która świetnie sobie bez niej radzi? Wy jaśnić, że musi się udać do toalety? A może powie dzieć, że chce sprawdzić, jak się miewają wyczerpane córki i zniknąć już na dobre? Nie miała pojęcia. Jej reputacja stanowczo dziś ucierpiała. Patrzyła na Feliksa i Hugona i miała wra żenie, że znajduje się w maleńkiej łódce na środku wzburzonego morza. Zerkała na Rajmunda i fale uspokajały się, wiatr nabierał rześkości, a na całym morzu znajdowali się tylko oni dwoje. Kto wie, co tak naprawdę myślał o ślubie; w każ dym razie świetnie grał rolę namiętnego kochanka. Jego szlachetność, i to zupełnie nieproszona, spra wiała, że Julianna czuła jeszcze większą urazę. Po winna go nienawidzić, ale nie mogła. Rozmarzyła się. Gdyby spotkała go wcześniej... wtedy, kiedy jeszcze umiała się śmiać. Nigdy nie była pięknością, ale był taki czas, kiedy mężczyźni błagali o jeden uśmiech. Oczyma wyobraźni zobaczyła siebie ubraną w błękit na sukienkę i żółta jak słońce koszule. Otaczali ją mężczyźni, ale żaden z nich jej nie przerażał. Nie li czyli się, bo była nie tylko panią Lofts, ale również żoną wielkiego rycerza i matką dwóch dzielnych có rek. Córki zawsze podkreślały, że to matka natchnę ła je odwagą. Mąż... Nagle oparcie, na którym spoczywała głowa, za chwiało się i Julianna zamrugała. Szeroka, spracowa na dłoń znalazła się w polu widzenia. Nie namyślając się, Julianna złapała za nią i podniosła się. 128
Chwiała się na nogach, a on powiedział: - Drodzy sąsiedzi, nasza znajomość będzie z pewnością długa i owocna, ale teraz Julianna zasypia na stojąco. Służ ba jest zmęczona, a i wy, po trudach dzisiejszej po dróży, z chęcią udacie się na siennik. Pora spać. Objął jej plecy. - Życzymy wam dobrej nocy.
ROZDZIAŁ
8
Nawet jej nie pocałował. Julianna jęknęła, bo słońce wciskało się do oczu. Nie, to niemożliwe. Nie może już być ranek. Jeszcze nie. Tyle nieprzyjemności ją dzisiaj czeka. Bała się żartów - żartów z naiwności łady Julian ny. Zwinęła się w kłębek i przykryła głowę poduszką. Bała się też radości, z jaką cały zamek będzie się przygotowywał do ślubnej ceremonii. Jednak naj bardziej obawiała się spotkania z Rajmundem. Ze szłego wieczoru był tak szlachetny, tak skruszony po prostu wzorowy rycerz. Pomógł jej - w komplet nym stroju - położyć się do łóżka. Siedział przy niej przez chwilę i tłumaczył, w jaki sposób doszło do tej maskarady. Mówił, że kłamał tylko dlatego, by nie dostarczać jej dodatkowych kłopotów. Po tem zaplątał się w grę, ale zamierzał powiedzieć jej prawdę. Nie powiedział tylko, kiedy zamierzał to zrobić. Chciała powiedzieć, co ona o tym wszystkim sądzi, ale za każdym razem, gdy na niego patrzyła, czuła zawroty głowy. Kamienna baszta była jej więzieniem przez tyle lat, a teraz Julianna stała na krawędzi i w każdej chwili możliwy był upadek. 129
Gdy patrzyła na gładko ogolony podbródek z dołeczkiem pośrodku, gdy czuła jego zapach, gdy w jego głosie pojawiał się zdeterminowany ton, zdawało jej się, że wiatr wieje prosto w twarz, a ziemia ucieka spod stóp. A on nawet jej nie pocałował, nawet jej nie tknął. Dobrze, że udało się odwlec tę próbę. Nie przeszka dzało jej to tchórzostwo; hańba, której kiedyś do świadczyła, kazała jej się panicznie bać małżeńskich obowiązków. - Dlaczego chcesz się z nią ożenić? - Bas Hugo na rozniósł się po całej komnacie i Julianna zacisnę ła oczy i schowała się w futra, by niczego nie słyszeć. Hugo kontynuował tym samym tonem: - Ktoś taki jak ty... Rajmund przerwał mu szybko: - Co chcesz powie dzieć przez to: ktoś taki jak ja? Julianna miała wrażenie, że stoją tuż przy łóżku. Otuliła się cieplej. - Ktoś taki jak ty - powtórzył sztywno Hugo. - Pół życia spędziłeś na dworze i na kontynencie. Masz za sobą wsparcie króla. Po co ci ten prowincjonalny zameczek i ktoś taki jak Julianna? - Ktoś taki jak Julianna? - zapytał Rajmund. - Masz przecież oczy. - Julianna wyobraziła sobie, że Hugo wzrusza ramionami Owszem jest całkiem
ładna, ale nie prowadziła wzorowego życia, no i nie jest aż tak bogata. Ma gwałtowną i podejrzliwą natu rę, nie słucha się mężczyzn. Ojciec ją rozpieścił, a później, kiedy ją odtrącił, stała się uparta i harda. No i oczywiście straszny z niej tchórz. Zagapiła się na ścianę. Promienie słońca wpadały przez luk strzelniczy, informując ją, że za długo spa ła. Poranna msza dawno się odbyła, po śniadaniu nie było nawet śladu. Służba poszła do swoich zajęć, a ona żyła wydarzeniami zeszłego wieczora. 130
Rajmund zwrócił mu uprzejmie uwagę: - Jak mo że być harda i tchórzliwa jednocześnie? - To właśnie Julianna - w głosie Hugona pojawiła się nutka czułości. - Da mężczyźnie popalić. - Od chrząknął i obniżył głos. - Ale dalej nie rozumiem, dlaczego chcesz się z nią ożenić. - Ponieważ tego życzy sobie król - odpowiedział Rajmund, a potem odezwał się innym tonem. - Jak uważasz, Kutbercie? Da się to wybudować tutaj? Przez ciało Julianny przeszedł dreszcz, lecz mimo to wyczołgała się spod ciepłych skór. Budować? Co? Gdzie? Cóż znowu planuje ten podrabiany budowni czy i w jakim celu sprowadził ze wsi stolarza? - Tak, panie. - Glos Kutberta brzmiał pewnie i ra dośnie. - To świetne rozwiązanie, pani na pewno się spodoba. Hugo westchnął głośno. - Rajmundzie, poświęć mi chwilę uwagi. - Przecież cię słucham - powiedział Rajmund stłu mionym głosem. Hugo wydawał się urażony. - Julianna jest bardzo delikatna. Nienawykła do tego, by mężczyźni trakto wali ją poufale. Słyszałem opinię, że nie zdajesz sobie z tego sprawy i możesz ją niechcący zranić. -
Ciekawe
od
kogo
tosłyszałeś?
Powiedział to bardzo głośno i Julianna nastawiła uszu. - Nieważne - odparł z rezygnacją Hugo. - Jedyne, co ma znaczenie, to twoja pozycja. Rajmund zignorował te słowa z arogancją człowie ka, który od urodzenia przyzwyczajony jest do wła dzy. - Wczoraj wieczorem wydawałeś się zupełnie przychylny temu małżeństwu. Co sprawiło, że nagle zmieniłeś zdanie? Julianna usłyszała szuranie i przypomniała sobie, że Hugo powłóczy nogami, ilekroć czuje się przypar131
ty do muru. Zaprzeczył niewypowiedzianemu zarzu towi Rajmunda: - Z nikim nie rozmawiałem! - Pytałem, co kazało ci zmienić zdanie - przypo mniał Rajmund - nie kto. - Nic - odrzekł szybko Hugo. - Po prostu życzę Ju liannie wszystkiego najlepszego. Jest dla mnie jak siostra. - A może córka? - zapytał Rajmund. Hugo postanowił zaryzykować. - Przecież możesz poprosić miłościwego króla o inną małżonkę. Lepiej by było, gdybyś miał żonę nawykłą do dworskiego ży cia. - Chcesz Juliannę dla siebie - powiedział oskarży cielsko Rajmund. - Nie, chcę tylko jej dobra. - Sekret wyszedł na jaw i Hugo aż zesztywniał ze wstydu. W głosie Rajmunda, niskim i spiętym, pojawiła się groźba: - Posłuchaj, mój panie. Lady Julianna jest moja. To moja kobieta, moja żona, i to z woli króla. Jeśli ci się to nie podoba, gorzko tego pożałujesz. Julianna nie dowiedziała się nigdy, co na to powie dział Hugo. Publiczna deklaracja Rajmunda dopro wadziła ją do szewskiej pasji. Odrzuciła na bok okry cia i już miała zeskoczyć z łóżka, kiedy nagle Raj mund znalazł się tuż obok Teraz mówił do niej — Spędziliśmy noc w zasypanej chacie i już tam zadecy dowałem, że należy do mnie. To było kłamstwo, i to najpodlejszego rodzaju. Po dawało w wątpliwość jej cnotę i czyniło z niej ladacz nicę. Podskoczyła, znalazła się z nim twarzą w twarz... i zawahała się. Ich oczy się spotkały i Raj mund uśmiechnął się chłodno. - Czyżbyśmy cię obudzili, lady Julianno? - Co? - Rozejrzała się wokół. Kątem oka dostrze gła Hugona, który stał tuż obok. Parawan już odsu132
nięto, a przy łóżku klęczał stolarz. Chciała zażądać wyjaśnień, zwymyślać Rajmunda za te oszczerstwa, ale panicznie bała się konfrontacji. Jeśli uprze się, by Rajmund oczyścił jej imię, czy Hugo powie mu praw dę? A może Feliks porzuci wygrzane miejsce przy ogniu i ubierze czerwone usta w uśmieszek wyż szości? I będzie się potem puszył jak paw? A może sir Joseph... Rozejrzała się szybko po komnacie i zdziwiła się. Starca wciąż nie było widać, ale ten błogosławiony stan nie mógł trwać wiecznie. Całe życie jej towarzy szył, węsząc, donosząc i szydząc. Nie miała ochoty komentować słów Rajmunda ani odpowiadać mu na pytanie i dlatego zwróciła się do stolarza: - Kutbercie, co robisz? Kutbert podniósł się z kolan, pokiwał głową i uśmiechnął się. - Milady, nasz nowy pan dba tylko o twe wygody. Cieszę się, że mogę pogratulować z okazji ślubu. - Dziękuję, Kutbercie. - Wzdrygnęła się. - Zimno ci - rzekł Rajmund łagodnie. - Pozwól, że cię ogrzeję. Podniósł skórę i już miał owinąć nią Juliannę, kie dy wyrwała mu okrycie z ręki. - Sama sobie poradzę. Kutbercie, masz za mało roboty? - zapytała z wymu szoną uprzejmością. Stolarz roześmiał się szczerze. - Żartujesz, milady. Tej zimy nam wreszcie niczego nie zabraknie. - Za machnął się, chcąc klepnąć ją po plecach, lecz na tychmiast uświadomił sobie gafę i spłonął krwawym rumieńcem. Skłonił się i zrobił dwa kroki w tył. Julianna spojrzała na jego dzieło. Na dębowej podłodze wyskrobano znaki, które prowadziły wokół łóżka. Nie rozumiała, do czego mogły służyć, ale wcale jej się nie podobało to zamieszanie. Spojrzała 133
na Rajmunda i zagrała dyplomatycznie: - Mój panie, co zamierzasz? Usiadł obok, a to tylko pogorszyło sprawę. Mate rac ugiął się pod ciężarem i musiała zaprzeć się noga mi, by na niego nie wpaść. Był tak blisko, że czuła je go zapach - przesycony dymem ogniska i wonią świe żo ściętego drzewa. - Twój zamek ma poważne braki, jeśli chodzi o wygody - powiedział. Co takiego? Szybkim spojrzeniem ogarnęła kom natę. Długie, wąskie otwory strzelnicze wpuszczały do środka światło, jednocześnie zatrzymując zimno. Ogień buzował w centralnym palenisku, a dym uno sił się do góry i wydostawał na dwór przez otwór w dachu. Sitowie pokrywało klepisko, a krzyżakowe stoły można było z łatwością przestawiać, robiąc mnóstwo miejsca do pracy. Czego jeszcze mogła so bie życzyć? - Słyszałam, że w niektórych zamkach bu duje się paleniska przy ścianie - powiedziała niechęt nym tonem. - Owszem - przytaknął. Pociągnęła nosem. - Cóż za niedorzeczność. Przy takim palenisku nie starczy miejsca dla wszyst kich. Rajmund odparł cierpliwie: - Niektóre zamki mają więcej niż jedno palenisko. Powiedzmy, jedno przy tej ścianie - wskazał palcem - a drugie przy tamtej. - Ale byłby bałagan - powiedziała z przyganą w głosie. - Dym nie wydostawałby się przez otwór w dachu, tylko krążył po komnacie. - Wtedy buduje się nad paleniskiem okap, który zbiera dym do góry - Rajmund poważnie podszedł do sprawy. - Sam to u siebie zrobiłem - powiedział Hugo, lecz żachnął się, kiedy Julianna spojrzała na niego wrogo. - Świetnie się sprawdza. Wydaje się, że nawet ogrze134
wa mury. Mój zamek jest znacznie cieplejszy od tej kupy kamieni. Ta obelga ją zirytowała. Odwróciła się do niego plecami i powiedziała do Rajmunda: - Słyszałam, że w niektórych zamkach wstawia się duże okna, dzięki którym promienie słoneczne wpadają do środka. ~ Zgadza się - przyznał Rajmund. - Oszczędza to oczy szwaczek - wtrącił Hugo. - Zadajesz się teraz ze szwaczkami, że tak dbasz o ich oczy? - wypaliła Julianna ostro, zdenerwowa na podwójnym atakiem. - Masz niewyparzony język - odparł równie ostro. - Zniechęcisz tym Rajmunda. Co cię zresztą obcho dzi, z kim ja się zadaję. Julianna zaczerwieniła się. Upomnienie było słusz ne; obawiała się też, że poruszanie spraw łoża tylko Rajmundowi o tym przypomni. - No dobrze, oszczędza oczy szwaczek. Może to i niezły pomysł, ale co w przypadku oblężenia? Mój budowniczy... - zaczęła i umilkła. Nie będzie przecież cytować Rajmunda. Rajmund nie zwrócił uwagi na błąd. - W systemie obronnym nie ma miejsca na luki i dlatego duże okna wstawia się na drugim piętrze, w sypialni nad salą biesiadną
- W sypialni? - Tak, w sypialni. Z dala od rodziny i poddanych, z miejscem na kufry i łóżko - wyjaśnił. - Z dużymi oknami, by słońce oświetlało twoje robótki. Julianna była zaszokowana. - Spać w osobnej komnacie? Ale... - Na wiosnę budowniczy postawi porządną kon strukcję z kamienia, lecz do tego czasu drewniane ściany Kutberta będą musiały wystarczyć. - Rajmund przysunął się bliżej. - To wszystko dla twojej wygody. 135
- Dla mojej wygody? Postradałeś zmysły? - Chwy ciła się kurczowo przykrycia. - Żaden członek mojej rodziny nie odgradzał się od swych ludzi. To skłoni do buntów, do braku lojalności. - Mówisz jak ojciec - powiedział Hugo. Odwróciła się z zaciśniętymi pięściami. - I co z te go? Ojciec miał rację. Hugo ujął się pod boki i podjął wyzwanie. - Tak? Zawsze? Miała ochotę krzyknąć: - Tak! - ale zabrakło jej odwagi. Zbyt dobrze pamiętała ojcowski chłód. Od rzucił ją, kiedy najbardziej go potrzebowała. Zosta wił ją, a ona wciąż się zastanawiała, czy również jej nie zdradził. Nawet to, iż sir Joseph przyznał się do winy nie złagodziło bólu. Opuściła wzrok i wbiła paznokcie w okrycie, wyobrażając sobie, że to oczy Hugona. - Nie chcę cię widzieć, Hugo - powiedziała. - Idź sobie. Hugo obraził się i odmaszerował w stronę paleni ska. - Miał dobre intencje - powiedział Rajmund. - Wiem, ale mam go dosyć. - Czy to on cię skrzywdził? - chciał wybadać Raj mund. - Skrzywdził? - zaśmiała się słabo Czy Rajmund poznał tajemnicę, którą tak skrzętnie skrywała? Hugo nigdy by mnie nie skrzywdził. Przynajmniej nie umyślnie. Poza tym dawno mu już wybaczyłam. Rajmund przysunął się bliżej. - Mam go zabić? - Nie! - wykrzyknęła, przerażona samym pomy słem. - Zrobiłbym to. Zabiłbym każdego, kto by cię pró bował skrzywdzić. Słyszałaś, co mu powiedziałem? Zabrzmiało to szczerze, ale mężczyznom lepiej nie ufać. - Ja... kiedy? 136
- Kiedy podeszliśmy do łóżka. : Spojrzała na palce, szukając oparcia w skórzanych okryciach. Położył rękę na jej dłoni, odrywając ner wowe palce od niedźwiedziego włosia. Głaskał wnę trze, rysując małe kółeczka na każdym zgrubieniu. Valeska i Dagna nauczyły mnie czytać z dłoni. Chcesz, żebym ci powróżył? - Nie. - Mimo to patrzyła z fascynacją, jak Raj mund prowadzi palec wzdłuż jej kciuka. - Powiedziałyby ci, że z linii życia wynika, iż ciężko pracujesz. - Półuśmiech sprawił, że w jego policzku pojawił się dołek. - Tak naprawdę szukałyby dowodów pracy. Masz bąble na opuszkach palców. Od czego? - Od tkania - odpowiedziała, zahipnotyzowa na tańcem jego palców. - Od tkania - powtórzył. - Powolnego przeplata nia nici, aby utworzyły jeden material. To tak jak ty i ja, złączeni w jedną całość. Powiedziałem Hugono wi, że należysz do mnie. Że jesteś moją kobietą, mo ją żoną. Oderwała uwagę od rozkosznego dotyku i skon centrowała się na rozmowie. Co chciał osiągnąć tym intymnym tete-a-tete? Powinna być czujna i ostroż na. Skoro udało jej się zakrzyczeć ojca i wywieść w pole mężczyzn, którzy chcieli nią kupczyć, to i te raz przechytrzy tego hochsztaplera. Nie mógł mieć przecież lepszej broni niż inni. - Podejrzewam, że in teresuje cię mój majątek - powiedziała kwaśno. Podniósł jej dłoń do ust i ogrzał oddechem, całując każdą opuszkę. Pieścił palce językiem, aż cale jej cia ło przeszył słodki dreszcz. Obawy znikły i po raz pierwszy o wielu lat poczuła pragnienie. Oznaczało niebezpieczeństwo i tęsknotę i uświadomiło jej, że Rajmund dysponuje jednak bronią, której nie mieli inni.. .... 137
- Zanim cię poznałem, to przyznaję, majątek był główną zachętą - powiedział. - Ale w leśnej chatce wbiłaś mi rozum do głowy. Muszę uważać, zadecydowała. Wyglądało na to, że postanowił ją uwieść. - Uderzyłam cię w ramię, nie w głowę - powiedziała. - To prawda, ale w tej samej chwili usłyszałem głos przeznaczenia. Nie powinna pytać. Wiedziała, że nie powinna, ale ciekawość była silniejsza od rozsądku. - Przeznacze nia? - Ludzie pustyni w nie wierzą. Uważają, że nic nie dzieje się bez przyczyny. I że przeznaczeniu czasami trzeba pomóc. Ciekawość, którą w niej obudził, odwróciła jej uwagę. Zdążyła zapomnieć o ucieczce od Saracenów. W pieśniach trubadurów Rajmund był wielkim boha terem, a ona nie wierzyła w bohaterstwo. Z jej do świadczenia wynikało, że męska próżność jest znacz nie większa niż chwalą dokonanych czynów. Chociaż musiała przyznać, że ze wszystkich znanych jej męż czyzn jedynie Rajmund wydawał się zdolny do nie zwykłej odwagi i waleczności. - Czego jeszcze na uczyłeś się na wyprawach krzyżowych? Zawahał się przez chwilę tak krótką, że nikt inny by tego nie zauważył. Ona to dostrzegła i zaczęła się zastanawiać nad przyczyną. Rajmund jednak oznaj mił pogodnie: - Tego, że przeznaczeniu czasem trze ba pomóc. Chciała zabrać dłoń, on na to nie pozwolił. Po wiódł palcem po kolejnej linii. - Valeska powiedzia łaby, że drzemie w tobie wielka namiętność, bo linia serca jest głęboka i wyraźna. Ja będę tym, który wy zwoli tę namiętność. Muszę przyznać, że nie mogę się już doczekać.
138
- Namiętność. - Julianna parsknęła niemal jak sir Joseph. - Nie ma we mnie namiętności. Wolałabym wyrywanie zęba. Zaśmiał się, odrzucając w tyl głowę, a śmiech dzwonił po sali biesiadnej, wywołując powszechne zdumienie. Oburzona, starała się go uciszyć. - To prawda. Mężczyźni mają przyjemność, kobiety za to płacą. Przestał się śmiać. Zaczerpnął tchu, jakby ktoś go uderzył. Podrapał się po policzku. Ona też miała ochotę go dotknąć, chciała mu powiedzieć, żeby się nie martwił, bo ona przecież wyjdzie za niego i będzie się o niego troszczyć. Sekundę później te myśli wydały jej się ab surdalne. Jak gdyby zasmucony chłopiec nigdy nie istniał, Rajmund uśmiechnął się od ucha do ucha, pokazując białe zęby. Znów przeistoczył się w pewnego siebie, przystojnego uwodziciela. - Zgadza się - przyznał. Ale skoro jestem jedynie męską dziwką, muszę za dbać o twoją stałą protekcję. Zrobiła się czerwona jak burak. Rajmund jak nikt inny potrafił zbić ją z tropu. Dlaczego go spotkała? I dlaczego przestała słuchać rozsądku? - Ile lat miał twój mąż. kiedy za niego wyszłaś? Potarła ręką czoło i odpowiedziała nieobecnym tonem: - Piętnaście. - Wróciła myślami do zasypa nego śniegiem domku i urosła we własnych oczach. Coś w jej zachowaniu kazało Rajmundowi zmienić zamiary i przybrać fałszywą tożsamość. Nic dzięki temu nie zyskał, chociaż wydawał się czerpać przy jemność z wytwarzania narzędzi i nieustannego ko pania. Wskazał cienką linię na dłoni. - Widzisz, to twoje pierwsze małżeństwo. Kiedy umarł? 139
- W zimie osiemnastego roku - odpowiedziała. Dał jej siłę, by sprzeciwiła się sir Josephowi. Kręgo słup, jak powiedziałby ojciec, ale i coś więcej. Rany zaczęły się goić. Rajmund przyglądał się jej dłoni. - Ta kreska mó wi o smutku po jego stracie. Kobieta nie zazna roz koszy z chłopcem. Są szybcy i samolubni. Ile to było lat temu? Rozparła się wygodnie i rzuciła wyzwanie: - Ty mi powiedz. Badał jej dłoń, obejrzał wnętrze i wierzch, a potem powiedział: - Mniej więcej dziesięć. - Sama ci powiedziałam - przypomniała sobie. Myślała, że jej się przygląda, ale kiedy na niego spoj rzała, utkwił wzrok w dłoni. - Ojciec pewnie chciał cię powtórnie wydać za mąż. Straciła całą pewność siebie. - Nie. - Feliks... - Nie! - Wyszarpnęła mu dłoń z taką siłą, że ude rzyła się w podbródek. Cóż za niezdarność! - Nie chciałam wychodzić za mąż. Dopóki żył ojciec, królo wi nie przeszkadzał mój wdowi stan. Gdyby tylko nie dowiedział się o jego śmierci! Powiedziałaby więcej, ale patrzył na nią z takim za interesowaniem, że zabrakło jej słów. Kiedy znudzą mu się te jej wybuchy i ją uderzy? A może kara bę dzie bardziej subtelna? Może karą były niekończące się pytania? Znał już prawdę? Ujął jej podbródek i uwodząc głębią spojrzenia, szepnął: - Nie przyjechałaś na dwór, kiedy cię we zwałem. Nawet gdy ci kazał sam król. Dlaczego tak ci zależało, żeby przełożyć ślub? Oszołomiona wypaliła bez namysłu: - Nieszczęścia się zdarzają. Mogła cię zmóc choroba, mogłeś zginąć 140
w bitwie lub pojedynku... - To, co kiedyś brzmiało tak rozsądnie, teraz wydawało się zbrodnicze i niegodne. Jego dłoń zacisnęła się lekko. - Myślisz, że król po zwoliłby, by twe piękne ziemie nie miały pana? - Wcale nie są piękne - upierała się. Nie podobało się jej, że patrzył na nią zwężonymi oczyma, ani że ją ściskał za rękę, ale wiedziała, że nie stanie jej się krzywda. - Nawet nie są rozległe. - Są niezwykle ważne i dobrze o tym wiesz. Wszel kie ziemie przy walijskiej granicy są ważne, bo stano wią zaporę dla barbarzyńców. - Niektórym kobietom pozwala się zachować stan wolny. Uśmiechnął się ponuro. - Jeśli zapłacą słoną dani nę, i to tylko wtedy, gdy ich ziemiom nie zagraża na jazd. Masz złoto dla króla? Patrzyła na niego krnąbrnie. - Gdybym umarł - nawet w tej chwili - sądzisz, że król nie oddałby twej ręki komuś innemu? - Przysu nął się bliżej. Próbowała się odsunąć, ale on zabloko wał jej nogi kolanem. - Módl się o mnie - powiedział. - Módl się o moje dobre zdrowie. Kolejny narzeczo ny może być mniej delikatny w zalotach. Może też być niemiły, kiedy dotrą do niego plotki o twej prze szłości. Wstał, górując nad nią wzrostem i męską zapalczywością. - Myślałeś, że przyjmę cię z otwartymi ramionami? - szepnęła. Nie zadał sobie trudu, by ściszyć głos. - Miałem na dzieję, że będziesz rozsądna, ale skoro nie masz na to ochoty, zastosuję broń, której nie rozumiesz i nie po trafisz używać. Chcesz wojny? Dobrze, tylko pamię taj, że jestem zaprawionym w bojach weteranem, a ty 141
ledwie delikatnym kwiatuszkiem, który z łatwością można zadeptać. - Oszukałeś mnie. - To ty mnie oszukałaś. Zrobiłaś ze mnie pośmie wisko na cały dwór. - Nic nie rozumiesz! - krzyknęła w rozpaczy. - Co ma robić kobieta, którą zmusza się do małżeństwa? Chroniłam tylko siebie i moje dzieci! - Twoje dzieci? - Dzieci z poprzedniego związku nie są zwykle mi le widziane. Nowy mąż może ich nie chcieć. Córki za wsze można posłać do klasztoru lub upozorować wy padek. - Nigdy bym nie zrobił czegoś podobnego! - Skąd ja to mogłam wiedzieć? Przecież wcale cię nie znałam! - krzyknęła w odpowiedzi. - Powierzy łam ci dzieci i ty doskonale wywiązałeś się z obowiąz ku. Nie zmienia to jednak faktu, że mnie oszukałeś. Gdybym to ja tak nadużyła twojego zaufania, twoja zemsta byłaby z całą pewnością sroga. Zamyślił się. - Może masz rację. Zachęcona tymi słowami, dodała: - Nie miałam powodu ci nie ufać, ale teraz sytuacja jest inna. - Chcesz mi przez to powiedzieć, że powierzyłabyś mi dzieci, ale nie siebie? Dlaczego wydawał się tak rozbawiony? Zrobiła zbuntowaną minę. - Tak. Przysunął się tak blisko, że ich ciała niemal się sty kały. - Jakaż matka oddałaby dzieci komuś, do kogo sama nie ma zaufania? Cofnęła się, napinając mięśnie szyi. - To nie tak. - Oszukujesz samą siebie. Już dawno się poddałaś i czekasz tylko na znak, by mi się oddać. Przyjemność malująca się na jego twarzy musiała być sztuczką, którą chciał wzruszyć jej miękkie serce. 142
Postanowiła się bronić. - To, kogo obdarzę moim za ufaniem, zależy tylko o d e mnie. To, komu przypadnie moja ręka, zależy od króla. Ciesz się tym, co dostałeś od władcy, lecz nie wmawiaj sobie, że ja ci to ofiaro wałam. W odpowiedzi schylił się nad jej dłonią. Wodził po niej palcami, tam i z powrotem, aż Julianna po czuła łaskotanie. - Co ty wyrabiasz? - chciała wie dzieć. - Oglądam twoją linię przeznaczenia. - Nie ma żadnej linii przeznaczenia. Zmyśliłeś to sobie. - Wcale nie. Nie każdy ją ma, ale ty tak. Widzisz, to kreska, która przecina dłoń w poprzek. Spojrzała we wskazanym kierunku. - Aha. - To właśnie linia przeznaczenia. - Tak? A cóż takiego mówi moja linia przeznacze nia? . . - Mówi tylko jedno. - Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - Rajmund, Rajmund i jeszcze raz Rajmund. I tak do końca życia. R O Z D Z I A Ł
9
Rajmund chodził po zamarzniętych kałużach, kru sząc butami cienką warstewkę lodu i rozkoszując się dźwiękiem pękającej tafli. Julianna nie przyjechała na dwór, by poślubić szlachcica zwanego Rajmundem z Avarache, ponie waż miała nadzieję, że ten umrze. Cały ranek i popo łudnie okazywał jej niezadowolenie, aż ostrym tonem wyprosiła go na zewnątrz, by znalazł sobie lepszego przeciwnika. 143
Nie było lepszego przeciwnika. Wodziła go za nos, a on nie mógł przestać myśleć, że życzyła śmierci ko muś, kogo monarcha w swej mądrości jej przezna czył. Co prawda Henryk oddałby Juliannę nawet po krytemu łuską potworowi, gdyby ten porwał statek z Algieru i doprowadził go do normańskiego portu. Król był najpierw mężem stanu i dyplomatą, a potem dopiero człowiekiem. Rajmund słyszał też o mężczy znach, którzy bez najmniejszych skrupułów pozbywa li się dzieci z pierwszego małżeństwa żony. Mimo to myśl, że Julianna życzyła mu śmierci, na pełniała serce smutkiem i złością. A jak się zachowy wała, gdy Kutbert dokonywał pomiarów! Jak gdyby była jedyną osobą, od której zależą jakiekolwiek de cyzje. Sądził, że osobna sypialnia sprawi jej radość, bo wreszcie będzie miała gdzie trzymać kufry, spo kojnie rozmawiać z dziećmi i w intymnej atmosferze celebrować małżeństwo. A ona tylko zacytowała swo jego ojca. Rajmund nie słyszał o nim wielu pochlebnych ko mentarzy. Podejrzewał nawet, że to jemu Julian na zawdzięcza swą nieufność do mężczyzn. Kopnął zamarzniętą bryłę błota, złoszcząc się, że nie rozpadła się pod siłą uderzenia. Ponura mina za pewniała mu odosobnienie na gwarnym podwórzu, Layamon ruszył w jego kierunku, ale szybko się roz myślił. Sir Joseph rozmawiał z Feliksem w drzwiach stajni, ale na widok Rajmunda schował się do środka. Feliks przeraził się i ruszył pośpiesznie w stronę basz ty. Nie stchórzył jedynie Keir, któremu Rajmund rzu cił ponure spojrzenie. Keira to nie wzruszyło. Machnął ręką w odpowie dzi. - Co za szary dzień - powitał Rajmunda. Przed nocą spadnie śnieg. Rajmund burknął potakująco. 144
Keir podniósł błyszczący nowością oskard. - Za nieś to robotnikom. Ziemia zamarza, więc im się przyda. - Dlaczego nie wyślesz służącego? - zapytał z iry tacją Rajmund. - Przecież szedłeś w stronę wykopów. - Keir łado wał mu oskardy na ramiona. - Doprawdy? Keir rozejrzał się po podwórzu. - A gdzie się wy bierałeś? - Może szedłem do żołnierzy albo do stajni. - Prawdziwy budowniczy nadzoruje rozbiórkę. Rajmund spojrzał na niego spode łba i Keir poprawił się: - To jest budowę. - Zabiorę te oskardy - powiedział Rajmund. - Julianna przytarła ci nosa? - Keir zapytał takim tonem, jakby chodziło o pogodę i przyglądał się wy krzywionej złością twarzy przyjaciela. - A więc to prawda. Moim zdaniem, zbyt wiele od niej wyma gasz. To dumna kobieta. - Mam gdzieś twoje zdanie - wybuchnął Rajmund. Keir zachował się tak, jakby nie dosłyszał. - Lady Julianna nie wpuści do łóżka kogoś, kto ją ośmieszył. Jeśli pozwolisz, udzielę ci kilku rad Nie pozwolę - odparł Rajmund. - Upokorzyłeś ją, lecz według mnie ona wciąż ci ufa. Przemawia to na twoją korzyść, zważywszy, że tak boi się mężczyzn. Już w Tunisie zauważyłem, że rozta czasz wokół siebie aurę bezpieczeństwa, a to może ci się w tym wypadku przydać. - Rajmund burknął coś w odpowiedzi, ale Keir się nie zraził. - Adoruj ją jak pannę, a szanuj jak kobietę i nieufność zniknie. Rajmund nachylił się tak, że jego nos niemal do tknął nosa Keira. - Nie potrzebuję twoich rad. Sam sobie poradzę. 145
- Uważaj - powiedział Keir. - Oskardy przeważą i któryś może spaść ci na nogi. A tego z pewnością nie chcesz. - Uważam. Mówiłem ci, że... Jeden z oskardów stoczył się po ramieniu, ale Ke ir złapał go w porę. - Cóż, mam nadzieję, że sobie poradzisz. Rajmund zaczerpnął głęboko tchu, rozmyślając nad ripostą, ale lodowate powietrze dostało mu się do płuc. Zaczął kaszleć, a kiedy przestał, Keir zatrza snął mu drzwi przed nosem. Do diabła z nim. Do diabła z jego nieruchomą, wszystkowiedzącą twarzą. Zawsze musi mieć rację. Rajmund płonął z pożądania i nie chciał adorować panny. Chciał pełnej namiętności kobiety, takiej, któ ra obdarzy go bezwarunkową miłością. Julianna spełniała większość jego oczekiwań, a jej ciepło i hojność sprawiały, że apetyt rósł. Da wała mu tak wiele, ale on, niczym chciwy chłopiec, chciał mieć wszystko. Chciał ją smakować i pieścić, dać się uwieść ciału, które nie pozwalało mu w no cy zmrużyć oka. Powiedział, że powinna być wdzięczna losowi za to, że właśnie jego zesłał. Teraz na myśl o tej próż ności ogarnął go wstyd. Może i będzie dla niej dobry: zadba o umocnienia, wygoni sir Josepha, zatroszczy się o córki. Ale czy starczy mu sil, by uleczyć Julian nę ze smutków? Czy, kiedy się połączą, uda mu się ukryć ciemną stronę duszy? Oskardy przesunęły się na ramieniu, a Rajmund zatoczył się pod ich ciężarem. Nie stracił głowy. Ni gdy nie tracił głowy, chyba że w obecności pewnej wdowy o słodkiej twarzy. Do diabła z jasnowidztwem Keira. Do diabła z sa mym Keirem, który obładował go oskardami unie146
możliwiającymi jakikolwiek ruch. Do diabła z nim i z tym prawdziwym budowniczym. - Lordzie Rajmundzie! Lordzie Rajmundzie! Rajmund drgnął i odwrócił się. - Co? - Stał na mo ście, obładowany oskardami i gapił się na zamarznię ty rów i robotników zgromadzonych wokół ognia. Królewski budowniczy - prawdziwy królewski bu downiczy, pomyślał zjadliwie -wydzierał się wniebo głosy po francusku, wykrzykując polecenia i prze kleństwa. Nic dziwnego, że robotnicy znający tylko angielski gapili się z otwartymi ustami na - jak mu tam było? Ach tak, na Papiola. - Lordzie Rajmundzie! - Tosti przywołał go, gesty kulując zawzięcie. - Co on gada? Nie rozumiemy ani słowa! Praca nie idzie tak jak należy, zauważył Rajmund i zszedł do ogniska. - Pozwól, że ci pomogę - powiedział Tosti. - Nasz pan nie powinien nosić takich rzeczy - dodał, a Raj mund od razu poczuł się lepiej, - Skąd wiesz, że jestem waszym panem? - zapytał po angielsku, podczas gdy robotnicy zabierali oskardy. - No cóż, żaden z ciebie budowniczy, milordzie pokiwał głową Tosti. Rajmund wskazał na Papiola. - To on jest prawdzi wym budowniczym. - Niech Najświętsza Panienka nas przed nim broni - powiedział Tosti z emfazą. - Czemu się tak drze? Rajmund uśmiechnął się i sięgnął do pasa z narzę dziami. Pasa nie było - do kaftana przytroczony był wysadzany drogocennymi kamieniami sztylet, pre zent od króla. W sali biesiadnej, w towarzystwie ryce rzy, głupotą wydawało się noszenie narzędzi, podczas gdy tutaj, pośród robotników zadających pytania, ozdobny sztylet wydawał się nie na miejscu. 147
A tam. Ktoś musi opanować ten chaos. - Mój panie! - W geście rozpaczy Papiol wyrywał tłuste włosy z głowy. - Ci ludzie to idioci. Wszyscy Anglicy to idioci. Udają, że mnie nie słyszą, nieważ ne jak głośno mówię. - Już dobrze - Rajmund starał się go uspokoić. Porozmawiam z nimi. - Popatrz, co narobili. - Trzęsącym się palcem Pa piol wskazał wykop. - Wykopali ogromną dziurę w środku zimy. Przecież nawet głupiec wie, że zamki buduje się w lecie. W lecie, nie inaczej. Uśmiech i poczucie wyższości znikły z twarzy Raj munda. - Fundament zapowiada się całkiem dobrze. - Fundament? - Papiol znów się wydzierał. - Jaki fundament! Przecież to tylko dziura w błocie! - Ale fundamenty... - Fundamenty robi się w lecie. - Papiol przypo mniał sobie, z kim rozmawia i opanował się. - Mój panie, kopie się w lecie, dochodzi do litej skały i ukła da część kamieni. Nadchodzi zima. Czeka się do na stępnego lata i kończy resztę. - Dwa lata na jeden mur? - zapytał Rajmund z niedowierzaniem. Papiol rozłożył ręce w ponurym geście. - Tak to się robi. - Cóz, może najwyższy czas to zmienić. Wykopie my fundament teraz i do lata mur będzie gotowy. Papiol znów się zapomniał. - Nie można teraz ko pać! Ziemia zamarzła na amen. Rajmund zignorował tę uwagę. - Do lata mur bę dzie stał. Tosti! Tosti stanął na baczność. - Królewski budowniczy chce, żebyście wzięli te oskardy i pogłębili wykop - zarządził po angiel sku. 148
Robotnicy spojrzeli z powątpiewaniem na Papiola. - Prawdziwy budowniczy? - zapytał Tosti. Rajmund nie zwrócił uwagi na jego niedowierza nie. - W Boże Narodzenie urządzimy biesiadę dla waszych rodzin, a oprócz tego codziennie dostaniecie jeść. - Codziennie? - zdumiał się Tosti. - Codziennie - potwierdził Rajmund. - Część mu ru zrobimy teraz, a resztę, łącznie z bramą wjazdową skończy się w lecie. - Hej, te święta będą radosne! - krzyknął, a robot nicy mu zawtórowali. Zarzucili narzędzia na barki i znikli w wykopie. Jedynie Tosti pozostał na po wierzchni i patrzył w zamyśleniu na rzekę wijącą się w dole. - Te chmury zwiastują śnieg. Dostaniemy jeść, jeśli nie będzie się dało pracować? Rajmund wyobraził sobie, jak ludzie przedzierają się przez zaspy, by napełnić brzuchy. - Jeśli śnieg bę dzie głęboki, zostańcie w domach. Praca nie zając, nie ucieknie. Tosti zaśmiał się i ruszył do przyjaciół. - No chyba nie. Ech, dobrze jest! Rajmund objął Papiola ramieniem i poprowadził w stronę zamku. - Ludzie chcą dalej kopać - powie dział. - Idioci! - wrzasnął Francuz. - To ja tu jestem bu downiczym. Rzemiosła nauczyłem się dzięki ciężkiej pracy, przez lata nauki i doświadczeń. Tak się nie da, panie. - Ktoś kiedyś próbował? - zapytał Rajmund. - Nigdy! - To nie wiadomo, czy się nie da. - Rajmund zama chał radośnie do Layamona. - O co chodzi? Mina Layamona trochę go otrzeźwiła. - Mój pa nie, do zamku zbliżają się jeźdźcy. 149
- Jeźdźcy? - Rajmund zdumiał się. - Goście? - Nie wiem, panie. Mam podnieść most? - Pozwól, że wpierw spojrzę. - Rajmund wspiął się na drabinę opartą o mur. Jeźdźcy byli dość daleko, ale gnali w stronę zamku, ścigając się z nadchodzącą burzą. Rajmund wychylił się zza blanki i powiedział: - Sporo mamy ostatnio gości. - Prawda, panie - przytaknął Layamon. - Nigdy jeszcze tylu nie widziałem. Wczoraj lord Hugo i lord Feliks, wieczorem królewski budowniczy, a teraz na stępni. - Hugo nie ma w zwyczaju odwiedzać Julianny w czasie świąt? - Raczej nie, choć zdarzyło się raz czy dwa. A lord Feliks w zimie nie podróżuje. - Layamon wydął usta. - Wiatr mierzwi mu włosy. Pogardliwy ton Layamona przypomniał Rajmun dowi dziwne zachowanie Hugona dzisiejszego ranka. Dlaczego nie chciał, by Rajmund żenił się z Julianną? Zaledwie dzień wcześniej wydawał się, jeśli nie zado wolony z obrotu spraw, to chociaż pogodzony z sytu acją. Cóż kazało mu tak prędko zmienić zdanie? - Jak sądzisz - zastanawiał się głośno Rajmund w jaki sposób plotki o budowie dotarły do uszu Hugona i Feliksa?
Layamon podrapał się po głowie. - To chyba cud, mój panie. W lecie wieści przenoszą kupcy wożący towary od zamku do zamku, no i trubadurzy wędru jący po kraju i układający pieśni za kawałek chleba. Ale w czasie zimy - potrząsnął głową - i to takiej... - Co chcesz przez to powiedzieć? - Śnieżyca przyszła za wcześnie. Sam pamiętasz, panie. To, że przyjechał Hugo, można zrozumieć, ale Feliks? Razem wyruszyli w podróż? Może natknęli się na siebie w drodze? 150
- Podejrzliwy z ciebie człowiek. - Ich spojrzenia się spotkały. Layamon pokiwał głową potakująco. - Zgadza się, panie. Rajmund położył mu rękę na ramieniu. - To do brze. Lady Julianna dokonała mądrego wyboru, wy bierając cię na przywódcę. - Dziękuję, panie. A co z tymi, co tu jadą? Bogaci ci jeźdźcy, zauważył Rajmund. Proporce po wiewały na wietrze, a jadące w środku kobiety nacią gnęły kaptury, by ochronić się przed zawiewającym śniegiem. - To nie jest żołnierska drużyna. Nie pozna ję... - Rajmund zmrużył oczy, gdyż chmury ograniczały widoczność i zmarszczył czoło. - Niemożliwe... och, nie. - Ukrył twarz w dłoniach. - Nie mam dziś szczęścia. - Podnieść most, panie? Rajmund podniósł głowę i spojrzał na żołnierza, gotowego wykonać każdy rozkaz. - Niestety nie - od powiedział. - To moi rodzice.
- Piękna ta kremowa wełna. Chyba nie widziałam piękniejszej. - Valeska pogładziła kłębki w koszyku. - Będzie z niej piękny materiał. - Owszem. - Julianna podniosła rękę i położyła stopę na pedale krosna. - To prawda. - Musi cię boleć ręka, milady. Może ci pomóc? zaproponowała Valeska. Uśmiechając się, Julianna potrząsnęła głową. - Co z niej uszyjesz? - zainteresowała się Dagna. - Nie wiem. - Czółenko biegało między dłońmi Ju lianny, pozostawiając ślad w postaci osnowy. - Weł na jest zbyt jasna na zwykły strój. Powinnam ją była zafarbować. 151
Valeska mrugnęła do Dagny. - Czemu tego nie zrobiłaś? - Nie wiem. - Pracowała w zawrotnym tempie, by zagłuszyć rozbawienie staruch. Oczywiście, że wie działa. Wszyscy wiedzieli. Garderoba Rajmunda była w opłakanym stanie. Królewski kuzyn powinien mieć na sobie coś lepszego od wyświechtanej opończy, ta niej koszuli i znoszonych pończoch. Julianna dbała, by każdy poddany - mężczyzna, kobieta czy dziecko - miał co włożyć na grzbiet. Rajmundowi też się to należało. Spojrzała z ukosa na uśmiechnięte kobiety. Nic wielkiego, a wszyscy robili z tego wielkie halo. Dotknęła ukradkiem delikatnego materiału. Był piękny. Tym razem wyjątkowo zadbała o jakość. Kre mowy bezrękawnik, noszony na ciemnozielony ka ftan ze stójką bez wątpienia podkreśli ciemną urodę Rajmunda. Pięknie to będzie wyglądało. Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że zeszłej zimy utkała zielony materiał i odłożyła na specjalną oka zję. Fayette skroiła go już na kaftan, uśmiechając się przy tym przebiegle. Julianna zabrała się za tkanie, ignorując odgłosy dochodzące z sali biesiadnej. Czó łenko biegało tam i z powrotem, a ona z całej siły na ciskała na drążek. Dzięki temu splot będzie gęsty, pomyślała z zado woleniem. Jakaś ręka dotknęła jej szyi. Spojrzała z irytacją i odsunęła głowę od czerwonej twarzy, która była zbyt blisko. - Julianno? - Feliks kołysał się na boki, zasłaniając pole widzenia. Ogarnęła ją fala obrzydzenia, kiedy jego ręka zna lazła się na jej obojczyku. Wzdrygnęła się. - Przestań! 152
Śmierdział, miał tłuste włosy i był zbyt blisko. Śnił jej się po nocach, napawając lękiem i odrazą. W tej samej chwili dotknęła ją inna ręka, ręka niosąca po moc. - Czego chcesz od mojej pani, człowieku? - za pytała ostro Valeska. Nieuprzejmy ton wytrącił Juliannę ze stanu hipno zy i kiedy Feliks zamachnął się, by uderzyć staruchę, Julianna złapała go za nadgarstek. - Zbyt łatwo roz dzielasz razy, Feliksie - powiedziała. Feliks mruknął coś, zaskoczony, lecz ona tylko wzmocniła uścisk. Dopiero potem dotarło do niej, jak wielkie podjęła wyzwanie i dłoń jej zadrżała. Opuściła ręce na kolana, złożyła je jak do modlitwy i ścisnęła mocno. - Co za brak szacunku - powiedział. - To moja osobista służąca. - Była to jakaś odpo wiedź, choć niezgodna z prawdą. Ściągnął brwi. - To czarownica. - Kto ci takich głupot naopowiadał? - zapytała Ju lianna ostro. Feliks wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. -. Dlaczego ktoś miał mi o tym mówić? Czemu traktu jesz mnie jak wioskowego głupka? Mam swoje zda nie. Przecież widzę, że to czarownica. - Pomachał rę ka. - Jest... brzydka. - Ty też - odparła Valeska. Feliks zamachnął się ponownie, lecz coś kazało mu zatrzymać rękę w powietrzu. Valeska zoriento wała się, źe wygrała i wyszczerzyła trzy zęby w uśmiechu. To nie koniec, pomyślała Julianna, kiedy Dagna stanęła przy jej drugim boku. Popchnęła lekko Valeskę: - Idź pomóż Fayette. - Nie jest wystarczająco dobra, by ciąć drogocenny materiał? - droczyła się stara. 153
- Jest - odparła Julianna. - Ale ty znasz wymiary Rajmunda. Valeska dotknęła kremowej tkaniny rozpostartej na krośnie. - A to kto skroi? - Ja. - Julianna pchnęła ją jeszcze raz. - Idź już. Valeska odeszła, rechocząc jak prawdziwa czarow nica. Feliks przeżegnał się, by odpędzić złe czary. To wiedźma - powiedział ze zgrozą. - Prawda? chciał się jeszcze upewnić. Ręka Dagny ścisnęła ramię Julianny. - Są tu tacy, co tak sądzą - powiedziała z wrogością w melodyjnym glosie. - Wiedziałem. - Feliks obrócił się i spojrzał za Va leskę. - Wiedziałem. Poprawił opończę, wygładził starannie uczesaną fryzurę, a Julianna przyglądała się, myśląc nad celo wością tych czynności. Feliks ubierał się w najlepsze tkaniny, skrojone według najmodniejszych wzorów. Szalenie dbał o swój wygląd i przeglądał się co chwi la w lusterku z wypolerowanego metalu przytroczo nym do paska. A mimo to był ledwie napuszonym kogucikiem, człowiekiem, który swoją głupotą może wyrządzić wiele złego. Rajmund nosił zniszczone lachy i nie dbał o fryzu rę Golił się nieczęsto i czasem zastanawiała się jaki jest w dotyku zarost, tworzący cień na jego pod bródku. Zbyt długie loki spadały na ramiona, poły skując niczym egzotyczny jedwab. Ubrania - no cóż. Julianna spojrzała na Valeskę i Fayette na drugim końcu komnaty. Nowe ubrania będą wkrótce godne księcia. - Myślałem o twoim małżeństwie. Jej uwaga natychmiast skupiła się na Feliksie. - Co powiedziałeś? - Myślałem o twoim małżeństwie - powtórzył. 154
- Ty myślałeś? - powiedziała kpiąco. - Niesamowite. - No tak - pokiwał głową. - Wiedziałem, że to cię zainteresuje. - Z chęcią usłyszę każdą twoją myśl. - Julianna po nownie zaakcentowała swoje zdumienie, lecz do Fe liksa i tym razem nic nie dotarło. Nachylił się, aż poczuła odór jego ciała. - Ten lord Rajmund jest trochę dziwny - wyszeptał jej do ucha. - Krążą o nim plotki. - Plotki? - Odsunęła się jak najdalej, narażając się na upadek z ławki. - Plotki mnie nie interesują. Feliksa to nie zraziło, bo kontynuował radośnie: Porwali go Saraceni. - Słyszałam, podczas wyprawy krzyżowej, kiedy walczył z niewiernymi o Jeruzalem. Ty nigdy nie mia łeś ochoty ruszyć na taką wyprawę? - Nie. - Polizał palce i wygładził nimi brwi. - Nie. - Bałbyś się, że sobie zniszczysz fryzurę. - Istotnie - przytaknął. Julianna wydęła usta i dmuchnęła, chłodząc roz grzaną twarz. Jak tu kpić z człowieka, który nie ma za grosz skromności i który uważa się za nieomylnego? Feliks plótł dalej: - Mówią, że był przez lata w nie woli. Julianna ścisnęła drążek, nie mogąc powstrzymać irytacji. Nie aprobowała takich plotek. I wcale nie chciała słuchać. Ale tak mało wiedziała o Rajmun dzie i o jego przeszłości. - Przez lata? - Przynajmniej rok. Mówią, że wynosił gnój ze staj ni. - Feliks, wścibski jak zawsze, wydawał się rozko szować tymi słowami. Śmiał się, lekko prychając, a kiedy się opanował, nie omieszkał zwierzyć się z najbardziej szokującej informacji. - Podobno wal czył tak zażarcie, że Saraceni założyli mu na szyję że lazną obręcz. 155
Julianna zapomniała o obawach, zmartwieniach, i wszystkich swoich sprawach. Całą uwagę poświęciła Feliksowi i obrzydliwej plotce, która przecież nie mo gła być prawdą. Nie mogła, bo rycerz tak dzielny i dumny jak Rajmund nie dałby zakuć się w kajdany. Spojrzała na Dagnę, która patrzyła na Feliksa bez namiętnie. Nie miała zamiaru przerywać mu tyrady, ani potwierdzać jego słów. Feliks nieco ściszonym głosem ciągnął z zadowole niem: - No i oszalał. Twój wspaniały Rajmund wpadł w obłęd. Mówią, że wciąż mu się to zdarza, jeśli ktoś mu się sprzeciwi. Zdajesz sobie sprawę, że cię ude rzyłem, bo mnie do tego zmusiłaś. Inaczej bym tego nie zrobił. A co będzie, gdy odmówisz Rajmundowi? Wpadnie w szał. Piana będzie toczyła mu się z ust jak psu, a ty już nie uciekniesz. - Feliks chwycił ją za ra mię i z całej siły zacisnął palce. - To szaleniec. Z ręką na dudniącym sercu wpatrywała się w nie go, zastygła w dziwnej fascynacji. - Dlaczego mi to mówisz? Westchnął. - Bo chcę, żebyśmy znów byli przyja ciółmi. Ostrzegam cię, bo dobrze ci życzę. Wybaczmy sobie dawne urazy. - Wydaje ci się, że to wystarczy? Parę słów i blizna zniknie? - Nie - zapewnił ją, chcąc okazać wielkoduszność. - Chcę cię nie tylko ostrzec. Chcę cię uratować. Rozparł się wygodnie, położył ręce na brzuchu i przybrał minę zadowolonego z siebie szlachcica, gdy tymczasem Julianna zastanawiała się, kto tu na prawdę zwariował. - Tak, Julianno, chcę cię uratować. Sam cię poślu bię. - Obrzucił ją obleśnym spojrzeniem. - Z pewno ścią wolisz mnie od jakiegoś szaleńca. - Nie - Julianna odpowiedziała cicho, lecz stanowczo. 156
Feliksa to wcale nie zniechęciło. - Z pewnością wybierzesz mężczyznę, który chce tylko dwóch dziedziców, nic więcej. - Otworzył ramiona. Spójrz na mnie! I tak większość czasu spędzam w łóżku mojego cukiereczka. Ma na imię Anna. Pa miętasz ją? Przytaknęła w odrętwieniu. - Będziesz nadzorowała gotowanie i sprzątanie, zajmowała się praniem i tym... hm... - wskazał na krosno - tkaniem. - Cóż za pokusa - szepnęła. - Wiedziałem, że ci się spodoba. Posadził swe odrażające ciało tuż obok. Dotknął biodrem jej biodra i objął jej kibić ramieniem - a ona zdała sobie sprawę, że już się go nie boi. Nigdy już nie ugnie się pod ciężarem jego żałosnych gróźb, nie uchyli się przed ciosem. Był niegroźny. Zupełnie nie groźny człowieczek. Zaproponował jej małżeństwo, a ona zamiast uciekać z wrzaskiem, aż wrzała z ponu rego rozbawienia. - Jedźmy do mojego zamku - powiedział. Wykrzywiła usta z niesmakiem. - Sądzisz, że ten szaleniec, jak go nazywasz, pozwoli nam przejechać całą okolicę, pozostawiając nas w spokoju? Feliks zaniepokoił się. - Trzeba będzie go zabić. - Zabić królewskiego kuzyna? - Głupota Feliksa wyzwalała w niej ogromną irytację, ale także jeszcze inne uczucie. Nie umiała tego uczucia określić, ale pięści same jej się zaciskały. - Ktoś by za to zawisnął. Ciekawe, kto by to był? - Na pewno nie ja - powiedział z rozdrażnieniem. Co za głupiec. Nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Feliks nie podzielał wesołości. - Starasz się być ta ka racjonalna. Zachowujesz się jak mężczyzna. 157
- Nie, Feliksie - poprawiła go. - Co to, to nie. Nie brak mi jeszcze ambicji. Dagna zachichotała, ale twarz Feliksa pozostała nieruchoma. - Na pewno wolisz mnie za męża - powiedział. A nie Rajmunda, który gapi się na ciebie z pożąda niem. To zwierzę z dzikim apetytem. Podobno... Julianna poczuła niepokój. Ten osioł, który nazy wał siebie mężczyzną, nie miał ani krzty rozumu. Skąd więc wziął przekonujące powody zerwania za ręczyn? Bezbłędnie wyczuł jej słaby punkt, dotknął obaw i pragnień. - Kto ci powiedział? - krzyknęła. Rozejrzał się wokół, jakby mordercy czyhali za każ dym dębowym filarem. - Godny zaufania człowiek. Przyjaciel od zawsze. I twój też. - Utkwił w niej brą zowe oczy. - Ma na uwadze tylko twoje dobro. Hugo, pomyślała. Hugo to wszystko wymyślił. Roz czarowanie nadało jej słowom gorzką nutę. - Wie rzysz we wszystko, co słyszysz? Wytrąciła go z równowagi, więc zareagował iryta cją. - Ten cynizm jest nie na miejscu. Żaden rycerz cię nie zechce. - Za każdym razem, kiedy moje odczucia różnią się od tych, które miałaby wyrachowana dziwka kopnęła nogą sitowie na klepisku - oskarżasz mnie o brak kobiecości. Po co mi mąż, który ma o mnie ta kie zdanie? Rozdziawił usta ze zdumienia i zaczął sapać. - Za chowujesz się prawie... prawie jak mężczyzna. - Ty również, Feliksie. Ty również. Patrzyła, jak słowa przeżerają się powoli przez mózg. Kiedy w końcu zrozumiał, oczy wyszły mu na wierzch. Zamachnął się na nią z szybkością węża, ale ona złapała go za rękę. - Dziwka! Bezwartościo wa córka Belzebuba! - wrzasnął. 158
Wszystkie głowy zwróciły się w ich kierunku, uci chły wszelkie rozmowy. Cała mieszanina emocji: lęk, złość, przekonanie o własnej racji walczyły przez chwilę ze zdrowym roz sądkiem. Wykorzystał wahanie. - Proponowałem ci małżeństwo! - Zabrzmiało to jak echo słów z prze szłości. - Chciałem oszczędzić ci wstydu! A ty mi od mawiasz. Odmawiasz mi. Ja ci jeszcze pokażę! Zoba czysz, że nie jestem mężczyzną, z którym moż na igrać. Jeszcze pożałujesz! Próbował opleść ją ramieniem, przycisnąć jej gło wę do swojej twarzy. Chciał ją ukarać jednym z tych obrzydliwych karesów, które nazywał pocałunkami. Dagna rzuciła się na niego, ale Julianna sprzeciwiła się. - Nie! - Wyrwała rękę i odepchnęła Dagnę. - On jest mój!
- Cóż za osobliwy zameczek. - Izabela, hrabi na Locheais, ogarnęła okolicę spojrzeniem szmarag dowych oczu i zdjęła rękawiczki do konnej jazdy. Osobliwy, doprawdy. Geoffroi, hrabia Locheais, oparł ręce na biodrach i wyprostował się. - Nie jest to coś, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Prawda, Rajmundzie? Ruchem głowy Rajmund polecił chłopcom stajen nym, by zajęli się końmi. Ostrożnie, by nie zdradzić się z uczuciami, które rodzice mogliby wykorzystać, odpowiedział: - Wszystko w tym zamku jest dla mnie nowością, ojcze. - No tak. Kiepsko wygląda przy tej pogodzie, cały w chmurach i zaspach. Nawet wilki by tu nie przyszły. - Twarz Geoffroia, wyrzeźbiona przez Stwórcę, a utrzymana w szlachetnej formie przez człowieka, 159
wyrażała pogardę. - Sądziłem, że jesteś na dobrej stopie z Henrykiem. Trudno mi sobie wyobrazić, że wysłał cię na takie pustkowie, byś bronił takiego nie pozornego zameczku. Rajmund poprawił go: - Wysłał mnie, bym objął ten zamek w posiadanie. - Kiedy powiedział, gdzie jesteś, od razu udaliśmy się w drogę. - Matka Rajmunda pogładziła jego poli czek długimi, szczupłymi palcami i spytała z udawa ną troską: - Powiedz mi, mon petit, pokłóciłeś się z królem? Nie muszę ci chyba przypominać, że to źle dla interesów całej rodziny. - Nie, mamo, nie musisz mi przypominać. - Raj mund uśmiechnął się chłodno. - Nie pokłóciłem się z Henrykiem. Przynajmniej nie bardzo. Spełnił moje największe życzenie: ziemie i własny dochód. Rodzice wymienili znaczące spojrzenia i jak zwykle byli przygotowani do ataku. Tym razem matka zosta ła wyekspediowana do natarcia. - Ale za jaką cenę? Przecież wiesz, że dostaniesz Avarache, jak tylko bę dziesz gotów wziąć na siebie odpowiedzialność. - To znaczy kiedy, mamo? Izabela splotła blade dłonie i jęknęła. - To... to małżeństwo. I to z nikim, z kobietą, która nawet nie została przedstawiona królowi. Tym razem postanowiła zignorować pytanie, za uważył Rajmund. Następnym razem skłamie. - Jak to z nikim? - poprawił. - Z Julianną. - Imię ogrzało mu serce, było jak talizman strzegący przed jadem. - Julianna? - Geoffroi uniósł brew. - Niebrzydka spódniczka? Rajmund zaczerpnął głęboko tchu. Nie warto zło ścić się na rodziców. Manipulowali nim z wyrachowa niem, a kiedy wpadał w gniew, przegrywał potyczkę. Ale czy ma puścić płazem, że ktoś szkaluje jego Ju160
liannę? - Wątpię, czy spotkałeś na swej drodze kobie tę taką jak ona. - Uśmiechnął się bezczelnie i spojrzał na matkę. - To kobieta o szlachetnym sercu. Rodzice znów porozumieli się wzrokiem. Geoffroi poklepał go po plecach, a Izabela objęła w perfumo wanym uścisku. - Mon petit - szepnęła - czy Julian na jest marzeniem każdej teściowej? - Tak jak ty jesteś koszmarem każdej synowej - od parł Rajmund, uwalniając się z objęć, podobnych do macek ośmiornicy. Izabela wybełkotała coś w zdumieniu, lecz Raj mund nie miał ochoty rozkoszować się zwycięstwem. Najważniejsze, by szybko odnaleźć Juliannę i ochro nić przed tymi wyrachowanymi potworami. - Poczekaj, synu! Rajmund przystanął, ale nie odwrócił się. - Tak, oj cze? - Mamy dla ciebie mały prezent. Aha, przekupstwo. Rajmund obrócił się na pięcie. - Doprawdy? Nie mrugnąwszy nawet okiem, Geoffroi wetknął ciężką sakwę w dłoń Rajmunda. - Kup sobie za to porządne ubranie. Chyba nie paradowałeś tak na dworze? Rajmund rozłożył ręce, przyjrzał się swoim sza tom, a następnie skierował rozbawiony wzrok na ro dziców. - Co, źle dla interesów rodziny? - powiedział kpiąco. Geoffroi puścił tę drwinę mimo uszu. - Królowi mogłoby się to nie spodobać. Ale sakwa jest wypeł niona złotem. - Zatrzymał wzrok na skórzanym wo reczku. - Kup sobie, co potrzebujesz. Rajmund ważył sakwę w dłoni. - Złoto - powtó rzył. Myśleli, że złoto zetrze wszelkie przeszłe niegodziwości i uczyni go podatnym na nowe manipulacje. 161
- Zatrzymam złoto - powiedział - i kupię prezent ślubny Juliannie. - Ignorując ich niewyraźne miny, wskazał na drewnianą drabinę prowadzącą do wnę trza baszty, w tym do sali biesiadnej. - Cóż za prostak - żachnął się Geoffroi. - Prostak. Lekceważąc komentarz ojca i nadętą minę matki, przytrzymał drabinę. Czekali na pozbawionym poręczy pomoście, a Rajmund dołączył i ścisnął ich mocno za rę ce. - Spróbujcie tylko skrzywdzić Juliannę - ostrzegł a będziecie otrzepywać błoto ze swoich zadków. Geoffroi zesztywniał. - Uważaj, chłopcze... - Nie jestem chłopcem. - Rajmund spojrzał w twarz ojca, tak podobną do jego własnego odbicia. - Nie jestem też tak przebiegły, chłodny i podstępny jak wy. - Geoffroi chciał zaoponować, ale Rajmund uniósł dumnie podbródek. - Ale mogę być. Miałem w końcu najlepszych nauczycieli. - Ach, Rajmundzie. - Izabela zrobiła smutną mi nę, ale mąż powstrzymał ją lekkim skinieniem głowy. Jego słowa zabrzmiały całkiem szczerze: - Nasz syn ma rację, mon cherie. Byliśmy okropnymi rodzi cami. Jeśli chce tę kobietę za żonę, powinniśmy zro bić wszystko, co w naszej mocy, by mu pomóc. To oznacza, że będą stosować swe brudne sztuczki za jego plecami. Trudno. Otoczy Juliannę twierdzą swej opieki, a gdy będzie ją musiał na chwilę opuścić, drogie czarownice dadzą rodzicom popalić. Uśmiech nął się chłodno, otworzył drzwi i wprowadził ich do wąskiego przejścia. - Julianna to kobieta o czystym sercu. Mówi cicho, uśmiecha się słodko i wdzięcznie. Wrzask przerwał tę litanię. Rajmund nastawił uszu. - Co to było? - zapytała Izabela. - Pewnie jedna z moich córek, bawiąca się z pie skiem. - Ruszył dalej, a radość rozgrzała mu serce. Wiesz, mamo, że jesteś babcią? 162
Zza pleców usłyszał dźwięk przypominający krztu szenie się i to była jego nagroda. Ugodził matkę w naj czulszy punkt - w próżność. Poczuł wszechogarniające zadowolenie. - Julianna jest delikatna i łagodna. Gdzie kolwiek pójdzie, śpiewają słowiki. - Kolejny wrzask od bił się echem po ścianach, tym razem znacznie głośniej. -I kwitną kwiaty. - Przyśpieszył kroku. - Słońce wyglą da zza chmur. - Wrzask wydawał się pełen gniewu. Raj mund wpadł do sali biesiadnej biegiem. Julianna szarpała się z czerwonym na twarzy Felik sem. Skoczył na ratunek, ale było już za późno. Ju lianna wzięła potężny zamach i jej pięść wylądowała na nosie Feliksa. Słychać było jak pęka chrząstka i krew trysnęła na wszystkie strony. Feliks wrzasnął i zgiął się wpół. Rajmund otworzył usta ze zdumienia i patrzył, jak jego narzeczona wykrzykuje jeszcze: - Jeszcze raz mnie dotkniesz, nawet twój pies cię nie rozpozna! Z tyłu rozległy się głosy rodziców. - Delikatna i ła godna? - jęknęła Izabela. - Słodka i wdzięczna? - za wtórował Geoffroi. - Mój drogi, ty i Walkirię przed stawiłbyś jako słodkiego aniołka. Julianna usłyszała te słowa. Nie rozumiała ich, nie obchodziły jej. Patrzyła tylko na Feliksa, który miotał przekleństwa, a krew kapała mu przez palce. Spoj rzała na swe podniesione ręce. Drżaly. Obolała od uderzenia dłoń pulsowała w rytm serca. Feliks wyprostował się i wytrzeszczył przekrwione oczy. Nadal nie mógł zrozumieć, że to ona go poko nała. Już miała powiedzieć: „Przykro mi", ale zmieniła zdanie. Skłamałaby; wcale nie było jej przykro. To znaczy żal jej było rozkwaszonego nosa, ale nie tego, że w końcu przyłożyła Feliksowi. Już dawno ktoś to powinien zrobić. 163
Ona to powinna dawno zrobić. Wrzask napełnił jej uszy. Ktoś ją popchnął; zdała sobie sprawę, że to Feliks się na nią rzuca. Dagna do padła go pierwsza; po chwili Valeska dołączyła do si łującej się pary. Razem pokonały go i siadły mu na brzuchu, wykrzykując słowa, których Julianna nie ro zumiała. Hugo, który właśnie wszedł do komnaty, odezwał się potężnym basem: - Co tam się dzieje? Julianna czuła, że wzbiera w niej histeryczny śmiech. Feliks bał się, że kobiety dotkną jego nosa. Julianna aż parsknęła śmiechem na tę myśl. Miała ochotę śmiać się i płakać - śmiać się z wła snej odwagi, a płakać nad tchórzostwem. Było jej niedobrze, ale jednocześnie czuła słodki smak triumfu. Pokonała Feliksa. Chciała cieszyć się zwycięstwem, ale w żołądku ki piało. Zamknęła oczy, wstrzymała dech. Ktoś ją pod trzymał. Otworzyła oczy i zobaczyła Rajmunda. Raj munda z pytaniem na twarzy. Nie może przecież na niego zwymiotować. Odepchnęła go i ruszyła do wyjścia. Jakiś mężczyzna stanął na jej drodze; chcia ła go ominąć, ale spojrzenie na jego twarz otrzeźwiło ją w jednej chwili. To była twarz Rajmunda. Twarz Rajmunda u star szego mężczyzny. Twarz Rajmunda z chłodnymi, brą zowymi oczyma. Tego już za wiele. Jęknęła i uciekła z komnaty.
164
ROZDZIAŁ
10
- Nie możesz wyrzucić Feliksa. Nie pojedzie ze zła manym nosem. Rajmund zignorował fakt, iż Julianna ciągnie go za rękaw. - Nie będzie siedział na nosie. Wbiła pięty w klepisko i uwiesiła się na nim. - Fe liks jest nieszkodliwy. Odwróci! się gwałtownie. - To po co go uderzyłaś? - Och... - Zmieszała się i spojrzała na belki sufitu. - By udowodnić, że potrafię. - Udowodnić komu? Zamyśliła się. - Sobie. Bijący z jej twarzy żar i zdumienie rozczuliły go, lecz jednocześnie dolały oliwy do ognia. - Pozwól, że ja też to sobie udowodnię. - Nie trzeba. Trafiłam w najczulsze miejsce. -Nos? Wyszczerzyła się. - Nie. Próżność. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Dziel na kobieto, jak ja cię ubóstwiam. - Dzielna, dzielna - zgodził się Geoffroi. - A mó wiłeś, że wrażliwa i słodka. Zapomniałem o twoim dziwnym poczuciu humoru. - Poczuciu humoru? - wtrąciła się Izabela. - Raj mund nie posiada poczucia humoru. Jest przygnębia jąco poważny. Zesztywniał. Od chwili swego przyjazdu bezczelnie podsłuchiwali, węszyli i krążyli niczym sępy wokół niego i Julianny. Zachowywali się jak żołnierze, przy gotowujący się do ostatecznego natarcia. Julianna potrafiła się zachować. On nie. Pchnęła go na ławkę przy ogniu. - Pozwól, że przyniosę ci wina. To cię trochę rozluźni. 165
- Nie chcę się rozluźniać. Pokażę temu śliniącemu się, stękającemu pokurczowi, co go czeka za złe trak towanie mojej kobiety. Podniósł głos, a ona położyła mu ręce na ramio nach. - Po co? Już wie, gdzie jego miejsce. - Dlaczego to zrobiłaś? - chciał wiedzieć. - Próbo wał ci wyperswadować małżeństwo ze mną? Jej zaskoczona mina była wystarczającą odpowie dzią. Podniósł się i ruszył w stronę leżącego Feliksa, ale zdążyła go złapać zanim dotarł do siennika. - Nie cie szy cię moja reakcja? Kiedyś przyznałabym mu rację. Spojrzał na nią i gniew zelżał. - Owszem. Czemu nagle zmieniłaś zdanie? Jestem wciąż tym człowie kiem, którego wybrał ci król. - Może udawała, że cię nie chce, by zaostrzyć twój apetyt? - zapytała Izabela. - Ledwie udało mi się ją przekonać - burknął w odpowiedzi Rajmund. - A teraz, kiedy was pozna ła, jej niechęć do małżeństwa może tylko wzrosnąć. Izabela zachichotała. - Mój synu, jaki ty jesteś na iwny. - Zwróciła się do pokojówki: - Ustaw ramę do haftu koło ognia. Powinnaś powiesić gobeliny, Ju lianno. Są ładne, a przy tym jakie praktyczne. Widzę, że budujecie osobną sypialnię. Słusznie. Najlepsze zamki w całej Europie już ją maja. Julianna zabrała ręce z ramion Rajmunda. - Sły szałam. Rajmund wzniósł w górę oczy, a Hugo wsadził nos w kielich, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Keir, ten wieczny tchórz, ulotnił się na dobre. - Ju lianna - odezwał się Rajmund - jest jak dzika róża o szlachetnej formie i odurzającym zapachu. Izabela prychnęła. - Oraz ostrych kolcach. - Nie jestem niezdarą - odparł Rajmund. Umiem zrywać róże. - Izabela i Geoffroi wymienili 166
spojrzenia nad jego głową, lecz on tylko podrzucił sa kiewkę. Wiedział, że ojciec nie lubi, gdy ktoś niedba le traktuje jego pieniądze i bawiło go, że może mu w ten sposób zagrać na nosie. Do dzisiejszego wieczora sala biesiadna z central nym paleniskiem i pochodniami umaczanymi w smo le wydawała mu się raczej przyjazna. Widział w niej podobieństwo do Julianny - trochę staroświecka, tro chę szorstka, ale jego własna. Dziś sala była wypeł niona ludźmi, siennikami rodziców, ich futrami, pa rawanami i służącymi. Dym drażnił oczy, płomienie drgały złowieszczo na ścianach, a całość przypomina ła mu raczej piekielne czeluście. Nic dziwnego, przecież sam diabeł z oblubienicą złożyli dziś wizytę. Służący wnieśli nieporęczny drewniany przyrząd, który podtrzymywał robótkę Izabeli. Pokojówka na wlekła igłę i podała ją swej pani. Izabela wbiła ją w delikatny materiał i zapytała: - Julianno, a gdzie twoja robótka? Julianna podniosła wzrok. - Ja nie haftuję. - Nie? - Izabela chrząknęła. - Aha. Mimo że nie padły żadne słowa, było to oskarżenie o lenistwo. - Wolę tkanie. Lubię, kiedy materiał powstaje pod moimi palcami. Lubię planować, jakie uszyję z niego ubrania - odpowiedziała Julianna. Izabela uśmiechnęła się z wyższością. - Cóż za ory ginalność. No i patrzcie, ona szyje. - Tkanie jest mniej absorbujące. - Julianna przy tuliła Ellę i Margery, które czekały na pocałunek na dobranoc. - Gdy ma się małe dzieci, duże też Julianna spojrzała w kierunku Rajmunda i Hugo na - a każde z nich domaga się uwagi, tkanie jest ła twiejsze. 167
- Uważasz mojego syna za dziecko? - Geoffroi dłubał w zębach złotą wykałaczką, którą po posiłku podał mu kamerdyner. - Cóż za obraza, i to z ust ko biety. Niestety muszę się zgodzić, bo Rajmund często postępuje bezmyślnie. Najlepszym przykładem jest ta fatalna krucjata. Rajmund zacisnął pięść. Monety w sakwie zadzwo niły. - Ojcze. Geoffroi klepnął się ręką w czoło. - Co, ona nie wie? Bądź spokojny, synu. Ja jej nie powiem. - Nie ma nic haniebnego w tym, że rycerz próbuje odzyskać Ziemię Świętą z rąk niewiernych. - Julian na pogłaskała córki i powiedziała: - Życzcie gościom dobrej nocy. Geoffroi pomachał dygającym dziewczynkom i odezwał się, przybierając tajemniczy ton. - O wielu rzeczach nie wiesz. Julianna nie miała zamiaru połknąć haczyka. - Na wet najpodlejsza niewola uwzniośla, jeśli trwa się w niej dla naszego Pana. Rajmunda niemal bawiła wzgarda na twarzach ro dziców. Kiedy im oznajmił, że zamierza podjąć Krzyż, powiedzieli, że tylko rycerze poszukujący bo gactw i szansy zbawienia ruszają na krucjaty. Z buńczucznością właściwą młodości odpowiedział że żad nego z dóbr nie ma w nadmiarze. Byli wściekli, ale zbawieniem przekupić go nie mogli, a na oddawanie ziem nie mieli ochoty. Udał się więc do Tunisu i za płacił za odwagę. - Moja narzeczona jest niezwykle pobożna. - I nieźle gotuje - powiedziała Izabela, wyraźnie niezadowolona z obrotu rozmowy. Ona również nie dbale pożegnała dziewczynki. - Obiad był smaczny, zważywszy na produkty, które ma do dyspozycji. Odwróciła się do męża. - W podarunku ślubnym po168
winniśmy podarować im przyprawy. Może trochę pieprzu. Doda potrawom aromatu i zamaskuje smak starego mięsa. Julianna nawet nie mrugnęła. Zasiadła za kro snem, a Rajmund wyszeptał: - Cóż za rozczarowanie, prawda, mamo? - Jedzenie było gorące - skomentował Geoffroi gromko. - Niesamowite przy tej pogodzie. - Gorące? Cóż, ani gorące, ani zimne. - Izabela przyglądała się Juliannie, przekrzywiwszy na bok gło wę. - Nawet na dworze królewskim mięso dociera na stół z zastygłym sosem. Co robisz, że u ciebie jest inaczej? Julianna podniosła czółenko, dotknęła jego gład kiej powierzchni i przyznała: - Kuchnia jest pod schodami. Izabela zamrugała. - Co takiego? - W podziemiu - wyjaśniła Julianna, nie spuszcza jąc wzroku z tkaniny. - Co za niedorzeczność! A co z ogniem? - zapytał Geoffroi. W głosie Julianny pojawiła się irytacja. - Palenisko jest dobrze osłonięte. - Osłonięte? Dziwi mnie, że ta baszta nie jest jesz cze wypalona skorupą. - Geoffroi podniósł stopę, jak gdyby płomienie lizały mu palce. Julianna podniosła wzrok i zacisnęła usta. - Kuch nia jest w piwnicy od dwóch lat i jak dotąd, nic po dobnego się nie zdarzyło. - Nie robi się kuchni w piwnicy - powiedziała Izabela. - Ja zrobiłam - odparła z uporem Julianna. - Miałam na myśli przyzwoite zamki. Izabela chciała mieć ostatnie słowo, ale Geoffroi zwrócił się do syna. - Mam nadzieję, że wyleczysz ją z tych fanaberii. 169
- To decyzja należąca do kobiety. - Do kobiety? - Geoffroi wydawał się zgorszony. Nawet jeśli ogień podłożony od środka może osłabić linię obrony? Rajmund pokonał drżenie rąk. - Wiele się zmieni ło od czasów twojej młodości. - Wiem, o co tu chodzi. Jesteś zbyt miękki. - Geof froi wydął usta we władczym uśmiechu. - Pozwól, że udzielę ci rady. To się nigdy nie opłaca. Rajmund spojrzał na matkę. Ona była drugim ogni wem narzędzia tortur, które od lat łamało mu kości, a wszystko dla pieniędzy i prestiżu. - Zapamiętam. Geoffroi nie wydawał się przekonany zapewnie niem syna i przeszedł prosto do ataku: - Gdybyś był prawdziwym mężczyzną, rozwiązałbyś tę sprawę na tychmiast. Wydarzyło się to tak nagle, że Rajmund dał się sprowokować. Podniósł się, gotów podjąć wyzwanie, nawet jeśli miało to zetrzeć na proch dumę Julianny. Uratował go cieniutki, pełen zapału głosik. - Lordzie Rajmundzie - zapiszczała Ella. - Może my ci usiąść na kolanach? Spojrzał na dwie szczuplutkie, uśmiechnięte dzie wuszki. Ella była cudownie nieświadoma walki, jaką ze sobą toczył, a Margery nie zdawała sobie sprawy z ogromu niebezpieczeństwa. Patrzyła na niego po ważnymi oczyma, zastanawiając się, czy przyjmie za proszenie, nieświadoma, że wybrała moment, w któ rym męskie ego niemal wzięło górę. Julianna o tym wiedziała. - Poddaję się - oznajmi ła. - Kuchnia będzie tam, gdzie zażyczy sobie mój mąż. Tylko nie... - Splotła dłonie w błagalnym geście. - Rajmundzie, zaklinam cię, nie... Zrozumiał niemą prośbę. Nie rób krzywdy dzie ciom, chciała powiedzieć. Powstrzymała się, nie 170
chcąc sugerować, że jest zdolny do takiej przemocy. Nie chciała też niszczyć zaufania, którym dziewczyn ki go obdarzyły. Uśmiechnął się szeroko i usiadł. Klepnął się w kolana. - Siadajcie. - Usadowiły się, a on objął każdą ramieniem i powiedział do ojca: Widzisz? Prosta sprawa. Lady Julianna dostosuje się do mnie, a ja chcę, żeby kuchnia została tam gdzie jest. - Zignorował oburzone prychnięcie ojca i zwró cił się do Julianny: - Czy tego sobie życzysz? Julianna, zdumiona takim obrotem sprawy, odpo wiedziała z wdzięcznością: - Och, tak. Tak! Zirytowała go ta wdzięczność, może i usprawiedli wiona. Zdradzała ogrom jej nieufności. Izabela owinęła się dokładniej opończą. - Raj mundzie - wtrąciła się do rozmowy - wiesz, że pra gniemy tylko twojego dobra. I skoro już tu jesteśmy, pomożemy ci negocjować warunki kontraktu ślubne go i wyznaczyć dzień, w którym złożycie śluby. Trochę to naturalnie potrwa. - Data ślubu już jest wyznaczona - powiedział Raj mund, czując, jak ze złości spina mu się kark. Matka dłubała przy hafcie. - Na wiosnę, jak sądzę? - Do wiosny wiele się może zdarzyć - odpowie dział. - Racja. - Geoffroi włożył wykałaczkę do etui z rozmachem, który większość mężczyzn rezerwuje dla miecza. - Istotnie wiele. Atmosfera zrobiła się ciężka i z ust Rajmunda wy dobyty się niespodziewane słowa: - Bierzemy ślub w Trzech Króli. - Trzech Króli? - wykrzyknęła Ella. - To za dwa tygodnie! - powiedziała Margery z apro batą. - Ale to będą święta. - Oczy Elli błyszczały; dziew czynki przytuliły się do siebie chichocząc. 171
Julianna nie powiedziała nawet słowa, drążek ude rzał z całej siły o ramę, a czółenko aż fruwało. Może nie dosłyszała - cóż, zważywszy na jej reakcję, modlił się, by tak było. - Mon petit - wycedziła jego matka. Nie cierpiał, kiedy przybierała władczy ton. - Zawsze byłeś w go rącej wodzie kąpany. Narzeczona pewnie nie chce ślubu tak szybko. Julianna nie podniosła głowy znad kremowej tka niny rozpostartej na krośnie, ale szkarłat oblał jej szyję i rozlewał się po policzkach. - Zgodnie z życze niem króla nasze zaślubiny miały się odbyć zeszłej wiosny. Nieważne, na kiedy ustalimy datę; i tak jeste śmy mocno spóźnieni. Rajmundowi spadł kamień z serca. Da mu pewnie popalić, kiedy będą sami, ale publicznie wspierała go bez wahania. - Ach, tak... - pokiwała głową jego matka. - Wiele dziewcząt marzy o mariażu z członkiem arystokra tycznego rodu i poprawieniu sobie w ten sposób po zycji. Rajmund przyjechał i twoje marzenia wreszcie się spełniły. - Mamo. Rajmundem wstrząsnął gniew, ale Julianna uspo koiła go skinieniem ręki. - Według mnie to Rajmund poprawi pozycję przez małżeństwo ze mną. O ile mi wiadomo, nie ma grosza przy duszy. Rajmund skrzywił się. Niezłe zagranie, musiał przy znać, ale niewystarczające, by przebić się przez ich pancerz. W konsekwencji ucierpiał tylko on sam. Po winien był się domyślić, że w bitwie między Julianną a rodzicami najbardziej poszkodowana zostanie jego miłość własna. - Chciałabyś mieć i nazwisko, i bogactwa? Chciwa z ciebie osóbka! - powiedziała Izabela z przekąsem. 172
- Wcale nie. Nic mi po jego nazwisku i tytule. Po trzebny mi rycerz. Geoffroi uśmiechnął się z wyższością. - Moje dziecko, ty chyba nie rozumiesz. Rajmund jest kró lewskim kuzynem. - Król ma wielu kuzynów - odparła Julianna, po wtarzając słowa samego Rajmunda. - Jest ulubionym kuzynem króla. Jeżdżą razem na konne przejażdżki, razem polują. Henryk prosi go o radę w sprawach osobistych i państwowych. - Geof froi podszedł do syna i objął go ramieniem jak dro gocenny skarb. - Rajmund jest jedną z najbardziej wpływowych osób na dworze. Protekcjonalny ton hrabiego wytrącił Juliannę z równowagi. Poszukała wzrokiem oczu Rajmunda, żądając prawdy bez słów. Rajmund zbaraniał; wzru szył ramionami i rozłożył ręce. - Ulubiony kuzyn króla? - powiedziała Julian na powoli, a Izabela i Geoffroi zaczęli plotkować o sprawach królestwa lekkim, frywolnym tonem, co miało obojgu nadać odpowiednią ważność. - Jest też kuzynem królowej Eleonory. - Izabela uniosła brew. - Nie wiedziałaś? A ona takiego wielkiego pana wzięła za królew skiego budowniczego. Zrobiło jej się głupio. - Eleonora z Akwitanu jest wspaniałą i silną kobie tą, prawdziwym mężem stanu. - Izabela splotła dło nie i skrzyżowała je na brzuchu. - Strasznie się piekli o tę nową kochankę Henryka - powiedział Geoffroi. - A przecież znów spodziewa się dziecka. Czego więcej może chcieć? Rajmund postanowił się wtrącić. - Wojny. Jeśli Henryk nie okaże jej szacunku.
173
- Wojny? - zachichotał Geoffroi. - Wojny? Kobie ta miałaby pokonać swego męża, władcę całej Anglii i polowy Francji? - Ma synów. - Są za mali. - Szybko rosną. - Rajmund stłumił wrogość. - Pier worodny ma dwanaście lat. Jest próżny, kłótliwy i nie nawidzi swojego ojca. Ryszard ma lat dziewięć i zapo wiada się na wojaka równego Henrykowi. Jest ulubieńcem Eleonory; nienawidzi swojego ojca. Geoffrey ma osiem i jest zbyt inteligentny, by nie widzieć, że Henryk go zaniedbuje. Innymi słowy, nienawidzi swo jego ojca. Jeśli dziecko, które nosi Eleonora, okaże się chłopcem, a Henryk się nie zmieni, czekają nas lata walk o władzę. - Książęta są zbyt młodzi, by ważyć się na bunt powiedział Geoffroi. - Na razie. - Uraza, którą Rajmund długo skrywał, wyszła wreszcie na jaw. - W tej chwili. Sam dobrze wiem, ojcze, co taki chłopak czuje do wiecznie nie obecnego ojca. Synowie Henryka mają angewiński temperament, mnóstwo pretensji o lata zaniedbań i majątek matki, który umożliwi im rozpoczęcie woj ny. To bardzo niebezpieczna kombinacja. Geoffroi postąpił jak wytrawny dyplomata i zmie nił temat. - Gdybyś, Rajmundzie, był wtedy na dwo rze, Henryk nie wdałby się w żaden bzdurny konflikt z tym synem szeryfa. Julianna, poruszona zażyłością pomiędzy rodziną królewską a narzeczonym, wyjąkała: - Mówisz, hra bio, o wygnaniu arcybiskupa Canterbury? - Niektórzy zwą go Tomaszem Becketem - rzekł Geoffroi wzgardliwie. - To zwykły prostak wyniesio ny przez Henryka do rangi kanclerza, a potem arcy biskupa. W dodatku niewdzięczny. 174
- Nie jestem pewien, ojcze. - Rysy Rajmunda wy ostrzyły się i podobieństwo między ojcem a synem stało się bardziej widoczne. - Moim zdaniem Tomasz to wiel ki mąż stanu, który umysłem wyprzedza nasze czasy. Przystojna, choć już starzejąca się twarz Geoffroia przybrała oficjalny wyraz. - Ach, i ty, i Henryk macie okropny zwyczaj oceny ludzi w oparciu o zasługi, a nie tytuł. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że my, ary stokraci, jesteśmy istotami wyższymi? Sam Bóg tak chciał. Rajmund nachylił się, opierając ręce o kolana. Widzę, że powołujesz się na boskie imię tylko wtedy, gdy chcesz potwierdzić swą wyższość. Geoffroi wypuścił głośno powietrze. - Jestem dzie dzicem jednego z najlepszych rodów w Normandii i Maine. Twoja matka jest spadkobierczynią sławnej dynastii z Angouleme i Poitou. Nasze ziemie rozcią gają się wzdłuż i wszerz, przez pola i lasy. Jesteśmy lepsi od wszystkiego, co żyje na tej ziemi. - Wyłączając, oczywiście, króla - powiedział Raj mund ironicznie. - Jesteś z nim spokrewniony. - Geoffroi splótł rę ce za plecami i ruszył w kierunku ognia. - Nie mówię, naturalnie, że jesteśmy lepsi od Henryka czy Eleono ry, ale nasze rody pochodzą z zamierzchłych czasów, podczas gdy ich dynastia jest stosunkowo młoda. Arogancja ojca, który przecież był wystarczająco nieznośny, wprawiła Rajmunda w osłupienie. W teatralnym geście Izabela wzniosła igłę. - Jesteś owocem naszych lędźwi, najdoskonalszym wynikiem idealnej unii. - Spojrzała na Juliannę i zwiesiła smęt nie głowę. - Czy dziwisz się, że chcemy tylko twojego dobra?
175
Zapadła cisza. Cisza przerwana uradowanym okrzykiem Elli: - Właśnie dlatego król dał mamie Rajmunda. Chciał tylko jego dobra. Margery pokiwała poważnie głową. - To prawda. Możemy mówić do ciebie „tato"? Ella nie chciała pozostawać w tyle za siostrą, oplo tła Rajmunda ramionami i cmoknęła go głośno w po liczek. - Możemy? Rajmund spojrzał na Ellę, figlarną istotkę o błysz czących oczach, odnoszącą się do niego z takim uwielbieniem. Zerknął na Margery. Ona rozumiała doskonale, co mieli na myśli jego rodzice i z całym młodzieńczym zapałem postanowiła mu dopomóc. Rozbroił go ten hołd. - Będę zaszczycony, jeśli na zwiecie mnie tatą. - Jesteśmy twoimi rodzicami - zaoponowała Iza bela. - To my ciebie kochamy. - Jak diabeł święconą wodę. - Rajmund postawił dziewczynki na nogi. - Czas spać. Jutro czeka was długi dzień. - Tak, tato - dygnęła Margery. Ella poszła w jej ślady. - Do zobaczenia rano, tato. Izabela krzyknęła: - Słuchasz tych dwóch przymil nych... Geoff roi położył jej rękę na ramieniu i natych miast zamilkła. Dagna wyprowadziła dziewczynki. Ułoży je do snu gdzieś w rogu, z dala od bitwy. Rajmund z całego ser ca pobłogosławił garbatą staruszkę. - Widzę, że wciąż trzymasz te wiedźmy. - Izabela wysyczała jadowicie. - Rozpoznałaś je, mamo? - zapytał Rajmund. Część dostojnej rodziny? - Cóż za dziecinada, mon petit. - Hrabina pluła ja dem, wypowiadając swą groźbę. - Jeśli postąpisz 176
wbrew naszej woli i ożenisz się z tą... - wskazała na Juliannę - tą wywloką, pozbawimy cię tytułu hra biego Avarache. Rajmund wstał i podał rękę narzeczonej. Spodzie wał się, że nie przyjmie zaproszenia i odetchnął z ulgą, gdy posłuchała bez wahania. Zwrócił się do matki: - Żądasz, bym sprzeciwił się woli króla. Geoffroi machnął ręką. - Król może zmienić swą wolę. Kwestią jest tylko za ile. - Nie wierzę, że tego już nie próbowaliście - za protestował Rajmund z niedowierzaniem. Izabela potrząsnęła majestatycznie głową. - Hen ryk wolałby cię widzieć w stanie małżeńskim. Ale gdybyś to ty go poprosił... - Po to tu przyjechaliście? Chcieliście mnie prze konać, bym porzucił wolność, którą mam tutaj, i wy brał waszą niewolę? - Rajmund zaśmiał się chrapli wie i potrząsnął głową. - Chyba kpisz, mamo. Geoffroi podniósł górną wargę, odsłaniając wszystkie zęby. - Jeśli wżenisz się w tę barbarzyńską angielską rodzinę, nie masz czego szukać na naszych ziemiach. Ani moich, ani twojej matki. Zaślepiony gniewem, pokazał im plecy i pociągnął Juliannę w kierunku centralnego łoża. Podążyła za nim niemal bez wahania. Izabela oddychała ciężko. - Jeśli ożenisz się z tą dziewuchą - zadała ostateczny cios - oddam Ava rache Kościołowi. Rajmund miał wrażenie, że pęka mu serce - ból promieniował aż do ręki, za którą trzymała go Julian na. Przenikał również jej skórę i płynął w jej żyłach. Julianna podtrzymała go, słysząc ciężki, świszczący oddech, gdy potknął się wchodząc na podest. Raj mund odwrócił się jeszcze raz i oznajmił: - Róbcie, jak chcecie. Ślub jest w Trzech Króli. 177
- Rajmundzie! -jęknęła z niedowierzaniem Izabe la. - Rajmundzie! Zignorował matkę. - Valeska! Chcę balię ze śnie giem. Julianno, rozłóż parawan wokół łóżka. Mają mi zniknąć z oczu. Z chęcią wypełniła prośbę, odgradzając się przed tą niegodziwą kobietą i nikczemnym mężczy zną. - Jak ty w ogóle przeżyłeś? - wymamrotała. - Zawdzięczam to lordowi Piotrowi z Burke, moje mu wychowawcy. - Próbował się uśmiechnąć. - Do póki nie pasowano mnie na rycerza, nie byłem rodzi com do niczego potrzebny i nie zwracali na mnie uwagi. - Przysiadł na brzegu łóżka i rozejrzał się po komnacie jak ktoś, kto bezpowrotnie coś stracił. Stracił ziemie i tytuł. Podeszła do niego i nakryła jego dłonie swoimi. Naprawdę to zrobią? Twarz miał ponurą. - Żartujesz? Oczywiście, że to zrobią. Wiedziała o tym po jed nym dniu w ich towarzystwie. Chciała zaoferować swe ziemie jako rekompensatę, ale Rajmund nie był przecież dzieckiem, które można przekupić nową za bawką. Był mężczyzną i choć nigdy nie mówił o Avarache, wiedziała, że czerpie stamtąd siłę. Znała to uczucie - ona sama żyła dzięki żyzności, urodzie i rozległości swoich ziem. Były ważną częścią jej du szy; nie miała pojęcia, jak by się czuła, gdyby je stra ciła. Rajmund wzruszył ramionami, chcąc okazać obo jętność. - Zawsze byłem biedny jak mysz kościelna. Nic się nie zmieniło. Rajmund jej potrzebuje. Nieważne, że dla ziem i majątku. Dzięki swej zamożności utrzyma tego przystojnego dworzanina przy sobie. Julianna poczu ła, jak przeszywa ją egoistyczny dreszczyk. 178
Usiadła obok niego. - Naprawdę jesteś ulubionym doradcą króla? Zawstydził się, ale odpowiedział szczerze. - Hen ryk jest narwany, sama wiesz. Mówię mu, kiedy jest głupcem. - Nazywasz króla głupcem? - Ogarnęła ją duma. Tylko jej Rajmund mógłby być zdolny do czegoś ta kiego. Jej Rajmund. Potrząsnęła głową w oszołomieniu. Jeszcze wczoraj uważała się za panią swego losu. Dopiero wczoraj odkryła prawdziwą tożsamość męż czyzny siedzącego na łóżku. Była wściekła, potem wy straszona. Czy zdziwiona? Nie bardzo. Już wcześniej podejrzewała Rajmunda o szlacheckie korzenie, od krycie potwierdziło tylko przeczucia. Zranił ją i upo korzył, ale na pewno nie zadziwił. Kiedy zaczęła myśleć o nim jako „swoim" Rajmun dzie? - Tak, nazywałem go głupcem i to dość często. Niezdarny grymas mógł być poczytany za uśmiech. Widzisz, małżeństwo ze mną to może nie najlepszy pomysł. - Nigdy nie twierdziłam, że to dobry pomysł - po wiedziała złośliwie. Roześmiał się dźwięcznie i chwycił ją za podbró dek. - Doskonale, moja pani! Pokonałaś dziś tego kogucika, jednym uderzeniem kupując sobie wol ność. Przypomniał jej się sir Joseph. - Gdyby to było ta kie łatwe. - Nawet długa podróż zaczyna się od pierwszego kroku. - Uważasz, że byłam... dzielna? - Dzielna? By uderzyć człowieka, który ćwiczył ry cerskie rzemiosło? - Panująca ciemność dodawała 179
mu uroku, szkicując linie i cienie na jego twarzy, a w jego głosie dźwięczała szczera pochwała: - Dziel na to mało powiedziane. Rozkoszuj się zwycięstwem, a ja dokończę tę sprawę z Feliksem. Julianna odwróciła się i ujrzała Valeskę komende rującą dwoma pachołkami, niosącymi balię pełną śniegu. Ustawili ją przy łóżku i spojrzeli pytająco na swoją panią. Ta wzruszyła ramionami, a Rajmund zwrócił się do Valeski: - Wielkie dzięki. To uleczy wszystkie moje smutki. Valeska nie wydawała się zdziwiona tym szaleń stwem. Odgarnęła futra i w nogach łóżka położyła owinięty w materiał gorący kamień. Przykryła go i kiwnęła głową do Julianny. - Ogrzeje ci stopy, mila dy. - Spojrzała na Rajmunda: - Zajęli najlepsze miej sca przy ogniu. Geoffroi powiedział temu małemu Feliksowi, by przestał jęczeć i trzymać się za nos. Mężczyzna, którego poturbowała kobieta, powinien mieć choć tyle przyzwoitości, by się tym nie chwalić. Obdarzyła Juliannę szczerbatym uśmiechem, a Rajmund, już odprężony, zdjął buty. Poluzował ta siemki, które przytrzymywały pończochy i potrząsa jąc nogami zrzucił je z siebie. - Powinnaś zwracać się do ojca, używając tytułu - powiedział do Valeski - bo oberwiesz za brak szacunku. - Nie szanuję go - odrzekła Valeska, podnosząc pończochy. - Wiem, ale nie chcę, byś straciła więcej zębów. Dla ojca wiek nie ma znaczenia. - Rajmund zdjął opończę i kubrak i Valeska również je zabrała. Koszulę miał lnianą, wytartą od długiego używania, otulającą miękko pierś. Odwrócił się. Przez cienką tkaninę na plecach widać było ślady okrutnego bicia. Pachołkowie aż jęknęli, a Valeska cmoknęła z przyganą. - Ruszać się, głuptasy. - Chłopcy znikli ska n i przerobienie anula43 180
za parawanem, a ona powiedziała zrzędliwie: - Moż na by pomyśleć, że nigdy nie widzieli blizn. Chociaż gdyby nie moje zioła, ta chłosta by go zabiła - zwie rzyła się Juliannie. Rajmund spojrzał na Juliannę z ironicznym uśmie chem i zdjął koszulę. Blizny były okropne; głębokie pręgi z białymi brzegami, czerwone w środku. Dostrze gła bliznę okalającą szyję i przypomniała jej się opo wieść Feliksa. Czy mógł to być ślad po żelaznej obręczy? Poczuła wewnętrzny opór. Jak to możliwe, że ktoś - i to nie wierny - zakuł w kajdany tego wspaniałego mężczy znę? Przeniknął ją dreszcz. - Masz oczy jak zaspane dziecko. Połóż się. Jak się wykąpię, dołączę do ciebie. Ze zdumienia otworzyła szerzej oczy: - Wykąpiesz się? Kiwnął głową w stronę balii pełnej śniegu. - To moja kąpiel. - To twoja kąpiel - powtórzyła automatycznie. Po cierał pierś, a ona nie mogła oderwać wzroku od po wolnych ruchów jego ręki. We własnej dłoni czuła mrowienie, zupełnie jakby to ona dotykała zmierz wionych włosów. Patrzyła w napięciu, jak rozbiera się i staje przed nią, nie mając na sobie nic, tylko gęsią skórkę. Nie chciała się gapić, ale nie mogła oderwać oczu od jego ciała. Rajmund był śniady; odziedziczył to po przodkach z południa. Był duży; to miał w spadku po wikingach, którzy osiedlili się w Normandii. Był umięśniony, a to dzięki twardej szkole rycerskiej. Zawstydziła się i szybko przeniosła wzrok na Valeskę, ale starej kobiety już nie było. - Nie kąpałbym się dzisiaj, ale - wskoczył do balii i zaczął wcierać śnieg we włosy - w obecności rodzi181
ców czuję się brudny. Marzyłem o białym, zimnym śniegu; śniegu, który mnie oczyści, ochłodzi. - Znam to uczucie. - Rzuciła mu wyzwanie. - Ja się tak czułam wczoraj, kiedy Papiol przybył do zam ku. - Mam na to lekarstwo. - Nabrał śniegu w garście i zwrócił się do niej. - Może do mnie dołączysz? - Nie! -wrzasnęła. - Jeszcze nie zwariowałam. Śnieg znalazł się zaledwie na wyciągnięcie ręki, a Rajmund uśmiechnął się od ucha do ucha. - Wyba czasz mi moje podłe oszustwo? Zawahała się. Przysunął się bliżej. - Wybaczam powiedziała szybko. Ubił śnieg w dłoniach. - Prawdziwa dobroć prze bacza z rozkoszą. - Przebaczam z rozkoszą - zapewniła go. - Ach, masz zbyt miękkie serce. -Wiem. Podniósł ręce i zamierzył się do uderzenia, a Ju lianna odskoczyła. Zaśmiał się i położył dwie kulki na swoich ramionach. Patrzyła, jak wciera garście białego puchu w skórę i wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz. Nie rozbierając się, wślizgnęła się pod okrycia. Zacisnęła oczy przed jego nagością. lecz one przeciwnie do jej za miarów same się otwierały. Przesuwała wzrokiem po jego ciele. Jaki chudy był jej młody mąż! Łatwo nie doceniać mężczyzn, jeśli prawdziwa pokusa nigdy się nie nadarzyła. Zanim straci resztki godności, po winna skupić się na czymś innym. - Nakrzyczałeś na niego, że zranił dumę Eleonory? Rajmund zatrzymał się w połowie ruchu. - Ja? Na kogo? - Na króla. Nakrzyczałeś na niego, że zranił dumę Eleonory? 182
- Och. - Nabrał kolejną garść śniegu i potarł uda. Swoje długie, silne, umięśnione uda. ~Tak, nakrzyczałem na niego. Przycisnęła palce do oczu, aż zobaczyła wirujące gwiazdy. - Może dlatego kazał ci się ożenić z takim kiepskim zamkiem. - Niepotrzebnie słuchasz rodziców. Nie, to nie prawda. Henryk przyrzekł mi ciebie zanim straciłem łaski. Ten zamek jest ważny dla królestwa; będzie naszym źródłem utrzymania, dopóki nie odziedzi czę... Zamilkł. Popatrzyła na niego, a on kiwnął głową, wskazując na cienie za parawanem. Kiedy już raz spojrzała, nie mogła przestać. - Twoje dziedzictwo jest tak duże, jak mówią? - Tak, choć chyba go nie doczekamy. Wierzysz, że któreś z tych dwojga demonów umrze ot tak sobie? Ogarnęło ją nerwowe podniecenie; kręciła się na materacu w poszukiwaniu wygodniejszej pozycji. Długie mięśnie ud zgięły się, zęby szczękały, a on dalej szorował się śniegiem. - Dlaczego wydajesz się tak skonsternowana? - Ja? Bo... bo bierzesz śniegową kąpiel. - Normandzcy przodkowie przywieźli ten zwyczaj z północy. Był to rytuał przygotowujący do ważnych wydarzeń w życiu. Powinnaś kiedyś spróbować. - Niech Najświętsza Panienka mnie strzeże - od parła Julianna z nabożeństwem w głosie. Jego śmiech pochodził z samego wnętrza i był pe łen witalności. Julianna zdążyła go już polubić. Strząsnął z siebie kropelki wody i wytarł się szyb ko. Podszedł bliżej, a ona cofnęła się, przerażona je go bliskością i nagością. Pachniał jak świeży wiatr; jak bryza, której już dawno nie miała w płucach. Nabra ła głęboko powietrza. 183
- Przesuń się - polecił. Przesunęła się do ściany, a on podniósł okrycia i położył się obok. Był zimny jak sopel lodu. Oddalone zaledwie o pa rę cali, jego ciało błagało o odrobinę ciepła. Owinęła go mocniej skórami i zganiła: - Cóż za głupota z tą kąpielą. Zmarzłeś. Zwróceni byli twarzami. Był tak przystojny, aż za parło jej dech. Otworzyła usta; chciała go skoszto wać, sprawdzić, czy smakuje tak samo dobrze jak pachnie i wygląda. Chciała go pocałować, ale cała od waga prysła w zderzeniu z rzeczywistością. Rajmund przyszedł do niej, bo chciał udowodnić rodzicom, że małżeństwo jest faktem dokonanym; brakowało jedynie formalnego ślubu. Zachowywał się jak chłopak, który pokazywał język autoryte tom, mówiąc: „Widzicie? Nic nie możecie mi zro bić". Była tego świadoma. Podejrzewała jednak, że przyszedł do niej również dlatego, że pragnął ukoje nia. Skrzywdzili go ludzie, którzy powinni go najmoc niej kochać i ten sam chłopak, który pokazywał język rodzicom, ronił gorzkie łzy z powodu ich obojętności. Cały dzień przyglądała się, jak prowadzi bitwę; teraz da mu pocieszenie, którego potrzebował. Ale, za jaką cenę? Są zaręczeni. Leżą w łóżku, będzie musiała go do tknąć, a jemu się to na pewno spodoba. Uzna to za zachętę i będzie chciał ostatecznej pociechy. Czy jest w stanie mu ją dać? Na samą myśl, że mogłaby go dotknąć, oddech przyśpieszał. Raz tchórz, jak by powiedział sir Joseph, zawsze tchórz. Oddaliła od siebie myśli o starcu. Od czasu, gdy Rajmund ujawnił swe nazwisko, nie widziała go na184
wet raz. Nie siedział już przy ogniu; skończyły się drwiny i razy. - Na Boga - złajała Rajmunda łamiącym się gło sem. - A jeśli dostaniesz gorączki? Co ja wtedy zro bię? - Użyjesz swoich czarów? - zaproponował. - Mam więcej wiary w moc błagalnej modlitwy. - A więc błagam, przysuń się bliżej. Jej ukryta pod skórami ręka drgnęła i ruszyła z miejsca. Wydawała się żyć własnym życiem; poru szała się bez wiedzy i woli Julianny, aż znalazła się na jego boku. Odskoczyła w kontakcie z lodowatą skórą. Nie poruszył się nawet; patrzył na Juliannę oczyma jak szmaragdy i ręka wróciła na swoje miej sce. Uśmiechnął się szeroko, usiadł i nachylił się nad nią. Pragnął jej. W myśliwskim domku lękała się tego jak dziewica nocy poślubnej. Tutaj, we własnym łóż ku, myślała o tym z kobiecą powściągliwością. Czy uda jej się zapomnieć o przeżytym koszmarze i zado wolić mężczyznę, który wygląda jak promienie księ życa a pachnie jak gwiezdny pył? Oczy miała otwarte szeroko aż do bólu. Nachylił się, by ją pocałować, a ona zrobiła zeza. Nie próbo wała się przeciwstawiać ani krzyczeć. Nie czuła nawet obrzydzenia. Odwzajemniła się w taki sam posłuszny sposób, jak czyniła to ze swoim mężem i była za to wdzięczna losowi. Rajmund nie wydawał się równie zadowolony. Przez chwilę całował jej zimne, nieruchome usta, a potem opadł z powrotem na poduszkę. Czekała, ale on nie poruszył się więcej. - Nie po dobam ci się? - zapytała. - Czy mi się...? 185
Skrzyżował ramiona na piersi i zrobił minę urażo nego chłopca. - Dlaczego tak ściskasz wargi, kiedy cię całuję? - A co mam robić? - Zaśmiała się lekko. - Otwo rzyć usta? Rozłożył ręce i obrócił do niej głowę. - Tak się to zwykle robi. Usiadła gwałtownie. - Nie mów tak. Wydawał się walczyć z jakimś uczuciem. Może roz bawieniem, może niedowierzaniem. - Tak całują Francuzi. - Francuzi jedzą ślimaki - odparła zgryźliwie. Posłał jej uwodzicielski uśmiech. - Niektóre fran cuskie zwyczaje są bardziej przyjemne, inne mniej. Walczyła ze sobą, ale pospolita ciekawość zwycię żyła. - Czy ty też tak całujesz? Nie odpowiedział wprost, lecz opuścił powieki w zmysłowym wspomnieniu. - Tak całują Francuzki. Francuzki są specjalistkami w całowaniu. Rajmund przypominał jej sen, który jej się kiedyś przyśnił i który na zawsze został w pamięci. A skoro był snem, może potrafi dotknąć go bez obaw. Może... Położyła mu rękę na szyi, lecz zanim dotknęła po szarpanej blizny - śladu po żelaznej obręczy, która kiedyś rozorala mu skórę Rajmund chwycił jej dłoń. - Nie rusz. Nie lubię - powiedział dobitnie - gdy się mnie w jakikolwiek sposób ogranicza. - Speszyła się i zagryzła usta, a on wziął jej dłonie i położył na swojej piersi. - Tutaj. Z krzywym uśmiechem, który nie zamaskował przejęcia, Rajmund poprowadził jej dłonie po czar nych włosach. Chrzęściły pod jej wrażliwymi palcami, a ich dziwny dotyk jednocześnie ją uspokajał i peszył. Chciała go pocałować. 186
Nie mogła. Widziała kiedyś, jak stajenny całował tak służącą, ale jej, Julianny, nikt nie całował w na miętny sposób. Wymieniała czasem pocałunek poko ju z ojcem, z lennikami i nawet mężem, ale coś takie go? Nigdy. Nigdy to trochę za długo. Obróciła się ostrożnie i przysunęła do niego całym ciałem. Objął ją ramie niem. Dotyk jego skóry nie wydał jej się nieznośny ani natrętny, wydawał raczej tchnąć spokojem i cier pliwością, co dodało jej odwagi. Przytuliła się do jego policzka i wyszeptała: - Lordzie Rajmundzie? - Lady Julianno? - odpowiedział również szeptem. - Lordzie Rajmundzie, to może zabrzmieć jak żą danie albo grubiaństwo, ale... - Nie mogła tego zro bić. Po prostu nie mogła. - Proś, o co zechcesz. Patrzył na nią zbyt uważnie. Widział zbyt wiele. Nie, już nic. - Próbowała odsunąć się od niego, ale trzymał ją mocno. - Czekam na rozkazy. Proste zdanie, używane często przez żołnierzy, wy powiedziane tym tonem zdziałało cuda. - Chciałabym cię pocałować. - Będę... zaszczycony. Zaszczycony? Chyba nie to chciał powiedzieć. Zwilżyła usta i jeszcze raz wzięła głęboki oddech, po czym rzuciła się na niego jak drapieżny ptak na ofiarę. Poczuła siłę zderzenia i wpadła w panikę co teraz? Jego chłodne usta poruszyły się. To, że pozwolił jej się pocałować, wcale nie oznaczało, że miał pozostać bierny. Wpadła jej do głowy pewna myśl. Czyżby jej wcześniejsza obojętność była powodem jego złości? Poznawał ją po kawałeczku, a ona pozwalała mu na to, zachęcając do momentu, kiedy słodki oddech 187
znalazł się w jej ustach. Spięła się, próbowała zacisnąć wargi, ale Rajmund wciąż podążał w tym kierunku. Wyrwała się i spojrzała z obłędem w oczach. Dotknął swoich ust palcem i powiedział: - Jeszcze raz. Tym razem już nie było tak dziwnie. Tym razem nawet jej się podobało i sprawiło, że przysunęła się bli żej. Ich języki tańczyły ze sobą, splatały się, a z piersi Rajmunda wydobył się głęboki jęk. Odsunęła się gwałtownie i popatrzyła na niego. Jego pierś unosiła się i opadała, jak gdyby był po wielkim wysiłku. Sięgnął do sznurowania jej suk ni. - I co teraz sądzisz o Francuzach? - Zdjął z niej suknię szybciej, niż zdejmuje się skórkę z brzoskwini i ta wprawa trochę ją zawstydziła. Lniana koszula Ju lianny była tak samo znoszona i miękka jak koszula jej narzeczonego; musiały przez nią przebijać jej sut ki, bo Rajmund wziął jeden z nich do ust bez zbędne go poszukiwania. Poczuła, jak fala gorąca zalewa ją i przewraca na ziemię. Kiedy otworzyła oczy, patrzyła na sufit, a dłonie miała zaciśnięte na kruczoczarnych włosach. Czuła, że budzi się w niej życie. Lecz nie życie dziec ka, ale jej własne, Julianny. To było pożądanie, za bronione, i pełne niewymownej rozkoszy Ta zdumiewająca mieszanina namiętności i lęku, pożądania i odrazy sprowadziła na jej usta cichy jęk. Rajmund odsunął się. - Jesteś taka wrażliwa. Nie bój się. Powiedz mi, co się podoba. - Nic - zamarła, gdy jego kciuk zaczął pieścić ją przez mokrą koszulę - mi się nie podoba. - Potrafię rozpoznać rozkosz. - Dotknął jej piersi. - To oznaka podniecenia. Jej sutki były tak twarde, aż bolały, a w głowie krę ciło się w zawrotnym tempie. Nie rozumiała doznań, 188
które Rajmund wywoływał w niej z łatwością, z jaką zrywa się różane płatki. Rozumiała za to narastające skrępowanie. - Zimno mi. - Tak. - Dmuchnął na mokry materiał. - Zimno ci. Zaczerwieniła się i poprawiła koszulę, żałując w duchu, że dała się tak ponieść. Wszystko stało się zbyt szybko. - Nie wiem, co robić. Nie wiem, jak za dowolić mężczyznę, który... całował tyle Francuzek wyznała łamiącym się głosem. Dłonie zacisnęły się przez moment na jej ciele. Jak dotąd świetnie sobie radzisz. - Rozluźnił uścisk. - Nie chciałbym, byś sądziła, że mi się nie podobasz. - Och, nie! - Oblała się rumieńcem. - Przyglądasz mi się i... ja podejrzewam... to znaczy zdaję sobie sprawę, że z ochotą wypełnisz małżeńskie obowiązki. - Nie uważam tego za obowiązki - powiedział. Mimo to twój opór wcale mnie nie dziwi. Przynaj mniej nie wtedy, kiedy się nad tym zastanawiam. Pociągnął za kolczyk. - Nie żeby mi się to podobało. Gdybym wiedział, że odejdę z niczym, oszczędziłbym sobie tej kąpieli. To kara za próżność; wydawało mi się, że mi się nie oprzesz. Położył rękę na jej głowie i przycisnął do siebie. Opierała się przez chwilę, potem dała spokój. Jej po liczek i ucho znalazły się przy jego obojczyku i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki skóra roz grzała się, zachęcając swym ciepłem i miękkością. Przytulił się do niej i odkryła, że grzeje też w innych miejscach. Bliskość podnieconego mężczyzny spra wiała, że poczuła się nieswojo i zaczęła się wiercić z ciekawości pomieszanej z podnieceniem. Położył dłoń na jej biodrze. - Spokojnie, moja mi ła - powiedział. - Przyglądam ci się i pożądam od dnia, gdy znaleźliśmy się w tym zasypanym śnie giem domku, a celibat - zaśmiał się łagodnie - bywa 189
pewnym wyzwaniem. Teraz idziemy spać, a ja pocze kam na rozkosz do chwili, gdy postanowisz skapitulo wać. Obrócił ją w ramionach, opierając napięty kark o swą pierś. Przytulił się do niej; leżeli jak idealnie dopasowane łyżeczki. Nie mogła się powstrzymać od pytania: - A jeśli nie skapituluję? - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by cię do te go namówić. - A jeśli ci się nie uda? Westchnął. Jego oddech podniósł kosmyki na jej karku. - Wtedy dokończymy w noc poślubną. Na biodrze czuła ciężar jego ręki. - Zgadzamy się co do tej kwestii? - Ach, masz zbyt miękkie serce - powiedziała ofi cjalnym tonem. - Wiem - odrzekł z przekonaniem. Ręka znajdowała się zbyt blisko rąbka i Julianna, unosząc się nagłym gniewem, naciągnęła sobie ko szulę na kolana. - Skończyłaś? - zapytał. Nie odpowiedziała, drżąc z niecierpliwości. - A więc śpij. Nie będzie dziś miłości. Możesz mnie błagać do rana.
190
R O Z D Z I A Ł
11
- Słyszałem, że posłuchałeś mojej rady i Julian na już się na ciebie nie gniewa. Rajmund spojrzał spode łba na Keira. - A ty skąd niby o tym wiesz? Nie pojawiłeś się wieczorem w sali biesiadnej. Keir skończył kuć rozżarzony lemiesz, wrzucił go do zimnej wody i odpowiedział: - Spotkałem twoich rodziców. - Julianna niestety również - powiedział ponuro Rajmund. - Nie odwołała ślubu? - Nie. Pobieramy się. w Trzech Króli, Keir odłożył narzędzia i wytarł ręce. - Proszę, co za pośpiech. - Nie chcę jej stracić. - Rajmund podszedł do drzwi i oparł się o framugę. - Obudziłem się dziś rano, a jej nie było. Zerwałem się na nogi jak wariat, który śnił, że posiadł rusałkę. - Znalazłeś ją? Na twarzy Rajmunda malowało się obrzydzenie. Przykładała Feliksowi śnieg do nosa, by zmniejszyć opuchliznę. Chciała to przede mną ukryć w obawie, że rozszarpię go na kawałeczki. - A ty co? Rajmund uśmiechnął się złośliwie. - Dałem mu do zrozumienia, że to zrobię. Zwiewał z komnaty, aż się za nim kurzyło. Chyba go teraz poszukam i po wiem, że tak samo szybko powinien opuścić Lofts. - Zacznij poszukiwania od stajni. Sir Joseph tam się zatrzymał.
191
Rajmund obrócił się na pięcie i oparł o ścianę. Co chcesz przez to powiedzieć? - Stanowią zgrane trio - odpowiedział Keir, zdjął skórzany fartuch i powiesił go na kołku. - Hrabia, ba ron i władca marionetek. - Hrabia, baron... czy sugerujesz, że Hugo jest pod wpływem...? - Rajmund zastanawiał się głośno, a Keir przyglądał mu się uważnie. - To, że Feliks, to je stem w stanie zrozumieć, ale Hugo? Pod wpływem władcy marionetek? Czy to właśnie widzisz patrząc na sir Josepha? Nie starego rycerza, mającego wszyst kim za złe, iż z wiekiem skończyła się jego władza, tyl ko pociągającego za sznurki władcę marionetek? - Widzę co widzę. - Keir wyszedł na zewnątrz i za czerpnął tchu. - Popatrz. Rajmund dołączył do przyjaciela. Hugo stał przy otwartych wrotach stajni i rozmawiał - a raczej kłócił się -- z kimś znajdującym się wewnątrz. - Na ile znam Hugona, nie zrobiłby Juliannie krzywdy - dowodził Rajmund, nie spuszczając wzroku ze stajni. - Świadomie na pewno nie. Sir Joseph jest, jak są dzę, bardzo inteligentny, a Hugo... - Nie jest - dokończył Rajmund. - No tak, bywa czasem tępy. Sir Joseph mógłby nim pokierować. - Feliks... Rajmund roześmiał się, w pełni się zgadzając z nie dokończonym zdaniem przyjaciela. - Nie jest zdolny do samodzielnej myśli, nie ma nawet iskry humoru czy mądrości. Ale czemu sir Joseph miałby ich wplą tywać w swą intrygę? Co on z tego ma? - Tego też nie rozumiem, ale jak wiesz, czasem zdarza mi się coś usłyszeć. - Jesteś niesłychanie wścibski - poprawił go Raj mund. Keir milczał, a Rajmund dodał jeszcze: - Ta cecha niejednokrotnie uratowała mi życie. 192
Keir przyjął to do wiadomości. - Słuchałem roz mów chłopców stajennych. Od kiedy sir Joseph za mieszkał w stajni, tak im się daje we znaki, że często przesiadują w kuźni. Wydaje się, że wczoraj rano roz mawiał z Hugonem i Feliksem, kiedy przyszli do swo ich koni. - Na twarzy Keira malowała się powściągli wa satysfakcja. - Jak wiesz, sir Joseph nie ma zwycza ju zwracać uwagi na służbę. - Aha - powiedział Rajmund. - Hugo próbował mnie przekonać, bym nie żenił się z Julianną, a Feliks próbował tej samej sztuczki z nią. - Nie tylko. Próbował ją namówić, by za niego wy szła. - Co takiego?! - Krzyk Rajmunda zwrócił uwagę Hugona. - Zabiję go. Rajmund ruszył do stajni, a Keir dotrzymał kroku. - Zabij go, jeśli chcesz. To nie pierwszy raz, kiedy próbował skłonić Juliannę do małżeństwa. Rajmund obrócił się gwałtownie i złapał przyjacie la za koszulę. - Mów, co wiesz. - Podrze się, mój drogi, i lady Julianna tylko się zmartwi. Rajmund rozluźnił uścisk. - Wiem niewiele. Stajenni, a prawdę mówiąc wszy scy w zamku jakby się zmówili, by milczeć ze względu na szacunek dla pani. Wiem tylko, że ojciec próbował ją zaręczyć z Feliksem. Odmówiła. Rajmundowi przyszły na myśl jej sięgające ledwie ramion włosy; po raz kolejny zadał pytanie, czemu są tak krótkie. Większość kobiet w wieku Julianny mia ła włosy prawie po kolana; obcinano je w przypadku zagrażającej życiu gorączki lub, jak w Biblii, jako ka rę za rozwiązłość. - Zaczynałem coś podobnego przypuszczać - przyznał. - To by tłumaczyło jej niechęć do małżeństwa. 193
Rajmund wyszczerzył zęby. - Tak jak ja jestem przyczyną ponownego entuzjazmu. Keir zmierzył przyjaciela wzrokiem i powiedział: Kobiety to niezbadane stworzenia. Popatrz, twoja zdobycz wygląda zza wrót stajni. Uśmiech Rajmunda zmienił się w mgnieniu oka. Stój! - krzyknął. Hugo przemierzał podwórze szybkim krokiem. Szedł w kierunku stajni, ale skręcił i stanął twarzą w twarz z Rajmundem. - Muszę się pożegnać - po wiedział, wpatrując się w czubki butów. - Pewnie do myślasz się, że uczucia, które żywię dla Julianny, są czymś więcej niż tylko przyjaźnią z dzieciństwa. - Domyślam się - odpowiedział Rajmund. Hugo spojrzał na stajnię. - Ciężko mi się pogodzić z tym, że wychodzi za mąż. Widząc głowę, która raz wygląda, raz chowa się w stajni, Rajmund zrobił kilka kroków w tę stronę, cały czas koncentrując uwagę na Hugonie. - Julian nie będzie przykro, iż jej drogi przyjaciel wyjeżdża jeszcze przed świętami. Czy Feliks będzie ci towarzy szył? - Ma inne plany - odparł Hugo. Rajmund podniósł głos, by słychać go było na całym podwórzu - Feliks nie ma na tyle rozumu, żeby mieć plany! Jest głupi jak but! - Rajmund zrobił znów parę kroków, cały czas obserwując skonsterno wanego Hugona. - Cios w nos mógł tylko poprawić mu gębę, taki jest brzydki. Nie jest rycerzem, jest ro bakiem, najpodlejszym stworzeniem, jakie widzia łem, odkąd wygarniałem gnój spod saraceńskich ko ni. Feliks wybiegł ze stajni jak wystrzelony z procy. Je go pulchne ciało trzęsło się z oburzenia, a Rajmund, nie namyślając się długo, złapał go i podniósł do gó194
ry. - Widzicie? Przyszedł prosto spod końskiego za du! - Nie jestem brzydki! - krzyknął Feliks. Rajmund odrzucił głowę i wybuchnął śmiechem. Nie jesteś? Poczekaj, aż ściągną ci ten śliczny bandaż z twarzy. - Potrząsnął i Feliks chwycił się za nos. Nos będzie równie krzywy jak twoje zasady! Aż mnie korci, by wrzucić twą paskudną postać do wychodka, razem z resztą gnoju! Feliks, oburzony i wściekły, wyciągnął pulchne rączki i zacisnął je na pooranej bliznami szyi Raj munda. Ten ryknął jak raniony niedźwiedź i cisnął Feliksem o drzwi stajni. Zaślepiony wściekłością ru szył na Feliksa, ale potężne ramiona złapały go i przytrzymały. Próbował pokonać przeszkodę, wy krzykując przekleństwa w języku, który, jak sądził, dawno zapomniał. Keir i Hugo krzyczeli coś do niego. Feliks z jękiem wycofał się do środka. Chłopcy stajenni rozproszyli się. Tylko jedna para oczu lśniła w ciemnościach, z sa tysfakcją śledząc przebieg wydarzeń.
- Lady Julianno! Lady Julianno! Okrzyk rozniósł się echem po kuchni, odbił od be lek sufitu i ucichł. Julianna odwróciła się powoli do kucharza. - Wołałeś mnie? Valeska i Dagna wymieniły zatroskane spojrzenia. - Nie, lady Julianno, to byłam ja. - Dagna mówiła miękko jak do dziecka. - Kucharka chce wiedzieć, co podać na świąteczną ucztę. - Och. Zaczniemy przyprawionym serem z orze chami. A potem gęś w sosie śliwkowym. W sam raz na Boże Narodzenie. Do tego piwo, a na deser... 195
Julianna patrzyła na płomienie buzujące w paleni sku. Ogień pożerał chciwie dębowe polana, rożen stał już przygotowany do pieczenia mięsa. Żar przy pomniał jej Rajmunda. Rajmunda ogrzewającego ją i kuszącego. Co noc postanawiała, że tym razem nie straci zdrowego roz sądku. Co noc okrywał ją tysiącami pocałunków, do tykał jej ciała w miejscach, o które zwykle mężczyźni nie dbają, pozbawiał jej sukni. Raz nawet udało mu się zdjąć z niej koszulę, ku jej późniejszemu zakłopo taniu. - Będę się smażyć w piekle - mruknęła. - Co powiedziałaś, milady? Nie dosłyszałam. Julianna zdziwiła się zatroskaną miną Dagny. Nic nie mówiłam. - Tak, pani - powiedziała Valeska. - Więc co z tą ucztą? Julianna podniosła na staruchę rozkojarzony wzrok. - Słucham? Może gęś w sosie śliwkowym. To dobre mięso. I pudding z gęsich szyjek. Czekały, aż dokończy, lecz Julianna się zamyśliła. Gdyby tylko wiedziała, czego od niej chce. Myślała kiedyś, że jest nieskomplikowany. Myślała, że chce się zabawić jej kosztem, lecz on przypominał rzekę, która wolno, lecz niewzruszenie płynie do morza. Rzekę, która uporczywie podmywa i przesuwa głazy, które znalazły się na jej drodze. Rajmund nie był w stanie sprawić, by ogromna przeszkoda - jej lęk nagle znikła, ale robił wszystko, by go osłabić i tak zdezorientować Juliannę, by zapomniała, co było po wodem strachu. Oskarżał ją, że go kusi; teraz role się odwróciły. Jak śmie tak ją traktować? Każe się prosić, chce, że by go błagała, podczas gdy on zachowuje się tak, jak by mu się nie śpieszyło. Och, nie, on nie chce się tyl ko zabawić. 196
Odgłosy dochodzące zza parawanu przekonywały służbę i rodziców, że co noc Julianna i Rajmund speł niali małżeńskie obowiązki i dlatego rosnące z dnia na dzień rozdrażnienie hrabiego wzbudzało po wszechne zdziwienie. On jednak nie pozwalał sobie na odrobinę rozkoszy i nawet na chwilę nie dawał się ponieść. Cieszył się jej przyjemnością, ale w dzień wodził za nią zgłodniałym wzrokiem. - Uczta, milady. - Valeska potrząsnęła Juliannę za ramię. - Co na deser? Julianna przeniosła się z powrotem do rzeczywi stości. - Mówiłam ci już. Będzie tarta porzeczkowo-śliwkowa. A na główne danie gęś w sosie śliwkowym. Valeska zacisnęła usta i pokiwała głową. - Jak so bie życzysz, milady. Dziękujemy, że porozmawiałaś z nami w tej sprawie. Nie sądziłyśmy, że panna mło da znajdzie na to czas. - Panna młoda? Co za bzdura. Wychodzę za mąż za osiem dni. - Sześć - powiedziała Dagna. Julianna spojrzała na nią spode łba. - Co nie ozna cza, że nie jestem w stanie właściwie wykonywać swo ich obowiązków. Dlatego tu jestem, by... - By uciec przed Rajmundem, pomyślała. Służba zwracała jej uprzejmie uwagę, że jest rozkojarzona. Co za bzdu ra! Wcale nie była rozkojarzona. A jeśli nawet tak, to tylko z jego winy. Z niezwykłą gorliwością przyswajała wiedzę, którą jej przekazy wał. Jak całować, jak dotykać. Gdzie dotykać i, co ważniejsze, gdzie nie dotykać. Zakamarki jego duszy przerażały ją, a jednocze śnie ogromnie kusiły. Za każdym razem doprowadzał ją do stanu bliskiego ekstazy i przerywał, gdy niemal osiągała szczyt. Czasami miała wrażenie, że za chwi lę skóra jej pęknie jak dojrzała śliwka. Dłonie się nie 197
domykały i często upuszczała przedmioty. - I mówię do siebie - powiedziała głośno. - Milady? - Julianna odpłynęła do innych zajęć, a Dagna wbiła łokieć w bok towarzyszki. - Zawsze sądziłam, że kuchnia to najcieplejsze pomieszczenie w tym zamku. Jednak w niewykończonej sypialni jest chyba jeszcze cieplej. Julianna zastanawiała się na odchodnym, dlaczego one tak rechoczą, ale to pytanie nie zabawiło zbyt długo w jej myślach. Weszła na kręte schody prowa dzące do sali biesiadnej. Z chwilą gdy na zamku po jawił się prawdziwy budowniczy, jej życie zostało wy wrócone do góry nogami. Męczyły ją uśmieszki na twarzach całej służby, męczyły niekończące się przygotowania weselne i świąteczne ucztowanie. Miała już dosyć ciągłych rozterek i nieustającego pragnienia. A może za mało spała. Zatopiona w myślach nie zauważyła, że z mroku schodów wyłania się jakaś postać. Zderzyli się. Och. - Zaschło jej w gardle. - Przepraszam. - Lady Julianna - wycedził sir Joseph. - Cóż za niespodzianka. - Nie widziałem cię samej od dnia, kiedy ujawnił się narzeczony. W połowie drogi między piętrami, pomiędzy zgieł kiem kuchni a gwarem sali biesiadnej, między świa tłami pochodni a promieniami słońca, Julianna nie mogła pojąć, jak to się stało, że zmarszczki na twarzy sir Josepha wygładziły się, a plamy wątrobowe znikły. Czuła tylko nieufność. Gdyby sir Joseph chciał złożyć jej życzenia, zrobiłby to przy wszystkich. Ściszyła głos. - Już nie siedzisz przy ogniu. Uśmiechnął się diabolicznie. - Od kiedy nie ma Feliksa ani Hugona, nie mam w zamku żadnego to warzystwa. - Mówił szeptem, który pasował do jego 198
podstępnego charakteru. - Co do ich ucieczki, to na wet twój narzeczony wydawał się zdumiony jej nagło ścią. Drgnęła niespokojnie. - Chciał się z nimi poże gnać, ale Feliks zachowywał się - wyprostowała się i zrobiła przebiegłą minę - jakby grunt palił mu się pod nogami, bo się bał, że jeszcze coś mu złamię. Jak zwykle musiał sprowadzić ją na ziemię. - Po chlebiasz sobie. Cóż znaczył ten marny prztyczek! Feliks uciekał nie przed twoim gniewem, lecz przed furią szaleńca, który wkrótce będzie twoim mężem. Przeszedł ją dreszcz. Mina sir Josepha przypo mniała jej, że za plecami znajdują się strome, ka mienne schody bez poręczy. - Rajmund rzeczywiście uderzył Feliksa? Groził, że to zrobi, bo mężczyzna nie ma prawa zastraszać kobiety. - Przyglądała się uważnie sir Josephowi. - To oznaka zepsucia. - Zepsucia? - Staruch wybuchnął bezgłośnym śmiechem, tym straszniejszym, że niewątpliwie au tentycznym. - Zepsucia, dobre sobie. Lord Rajmund oskarża innych ludzi o zepsucie. A sam jest jednym z demonów, którego z radością przyjmą piekielne czeluści. Zastygła w oszołomieniu. Oskarżenie o czary mo gło prowadzić do prześladowań, łącznie ze spaleniem na stosie. Świetnie zdawała sobie sprawę z powagi pomówień, jak zresztą każdy, kto wyznawał katolicką wiarę. Nikt nie był na tyle potężny, by wygrać z taką plotką. Szepnęła: - To podłość każe ci tak mówić. - Nie, milady. - Tytuł brzmiał w jego ustach jak kpina. - To nie są plotki. Z całą porywczością oskar żasz Feliksa o zepsucie, podczas gdy cudzołożysz z potworem, który przybiera ludzką formę po to, by ukryć swą prawdziwą postać. 199
- Żartujesz sobie. - Hugo by tak nie powiedział ani Feliks. Twój na rzeczony próbował go zabić. - Za co? - Za co? Za lekkie dotknięcie jego szyi. - Opisał jej z niezwykłą dokładnością scenę w stajni. - Trzeba było dwóch mężczyzn i kilku stajennych, by go po wstrzymać. - To jeszcze nie czyni z niego demona. - Gdybyś go tylko zobaczyła. Zęby odsłonięte, pal ce wykrzywione jak pazury, przekrwione oczy, zmie niony głos wykrzykujący jakieś nieznane przekleń stwa. - Spokojny glos sir Josepha dodał tej opowieści grozy. - To była przemiana, milady, tym straszniejsza, że dokonała się w świetle dnia. Oburzyła się. - Nazywasz Rajmunda wilkołakiem? - Byłbym głupcem, oskarżając o takie rzeczy czło wieka, od którego zależy moje życie. Nie, milady. Chcę jedynie przestrzec cię przed nieuchronną trage dią. - Poprawił szaty; w ciemności widać było długie białe ręce. - Kto wie, kiedy przyjdzie następny atak? W walce? Podczas uczty? A może w małżeńskim łożu? Zniknął tak szybko, jak się pojawił, a ona wpatrywała się w kamienne ściany, obejmując się ra mionami w obronnym geście Zaufanie, i odwaga, uczucia, które tak ciężko jej przyszły, wydawały się nic niewarte. Dzięki diabolicznym umiejętnościom sir Jo seph uderzył w najczulszy punkt, potwierdzając plotki, o których mówił Feliks, zasiewając w niej ziarno wąt pliwości. Wiedziała, że zrobił to umyślnie. Ganiła się w duchu za to, że go posłuchała, ale rana bolała i krwawiła. Opuszczając schody, najpierw sprawdziła, czy sta rzec nie wrócił do sali biesiadnej. Rajmunda też tam nie było - zdławiła w sobie odczucie ulgi. Co za głu200
pota, tak zawierzyć słowom zgorzkniałego starucha, ale ten, niczym jadowity pająk, sprytnie owinął ją ko konem jej własnych wątpliwości i sprawił, że marze nia nagle prysły. - Fayette? - Podeszła do światła. - Przynieś mi haft. Fayette odwinęła piękny kremowy materiał. Julian na sama skroiła opończę dla Rajmunda, a potem nad zorowała szyjące dziewczęta. Tunika z ciemnozielonej wełny była już gotowa; miała okrywać jego ramio na i spływać aż do łydek. Pozbawiona rękawów opoń cza sięgała tuż do kolan, kontrastując z zielenią spodniej szaty. Był to prosty, lecz elegancki ubiór, któ ry Julianna ozdabiała jeszcze zieloną nicią. Gdy tylko Rajmunda nie było, pracowała wytrwale nad listkami bluszczu okalającymi szeroki kołnierz. W poranek Trzech Króli wręczy mu prezent. Będzie zdumiony, przyciśnie ją do piersi, obdarzy jednym z cudownych pocałunków, przewrócą się na łoże i... i co będzie da lej? Dadzą sobie rozkosz czy zamieni się w bestię, pra gnącą jej śmierci i cierpienia? Czy to był powód, dla którego dotąd tak nad sobą panował? Obawiał się, że jeśli da się ponieść, zamieni się w potwora z otchłani? - Milady? Milady! - Fayette potrząsnęła Julianną. - Lord Rajmund przyszedł. - Co? - Julianna przyglądała się narzeczonemu, któ ry ani trochę nie przypominał opisu sir Josepha. Wyso ki, potężny i tryskający energią, ciągnął za sobą chłopa ka może w wieku lat piętnastu. Szedł prosto na nią. Julianna wcisnęła opończę Fayette. - Weź to. Cze mu nie ostrzegłaś mnie wcześniej? - Wygładziła suk nię, poprawiła wymykający się z koka kosmyk włosów i z uśmiechem wstała. - Milordzie. - Julianno. - Rajmund uśmiechnął się i jej obawy nieco stopniały. - Pozwól, że ci przedstawię nowego domownika. To jest Denys. 201
Ulga Julianny zamieniła się w konsternację. - No wego domownika? - Wilhelm z Miravalu przysłał go w prezencie, wie dząc, że brak nam wojaków. Denys tak mi zaimpono wał swoimi umiejętnościami, że zrobiłem z niego giermka. - Rajmund położył rękę na ramieniu nie zgrabnego wyrostka i wypchnął go w przód. Denys podciągnął opadające pończochy i odpo wiedział głosem, który podczas jednego zdania zmie niał się o całe oktawy: - Milady, jestem do usług ja śnie pani. Julianna przyglądała się chłopcu w oszołomieniu. Jego włosy, ani jasne, ani ciemne, sprawiały wraże nie, jakby zagnieździły się w nich wróble. Z długiego, prostego nosa kapało, podbródek porośnięty był ciemnym meszkiem, a bladoniebieskie oczy patrzyły na nią z uwielbieniem. Przypominał jej kogoś i choć nie mogła sobie przypomnieć kogo, nastrój zmienił się ponownie - tym razem w złość. - Czeka na twoje powitanie - wytknął Rajmund. Powitanie? Jakie powitanie? Przez trzy lata ona i tylko ona decydowała, kto do Lofts przychodzi i kto odchodzi. Informowano ją o każdym ruchu każdego wieśniaka, dworzanina czy łucznika. To było ważne, gdyż oznaczało bezpieczeństwo. A teraz do służby dodano nowego człowieka, nie pytając jej nawet o zgodę. Będzie musiała karmić tego wyrostka, uczyć go manier, opatrywać rany, które odniesie podczas nauki rycerskiego rzemiosła. Potraktowano ją jak głupią kobietkę, która nie powinna interesować się tym, co dzieje się na jej ziemiach. Zmusiła się do uśmiechu. - Jesteś głodny, Denys? Rajmund wydawał się zdumiony niekonwencjonal ną formą powitania, ale Julianna właściwie odczytała minę chłopaka. - Tak, pani. Ja zawsze jestem głodny. 202
- Fayette przyniesie ci chleba z serem. Do wiecze rzy wytrzymasz. - Niezgrabny ukłon bardziej przypo minał dyg, a ręce wystawały z przykrótkich rękawów. - Rajmundzie, zechcesz mi towarzyszyć? Tutaj - za rządziła, prowadząc narzeczonego na wąskie schody do kuchni. Nikogo tam nie było. - Julianno... - Co ty sobie wyobrażasz!? Sprowadzasz chłopaka bez mojego pozwolenia! - Rajmund zesztywniał, lecz umknęło to jej uwagi. - Prezent od jakiegoś zarozu miałego lorda! - Wilhelm z Miravalu jest moim przyjacielem. Chłód w jego głosie przebijał grubą warstwę jej gnie wu, ale nie był w stanie go ugasić. Podniosła w górę podbródek. - Wilhelm z Mirava lu chciał się pewnie pozbyć złodziejaszka albo kłam czucha. Rajmund zerknął w stronę drzwi, chcąc się upew nić, że mówią o tej samej osobie. - Ten chłopak? Ona również spojrzała. Zobaczyła wyrostka na pa łąkowatych nogach, uśmiechającego się z wdzięczno ścią do służącej. Dzieciak wytarł nos w rękaw i rzucił się na strawę z taką miną, jakby nie jadł od wielu dni. Uświadomiła sobie z przerażeniem, kogo jej przypo mina. Wyglądał jak, niech Bóg ma ją w swej opiece, jej pierwszy mąż. Chudy, nadskakujący, bez charak teru i wdzięku. - W liście, który przywiózł Denys - tłumaczył Raj mund - Wilhelm pisze, że matka chłopaka przyszła do jego żony, prosząc o wsparcie. Saura jest zna na z dobrego serca; zrobiła wszystko co w jej mocy, ale było za późno. Kobieta zmarła na suchoty i De nys strasznie to przeżył. Jego ojciec przegrał w kości ziemie i posag żony, a następnie się zabił. Kiedy 203
umierała matka, Denys poprzysiągł wiele nierozważ nych czynów. Julianna była tak pochłonięta własnymi myślami, że słowa Rajmunda ledwo do niej docierały. Co sprawiło, że potraktowała to dziecko z taką wrogością? Może nie duma, tylko pamięć o chłopcu, którego poślubiła i straciła po długiej, bolesnej chorobie? Miłość, iryta cja i rozpacz mieszały się we wspomnieniach o Miliar dzie. Sądziła, że dawno przeszła nad tym do porządku, ale jak mogła zapomnieć o ojcu swoich dzieci? Rajmund wydawał się nieczuły na jej rozterki. Denys poprzysiągł, że nieważne, jakim kosztem, zdo będzie majątek. Wilhelm i Saura wzięli go do siebie, karmili i uczyli i po pewnym czasie emocje trochę opadły. Przysłali go do mnie, bo... Zaczerwienił się i Julianna zdała sobie sprawę, że chłopak i dla niego jest kimś więcej niż tylko zwykłym giermkiem. Z jakiegoś powodu Rajmundowi na nim zależało. - Dlaczego przysłali go do ciebie? - Bo w jego wieku byłem w podobnej sytuacji: bez pieniędzy i wsparcia rodziców. Poza tym mam dług wobec lorda Piotra. - Masz dług? Wobec lorda Piotra? - Piotra z Burke. Jest ojcem Wilhelma i moim wy chowawcą. Nauczył mnie honoru, godności i przy wództwa. Jego kodeks honorowy wielokrotnie ocalił mi życie. A Denys potrzebuje kogoś, kto nauczy go tajników rycerskiego rzemiosła. W kącikach ust krył się uśmiech, i Julianna nie mo gła się powstrzymać od pytania: - A cóż takiego trze ba wiedzieć? - Że do sikania na siarczystym mrozie trzeba zdej mować metalowe rękawice, na przykład. Spojrzała na niego; on popatrzył na nią. Próbowała się opanować, ale się nie udało. Parsknęła śmiechem. 204
Poczekał, aż ustanie pierwsza fala wesołości, ujął jej dłoń i przycisnął do piersi. - Julianno, chłopak ma dobre serce. Miał różne przejścia, ale wierzę, że ty i ja zrobimy z niego mężczyznę. Proszę cię, nie każ mi go odsyłać. Jej śmiech zamarł. Pod dłonią serce biło w spokoj nym i równym tempie; pierś unosiła się i opadała. Czuła jego ciepło, uśmiech ją uspakajał. Zdała sobie sprawę, że on również oplata ją kokonem, ale jeśli sieć sir Josepha była pułapką zbudowaną z lepkich nitek podejrzeń, to Rajmund chciał ją uwięzić w ogromie swej czułości. - Nie, nie odsyłaj go - po wiedziała niechętnie. - Grzeczna dziewczynka - odrzekł i pocałował po nownie jej dłoń, jakby to miało załatwić sprawę. Wściekła się. - Ty nadęty ośle - syknęła. - Nic nie rozumiesz. Rajmund zmieszał się jak każdy mężczyzna w po dobnej sytuacji. - Czego nie rozumiem? Wyrwała rękę. - Moje życie nie należy do mnie. Moje ciało nie należy do mnie. Moje zamki też już nie są moje. Jego twarz przybrała gniewny wyraz, lecz Julian na zbyt późno pomyślała o ostrożności. Przycisnął ją do ściany, przytrzymał za brodę i wycisnął na jej ustach pocałunek. Zapomniała o swoich pretensjach i ochoczo wyszła mu naprzeciw, wydając z siebie ci chy jęk rozkoszy. Odpowiedział gniewnym pomru kiem, a kiedy oderwał się w końcu od niej, rzekł: Twoje życie i ciało nie należy do ciebie, bo jesteś mo ja. Pamiętaj o tym. - Nachylił się nad nią i pocałował jeszcze raz. - Pamiętaj. Puścił ją i odwrócił się na pięcie, a Julianna krzyk nęła za nim: - Jesteś jak brodawka na nosie! Nie patrząc za siebie, zbiegła do kuchni, gdzie wpadła na skuloną kucharkę i dwie niewzruszone 205
staruchy. Kroki Rajmunda jeszcze niosły się po scho dach. Julianna się wyprostowała. - Co, wszystko sły szałyście? - Tylko rozmowę z sir Josephem i Rajmundem. Głęboko nas rozczarowałaś. - Powieki Valeski opa dły jak u gończego psa. Julianna przygotowała się na wykład na temat właściwej roli kobiety, tymcza sem Valeska powiedziała do Dagny: - Musimy na uczyć tę małą kląć. Rozczarowanie w głosie Dagny wydawało się jesz cze większe. - Zgadza się. Takimi marnymi docinka mi nie uzyskasz szacunku w moim kraju. - W moim też nie. - Valeska stanęła przy prawym boku swej pani. - Na przykład brodawka... Może i jest wstrętna, ale pęcherz jest znacznie bardziej paskudny. - Wrzód jest jeszcze gorszy - powiedziała Dagna, stając z lewej strony. Julianna aż kręciła głową, stara jąc się nadążyć za tokiem ich rozumowania. - Prawda. Bystra jesteś, siostro. - Valeska pokiwa ła kościstym palcem. - A więc, milady, nazwiemy Rajmunda wrzodem. Teraz musimy zdecydować, ja kie jest najobrzydliwsze miejsce, w którym wrzód się może znaleźć. Nos nie jest obrzydliwy. - Chyba że... - wtrąciła się Dagna. Valeska pogroziła palcem i Daana zamilkła. — Nos zwykle nie jest obrzydliwy. Brzydkie są często stopy. Można by nazwać Rajmunda wrzodem na stopie. - Osobiście, bardziej mi odpowiada sformułowa nie wrzód na dupie, ale skoro lady Julianna dotąd na zywała mężczyzn brodawkami, taka zmiana niełatwo jej przyjdzie. - Przestańcie! - Julianna zakryła uszy dłońmi. Przestańcie. Co za głupota! Nie rozumiem, dlaczego robicie z igły widły. Przecież to taki drobiazg. - Zda ła sobie sprawę z własnych słów i zamilkła. Spojrzała 206
w dwie podejrzanie naiwne twarze i wreszcie do niej dotarło. - Czasem... - zaczęła Valeska. - ... mówimy o rzeczach nieistotnych... - ciągnęła Dagna. - ... aby ukryć lub wyjawić nasze prawdziwe uczu cia - dokończyła Valeska. Julianna wymknęła się z objęć staruch, uciekając przed ich mądrymi oczyma i bystrymi spostrzeżenia mi. Nawet nie drgnęły; przyglądały się jej uważnie, a ona zakręciła się na pięcie i pobiegła do piwnicy. Nie ruszyła się stamtąd, dopóki obawy, lęki i złość nie skrystalizowały się w jedno postanowienie: będzie odtąd unikać Rajmunda, jego giermka i wszelkich komplikacji, które obaj wnieśli do życia.
ROZDZIAŁ
12
Nie dotykaj mnie, modliła się Julianna. Nawet się do mnie nie zbliżaj. Powtarzała te słowa w myślach, nie zważając na śpiew podpitych wieśniaków. Siedzą cy na czarnym rumaku obiekt tych modłów znajdo wał się zbyt blisko, by mogła o nim zapomnieć. Pele ryna powiewała na wietrze, odsłaniając zieloną tuni kę i kremową opończę, które dostał od niej w prezen cie ślubnym. Na długo zapamięta jego triumfującą minę, kiedy znalazł rozpostarte na łóżku szaty. Patrzył na nią, a ona mruknęła, że to prezent. Komplet ubrań; taki sam, jaki zwykle dawała służbie. Nie uwierzył. Dotknął palcem ciasnego splotu, po wiódł nim po kunsztownym hafcie, przyjmując jej ka pitulację, chociaż ona wcale się nie poddała. 207
Czarne włosy spływały falą, błyszcząc w świetle księżyca. Wyglądał jak dworzanin królowej Zimy. Przypatrywał się żonie z miną, która aż za dobrze zdradzała zamiary. Proszę nie dotykaj mnie. - Pani, polej jabłkowego ludka jabłecznikiem. Ręka panny młodej przynosi szczęście. Oby przy szłoroczne jabłka były tak słodkie jak ty, pani. - Tosti zdumiał się własną zuchwałością i oblał rumień cem. - Ho, ho! Nasza Julianna ma cichego wielbiciela wykrzyknął Geoffroi. Chwiejąc się na koniu, zaśmiał się nieprzyjemnie, a podpita Izabela zawtórowała pi skliwym chichotem. Królewski budowniczy uśmie chał się głupawo, zmożony obficie lejącym się winem. Wytworne towarzystwo nie miało zamiaru rezygno wać z zabawy i uparło się, by towarzyszyć Juliannie i Rajmundowi do sadu. Jechali w świetle księżyca i popijali piwo, trzymając się w siodłach dzięki łagod nemu usposobieniu koni, a nie własnym umiejętno ściom jeździeckim. Ignorując wstrząsający gałęziami lodowaty wiatr, Julianna uśmiechnęła się serdecznie do Tostiego. Do brze, Tosti. Stań pomiędzy nami. Zasłoń mnie przed jego wzrokiem Głośno powiedziała:- Z chęcią. Świę cenie drzewek owocowych w Trzech Króli jest jed nym z moich ulubionych obowiązków. Już miała zeskoczyć z siodła, kiedy odezwał się Sa lisbury: - Jego lordowska mość też powinien lać ja błecznik. Jest panem młodym. Tosti zaprotestował: - Nie mogą lać oboje. Mamy tylko jeden kielich, tato. - Mogą - upierał się Salisbury, zacisnąwszy usta w wąską kreskę. - Złożą jabłkowemu ludkowi życze nia wes-hal i pojedziemy ucztować dalej. 208
Rajmund skierował konia na klacz Julianny. - Wes-hall Tosti wyjaśnił nowemu panu starą angielską trady cję. - Wes-hal oznacza dobre zdrowie. Mieszamy ja błecznik z przyprawami - oblizał się i mrugnął - i po lewamy jabłonie, by podziękować za plon. Dzięki te mu drzewa rodzą więcej jabłek w następnym roku. - Lady Julianna i ja będziemy zaszczyceni, mogąc uczestniczyć w tym rytuale. Dobro wioski leży nam bardzo na sercu. Prawda, Julianno? Rajmund wymówił jej imię cichym, schrypniętym głosem, którego brzmienie przeniosło ją do nocy peł nych ognistej namiętności. Na nic się zdały groźby sir Josepha. Nie czuła lęku, kiedy Rajmund jej dotykał. A dotykał nieustannie. Kiedy ciemność osłaniała ich jak pierzyna, te cudowne dłonie zawsze potrafiły ją odnaleźć. Rajmund nie zga dzał się już na żadne przeszkody i co noc ściągał jej ko szulę. Co noc ich nagie ciała splatały się w miłosnym tańcu, wciąż rozdzielone ostateczną tajemnicą. Czasem, kiedy rozkosz już przeminęła, wspierała się na łokciu, by zobaczyć jego twarz. Wyobrażała so bie czasem, że jego rysy przechodzą przemianę, że w wyniku paktu z diabłem zmienia się w potwora. Częściej jednak myślała, że prawdziwym powodem lęku jest jego zaborczość. Odkryła, że wstrzymywanie rozkoszy może być ta ką samą torturą jak zadawanie bólu. Zanim Rajmund zdążył pośpieszyć z pomocą, ze skoczyła z konia, z całej siły uderzając o zamarzniętą ziemię. Natychmiast znalazł się u jej boku. Zdjął rę kawice, wsunął je do kieszeni i ujął jej dłonie. Zanim zdążyła zaoponować, jej rękawiczki znalazły się w drugiej kieszeni. - Zimno - pisnęła. 209
Zignorował ją. - Kielich - zażądał. Wziął naczynie z wyciągniętej dłoni Salisbury'ego i podał je Julian nie. Wzięła kielich, a Rajmund oplótł palcami jej dłonie. Rzeźbiony ornament wgniatał się w ciało tak, że nie mogła nawet rozprostować palców. Innymi słowy, zgotował jej idealną pułapkę. Wieśniacy śmiali się i gawędzili, nie zdając sobie sprawy z emocji, jakie wstrząsały ich panią. Szlachta pi ła wino, nie zważając na to, co będzie jutro. Tosti nalał jabłecznik do kielicha i Julianna uśmiechnęła się blado. - A teraz co? - zapytał Rajmund zza jej pleców. Już chciała opuścić rondo kapelusza, by zasłonić wrażliwy kark. - Najpierw polewamy ziemię wokół drzewa, a potem pień. Tosti wydawał się wstrząśnięty roztargnieniem swej pani. - Nie zapomnij, milady, najpierw trzeba umo czyć gałązki. Rajmund dotknął miękko jej ucha i wyszeptał, na śladując dialekt Tostiego: - Nie, milady, nie zapomnij o tym. Odwróciła głowę i spojrzała ostro, lecz on nawet nie drgnął, tylko ścisnął jej dłonie i poprowadził do najbliż szej gałęzi. Przy coraz głośniejszym śpiewie wieśniaków zamoczyli w napoju koniec gałązki. - To obudzi jabłoń z zimowego snu - powiedziała Julianna. Przechylił głowę. - Pewnie masz rację. Podeszli do innej i powtórzyli rytuał. - A to przy gotuje do wiosny, do nowego życia. - Mówisz o jabłoni? O co mu chodziło? Obróciła się w jego ramionach. Czuła, jak złoty kokon odgradza ją od reszty świata. Nie docierał do niej żaden śpiew, słyszała tylko jego głos, czuła tylko jego zapach. Gwiazdy połyskiwały na czarnym jak smoła niebie, lecz dla niej istniał je dynie blask jego oczu. 210
Próbowała się odsunąć, lecz objął ją wpół. - Jabłoń - przypomniał. Zgiełk świata zewnętrznego nagle dotarł do jej uszu. Chciała się pospieszyć, lecz skrępowane ręce i talia nie pozwalały. Znów zaczęła się modlić. Pozwól mi zachować twarz. Poczuła się zdegustowana swym niezdecydowaniem. Czego w końcu chce? Pewnie je go. To dlaczego nie może pokonać strachu? Bała się mężczyzny, który w gniewie nigdy nie pod niósł na nią ręki. Bała się zwierzęcego aktu, który w ostatecznym rozrachunku nic nie znaczył. Nieważne, jak próbowała wykpić swoje obawy, one nie chciały zniknąć. Tak samo, jak nie chciało zniknąć pożądanie. Mój Boże, i to jakie! Gdy oddali kielich Tostiemu, Julianna westchnęła z taką ulgą, że wiatr aż jęknął z zazdrości. Rajmund uśmiechnął się do niej. Skamieniała. Uśmiechnął się szerzej, a ona stała bezradnie, nie mogąc się ruszyć. Odwrócił się plecami, by porozma wiać z Salisburym, a ona wciąż miała wrażenie, że się do niej uśmiecha. Wieśniacy pobiegli w stronę wsi, krzycząc wniebo głosy. Zamkowa służba poszła ich śladem. - Milady? Pomóc pani? - Salisbury podsadził ją, a gdy siedziała już w siodle, dotknął jej łydki. Spojrzała na bezzębne go naganiacza. - Dzielna z pani kobieta. Mówiłem to trzy zimy temu. Dzielniejsza niż mężczyzna. Nie za pominaj o tym, pani. Poczuła wdzięczność. Zwykle lakoniczny Salisbury zdobył się na wielki wysiłek, a wszystko po to, by do dać jej odwagi. - Będę pamiętać - zgodziła się. Poszukała wzrokiem Rajmunda; otoczony wieśnia kami, dziękował im za piękne święto. Powinna do nie go dołączyć, ale z taką ochotą wypełniał obowiązki 211
pana, że pozwoli mu nacieszyć się do woli. Ignorując wewnętrzny głos, który kpił z niej i nazywał tchórzem, powiedziała cicho: - Wracam do zamku. Salisbury spojrzał na nią, a następnie na Rajmun da. - Na nic się to nie zda - powiedział, lecz ona pu ściła uwagę mimo uszu. Galopowała w stronę zamku; wiatr igrał jej we wło sach, a koń gnał po leśnych ścieżkach. Zesztywniałe z zimna dłonie szczypały, zwolniła więc i wetknęła jed ną z nich pod opończę. Była już tak daleko od sadu, że nie dochodził nawet dźwięk. Izabela i Geoffroi zatrzy mali pewnie Rajmunda. Kiedy dotrze do zamku, ona dawno będzie leżeć w łóżku, udając, że śpi. Zaraz. Do uszu dotarł cichy tętent. Tylko jeden koń? Odwróciła się w siodle i spojrzała za siebie. Zo baczyła mężczyznę w czarnej pelerynie. Jego czarne włosy powiewały na wietrze, ciemne brwi zasłaniały oczy, w których, jak sobie wyobrażała, świeciły gwiaz dy. Gonił ją dworzanin Królowej Zimy. Poczuła się jak mała dziewczynka; zapragnęła ucieczki. Chciała biec przed siebie, chciała, by ją dogonił, przewrócił na ziemię i ugasił ogień płonący w jej lędźwiach. Kary ogier zrównał się z jej koniem i Julianna za trzymała się. Rajmund dyszał lekko: - Julianno, two je rękawiczki. Trzymał je w dłoni, ona chciała mu je zabrać. Wy szarpnął je z powrotem i zażądał: -- Wystaw ręce. Spojrzała tęsknie na rękawiczki, lecz zrobiła, jak kazał. Dotyk nie wywołał dreszczu, którego tak się obawiała; palce miał tak zimne, że aż sztywne. - Wy przedziłeś pozostałych - powiedziała cicho. - Wcale się tu nie wybierają. Opanowanie znikło jak za dotknięciem czarodziej skiej różdżki. Obróciła się i spojrzała na pustą ścież kę. - Czemu? .. 212
- Rodzice tak się rozbawili, że postanowili towa rzyszyć poddanym do wioski. - Pewnie nie mieli innego wyjścia, bo wieśniacy prowadzą ich konie. Podniósł brew na dźwięk pogardy w jej głosie. - Pi li na umór, ale nie jestem od tego, by ich pilnować. Poza tym chciałem z tobą porozmawiać. Znów poczuła dziwne ciepło. Wsparła podbródek o dłoń, stwierdzając po chwili, że jest jej niewygod nie. Skrzyżowała ręce na piersiach, lecz on utkwił wzrok w jej biuście. Chwyciła kurczowo za łęk siodła. - Słucham? - Unikasz mnie, moja droga? - Unikam cię? - Nadała głosowi ton rozbawienia. - Skądże. - Od kilku dni chcę z tobą porozmawiać, lecz za dnia zawsze jesteś zajęta. Zauważył jej zdenerwowanie. Sprawiło mu satys fakcję, bo miał za sobą sześć fatalnych dni tylko dla tego, że Julianna nie mogła mu wybaczyć sprowadze nia jednego zabiedzonego chłopaka. Próbowała być miła dla Denysa. Karmiła go, uczyła nowych obo wiązków, nawet przedstawiła swoim córkom, ale wi dać było, że nie ma do niego serca. A to tylko dlate go, że ośmielił się go przyjąć bez jej zgody. Ta małost kowość drażniła go i dziwiła. Nigdy nie sądził, ze Ju lianna może tak chłodno traktować domownika. Cóż, dzisiaj dokończy swych nauk i Julianna poże gna się z aspiracjami do roli mężczyzny w tym domu. Przestanie uważać, że ziemia zapewni jej bezpieczeń stwo. Wyciągnie do niego rękę. Ujęła wodze i ponagliła konia. - Nie mam pojęcia, skąd ci to przyszło do głowy. O czym chcesz ze mną rozmawiać? - O Bartonhale - powiedział bezbarwnie. 213
Skupiła uwagę. Nie udawała już, że go nie słyszy ani widzi, nie pytała z chłodną uprzejmością o jego zdrowie. Skoncentrowała się na nim jak łucznik na celu. - Co z Bartonhale? - Trzeba mu nowego kasztelana. Zmartwiła się. - Wysyłamy... - Sir Josepha. Urażonego rycerza, który ma bez nadzoru sprawować władzę nad rozległymi ziemiami. - Wiem - westchnęła. - Co robić? Nie mamy nikogo... Przerwał jej: - Mamy Keira. - Keira? Nie jest moim rycerzem! - Nie, ale jest moim. Wszyscy twoi ludzie są teraz moi. Ogarnął ją gniew. - A więc twoi ludzie są teraz moi. Tak miała wyglądać ich noc poślubna. Powinien ła godzić jej lęki, dobyć jej zaufanie, a nie rozjątrzać żą daniami. Ale obietnica jej rozgrzanego do czerwono ści ciała nie zostawiła wiele miejsca na rozsądek czy logikę. - Pozwalam ci tak mówić - powiedział kpiąco. Wstrzymała konia, on jechał dalej, przyglądając się jej spokojnie. - Kto dał ci prawo, by mnie tak trakto wać? - zapytała. Nawet się nie obrócił. - Ksiądz. Przysięga małżeń ska. Kościół. Prawo. Jesteś teraz moja. Ruszyła galopem i zablokowała mu drogę. - Skoro już mnie masz, to co ze mną zrobisz? - powiedziała równie kpiąco. - Ty, który nie masz żadnej rodziny, żadnych zobowiązań. W prezencie ślubnym dostajesz ziemie, których tak pragniesz. Dostajesz też coś wię cej: dzieci, służbę, wieśniaków, o których będziesz się musiał troszczyć. Każdy z nich obarczy cię odpowie dzialnością za napełnienie brzucha, zapewnienie da chu nad głową i zadbanie o bezpieczeństwo. I co ty z tym wszystkim zrobisz, szlachcicu? 214
Uderzyła go tak celnie, że aż stracił dech z podziwu. Odłożyła na bok własne smutki i znalazła jego słaby punkt. Rajmund był na to przygotowany. - Owszem, jestem szlachcicem, i to szkolonym od dzieciństwa do rządzenia dużymi majątkami. W małżeństwie od dałem ci siebie, ślubując jednocześnie opiekę nad two imi dziećmi i poddanymi. - Złapał za wodze klaczy. Jeśli nie ufasz mi na tyle, by powierzyć mi te obowiąz ki, będę musiał cię tego nauczyć. - W jego oczach za paliło się pożądanie. - Zaczniemy już dzisiaj. Julianna powróciła do rzeczywistości. Złość ustą piła, a palce zaczęły drżeć. - Dzisiaj? To znaczy, że weźmiesz mnie w gniewie? - W gniewie? - Wybuchnął chrapliwym śmiechem. - Nie, między nami nie ma gniewu, najmilsza. Jest ta jemnica, którą chcę ci zdradzić, tak jak ty chcesz zdradzić mi swoją. Zaniepokoił go bezruch Julianny. Powiedział coś, co wystraszyło ją bardziej, niż można się było w tych okolicznościach spodziewać. - Twój sekret... mnie przeraża. Spojrzał na jej pobladłą twarz, próbując odgadnąć myśli. Potarł dłonią swój gładki, świeżo ogolony pod bródek. Jego ciało i umiejętności dawały jej rozkosz; dowiódł tego wiele razy. A więc dlaczego zawsze, gdy mówił o odsłonięciu ostatecznego sekretu, kuliła się jakby był bestią? Wstrząsnął nim gniew. Czy nie zrobił wystarczają co wiele, by zasłużyć na odrobinę zaufania? - Byłem bardzo cierpliwy. Pozwoliłem ci zachować cnotę, za biegałem o twe względy. Teraz widzę, że to był błąd. Mylisz łagodność z brakiem charakteru. Moja droga, już czas ci pokazać, kto będzie ojcem twoich synów. - Kładąc nacisk na liczbę mnogą, pociągnął za jej wo dze. - Jedź teraz do zamku, niedługo zaczynamy. 215
Julianna klepnęła klacz w szyję i ostro ruszyła. Gdzieś tu zaczynał się skrót. O ile tylko Rajmund nie będzie za nią jechał. Nie. Siedział w siodle, przyglądając się, jak odjeżdża. Złość była bezpieczniejsza od rozpaczy. Podczas szalonej jazdy wąską ścieżką Julianna przeklinała wszystkie żywioły. Jak śmie zachowywać się tak, jak by jej ziemie należały tylko do niego? Jak śmie stra szyć ją swoim sekretem, budząc do życia ostrzeżenia sir Josepha? Zostawiła konia jednemu z parobków i pobiegła do baszty. Trzasnęła z satysfakcją drzwiami. Czy Raj mund sądzi, że uda mu się zapanować nad nią groź bami? Tupiąc, biegła po schodach. Otworzyła salę biesiadną z takim impetem, że dosłownie wpadła do środka. Nie pojmując, co się stało, próbowała wstać na nogi, aż zobaczyła, że on stoi nad nią. - Jak śmiesz! - krzyknęła. - Goniłeś mnie tutaj?! Rajmund promieniał. - Nie, milady, to ja prowa dziłem. Sądziłaś, że twoja wątła klaczka pokona mo jego rumaka? - Oczywiście, że nie. Wszystko robisz lepiej ode mnie. - Zrzuciła z siebie opończę i cisnęła nią przez pustą komnatę. - Z pewnością też lepiej jeździsz konno. - Ty mała czarownico. Ganisz mnie za to, co potra fię robić lepiej? - A czego nie potrafisz? Bierzesz mój zamek na własność, czarujesz moich poddanych i dworzan. Nawet już nie pamiętają, kto jest ich panią! Przypro wadzasz do zamku obcego chłopaka i robisz z niego swego giermka. Myślisz, że nie wiem, że to do ciebie Layamon przychodzi po rozkazy? Cofnął się przed natarciem. - Wolałabyś, żebym cię zostawił z takim ciężarem? - Czemu nie możesz 216
siedzieć na tyłku jak inni mężczyźni? I mnie pozosta wić rządzenie moimi ziemiami? - Jest zima. Chyba nie chcesz, bym próżnował do wiosny. - A właśnie że chcę. Po co wtykasz nos w nie swo je sprawy? Czemu nie zachowujesz się jak inni męż czyźni? Złapał ją za ramiona, postawił na czubkach palców i nachylił się, aż jego twarz znalazła się tuż przy jej twa rzy. - Gdybym był taki jak inni, już dawno poszerzała byś sukienki, a nie jęczała we śnie, marząc o mnie. - Ty zarozumiały ośle. Sądzisz, że śnię o tobie? Rozciągnął usta w udawanym uśmiechu. - A nie? - Nie, ja... - Zdała sobie sprawę, że znalazła się w pułapce, bo nie może zdradzić prawdziwej treści swoich snów. Przycisnął ją do siebie i powiedział miękko: - Nie? Nie śnisz o mnie? Oddech, pachnący jabłkami i cynamonem, ogrze wał jej twarz, a oczy, świetliste szmaragdy, otwarcie się z niej naigrawały. Rozpalone niemal do czerwo ności ciało budziło i w niej podobny żar. - Rajmun dzie - odezwała się bezgłośnie. Zrozumiał, gdyż pod niósł ją, jedną ręką obejmując plecy, a drugą unosząc kolana. Widziała, jak belki sufitu wirują w zawrotnym tem pie, a potem przechodzą w okna sypialni. Rzucił ją na łóżko. Zapadła się w okrycia, które otuliły ją miękko. Próbowała się z nich wydostać, on tymcza sem zamknął drzwi. Podparła się na łokciach i pa trzyła, jak Rajmund zrzuca opończę i tunikę. W koń cu odpiął spodnie i ruszył do niej, a ona zdała sobie sprawę, że oczekiwanie dobiegło kresu. W pułapce sypialni, niegdyś tak rozległej, a teraz kurczącej się gwałtownie, nie przyszło jej nawet 217
do głowy, że mogłaby się opierać. Nie myślała o zie miach, brzydkich tajemnicach ani o jego przemianie w bestię. Nie myślała wcale. Ślepy instynkt osłonił ją przed lękiem nawet wtedy, gdy Rajmund wszedł do łóżka, podniósł jej suknię i położył się pomiędzy rozłożonymi nogami. Dłonie dotknęły jej nagiej skó ry i przeszedł ją dreszcz. W końcu będzie go miała. Wszedł w nią bez zbędnego ociągania się. Jego jęk przenikał drewniane ściany, jej okrzyk odbijał się echem. Czekali tak długo, że aż bolało. Poruszyła biodrami, chcąc ugasić żar w swym łonie, lecz on przytrzymał ją dłońmi. Pchnął z całej siły, wkładając w to całą swą furię. Wbi ła paznokcie w jego ramię, odpowiadając własnym ogniem na jego namiętność. Jęknął z bólu zmieszanego z rozkoszą, opuścił głowę i schował twarz w jej ramieniu. Ona wbiła pięty w siennik, podniosła się i razem, z jed noczesnym okrzykiem na ustach, wspięli się na szczyt. Opadli na materac, dysząc jak królewscy gońcy. Chciał się podnieść, lecz przytrzymała go ramieniem. - Zgniotę cię - zaprotestował słabo. - Skądże. - Powinniśmy zdjąć ubrania? - Tak. - Nie była tak spokojna, jak być powinna. Wrażliwa skóra wciąż płonęła, a wewnątrz skakały iskry, domagając się więcej rozkoszy. Wciąż blisko, wyczuł jej pragnienie; dostrzegł żar skóry i niespokojny ruch bioder. Zaśmiał się, po raz pierwszy od sześciu długich dni. - Jak na kobietę, któ ra wcale mnie nie pragnie, wydajesz się nienasycona. - Zamknij się. Jedwab jej uda gładził, a jednocześnie drażnił jego skórę. - Jestem tylko mężczyzną - powiedział, ale stopniowo i jemu udzieliła się gorączka. Zdjął z jej głowy kapelusz i sięgnął do wiązania sukni. 218
Przyglądała się mu spod wpółprzymkniętych wiek, nie zdając sobie sprawy ze swej zalotności. - Będę cię kochał, aż opadnę z sił - ostrzegł. - Powinno wystarczyć. Sposób, w jaki to powiedziała, sprawił, że poczuł się niezwyciężony. Jęk rozkoszy zmieszał się ze śmie chem; zapowiadała się długa noc.
ROZDZIAŁ
13
Oskardy stukały w nierównym rytmie, a na po dwórzu panował niezwykły spokój. Rajmund poło żył rękę na ramieniu Keira i razem patrzyli, jak na podwórze wtaczają się biesiadnicy, bladzi i mi zerni po całonocnej zabawie. - Aż przykro na nich patrzeć, prawda? - Nawet ci o najmocniejszych głowach trzymają się za brzuchy - powiedział Keir. Zmierzył Rajmunda wzrokiem. - Ty, jak widzę, masz się dobrze. Rajmund głośno wypuścił powietrze z płuc. - No cóż, małżeństwo mi służy. - Lady Julianna w końcu przełamała opory? Pamiętając tylko noc pełną namiętności, a nie dzi ką awanturę, która ją poprzedzała, Rajmund odpo wiedział z pewnym zdumieniem: - A i owszem. - Zauważyłem - powiedział Keir delikatnie - że ma chyba wątpliwości co do ostatecznego aktu. Rajmund czuł się zbyt dobrze, by poświęcić tej ob serwacji odrobinę uwagi. - To było dawno. Z łatwo ścią wybiłem jej to z głowy. - Z łatwością? - powtórzył Keir, wyraźnie delektu jąc się słowami. Potrząsnął głową. - Skoro twierdzisz, że dzieliliście łoże, to dlaczego przez parę ostatnich 219
tygodni zachowywałeś się jak borsuk zakochany w jeżozwierzu? Rajmund wybuchnął śmiechem. - Żartujesz. - Nigdy nie żartuję. - Powaga Keira dorównywała wesołości Rajmunda. - Julianna... - Jak wyjaśnić Keirowi zachowanie Julianny? Mruczała jak kotka, kiedy jej dotykał, nie mając nigdy dosyć pieszczot. Zdumiona własnymi re akcjami, wydawała z siebie cichutkie jęki i piski, a raz nawet usłyszał, jak szepcze do siebie: - Do diabła z igłą świętego Wilfryda. Rozśmieszyło go to. Przypomniał jej wtedy, że bę dąc mężatką, jest w stu procentach cnotliwa. Przytu liła się mocniej i igła świętego odeszła w niepamięć. Tak, małżeńskie rozkosze leczyły smutki. Rajmund nie mógł się już doczekać następnej okazji. Zdał sobie sprawę, że nie wytłumaczy Keirowi jej zachowania. Machnął niedbale ręką. - Kobietami ła two sterować. - Łatwo? - powtórzył Keir, wyrażając wątpliwości uniesieniem brwi. Rajmund odwrócił się od bramy i ruszył w stronę baszty. - Kobiece potrzeby są nieistotnej natury. Nie to co potrzeby mężczyzny. Keir dorównał mu kroku. - Nie mogę powiedzieć, że się z tobą zgadzam. Kobiece potrzeby są zwykle na tury emocjonalnej. Kobiety chcą być kochane przez partnerów i rodzinę i szanowane w swoich społeczno ściach. Kiedy mężczyzna ma, jak sam twierdzi, proble my, są one zwykle mniej skomplikowanej natury. - Na przykład? - zniecierpliwił się Rajmund. Keir popatrzył mu prosto w oczy. - Na przykład nie wie, w który kąt nasikać. - To ty jesteś jeżozwierzem, przyjacielu. Próbujesz mi coś powiedzieć? 220
- To, że twoja decyzja dotycząca Bartonhale roz gniewała lady Juliannę. - Bzdura! - Rajmund klepnął Keira po ramieniu. - Czy jest jeszcze ktoś, kto lepiej od ciebie pokieruje drugim zamkiem? - Istotnie nie ma nikogo takiego - powiedział Keir ironicznie. - Julianna dała mi wolną rękę do podejmowania decyzji. Jeśli nawet wydawała się kiedyś niechętna, to tylko dlatego, że mnie dobrze nie znała. Choć w rzeczywistości niczego wczoraj nie ustalili. Fizyczny akt przypominał trzęsienie ziemi, ale nie mógł rozmiękczyć jej umysłu - co do tego Rajmund nie miał złudzeń. W świetle dnia problemy znów się pojawią, bo Julianna nie zechce ustąpić. - Kobiety - powiedział do samego siebie - nie wiedzą, co dla nich dobre. Keir potrząsnął Rajmundem. - Może i burzę two je samozadowolenie, ale chciałbym, żebyś pamiętał o kilku pułapkach. Julianna jest jak zraniony ptaszek - czasem chce od ciebie uciec, czasem przyjmuje two ją pomoc. Możesz ją uleczyć tylko łagodnością. - Filozof z ciebie, mój przyjacielu, ale... Drzwi do baszty otworzyły się nagle i dziki krzyk przerwał wywód Rajmunda. - Ogień! Ogień! - wrzesz czała Fayette, wlokąc za sobą Margery i Ellę. - Ogień! Rajmund i Keir rzucili się biegiem i pomogli dziewczynkom zejść z drabiny. - Gdzie ten ogień? krzyknął Rajmund. - W kuchni - powiedziała Fayette. - W kuchni - powtórzył Rajmund. Nad ich głowami rozległ się głos Denysa: - Czy z Margery wszystko w porządku? - Odsuń się, chłopcze - zarządził Rajmund. Dziewczynki mają się świetnie, ale Julianna... - Wiel kimi susami wspinał się po drabinie. 221
Nie zdążył jeszcze wejść do środka, gdy na pomo ście pojawił się wrzeszczący Papiol. - Ogień, ogień! Wszyscy spłoniemy! Ogień! Rajmund odepchnął dygoczącego budowniczego i pobiegł schodami w dół. Krzyki i głośne przekleństwa wibrowały w całej klatce schodowej. Dwaj chłopcy szli z wiadrami na górę. - Ogień ugaszony? - zapytał. - Tak, panie. Ugaszony, ale na dole istne piekło. Piekło? Co takiego chłopak miał na myśli? Raj mund pokonał ostatni zakręt i przystanął tak gwał townie, że Keir dobił do jego pleców, popychając go kilka schodów dalej. Istotnie, piekło. Cała służba, która powinna być na górze, stłoczyła się na dole, machając w dymie rękami. Wyglądało to, jakby przestronna kuchnia pełna była oszalałych wia traków, przekrzykujących się nawzajem i opowiada jących własną wersję wydarzeń. Rodzice stali na od wróconych do góry dnem kotłach i wyciągali szyje, by lepiej widzieć, wciśnięty w kąt sir Joseph obserwował szaleństwo z uśmiechem na ustach, a Layamon cho dził tam i z powrotem, bezskutecznie zaganiając służ bę do góry. Kucharka szlochała wśród zniszczeń, podczas gdy Julianna klepała ją pocieszająco po ple cach i szeptała coś do ucha. Spojrzenie Rajmunda spoczęło na postaci, która odniosła największy uszczerbek. Suknia Julianny spa liła się aż do kolan; dłoń owinięta była świeżym ban dażem, a czoło przecinała ostra kreska. - Trzeba prze nieść kuchnię na podwórze - mruknął pod nosem. - Rajmundzie! Piskliwy okrzyk matki kazał Rajmundowi zamknąć na moment oczy. - Rajmundzie, omal nie spłonęliśmy we własnych łóżkach! - Izabela zeskoczyła z kotła i przepychała się łokciami przez tłum.
222
Geoffroi dołączył po chwili, podchodząc tak bli sko, że Rajmund cofnął się o kilka stopni. - Cóż za wydarzenie! Gdyby nie mój refleks, doszłoby do straszliwej tragedii! - Twój ojciec wysłał służbę na dół, by stłumili ogień własnymi ciałami - powiedziała Izabela wylewnie. Ach, jaki miał posłuch! Layamon zamachał z drugiej strony kuchni. - Nie było tak źle. Ogień ledwie wypełzł z paleniska. Geoffroi zrobił marsową minę. - Mówiłem ci, słu chanie kobiet nie popłaca. Prawdziwy mężczyzna... - Precz stąd! - ryknął Rajmund. Zgiełk nagle ucichł, a Rajmund zeskoczył ze schodów, prosto na mokrą podłogę. Noga mu się powinęła, co go jesz cze bardziej rozwścieczyło. Odzyskał równowagę i krzyknął jeszcze raz: - Precz stąd! Chyba że macie bardzo ważny powód, żeby pozostać. Pierwsza fala służby rzuciła się na schody, porywa jąc za sobą rodziców i to pomimo ich szczerych pro testów. Sir Joseph też dał się ponieść, manewrując w tłumie nieodłącznym kijem. W zdumiewająco krót kim czasie kuchnia była pusta; został jedynie on, Keir, Layamon, kucharka i Julianna. Rajmund stał w największej kałuży. - Co się stało? - zapytał. Layamon kucnął przy kamiennym palenisku znaj dującym się w samym środku kuchni. Piec chlebowy wydął się z jednej strony, a z drugiej kamienie wypa liły się i pokruszyły. Layamon wsadził palce w gruz. Czyżby był za duży ogień? - Nie większy niż zwykle - jęknęła kucharka. Keir ukląkł obok Layamona. On również wsadził rękę w popiół, a potem dotknął nadpalonych kawał ków drewna. Podniósł się ostry zapach węgla drzew nego zalanego wodą. Keir pociągnął za koniec potęż nego polana. - Cóż za wielki kawał drewna. 223
- Nowy podkuchenny przyniósł go z drewutni i do łożył do paleniska. Mało jeszcze wie o ogniu. - Kobie cina wytarła bladą, okrągłą twarz w fartuch, pozosta wiając ślady sadzy. - Mimo to, zawsze będę twierdzić, że nie powinien był ot tak wyskoczyć z paleniska. - Zanim się zgodziłam na używanie tej kuchni, wielokrotnie sprawdzaliśmy wytrzymałość i paleni ska, i pieca. Nie rozumiem, jak piec mógł się tak skruszyć - powiedziała Julianna. - Oparła się o ścia nę, a na jej twarzy pojawiło się zmęczenie, które do prowadziło Rajmunda do wściekłości. - Widocznie za mało sprawdzaliście - zagrzmiał. Dwa wielkie susy i był już przy niej. Złapał ją za rękę, ona mu ją wyrwała. Spojrzał na nią groźnie, aż w koń cu ustąpiła. Delikatnie odwinął bandaż. Wierzch dło ni był tylko przysmalony od sadzy, ale wewnętrzna strona pokryta czerwonymi plamami poparzeń, z któ rych już robił się bąbel. Kucharka wyciągnęła szyję, a Rajmund polecił: - Przynieś wiadro czystej wody. Pobiegła, tymczasem Rajmund chwycił rąbek nad palonej sukni. Julianna pacnęła go wolną ręką. - Nic tam nie ma, może parę osmalonych miejsc. Do pale niska włożyłam tylko rękę. - A czemu to zrobiłaś, milady? - zapytał cierpli wie. - Dlatego ze mnie popchnęli. Wszyscy chcieli gasić pożar. - Wydawała się rozgniewana. - Gdyby ten przeklęty chłopak nie przybiegł do sali biesiadnej wrzeszcząc: „Pożar! Pożar!", kucharka ugasiłby go bez problemu. - Proszę bardzo, milordzie. - Kucharka postawiła wiadro z hukiem. Wyprostowała się, szukając czegoś, w co można by wytrzeć ręce. Skończyło się na wła snym rękawie. - Głupcy nie mieli pojęcia, co robić. Milady ma rację, sami ugasilibyśmy pożar. Trzymamy 224
w kuchni wiadra z wodą na wszelki wypadek i z pew nością byśmy sobie poradzili. Rajmund podniósł wiadro, a Julianna zanurzyła dłoń w wodzie. - Zimne - powiedziała. Rozluźniła się. - Och, jak dobrze. Rajmund spojrzał z góry na mężczyzn. - Co mogło być powodem? - Może - Keir nie wydawał się przekonany - zbyt duży nacisk na kamienie. Layamon wstał i otrzepał kolana. - Może. - Natychmiast przenosimy kuchnię na podwórze. Rajmund wskazał palcem na piec. - Jeśli zaraz posta wimy palenisko... - Nie - Głos Julianny wydawał się pozbawiony energii. Rajmund zamarł z podniesionym ramieniem. Co? - Nie. Kuchnia zostaje tutaj. - Julianna odgarnęła włosy z twarzy. - Poprosimy Papiola, by na to spoj rzał. - Ha! - powiedział Rajmund z zadowoleniem, przy pominając sobie wystraszoną twarz budowniczego. Julianna nie zwróciła na niego uwagi. - Może po wie, dlaczego piec się zawalił i poda pomysł, jak go naprawić, by sytuacja się nie powtórzyła. Następnym razem... - Następnym razem? - ryknął Rajmund. - Następnym razem, kiedy w kuchni pojawi się no wy podkuchenny, trzeba go będzie przeszkolić na wy padek pożaru, żeby nie sial paniki w całym zamku. Rozdrażnienie Julianny było widoczne gołym okiem; nie dorównywało jednak mocą gniewowi Raj munda. - Chcesz zostawić kuchnię tutaj, chociaż na własnej skórze przekonałaś się, jakie niebezpie czeństwo wiąże się z paleniem ognia pod ziemią? 225
- Nic się nie stało - odpowiedziała Julianna cier pliwie. - Kiedy projektowałam tę kuchnię, miałam na uwadze to, by ogień znajdował się jak najdalej od wszystkiego, co łatwopalne. Jeśli się dobrze rozej rzysz, to zauważysz, że najwięcej szkody wyrządzili ci panikujący idioci. Spojrzał wokół. Istotnie, była to prawda. Julianna ciągnęła przekonująco: - Studnia jest tu taj. I jak mówi kucharz, zawsze każę trzymać pełne wiadra na wszelki wypadek. Wyjęła dłoń z wody i obejrzała ją dokładnie. Dru gą ręką pomacała bolące miejsca, a Rajmund pomy ślał o zeszłej nocy, kiedy te delikatne dłonie pieściły jego ciało. Teraz będą ją boleć przez długi czas. Przenosimy kuchnię na zewnątrz - powiedział. Nie podniosła głowy. - Nie, nie przenosimy. - A właśnie, że tak. - Czy sądzisz - podniosła głos - że pozwoliłabym na to, by dzieci przebywały w miejscu, w którym gro zi im jakiekolwiek niebezpieczeństwo? Nawet ja nie jestem tak uparta. On również podniósł głos, przekrzykując ją: - A ja nie jestem na tyle nierozsądny, by ci na to pozwolić. - To nie twoja sprawa. - Przełknęła napływające łzy i ściszyła głos. - Chciałam ci przypomnieć, że to decyzja kobiety. Nie zmienił tonu. - Wszystko, co ciebie dotyczy, to moja sprawa. - Znów wrzeszczał, lecz nie obchodziło go to teraz. - Wszystko, co się tutaj dzieje, to moja sprawa. Krzyknęła w odpowiedzi: - Ale nie w kuchni! Kątem oka zauważył, że mimowolni świadkowie scysji wycofują się na schody, ale i to go nie wzruszy ło. Ta przeklęta kobieta - jego kobieta - wykłócała się z nim jak przekupka. - Nie w kuchni? No to 226
gdzie? Nie w ogrodzie, nie na podwórzu, nie w sali biesiadnej, nie przy twoich dzieciach? No to gdzie, pytam? Gdzie wolno mi się wtrącać? Julianna zdała sobie sprawę, że trochę przesadziła. - Nie w sprawy kuchni - powiedziała miękko. Dotarła do niego chłodna rzeczywistość, ale we wnątrz wciąż palił się ogień. - A czy obronność two ich zamków to moja sprawa? Aż skuliła się pod badawczym wzrokiem. - Tak, obronność to męska sprawa. - To pewnie cię ucieszy fakt, że przekazałem Bartonhale mojemu zaufanemu rycerzowi Keirowi, któ ry od dzisiaj będzie tam kasztelanem. - Patrzył, jak fala czerwieni oblewa jej szyję, policzki i czoło. I postanowiłem pozwolić, by kuchnia pozostała tam gdzie jest, to znaczy tutaj. Odwrócił się, zamiatając peleryną w dumnym ge ście i ruszył na schody. Za sobą usłyszał świst i po chwili lodowata woda płynęła po jego plecach. Schylił się w porę, gdyż i wiadro poszybowało w jego kierunku. Żądny zemsty, odwrócił się jak zimny pół nocny wiatr. Nawet nie drgnęła. Trzymała wysoko głowę, goto wa na policzek, lecz on wycisnął na jej ustach pocału nek. Rozchyliła wargi ze zdumienia i zaledwie kilka sekund wystarczyło, by przypomnieć o namiętności ubiegłej nocy. Przycisnął usta do jej ust, przycisnął do siebie jej ciało, oparł ją plecami o piec i wydał z siebie głuchy jęk, kiedy oplotła go nogami. Podniósł głowę i zobaczył jej wniebowziętą twarz. - Słuchaj mnie i zapamiętaj to dobrze. - Otworzyła szeroko oczy i przyglądała mu się z uwagą. - Nigdy nie biję kobiet ani innych słabszych istot. Jeśli mnie rozgnie wasz, potraktuję cię w ten sposób, a potem zostawię niezaspokojoną. Pamiętaj o tym następnym razem. 227
Postawił ją na nogi i ruszył znów na schody. Zupełnie jak się tego spodziewał, wycedziła: - Je śli to ma być moja kara, często będę wywoływać twój gniew. Mokra peleryna nie falowała tak efektownie, ale Rajmund obrócił się jeszcze raz na pięcie. - Po co te złorzeczenia, moja pani. Dowiedz się lepiej, co potra fię, kiedy jestem z ciebie zadowolony.
Ten uśmiech. Zęby błyszczące bielą, opalone po liczki z dołeczkami, brwi kpiąco wygięte w łuk. Raj mund uśmiechał się tak, jakby wiedział, że będzie starała się go zadowolić choćby po to, by skosztować przyrzeczonych rozkoszy. Jakby mogły być rozkosze większe od tych, które poznała zeszłej nocy. Ostrożnie, by nie przekłuć bąbla na dłoni, Julian na złożyła wpół brązowe sukno i rozłożyła je na krzy żaku tuż przy oknie. - Najpierw tunika, milady? - zapytała Fayette. Julianna pokiwała z roztargnieniem głową, a Fayette rozłożyła na nowym materiale znoszony strój Rajmun da, który miał służyć za formę. Wzięła do ręki kredę i obrysowała kontury. - Gotowe, milady. Możesz ciąć. Kłamał. Musiał kłamać. Nie było niczego, czego nie zrobił jej w łóżku... Odrobina ciekawości pozosta ła, zmuszając do rozmyślań, a na ustach pojawił się błogi uśmiech. Żaden z niego demon, sir Joseph ją okłamał. Przez całą noc zachował ludzką postać - co do tego była pewna, gdyż zbadała każdy kawałek je go ciała. Wydawało się zupełnie ludzkie. Może trosz kę nadludzkie poprzez swoje wręcz magiczne możli wości i witalność. 228
Fayette uklękła obok kufra pełnego ciasno upcha nych wełnianych tkanin i pachnącego kamforą, za bezpieczającą materiały przed molami. - Skroisz te raz opończę, pani? - Podaj mi szkarłatną wełnę. Będzie pasować do nowej tuniki, a mimo to nada się do codziennego noszenia. - Racja. - Na twarzy Fayette pojawił się grymas za dowolenia. - Pięknie będzie wyglądał z tą swoją ciemną karnacją i włosami. - Pewnie tak. - Julianna odwiązała nożyczki od pa ska i sprawdziła ich ostrość. - Nad tym się nie zasta nawiałam. - Kaszel Fayette zdumiewająco podobny był do śmiechu, ale Julianna puściła to mimo uszu. Keir - który, co dziwne, naprawdę znał się na kowal stwie - obiecał, że je naostrzy. Oderwała palce od ostrza i oblizała kroplę krwi. Oj, naostrzył. Keir. Zdrada Rajmunda dokuczała jak ból zęba. Potrze bowała w Bartonhale osoby godnej zaufania, ale nic nie mogło osłodzić faktu, iż mąż bez jej zgody miano wał Keira kasztelanem. Nożyczki wbiły się w materiał. Bez jej zgody. Nie potrzebował jej zgody. Zgodnie ze wszelkimi prawami Anglii, Francji i Akwitanii, każdym prawem w cywilizowanej części świata, decyzje dotyczące jej ziem spoczywały teraz w jego rękach. I chociaż były to ręce doświadczone i troskliwe, lata samodzielnej władzy zbyt wiele ją nauczyły, by miała od razu rezy gnować z wpływów. Zależność nigdy nie jest najbez pieczniejszym wyjściem. - Doskonale, pani. - Fayette zabrała tunikę i poda ła Juliannie zwój czerwonego materiału. - Szwaczki zaczną od razu. 229
- Mają skończyć do wieczora - poleciła Julianna. Lord Rajmund chodzi w łachmanach. Dopóki nie przyniósł tu swego kufra, nie zdawałam sobie spra wy... - że nędzne ubranie nie wynikało z męskiej niedbałości. Odkryła z przerażeniem, że wszystko, co posiadał, miał na grzbiecie. - Co za hańba. - Fayette spojrzała ponuro na Iza belę i Geoffroia, którzy, jak zwykle eleganccy, siedzie li przy ogniu. - Na odległość czuć od nich zgnilizną. Julianna milczała. Co miała powiedzieć? Nie apro bowała takiej krytyki, i to z ust służącej, ale nie miała zamiaru upominać Fayette. Rozpostarła sprężystą tka ninę na stole, podnosząc wzrok, gdy Fayette szepnęła na odchodnym: - Niech Bóg ci dopomoże, milady. Izabela stała obok stołu, a sarkazmem w jej głosie można by kisić ogórki. - Mówisz do siebie, kochanie? - Nie czekając na odpowiedź, usadowiła się na wyso kim stołku podstawionym przez służącą. - Słyszałam o tobie przeciekawe plotki. Julianna ciachnęła nożyczkami, patrząc jak słońce odbija się od metalowych ostrzy. Pod szyją wykoń czyć prosto czy zostawić więcej miejsca na kaptur? Kaptur byłby cieplejszy, ale z jej obserwacji wynikało, że Rajmund wolał inne nakrycia głowy Albo chodził z gołą głową, zmarszczyła czoło. Łajała go z tego po wodu wielokrotnie, a on wciąż zapominał. Dzisiejsze go popołudnia znów goniła go przez całe podwórze z czapką w ręku. - Tak, złość się, złość. - Izabela przybrała ostrzej szy ton, bo nie lubiła, gdy ją ignorowano. - Wiem wszystko o twoim wybryku sprzed trzech lat. Proste wykończenie najbardziej się spodoba Raj mundowi, uznała Julianna. Będą to zwykle tasiemki. Nie dopuszczając do siebie okrucieństwa teściowej, odpowiedziała: - Nikt nie wie wszystkiego.
230
- Wiem wystarczająco, by móc cię potępić. Nawet gdybyś zaprzeczyła każdemu słowu. - Izabela uniosła brew. - Twoja reputacja! - Moja? - Jest całkiem zszargana. - Ach, widzę, że nie traciłaś czasu. - Julianna zmarsz czyła materiał, używając palców jako miary. - Z kim rozmawiałaś? Izabela machnęła lekceważąco dłonią. - Ze wszystkimi. - Nie sądzę, żeby wszyscy zechcieli z tobą rozma wiać. - Takie uwagi nie przystoją młodości. - Izabela od wróciła głowę Julianny do światła. - Ale ty nie jesteś już taka młoda, prawda? - Starzeję się z każdym dniem - ucięła krótko Ju lianna. - Powiedz mi lepiej, czego chcesz, a ja wtedy poślę cię do diabła i obie będziemy miały to z głowy. Izabela nie wydawała się ani trochę dotknięta. Będziemy miały to z głowy? Zabawne. Ostry masz ję zyczek, kochanie. Nadawałabyś się nawet na dwór. Szkoda tylko, że Rajmund nie może cię zatrzymać. - Aha, więc o to chodzi. - Julianna próbowała być tak samo spokojna - i tak samo chłodna jak Izabela. - A czemuż to? Maska nagle się zmieniła, a Izabela stała się troskli wym i czułym posłańcem, przynoszącym złe wieści. Mówiliśmy ci już. Rajmund jest jedynym dziedzicem ogromnego majątku. Nie może mieć takiej żony. Plot ki zawsze cię dosięgną, nieważne jak głęboko je ukry jesz, nieważne jak Rajmund będzie się starał je zagłu szyć. A wtedy albo skaże cię na banicję, albo wypędzą go razem z tobą. - W głosie słychać było łkanie. Wiesz, jak szlachetny jest Rajmund. Pojechałby z to bą i spędziłby resztę życia w jakiejś prowincjonalnej 231
dziurze. Król straciłby najcenniejszego doradcę. Całe królestwo by na tym ucierpiało. - A wszystko to z mojego powodu - dokończyła Julianna. Miała wątpliwości co do szczerości uśmie chu, który wykrzywiał usta Izabeli. - Nie wierzysz mi. - Ależ wierzę. Wszystko to, co opisałaś, może się zdarzyć. Tylko że ja nie chciałam wychodzić za twego Rajmunda. - Julianna przyłożyła nożyce i zaczęła ciąć wzdłuż wątku. - Co mnie więc obchodzi jego los? Izabela stuknęła zakrzywionym paznokciem w stół. - Spójrz na to, co robisz. Julianna spojrzała na szkarłatny materiał, który z jakiegoś powodu wydal się ważny Izabeli. - Kroję? - Kroisz co? - Izabela traciła cierpliwość. Julianna zdumiała się. - Opończę? Izabela nachyliła się nad stołem. - Dla kogo? - Dla Rajmunda. - Jakie to ma być ubranie? Do Julianny w końcu dotarło i nożyczki ponownie wbiły się w material. - Codzienne. Izabela triumfalnie odrzuciła wyfiokowaną głowę. - Aha! A co to oznacza? Julianna nadal zgrywała naiwną. - Nie podoba ci się, że chcę, by Rajmund pracował? - Nie, nie o to chodzi. - Izabela pacnęła ręką w materiał tuż przed nożyczkami i Julianna zatrzy mała się gwałtownie. - Szyjesz ubrania, bo żywisz do niego uczucie. Julianna wbiła wzrok w wąskie, arystokratyczne palce teściowej. Izabela ciągnęła z przyganą w głosie: - Chore, sza lone uczucie, podobne do tego, o którym śpiewają trubadurzy królowej Eleonory. Nie wpadłam na to,
232
kiedy uszyłaś mu ten paradny kremowy strój - a był piękny, moja droga. Gdybyś się kiedyś chciała ubie gać o posadę na dworze, chętnie cię polecę na szwaczkę jej wysokości. - Och, dziękuję - odparła Julianna z sarkazmem, który jednak umknął Izabeli. - Co ja to mówiłam? - Izabela zastanawiała się z ręką na czole. - Ach tak, ubrania. No cóż, nie zdzi wiło mnie, że uszyłaś dla niego ten książęcy strój, ale te codzienne szaty cię zdradziły. Julianna nie musiała tym razem udawać zdziwie nia. - Moja droga, sama zajmowałam się dworskimi szatami Rajmunda, bo po co ma się syna, jak nie do realizacji rodzinnych interesów? Strój musi od zwierciedlać status i pieniądze, by być przepustką do lepszej pozycji i większych pieniędzy. Sama rozu miesz, to część wizerunku. Julianna rozumiała i czuła obrzydzenie. - Sądzisz, że uszyłam Rajmundowi paradne szaty, by mógł je chać na dwór i uzyskać nowe przywileje. A codzien ne ubrania szyję dlatego... - Żeby mu było ciepło, to proste. - Izabela splotła dłonie i nachyliła się nad stołem. - To widać po gru bości materiału i hojności kroju. - A może - Julianna nie dawała za wygraną - chcę jedynie, by nie rozchorował się i nie umarł, bo to zmniejszyłoby moje korzyści. - Może - przytaknęła Izabela, nie mogąc wyobra zić sobie innej motywacji. - Może, ale między wami jest też namiętność. I w łożu, i w kłótni. - To tylko żądza. - Ach tak, żądza każe ci na niego patrzyć, gdy my ślisz, że nie widzi? Żądza wywołuje rumieniec na twoich policzkach, kiedy łapie twoje spojrzenie? 233
Żądza każe ci nucić przy tkaniu i biec za nim z czap ką w dłoni, żeby nie zmarzł? W Juliannie obudziła się nieznana tęsknota, która wydawała się pochodzić z głębi serca. - To żądza trwała w uporze. - Nie chcę stracić tak wytrawnego kochanka. - Twoje zachowanie wskazuje na coś więcej. Nie pęka ci od tego serce? Ręka Julianny, niczym dłoń skruszonego winowaj cy, spoczęła na piersi. - Nie, to żądza - wymamrota ła, ale to, co czuła, to ból serca. - Kochasz go, przyznaj. Oświetlony przez słoneczne promienie szkarłatny materiał raził Juliannę w oczy. Palce Izabeli wygląda ły na nim jak nogi pająka. Nożyczki błysnęły i Julian na uległa pokusie. Z niepewnym uśmiechem cięła dalej, aż Izabela wydała okrzyk bólu. - Skaleczyłaś mnie! - Owszem. - I kiedy Izabela pobiegła szukać po ciechy u Geoffroia, Julianna odeszła od stołu i na chwiejnych nogach ruszyła do drzwi. Stanęła na pomoście, kilka razy głęboko odetchnęła i rozej rzała się po podwórzu. Dostrzegła tylko jedno: Raj munda. Trzymał wodze młodej klaczy i uczył Denysa obchodzić się z koniem. Zniszczona brązowa peleryna nie mogła przyćmić blasku męskiej urody. Śmiał się, ale wiatr zaniósł gdzieś jego głos. Był silny i odważny, dobry i mądry, i zbyt lojalny, by mu to wyszło na dobre. Julianna po łożyła rękę na piersi. Ból tylko się wzmagał. - Ow szem, kocham go. A on mnie znienawidzi.
234
ROZDZIAŁ
14
Cały wieczór Julianna była idealną damą. Nie podniosła głosu, nie śmiała się donośnie. Była nie zwykle miła dla młodego giermka, Denysa - za troszczyła się, by miał co jeść i gdzie spać. Porusza ła się z wdziękiem, cierpliwie odpowiadała na pyta nia służących i nawet nie wspomniała, że wyborny posiłek pochodził z prowizorycznego pieca w pod ziemiu. Wszyscy domownicy się martwili. Co tak schłodziło jej temperament? Rajmund oparł łokcie na kolanach i patrzył, jak Julianna wyj muje z uchwytów pochodnie i podaje Layamonowi do zgaszenia. - Ciągle się gniewa, że dałem ci Bartonhale - wyszeptał do Keira. - Ostrzegałem cię - powiedział przyjaciel. - Ty traktu jesz te ziemie jak wyzwanie, a dla Julianny to jest dom. Rajmund spojrzał na przyjaciela i zobaczył marsa na czole, pewną oznakę poruszenia. - Przekonam ją, że to moja wina - powiedział. - Słusznie - odparł Keir. Wstał i przeciągnął się. Jak nikt potrafisz osłodzić jej humor. A jeśli już ma się gniewać, to wolałbym, żeby gniewała się na ciebie. Rajmund zachichotał. - Co, ty też się w niej podkochujesz? Keir spojrzał mu prosto w oczy. - Jak wszyscy. Odszedł, zostawiając Rajmunda z półuśmiechem na twarzy. - Owszem. Jak wszyscy. Rozkoszował się nowym uczuciem. Poznał Juliannę, gdy ją porwał, ale ona wzięła wówczas w niewolę jego serce. Nie był tym zachwycony, poczytał to za słabość. Teraz jednak przyszło mu na myśl, że to tylko świadec two pokrewieństwa dusz. 235
Służący rozłożyli się na siennikach, otulili kocami i zamknęli oczy. Przygotowaniom do snu nie towarzy szył zwykły zgiełk; wszystkim dał się we znaki smutek pani domu. Julianna nie udała się do sypialni; przy sunęła ławkę do ognia i usiadła plecami do Rajmun da. Celowo, tego był pewien. Rozgniewany mężczy zna krzyczałby i klął, kobieta w takiej sytuacji zamy kała się w milczeniu, czekając, aż mężczyzna przyj dzie z podkulonym ogonem i przeprosi. Rajmund wstał z potulną miną i poszedł ją przebłagać. Jeśli się nie uda, może zdoła zaciągnąć ją do sypialni i prze kupić miłością. Uśmiechnął się, bo ciało zareagowa ło natychmiast. I tak ją przekupi. Położył rękę na jej ramieniu. - Chodź do łóżka. Wzruszyła ramionami, strząsając rękę. - Nie chce mi się spać. Spojrzał uważnie. Faktycznie, nie wydawała się senna. Ani obrażona, ani nawet zła. Wydawała się przerażona. Przerażona? Tym, że uderzy ją po scenie w kuchni? Albo z powodu Keira? Nachylona do ognia, ściskała obandażowaną dłoń i wpatrywała się w żar, jakby li czyła na to, że płomienie zdradzą jakąś tajemnicę. Dotknął służącego, który leżał przy palenisku, a on posłusznie odsunął się na bok. Usiadł na drugim koń cu ławki, jak najdalej od niej. - Mnie też się nie chce spać. - Wyciągnął ręce do ognia. - Przypomina mi to naszą pierwszą noc. - Dwa księżyce temu. Tyle się od tego czasu zmie niło - wydawała się rozkojarzona - a jednak wciąż jest tak samo. Potarła bliznę na policzku, a on pomyślał, że już wszystko rozumie. Dobrał słowa z ostrożnością mi strza: - Myślałaś, że wezmę cię siłą. 236
Zadygotała i spojrzała mu w twarz. Rozpacz, wstyd i strach napełniły oczy, tak jak się spodziewał. Przy sunął się bliżej, chciał ją objąć, ale ona krzyknęła: Nie dotykaj mnie! - Spojrzała na leżące wokół ognia postacie i obniżyła głos. - Nie chcesz dotykać kogoś takiego jak ja. Cóż za słowa! Cierpiał, kiedy nie mógł jej dotknąć. Pocił się, walczył z demonami, czekał. Conocna mi łość nic nie zmieniła, sprawiła tylko, że czuł, jak z dnia na dzień rosną potrzeby, zaborczość i tęskno ta. - Lubię cię dotykać - powiedział ostrożnie. - Nie - potrząsnęła głową. Miedziane włosy fruwa ły wokół głowy, wydawało się, że nie może przestać. - Zmienisz zdanie, jak tylko się dowiesz. Odetchnął z ulgą. A więc nie chodziło o wydarze nia dzisiejszego dnia. Postanowił ją wybadać. Chciałem cię przeprosić za Bartonhale. Spojrzała rozgorączkowanym wzrokiem. - Barton hale? - Za to, że mianowałem Keira nowym kasztela nem. - Och. - Zbyła go machnięciem ręki. - Nie zmie niaj tematu. Muszę ci coś wyznać. Odgarnął kosmyk z jej policzka, a ona utkwiła wzrok gdzieś w oddali. Brakowało mu słów. - Najmil sza, nie chcę, żebyś tak cierpiała. Przycisnęła rękę do piersi i zwiesiła głowę. Wyglą dała tak, jakby słuchała wewnętrznego głosu. Sądzi ła, że to, co odebrało jej nadzieję i radość, jest tak straszne, że on na pewno się od niej odwróci, a mimo to z jakiegoś powodu zdecydowała się mu powie dzieć. Nie wahał się dłużej. - Sekrety kładą się cie niem na duszy. Powiedz mi, a ja poniosę połowę powiedział ze współczuciem.
237
Z jej gardła wydobył się dziwny dźwięk - łkanie po mieszane z ironią. - Po co komu taka kobieta jak ja? odpowiedziała. - A zwłaszcza komuś takiemu jak ty. Królewskiemu kuzynowi z majątkiem i tytułem. - Aha - wypuścił powietrze. - Widzę, że rozmawia łaś z rodzicami. - Z twoją matką. Izabelą. - Niemal zakrztusiła się tym imieniem. - To straszna kobieta. - To mało powiedziane. - Ale czasem ma rację. - Co do tego, jak powinno wyglądać moje życie? Poruszona twarz Julianny kazała mu opanować gniew. - Izabela nic nie wie. - Wie o rzeczach, o których ty nie masz pojęcia. Nabrał tchu i zaryzykował: - O gwałcie? Rozpacz nie była przyjemnym widokiem i Raj mund nie mógł się już powstrzymać. Wziął ją w ra miona i przycisnął tak mocno, że nawet gdyby chcia ła, nie mogłaby się wyrwać. Wyszeptał: - Widzisz? Wszystko wiem i nie ma to znaczenia. Wyszarpnęła się, jakby dotyk był torturą. - Nic nie wiesz. Z podłogi podniosły się głowy, a on odgonił je machnięciem ręki. - To mi powiedz. - Widzę, że zadawałeś pytania. - Okryła się moc niej szalem. - Tak samo jak matka. Zacisnął zęby, ale nie odpowiedział. Oskarżycielskie spojrzenie osłabło, a potem zni kło. - Nie, to nie w twoim stylu. Kto opowiedział ci plotki? -Ty. Spojrzała na niego szybko. - Niemożliwe. Mówi łam przez sen? - Zbyt mało śpimy, byś cokolwiek mówiła. - Pod niósł jej dłoń, pogładził szorstkie palce i powiódł pal238
ccm po dołeczkach i wypukłościach. - Rzucałaś wskazówki, kawałki jednej układanki. Na początku myślałem, że wzięłaś nieodpowiedniego kochanka i cię na tym przyłapano. Ale potem wydało mi się dziwne, że uderzyłaś Feliksa. - Sam uczyłeś tego Margery - wymamrotała. - No właśnie. Kobiety nie są z natury agresywne, trzeba je uczyć obrony. - Złapał ją za nadgarstek. A ciebie kto nauczył? - Nikt. - No widzisz. Czyli nauczyło cię życie. Kiedy zoba czyłem, że sir Joseph cię prześladuje, oczekując twej uległości, wszystko stało się jasne. - Sir Joseph - powiedziała z obrzydzeniem w gło sie. - To przez niego się domyśliłeś. - Nie tylko. - Dotknął miedzianych włosów. - To mi powiedziało. Zamarła. - Obcięto je, prawda? - Płomienie nadawały po bladłej twarzy sztuczne rumieńce. - Sir Joseph to zrobił? - zapytał, choć wiedział, że to nieprawda. - Nie - bezgłośnie poruszyła ustami. Już wiedział. - Ojciec. Obciął je ojciec, by cały świat wiedział o twym upadku. Oczy napełniły się łzami. Szept wtargnął w wes tchnienia śpiących i zagłuszył trzaskanie płomieni. Ale mnie nawet nie zgwałcono. Rajmund przyglądał jej się ze zdumieniem. Rozdygotany podbródek uspokoił się, a ręka z całej siły ścisnęła jego dłoń. - Opierałam się z całych sił i nic mi się nie stało, ale prawda nie miała znaczenia. Ojciec nie chciał mnie słuchać. Mówiłam i mówiłam, a on twierdził, że mi nie wierzy. Że to moja wina. Mówił, że sama się o to prosiłam, bo chodziłam w kolorowych stro jach i uśmiechałam do mężczyzn. Kazał mi wyjść za... 239
- Feliksa? Spojrzała na niego gniewnie. - Tak, Feliksa. Jest coś, czego nie wiesz? - Owszem. Dopiero teraz się domyśliłem. Gdybym widział wcześniej... pozwól mi go zabić. - Nie! - Na twarzy namalowało się przerażenie, kąpiąc czerwienią policzki. - Nie warto się przez nie go spowiadać. Innym razem śmiałby się z tak celnego posumowa nia. - To byłby lekki grzech. - To tak, jakby winić kij sir Josepha, że rozdziela razy. - Myślisz, że Feliks był tylko narzędziem? - Ojciec zawsze chciał, bym za niego wyszła. A ja odmawiałam. - Ojciec - w głosie Rajmunda dźwięczało potępie nie. - Mógł mnie zmusić. Mógł mnie zamknąć o chle bie i wodzie i bić dopóty, dopóki się nie zgodzę. Ale wtedy musiałby zająć się dziećmi. Służące by go znie nawidziły, zapominały o ogniu, podawały niesmaczne jedzenie. Ja byłabym wściekła i on czułby się nie zręcznie. Ojciec był człowiekiem, który cenił wygody i przyjemną atmosferę. A więc łatwiej było... Zakołysała się, trzymając się za brzuch. - Czasem myślę, że ojciec spiskował... Zaczerpnęła tchu, walcząc z napływającymi łzami. - Mówił, że jeśli nie wyjdę za mąż, ucierpi jego repu tacja. - Jego reputacja? - zapytał z niedowierzaniem, z trudem opanowując gniew. Nie chciał przeklinać zmarłego. Tu właśnie tkwiło sedno problemu. To nie próba gwałtu zniszczyła Juliannę ani nawet przemoc, której doświadczyła. To niewiara ze strony ojca i podejrze240
nie jeszcze większej zdrady. Wiedziała, że chciał, by poślubiła Feliksa. Ślepo wierzył w gwałt i upokarzał ją na każdym kroku. Ale czy to on krył się za porwaniem? Czy nama wiał Feliksa do gwałtu, by w ten sposób zmusić ją do małżeństwa? Czy byłby w stanie dopuścić się ta kiego czynu tylko po to, by postawić na swoim? Cóż za wstrętny sposób wymuszania woli na własnej, jedy nej zresztą córce! - Tak, jego reputacja - powiedziała gwałtownie. Kiedy powiedziałam, że nie wyjdę za Feliksa, obciął mi nożem włosy. Chciał, by przypominało mu to mo ją hańbę. Rajmund poczuł, że ściska mu się serce. Rozumiał więcej niż chciał powiedzieć. Jego również poddano upokorzeniom, o jakich nie śniła większość ludzi, on również przekonał się, że instynkt samozachowawczy jest silniejszy niż wszystko inne. Wyrzekł się swej re ligii, wychowania, zasad. Chciał podzielić się winą, ale nie potrafił. Jego grzech był większy od jej prze winienia; był pewien, że Julianna zacznie nim gar dzić, a pogardy z jej strony nie mógłby znieść. By uci szyć sumienie, odgarnął włosy zza ucha i odwrócił głowę do ognia. Świecący kolczyk przyciągnął jej wzrok. - Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego to no szę? Podniosła powoli rękę i dotknęła kutego złota. - Mój pan miał taki kaprys. Chciał, by wszyscy nie wolnicy nosili w uchu złote kółko. - Strasznie duże. Bolało, kiedy je zakładali? - Wszelkie oznaki niewolnictwa sprawiają cierpie nie, a ja wszystkie dotąd noszę. To moja pokuta. - Po gładził jej błyszczące włosy. - A więc rozumiesz, że twój ojciec nie wiedział, co to hańba. My wiemy, co to znaczy. 241
Dotknęła włosów, jakby upewniając się, czy odro sły, a on pomyślał z zadowoleniem, że właśnie stwo rzył między nimi kolejną więź. Ich ręce się spotkały i Julianna uległa. - Po wszyst kim ojciec zaprosił do zamku Feliksa. - Dlaczego wciąż godzisz się na jego wizyty? - Feliks nigdy nie pojął, jak strasznie się zachował. A ja - zawahała się - nie mogłam sobie wybaczyć. Wydawało mi się, że to moja wina, że jakoś go spro wokowałam. - To nie twoja wina - powiedział ostro. - Nawet o tym nie myśl. I więcej go tu nie zobaczysz. - Spoj rzał na zaciśnięte pięści. - Wydaje mi się, że Feliks już wie, że nie jest mile widziany. - Nie wiem, co w ciebie wstąpiło, nawet mnie to nie obchodzi. Dziękuję, że wypędziłeś go z mojego życia. Zabrzmiało to niepewnie, niemal strachliwie, ale z błękitnych oczu wyzierała wdzięczność. Rajmund uzmysłowił sobie, że słyszała o ataku na Feliksa. Nietrudno było napędzić tej pluskwie strachu. Rozjaśniła się. - To właśnie zrobiłeś? Napędziłeś mu strachu? - Oj tak. - To dobrze, bo tata kazał mi usługiwać mu, jak bym była służącą. Chciał, żebym pojęła ogrom swego grzechu. Mojego grzechu. - Na twarzy malował się smutek. - Własny ojciec mi nie uwierzył. - J a ci wierzę. Patrzyła na niego ze zdumieniem. - Ja ci wierzę. - Niemożliwe - powiedziała gorzko. - Jestem tyl ko kobietą, córką grzesznej Ewy. Mężczyźni tracą przy mnie głowę, nie odpowiadają za swe czyny, bo ich kuszę. 242
- Już to gdzieś słyszałem. To słowa słabeuszy, któ rzy nie potrafią panować nad swoimi zachciankami. Poklepał się po ramieniu. - Zapominasz, że mnie też się w życiu oberwało. Zaśmiała się histerycznie. - Nie byłam taka mądra, kiedy ten bałwan mnie porwał. Opierałam się, a on powtarzał, że wszystko miało wyglądać inaczej. Pobił mnie tak, że straciłam przytomność. Kiedy oprzytom niałam, byłam sama i wykorzystałam pierwszą okazję do ucieczki. - Pokiwała palcem, jakby mu coś tłuma czyła. - Ale nie zgwałcił mnie, gdy byłam nieprzy tomna. Wściekłość, jaką Rajmund czuł do jej ojca, wcale się nie zmniejszyła. Narosła, połączyła się z nienawi ścią, którą czuł do Feliksa. - Jakiego argumentu uży wali, by zmusić cię do ślubu? Nie odpowiedziała wprost. - Kiedy mężczyzna bie rze kobietę, zostawia w jej ciele ślady. U mnie śladów nie było. Cieszyłam się, że mnie nie zgwałcił. Niemą dre z mojej strony, bo i tak mnie poniżył, potraktował tak, jakby moje łzy i ból nie były nic warte. Ale nie chciałam być wiadrem, do którego zrzuca swe nieczy stości. - To nie ma znaczenia. Dla mnie jest ważne, że cierpiałaś. Że straciłaś zaufanie do najbliższych ci osób. - Sir Joseph też mi nie uwierzył. Twierdził, że po winnam być wdzięczna, że uszłam z życiem. - Sir Joseph ma wiele na sumieniu - powiedział posępnie Rajmund. Jego ciałem targał tłumiony gniew, ale Juliannie należało się zrozumienie i spo kój. - Ale nie mówmy już o nim. Jesteś moją żoną. Spełnieniem wszystkich marzeń. Nieważne co zro bisz, ja cię nie zostawię. I nawet gdyby cię wtedy zgwałcił, nic by to nie zmieniło. 243
Przypominała sobie o swej misji. - Ale król... - Świetnie sobie beze mnie radzi. - Królowa... - Zawsze może mnie odwiedzić. -Anglia... - Do diabła z Anglią. - Przysunął się bliżej i poca łował ją w usta. - Nie możesz... Jeszcze jeden pocałunek, delikatny jak wiosen na bryza. - Nie ma sensu... Użył języka. Odepchnęła go zdrową ręką. - Nie odwrócisz mo jej uwagi. Zabrzmiało to normalnie: niecierpliwie i niemal radośnie. Odetchnął w duchu i podniósł do ust jej palce. Delikatnie powiódł zębami po kostkach. Chodź do łóżka. Kto wie, może i odwrócę twoją uwagę - Jeszcze zobaczymy - zastrzegła, ale pozwoliła się uwieść. Pociągnął ją do sypialni oświetlonej blaskiem świe cy. - Poczekaj chwilę - powiedział. Pokój wypełniała niesamowita cisza i Julian na oplotła się ramionami. Nie udało jej się zniechęcić Rajmunda, lecz nie mogła powiedzieć, że tego żałuje. A więc wiedział i jej nie odepchnął. Ożenił się z nią, traktował z szacunkiem. Czuła się dziwnie -jak nowo narodzone niemowlę, wolne od gniewu i gory czy. Jak kobieta, która wie, że jest kochana. Kochana. Zamknęła oczy i skupiła się na tej myśli. Ból serca znikł razem z uciskiem w klatce piersiowej i Julianna czuła, że oddycha głęboko, że może się śmiać do woli. Stanęła na palcach i zakręciła się do okoła, wznosząc tumany kurzu. Musi zarządzić jutro
244
generalne porządki. Wymiecie się z zamku wszystko, co stare. Wszystko zalśni znów nowością. Rzuciła się na łóżko i zakopała w futrach, dokazując jak małe dziecko. - Proszę, co za widok - Rajmund uśmiechał się chytrze. Zaniepokoiła się. - Co tam masz? Odgarnął opończę i jej oczom ukazały się dwa wia dra, po brzegi wypełnione śniegiem. Euforia Julianny znikła - no, może prawie znikła. - Nie. - Wyciągnęła ręce w stanowczym sprzeciwie. Uśmiechnął się szerzej i zdjął opończę i kaftan. Rzucił na łóżko lniany ręcznik. - Przecież mi ufasz. - Tobie? Flirtował z nią jak parobek ze służącą. - Oczywi ście, że mnie. A co, może nie? Oparła się uwodzicielskim zakusom i powiedziała stanowczo: - Na tyle, na ile ufam mężczyznom. - To jakiś początek. - Podszedł bliżej i zaczął zdzierać z niej nakrycia. Nie przyjmował sprzeciwu i dawał jej klapsa, ile kroć protestowała. - Ale psom ufam bardziej. - Cóż za ostre słowa - powiedział kpiąco. - Próbu jesz się mnie pozbyć, a ja tylko chcę twojego dobra. - Chcesz mnie wykąpać w śniegu. - Wstrzymała dech, licząc, że zaprzeczy. Nie zaprzeczył. - Nie ma mowy - szepnęła. Na nic się to nie zdało. Cóż mógł znaczyć tak wątły opór? Co więcej, sama nie była pewna, czy chce się opierać. Rajmundowi kąpiel sprawiała taką przyjemność, ubóstwiał śnieg, brodził w nim, bawił się jak dziecko. Śnieżna kąpiel wydawała się symbolicznym oczyszczeniem duszy. Stanęła na baczność. - Masz moje pozwolenie powiedziała wielkodusznie. 245
Uznał, że mu się to należy. Ściągnął z niej suknię i rzekł: - Spodoba ci się, zobaczysz. - Suknia poszy bowała do kąta, a w ślad za nią buty. - Kąpiele śnież ne to tradycja, którą moi przodkowie przywieźli z północy. Oczyszczają ciało i duszę. Bluzka owinęła się wokół słupka, a halka poszybowała do sufitu i za haczyła się o jedną z belek. - Rano się tym zajmiemy - powiedział i zaczął się rozbierać. Nie czuła już chło du; widok oliwkowego umięśnionego ciała rozgrze wał do czerwoności. Stanął przy wiadrach i zanurzył w nich obie ręce. Ogarnęły ją wątpliwości. - Rajmundzie? - Zaufaj mi. Ten znowu swoje, pomyślała. Sekundę później nie myślała już wcale. Zimno zaatakowało z taką siłą, że krzyknęła. Położył śnieg na jej ramionach, a ona za machnęła się na niego. Nie trafiła i obróciła się w miejscu z impetem. Szorował jej plecy. Próbowała się wyrwać, ale chwycił jej nadgarstek i wykręcił tak, że pierś zderzy ła się z lodowatym śniegiem. Straciła dech i nie mogła już krzyczeć. Myl jej ra miona, szepcząc coś, lecz ona nie słyszała. Tarł moc no skórę. Miała wrażenie, że to nie ona reaguje, lecz jej nerwy. Ukląkł przed nią. Zaraz go kopnie. Nie mogła ruszyć nogami. Wstał po chwili i powie dział radośnie: - Już prawie koniec. - Garścią śniegu umył jej twarz. Kopnęła go. - Au! - Rajmund zgiął się z grymasem na twarzy. Gdybyś była odrobinę szybsza, nie mielibyśmy dzieci. - Pozwól, najdroższy - nabrała dwie garście śniegu - że uleczę twój ból. Odskoczył, ale za późno. Julian na nacierała go, a jego okrzyk odbijał się echem od belek sufitu. 246
- Niegrzeczna dziewczynka. - Oczy mu błyszczały, a ona się odsunęła. - Myślisz, że ci się upiecze? Rozłożyła ręce. - Co mi zrobisz? Natrzesz mnie śniegiem? Podniósł ręcznik. - Skądże. Wytrę cię. - Dlaczego to brzmi jak groźba? - zapytała głośno. Uśmiechnął się i ruszył w jej stronę. Uciekła do kąta. - Rajmundzie, zasłużyłeś przecież. - Był coraz bliżej. - Tak jak ty zasłużyłaś na to. Krzyknęła, gdy złapał ją i rzucił na łóżko. Usiadł na niej okrakiem i zaczął wycierać. Powoli i spokoj nie, koncentrując się na częściach, które uznał za ważne. Kiedy skończył, nie było jej już zimno. Płomienie lizały jej skórę - a może to jego język? - Przez ciebie tracę głowę - powiedziała. - To dobrze. - Gardłowy głos zawierał obietnicę. Spełnię twe wszystkie życzenia, i jeszcze więcej. Trzymała go za włosy, jakby w obawie, że będzie próbował uciec. Nie miał takiego zamiaru. Przysunął się jeszcze bliżej. - Lubię twoje włosy - powiedział. - Podoba mi się ich połysk. Ich długość. Pod jego dotykiem goiły się rany. Dotknął ustami pasma. - Popatrz, mają kolor mie dzi. Jak świecą się w blasku świecy. Rozłożył loki na swojej piersi. Spojrzała w górę. Miedź mieszała się z czernią, żyła swoim życiem. Ju lianna poczuła, że żyje. Wiedziała, że będzie go ko chać, nawet gdy włosy zamienią się w srebro. Złapał ją za ręce. - Ogrzej mnie. Ogrzej mnie dłońmi. Puściła włosy i pogładziła jego ramiona. - Jesteś ta ki piękny - wyszeptała. Niezgrabne słowa, które mia ły tłumaczyć uczucia płynące z głębi serca. Owszem,
247
był piękny, ale kochałaby go tak samo, gdyby był sta rym człowiekiem albo elfem z lasu. Dał jej wszystko; był kochankiem i przyjacielem, towarzyszem i prze ciwnikiem i dlatego postanowiła być dzielna. Wodziła dłońmi po jego ciele, tam i z powrotem, a napięcie mięśni kazało jej kontynuować wędrówkę. Patrzył na nią spod wpółprzymkniętych powiek. Kiedy się zawahała, nie wiedząc co dalej, odwzajem nił się z nawiązką. Gładził jej ramiona, dotykał szyi, aż w końcu zbliżył usta do jej brodawek. - Pocałuję cię tutaj. - Otwartymi ustami? - wyrwało jej się. - Owszem. Podniecenie, które czuła za pierwszym razem, nigdy do końca nie opadło. Słowa, dotyk przywróciły wspo mnienia o niezwykłej mocy. Podniósł jej pierś do ust i zaczął delikatnie ssać. Język pieścił wrażliwą skórę, ciepły oddech dodawał wrażeń. Julianna zadrżała i za gryzła wargę. Fale zimna i gorąca porwały ciało. - Powiedz, co lubisz - chciał wiedzieć. Już kiedyś o to pytał, a ona upierała się, że nic. Tym razem burza wrażeń odebrała jej mowę. Ręce zatrzymały się i Rajmund podniósł głowę. - Powiedz, co lubisz - powtórzył. - Albo domyślę się sam. - Proszę. - Tak długo czekała. - Proszę. - Masz tak długie nogi. - Gładził pośladki, pieścił uda. - Owiń je wokół mnie. Trzymaj mnie mocno. Objęła go i skrępowanie powróciło. - W ten sposób, pani mego serca. Obróć się na bok. Złapał ją za kostki i przekręcił tak, że leżeli na bo ku. Próbowała położyć się na plecach, ale on ją przy trzymał. Pieścił ją delikatnie.
248
Nie wiedziała, co lubi, czego pragnie, czego chce. Bała się własnych reakcji, ale on nie miał zamiaru rezy gnować. - Wolisz delikatnie? A może trochę mocniej? Jęknęła, kiedy przycisnął dłoń do jej łona. - Powiedz. Skąd mam wiedzieć, skoro ty milczysz? Pieszczoty sprawiały, że miała wrażenie, iż znala zła się na morzu w bezksiężycową noc. Nie wiedziała, w którą stronę zmierza. Trzymała go tylko kurczowo i patrzyła błagalnie. - Tego chcesz? - Palec dotknął loczków i wśliznął się do ciepłego wnętrza. Z piersi Julianny wyrwał się jęk. Zapomniała gdzie jest, fale gorąca sprawiały, że nie widziała go zbyt wy raźnie. Instynkt kazał jej ruszyć biodrami, a Rajmund wciąż pieścił, szepcząc coś słodko. Wyciągnęła do niego rękę. Zaśmiał się z udręką i złapał za nadgarstek. Chcesz mnie w środku? - Tak. - Zaczerpnęła powietrza. - Teraz. - Jak sobie życzysz, najmilsza. Miało to zabrzmieć ulegle, ale wcale nie zabrzmia ło. A mimo to wszedł w nią od razu. Julianna zdała sobie sprawę, że to nie tylko pożą danie. Dla niektórych kobiet miłosny akt wiązał się z czymś wiecej jak tylko z zaspokojeniem. Wyzwalał uczucia. A Julianna była taką kobietą. Chciała oddać mu wszystko i kochać go do końca świata. Dla niektórych mężczyzn miłosny akt był czymś wię cej niż rozładowaniem napięcia. Oznaczał posiadanie. Rajmund był takim mężczyzną. Patrzył na nią z ta ką satysfakcją, że poczuła ukłucie strachu. Czego spodziewał się po tej nocy? Poruszył się i przestała się zastanawiać. Wokół kręci ła się ziemia, a oni stanowili oś, centrum wszechświata. 249
Świadomość wyłączyła się, Julianna szarpała się i jęcza ła, próbując się uwolnić. Trzymał ją mocno, powstrzy mywał, zachęcał, aż z bezgłośnym jękiem osunęła się na łoże. Wyrwała się z wirującego kręgu i połączyła z nim w jedność. - Nigdy cię nie zdradzę - przysiągł. - Ani ty mnie. - Nigdy - wyszeptała. Triumfalnie podniósł się na łokciu, spojrzał jej pro sto w oczy i napełnił jej ciało swoim nasieniem.
ROZDZIAŁ
15
Wrzask wściekłości przeniknął przez drzwi sypialni i obudził Juliannę jeszcze przed brzaskiem. - Bartonhale należy do mnie! Sir Joseph? W sali biesiadnej? O tej godzinie? Za mrugała nieprzytomnie, zbierając myśli. - Chcesz wysłać tam tego przerośniętego bubka?! To ja od lat jestem kasztelanem Bartonhale! Rajmund przerwał spokojnie: - Keir sprawdzi księgi i da ci sprawiedliwą nagrodę za trudy. - Oskarżasz mnie o kradzież? - zgrzytnął zębami sir Joseph - Ależ skąd - ironicznie zaprzeczył Rajmund. Skąd przyszło ci do głowy, że mógłbym podejrzewać cię o taką podłość? W ciszy, która nastąpiła, Julianna sięgnęła po ko szulę. Podniosła starannie złożoną suknię, ubrała się i niepewnym krokiem wyszła do sali biesiadnej. Przy ogniu widać było cztery sylwetki. Rajmund sie dział na ławce, tyłem do płomieni, Layamon i Keir siedzieli po jego bokach, a sir Joseph stał zwrócony przodem do tego trybunału..
250
- Oczywiście, że nie oskarżyłeś mnie o kradzież. - Drżał mu głos. - Ale jestem starym człowiekiem. Teraz muszę opuścić miejsce, w którym spędziłem całe życie. Chyba mam prawo wyrażać troskę o Lofts, zwłaszcza że nie jestem pewien, czy... spojrzał spode łba na Layamona - czy jest w do brych rękach. - Czyją decyzję tu kwestionujesz? - zapytał Raj mund. - Lady Julianny, bo mianowała Layamona, czy też moją, bo przyznałem jej rację? - Nic nie kwestionuję - powiedział ostro sir Jo seph. Keir położył rękę na mieczu i starzec dodał: - ...milordzie. Z miejsca, w którym stała Julianna, widać było wy raźnie, że spowita w cień postać sir Josepha kurczy się w obronnym odruchu. Krzaczaste brwi zmarszczyły się, ale nie mogły ukryć przebiegłości, która wyziera ła z wyłupiastych niebieskich oczu. Starzec oparł się na kiju udając, że to z niego czerpie całą siłę. A może nie udawał. Od lat nosił go ze sobą, by za straszać innych, czy też podkreślać sędziwy wiek. Jed nak przez te wszystkie lata, zupełnie sobie z tego nie zdając sprawy, zestarzał się. Był obecny w jej życiu od zawsze. Kiedy Julianna była małą dziewczynką, gdy jej matka jeszcze żyła, sir Joseph był mroczną po stacią kryjącą się gdzieś w cieniu. Gdy umarła, ojciec znalazł w nim towarzysza. Chciała zadowolić owdo wiałego ojca? Cóż, odkryła, że musi również wkradać się w łaski sir Josepha. Ale dopiero gdy umarł jej młody mąż, sir Joseph okazał się wrogiem. A co się działo, gdy ją porwano? Zamknęła oczy i zacisnęła pięść. Nigdy nie wybaczy starcowi wspie rania niesprawiedliwych decyzji ojca. Sir Joseph zaczął mówić i Julianna otworzyła oczy. - Znam Juliannę od dziecka i dlatego muszę cię 251
ostrzec przed ułomnością jej charakteru. Zawsze by ła kłamłiwą, podstępną dziewuchą o skłonności do nieprzystojnej wesołości i pogańskich rytuałów. Przyjrzyj się jej, panie. Przyjrzyj się uważnie. - Bo co? - zapytał Rajmund. - Bo może się okazać, że przyprawi ci rogi. Rajmund zaśmiał się. Opończa zakręciła się w powietrzu i sir Joseph zwró cił się do Rajmunda. - Chce sprawować władzę, cho ciaż to nie przystoi kobiecie i ignoruje rady dane z do brego serca. Zniszczy każdego mężczyznę, który sądzi, że może kontrolować jej ziemie. Uważaj, mój panie, uważaj, bo możesz być następną ofiarą. Umrzesz jak pierwszy mąż lub pęknie ci serce jak ojcu. Zanim Julianna w swym oburzeniu zdołała się po ruszyć, odezwał się Keir: - Sugerujesz, że zabiła mę ża? - Nie znamy całej prawdy - odpowiedział sir Jo seph. - I złamała serce ojcu? - Umarł jako nieszczęśliwy człowiek. Julianna krzyknęła coś w gniewie, ale Layamon był od niej szybszy. Jego oburzenie sięgało zenitu. - To wszystko nieprawda! Nieprawda! - Wiemy, Layamonie - powiedział Rajmund uspo kajająco, lecz Layamon nie mógł się opanować. - Jej mąż zmarł na galopujące suchoty. Gdyby la dy Julianna nie zajmowała się nim tak troskliwie, od szedłby znacznie wcześniej. A hańbą, prawdziwą hańbą, jest to, że ojciec milady miał tak zimne serce i tak wielką dumę, by w taki sposób potraktować wła sną córkę. Matka milady musiała się przewracać w grobie, widząc, jak mąż niszczy szczęście dziecka. - Wystarczy, Layamonie - powiedziała wstrząśnięta Julianna. , 252
Mężczyźni odwrócili się, a ona wyszła z cienia. Nie mów o ojcu w ten sposób. - Jak sobie życzysz, milady - zgodził się Layamon potulnie, ale mruknął pod nosem: - Ale to wszystko prawda. Julianna zignorowała te słowa i zwróciła się do sir Josepha: - Nie wiem, co takiego uczyniłam, by zasłu żyć na twoją pogardę. - Jesteś tak głupia, że nie widzisz nic poza końcem własnego nosa. - Sir Joseph zagryzł dolną wargę spróchniałymi zębami, a potem splunął. - Płaszczy łem się przed tobą całe życie i co mi z tego przyszło? Banicja do lichego zameczku? Degradacja na pod rzędne stanowisko? Keir przerwał mu spokojnie: - Moim zdaniem, Bartonhale nie jest lichym zameczkiem, nie zostałeś też zdegradowany. Nie mam doświadczenia jako kasztelan i twoje cenne rady na pewno mi się przyda dzą. Jeśli się zgodzisz... Utkwiwszy wzrok w Juliannie, sir Joseph zrobił krok do przodu. - Wszyscy słyszeli twój wrzask ze szłej nocy. Co, w końcu znalazłaś mężczyznę, który jest w stanie zaspokoić twoją nienasyconą żądzę? Czy on wie, że jesteś wampirzycą, która wykorzystuje mężczyzn, by potem wyssać z nich życie? Nie miała już poczucia winy. Wyganiała z domu starego człowieka, owszem, ale sam był sobie winny. Nigdy nie pozwoli, by zastraszał dziewczynki tak, jak zastraszał ją. Rozwścieczyło go jej milczenie. Stukając kijem o posadzkę, podszedł bliżej. Rajmund wstał, lecz zatrzymał się w pół kroku, widząc, że Julianna po trząsa głową. Sir Joseph wyszeptał: - Przed miej scowymi lordami udawałaś cnotkę, a cały czas za stawiałaś sieci na większą zdobycz. Masz teraz swo253
jego wielkiego pana i obyście dali sobie przyjem ność! - Wielkie dzięki, dobry człowieku - odpowiedziała Julianna wciąż zachrypniętym, porannym głosem. Protekcjonalny ton wytrącił go z równowagi. - Je steś pospolitą ladacznicą! Zwykłą dziwką! Jednym kopnięciem, bez zastanowienia i żalu, Ju lianna wytrąciła mu z ręki kij i starzec potoczył się do przodu. - Jesteś jak wrzód na dupie - oznajmiła donośnie. - Wynoś się do Bartonhale, zanim zapo mnę, że łączą nas więzy krwi i wyrzucę cię na bruk jak zwykłe łajno. Sir Joseph odzyskał równowagę i ruszył w jej stronę. Rajmund, Keir i Layamon rzucili się jej z pomocą, ale ubiegł ich Denys, który nie wiadomo jak się tam znalazł. - Idź sobie. Zabierz swą wstrętną postać - oświadczył chłopak głosem dźwięczącym młodzieńczym żarem. Julianna zagapiła się na Denysa, zdumiona niespo dziewaną obroną, ale sir Joseph go rozpoznał. - Od suń się, chłopcze. To sprawa pomiędzy mną a tą ko bietą. - Nie! - Reakcja chłopaka wydawała się trochę niewspółmierna do sytuacji. - Nawet jej nie do tkniesz! Vaaleska stanęła przed sir Josephem. - Chłopak ma rację. Również Dagna przysunęła się bliżej. - Zbieraj się, starcze. Twój czas się skończył. Sir Joseph wyciągał wątłą szyję, by spojrzeć po nad głowy kobiet. Brakowało mu odwagi, by pod nieść na nie kij. Rajmund złapał go za ramię i ścisnął. - Czeka na ciebie zaprzęg. - Zaprzęg? - wrzasnął sir Joseph. - Jestem ryce rzem. Pojadę k o n n o .
254
- Nie - powiedział Rajmund. - Nie chcielibyśmy, byś zgubił się po drodze do Bartonhale. Sir Joseph wyprostował się i strząsnął rękę Raj munda. - Nie zgubię się. Nie tak łatwo się mnie po zbędziesz. Odszedł chwiejnie, a Denys powiedział: - To dia beł. - Młode oczy płonęły gorączką, którą mógł się zarazić jedynie od starca. Przytulił się do Julianny. Zagadywał mnie ciągle, oferował rzeczy, które do niego nie należą i kusił tym, co nie jest dla mnie. Julianna, zupełnie zaskoczona, starała się zapano wać nad uczuciem, które wzbudziły w niej długie rę ce i wątła pierś. Miała kiedyś męża, który tak ją tulił, ale Denys przypominał raczej syna. Schował głowę w jej ramieniu, szukając pocieszenia w rozpaczy, a Julianna poklepała go energicznie po plecach. Już sobie poszedł. Zapomnij o nim. - Tak. - Denys wypuścił ją z objęć. Nie wydawał się ani odrobinę skrępowany, chyba nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że jego zachowanie było nieodpowiednie. Wciąż odurzony wydarzeniami po ranka, rozejrzał się po tętniącej życiem komnacie. Zapomnę o pokusie - powiedział. Jego spojrzenie spoczęło na Margery i Elli. - Zapomnę o pokusie. - Zapomnisz, zapomnisz. - Valeska ścisnęła go za ramię. - Ale najpierw musisz cos zjeść. Na stole czeka chleb z serem, korzenny napar i świeże mleko. Lady Julianna kazała nam cię trochę podtuczyć, a lord Rajmund powiedział, że nie da ci przyzwoitego ruma ka, jeżeli ci nie przybędzie pięć kilo. Co, zgłodniałeś? Wygłodzona twarz wyrostka rozjaśniła się na samo wspomnienie jedzenia. Z ociąganiem ruszył do stołu, żegnając Juliannę wiernym spojrzeniem. Dagna uniosła krzaczaste brwi. - Idzie tam, gdzie każe mu brzuch. Pójdę do kuchni po więcej jedzenia. 255
Rajmund mrugnął do Julianny. - Do diaska, znala złaś nowego obrońcę. - Tak się zdaje - zgodziła się, próbując powstrzy mać napływ uczuć, które wzbudziła w niej niespo dziewana obrona ze strony wyrostka. Od początku starała się unikać i jego, i wspomnień, które w niej wywoływał. Wystarczyło, że troszczyła się o to, czy ma się w co ubrać i co włożyć do ust. Przyglądał się, kiedy zaplatała Elli włosy, uczyła Margery szyć i cało wała dziewczynki na dobranoc, a jego spojrzenie zdradzało tęsknotę za miłością, jaką może dać tylko matka. Julianna chciała zamknąć przed nim serce, ale musiałaby być potworem, by nie docenić odważ nego wystąpienia w jej obronie. Rajmund śmiał się od ucha do ucha. Zdawał sobie z pewnością sprawę, że opory Julianny zostały w koń cu przełamane. - Dobry chłopak z tego Denysa, prawda? Zanim zdążyła odpowiedzieć, wtrącił się Keir: Dobry, ale skrzywiony przez wychowanie. Mam na dzieję, Rajmundzie, że zdołasz go nauczyć, co to jest honor. Rajmund patrzył na przyjaciela ze zdumieniem. Lord Piotr mówił, że honoru nie da się nauczyć, trzeba go pokazać. I nawet wtedy rezultaty zależą od ucznia. Keir wskazał głową na pochłaniającego jedzenie Denysa. - Sądzę, że jest zdolny zarówno do dobra, jak i zła. Napatrzył się, że honor jest czasem trudną sprawą, a on jest niecierpliwy. - Doprawdy? - powiedział Rajmund jednym tchem. - Jesteś gotowy? Odprowadzę cię i powiesz mi, co wiesz. - Muszę pożegnać się z lady Julianną. Powiedział to bez wyraźnej emocji, ale Rajmund spojrzał na niego znacząco. Popatrzył również na De256
nysa i Julianna zaczerwieniła się. - Zdradź jej swój sekret, Keir. - Rajmund zgiął się w głębokim ukłonie i zebrał się do odejścia. Keir przechylił głowę. - Nie mam żadnych sekre tów. - A więc o czym tu gadać - odparł Rajmund. Zaskoczona mina Keira serdecznie ubawiła Julian nę. Po chwili jego twarz się rozjaśniła. - Ciężko go cza sem zrozumieć, ale dobry z niego człowiek - powie dział, patrząc za Rajmundem. Położył dłoń na ramie niu Julianny i poprowadził ją do otworu strzelniczego wychodzącego na podwórze. - Pomyślałem, że popa trzymy, jak służący pakują moje rzeczy. Niedorzeczny pomysł, bo słońce ledwie zdążyło za barwić na fioletowo kawałek horyzontu, ale Julian na wiedziała, że Keir nie powiedziałby czegoś równie niedorzecznego bez ważnego powodu. Chciał z nią porozmawiać, a ona zgodziła się na to skinieniem głowy. Palcem wskazującym i kciukiem chwycił za nadgar stek lewej dłoni. Nie po raz pierwszy zauważyła, że pozostałe palce prawej to jedynie kikuty, obcięte do pierwszego stawu. Wzdrygnęła się ze współczucia, a potem jeszcze raz, gdy sobie przypomniała, że stoi przed mężczyzną, którego władzę narzucił jej mąż. Zwolnił tempa, dostosowując się do jej kroku. Zanim wyjadę, milady, chciałbym podziękować za tak serdeczne przyjęcie. Sądziła, że mówi ironicznie, lecz po chwili zmieni ła zdanie. Keir nie żywił do niej żadnej urazy, chyba nie leżało to w jego charakterze. - Żałuję, że nie uczyniłam więcej. - Dla kobiety o twej pozycji ostrożności nigdy za wiele. Jakiekolwiek uchybienia w grzeczności były jedynie instynktownym lękiem przed nieznajomym, 257
i to płci męskiej. Oby wszystkie kobiety były tak roz ważne jak ty, pani. - Oby wszyscy mężczyźni byli tak rozsądni jak ty odpowiedziała ostrożnie. Pochylił głowę. - Obawiam się, że to prawda. Wie lu mężczyzn używa miecza i tarczy zamiast rozumu, odkrywając często jedną nogą w grobie, że Bóg obda rzył ich zdolnością myślenia. - Niektórzy nie widzą tego nawet wtedy - powie działa, myśląc o swoim ojcu. Podeszli do okna i Ju lianna zorientowała się, że coś jednak widać. Służący rozpalili ognisko, a jedną z postaci, która przeszła obok, był Rajmund. Uśmiechnęła się, słysząc, jak wy daje rozkazy służącym, którzy prędko zabrali się do ładowania wozów. - Młody człowiek, który używa rozumu, ma szanse na wielkość. - Keir wydawał się smutny. - Rajmund jest takim człowiekiem, a jego wielkość jest rezulta tem bolesnego dojrzewania. To on odciął mi palce. Spojrzała na niego szybko. - By uwolnić mnie z kajdan. - Zgiął rękę. - Dzię kowałem mu za to, ale on płakał. - Płakał? - Powiedziała to głośno? Czy to miało znaczenie? Chyba nie, bo Keir słyszał nawet rzeczy, których nie potrafiła wypowiedzieć. - Z pewnością wywnioskowałaś, że byliśmy razem w Tunisie. - Oparł okaleczoną rękę o parapet, a Ju lianna nie mogła oderwać od niej wzroku. - Pozna łem go podczas licytacji na targu niewolników. Nasz pan lubił silnych chrześcijańskich rycerzy, których mógł poddawać najbardziej upodlającej pracy. - Czy Rajmund też był kowalem? - By zostać kowalem, trzeba było poddać się pro cesowi szkolenia. - Pozornie nieznacząca uwaga, a jak wiele mówiła o Rajmundzie, ale też o Keirze. 258
- Nie chciał współpracować? Głowa Keira odwróciła się powolnym łukiem. Szczęki zacisnęły się i Julianna zdała sobie ze zdu mieniem sprawę, że Keir jest całkiem przystojny. Po prostu nigdy tego nie widziała. Nie widziała, bo Rajmund olśnił ją tak, że wszyscy mężczyźni mogli dla niej nie istnieć. Keir odwrócił się z powrotem do okna i Julianna zapomniała o swym spostrzeże niu. - Opluł mnie. Dosłownie mnie opluł, bo się zgo dziłem. Na ustach Keira bawił półuśmiech, ale Julian na nie mogła uwierzyć. - Rajmund cię opluł? - szep nęła. - Nie znałem dotąd tak twardego człowieka. Po wiedział, że woli śmierć od przestawania z niewierny mi. Jednego tylko nie był świadomy, że śmierć jest lepsza od tortur, którym poddawano krnąbrnych ry cerzy. Nasz pan pokazał mu parę rzeczy. - Bił go. -I to z jaką przyjemnością - powiedział Keir. Oka leczona ręka zacisnęła się na parapecie. - W końcu modliłem się tylko, by Rajmunda jak najszybciej zła mał; nie mogłem patrzeć na to ciągłe cierpienie. Niezdrowa ciekawość kazała jej zapytać: - Co go złamało? Keir potrząsnął głową. - Za dużo mówię. - Nie! - krzyknęła - Powinienem zejść na dół i sprawdzić, czy wszyst ko zostało zabrane. Julianna chciała wiedzieć tylko jedno. - Dlaczego płakał? Zawahał się. - Pytasz o dzień, w którym obciął mi palce? Rajmund zorganizował ucieczkę. Udała się dzięki brawurze, a była taka dlatego, że to on ją za259
planował. Słyszałaś, że porwaliśmy saraceński statek i pożeglowaliśmy do Normandii? -Tak, tak. Mów dalej. - Podczas ucieczki uwięził mnie łańcuch w porcie. Zacisnął się na moich palcach i choć mogłem je wy szarpnąć, bałem się, że uszkodzę ścięgna całej ręki. A więc poprosiłem Rajmunda, by wziął nóż i odciął zmiażdżone miejsca. Nóż sam wykułem, ale nie był tak ostry, jak być powinien... Zadrżała. - ...bo używaliśmy go wcześniej do przecinania lin i otwierania zamków. Mimo że starałem się zacho wać spokój, Rajmund przekonał się, że nie ma serca do chirurgii. Ośmielona słowami, uniosła jego dłoń. Nawet nie drgnął. - Królewski chirurg musiał wy ciągać potem odłamki kości, bo Rajmundowi nie udało się ich równo odciąć. W uznaniu dla hartu ducha Keira wzięła jego dłoń pomiędzy swoje. - Rajmund uratował ośmiu chrześcijańskich ryce rzy, czterech chrześcijańskich marynarzy i dwie ko biety - Valeskę i Dagnę - bez strat w ludziach. Do prowadził wyładowany towarami saraceński statek do chrześcijańskiego portu. Moje palce to niewielka cena za wolność, chociaż on wciąż nie może odżało wać ich straty. Wiem, że mówię chaotycznie, ale Raj mund przeszedł długą drogę od chwili, kiedy wpadł w ręce niewiernych. Mnie również niewola odmieni ła. Wcześniej nie znałem człowieka, którego uznał bym za godnego moich usług. - A teraz? - Teraz oddałbym życie za Rajmunda. - Podniósł dumnie głowę. - Niewola dodała mu siły i uczyniła z niego mężczyznę, lecz jednocześnie nałożyła cięż260
kie jarzmo na jego duszę. Nie jestem przesadnie uczuciowy, ale chciałbym, by Rajmund był szczęśliwy. Nie tylko zadowolony z życia, ale szczęśliwy. - Od wrócił jej rękę, ukłonił się i odszedł. Nachyliła się do otworu strzelniczego i czekała. Po chwili zobaczyła, jak Keir pewnym krokiem idzie w kierunku Rajmunda, a ten wskazuje na wozy wyła dowane prowiantem i na krzepkie konie w zaprzęgu. Zmrużyła oczy, widząc jak Rajmund wyciąga spod opończy sakiewkę i obficie gestykulując, wręcza ją Keirowi. Wydawał polecenia dotyczące zamku, mu rów obronnych i, jak sądziła, jej samej. Pieniądze? zadała sobie pytanie. Czyje pieniądze? Skąd je wziął? I dlaczego dał je Keirowi? Pytania te pozostały bez odpowiedzi. Rajmund ob jął Keira, a potem wskazał na najpiękniejszego ruma ka, chlubę jej stajni, w najlepszej uprzęży i pod zdo bionym siodłem. Najwidoczniej dawał go Keirowi w prezencie - oczywiście bez jej zgody. Jeszcze wczoraj oskarżyłaby go o kradzież. Dziś westchnęła tylko, dumając nad swoim położeniem. Nic się nie zmieniło. Konflikt między nią a Rajmun dem nie został rozwiązany. Wciąż mu się wydaje, że jest panem wszystkich jej ziem, a ona wciąż uważa, że to jej słowo powinno mieć decydujące znaczenie. Mi mo wszystko po zeszłej nocy niewzruszony opór tro chę się zachwiał. Rajmund przemówił do niej swoim ciałem, otwierając swą duszę i zapraszając ją do środ ka. Choć obyło się bez słów, sugerował, że razem są znacznie silniejsi niż każde z osobna. Razem nie tylko zadbają o ziemie, ale również je powiększą - i powięk szą też rodzinę. Staną się jednym z najpotężniejszych rodów w całej Anglii. I oczywiście Francji. Na twarzy Julianny pojawił się grymas. To samo mówiła jego matka. 261
Nie wiadomo dlaczego, ziemie i władza nie wyda wały się jej dzisiaj ważne. Wystawiła stopy spod dłu giej koszuli i spojrzała. Były jak nowe. Poruszyła pal cami. Niby wczoraj ruszały się i wyglądały tak samo, a jednak dziś były zupełnie inne. Nie mogła się powstrzymać, by nie wystawić rów nież rąk. I one wczoraj wyglądały i poruszały się tak samo, a dziś były zupełnie nowe. Inne. Czy to możliwe, że to ona się od wczoraj zmieniła? Że parę prostych słów, śnieżna kąpiel i wyczerpująca miłość - wszystko to razem - stworzyło całkiem nową kobietę? Przyjrzała się sobie, szukając części, które mu wczoraj oddała i odkryła, że na ich miejscu są zu pełnie nowe; że ona sama jest inna. Cała i komplet na, ale całkiem inna. Nieśmiała dłoń dotknęła jej ramienia. - Milady? Nowa i całkiem inna Julianna stała twarzą w twarz z Denysem. Uśmiechnęła się do niego bez skrępowania, które dotąd towarzyszyło ich spotka niom. Zdał sobie sprawę, że coś się zmieniło; przekrzywił głowę jak ptak i przyglądał się jej bystrymi oczyma. Przyszło mu do głowy, że chyba zachował się nieod powiednio i oblał się rumieńcem. - Milady, chciał bym ci podziękować - zaskrzeczał, a po chwili jego głos przybrał głębszy ton - za dobroć, którą mi oka załaś. Potraktowałaś mnie jak członka rodziny. Głos znów się załamał i szkarłat na policzkach chło paka się pogłębił. - Okazałaś dobroć komuś, kto jest jej niegodny. Oparła się o parapet i ujęła go za rękę. - Jesteś godny tego, by być członkiem mojej rodziny. Rozpromienił się. - Naprawdę tak uważasz, pani? - Każdy, kto ma odwagę przeciwstawić się sir Jose phowi, zasługuje na mój głęboki szacunek. - Gdy tyl262
ko wspomniała sir Josepha, rzucił jej udręczone spoj rzenie. - Powiedz mi, co cię trapi - poprosiła. - Lord Rajmund mówi o honorze. Czy ty, pani, wiesz, co to honor? Odgarnęła brązowy kosmyk z jego oczu, zastana wiając się, jak powinna odpowiedzieć na to pytanie. Jej milczenie zachęciło go. - Bo lord Rajmund mówi, że to styl życia. Lord Piotr go nauczył, że mężczyzna, by mógł szczycić się honorem, musi nie tylko szlachetnie postępować, ale też szlachetnie myśleć. - To się zgadza - powiedziała. - Ale honor łatwiej przychodzi rycerzowi niż kobiecie albo na przykład młodemu chłopakowi. Kobieta czy młodzieniec nie li czą się w oczach króla i prawa i dlatego nasze potrzeby wiodą czasem tam, gdzie rycerz nigdy by nie zbłądził Kiwnął głową, burząc ulizane włosy. - Czasem my ślę, że to niesprawiedliwe. - Jeśli bałeś się sir Josepha, a mimo to odważyłeś się mu przeciwstawić, to znaczy, że honor wygrał. - Hm... - Ścisnął jej dłoń i wymamrotał: - Czasem kradnę chleb ze stołu. W końcu zrozumiała, do czego zmierzał. Chciała go pokrzepić na duchu, dodać mu siły, powiedziała wiec łagodnie: - Bo jesteś głodny? - Bo mogę być głodny. Widmo głodu wciąż prześladowało niezdarnego wyrostka. Serce Julianny aż ścisnęło się ze współczu cia. - Gdybym ci powiedziała, że możesz brać tyle chleba ze stołu, ile zechcesz, to nie byłaby kradzież. Rozpogodził się, ale po chwili zwiesił smętnie gło wę. - W duchu kradłbym nadal, a lord Rajmund mó wi, że rycerz musi mieć czyste serce. Ach, ten jej doskonały mąż! Julianna pociągnęła Denysa za rękę i kiedy przysunął się bliżej, objęła wy263
prostowane jak kij od szczotki plecy. - Jesteś tak młody, że twoje serce musi być czyste. Wyrwał się jej i stanął obok. Dyszał ciężko, a w oczach pojawiły się łzy. - Nie, to nieprawda. Chciałem zabić ojca za to, co zrobił mnie i matce, i nawet ksiądz mówił, że pójdę do piekła. Chciałem sprawić ból ludziom, którzy nie kiwnęli palcem, by matce pomóc, a lord Rajmund mówi, że nie warto chować małostkowych uraz. Nigdy nie będę taki jak on, taki silny i szlachetny. Jest najlepszym rycerzem, jakiego ma król Henryk, i dlatego dostał Lofts i Bartonhale. Jest szlachetny w czynach i myślach, i ma ciebie za żonę, i takie córki jak Margery i Ella. Ja ni gdy taki nie będę. Nigdy! Chciała go przytulić, ale odwrócił się na pięcie i pobiegł do drzwi. Nie mogła patrzeć, jak chłopak dręczy się nierealistycznymi oczekiwaniami. Miała też nadzieję, że jej niemożliwy mąż nie spadnie z pie destału tak szybko, jak szybko się na nim pojawił. I to z wielkim hukiem. *
Dygocząc z zimna, Rajmund stał na moście i ma chał do odjeżdżającego Keira. Gwizdał sobie przy tym melodyjkę, której nauczyli go marynarze podczas radosnej podróży do Normandii. Udało się. Pomógł Juliannie, nie ujawniając swoich sekretów. Zeszła noc była ciężka, ale pokonał pragnienie, by opowiedzieć o swoich błędach. Co by w ten sposób zyskał? Absolutnie nic. Wina była jak ziejąca prze paść - czeluść, która się nigdy nie zamknie. Mógł ją maskować i mieć nadzieję, że Julianna nie domyśli się jej istnienia. I liczyć na to, że ziemia nie obsunie 264
mu się spod nóg. Jak dotąd miał więcej szczęścia niż rozumu. W głębi duszy czuł ulgę, że wyekspediował Keira do Bartonhale, zanim ten zdołał wyjawić całą prawdę Juliannie. Rajmund spojrzał na otwór strzelniczy, przy któ rym się żegnali. Chyba się nie wygadał. Keir miał cie kawy pogląd na sprawy moralności, uważał mianowi cie, że wszystko ma być tak, jak być powinno. Nie zważał na protesty osób, których sprawa dotyczyła i walił prawdę w oczy. To dlatego Rajmund postawił zamek na nogi jeszcze przed świtem pod pretekstem, że może przyjść odwilż. Niebo było czyste, ale na po dwórzu wciąż trzymały się resztki śniegu. Na błotni stych drogach utworzył się lód, który, jak mówili miejscowi chłopi, utrzyma się aż do wiosny, umożli wiając podróż. Tak więc namówił Keira, by ten jak najprędzej wyruszył w drogę i przy okazji zabrał sir Josepha. Rajmund pokrótce nakreślił przyjacielowi pod stępny charakter sir Josepha i zasugerował łagodnie, by Keir nie spuszczał go z oka. Nie powiedział - przy najmniej nie głośno - że chciałby, by sir Joseph za wisł na przydrożnym drzewie, ale Keir i tak wiedział swoje. Nawet i on zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później sir Joseph pokaże prawdziwe oblicze. Rajmund powiedział również, że jak tylko Keir za domowi się na dobre w Bartonhale, powinien zapla nować najazd na sąsiedni zamek. Lordowi Feliksowi przyda się nauczka. Keir przypomniał mu, że król nie aprobuje prywatnych wojen i nawet jego kuzyn będzie musiał liczyć się z wysoką grzywną za złamanie prawa. Rajmund uśmiechnął się tylko. - Feliksowi po trzebna jest operacja - powiedział. - Trzeba mu usunąć pewną kłopotliwą część ciała. Gdy będzie 265
już po wszystkim, zostawię go w spokoju, bo nie sprawi już kłopotu mojej pani. - Ach, tak... - Keir skinął poważnie głową. - W ta kim razie chętnie ci pomogę. Rajmund cieszył się z wyjazdu Keira, choć jedno cześnie wiedział, że będzie mu przyjaciela brakować. Dlatego podarował mu chlubę stajni Julianny. Ru mak był nagrodą, przeprosinami i ślubowaniem wiecznej przyjaźni. Tosti, który wyciągał w górę koszyk z grudami za marzniętego błota, zauważył Rajmunda i krzyknął: Milordzie! - Ruszył niezgrabnie w kierunku swego pana. - Milordzie, dokopaliśmy się tak głęboko, że czuć ogień piekielnych czeluści. Może już przestać? - Dokopaliście się do skały? - zapytał Rajmund i nachylił się nad wykopem. Dysząc ciężko, kopacze tupali nogami, by pokazać, jak twarde jest podłoże. Ale to już lita skała? - Jest całkiem twardo. Rajmund przyjrzał się brunatnej masie, upstrzonej kawałkami kamienia. - To chyba żwir - powiedział z podziwem. - Prawie się dokopaliście. Tosti aż podskoczył z radości. - Już dosyć, chłopa ki! Koniec kopania! Rajmund podrapał się po szczecinie porastającej policzek. - No, może odrobinę głębiej - powiedział, a Tosti przerwał swój taniec. - Kopmy, dopóki nie przywiozą kamienia. - Kamień już tu jest. - Tosti pokazał palcem. Rajmund zrobił parę kroków w stronę bloków pia skowca. - Czemu nikt mnie nie powiadomił? - Królewski budowniczy był tutaj, kiedy zwożono ten kamień wczoraj rano. Wrzeszczał i złorzeczył w tym swoim dziwnym języku. - Mina Tostiego nie wskazywa ła na wielki szacunek dla nieszczęsnego Papiola. - Beł266
kotał coś po swojemu, każąc wyładować kamień tutaj. Może powinniśmy byli zawiadomić cię, panie, ale mia łeś tyle na głowie: rodziców, wesele, cały ten zamęt... Rajmund dotknął wyżłobienia w piaskowcu. - Nie ważne. Papiol twierdził, że kamień nie dotrze tu do wiosny. Proszę, ile może zdziałać odrobina uporu. - Zgadza się, milordzie. Ludzie z kamieniołomu mówili, że ruszyli w drogę jak tylko... - ... zamarzło błoto - dokończył Rajmund z uśmie chem. - Tak. I popatrz, jedzie nowy transport. - Wyłado wany wóz ciągnięty przez woły piął się mozolnie pod górę. - Pewnie przez cały tydzień będą zwozić. - Kopcie przynajmniej do południa - powiedział Rajmund. - Zbierzcie żwir i dokopcie się do litej skały. Tosti znów skakał z radości. Rajmund ruszył w stronę baszty i wspiął się po drabinie. Wszedł do sali biesiadnej i zauważył, że wszyscy wydają się zadowoleni. Służące grabiły sitowie na klepisku, nu cąc przy tym jakieś pieśni, Denys ruszał szczękami z błogą miną, a Julianna zaplatała długie włosy Mar gery, podczas gdy Ella wierciła się na ławce, czekając na swą kolej. A on sam... Cóż, Julianna czuła się le piej, a więc on też. Tak, wszyscy są zadowoleni. Wszyscy, nawet rodzice. Ich zakłamane twarze rozja śniły się na jego widok. Miał ochotę odwrócić się na pięcie i uciec, ale to byłoby tchórzostwo. No i na nic by się nie zdało. Znaleźliby go prędzej czy później, nie ważne ile by to kosztowało wysiłku. Już raz gonili go przez morze, nieprawdaż? - Rajmundzie. Nie zwrócił uwagi na ojca i poszedł prosto do Ju lianny. - Rajmundzie! 267
Matkę też zlekceważył. Przepchnął się przez służ bę i stanął przed uśmiechniętą Julianną. - Rajmundzie, odkryliśmy możliwość wycofania się z tego fatalnego małżeństwa. Dźwięczny głos Geoffroia zwrócił uwagę nie tylko Rajmunda, ale wszystkich obecnych. Pogawędki ustały, grabie upadły komuś na podłogę, a Denys gło śno odstawił kubek. Ella spadla z ławki i jej nagły la ment wtargnął w panującą ciszę, wyrywając Rajmun da z odrętwienia. Odwrócił się i zaciskając w gniewie pięści, ruszył do ojca. Zanim zdążył zrobić dwa kro ki, Julianna chwyciła go za ramię. - Nie możesz zabić własnego ojca. Z trudem się opanował i spojrzał jej w twarz. Gniew wcale jej nie wystraszył. Na świeżo umytych policzkach gościł różowy rumieniec. Jej włosy, wciąż rozpuszczone, mieniły się od blasku. Dał się uwieść. - Czemu nie? - Bo ksiądz nakazałby ci pokutę na całe lata. - Może i byłoby warto. - Pokutą byłaby pewnie - pogładziła policzek z za dumą - całkowita wstrzemięźliwość. Gniew opadł. - Właśnie uratowałaś mu życie. Nie zabiję go. Ale do diaska! - odwrócił się gwałtownie do rodziców. - Dlaczego chcecie zniszczyć małżeń stwo zatwierdzone przez króla? - Henryk przysłał cię z własnych egoistycznych po wodów - powiedziała Izabela. - By mieć z głowy Walijczyków - dodał Geoffroi. - Zawsze mu brakuje pieniędzy - ciągnęła Izabela. - Możemy mu zapłacić, a wtedy przeboleje fakt, że nie postawi na swoim - dokończył Geoffroi. - Rajmundzie, to puszczalska - powiedziała Izabe la z udawanym oburzeniem. Rajmund zacisnął ręce tak, że kostki mu pobielały. 268
- Szkoda, że nie wpadliśmy na to wcześniej - Geoffroi był pełen zapału. - Julianna okryła się hańbą przed całym krajem. - Pamiętaj, pokuta - powiedziała Julianna, gładząc zaciśniętą dłoń Rajmunda. - Co więcej, ojciec chciał ją wydać za mąż. - Izabe la nie miała zamiaru składać broni. - Dał nawet na zapowiedzi w kościele. - Krążą plotki, że nawet doszło do zaręczyn - do dał Geoffroi. Julianna zamarła na moment, a po chwili uśmiech nęła się spokojnie. - Nie było żadnych zaręczyn. Ni gdy bym się na to nie zgodziła. - Można się było spodziewać, że to powiesz. - Iza bela wydęła pogardliwie usta. - Czy ksiądz pobłogosławił was na schodach ko ścioła? - chciał wiedzieć Rajmund. Juliannie zabrakło słów. - Nie - powiedziała gład kim, aksamitnym tonem. Rajmund splótł palce z jej dłonią, a drugą ręką ob jął plecy. - A więc zapowiedzi i zaręczyny nie miały żadnej mocy. - Oczywiście, że miały - powiedział Geoffroi. Nie rozumiesz? W tych stronach zaręczyny znaczą to samo co małżeństwo. Moglibyśmy udowodnić, że wciąż jest związana poprzednim ślubem, przypieczę towanym wcześniejszą konsumpcją. - Nie - odpowiedział Rajmund. Julianna poczuła ukłucie bólu i złości. Zacisnęła mocno rękę ukrytą w dłoni Rajmunda. - Unieważnić nasze małżeństwo? To niemożliwe. Geoffroi uśmiechnął się z wyższością. - Cóż mie libyśmy za pożytek z pokrewieństwa z papieżem, gdyby nie można było dostać zwykłego unieważnie nia? 269
Julianna spuściła głowę. Nabrała głęboko tchu, by odzyskać równowagę, a kiedy uniosła z powrotem głowę, wiedziała już, co zrobić. Uśmiechnęła się spo kojnie i powiedziała do Rajmunda: - Nie pozwolę ci ich zabić. Ale możesz ich wyrzucić.
-ROZDZIAŁ
16
Julianna zasłoniła oczy przed ostrym zimowym słońcem i patrzyła jak Geoffroi, Izabela i cała ich świ ta jadą krętą drogą w dół wzgórza. Ruszyli w stronę wybrzeża, by zdążyć na następny statek do Francji, a ona nie była w stanie wykrzesać nawet krzty żalu. Tuż obok Rajmund zacierał ręce z radości. - Mogę cię o coś spytać? - odezwała się. - O co tylko zechcesz - odparł promiennie. - Naprawdę jesteś spokrewniony z papieżem? Uśmiech znikł z jego twarzy. - Tak, a prorok Ma homet to mój wujaszek - prychnął. - Karol Wielki jest moim bratem, a święty Jan Apostoł najdroższym przyjacielem. Julianna zaśmiała się z żartu, a Rajmund dodał: Moja kolej na pytanie. Powiedziałaś, że z sir Jose phem łączą cię więzy krwi. Julianna zawstydziła się, natychmiast zapominając o papieżu. Splotła ręce za plecami i powiedziała jed nym tchem: - Nie wiedziałeś? To mój wuj. - Nie, nie wiedziałem. - Przedrzeźniał ją, udając niewiniątko. - Czemu nic nie mówiłaś? - Cóż - zaśmiała się z zażenowaniem. - Nie jest to krewny, którym mogłabym się chwalić. To najstarszy syn dziadka z jedną z e s ł u ż ą c y c h . ; -Bękart?
270
- Oczywiście, inaczej to on byłby panem tych ziem. Spojrzał na nią przenikliwie. - Zobaczmy, jest two im wujem... więc nie było możliwości, by cię poślubił. Zaprotestowała gwałtownie: - Cóż za absurdalny pomysł! - Wcale nie taki absurdalny. Kiedy ojciec leżał na łożu śmierci, to sir Joseph był faktycznym panem majątku. Wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia. - Nie mów tak. To byłby straszny grzech. Poza tym, kiedy król przysłał wieści, że przyrzekł moją rękę pewnemu... urwała szybko. - Tak? - chciał wiedzieć. - ...pewnemu dworzaninowi... - Cóż za takt - pochwalił Rajmund. - ...sir Joseph wspierał mnie w decyzji, by wszelki mi sposobami unikać tego małżeństwa. - Twój pierwszy rycerz chciał, byś zbuntowała się przeciw woli króla? Sądziłaś, że robi to dla twojego dobra? - Nigdy... nie przyszło mi do głowy... - Tak też myślałem. Twój wuj ma różne ciemne sprawki na sumieniu. - Jest przeczulony na punkcie swego urodzenia. A przecież to żaden wstyd. Sto lat temu Wilhelm podbił całą Anglię, a przecież tez był bękartem. - Wiem - odpowiedział Rajmund. - Był moim ku zynem. Otworzyła usta, namyśliła się i zamknęła je. Wcale nie chciała wiedzieć, czy mąż jest spokrew niony z pierwszym normańskim królem Anglii. Ta ostrożność rozbawiła Rajmunda. Objął ją wpół i podniósł tak, że ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. Już miała go kopnąć, nie robiąc mu wiel kiej krzywdy, kiedy powiedział: - Musimy lepiej się 271
przyłożyć, by w końcu dorobić się dziedzica. Nie mo żesz się już doczekać, prawda, Julianno? - Postaw mnie - zażądała dobitnie, a on spełnił jej życzenie, ocierając się o jej ciało. Zaparło jej dech, a Rajmund, jak zwykle czujny, wykorzystał moment słabości. Dotknął palcem pulsującej żyły na szyi. - Chodź do łóżka. - Przecież jest dzień. - Tym lepiej. Będę cię lepiej widział.. - Praca czeka. - Nie ucieknie. - Budowniczy. Zdziwił się. - Budowniczy? - powtórzył. - Królewski budowniczy - wyjaśniła. - Posłuchaj tylko. Do uszu Rajmunda dotarł piskliwy jazgot w potewińskim dialekcie, niosący się od wykopu. Poczuł iry tację. - O co znów chodzi temu dziwakowi? - Nie mam pojęcia. - Pokazała palcem na plac bu dowy. - Ale wydaje mi się, że zaraz się dowiesz. Papiol i Tosti biegli w ich kierunku, wrzeszcząc w różnych językach i gestykulując przy tym zawzięcie. W wysokim glosie Papiola pobrzmiewała arogan cja. - Milordzie, ten kretyn chyba postradał zmysły. Czy wiesz, co chce robić? - Co on gada? - Czerwony na twarzy Tosti zaciskał pięści. - Czy nie może gadać po ludzku jak wszyscy? Papiola poniosły nerwy. Okazało się, że wbrew za pewnieniom coś jednak rozumie. - Ty głupi Angliku. Francuski to jedyny cywilizowany język, a Potewini to jedyny cywilizowany naród - powiedział po swojemu. Również Tosti wykazał się znajomością francuskie go, do czego przenigdy by się nie przyznał. - Mówisz po angielsku? - zapytał łamaną francuszczyzną.
272
Papiol podniósł w górę palec i oznajmił dumnie: Nigdy! Na twarzy Tostiego pojawił się błogi uśmiech. Ha! No i jak to jest, kiedy się jest głupszym od jakie goś Anglika? No jak? Rajmund odsunął się na bok, nie mogąc powstrzy mać ataku śmiechu. Papiol bełkotał coś po francu sku, a Tosti podskakiwał wokół niego jak zapaśnik gotowy do walki. - Dosyć! - powiedziała ostro Julianna. - Mówimy tu o moich murach i nie życzę sobie wzajemnych zło śliwości i żartów. Rajmund pokonał rozbawienie. - Lady Julianna ma rację. - Zwrócił się do Papiola. - O co ci chodzi? Papiol zebrał resztki godności. - Ten idiota sabotu je budowę, milordzie. Bez konsultacji ze mną, kró lewskim budowniczym, postanowił zarządzić koniec kopania. Tosti wzruszył ramionami. - To był mój rozkaz - zaczął Rajmund. - Twierdzi, że postąpił zgodnie z twoim rozkazem - w tej samej chwili powiedział Papiol Żaden nie dokończył zdania; stali i patrzyli na sie bie. Konsternacja Papiola była widoczna gołym okiem. - Milordzie, to niemożliwe! Aby mur był mocny, potrzebne są solidne fundamenty. Nie dość, że wykop jest zbyt płytki, to nawet nie sięga litej ska ły. Jak ci mówiłem, na wiosnę będzie łatwiej kopać, a do tego czasu... - Do tego czasu mur będzie skończony - powie dział gładko Rajmund. Papiol nie dawał za wygraną. - Milordzie, wysłu chaj mnie. - Nie, to ty mnie wysłuchaj. - Rajmund schylił się, aż stanął oko w oko z Papiolem. - Twierdziłeś, że zimą
273
nie da się kopać. Udowodniłem ci, że jednak się da. Twierdziłeś też, że zimą nie dowiozą kamienia. I tu nie miałeś racji. Dlaczego miałbym cię słuchać teraz? Papiol zamachał rękami. - Może wcześniej się my liłem, ale tego jestem pewien. - Czym to grozi? - zapytała Julianna. Papiol przeniósł na nią swą uwagę. - Mur zawali się, jeśli fundament nie będzie wystarczająco mocny. - Od razu się zawali? - Rajmund nie krył sceptycy zmu. - Nie od razu, ale zawali się prędzej czy później. W napływie gwałtownych uczuć Papiol rzucił się na ziemię, błagalnie wyciągając ręce. - Panie, proszę, musisz mi uwierzyć! - Rajmund odwrócił głowę, a Papiol, wciąż na kolanach, przeczołgał się do Ju lianny. - Milady, ten mur nie spełni swojej funkcji. Pewnego dnia, może podczas bitwy albo zupełnie bez przyczyny, zawali się. Po prostu się zawali. Julianna spojrzała niespokojnie na męża. - To kró lewski budowniczy. Rajmund skrzyżował ręce na piersi. - To twój za mek. Rób jak uważasz. - Jej zwątpienie wcale go nie uraziło; czuł jednak, że ma do wykonania misję. Był pewien, że zamek można ulepszyć i wydawało mu się, że zna się na rzeczy. Chciał się sprawdzić i nie miał żadnych skrupułów, by przekonać do tego Juliannę, nawet za pomocą nie do końca uczciwych sztuczek. Stanęła na końcu mostu i spojrzała na wykopy, a potem na swoje ziemie, rozpościerające się hen, aż za horyzont. - To dla mnie ważne. Chcę, by mur był szeroki na trzy metry, miał po dwa otwory strzelnicze na blankach i wieżę na każdym końcu. Rajmund ruszył ku niej i ujął jej dłonie. - To bę dzie najbezpieczniejszy zamek w zachodniej Anglii. - Chcę, by był najbezpieczniejszy w całej Anglii. 274
- I taki będzie. Moim celem jest chronić ciebie i wszystko, co do ciebie należy. Dałaś mi tak wiele, a ja niczym dotąd się nie odwdzięczyłem. Pozwól mi wybudować ten mur. Nos miała czerwony z zimna, a miedziane kosmyki wymykały się spod opaski. Przechyliła głowę na bok, ważąc zaufanie do Rajmunda ze swoimi obawami. Czekał w napięciu, a chwila wydała mu się wieczno ścią. W końcu Julianna rzekła: - Dobrze, rób jak chcesz. Buduj po swojemu. A więc zaufała mu. Nie było to może stuprocentowe zaufanie, bo odwróciła się na pięcie i ruszyła do zamku w obawie, że zmieni zdanie. Ale i tak było to znacznie więcej, niż się spodziewał po kobiecie, która przy pierw szym spotkaniu zdzieliła go klocem drewna. - Milordzie. - Zmarszczywszy czoło, Papiol wciąż klęczał na zamarzniętej ziemi. - Milordzie, jaką pod jąłeś decyzję? - Budujemy mur obronny. - Po pogłębieniu wykopu? - zapytał budowniczy z nadzieją. - Nie. Natychmiast. Papiol ukrył twarz w dłoniach i zakołysał się na bo ki. - To czyste szaleństwo. Jeśli postanowisz zrealizo wać ten plan, moje sumienie nie pozwoli mi tu zo stać. Ucierpiałaby na tym moja reputacja. Wyjadę natychmiast, chociaż boję się morskiej przeprawy w zimie. Proszę cię tylko... Jego wzburzenie wydawało się tak szczere, że przez moment Rajmund się zawahał. Budowniczy stracił swą wcześniejszą arogancję, ale wciąż był kró lewskim budowniczym. Może... - Słyszałeś, co pan powiedział - powiedział Tosti szyderczo. - Zabieraj się stąd. Jesteś jak nadmucha ny krowi pęcherz. 275
Papioł poderwał się na nogi, a duma znikła w jed nej chwili. Z ust posypała się wiązanka francuskich przekleństw: - Ty czarci pomiocie! Bezwartościowe kurze łajno! Nie masz o niczym pojęcia. Obrażasz królewskiego budowniczego samą swą obecnością! - Tere fere - wtórował mu Tosti. Człowieczek nastroszył się jak kogut, a Rajmund postanowił zignorować wątpliwość, którą Francuz za siał w jego sercu. Ech tam, pewnie Papiol kupił posa dę od Henryka. - Rób, jak uważasz, Papiol - powie dział. - Ja muszę robić swoje. Tosti uśmiechnął się pod nosem i odszedł napuszo ny niczym paw. Wątpliwości jednak nie dały się do końca odpędzić. To one kazały Rajmundowi po wiedzieć: - Pogłębcie trochę ten wykop, Tosti. Tosti obrócił się i spojrzał spode łba na Papiola, lecz ten nie zrozumiał albo nie zauważył. Rajmundo wi było to obojętne. Rozpierała go duma - oto udało mu się wykonać podstępny plan. Kiedy mur będzie gotowy i Julianna przyjdzie go obejrzeć, chwała przy padnie tylko jednemu człowiekowi - jemu, Rajmun dowi. Jej wdzięczność będzie warta całej tej pracy i wszystkich zmartwień, gdyż zapewni mu wieczny udział w rodzinnym kręgu, tworzonym przez Julian nę i jej córki. Papiol odezwał się błagalnym tonem: - Milordzie, zastanów się jeszcze. - Jeśli się pospieszysz, przeprawisz się razem z mo imi rodzicami. Oszczędzisz sobie samotnej podróży. - Z twoimi rodzicami? - Papiol wydawał się do tknięty. - Wysłałbyś mnie z nimi? - Jadą prosto na królewski dwór - zapewnił go Rajmund.
276
- Chętnie bym do nich dołączył, mój panie - po wiedział Papiol cicho - gdyby nie ten incydent w kuchni. Rajmund odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz z budowniczym. - Co oni mają z tym wspól nego? Papiol miał łzy w oczach. - Nic nie wiem, milor dzie, ale sam prosiłeś, bym obejrzał piec. Zauważy łem, że ktoś wydłubał zaprawę między niektórymi kamieniami. - Jesteś pewien? - Niemożliwe, by stało się to bez udziału człowie ka. - Mimo niepewnej miny Papiol wydawał się zu pełnie pewny swych obserwacji. - Ale co to ma wspólnego z moim ojcem? Papiol spojrzał w niebo, a potem na ziemię, za wszelką cenę unikając wzroku Rajmunda. - Milor dzie, twoi rodzice zjawili się w kuchni w tej samej chwili, kiedy zaczął się pożar. Wydawali się niesły chanie zadowoleni z siebie i niezwykle krytyczni w stosunku do twej narzeczonej. - Papiol zadygotał i otulił się cieplej aksamitnym płaszczem ozdobio nym futrem. - Coraz zimniej się robi, prawda, milor dzie? Rajmund drążył do prawdy: - Sądzisz, że to ojciec wszystko zaplanował? - Och, nie chciałbym oskarżać tak wielkiego pa na o tak podły czyn - odpowiedział Papiol. - No tak. - Rajmund rozumiał, że Francuz za wszelką cenę nie chce go obrazić. - Masz rację, zimno się robi. Przenocuj tu dzisiaj, a jutro wyślę cię za rodzicami. Nie musisz z nimi jechać na dwór. Wy starczy, że popłyniesz tym samym statkiem. Zapłacę ci honorarium i oczywiście pokryję koszty podróży.
277
- Wielkie dzięki, milordzie. - Papiol ukłonił się i odmaszerował w stronę baszty; żałosna, lecz dum na postać. Rajmund nie zwrócił na to uwagi, bo umysł zajęty miał nowym zmartwieniem. Czy to możliwe, że rodzice podłożyli ogień z nadzieją, że baszta spali się do cna? Straciliby wtedy cały swój dobytek - hola, może wcale nie? Przecież nie rozpakowali nawet ubrań ani sprzętów. Pożar nic by ich nie kosztował; mogli jedynie zyskać. Rajmund patrzył na rozciągające się przed oczyma ziemie i podobał mu się ten widok. Jeszcze bardziej podobała mu się kobieta, która czekała w zamku. Co takiego powiedział ojciec przed odjazdem na królew ski dwór? Powiedział: - Zrobimy wszystko, by zakoń czyć to małżeństwo. Po prostu wszystko. Głośno odpowiedział na to wyzwanie: - A ja zro bię wszystko, by to małżeństwo utrzymać. Po prostu wszystko.
Poddaj się, chłopcze. - Ostrzem miecza Raj mund dotknął grdyki roztrzęsionego Denysa. Denys kiwnął głową i Rajmund cofnął ostrze. Nie, Denys. Kiedy masz stal na gardle, lepiej się nie ruszaj. Krzyknij głośno: „Poddaję się". Wtedy poka zujesz, że chociaż zostałeś pokonany, twój umysł wciąż walczy. - Schował miecz do pochwy i wyciągnął rękę do leżącego na ziemi chłopca. - Wstawaj i chodźmy już, bo inaczej dostaniemy tylko suchy chleb i kwaśne wino. Denys trząsł się ze zmęczenia i Rajmund pod niósł go na nogi. Chłopak wydawał się zrozpaczony. - Czy kiedyś uda mi się ciebie pokonać, milordzie? - zapytał. 278
- Mam nadzieję, że nieprędko. - Rajmund narzu cił na ramiona opończę i podniósł ubranie Denysa. Kiedy ćwiczysz na zimnie - pouczył - pamiętaj, by za raz ciepło się ubrać. Denys otarł spocone czoło. - Przecież mi ciepło, milordzie. Rajmund rozejrzał się z zadowoleniem. Zbliżała się środa popielcowa i zima trochę odpuściła. Nawet dzisiaj, w dzień świętego Dawida, pogoda zachęcała do prac na zewnątrz, będących pierwszą oznaką wio sny. Dookoła rozpalono ogniska, na których gotowa ły się kotły z kwaśnym wrzątkiem, a wieśniaczki mie szały w nich wielkimi kijankami, bijąc gotującą się pościel. Julianna zapowiedziała już, że przed Wielka nocą wszyscy rozbiorą się do naga i oddadzą ubrania do wygotowania, lecz ten straszny dzień jeszcze nie nadszedł. Na razie gotowały się tylko okrycia, a Ju lianna biegała po zamku z włosami zasłoniętymi chu steczką, energicznie wydając polecenia. Rajmund okrył Denysa opończą. -I tak powinieneś się ubrać. Poprawiłeś się od Bożego Narodzenia, ale dopóki się nie zaokrąglisz i nie nabierzesz trochę mię śni, nie będziesz miał wystarczającej siły do walki. - To po co mam codziennie ćwiczyć? - Denys pod niósł miecz z ziemi. Rajmund podjął się próby ratowania zranionej du my wyrostka. - Jesteś dla mnie świetnym partnerem do ćwiczeń. - Dla ciebie? - Chłopak otworzył szeroko oczy. Lord Wilhelm z Miravalu twierdzi, że jesteś najlep szym wojownikiem w całej Francji. Rajmund wybuchnął śmiechem. - W Anglii już nie, co? - Zaśmiał się ponownie. - Wilhelm jest za wsze świadom własnej wielkości. .279
- Jest wielkim rycerzem, prawda? - zapytał Denys tęsknie i ruszył powoli w stronę zamku, wlokąc za so bą tarczę. - Nie tak. Musisz dbać o oręż. Daj, pomogę ci. Rajmund podniósł tarczę. - Tak, Wilhelm jest wiel kim rycerzem, a ja byłem jego partnerem do ćwiczeń, tak jak ty jesteś moim. - Spojrzał na chłopaka mądry mi oczyma i dodał: - W twoim wieku byłem znacznie chudszy i miałem mniej siły w rękach. Denys rozpromienił się i wypiął chudą pierś. Uważaj tylko na brzuch. Od rany w brzuch długo się umiera, a i sama śmierć nie jest najprzyjemniejsza. Denys położył ręce na płaskim brzuchu. - I nie bój się zaskoczyć mnie znienacka. Dlatego właśnie owijamy miecze w szmaty. Jesteś mniejszy i słabszy; musisz nauczyć się wykorzystywać tę prze wagę. - Dziwne - zastanowił się Denys. - To samo mówił mi sir Joseph. - Sir Joseph? - Rajmund spojrzał krytycznie na podopiecznego. - Kiedy z nim rozmawiałeś? Denys zaczerwienił się. - Ach, przyszedł do mnie pierwszej nocy na zamku i mówił o... o mojej matce. I moich perspektywach. Rajmund zdławił pierwszy odruch, by zbesztać chłopaka. Wciąż miał w pamięci żywiołową obronę Julianny i dlatego powiedział tylko: - Korzystanie z przewagi to jedyna rzecz, co do której zgadzam się z sir Josephem. - Tak, milordzie. - Denys zaszurał nogami, do tknięty łagodnym upomnieniem. - Staram się nie myśleć o tym, co mówił. - To zwykły intrygant - powiedział Rajmund. - O nie, milordzie. Jest znacznie groźniejszy upierał się Denys. - To bardzo zły człowiek. 280
Nie wiadomo dlaczego Rajmund poczuł niepokój. - Może i tak, ale już go tu nie ma - odpowiedział. Denys podniósł wzrok i Rajmund zobaczył w jego oczach ogień; ogień, który wydawał się znajomy. - Podziękuj za to świętemu Sebastianowi. - Tato! Rajmund zerknął na pomost prowadzący do baszty. Margery machała rękami. - Tato, mama mówi, że jeśli się nie pospieszysz, poda ci suchy chleb i kwaśne wino na kolację. Rajmund uśmiechnął się i szturchnął Denysa w bok. - A nie mówiłem? Denys nie odpowiedział; patrzył na Margery głod nym wzrokiem. Rajmund odkrył w sobie pierwsze przejawy ojcowskiego oburzenia. Margery była dzieckiem, miała zaledwie jedenaście lat, była za młoda do małżeństwa. Jak ten wyrostek śmie pa trzeć na nią, jakby była kobietą? - Powiedz, że już idziemy - krzyknął Rajmund i chwycił Denysa za kark. Ten jęknął, lecz poszedł za Rajmundem do końskiego koryta. Tam próbował się wyrwać, ale za późno. Rajmund zanurzył mu głowę, puścił i czekał, aż chłopak wydostanie się na powierzchnię. Położył ręce na biodrach i przy brał najgroźniejszą postawę. - Nie waż się myśleć o Margery. Zaszokowany lodowatą wodą i oskarżeniem Raj munda, chłopak nie próbował nawet udawać niewie dzy. - Milordzie... - wyjąkał. - Milordzie, nie chcia łem... Nigdy nie chciałem... Ojcowska zaborczość osłabła wraz z falą współczu cia dla przerażonego wyrostka. Mimo całego bogac twa rodziców Rajmund był tak samo ubogi jak De nys. Wciąż pamiętał, z jakimi upokorzeniami wiąże 281
się dorastanie w biedzie. Zdjął opończę i wytarł wło sy chłopaka. - Spójrz na to realistycznie. Nie masz żadnych perspektyw. Kiedy pasują cię na rycerza, zo staniesz najemnikiem, wędrującym po różnych tur niejach, od wojny do wojny. Kochaj się w służących, wiele z nich wodzi za tobą oczyma. A Margery to panna z dobrego domu. Słowa dotknęły Denysa do żywego. - Ja też pocho dzę z dobrego domu. - Wiem, ale jesteś sierotą, nie masz ani majątku, ani ziemi. - Rajmund czul upokorzenie chłopaka i życzył sobie w duchu, by był inny sposób przekaza nia brutalnej prawdy. Nie znalazł innego sposobu. Margery jest poza twoim zasięgiem. Trzymaj się od niej z daleka. Z daleka.
ROZDZIAŁ
17
Rajmund czuł taką irytację, że ledwo ruszał usta mi. - Znów bałamuci tego chłopaka. - Kto bałamuci? - Julianna odstawiła koszyk z je dzeniem i podeszła do okna. Na podwórzu Margery rozmawiała z Denysem. Julianna uśmiechnęła się Szlifuje kobiece sztuczki. - Nie powinna tego robić. - Kiedyś się musi nauczyć. Ja też to kiedyś prze szłam. Pamiętam, jakie to było radosne i niewinne. Spojrzała na niego, a na jej twarzy smutek zmieszał się z wesołością. - Margery musi uczyć się postępo wać z mężczyznami, a ja wolę, by robiła to pod moim okiem. Nic mu nie będzie. Rajmund uśmiechnął się ponuro. - Jak to, nic mu nie
282
będzie?
- Oczywiście, że nie. - Julianna ścisnęła go za ra mię. - Nie zauważyłeś? Kocha się w niej. - Zauważyłem - powiedział posępnie. - Jest za młoda na zaloty. - Prawdziwy tatuś z ciebie - zakpiła. Nastroszył się jeszcze bardziej. - Czuję się jak oj ciec. Poklepała go po ramieniu. - To dobrze, bo Marge ry się w tobie kocha. Irytacja zamieniła się w gniew. - Co takiego? huknął. - Mówiłaś, że ćwiczy sztuczki na Denysie! Zdumiała ją ta gwałtowność. - On się kocha w niej. Ona kocha się w tobie. To tylko szczenięca mi łość, konsekwencja dwóch czynników: wiosny i mło dości. Jestem pewna, że jeśli zlekceważymy zaurocze nia, znikną same. Denys usłyszy, jak Margery krzyczy na siostrę. Ona zobaczy, jak ty rano drapiesz się po brzuchu. Tego rodzaju miłość znika przy pierw szych oznakach rzeczywistości. Najgorszą rzeczą by łoby rzucić im teraz wyzwanie. To mogłoby zamienić zwykłe zauroczenie w krucjatę, a sam wiesz, z jaką powagą młodzi podchodzą do krucjat. Wróciła do koszyka, a Rajmund zastanawiał się, czy widzi winę wypisaną na jego twarzy. Tak, rzucił Denysowi wyzwanie. Sądził, że ten podejdzie do tego rozsądnie, tak jak do innych upomnień. Ale uczucia młodzieńca różniły się od umiejętności walki - a mo że uważał Rajmunda za eksperta w sprawach broni, ale nie miłości. Tak czy owak, Denys był teraz chłod ny i zamyślony. Patrzył badawczo na Margery, a Raj mund coraz bardziej wątpił w słuszność swego czynu. - Julianno - powiedział - jesteś pewna co do tej wy cieczki? - Oczywiście. - Wzruszyła ramionami. - Pójdzie my do lasu szukać żonkili i pierwszych oznak wiosny. 283
Layamon i rycerze będą patrolować mury, a Valeska i Dagna poczekają na nasz powrót w zamku. Ty bę dziesz ze mną i z dziewczynkami, a oprócz tego służ ba. Dobrze nam zrobi przechadzka, wszyscy już mają dosyć tych murów. A co do mnie... Kiedyś przecież muszę wyjść. - Nie chcę, żebyś się bała. Podbiegła do niego i padła mu w ramiona. - Jesteś cudowny. Przytulił ją mocno. - Jestem, jestem - zgodził się. Przytulił policzek do jej głowy, chłonąc pociechę i siłyBył wędrowcem, który długo nie zaznał słodyczy miłości, a prawdę mówiąc, uważał ją za babskie baja nie. Potem Henryk dał mu Juliannę, a ona, zupełnie nieświadomie, zaczęła kruszyć skorupę, która więziła jego duszę. Rozwścieczyła go odmową małżeństwa; zapragnął pokonać nieznaną panią Lofts. Rzucił wyzwanie, a ona pozornie uległa. Sądził, że wygrał bitwę, a tu okazało się, że nawet o tym nie wiedząc, pokonała go odwagą i siłą. Przyjęła go do swego serca, dała mu dom, rodzinę i miłość. Po żegnał się obawami i wyprostował się. - Przestań się wiercić, kobieto. Chciałbym ci coś w lesie poka zać. Podniosła rozpromienioną twarz. - Co takiego? - Coś, co ci się spodoba - odpowiedział chytrze. - Podobno wiosną wszystko rośnie, prawda?
Julianna patrzyła z zadowoleniem na swych ludzi. Wykonali swoje zadania, zebrali kwiaty i gałązki i rozproszyli się po lesie, zabawiając pieśniami, tań cem i rozmaitymi grami. Tosti siedział w pobliżu 284
i flirtował ze służącymi. Niespokojny Denys oparł się o drzewo. Fayette i dwie inne służące śpiewały rubaszną przy śpiewkę o zwyczajach godowych ptaków, tchórzy i in nych zwierząt zamieszkujących las. - Słuchając ich Rajmund mruknął do Julianny pakującej właśnie resztki posiłku - można by pomyśleć, że zwierzęta nic innego nie robią, jak tylko baraszkują. - Dziewczęta chcą pewnie zainspirować absztyfikantów - odpowiedziała Julianna. - Ładna kobieta z tej Fayette. - Rajmund przycią gnął kolana do piersi. - Absztyfikanci nie powinni mieć z tym problemu. Julianna pacnęła go po ręce. - Masz nie patrzyć na inne kobiety. - Jak mogłem nie zauważyć? Przecież pierwszego wieczora na zamku praktycznie wepchnęłaś mi ją w ra miona. Musiałem się przyjrzeć, z czego rezygnuję. Zapomniała o tym. Mruknęła coś pod nosem. - Ale ja mierzyłem wyżej. - Rajmund pociągnął ją i posadził sobie na kolanach. - I dlatego czekałem na ciebie. Ludzie dookoła radośnie wyszczerzyli zęby, trąca jąc się ukradkiem łokciami. Tosti powiedział: - To, że się ma jedną jabłonkę, nie oznacza, że nie wolno pa trzeć na inne jabłka. Prawda, milordzie? Julianna przechwyciła porozumiewawcze spojrze nie obu mężczyzn i podniosła głowę. - Nie życzę so bie takiego zuchwalstwa od ciebie, Tosti. - Odwróci ła się szybko, by przyłapać Rajmunda na uśmiechu. Ani od ciebie, milordzie. Zanim zdążyła się zorientować, już trzymał ją w objęciach i używał najbardziej podstępnej broni, by skruszyć jej urazę. Kiedy wreszcie dotknął ustami jej ust, Julianna zamknęła oczy i zastanawiała się tylko, 285
czy śmiechy i okrzyki zachwytu przeznaczone są dla śpiewaczek, czy też dla nich. - Sądzę - powiedział jej do ucha - że to powinnaś zobaczyć. Margery i Ella wykonują akrobatyczne sztuczki. Podskoczyła w miejscu i spojrzała na córki. Między dwoma drzewami rozpostarto linę i Ella -jej Ella! po niej szła. Cóż, szła to może niewłaściwe słowo. Dziewczynka balansowała, stawiając nogę za nogą. Rajmund zasłonił ręką usta Julianny, zanim zdążyła zaprotestować. Dopiero wtedy zauważyła Margery, żonglującą trzema pomarszczonymi jabłkami i jedzą cą jedno z nich. Opadła bezwładnie na Rajmunda. Zamkowa służba siedziała cicho, patrząc na dziew czynki z napięciem, które zdradzało ogromną sympa tię dla nich i ich wyczynów. Wszyscy chcieli, by im się udało. Raz Ella niemal nie upadła - w ostatniej chwi li zdążyła chwycić się gałęzi. Margery raz upuściła nadgryzione jabłko. Nachyliła się, by je podnieść, nie przestając żonglować pozostałymi dwoma. - Uff, nie wiele brakowało - powiedziała. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a Rajmund zabrał rękę z twarzy Julianny. Elli udało się dojść do końca; zeskoczyła na ziemię, witana olbrzymim aplauzem. Julianna biła brawo głośniej niż wszyscy, a po chwili wyściskała dziewczynki. - Wspaniale, moje kochane! Jestem pod wrażeniem. A teraz do zabawy. Dość na dziś przedstawień. - Pobawmy się w chowanego - zaproponował Tosti. Zewsząd słychać było głosy sprzeciwu i w końcu zorganizowano grę w piłkę. Julianna znów zwróciła się do Rajmunda. - Kto nauczył moje dzieci takich sztuczek? - Valeska i Dagna. - Rajmund rozłożył bezradnie ręce. - Nie zgadłaś, kim są? 286
Potrząsnęła przecząco głową. - Każdej krucjacie towarzyszyli rozmaici poszuki wacze przygód. Wędrowni krawcy, księża, kucharze i znachorzy, no i artyści przeróżnej maści. Pochodzili z rozmaitych krajów, grali przedziwną muzykę, śpie wali w przedziwnych językach. A niektórzy - pokle pał ją po czole - robili akrobatyczne sztuczki. - Aha... - Julianna już rozumiała. - Kiedy krzy żowcy dostali się do niewoli... - Tak, każdy krawiec, kucharz, ksiądz i artysta zo stał sprzedany, tak samo jak ja. Nasz pan cenił Valeskę i Dagnę za to, że potrafiły go rozbawić, no i za umiejętności leczenia. Dzięki temu oszczędziły skórę, w przeciwieństwie do mnie. To dzięki nim ży ję, chociaż wtedy je przeklinałem. - Pomogłeś im uciec z wdzięczności za uratowanie życia. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, które przeszło w rozbawienie. - Ależ skąd. Bez nich nie wspięliby śmy się na saraceńskie mury. One nas zabezpieczały; mocowały też liny na statek. To one nam pomogły. Julianna otworzyła usta ze zdziwienia, a Rajmund zamknął je dotknięciem palca. - Będę musiała odno sić się do nich z większym szacunkiem - powiedziała. - Ale najpierw je ukatrupię za to, że uczą dzieci nie bezpiecznych sztuczek. Ziewnęła, na co Rajmund zasugerował: - Połóż się na chwilę i odpocznij. - Klepnął się w kolana, a ona spojrzała z ciekawością. Potrząsnął przecząco głową. - Nic z tego. Odpocznij. Zrobiła rozczarowaną minę i położyła głowę na je go kolanach. Zamknęła oczy i drzemała do chwili, gdy przytknął jej do nosa żonkila. Obudził ją inten sywny, zwiastujący wiosnę zapach. Otworzyła oczy płatki były tak blisko, że widać było każdą aksamitną 287
żyłkę. Musnęły jej usta i Julianna poczuła słodycz pieszczoty. - Mmm... - westchnęła i zadała niepo trzebne pytanie. - Spałam? Rajmund zaśmiał się. - Oj tak. Musimy iść, zaraz będzie ciemno. Nie chciała nigdzie iść. Wydawało się, że kiedy spała, wiosna rozkwitła jeszcze bujniej, ale jej uroda i tak nie mogła się równać pięknu pochylonej nad nią twarzy Rajmunda. Dotknęła jego policzka, a on ujął jej dłoń i pocałował każdy palec. - Tylko jednej rzeczy mi dziś brakowało - powie dział ochrypłym głosem, który przypomniał jej łoże i ich spocone ciała. - Prywatności. - Dziś w nocy - obiecała. - Trzymam cię za słowo. - Wstał, wyciągnął się i za wołał służących. Przybiegli natychmiast. Ella siedziała Fayette na barana, zanosząc się od płaczu. - Gdzie jest Mar gery? Obiecała, że się ze mną pobawi i wcale nie przyszła. - Musi gdzieś tu być. - Julianna zmarszczyła czoło i rozejrzała się dookoła. - Jakoś jej nie widzę. Czy ktoś wie, gdzie moja córka? Służący szeptali coś między sobą i potrząsali gło wami. W końcu odezwała się Fayette: - Ostatni raz kiedy ją widziałam, rozmawiała z Denysem. - Rajmundzie. - Julianna chwyciła go za ramię i potrząsnęła. - Znajdziemy ich. Pewnie zbłądzili. - Przeszukać las - polecił Rajmund. - Zobaczymy, co znajdziemy. Niepokój w jego głosie udzielił się służącym, któ rzy rozbiegli się pośpiesznie. Krzyknął za nimi jesz cze: - Żwawo się ruszajcie, bo zaraz będzie ciemno. - Spojrzał na Juliannę i w świetle gasnącego dnia je go skóra przybrała szary odcień, a na czole pojawiły 288
się zmarszczki. Po raz pierwszy wyglądał na trzydzie ści pięć lat. Zaniepokoiło ją to. - Czego się obawiasz? - Są sami. Wkrótce zapadnie noc. Te lasy są pełne dzików i wilków. - Powiedz prawdę - zażądała. - Zrugałem Denysa, że się podkochuje w Margery i chłopakowi wyraźnie się to nie podobało. Boję się... - Najświętsza panienko - przerwała mu Julianna, przypominając sobie rozmowę z Denysem, w której chłopak wyrażał swój niekłamany podziw dla Raj munda. - Spadłeś z piedestału. - Co takiego? - Uważał, że nigdy nie dorówna ci szlachetnością. Twierdził, że jest beznadziejny. Więc skoro tak już musi być, to czemu nie... porwać Margery. - Zoba czyła potwierdzenie swoich słów w jego twarzy i opa nowała napływającą panikę. - Nic jej nie zrobi - po wiedziała, chcąc dodać otuchy i Rajmundowi, i sobie. - To dobry chłopak, tylko trochę zagubiony. - To szalony, chciwy dzieciak - powiedział Raj mund. - Porwał ją wyłącznie dla własnych korzyści. Jestem tego pewien. Teraz już wiem, że coś było nie tak, że czegoś mi nie mówił, ale byłem zbyt zajęty in nymi sprawami... Chwyciła go za rękę. - To nie twoja wina. - A czyja? Do mnie należy troska o bezpieczeń stwo na twoich ziemiach. Zwłaszcza bezpieczeństwo naszych dzieci. Naszych dzieci, powiedział. Naszych dzieci. Starła łzę z policzka. - To moja wina. Mówiłeś, że nie po winna z nim igrać, ale ja myślałam, że to niewinne za bawy. - Nie, to moja wina - upierał się. - To nasza wspólna wina. 289
- Dobrze już, wspólna. - Ruszył po konia. - Jadę ich szukać i nie wrócę, dopóki nie znajdę. Złapała go za ubranie. - Po ciemku nie odnaj dziesz tropu, a jazdą po leśnych ścieżkach dodatkowo go zmylisz. Wyślemy Tostiego. - Tostiego? - zapytał Rajmund w osłupieniu. Zwykłego kopacza? Uśmiechnęłaby się, gdyby tylko mogła. - To mój naga niacz i tropiciel. Pochodzi z rodziny o długich tradycjach. Jego ojciec znalazł mnie, kiedy uciekłam od Feliksa. Po mógł mi doprowadzić się do porządku i wysłał mnie do ojca. Tosti i Salisbury na pewno znajdą Margery. - Już pamiętam. - W głosie Rajmunda słychać by ło powątpiewanie. - Ale... Jak na komendę Tosti ruszył w ich stronę. Nie był to już zamkowy wesołek; przed nimi stał odpowie dzialny, świadomy swej wartości człowiek. - Milady, czy mam za nimi wyruszyć? - Oczywiście - powiedział krótko Rajmund. Julianna podniosła rękę. - Rób, jak uważasz. Jeśli chcesz sprowadzić ojca... Tosti zapiął pas. - Z ojcem pójdzie szybciej. Już wysłałem po niego ludzi. - Doskonale - pochwaliła go Julianna. - Salisbury ma nos jak pies myśliwski. - Nawet jeśli brak mu dawnej energii. Ma już swo je lata. Zaczynamy natychmiast, milady. - Tosti zerk nął w niebo. - Wkrótce pełnia. - Pójdę z wami - powiedział Rajmund stanowczo. - Nie, milordzie, za pozwoleniem - powiedział To sti błagalnie. - Pozostaw poszukiwania tym, którzy się na tym znają. - Mógłbym wam pomóc - upierał się Rajmund. - Milordzie, tylko byś nam przeszkadzał. - Nie za stanawiając się nad olbrzymią różnicą pozycji spo290
łecznej, Tosti poklepał Rajmunda po ramieniu. - Ty nie będziesz tropić, my nie będziemy walczyć. Rajmund poddał się po chwili. - Kiedy znajdziecie ślad, wyślijcie wieści. Tymcza sem wrócimy do Lofts i przygotujemy się do podróży. Jeśli znajdziecie Margery - Julianna zaczerpnęła głę boko tchu - dajcie znać tak szybko, jak to tylko moż liwe.
- Jak to nie możemy? - Valeska pomagała Raj mundowi założyć metalową kolczugę, która osłania ła pierś i plecy. W grobowej ciszy, jaka panowała w sali biesiadnej, jej glos dudnił niczym dzwon. - Za wsze z tobą jeździmy. Rajmund potarł zaczerwienione z niewyspania oczy. Przez całą noc nie zmrużył oka, a teraz jeszcze te dwie staruchy zawracają mu głowę. - Będzie szyb ciej, jeśli pojadę sam. - Jadę z tobą - powiedziała Julianna. Zaklął w języku, który, jak sądził, dawno zapo mniał. - Nie mów do mnie pogańskim językiem. Jadę z tobą. Przyjrzał się żonie. Wyglądała lepiej niż się spo dziewał, zważywszy na wydarzenia poprzedniego wieczora. Całą noc leżeli w łożu, ramię przy ramie niu, tak samotni, że mogliby być oddzielnie. Kiedy w zamku zjawił się Salisbury, bez słowa podnieśli się z łóżka, gotowi do drogi. Bezzębny mężczyzna zwrócił się do Rajmunda. - Nie znaleźliśmy ani Margery, ani chłopaka. Za to doszliśmy do miejsca, w którym widać było ślady walki. - Stał przed paleniskiem, miętosząc w dłoniach kapelusz. 291
Kawałek od miejsca, w którym jadła służba. To oznacza, że panienka nie miała pojęcia co do jego zamiarów. Mój syn tu czeka. - Odwrócił głowę do Julianny. Patrzył w powietrze, mówił do powietrza, ale otucha skierowa na była do niej. - Nie było żadnych śladów krwi. Rajmund spojrzał na Juliannę i serce mu zamarło. Jego delikatna żona miała minę twardą i zawziętą, tak jak przywódca w pojedynkę szykujący się do bi twy. Zawiódł jej zaufanie. Poczuł, że już na niego nie liczy. Słowa o wspólnej winie były tylko przykrywką mimo swych obaw powierzyła mu bezpieczeństwo zamku i teraz musiała tego gorzko żałować. Poza tym, czy naprawdę był jej potrzebny? Miała dzieci, miała ziemie, jadło i ubrania dla służących. Nie był wiele wart jako mąż i łudził się, że da jej cho ciaż bezpieczeństwo. Poniósł porażkę. Miał szansę naprawić błędy i nie chciał, by ktoś mu w tym przeszkodził. Przytroczył miecz do pasa i po wtórzył: - Idę sam. Julianna zwróciła się do kobiet: - Proszę, zostańcie ze względu na Ellę. Jest do was tak przywiązana, a ja nie chcę, by obudziła się sama. - To Layamon jest od obronności - wykłócała się Dagna - Będzie patrolował mury wraz z całą drużyną. Rajmund wyczarował w swoim głosie nutkę grozy. Ktoś może usłyszeć o porwaniu Margery i wykorzystać szansę najazdu na zamek. Dlatego musicie tu zostać. Salisbury był wyraźnie zawstydzony obecnością ko biet. - Nierówny teren. Nie dla delikatnych dwor skich dam. Valeska żachnęła się. - Delikatnych, też coś. Spojrzała na Dagnę. - Pochlebia mi to, a tobie sio stro? 292
Zmęczenie dodało Rajmundowi cierpliwości. Opóźniałybyście drogę. - Ja nie będę opóźniała - powiedziała Julianna. - Nigdzie nie jedziesz. - Rajmund nie dawał za wy graną. - A właśnie że jadę. Męska decyzja, przekonał się Rajmund, jest ni czym w porównaniu z uporem stroskanej matki. Jesz cze przed świtem wyjechali na most. Kompletną ciszę przerwał zdumiony okrzyk Rajmunda: - Julianno, nie masz psów gończych. - Nie mam. U schyłku życia ojciec już nie polował. Utrzymanie psów było drogie, więc je sprzedałam i nie kupiłam nowych. - Zboczyli z traktu i wjechali do lasu. - Do lata trzeba kilka kupić. Będą ci towa rzyszyć w polowaniu. No tak, pomyślał Rajmund. Przekupstwo. Żeby mąż fajtłapa miał się czym zająć. - Przydałyby się dzi siaj. Przytaknęła. - To jeszcze jeden powód. Dojechali do polany, na której miała miejsce sza motanina, lecz nie było tam żywej duszy. Rajmund zatrzymał konia przy kręgu podeptanej trawy i zwró cił się do Salisbury'ego: - Gdzie ona jest? - Nie wiem. Musieli pójść dalej. - Po ciemku? - zapytał Rajmund, ale Julianna go uciszyła. Stary tropiciel wydawał się zmartwiony. Kiedy się trochę rozjaśniło, przyjrzał się ziemi uważnie. Dziwne - powiedział i zmarszczył czoło. - Ktoś tu był od mojego odjazdu. Dużo ludzi. Na koniach. - Na jakich koniach? Pociągowych? - zapytał Raj mund z napięciem. - Dużych koniach. Rycerskich. A ten odcisk kopy ta już widziałem. - Uklęknął przy śladzie, który dla 293
Rajmunda był prawie niewidoczny. - To koń ze staj ni milady. - Niemożliwe - powiedziała Julianna. - Nikt nie opuszczał w nocy zamku. Koń nie może pochodzić z mojej stajni. Zerknął jeszcze raz. - A jednak - powiedział sta nowczo. - Przyłożył nos do ziemi i zaczął węszyć, zu pełnie jak pies gończy. Rajmund w końcu nie wytrzymał. - Co robisz? - Krew. Jedno krótkie słowo, a w Juliannę i Rajmunda jak by trafił piorun. - Czyja krew? - Gdzie? - Świeża. - Starzec wciąż węszył, zdradzając coraz większy niepokój. - Tego tu wczoraj nie było. Szkoda, że nie ma ze mną syna. Ma lepszy nos. Podjąłby trop. - Podniósł coś z ziemi i głos mu zadrżał: - Matko Przenajświętsza, a co to takiego? Trzymał sznur z dwoma krwawymi węzłami. Rajmund poluzował nóż przytroczony do pasa, czując jak ciarki przechodzą mu po grzbiecie. Miał wrażenie, że jakieś złe moce ich obserwują, przyglądają im się z pobliskich drzew. Salisbury wczołgał się w krzaki. Rajmund zsiadł z konia, a Julianna natychmiast poszła jego śladem. Złapała go za ramię. - Poczekaj. - Mówiła szep tem; atmosfera grozy udzieliła się i jej. - Nie zosta wisz mnie samej w tym strasznym miejscu. Właśnie dlatego chciał, by została na zamku. Teraz będzie musiał się o nią martwić, zamiast zajmować ważniejszymi sprawami. Na wyrzuty było jednak za późno. Julianna wydawała się przerażona myślą, iż mogłaby zostać sama w miejscu, które okazało się dla kogoś tak pechowe. Tylko dla kogo? Może dla Tostiego? - No to chodź. 294
Zgięci wpół szli za Salisburym, a cienka strużka krwi wskazywała im drogę. Rajmund miał wrażenie, że czuje jej zapach. Zapach krwi, zapach strachu, a może jednego i drugiego. Salisbury przebijał się przez krzaki, mrucząc do sie bie: - Zły zapach. Niedobre przeczucie. Oby Tosti... Urwał nagle. Rajmund rzucił się do przodu. Jedno spojrzenie potwierdziło przeczucia: na zielonym mchu leżało ciało Tostiego. Rajmund nachylił się, za słaniając Juliannie widok. - Nie patrz tam. Wracaj na polanę - polecił. Z ust Salisbury'ego wyrwał się dziki, chrapliwy okrzyk. Julianna chciała odepchnąć Rajmunda na bok. - Mogę pomóc. Rajmund popchnął ją. - Torturowano go przed śmiercią. - Salisbury - zaczęła. - Salisbury na pewno nie chce, byś tu była w takiej chwili. - Zawahała się, a on kuł żelazo póki gorące: Ja się wszystkim zajmę. Wracaj. Wbrew sobie posłuchała. Stary tropiciel był dla niej dobry, pomógł jej w chwili rozpaczy, a ona była mu winna to samo. Ale Rajmund miał rację, Salisbu ry nie chciałby, by widziała go w takim momencie. Był to człowiek dla którego okazywanie uczuć ozna czało słabość. To tłumaczyło małomówność w jej obecności: wspomnienie jej załamania i własnego mi łosierdzia wydawało się go zawstydzać Zrozumiała, skąd wzięły się węzły na sznurze. Sko ro morderca zacisnął sznur na głowie Tostiego, wę złami na oczach nieszczęśnika, to... Zachwiała się, w ostatniej chwili chwytając za gałąź. W ustach po czuła gorycz. - Margery - szepnęła. W pobliżu krążą mordercy, a jej córka błądzi po le sie z nieodpowiedzialnym wyrostkiem. Naśladując 295
Salisbury'ego, przeszukała brzeg polany w nadziei, że odnajdzie jakieś ślady. Nic nie było widać. Zdeptana trawa i połamane ga łęzie mówiły jednak wyraźnie, że jechała tędy cała drużyna jeźdźców. - Rajmundzie! - krzyknęła. - Raj mundzie! Rajmund, a za nim Salisbury, przybiegli natych miast. Julianna już siedziała w siodle. - Gonią moją Margery. Musimy jechać. - Owszem, musisz jechać - zgodził się ponuro. Z powrotem do zamku. Kiedy wyruszyliśmy, szukali śmy Margery i Denysa. Teraz ścigamy morderców. Nie wiem, co im Tosti powiedział przed śmiercią, ale zakładam, że porwali dzieci dla okupu. Nachyliła się nad końskim grzbietem. - Nie rozu miesz. Jestem jej matką. Nie mogę wracać do zamku. - Ktoś musi jechać po Layamona. Bez broni i w pojedynkę nie wygram z całą drużyną. Rozsądny argument, poparty przenikliwym spoj rzeniem zielonych oczu, skruszył upór Julianny. Istotnie, ktoś musi jechać po pomoc. - Ja pojadę. - Po raz pierwszy Salisbury spojrzał jej prosto w twarz i mówił tak wyraźnie, że nawet Raj mund z łatwością zrozumiał. - Jedź z lordem Raj mundem, milady. Wyrwijcie dzieci z rąk tych złoczyń ców. Ktoś, kto tak skrzywdził mojego syna, jest zdol ny do gorszych rzeczy wobec bezbronnej dziewczynki. Rajmund zacisnął zęby. - Trzeba go pochować. Starzec zmierzył się z nim spojrzeniem. - Nigdzie nie ucieknie. Zabierz ze sobą panią. Ja pójdę po Laya mona. Rajmund wybuchnął gniewem. - Na Boga, Salis bury, przecież to kobieta. Nie dla niej są bitwy. Salisbury znów spojrzał mu prosto w oczy. - Jest silna. Zaufaj jej, milordzie. 296
Rajmund zmrużył oczy i wycedził: - Jeśli dama mego serca życzy sobie mi towarzyszyć, to oczywiście muszę się zgodzić. O ile, oczywiście, będzie robić to, co każę. Dla jej własnego dobra. - Będę - powiedziała Julianna. - A więc chodźmy. Salisbury wskazał na połamane zarośla. - Droga jest łatwa. Milady? -Tak? Podszedł do niej i wyciągnął zza paska sztylet. Zważył go w dłoni i powiedział: - To porządny kawa łek żelaza. Sam go zrobiłem. Przepiłuje drzewo, przetnie sznur i z wątroby zrobi siekankę. - Podał go Juliannie. - Weź go. Użyj go za mnie i Tostiego. - Pomścimy jego śmierć. - Była to jednocześnie modlitwa i przysięga. Oczy starca napełniły się łzami. Wbił wzrok w zie mię i otarł nos rękawem. - Twoja córka też jest silna. Wetknęła nóż za pas i pospieszyła za Rajmundem. Podążali śladem połamanych gałęzi i końskich od chodów. Leśne runo wciąż miało zimowy, brązowy kolor, a nad głowami rozpościerała się świeża zieleń liści. W powietrzu unosił się intensywny zapach wil goci, poranek zamienił się w popołudnie. Napięcie Julianny wzrosło. Od uchylania głowy przed gałęzia mi bolała ją szyja, a od wypatrywania piekły oczy. ba ła się, że gdy mrugnie, przeoczy jakiś ważny znak, który mógłby ją zaprowadzić do Margery. Chciała porozmawiać z Rajmundem, zapytać, do kąd jadą i jakie mają plany, lecz nieruchoma maska jego twarzy sprawiała, że brakowało jej słów. Ura za biła od niego na milę, zapierając jej dech i krad nąc ciepło. Mimo to nie miała zamiaru wracać. Ona też kiedyś była w takiej sytuacji. Tęsknota za do mem, złość, cierpienie i wstyd - uczucia których 297
teraz doświadczała Margery - były również znane Juliannie. Rajmund zatrzymał się na polanie, na której znaj dowała się opuszczona chatka. - Zjemy coś szybko powiedział. - Mamy się zatrzymać? Myślałam, że to gonitwa. Nawet na nią nie spojrzał. - Do bitwy potrzeba si ły, a żeby mieć siłę, trzeba jeść. Zgodziła się opornie i zsiadła z konia. Odwiązała torbę z jedzeniem i zajrzała do środka, podczas gdy Rajmund badał okolicę. Podniósł gruby konar i poło żył go na ramieniu, a ona nie mogła powstrzymać cie kawości. - A to po co? Błysnął zębami, a ona spojrzała nieufnie. - Sądzi łem, że ta wyprawa będzie miała charakter pokojowy i dlatego zabrałem tylko nóż. To będzie mój drugi oręż. - Oparł gałąź o ścianę chatki. - Czy jest tu gdzieś wiadro? Zdziwiła się. - Wiadro? - Nienawidzę jeść rękoma splamionymi krwią. Gdybyś przyniosła mi trochę wody ze strumienia, tobym się umył. - Och. - Już miała powiedzieć, by się sam pofaty gował, ale zagryzła usta. On też miał prawo od odro-
biny bezradności- Nie widzę tu wiadra.
- Może jest w środku. - Spojrzał na dłonie. - To straszne, że cały czas noszę dowód śmierci Tostiego. Smutek w jego słowach obudził w niej poczucie wi ny. - Sprawdzę, może i jest w środku. - Miło z twojej strony. Zabrzmiało to potulnie. Julianna przyjrzała mu się uważnie. Nie widziała jego twarzy, gdyż zajął się zdej mowaniem kolejnych toreb z siodła. Drzwi chatki za skrzypiały, a ona zajrzała do ciemnego wnętrza. Prze bijające się przez liście promienie słoneczne wpadały 298
przez drzwi, a jedyne okno zasłonięto okiennicą. Ktokolwiek gościł w chatce ostatnio, ogołocił ją z wszelkich zapasów, zostawiając jedynie stertę drew na dla zziębniętych wędrowców. - Nic tu nie ma - za wołała. - Na pewno stoi gdzieś w kącie. Zabrzmiało to jak z bliska. Julianna spojrzała przez ramię i odniosła wrażenie, że koń zmienił miej sce, a z nim również Rajmund. Ten ostatni dopinał koński popręg, przygotowując się do bitwy. - Nie widzę. - Weszła do środka i ogarnął ją stęchły odór. - Ile tu kurzu i pajęczyn. - Łypnęła okiem i weszła dalej. - Chyba masz dziś dużo szczęścia. Rajmund stanął w drzwiach. - Wiem. Obróciła się na pięcie, ale za późno. Drzwi za mknęły się z głośnym hukiem i Julianna usłyszała, jak Rajmund rygluje je konarem.
ROZDZIAŁ
18
Rzuciła się do drzwi, próbując wyważyć je ramie niem i usłyszała z drugiej strony: - Porządna angiel ska konstrukcja, wytrzymały angielski dąb. Do zoba czenia, milady. Wrócę po ciebie, gdy skończy się wal ka. . - Rajmundzie! - Uderzyła pięścią w drzwi, lecz nie otrzymała odpowiedzi. Pobiegła do okna, potrząsnę ła okiennicami i zerknęła przez pionową szparę. Wi działa go. Już miał dosiadać rumaka. Krzyknęła: Rajmundzie, nie uda ci się! Rajmund odwrócił się i ruszył w stronę domku, a Ju lianna poczuła satysfakcję. Zrozumiał swój błąd, teraz wypuści ją z niewoli i... Zbyt późno zdała sobie sprawę 299
z własnej pomyłki. Rajmund podniósł grubą gałąź, podszedł do okna i zablokował od zewnątrz okiennice. Usłyszała głuchy odgłos drewna uderzającego o wspor niki, mające zapobiec otwieraniu się okiennic przy wietrznej pogodzie. Stanęła na palcach i zerknęła do góry, spotykając oczy Rajmunda. - Jestem ci nie zwykle wdzięczny, milady, że przypomniałaś mi o za bezpieczeniu okna - poinformował ją sucho. Zaczęła kląć, wyrzucając z siebie słowa, których nie używała od chwili narodzin swoich dzieci. Odsu nęła się od okna i zaczęła rozważać inne możliwości ucieczki. Ale to dopiero za chwilę. Nie chce przecież, by Rajmund przejrzał jej kolejny plan. Brzęk cugli brzmiał jak zdrada i Julianna jeszcze raz podbiegła do okna. Odjeżdżał. Odjeżdżał z ukłonem w jej stronę a może w stronę chatki - zostawiając ją samą, półży wą ze zmartwienia. Zniknął z pola widzenia. Z kąta dobiegał chrobot jakiegoś gryzonia i Julianna zagry zła wargi. Musi stąd uciec, i to jeszcze przed nocą. Gdy tylko wzrok przyzwyczaił się do ciemności, obe szła uważnie całą izbę. Glina przy drzwiach odpada ła całymi płatami i Julianna zaczęła drapać. Wplecio na pod spód wiklina stanowiła barierę nie do poko nania, Julianna uśmiechnęła się wiec i wyciągnęła nóż Salisbury'ego - tnie nawet drzewo, milady - i za brała się do pracy. Chwilę później siedziała na klepisku, zginając i prostując palce. Owszem, nóż ciął drewno, ale zbyt wolno jak na jej potrzeby. Strzecha zwisała w niektórych miejscach i Julian na podskoczyła do góry, uderzając w nią pięściami. Posypała się na nią chmura suchej trawy i pyłu. Za kaszlała, poszła po wiadro i ustawiła w miejscu, gdzie strzecha była nisko. Wdrapała się i pociągnęła 300
za drewniane żerdzie, wywołując kolejną chmurę py łu. Poczłapała do okna po świeże powietrze, zastana wiając się nad beznadziejnością całej sytuacji. Siedzi zamknięta w brudnej chacie, bez jedzenia i picia. Zbliża się noc. Nikt nie wie, gdzie jest, poza jednym uparciuchem, który pojechał zmierzyć się z nieznaną liczbą przeciwników, uzbrojony jedynie w nóż. Pociągnęła nosem i wytarła go ręką. Jak Rajmund mógł jej to zrobić? Rajmund, któremu teraz groziła śmierć. Pomyśla ła o córce, porwanej dwa razy tego samego wieczora i narażonej na nieznane niebezpieczeństwa. Któż mógł porwać Margery? I dlaczego? Czyżby porwali ją dla okupu, czy była to powtórka jej własnej historii? A jeśli tak, to czy był to zbieg okoliczności wywołany zderzeniem gwiazd, czy podły spisek? Jeszcze raz obeszła izbę. Zwisająca strzecha stano wiła przeszkodę nie do przebycia; kruszenie gliny też na nic się nie zdało. Przystanęła przy stercie drewna. Rajmund sugerował kiedyś, że polano bywa najlep szą bronią i Julianna pomyślała o niewielkim, lecz skutecznym taranie. Czy to możliwe? Czy uda się wy ważyć drzwi? Nachyliła się, podniosła solidny kawał drew na i po chwili upuściła go z krzykiem. Znalazła siedlisko pająków. Opanowała obrzydzenie i podniosła drewno, licząc na to, że siła uderzenia je odstraszyła. Owszem, poza jednym, który teraz wpełznął jej do rękawa. Julianna ponownie upuściła polano, a gdy je podniosła, wydawało się pozbawione jakiegokol wiek życia - i idealne do jej potrzeb. - Porządny angielski dąb - wymamrotała. Zmierzy się z porządnym angielskim dębem. 301
Zastanawianie się, którego końca użyć do tarano wania, a za który trzymać, wcale nie przybliżyło do celu. Zadecydowała na chybił trafił. Polano wyślizgiwało jej się z dłoni; oparła je o żebra i rzuciła się do drzwi. Siła uderzenia odepchnęła ją do tyłu. Drewno wy padło z jej rąk, przeleciało ponad głową i uderzyło tak mocno, że zabrakło jej tchu. Dopiero po chwili była w stanie wydać jakiś dźwięk i zaczęła chlipać. Drzwi się nie poddadzą - powiedziała zgrzytliwie. Chrobot gryzonia zdawał się potwierdzać jej słowa. Potarła miejsce, gdzie uderzyło ją polano i pod niosła się na nogi. - Mój błąd - powiedziała głośno. - Trzeba było najpierw sprawdzić drzwi. A może... Chwiejnym krokiem podeszła do okna i potrząsnęła okiennicami. Szpara pomiędzy skrzydłami nie zwiększyła się nawet odrobinę, ale coś zagrzechota ło. Potrząsnęła jeszcze raz, patrząc uważnie, jak zmienia się światło. Gałąź, którą Rajmund zabloko wał okiennicę ani drgnęła, ale jakaś część musiała się poluzować. Uśmiechnęła się szeroko - pierwszy raz tego ponu rego dnia. To jest to. Roztarta obolałe dłonie i podniosła ta ran. Zawahała się, przełożyła na drugą stronę. Cof nęła się do ściany, zaczerpnęła tchu i rzuciła się w przód. I zatrzymała się w jednej chwili. Ostatni upadek był nie tylko bolesny, pozbawił ją też pewności siebie. Bała się kolejny raz doświadczyć bólu. Tchórzostwo podpowiadało, że lepiej w ciemnej chatce z gryzonia mi, niż na polu walki, gdzie może zostać zgwałcona, raniona czy zabita. Taran - och nie, to był zaledwie kawałek drewna opadł bezwładnie w ramionach. Łzy popłynęły po po302
liczkach, porażka napełniła żyły goryczą. Nie powin na była tu przyjeżdżać. I nie zrobiłaby tego, gdyby nie Salisbury. Cóż takiego powiedział? - Ona jest silna. Zaufaj jej, milordzie. Traktował ją z szacunkiem, a ona szanowała jego zdanie. Ale nawet on nie spodziewałby się, że poko na takie trudności. Nie, nie wymagałby od niej takiej odwagi. Na pewno nie. A niech go diabli! Na pewno tak. Podniosła taran i jeszcze raz oparła go o bok. Przy trzymała rękoma i kilka razy głęboko odetchnęła. Na pewno sobie poradzi. Na pewno. Celując w miejsce, gdzie zaczepiona była po przeczka, Julianna spojrzała na okno i rzuciła się przed siebie. Drewno trafiło dokładnie w cel. Uderzyło w okien nicę i cała rama, okiennica, poprzeczka i wsporniki wyleciały na zewnątrz - a za nimi Julianna.
Salisbury trzymał kurczowo rękaw Layamona, z trudem łapiąc powietrze. Serce pękało mu z bólu, w głowie pulsowała krew. - Wytrzymaj, człowieku - błagał go Layamon. - Co się stało? Coś z milordem i milady? Salisbury pokręcił głową. - Tosti... nie żyje. Żołnie rze go... zabili. Milord ruszył... za dziećmi. - A milady? - Layamon spojrzał na drogę. - Poszła z nim. Dałem jej... dałem jej sztylet. Bę dzie bezpieczna. - Dałeś milady sztylet i dlatego będzie bezpiecz na? - Layamon potrząsnął Salisburym. - Zwariowa łeś? Nie wie, jak go używać. Salisbury wyprostował się. - Nauczy się. 303
Layamon obrócił się na pięcie. - Nie mam czasu się z tobą spierać. Muszę... - Zmarszczył czoło. Salisbury zachwiał się, szepcząc: - Jedź za nimi. Oczy zasnuły mu się mgłą i upadł na ziemię.
Biodra Julianny uderzyły o ścianę; przekoziołko wała w powietrzu i wylądowała z wielkim hukiem. Kiedy doszła do siebie, najpierw czuła zdziwienie, a potem triumf. Znajdowała się na zewnątrz. Leżała obok okiennicy, dysząc ciężko. W dłonie powbijał się żwir, podbródek był podrapany, a łokcie poobijane. Podniosła się, wyciągając ręce w podziękowaniu, lecz spojrzenie na zachód przywróciło jej rozsądek. Nie uciekła przecież po to, by zgubić się w lesie. I jak daleko zajdzie bez konia? No cóż, zaraz się okaże... Ale najpierw... Najpierw musi coś zjeść. W głowie wirowało z za wrotną prędkością, a obolałe kości i zadrapania przy prawiały o mdłości. Las pełen był zieleni, na pewno znajdzie jakieś... torby, które Rajmund zostawił na skraju polany. Potarła oczy. Dziwne - wyglądały tak, jakby na nią czekały. Padła na kolana i chciwymi palcami poluzowała rzemyki. Brakowało jednego bo chenka, kawałka sera i bukłaka z winem. Zabrał, co potrzebne, a resztę zostawił. Chciał pewnie ulżyć ko niowi, ale i tak była wdzięczna za niespodziewany dar. Pokrzepiła się i poszła ścieżką, którą jechało wcze śniej wiele koni. Spacer dobrze zrobi na obolałe mię śnie, a koń w takiej gęstwinie i tak na nic by się nie przydał. Potarła guz na głowie i westchnęła. Szła patrząc pod nogi, aż ciche rżenie przerwało jej medytacje. Zamarła. Czyżby zbliżyła się do miejsca 304
wałki, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy? Czy mógł ją zobaczyć zwiadowca wysłany na przeszpiegi? Nagle zobaczyła konia, konia bez jeźdźca, i wskoczy ła w krzaki. Ale zanim koń znów zarżał, Julianna wy dostała się na ścieżkę i stwierdziła głośno: - Przecież to moja klacz. Istotnie, była to jej klaczka. Przywiązana do drze wa przy samej ścieżce, pogryzała trawę, czekając na swą panią. Julianna zbliżyła się do zwierzęcia i za pytała z niedowierzaniem: - Co ty tu robisz? Raj mund cię zostawił? Niemożliwe. Szacunek Rajmunda do miecza ustę pował jedynie szacunkowi do koni. To rumak czynił z niego rycerza i Rajmund nigdy o tym nie zapomi nał. A więc: - Zostawił cię, bym cię znalazła? Wie dział, że ucieknę? Zapomniała o obolałych mięśniach, pokrzepio na myślą, że Rajmund nie chciał, by zgniła w leśnej chacie. Wierzył w nią tak samo jak Salisbury. Chciał pewnie, by ominęła ją bitwa. Zerknęła na słońce, które znajdowało się w poło wie drogi do horyzontu, i zapytała nieobecnego Raj munda: - Co, nie myślałeś, że ucieknę tak szybko? Siodło spoczywało na pniaku i chociaż Julian na nie robiła tego od lat, szybko zabrała się do sio dłania. Dosiadła Klaczki i zawahała się. Powin na wrócić po torby, bo zanim wyprawa się skończy, potrzebne im będzie jedzenie. Ale żal jej było nawet paru chwil. Musi odnaleźć Margery i Rajmunda, i to jak najszybciej. Już na ścieżce rozglądała się pilnie za śladami jeźdźców. Raz wydawało jej się, że słyszy rzężenie zwierzęcia, potem jeszcze raz, ale las tak wyciszył od głos, że nie wiedziała skąd dochodzi. Kiedy Rajmund 305
zamknął ją w chatce, jeźdźcy nie mogli być daleko. Po chwili znalazła dowód. Przed nią rozpościerała się nasłoneczniona łąka. Już na skraju widać było ślady kopyt. Nitka białej wełny za czepiła się o gałąź; Julianna zdjęła ją i przyjrzała się uważnie. Wełna wydawała się pochodzić z tych okolic. Julianna zwróciła uwagę na jej wyjątkową jakość. Czyżby pochodziła z jej własnej przędzy? Niemoż liwe, bo klaczka przestępowała z nogi na nogę, zdra dzając ogromny niepokój. Julianna zatrzymała się na moment i wyjrzała na polanę. Ani żywej duszy, ale trawa zdeptana była tak, jak by toczyła się tam bitwa. Nastawiła uszu i usłyszała wiosenny szczebiot ptactwa, a to oznaczało, że nie bezpieczeństwo jest już gdzieś dalej. Popędziła konia i wjechała na łąkę, poszukując znaków, które mogły by posłużyć za wskazówkę. Znalazła, lecz tylko jeden. W cieniu cisa leżało nieruchome ciało młodzieńca. Julianna jęknęła i podjechała bliżej. Na dźwięk ko pyt ciało drgnęło, jakby ktoś pociągnął za sznurki. Ramiona podniosły się, potem opadły. Julianna ze skoczyła z siodła i podbiegła do chłopaka. Był to Denys. Nie miał żadnych widocznych ran, żadnych śladów po mieczu czy sieci, ale skóra swą bladością przypominała oskubanego kurczaka. - Nie depcz... po mnie - szepnął. - Nie będę. - Dotknęła jego czoła. Powieki otworzyły się, oczy skupiły się z trudem. Milady! - krzyknął. - Wybacz mi, wybacz... - Oczywiście. - Rozejrzała się, dostrzegając stru myk. Zdjęła chustkę z głowy, zamoczyła i otarła chu dą twarz chłopca. Ożywiło go to nieco; zaczerpnął głęboko tchu. Nie obiecuj, że wybaczasz... dopóki nie dowiesz się... 306
- Dopóki nie dowiem się, co zrobiłeś? Ja wiem. Kierowałeś się głupotą i chciwością, ale przecież nie mogłeś sobie zdawać sprawy... - Głupotą. Porwałem Margery... bo sam szatan... mnie kusił. - Oczy napełniły się łzami. - Moja mat ka... Już nigdy nie zobaczę matki... bo zgrzeszyłem. Julianna ponownie zmoczyła chusteczkę i przyło żyła mu ją do ust. Miał trudności z przełykaniem, więc Julianna podniosła mu głowę. Wrzasnął. Odskoczyła z przerażeniem, a on powiedział: Przepraszam. Żadnej godności. Żaden ze mnie rycerz. Ujęła jego chłodną dłoń, ale tym razem nawet nie drgnął. - Gdzie jesteś ranny? Głębokie, drżące westchnienie przeraziło ją. Po myślała, że śmierć może być blisko. - Przejechał po mnie. Podniosła mu koszulę i zaczęła odmawiać modlitwy za umarłych. Na jego piersi widać było ślady kopyt, od ciśnięte tak wyraźnie, jak na nieskalanej leśnej ścieżce. Wyglądało to tak, jakby ktoś na nim stanął, każąc ko niowi odtańczyć taniec triumfu. Dzięki Bogu, że miał tyle siły, by zachować iskrę życia. - Wkrótce zobaczysz matkę. Czeka na ciebie po drugiej stronie - powie działa cicho. Potrząsnął głową. - Matka była dobra. Uczciwa. Nie to... co ja. - Przebaczy ci. Obiecuję. - Może okłamywała wła sną duszę, ale musiała jakoś złagodzić jego śmierć. Przebaczy ci na pewno. Utkwił wzrok w jej twarzy, szukając otuchy. Potem iskra zgasła w oczach i powiedział: - Sir Joseph... sir Joseph to szatan. Zrozumienie przyszło powoli. W końcu zapytała: Sir Joseph kazał ci uprowadzić Margery? 307
Odpowiedział jej skinieniem głowy - Dlatego że jest dziedziczką? Kolejne skinienie. Wezbrała w niej fala boleści. - Powiedz mi, gdzie ona jest? - Sir Joseph... Usiadła na piętach i przycisnęła dłonie do ust. - ... i najemnicy... zabrali ją. Zraniłem go... w nogę. Jego koń... - To jego koń po tobie deptał? - On się śmiał. Rajmund... Przerażenie rosło z każdym wypowiedzianym sło wem. - Rajmund? - Mówiła, że ją uratuje. - Zdawało się, że się kur czy. -I przyjechał. Walczył... Cedząc każde słowo, nie chcąc, by powstały jakie kolwiek wątpliwości, zadała najważniejsze pytanie: Nie żyje? - Nie. Wciąż walczy... - Z olbrzymim wysiłkiem, ostatnim, na jaki było go stać, wskazał dłonią na dru gi koniec łąki. - Ciągle walczył, kiedy go ostatnio widziałeś? - Nie zabijać. Sir Joseph powiedział, by go nie... - By go nie zabijać? Dlaczego? Żeby mógł go tor turować? - Ogarnęła ją furia. Wstała. Pójdzie poszu kać córki; uwolni ją z okrutnych rąk podłego wuja. Pójdzie poszukać męża. Uwolni go... Nie zdążyła jeszcze zrobić kroku, kiedy usłyszała cichy szept. - Bóg... z tobą. Zamarła. Nie chciała patrzeć na niego. Zapomniała o nim i nie chciała sobie przypominać. Nie chciała go wi dzieć. Czeka go samotna, bolesna śmierć. Każdy nerw jej ciała wyrywał się do męża i córki, ale... A gdyby to by308
ło jej dziecko? Gdyby na jego miejscu leżała Marge ry? Julianna chciałaby, by ktoś przy niej był. By jej pomógł. Pocieszył. Bała się myśleć, jakie mogą być konsekwencje takiej zwłoki dla Rajmunda, dla córki. Nachyliła się nad konającym. - Dlaczego? Powiedz mi, dlaczego słuchałeś tego... szatana? - Obiecywał bogactwa w posagu. A... Margery jest tylko kobietą... poddałaby się. - Ty w to uwierzyłeś? - Byłem głupi. Ona też mi tak powiedziała. - Wes tchnął. - Nigdy... nigdy jej nie dotknąłem. Z trudem powstrzymała przyganę, którą miała na końcu języka. - Byłem... taki biedny. Wygłodzony. Kopany... jak kundel. - Łzy wezbrały w jego oczach, prosząc o zro zumienie. - Matka... umarła. Wbrew jej woli odpłynęła cała złość. Julian na wstała i przyniosła więcej wody. Skropiła jego usta, lecz nie był w stanie przełykać. Leżał wyczerpany, a ona ocierała mu twarz. - Ja też robiłam kiedyś głupstwa. Sprzeciwiałam się małżeń stwu z Rajmundem, bo sir Joseph mi tak radził. - Szatan - powiedział głosem wątłym jak cienka nitka bólu - Wplótł intrygi w moje życie. - Mój Boże, ile w tym było prawdy. Odkąd sięgała pamięcią, sir Jo seph starał się nią manipulować. - Widzisz, ty i ja ma my wiele wspólnego. Jesteśmy udręczonymi duszami, które uległy jego niecnym planom. - Ty nie - ledwo słyszała jego głos. - To nie była twoja wina. - A właśnie że tak. - Odpowiedzialność za trage dię spoczywała na jej barkach. - Gdybym nie była ta ka tchórzliwa, nigdy by do tego nie doszło. 309
-To moja wina. - Nie. Gdybym była dla ciebie milsza... - Zawsze byłaś miła, pani. - W głosie Denysa po jawiła się wyraźniejsza nutka oburzenia. - Mogłam być lepsza. Obiecam ci coś. To moja wina. Jestem starsza i mądrzejsza - przełknęła ślinę dlatego biorę twój grzech na siebie. W zmętniałych źrenicach chłopca pojawiła się iskra nadziei. - Będę wypełniała pokutę do końca moich dni, jak nakaże ksiądz. - Ksiądz wścieknie się za tę obietnicę, ale było jej wszystko jedno. - Twoja dusza pozostanie czysta. - To mój grzech - szepnął gwałtownie. - To moja pokuta. - Dzisiaj zapłaciłeś za grzechy - odpowiedziała. Trzymała jego dłoń, a on zamknął oczy. Sądziła, że stracił przytomność, ale po chwili podniósł powieki. Usta poruszyły się, ale nie było w nich życia. - Do brze. - Pozwoli jej wziąć ten grzech na siebie. Dodał jeszcze: - Wielkie dzięki, pani. Patrzyła na zmaltretowane ciało i łzy przesłoniły jej oczy. W głowie dźwięczały jej tylko dwa imiona: Margery i Rajmund. Modliła się, by śmierć jak najszybcej wyzwoliła Denysa z cierpienia; modliła się też, by działanie zła godziło torturę, jakiej poddana była jej dusza. Cóż za dziwne czuwanie, pomyślała. W środku lasu, na pełnej słońca łące, wśród budzącej się do życia przyrody. Ptaki śpiewały słodko, krokusy i żonkile wystawiały łebki do słońca, lekki wietrzyk szumiał w zaroślach. - Idź już - wyszeptał, ale w jego oczach była roz pacz i trwoga. Serce się wyrywało, ale odrzekła: - Zostanę. 310
Bladość na jego twarzy pogłębiła się, a kiedy słoń ce schowało się za drzewami i ostatni promień znik nął z łąki, szepnął: - Mamo - i skonał. Julianna myślała wcześniej, że jak tylko umrze, ona poderwie się na nogi. A teraz trzymała go za sty gnącą dłoń, płacząc za chłopakiem, który poza nią nie miał nikogo na ziemi.
ROZDZIAŁ
19
Layamon ściskał dłoń Keira. - Skąd wiedziałeś, że masz przyjechać? Margery i Denys zaginęli w lesie, milord i milady ścigają drużynę najemników. Marge ry została porwana! Keir wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw w kil ku językach, kompletnie szokując tym Layamona. Wiem wszystko o najemnikach - burknął. - Wezwał ich do Bartonhale człowiek, którego miałem pilno wać. Kiedy wyjechali Rajmund i Julianna? Layamon wyprostował się jak struna. - O świcie. Keir spojrzał na zachodzące słońce i zaklął. - Salisbury przybiegł do zamku koło południa, pół żywy z rozpaczy, bo najemnicy zabili mu syna. Milord i milady ruszyli za nimi w pościg, a my mamy czym prędzej do nich dołączyć. Keir zrobił surową minę. - To co ty jeszcze tu ro bisz? Layamon poczerwieniał i wbił wzrok w ziemię. Jeszcze nigdy nie organizowałem takiej ekspedycji. Nie wiem, jak się zabrać za niektóre rzeczy. Keir załamał ręce. Zdawał sobie sprawę, że nie po winien - nie wolno mu - łajać pierwszego rycerza Ju lianny za brak doświadczenia. - Wejdźmy do środka. 311
Zjem coś i przy okazji wydam rozkazy. A tymczasem przygotujcie mi najszybszego rumaka. Layamon rozejrzał się ze zdumieniem po podwó rzu. -Ależ panie! Zabrałeś do Bartonhale najlepsze go konia, a wróciłeś na takiej szkapinie, że pożal się Boże. Co się stało? Keir spojrzał tak groźnie, że rycerz aż się skurczył ze strachu. - Ukradł go ten sam złodziej, który zabi je twego pana i panią, jeśli ich natychmiast nie odnaj dziemy. Layamon stał przez chwilę z otwartymi ustami, a potem zwrócił się do stajennego: - Osiodłaj Anglaisa dla pana Keira. I to zaraz.
Lasem wstrząsnął upiorny krzyk i Juliannę znów przeszedł dreszcz. Nie miała pojęcia, w którą stronę uciekać. Idealnie okrągły księżyc rzucał cienie na nocny las, a ona zgubiła się w drodze. - No i co teraz? - powiedziała głośno, ale przeraźli wa cisza stłumiła jej głos. Cisza przerywana niesamowi tymi krzykami, od których skóra aż cierpła ze strachu. Przez gałęzie drzew widać było polanę skąpaną księżycowym blaskiem. Julianna skierowała tam ko nia z nadzieją, że na otwartej przestrzeni uda jej się odczytać położenie z gwiazd. Dojazd do polany był dziecinnie prosty; Julianna przyjrzała się listowiu i uświadomiła sobie, że właśnie znalazła drogę, którą niedawno przejechała drużyna sir Josepha. Powin na się cieszyć, ale zamiast tego trzęsła się ze strachu. Mój Boże, jak bardzo się bała. Głupia, tchórzliwa Julianna nie mogła opanować lęku. Nie chciała umrzeć w męczarniach jak Tosti, nie chciała cierpieć jak Denys. Ale musi odzyskać Mar312
gery. Pomoże Rajmundowi. A Rajmund nigdy, prze nigdy się nie bał. Wyprostowała ramiona, podniosła brodę i odważnie wyjechała na polanę. Znów usłyszała ten krzyk; krzyk pełen złości i cierpienia. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, nie mogła złapać tchu, na moment straciła wzrok. Kiedy krzyk w końcu ucichł, ona ponownie znajdo wała się w lesie. Klaczka tańczyła w obłędnym tańcu, a ciało Julianny pokrywała gęsia skórka. Kto to? Co to? Strach oszołomił ją i zniewolił. Zsiadła z konia, poczołgała się do światła. Oddychała nierówno, czując, że zaraz stanie jej serce. Na środku polany widać było trzy potężne ciała. Leżały nieruchomo, wyciągając ramiona w paroksy zmie śmierci. Rzuciła się do przodu z krzykiem: Rajmundzie! Rajmundzie! - Potknęła się o korzeń i runęła jak długa. Uderzenie przywróciło jej rozsądek. Podniosła głowę. Ognisko rozpalone na polanie wciąż się żarzyło, ogrzewając swym ciepłem tych, którym już było to obojętne. Na jednej z głów wciąż znajdował się hełm. Błyszczał w świetle księżyca, lecz z daleka widać było wgniecenie na czole; wgniecenie, które zmiażdżyło czaszkę. Pozostali nie mieli nic na sobie. Zostali ro zebrani do naga i ograbieni przez własnych kamra tów. Najemnicy. To byli najemnicy, o których mówił Denys. Jak widać, coś im się przytrafiło. Czy to coś miało na imię Rajmund? Podniosła się powoli. Polana wydawała się całkiem martwa, poza upiornym dymem z ogniska, który uno sił się do rozgwieżdżonego nieba. Przemknęła się ukradkiem, błądząc wzrokiem od drzewa do drzewa, od gałęzi do gałęzi. Ramio313
na poruszały się energicznie, próbując wyprzedzić ja kikolwiek atak. Pod stopami trzaskały gałązki i szele ściły liście, chociaż ona tak bardzo starała się iść ci cho. Wytężyła wzrok i ogarnęła polanę wzrokiem. Nagle jeden z cieni się poruszył. Coś - ktoś - przyczaił się w cieniu potężnego dębu. Wyglądał jak zgięty wpół, powykrzywiany karzeł. Ru szyła w tym kierunku, ale cień nawet nie drgnął. To był mężczyzna. Metalowa kolczuga osłaniała je go pierś i połyskiwała w świetle księżyca. To był... wyglądał jak... - Rajmund? - zapytała. Postać wyprostowała się dzwoniąc łańcuchami. To był Rajmund, choć wynędzniały i zmęczony bi twą. Zaczęła biec. Jego oczy błyszczały w ciemności, z piersi dochodziło rzężenie. Była już niemal przy nim, kiedy rzucił się na nią i wydał z siebie ten upiorny krzyk.
Valeska chwyciła Anglaisa za wodze i choć koń wy rywał się i tańczył, stara trzymała go żelazną ręką. Weź nas ze sobą, Keir. Keir uspokoił konia. - Będziecie mi przeszkadzać. - Rajmund nas potrzebuje. - Nie. - Keir szarpnął za wodze. Koń stanął dęba, ciągnąc Valeskę do góry. Keir zaniepokoił się, ale nie był wcale zdziwiony, kiedy przekoziołkowała w po wietrzu i wylądowała na obu nogach. Z bezpiecznej odległości powiedział: - Powiadomię was, jak tylko będę mógł. Ruszył. Valeska przez chwilę miotała przekleństwa źle wróżące ciągłości jego rodu, po czym wróciła do Dagny i Elli. - Sir Joseph, ten diabeł wcielony, wy314
bił mnóstwo naszych ludzi. Keir nas zostawił, a Layamon też wyjeżdża, chociaż nawet nie wie dokąd. Ciekawość Elli wzięła górę. - A wy kiedy jedzie cie? - Staruszki popatrzyły na małą, wymieniły chytre spojrzenia i uśmiechnęły się szeroko.
Julianna padła na ziemię w bezpiecznej odległości od szaleńca przy drzewie. Strach ją tak paraliżował, że musiała zatkać uszy. Rajmund krzyczał jak więzień skazany na śmierć. Miała wrażenie, że ktoś wyrywa jej z piersi serce i rzuca je psom. Czuła przerażenie. Przerażenie ko biety, która biegnie do ukochanego, by się przeko nać, że jego duszą zawładnął szatan. Krzyk odbijał się echem, za każdym razem gło śniej. Nie miała pojęcia, jak gardło Rajmunda mogło zrodzić taki dźwięk. - Rajmundzie? - szepnęła. Milczał. Nie poruszył się, choć jej cieniutki głosik rozniósł się po całej polanie. Obejrzała się na wszystkie strony i usiadła. Podcią gnęła kolana do piersi i patrzyła na stworzenie, które śledziło każdy jej ruch. Och tak, był to Rajmund, ale Rajmund taki, ja kim go nigdy nie widziała. Rękawy i spodnie wisiały mu w strzępach, włosy opadały w strąkach na oczy, usta napuchnięte miał krwią. Nie mrugnął nawet okiem. Obłąkany. Szalony. Nie wiedziała, co się z nim sta ło, ale czuła przemożny strach. Strach, że nie zdoła mu pomóc - a przecież to jej obowiązek. Oddała mu serce, on dał jej wolność i namiętność. Nie może te raz go zostawić. 315
Wstała. Trzymając równowagę jak Ella chodząca po linie ruszyła w jego stronę. Krok po kroku, pauza, następny krok, znów pauza. - Mój słodki - powie działa drżącym głosem. Przytulił się do drzewa i warknął, pokazując zęby. Przystanęła. Uspokoił się nieco. Patrzyła na niego, nieświadoma łez kapiących po policzkach. - Mój naj droższy. Żelazna obręcz, ponury znak władcy piekieł, ota czała jego szyję. Mężczyzna, który nie mógł znieść czułego uścisku na szyi, przykuty był teraz do drzewa jak pies - albo jak saraceński niewolnik. Sir Joseph wiedział, jak się zemścić. Współczucie zastąpiło lęk. Z każdym krokiem szeptała czułe słówka, nuciła fragmenty francuskich kołysanek, hipnotyzowała Rajmunda jak przerażone go ptaka. Jego oczy pozbawione były blasku. Nie wiedział, kim ona jest. Nie wiedział, jak sam ma na imię. Obeszła go dookoła, zauważając, że krótki łańcuch wychodzi ze sworznia wbitego głęboko w pień. Miał skrępowane ręce, przywiązane za plecami do drzewa. Nerwowo nimi poruszył; Julianna usłyszała szczęk żelaza i zobaczyła, jak składający się kilku ogniw łań cuch wgryza się w korę. Wyszła z ukrycia. Poruszył się, co jej kazało ści szyć głos do szeptu: - Widzisz, nie zostawiłam cię samego. - Próbowała sobie przypomnieć, jak hip notyzuje się bestie i zbliżyła się zdecydowanie. Nie mogłam cię zostawić. - Rozłożyła ręce. - Nio sę ci tylko pieszczoty. Chcesz je ode mnie dostać? Już nie pokazywał zębów. Mrugał gwałtownie, jak by nie wiedział, co się dzieje. - Kochany Rajmundzie, mój cudowny mężu, bła gam cię, pozwól mi sobie pomóc. - Chciała go do316
tknąć, lecz znów opuściła ją odwaga. Tak przypomi nał Denysa - bezradny i porzucony, że nie mogła dłużej się wahać. Podniosła w górę zesztywniałe z napięcia ramiona. Nie poruszył się, nawet nie od dychał - zupełnie jakby na coś czekał. Położyła dło nie na jego piersi, a on westchnął głęboko. Jeden długi, kojący oddech i Rajmund osunął się bezwład nie na pień. Okazało się, że ona również wstrzymywała dech, bo teraz odetchnęła z ulgą. - Rajmundzie - szepnę ła. Położyła dłonie na jego plecach. - Rajmundzie, nie mam śniegu, którym mogłabym przywrócić cię do zmysłów, ale wykąpię cię w moich łzach i osuszę uściskami. Będziesz należał do mnie i tylko do mnie. - Przytuliła się do niego; żelazna kolczuga wbijała jej się w policzek, lecz w piersi słyszała serce, które zwal niało do normalnego rytmu. - Julianna? - Próbował ją objąć, ale łańcuch nie pozwalał. Poczuł, że wzbiera w nim gniew. - Nie... - Współczucie chwyciło ją za gardło. - Nie ruszaj się. Zrobisz sobie tylko krzywdę. - Podniosła głowę i spojrzała na niego. Opuchlizna i rany przesła niały szlachetne rysy; w oczach widać było łzy i zgrozę. - Julianno. - Glos miał chropawy jak stępione ostrze. - Jak mnie odnalazłaś? - Podążałam śladem trupów. - Złapali Margery. - Wiem. - Nie potrafiłem ich powstrzymać. - Nikomu by się to nie udało. - Gdybym tylko zabił tego łajdaka, sir Josepha powiedział szybko. - Jeszcze nie wiesz, ale to on ka zał porwać twą córkę. Rozpacz w jego głosie była tak ogromna, że Julian na zagryzła usta. To wyznanie pozbawiło go resztek 317
sił; osunął się bezwładnie na pień. - Wiem. - Nie chciała, by miał poczucie winy. - Denys mi o wszyst kim powiedział. - Co się z nim stało? - Nie żyje. - Kolejna porażka - jęknął. Załamały się pod nim kolana i upadł, zanim zdoła ła go podtrzymać. Łańcuch i obręcz przytrzymały go w powietrzu i zaczął się dusić. Julianna podniosła go olbrzymim wysiłkiem. Brocząc krwią, w końcu stanął na nogi. - Jestem taki zmęczony - odezwał się w końcu. Chciałbym usiąść, a nie mogę. Nie mogę usiąść. Je stem taki - wyprostował się - wyczerpany. - Oprzyj się o mnie. Jesteś lekki jak piórko. - Akurat. - Chciał się odsunąć, ale ona przycisnę ła go mocno. - Od kiedy się znamy, to ty zawsze mnie wspierałeś. Pozwól mi teraz spłacić dług. - Objęła go w pasie. - Oprzyj się o mnie. Nie czuł już łańcucha i rozluźnił się nieco. Stopnio wo przeniósł na nią swój ciężar, odrzucił głowę do ty łu i odpłynął. Miała nadzieję, że po to, by się znów odnaleźć. Przyjęła ten ciężar. Stawy trzeszczały, mięśnie drżały z wysiłku, ale ona i tak była wdzięczna za oka zane zaufanie. Nie miała pojęcia, jak długo tak stali, połączeni jego potrzebą, a jej gotowością niesienia pomocy. Ledwie księżyc musnął jej twarz, kiedy Raj mund ocknął się i otworzył oczy. - Posłuchaj. Wytężyła słuch. Tętent końskich podków, nic innego. - Jedzie szybko - powiedziała. - Jak to możliwe w takiej gęstwinie? - Tuż za drzewami biegnie droga - powiedział chrapliwie. - Sir Joseph chciał, by wszyscy widzieli 318
moją hańbę. By drwili i wyszydzali jak pospolitego przestępcę. - Mam go zatrzymać? Gdyby troska o nią mogła uwolnić go z kajdan, sta łoby się to w tej chwili. - Nie!!! To na pewno wróg; boję się o ciebie. Schowaj się tam za drzewami i nie wychodź, dopóki się nie okaże, że to przyjaciel. Oburzyła się. - Nigdy w życiu. - Rób, jak mówię. - Ostatnim razem, kiedy ciebie posłuchałam, zna lazłam się w chacie pełnej pajęczyn. - Wyszarpnęła zza paska sztylet Salisbury'ego i odwróciła się do dro gi. - Nie masz wyjścia, musisz się zgodzić. Jeździec był coraz bliżej. Poruszał się z zawrotną prędkością i Rajmund zdołał tylko wykrztusić: - Bła gam, nie narażaj mnie na dalsze tortury. Julianna postanowiła go zignorować. Spięła się do walki, lecz potężny biały koń tylko obok nich mi gnął, a potem zatrzymał się tak gwałtownie, że nie mal zarył pyskiem o ziemię. - Keir! - wykrzyknął Rajmund. W tym samym mo mencie Keir zawołał: - Rajmund! Keir zsunął się z siodła, rzucił wodze Juliannie i podbiegł do drzewa. Julianna myślała, że zgniecie przyjaciela z nadmiaru wzruszenia, lecz on zatrzymał się w pół kroku i znów stał się wzorem opanowania. Po emocjach nie było nawet śladu; obszedł powoli drzewo, a kiedy skończył oględziny, spojrzał Raj mundowi w oczy. - Szkoda, że nie zabrałem narzędzi. - Trudno - odpowiedział Rajmund. - Mam inny plan. - Spodoba mi się? - Pewnie nie, ale nie mamy czasu. - Rajmund wy dawał się rosnąć w oczach. - Weź mój berdysz i prze tnij te łańcuchy. 319
Keir przełknął głośno ślinę. - Topór wojenny to nie zwykła siekiera; nie można nim przecinać żelaza. Może się to dla ciebie źle skończyć. Rajmund nawet nie drgnął. - Tak? A mamy jakieś inne możliwości? - Rajmundzie, topór może ześlizgnąć się z łańcu cha i wbić w twoją szyję - odezwała się Julianna. ~ Poślemy po kowala do zamku. On cię uwolni. - Kiedy? Jutro? A co z naszą córką? Julianna przywiązała wodze do drzewa. Próbowała wymyślić inne rozwiązanie, lecz nieubłagany głos Rajmunda nie dał jej spokoju - Sądzisz, że sir Joseph porwał ją dla zabawy? Nie chcę, by cierpiała jak Tosti albo... - Jęknęła, więc do dał tylko: - Nie mamy wyboru, Julianno. Popatrzyła na niego smutno. ,.. - Nie pozostanę w kajdanach, nawet gdyby ozna czało to twój spokój ducha. Miał rację. Oczy miał przytomne, lecz widać było, że jedynie wysiłkiem woli walczy z obłędem. - Odsuń się i idź na spacer. Keir się mną zajmie. Stanęła obok. Ostrze berdysza błysnęło w świetle księżyca. Keir wytężył wszystkie mięśnie i zamachnął się, a ona nie mogła się powstrzymać od komentarza: - Chcesz mu obciąć rękę? Zabrzmiało to jak oskarżenie. Rajmund odpowie dział za przyjaciela: - Wtedy przynajmniej zrozu miem, że kilka palców jest niewielką ceną za wolność. Julianna odwróciła się na pięcie i ruszyła do lasu. Pójdzie odszukać klaczkę. Pytanie Rajmunda kazało jej się zatrzymać. - Jak to się stało, że tak szybko tu dotarłeś? Zadzwonił łańcuch. - Wcale nie tak szybko. Nie miałem pojęcia o podłości byłego kasztelana Bartonhale, dopóki zarządca mnie nie uwięził.
320
Julianna aż krzyknęła: - Zarządca? Keir patrzył na łańcuch i wbity w drzewo sworzeń. - Sir Joseph, milady, posiada zadziwiające zdolności manipulowania ludzkimi umysłami. Zarządca na przykład twierdził, że sir Joseph jest szatanem w ludzkiej postaci. Nie zdziwiło to Julianny, zbyt dobrze pamiętała słowa Denysa. - Od śmierci twojego ojca pracował dla sir Josepha i ze strachu, mogę cię zapewnić, oszukiwał cię na da ninach. A potem, bez najmniejszego sprzeciwu, prze kazywał wszystko staruchowi. - Keir westchnął. Rajmundzie, trzeba będzie wyciąć ten bolec. - Z dębu? - krzyknęła Julianna. - Oszalałeś? Angielski dąb... - Wytrzyma wszystko, prawda, Julianno? - Raj mund błysnął zębami, ale nie było w tym uśmiechu wiele radości. - Nie przetniesz go ani na sucho, ani na mokro odparła zrozpaczona Julianna. Rajmund postanowił zignorować tę uwagę. - Tylko nie przytnij mi włosów - polecił. Keir podniósł topór. - Schyl się. Na widok błyszczącego ostrza obawy Julianny tyl ko wzrosły. Topór znalazł się tuż nad głową Rajmun da, opadł i wbił się w korę tuż obok żelaza. Patrzyła jak zaczarowana na Keira wyrywającego topór z drzewa i podnoszącego go ponownie. Nie mogła już dłużej czekać; padła na kolana i zakryła dłońmi oczy. Głuchy dźwięk topora i stękanie Keira nie dały o sobie zapomnieć. W pewnym momencie ostrze znalazło się zbyt blisko głowy i Rajmund syknął: No, prawie. - Julianna odsłoniła oczy. Keir wyprostował się, sapiąc z wysiłku. - Diabli wezmą ten berdysz. Do niczego. 321
- To najszlachetniejszy metal Hiszpanii, przezna czony do cięcia zbroi - uspokoił go Rajmund. - Jesz cze tylko chwilka. - Ma zły kształt do cięcia drzewa - poskarżył się Keir. - Ruszyłem do Lofts, jak tylko udało mi się uciec. Layamon i drużyna są niedaleko, poczekajmy do ich przyjazdu. - Nie chcę, by widzieli mnie w takim stanie - po wiedział stanowczo Rajmund. Zapanowała chwila ciszy - Julianna i Keir zastana wiali się nad tymi słowami. W końcu Keir schylił gło wę. - Jak sobie życzysz. Ale odciąć komuś głowę to nie to samo co obciąć palce. - Nie obetniesz mi głowy. - Może tylko ucho albo kawałek skóry - wymam rotał Keir. Rajmund nie miał zamiaru wdawać się w dyskusję. - Jak ci się udało uciec? - Przekonałem zarządcę, że powinien słuchać sa mego diabła, a nie zaledwie zbuntowanego demona. Ciekawość rozwiązała język Juliannie. - Samego diabła? - To znaczy mnie. - Keir spojrzał chłodno na Rajmunda, który w tej chwili wybuchnął śmie chem. - Jak go przekonałeś? - Nie jest bystry, a Valeska i Dagna nauczyły mnie paru ciekawych sztuczek. Nawet Julianna się uśmiechnęła. - Keir, kończ te przechwałki - powiedział Raj mund - i zabieraj się do roboty. Julianna uspokoiła się dzięki tej rozmowie. Słowa Keira dały jej dużo do myślenia. Teraz znów schowa ła twarz w dłoniach. Topór znów wznosił się i opadał, a ona rozmyślała o perfidii sir Josepha. 322
- No proszę! - oznajmił Rajmund, gdy sworzeń wypadł z drzewa. - Mówiłem, że ci się uda! - Ano mówiłeś - Keir nie wydawał się równie za chwycony i Julianna, mimo swej radości, po chwili zrozumiała dlaczego. Dąb to była pestka w porównaniu do potężnego łańcucha, który krępował nadgarstki. Julianna sądziła, że Rajmund usiądzie i odpocznie. Nic z tego; zaczął krążyć, niecierpliwie wymachując skrępowanymi rękami. - Widzisz, gdzie przyczepili łańcuch? Mocno się opierałem, chociaż próbowali mnie nawet przypalać. Mam nadzieję, że trochę utrudniłem im pracę. Keir podniósł łańcuch, obrócił go w dłoniach i na chylił się nad nim. Wydawał się zrezygnowany; od garnął włosy z czoła i powiedział spokojnie: - Naj słabsze ogniwo łańcucha jest tutaj - potrząsnął - tuż przy twojej dłoni. - A więc porządnie się zamachnij - odpowiedział Rajmund. - Obcięcie głowy bym ci wybaczył, ale rę ce będą mi potrzebne. Muszę zakatrupić sir Josepha. - No tak, głowa służy ci tylko do przebijania mu rów - skrzywił się Keir. - Siadaj. Zaciśnij dłonie i napnij łańcuch jak tylko możesz. Rajmund posłuchał. Keir oparł siedzenie o pień drzewa, stanął mocno na nogach i podniósł do góry topór. - Czekaj! - wrzasnęła Julianna. Keir zamarł. - Milady? - Dlaczego tak? Widziałbyś lepiej, gdybyś stał do niego przodem. - Tak mogę wziąć większy zamach. A co do wi doczności - podniósł znów topór - to i tak łańcucha prawie nie widać. Chciała zamknąć oczy, ale przedziwna fascynacja nie pozwoliła jej oderwać wzroku. Topór uderzył 323
w łańcuch, posypały się iskry, ale ostrze ześlizgnęło się i zatrzymało między ogniwami. Wstrząs podrzucił Keira do góry, topór poszybował wraz z nim, a potem wypadł z jego dłoni. Julianna schyliła się, a Rajmund powiedział niecierpliwie: - Jeszcze raz. Keir wyprostował ręce, skrzywił się i spojrzał na Juliannę. Głos jej zadrżał: - Rajmundzie, poczekaj. Keir się uderzył. - Nie mogę czekać - upierał się Rajmund. - Słyszę jeźdźców. Julianna przyłożyła głowę do ziemi i usłyszała tę tent końskich kopyt. Kiwnęła głową do Keira, ten podniósł berdysz. Ustawił się starannie, przyłożył i opuścił ostrze. Rozległ się głośny brzęk i metal wbił się w drewno. Odcięty łańcuch poszybował do góry, a Julianna i Keir nie mogli oderwać wzroku od topo ra. Głos Rajmunda przerwał to otępienie. - Udało ci się! Udało ci się! - Stanął na nogi i podniósł ręce do nieba. - Twoje palce! - krzyknęła Julianna. - Gdzie two je palce? Popatrzył na nią jakby była obłąkana, a potem otworzył pieści. Palce, wszystkie dziesięć, były w najlepszym po rządku. Keir położył się na trawie, Julianna schowała gło wę w kolana. Rajmund śmiał się, długo i głośno. I tak właśnie znalazły ich Dagna i Valeska.
324
ROZDZIAŁ
20
Valeska świdrowała ich wzrokiem. - Po to tu jecha łyśmy, wytrząsałyśmy stare kości? Żeby zastać was przy zabawie? Julianna i Keir spojrzeli na kobiety spode łba, a Rajmund zaśmiał się jeszcze głośniej. Dagna zwróciła się do Valeski. - Jedźmy uwolnić Margery z rąk lorda Feliksa - powiedziała krzywiąc się z niesmakiem. - Feliksa? - Julianna zerwała się na równe nogi. Jak to Feliksa? - To przecież droga do zamku Moncestus - odpo wiedziała Dagna. Julianna pokręciła głową. - Niemożliwe. Nie mógł sprzymierzyć się z... Rajmund chciał ją objąć, ale brzęk łańcuchów był jak kubeł zimnej wody. Jaki pożytek mogłaby mieć z kogoś takiego jak on? Z mężczyzny, którego ciało i dusza skrępowane były łańcuchem? Nie dostrzegła jego gestu, a może nie chciała wi dzieć. Pobiegła między drzewa i wróciła na swojej klaczce. Usta miała zaciśnięte, podbródek podniesio ny do góry. - Jedźmy już. Rajmund westchnął. - Gdybym tylko miał swego rumaka. Przypomniał coś sobie i spojrzał na Keira. - Wyda wało mi się, że koń sir Josepha coś mi przypominał. Keir kaszlnął zakłopotany i wskazał na swego ru maka. - Weź tego. I tak jest twój. - Należy do mojej pani - poprawił go Rajmund, ale wsiadł w obawie, że Julianna nie zaczeka. Valeska ześliznęła się z siodła. - Pojadę z Dagną, Keir może wziąć mojego konia, ale najpierw. 325
Wręczyła Rajmundowi miecz, sztylet i kolczugę. Gestem pełnym szacunku odpięła troki przytrzy mujące tarczę i podała ją swemu panu. Tarczę zdobił wizerunek szczerzącego kły i poka zującego pazury niedźwiedzia, co miało wzbudzać lęk ipanikę u wroga. Rajmund spojrzał na tę strasz ną postać i położył rękę na głowie Valeski. - Dzięku ję, mój wierny giermku. Księżyc podążał w stronę horyzontu, chował się za wysokimi drzewami i oświetlał błoto i wyboje dro gi wiodącej do zamku Moncestus. Julianna ruszyła galopem, pozostawiając wszystkich daleko w tyle. Podążył za nią bez słowa. Miał wrażenie, że przepeł nia go dziwna energia, która każe mu chwytać za miecz i dołączyć do walki z wojennym okrzykiem na ustach. Ale nie mógł tego zrobić. Dopóki nie uratują Mar gery, był przywódcą, arbitrem rozwagi i zdrowego rozsądku. Poskromił więc pragnienie zemsty i wojen nych potyczek i zajechał Juliannie drogę. Odwróciła głowę, a on powiedział z przyganą: - Je śli będziesz tak gnać, spadniesz i skręcisz sobie kark. - Obręcz wokół szyi uciskała go niemiłosiernie. Do tknął palcami drewnianego klina. - Trzymaj spokojne tempo. Zrobiła buntowniczą minę, ale skinęła potakująco głową. Klaczka zwolniła do spokojnego kłusa, a Ju lianna powiedziała surowo: - Dobra rada. - Chociaż ciężko się do niej zastosować. - Popę dził Anglaisa i zrównał się z żoną. Konie biegły kłu sem, a Rajmund zaczął dumać nad losem Margery. Palce zacisnęły się na wodzach i Anglais rzucił się do galopu. - Trzymaj spokojne tempo. - Julianna przypo mniała mu jego własne słowa. 326
- Jak sobie życzysz, pani. - Był dumny, że zacho wuje spokojny ton, ale Julianna zdawała się tego nie dostrzegać. Jej wzrok wciąż ześlizgiwał się na krępujące go że lazo. Otworzyła usta, zamknęła je z powrotem, aż w końcu chlapnęła: - Nie ciężko ci z tym łańcuchem? Na Boga, nawet nie zauważył. Nosił już cięższe kajdany. Spojrzał na nią z ukosa i zauważył ściągnię te rysy i zmarszczone czoło. Obręcz wzbudzała w niej obrzydzenie. Oczywiście. Czegóż innego oczekiwał? Jemu to nie przeszkadzało, o ile tylko był wolny. W Tunisie całe miesiące spędził w kajdanach. W bezruchu, w niewoli. Czując, jak zanikają mię śnie, jak młodość i siła odchodzą bezpowrotnie. Doprowadziło go to do szaleństwa. To go złamało. I to dwukrotnie - raz w gorącym lochu w Tunisie, a drugi w chłodnym angielskim lesie. Zbyt dobrze pamiętał mazgającego się tchórza, którym stał się w Tunisie. Za to prawie nie pamiętał wyjącej bestii, w którą przemienił się w Anglii. Ona pamiętała. Pragnęła bezpieczeństwa, a kajda ny na jego ciele oznaczały, że on nie może jej tego za pewnić. Zatrzymał się na środku drogi. Nie mógł złapać tchu, ostry ból przenikał pierś. Zdumieni towarzysze podjechali bliżej. Chłodne ręce Julianny dotknęły jego policzków. To twoja szyja? Nadgarstki? Zrobili ci krzywdę? - po wiedziała gwałtownie. Miedziane włosy ogrzewały pobladłą twarz niczym płomienie. Oczy patrzyły na niego z taką troską, że przez moment nawet uwierzył. - Krzywdę? - W środku - powtórzyła. - Sir Joseph i jego na jemnicy...
327
To imię przywróciło go do rzeczywistości. Oczywiście że się martwiła; potrzebowała go, może nie jako męża, ale jako wojownika. - Nie. Sir Joseph nic mi nie zrobił. - To dlaczego masz taką minę? Ręce zadawały mu torturę: gładziły po włosach, dotykały uszu, szukały ran tam, gdzie nie sięgał wzrok. Chciał się odsunąć, ale nie potrafił. Odezwał się w końcu chrapliwie: - Tak bardzo nie boli, ale Keir zaraz mi to zdejmie. Rajmund podejrzewał, że Keir rozumie znacznie więcej, niż daje po sobie poznać, gdyż on również przyglądał się zajściu z osobliwą miną. - Topór siedzi w pniu na dobre. Nie mogę po niego wracać, a nawet gdybym to zrobił, na nic się to nie zda. Pierwsze ude rzenie w łańcuch uszkodziło ostrze. Aż boję się my śleć, jakie straty wyrządziło drugie. - Jeśli to ma być niebezpieczne, lepiej tego nie ru szać - powiedziała Julianna. - Myślałam tylko, że musi cię... boleć. Rajmund zdumiał się, że po wszystkim, co prze szła, potrafi zdobyć się na taką delikatność. Ale cóż, jest przecież damą w każdym calu. Tak bardzo chciał ją zatrzymać! Nigdy niczego tak w życiu nie pragnął. Teraz jednak uśmiechnął się dwornie i powiedział: Nie mogę tak walczyć. - Racja. Ciężko by ci było - zgodziła się Dagna. Patrzcie, tam jest jakaś chata. Na pewno będą mieli siekierę. Rajmund zjechał na bok i po chwili pukał do drzwi. Trzęsący się ze strachu wieśniak bez zbęd nej zwłoki wskazał na pień do cięcia drewna i siekie rę. Keir wziął narzędzie do ręki i kazał Rajmundowi przyklęknąć. Kolek, który spajał łańcuch z obręczą, znalazł się z boku. - Uderz w kołek, blisko głowy zażądał Rajmund.
328
- Nie zrób mu krzywdy - powiedziała w tej samej chwili Julianna. - Blisko - powtórzył Rajmund i zamknął oczy. Siekiera zaszumiała koło jego ucha, a brzęk łańcu cha na moment go ogłuszył. Przełknął ślinę i potrzą snął głową. Keir mówił coś do niego, ale Rajmund nie słyszał. - Co? Co? - chciał wiedzieć. - Bliżej się już nie da. - Keir podał wieśniakowi wy szczerbioną siekierę i kilka monet. - Ja mam już dosyć. Przy obręczy zostało jeszcze kilka ogniw. Rajmund zasłonił je koszulą, by ich widok nie przysparzał Ju liannie cierpień. Podniósł lewą rękę i pokazał na ko lejny łańcuch, długi na pół ramienia. - Tego też mu szę się pozbyć. - Nie! - krzyknęła Julianna. - Nie - powiedział Keir. - Muszę się tego pozbyć - powtórzył Rajmund. Utrudni mi walkę. Keir zatknął kciuki za pas. - Przy twoich umiejęt nościach to mało prawdopodobne. Skończy się na tym, że obetnę ci rękę, a wtedy wcale nie będziesz mógł walczyć. - Keir zakończył rozmowę i dosiadł swojego konia. Rajmund zważył łańcuch w dłoniach, a Julian na powiedziała radośnie: - Łańcuch będzie ci przypo minać o tym, że należysz do mnie. - Wydawało się, ze traktuje to jak dobry dowcip, ale on odebrał to jak po liczek. - Mężczyźni twierdzą często, że małżeństwo to kajdany - dodała jeszcze. - Ty masz na to dowód. Zatonął w niewesołych rozmyślaniach. Jaka będzie ostatnia przysługa, którą wyświadczy Juliannie? Swo jej ukochanej żonie, sercu tego promienistego kręgu rodzinnej miłości. Kobiecie, która była żywym dowo dem, że nawet bajki się spełniają. Obłęd. 329
*
Julianna szczękała zębami. Zamek Moncestus, po nury i cichy, przypominał posiadłość władcy piekieł. Blanki wieńczące mury wyglądały jak zęby starego człowieka, popsute i pokrzywione. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo obawia się każdego kamienia, każdej wieżyczki i bramy. Potęga tego zamczyska po zbawiła ją kiedyś zaufania i nadziei, zniszczyła jej ży cie, a rany dopiero się zagoiły. Miała ochotę zwinąć się w kłębek i zacząć płakać. Margery tam była. Przywiózł ją tam wczoraj sir Jo seph. A dla Margery Julianna była gotowa nawet sama rzucić się do walki. Całe szczęście, że nie musiała tego robić, bo Layamon i jego drużyna wkrótce do nich do łączyli. Chcieli przystąpić do oblężenia, lecz Rajmund uznał, że nie mają na to czasu. Oblężenie oznaczało miesiące czekania na to, aż wroga zmoże głód lub pra gnienie. A im chodziło o cennego zakładnika. Stali tuż poza zasięgiem łuczników. Rajmund wciąż stał u jej boku, odziany w kolczugę, pełen powagi wo jownika gotowego do bitwy. Nie zwracał na nią uwa gi, jak gdyby sama jej obecność odbierała mu koncentrację, toteż Julianna aż podskoczyła, kiedy nagle przemówił: - Jak dostaniemy się do środka? Odwróciła się. Mówił do niej. - Do środka? Utkwił w niej spojrzenie zielonych oczu. - Jakoś stąd wyszłaś. To jak wchodzimy? - Och. - Ogarnął ją palący wstyd i odparła ogólni kowo: - Ja uciekłam tylko z zamku. Na zewnątrz wy szłam mostem zwodzonym, był wtedy opuszczony. To był dzień... po prostu wyszłam. - Most jest podniesiony - odpowiedział Raj mund takim tonem, jakby ona mogła jakoś temu zaradzić. 330
- A gdzie patrole? - odpowiedziała pytaniem. Rajmund powiódł wzrokiem po murach. - Nie mam pojęcia. Doprawdy interesujące. Ciekawe, kto tu dowodzi. - Na pewno nie Feliks. - Nie. Raczej nie Feliks. Jeśli przejdziemy przez te mury - Rajmund pokazał sztyletem - pomożesz nam dostać się do zamku. - Sądzę, że tak... - W głosie Julianny zadźwięczał ponury humor. - Nie sądzę, żeby ktoś zatkał to wyj ście. Rajmund zwrócił się do Valeski i Dagny. - Pora dzicie sobie z mostem? Dagna łypnęła niebieskimi oczyma. Valeska aż drżała z podniecenia. - Oczywiście, że tak - odpowie działy chórem. Rajmund podniósł tarczę nad głowę. Keir zrobił to samo i osłaniając siebie i kobiety podeszli do murów. Nadal cisza. Nikt nie próbował ich zatrzymać. Keir przywiązał linę do strzały, zawiązał pętlę i strzelił w kierunku kamiennych szpiców wieńczą cych blanki. Pierwszy strzał okazał się nieudany, li na ześlizgnęła się po murze, ale za drugim razem pę tla owinęła się wokół jednego z kamieni. Na murach nadal nie widać było znaku życia. Wszędzie panowała złowroga cisza. - Napnijcie łuki - zawołał Rajmund do ludzi Layamona. - Jeśli tylko zobaczycie jakąś głowę po nad murami, to strzelajcie, tylko celnie. - Tak, milordzie - powiedział Layamon. Julianna aż otworzyła usta ze zdumienia, kiedy sta ruchy wspięły się zwinnie po linie i podciągnęły do góry. Po chwili były już na murze, a Rajmund i Ke ir dołączyli do reszty drużyny. Nadal nic. 331
Kobiety znikły za krawędzią i po chwili pokazały się ponownie, machając rękami. - Nie spotkały żad nych patroli - powiedział Rajmund do Julianny chociaż wydaje mi się to dziwne. Teraz pójdą do bra my i opuszczą most. - A jeśli sir Joseph je złapie? Rajmund z trudem skrywał zadowolenie. - Lepiej żeby wysłał najemników. Te dwie kobiety najwyraźniej przerażają twojego wuja. Nie mogę powiedzieć, że mi się to nie podoba. Jeszcze zapłaci za swoje czyny. Złapała go za ramię. - Nie sądzisz chyba, że zabił Margery? - Chciał zabić ciebie. - Nie mów tak - powiedziała szybko. - Przecież to prawda. Zżera go zazdrość. - Nie spuszczał wzroku z murów. - Jak myślisz, dlaczego przez lata cię gnębił? Dlaczego cię straszył? - Nigdy mi nie zazdrościł - zaprotestowała gorąco. - Od dziecka słyszałam, że nawet najpotężniejsza ko bieta nie dorasta do pięt najpodlejszemu mężczyźnie i że ból porodu to kara za grzech pierworodny. - Miał ci za złe, że jesteś kobietą, a mimo to - Raj mund pokiwał głową - ze względu na urodzenie sto isz od niego wyżej. Chciała, by zrozumiał, jak bezpodstawne są te po dejrzenia. - Ojciec mówił, ze sir Joseph zadba o mo je ziemie, bo wiążą go z nim więzy krwi. - Oczywiście. Miał tylko nadzieję, że kiedyś przej dą w jego ręce. - Nie, bo nawet gdybym umarła bezpotomnie, zie mie wróciłyby do króla. Wiesz przecież o tym. - Wiem. Sir Joseph też wie. Ale musisz pamiętać, że wychował się za króla Szczepana, kiedy to możni ustalali własne prawa i nikt nie mógł się im sprzeci wić. Nie mógł położyć ręki na tych ziemiach za życia 332
twego ojca, przynajmniej nie siłą, więc knuł potajemnie z Feliksem, aż przekonał tego głupca, że powinien wziąć cię za żonę. Nie mogła uwierzyć swoim uszom. - Sądzisz, że to sir Joseph zaplanował moje porwanie? - Podniosła głos w pełnym nadziei niedowierzaniu. - Sir Joseph? Nie mój ojciec? - Twój ojciec był winny tylko tyle, że dał się mani pulować komuś takiemu tak ten staruch. - W głosie Rajmunda słychać było pogardę dla takiej bezmyśl ności. - Na pewno nie knuł przeciwko tobie. Gdzieś w głębi duszy czuła, że to ojciec ją zdradził. Było tak bolesne, że nie dopuszczała tej myśli do sie bie nawet po to, by chłodno rozważyć fakty. A teraz Rajmund mówi, że ojciec zawinił jedynie swoją głupo tą i nieczułością. - Zawsze wiedziałam, że ojciec jest jak chorągiewka, raz tu, raz tam, ale - popatrzyła na mury, które wydawały się znacznie mniej groźne nie chciałam wierzyć, że aż do tego mogłoby dojść. - Na pewno ciężar spadł ci z serca - powiedział ła godnie Rajmund. Uśmiechnęła się. Uznała prawdę i dobre wspo mnienia związane z ojcem znów zagościły w jej my ślach. - Miłość potrafi wiele wybaczyć. - Zbyt wiele. Pobladł, jakby skaleczył się o swoje ostre słowa. Zda wała sobie sprawę, że myśli o swej słabości i upokorze niu pod drzewem. Chciała dotknąć go i pocieszyć, ale dumny Rajmund wziąłby to za litość. - Sir Joseph mógł mnie zabić tuż po śmierci ojca. Mógł też manipulować dziewczynkami. - Prawdopodobnie próbował, ale masz wierną służbę, a król Henryk trzyma się dzielnie u władzy. Prawo surowo karze morderstwo na członku własnej rodziny. - Zwrócił do niej chłodną, nieruchomą 333
twarz, ale oczy zdawały się przenikać ją na wskroś. Kiedyś, kiedy rozmawialiśmy o twej niechęci do nie znanego męża, powiedziałaś mi, że córek łatwo się pozbyć. Można wysłać je do klasztoru albo upozoro wać wypadek. Przerażenie wzięło górę nad chwilową radością. Któż o tym wie lepiej ode mnie? - zapytała chrapli wie. - Sama naraziłam dzieci na niebezpieczeństwo. - Nie mogłaś wiedzieć... - Jestem głową rodziny, a nie potrafiłam poskro mić wuja. - To ja jestem teraz głową rodziny i moja klęska jest znacznie większa od twojej. - Wskazał na most. Spójrz. Rozległ się chrzęst łańcuchów i most - najpierw powoli, a potem coraz szybciej - zaczął opadać. Ju lianna drgnęła, rozdarta pomiędzy poczuciem obo wiązku i chęcią walki. Rajmund skrzywił się i ruszył naprzód. - Nie prze chodzić pod kratą, dopóki nie powiem. Jeśli Dagna i Valeska jej nie umocują, żelazne szpice przebiją nas na wylot. Layamon zaśmiał się nerwowo, a Keir nawet się nie poruszył. - Idź pierwszy, Rajmundzie. - To mój obowiązek - odpowiedział Rajmund bez uśmiechu i przeszedł przez most. Spotkał Dagnę. Trzęsła się cała i wskazała ręką na zamek, robiąc przy tym gest mający odpędzić złe oko. - To zamek przeklętych - szepnęła, a jej słodki głos poniósł się w porannej ciszy. - Na murach jest pełno zabitych. Leżą przy swoich stanowiskach, a baszta jest za mknięta na cztery spusty. Wojacy Julianny zaczęli szeptać coś między sobą, ale ona nie pozwoliła im na chwilę słabości. Powie wając spódnicą, ruszyła w stronę mostu, a żołnierze 334
po krótkim wahaniu poszli w jej ślady. Nikt nie chciał wyjść na tchórza w oczach swej pani. - Czy tam ktoś w ogóle jest? - zapytał Keir, a w od powiedzi pojawiła się strzała, która przefrunęła tuż obok jego głowy i wbiła się w ziemię. Rajmund przyciągnął do siebie Juliannę i zasłonił tarczą. Gdy z baszty frunęło coraz więcej strzał, wszy scy pobiegli szukać schronienia w stajni. Dopiero tam Rajmund odpowiedział: - Tak, są tam. Layamon przykucnął. - Dlaczego nie wystawili pa troli na murach? - Nie spodziewali się nas tak szybko albo - Raj mund pogładził nieogolony podbródek - sir Joseph nie jest w stanie do końca nad nimi zapanować. Na jemnicy nie lubią siedzieć na zewnątrz, kiedy w zam ku jest ciepło i piwo się leje. - Przekupstwo i lojalność to nie to samo. - Keir spojrzał znacząco na Rajmunda i rozstawił ludzi wo kół zamku. Rajmund zwrócił się do Julianny: - A teraz mu sisz mi powiedzieć, jak wydostałaś się z zamku trzy lata temu i dlaczego pozwolili ci przejść przez po dwórze. Nie chciała mu mówić. Trzy lata temu niewielu zrozumiałoby rozpacz, która popchnęła ją do tego kroku. Opowiedziała o tym ojcu z nadzieją, ze dzięki temu uwierzy jej słowom, lecz dla niego był to na stępny powód, by ją odepchnąć. Gdyby nie Salisbury, który ją wtedy odnalazł, pew nie zabiłaby się ze wstydu. Nigdy o tym nie mówiła, nigdy nie musiała, ale teraz... Mój Boże, Margery westchnęła i rozejrzała się na boki. Złapała Rajmun da za rękę i zaprowadziła za róg. - Widzisz ten szyb prowadzący z ustępu? Prowadzi prosto do wygódki tuż obok sali biesiadnej. 335
Rajmund gapił się na śmierdzącą kloakę, a potem potrząsnął głową. - A przed chwilą wyskrobałem końskie łajno spod paznokci - powiedział żartobli wie, kierując te słowa bardziej do siebie niż do niej.
Julianna pięła się w górę szybu jak pająk po paję czynie, podążając w kierunku jasnego otworu. Był to z pewnością otwór do piekła, ale teraz wydawał jej się bramą niebieską. Obawa przed ponowną wizytą w zamku Moncestus, lęk przed tym, że zastanie swą córkę zgwałconą lub nawet martwą, ściągał ją w dół, plątał nogi i zabierał resztki odwagi. Ale Rajmund był tuż za nią, podtrzymując ją i wspierając, kiedy się pośliznęła. Była już prawie na szczycie, a on podparł jej nogi ramieniem i pole cił: - Wyskocz tak szybko, jak potrafisz. Nie wahaj się użyć noża. Masz go w rękawie, prawda? Zerknęła w dół. Ziejący otwór kloaki, a na jego tle Rajmund, zdecydowanie nie był najprzyjemniejszym wi dokiem. Próbowała odpowiedzieć, ale zęby jej tak szczę kały, że poprzestała na bezgłośnym kiwnięciu głową. - A kiedy walka się zacznie - mówił jak pan wyda jący komendy wystraszonym służącym - masz omijać mnie i najemników. Wiesz dlaczego? Wydawało się proste, a jednak nie było. Julian na zastanowiła się przez chwilę. - Bo nie będziesz mógł się właściwie zamachnąć - powiedziała, choć była pewna, że to nieprawda. - W tym czasie poszukasz Margery. Wstrząsnął nią dreszcz. W gardle jej zaschło; prze łknęła gwałtownie ślinę. - Tak. - Uwolnisz ją, jeśli to możliwe. Jeśli nie, zostaniesz obok i obronisz, gdyby bitwa przesunęła się w waszą 336
ska n i przerobienie anula43
stronę. - Popchnął ją do góry - Na trzy - powiedział. -Raz... Wydostała ręce. - Dwa... Złapała za krawędź. - Trzy! Rajmund popchnął, ona podciągnęła się do góry i po chwili znajdowała się już na kamiennej posadzce mrocznego pomieszczenia. Rozejrzała się dookoła; w pobliżu nie było nikogo. Od strony sali biesiadnej dochodził brzęk cynowych kubków, skrzypienie drewnianych stołów i gwar męskich głosów. Byli da leko. Odetchnęła z ulgą i stanęła na nogach. Z ręką na nożu czekała, aż Rajmund wydostanie się na ze wnątrz. To, co było dla niej dziecinnie proste, dla niego oka zało się zbyt trudne. Szerokie ramiona utkwiły na do bre w wąskim otworze i Rajmund szarpał się i klął pod nosem, próbując wydostać choć jedno ramię. A tymczasem ktoś się zbliżał. Julianna usłyszała człapanie, rzuciła przerażone spojrzenie w stronę drzwi i pociągnęła Rajmunda za rękę. Rajmund wy stawił głowę, usłyszał kroki i aż jęknął. Julianna złapała za nóż i przyczaiła się obok wej ścia. Rajmund szarpał się, by uwolnić drugie ramię, chociaż wiedział, że nie zdąży. Juliannie nóż trząsł się w ręce; patrzyła na męża wzrokiem giermka przerażonego pierwszą bitwą. - Za Margery - szepnął Rajmund i ręka uspokoiła się nieco. Niski mężczyzna o rumianej twarzy i krzywym no sie wyłonił się zza drzwi; Julianna rzuciła się na nie go z nożem, lecz w ostatniej chwili odwróciła ostrze. - Feliks! - krzyknęła stłumionym głosem.
337
Feliks podskoczył jak wystraszony zając i błyska wicznie chwycił za miecz. - Feliks! - Rajmund wciąż próbował wydostać się z tej przeklętej dziury. - Nie! Feliks odwrócił się gwałtownie i patrzył z niedo wierzaniem, jak Rajmund gramoli się z otworu kloacznego i staje na nogi. - Co wy tu robicie? - wybeł kotał w końcu. - Jak się tu dostaliście? Rajmund sięgnął po nóż, ale Feliks zamachał ręka mi i cofnął się do drzwi. Od strony sali biesiadnej po witały go salwy chrapliwego śmiechu, a on spojrzał w tym kierunku z lękiem i odrazą. Zerknął na Rajmunda, który teraz gorzko żałował swych nieprzemyślanych słów i brutalności. - Felik sie, mam nadzieję, że w takiej chwili zapomnisz o na szych niesnaskach - powiedział cicho. Feliks patrzył na niego jak na wstrętnego robaka. - Nie powinienem był podnosić ręki na kogoś niż szego i mniej wprawionego w rycerskim boju. - Raj mund dotknął złotego kółka, symbolu swego niewol nictwa, i chłód metalu dodał mu otuchy. - Żałowa łem tego niemal od razu. Głowa Feliksa zaczęła kiwać się w takt jakiegoś bezgłośnego, wrogiego rytmu. Rajmund pogrążał się dalej: - Wiem, że sir Joseph ma wpływ na słabsze umysły i nie możesz odpowiadać za swoje czyny. Nie zabrzmiało to szczególnie pojednawczo. - Jeśli mi pomożesz, zapomnimy o wszystkim. Feliks spojrzał na niego spode łba i odwrócił się, by zawołać najemników. Julianna rzuciła Rajmundowi zdegustowane spoj rzenie, oparła ręce na biodrach i zrobiła krok do przodu. - Feliksie, nie każ mi żałować, że cię nie zadźgałam. 338
- Julianno - jęknął Rajmund, ale ona nie zwracała na niego uwagi. - Wracaj tu natychmiast. Feliks zatrzymał się w pół kroku, a ona powtórzy ła: - Natychmiast. Ku zdziwieniu Rajmunda Feliks wrócił. Stanął jak najdalej i oparł plecy o drzwi. - Co zrobiłeś z moją córką? - przez szept Julianny przebijała furia. - Nic nie zrobiłem! - odszepnął Feliks. - Sir Jo seph ją tu przywiózł, związaną niby jakiś pakunek i rzucił gdzieś do kąta. Powiedział, że tak powinie nem był postąpić z tobą. Jakby to była moja wina, że uciekłaś. - Wykorzystałeś moją córkę? - wycedził Rajmund ponuro. Feliks wydął usta. - Nie. - Rajmund odetchnął z ulgą, a Feliks dodał: - Mówiłem ci, ja nie mam z tym nic wspólnego. Julianna złapała go za ramię i wbiła paznokcie. Na świętego Wilfryda, Feliksie, powiedz mi prawdę. Margery jest cała i zdrowa? Feliks patrzył na nią, jakby postradała zmysły. Tak. Mówiłem już, siedzi związana w kącie. Oczywi ście - wbił wzrok w posadzkę - nie wiem jak długo, bo najemnicy ogałacają mi piwnice ze wszystkich napitków, a sir Joseph od dłuższego czasu kręci sznur. Chyba chce ją powiesić za oknem. Julianna rzuciła się do wyjścia, ale Rajmund złapał ją za łokieć i powiedział do Feliksa: - Wszyscy twoi ludzie leżą martwi przy swoich stanowiskach. Jak my ślisz, co stanie się z tobą? Podbródek Feliksa zaczął się trząść. - Mówił, że jest moim przyjacielem, ale kiedy go wpuściłem, kazał za339
bić moich ludzi. Najemnicy gwałcą mi służące i biją parobków. Sir Joseph udzielił mi kiedyś paru rad, ale... - Cóż to za przyjaciel, który radzi porwać sąsiadkę i wziąć ją siłą? - rzucił ostro Rajmund. - Nic jej nie zrobiłem, nawet włos jej z głowy nie spadł - odparł Feliks równie ostro. - Nie chciała współpracować. Sir Joseph mówił, że sama rozłoży nogi, a ona nie chciała. Dlatego byłem zmuszony zrobić jej krzywdę. - Zamrugał małymi oczkami. Sądziłem, że chce mi pomóc, ale teraz podejrze wam... Głos mu się załamał, a na twarzy rozlał się wyraz zdumienia. Zachwiał się, stęknął jak zarzynane prosię i z jego piersi wynurzył się szpic miecza. Rajmund za reagował błyskawicznie: odsunął Juliannę na bok i do był miecza. Feliks trzymał się jeszcze przez chwilę na nogach, podczas gdy blask opuszczał wytrzeszczone oczy. Ju lianna krzyknęła głośno. Miecz wyszarpnięto, ciało Feliksa upadło na posadzkę, a oni stanęli twarzą w twarz z sir Josephem. Starzec w jednej ręce trzymał sękaty kij, w drugiej ociekający krwią miecz, a na twarzy malował mu się uśmiech. - Cóż za słabe usz. Niewart tego, by być moim sojusznikiem. Rajmund dotknął go szpicem miecza. Sir Joseph odwzajemnił się tym samym, ogarnął Rajmunda wzrokiem, pociągnął nosem i z wyraźnym zadowole niem powiedział: - Coś mi to przypomina. Chyba opowieści, które krążą na temat końskich odchodów z Tunisu. - To wszystko prawda - odparł Rajmund, mierząc starca wzrokiem. - Wiem najlepiej, jak się pozbyć gówna. Na pociętej siatką żyłek twarzy sir Josepha rozlał się rumieniec furii. - Już raz zakułem cię w kajdany 340
wrzasnął - a tym razem wywieszę cię za oknem! I to w towarzystwie tej ladacznicy i jej bachora! Rajmund przeskoczył przez ciało Feliksa i wypadł na zewnątrz, ale sir Joseph rzucił się do ucieczki z nieprawdopodobną na jego wiek zwinnością. Raj mund już prawie go dopadł, kiedy na jego drodze sta nęło ośmiu najemników. Ich niekompletny strój świadczył o tym, że nie spodziewali się ataku. - To szaleniec - szepnął jeden z mężczyzn, dotyka jąc świeżej rany na twarzy, pamiątki po ostatniej po tyczce z Rajmundem. - Wrócił, jak zapowiadał. Sir Joseph zwrócił się do niego z pogardą. - Uwol niła go cala armia żołnierzy, którzy teraz tylko czeka ją, by wam wszystkim poderżnąć gardła. Rusz lepiej tą swoją maczugą, chyba że chcesz oberwać pierwszy. Najemnik wydawał się nieprzekonany. Patrzył na Rajmunda z rezerwą, która wiele mówiła o po przedniej bitwie. Wtem w drzwiach pojawiła się Julianna, która sta nęła u boku Rajmunda. Z ust najemników wydobyło się westchnienie za chwytu. Rozdziawili szczerbate gęby i przyglądali jej się z zaciekawieniem. - Kobieta - powiedział ten od maczugi. Przebiegi palcami po włosach i powiedział: - Ta to będzie nasza. Okrutny uśmiech wykrzywił usta innego z męż czyzn. - Widzicie żelazną obręcz na szyi Lorda Ustę pu? To ja ją tam umieściłem, a teraz on z nią umrze. - Założyłeś ją na mój rozkaz, głupcze - odezwał się sir Joseph. - Nie zapominaj, kto ci płaci. A zapłacę ci dobrze, jak tylko wywiążesz się ze swoich obietnic. Rycerz oblał się rumieńcem, a sir Joseph pochylił się do Rajmunda. - To znaczy wtedy, gdy twoje ciało, mi lordzie, stanie się strawą robaków, a żelazny kołnierz na wieki przygniecie twą niemęską duszę. 341
Na Rajmunda te słowa podziałały jak płachta na byka. Już raz ugiął się przed tymi ludźmi. To praw da, zabił wielu z nich, ale ich przybywało coraz więcej i w końcu go pokonali. Co będzie, gdy pokonają go teraz? W odpowiedzi na to niewypowiedziane pytanie na jemnik spojrzał na Juliannę tak, jakby była hurysą odzianą jedynie w powłóczysty welon. - Ja biorę ją pierwszy, a potem każdy będzie miał swoją kolejkę. Co, chłopcy? Rajmunda ogarnął spokój; spokój, jaki zdarza się tylko przed burzą. - Julianno? Zdezorientowana strachem, nie mogła złapać tchu. - Poużywamy sobie, co, chłopcy? - powiedział męż czyzna, ale Rajmund go zignorował. - Julianno, zro bisz jak mówiłem. Pamiętasz o czym rozmawialiśmy? - Tak. - Przypomniała sobie. Zęby szczękały jej ze strachu, ale wspomnienia wróciły. Musi ratować Mar gery. Musi tylko umknąć sir Josephowi i omijać Raj munda. Ale jak? Rozejrzała się wokół lękliwie. Kubki walały się po posadzce razem z porzuconymi łukami i kołcza nami. Służba uciekła. Nie było żadnej kryjówki, żadne go wyjścia, a w pobliskim kącie leżała tylko sterta ubrań. Margery? Zatkała sobie usta. Nie chciała, by ktokolwiek przypomniał sobie o jej córce. Sir Joseph odsunął się, najemnicy podchodzili coraz bliżej. Julianna słyszała, jak Rajmund wciąga głęboko powietrze. Raz, potem drugi. Każdy oddech zbliżał go do walki; każdy oddech odbierał odwagę i zuchwałość przeciwnikom, którzy wydawali się kurczyć w oczach. A Rajmund - mój Boże, Rajmund wydawał się jeszcze wyższy i potężniejszy. Wyglądał jak dzikie zwierzę, gotowe umrzeć za swą rodzinę. W oczach
342
najemników pojawiło się przerażenie i Julianna przy pomniała sobie własne obawy na łące, kiedy to Raj mund wydał jej się niedźwiedziem albo demonem. Powoli odwróciła głowę i spojrzała na niego. Siła i zwinność niedźwiedzia. Nieustępliwość borsu ka, chłodna obojętność żmii, szybkość i precyzja orła. Miał wszystkie te cechy, a mimo to pozostawał mężczyzną. Uciekła od niego, przedzierając się krzy kiem przez szeregi zdumionych najemników. Prosto na sir Josepha. Dzikie okrzyki i szczęk oręża za plecami świadczyły o tym, że bitwa już się rozpoczęła. Ona biegła na oślep, nie mogąc się zatrzymać, aż w końcu znalazła się przy starcu i uniosła sztylet. Ostrze zabłysło złowrogo, ale zanim zdążyła go użyć, sir Joseph złapał ją za nadgarstek. Ścisnął go z całej siły i syknął: - Sczeźniesz, suko, i twe ziemie staną się moją własnością. Zawsze o tym marzyłem. Za wszelką cenę musi utrzymać sztylet w dłoni. - Nie zdołasz zabić aż tylu ludzi, by przejąć moje ziemie. - Może i nie, ale ty, moje dziecko, zginiesz na pew no. Ty i te twoje bachory. Za moją córkę, pomyślała. Za Margery. Wycelowa ła kolanem w krocze, ale długie szaty starca okazały się wystarczającą przeszkodą. Zamachnęła się, przy pomniawszy sobie cios, którym złamała nos Felikso wi. Zorientował się w porę i wykręcił jej rękę. Trzyma jąc ją w kleszczach przytknął ostrze do swojego brzu cha. - Widzisz, jesteś tak blisko, ale nie masz wystar czająco siły. Żadna kobieta nigdy mnie nie pokona. Skoro nie mogła dźgnąć go nożem, próbowała chociaż słowami: - Jestem twoją panią. Puść mnie. W niebieskich oczach tak przypominających jej wła sne pojawiła się nienawiść. Przekręcił nóż w jej stronę. .. Użyła całej swej siły, by mu się przeciwstawić. 343
Ich oczy się spotkały, młode spojrzenie zwarło się ze starym, ale rezultat tej potyczki był łatwy do prze widzenia. Zginie od swego własnego noża, bo wytrzyma jesz cze chwilę i się podda. Ale jeszcze nie teraz. Nie teraz. Szarpnęła się, a on nagle potknął się i upadł. Ostrze, trzymane jego własną ręką, przebiło szaty. Skóra przez ułamek sekundy stawiała opór, lecz po tem się poddała i nóż zanurzył się aż po rękojeść. Sir Joseph otworzył usta i wyszeptał: - Jak to? - Ucisk na jej nadgarstkach zelżał. Starzec zatoczył się, a ona wyrwała mu ręce. Zza jego pleców wyszła Margery, siła sprawcza tego dziwnego potknięcia. Więzy krępowały jej nadgarstki i kostki, knebel wypełniał usta, ale w oczach - takich samych jak u sir Josepha i u matki - płonął błękitny ogień. Ostrze, którym Julianna miała przeciąć więzy cór ki, leżało pogrzebane głęboko w trzewiach sir Jose pha. Nie chciała dotykać ciała, ale miłość do córki wygrała z obrzydzeniem. Złapała za rękojeść i pocią gnęła. Wokół rozbrzmiewały wulgarne okrzyki najemni ków, Rajmunda wcale nie było słychać. Ale był tam, tego była pewna gdyż słyszała brzęk łańcucha szczęk oręża wbijającego się w zbroję i grzechot kości rozbi jających się o kamienne ściany. Złapała Margery w ramiona i zaciągnęła ją do ką ta. Wyciągnęła knebel z ust i przytuliła tak mocno, jak tylko mogła.
344
R O Z D Z I A Ł
21
Rajmund dał się ogarnąć szaleństwu. Co więcej, osiągnął taki stan, że zabijał z chłodną i spokojną koncentracją, a żaden z najemników nie był godnym przeciwnikiem. Łańcuch dyndający od nadgarstka wytrącał miecze z rąk i łamał kości. Krótki miecz tań czył w rytm śmierci. Siatka, która poszybowała na niego, zatrzymała się o łańcuch i zmieniła kieru nek, łamiąc palce temu, który ją rzucił. Najemnik spojrzał na okaleczoną rękę, zrobił kilka kroków w tył i wrzasnął: - Szaleniec wszystkich nas pozabija! Wycofujemy się! Wycofujemy się! Grupka rozrzedziła się, a Rajmund zamachnął się łańcuchem. Trzej najemnicy rzucili się do ucieczki, wypluwając zęby. Tylko jeden wytrwał na swoim miej scu. -I tak nas zabije, chłopcy. Jeśli umierać, to z ho norem. Rajmund uśmiechnął się do pozbawionego zbroi żołnierza, czując w ustach słodki smak zwycięstwa. Na jemnik uśmiechnął się w odpowiedzi, zbyt radośnie, zorientował się Rajmund po chwili. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że za jego plecami stoi jeszcze jeden. Na szyi wylądował sznur, pętla zacisnęła się, a w trze wiach pojawiło się znajome uczucie paniki. Jakiś głos wyszeptał mu do ucha: - Znów to samo, prawda? Nieprawda. To nie był Saracen, tylko zubożały ry cerz zmuszony zabijać za pieniądze. Najemnik, który zaszedł go od tyłu nie był pogańskim mistrzem tor tur, lecz zwykłym wieśniakiem, który dla przygód po rzucił pług. W piersi Rajmunda wezbrał ogromny ryk. Najem nik pociągnął za sznur, a Rajmund szarpnął się tak gwałtownie, że mężczyzna przeleciał nad jego głową 345
wprost na ostrze miecza należącego do jego kompa na. Przewrócili się obaj; jednemu siła uderzenia ob cięła rękę, drugiego przed śmiercią uratowała zbroja. Rzucili się z wrzaskiem do ucieczki, a Rajmund gonił ich, kosztując smak zwycięstwa.
Julianna przecinała więzy krępujące nadgarstki i kostki Margery, kiedy nagła cisza wtargnęła w jej myśli. Rozejrzała się ostrożnie i stwierdziła, że Raj mund gdzieś zniknął. Najemników też nie było widać - na posadzce zostało tylko kilka martwych ciał. Gdzie oni są? - szepnęła i aż podskoczyła, gdy Mar gery odpowiedziała normalnym głosem: - Tata ich wszystkich pozabijał. - Aha. - Julianna wciąż nie mogła dojść do siebie. Przyłożyła rękę do serca, które biło jak oszalałe, i wy krztusiła: - Nie zrobili ci krzywdy? - Nie zgwałcili mnie, jeśli o to chodzi. Uścisk Margery kłócił się z jej chłodnym tonem. Julianna pogładziła córkę po włosach, a kiedy ta ode zwała się ponownie, znów była tylko dziewczynką. Ciągle się kłócili i niemal zapomnieli, że tu jestem. - Będziemy musiały się pomodlić do Świętej Pa nienki i podziękować jej za to, że nad tobą czuwała. - Pójdę na pielgrzymkę do katedry w Ripon - wy mamrotała Margery. - Przyrzekłam sobie, że jeśli wyjdę stąd cało, podziękuję świętemu Wilfrydowi za ocalenie mojego życia, no i dziewictwa. - Oczywiście - powiedziała Julianna. - Na ze wnątrz są nasi ludzie. Rajmund ich pewnie wpuszcza do środka, a my - spojrzała na pokrwawione ciało sir Josepha i zadrżała - poszukamy kluczy, które uwol nią go od kajdan. - Nie miała na to ochoty. Ani tro346
chę. Sir Joseph, nawet martwy, wzbudzał w niej wię cej lęku niż cała sfora najemników. Ale wyobraziła sobie radość Rajmunda, kiedy w końcu pozbędzie się tej wstrętnej obręczy. Na pewno przebaczy jej wcze śniejsze błędy i niepowodzenia. A jeśli nie, to wystarczy jego radość z odzyskanej wolności. - We zmę ze sobą nóż - powiedziała z udawanym spoko jem - i poszukam tych kluczy. Margery usłyszała więcej, niż Julianna chciała zdradzić. - Mamo, jeśli się boisz... - Boję się? - Julianna uklękła przy zwłokach. Dlaczego miałabym się bać? - Już sięgała po nóż, kiedy zatrzymała się w pół kroku. Sir Joseph był martwy. Sama wbiła mu ten nóż w trzewia. Patrzyła teraz na niego i widziała sine usta, czerwone policzki i skó rę o kolorze pergaminu. Na pewno nie żył. Nie ruszał się. Przysunęła się bliżej i nachyliła się, szukając zna ków życia. Drgnienia powieki, grymasu ust, czegokol wiek. Nic. - Naprawdę nie żyje - wyszeptała. Ledwo wypowiedziała te słowa, ręka złapała ją za nadgarstek. Ostry ból kazał jej upuścić nóż, a sir Joseph szybko go przechwycił. Ciało Julianny przeszyło znajome uczucie strachu. Oczy starca otworzyły się, ich spoj rzenia się spotkały. Jego usta drgnęły w straszliwym uśmiechu. - Ty idiotko. Powiedział to w taki sposób, że zabrzmiało to jak najobrzydliwszy epitet, który zdarzyło jej się w życiu usłyszeć. Margery skoczyła do przodu, ale on obrócił się i przyłożył ostrze do szyi Julianny. - Margery, nie podchodź. Na Boga, nie podchodź bliżej - szarpała się Julianna. 347
- Taki mizerny nożyk nie mógł mnie zabić. - Pod niósł się na łokciu, miażdżąc jej rękę. W ich stronę zbliżał Rajmund, a na chudej twarzy starca znów po jawił się okrutny uśmiech. Rajmund stanął w drzwiach. - Co z Margery? - za wołał i zatrzymał się nagle, brzęcząc łańcuchami. Julianno. Zabrzmiało to jak błaganie, ale ona nie mogła oderwać wzroku od sir Josepha. Jej cały świat zawie rał się teraz w spojrzeniu niebieskich oczu oraz pło mieni, które te oczy ciskały. Sir Joseph patrzył na nią triumfalnie, ale odór jego oddechu nie zwiastował długiego życia. Przebiła mu trzewia - śmierć była nie uchronna, choć powolna. - Umierasz - powiedziała. - I przydałoby mi się towarzystwo. - Złapał ją za ramię i zanim mogła się odsunąć, stanął na nogi. Przystawił nóż do napiętej skóry i ponaglił: - Wsta waj, Julianno. Wstawaj. Chciała przełknąć ślinę, ale się bała. Bała się poruszyć i bała się zostać w miejscu. Podciągnęła nogi i podniosła się, wstydząc się swej niezdarności. Sir Joseph przysunął się bliżej, wolną ręką pogładził jej podbródek. - Puść ją - zażądał Rajmund stanowczo. - A niby czemu? Pergaminowa skóra starca napawała ją obrzydze niem. Mimo to nie pozostała głucha na pogardliwy ton głosu Rajmunda i aż drgnęła, kiedy powiedział: To tylko zwykła, nic nieznacząca kobieta. Nie jest dla ciebie godną tarczą. - Będzie dobrym celem dla mojego noża. - To nóż Salisbury'ego - wyszeptała, przypomina jąc sobie starego tropiciela. Wierzył w nią, wierzył bardziej niż ona sama. - Jestem twoją krewniaczką powiedziała. - Nie chcesz, by moja krew splamiła twą duszę.
348
Zamrugał i na chwilę uwolnił ją z mocy swcjgo spojrzenia. Po chwili znów ją pochwycił. Wykrzywił się w uśmiechu, aż Juliannę przeszedł dreszcz. - Masz mnie za sentymentalnego głupca? Gdybyś nie była moją krewniaczką, nie obchodziłoby mnie twoje ży cie czy śmierć. - Zwrócił się do Rajmunda: - Trzymaj się w zasięgu mego wzroku, bo inaczej pożegnasz się z żoną. Rajmund spojrzał na Margery. - No i co z tego Jeśli ją zabijesz, następna już tu czeka. Trzy osoby patrzyły na niego z niedowierzaniem. - Tato, jak możesz? - szepnęła Margery. Pokrwawiona twarz Rajmunda rozjaśniła się w po nurym uśmiechu. - Sir Joseph nie jest jedynym, któ ry potrafi skorzystać na cudzej naiwności. Nawet nóż znajdujący się tuż przy jej szyi nie mógł jej zadać większych ran niż te słowa. Spojrzała na Rajmunda - na jego przystojną, choć pokaleczoną twarz, na silne, choć zmęczone ciało. W jego oczach zobaczyła pogardę, a sposób, w jaki gładził głowę Margery, nie pozostawiał jej złudzeń. Zdradził ją. Nie może liczyć na jego pomoc. Jeśli chce wygrać z sir Josephem, będzie musiała go
przechytrzyć.
Starzec wybuchnął śmiechem, który przemienił się w bolesną czkawkę. - Powinienem się domyślić, że pierworodny takich rodziców zna się na podstępach. Rajmund wytarł pokrwawiony miecz w materiał opończy. - Moi rodzice? Pomagałeś im zaprószyć ogień w kuchni? Ręka sir Josepha zatrzęsła się w ataku drgawek i Julianna wyobraziła sobie, jak ostrze przecina jej tchawicę. - Bystry jesteś - powiedział starzec. - A co do niej, to choć wydaje się delikatna, nie tak łatwo jej 349
się pozbyć. Szkoda tylko, że jest głupia. Głupia jak oj ciec, który nigdy mnie nawet nie podejrzewał. Nawet wtedy, gdy domagałem się oblężenia zamku Feliksa. Serce Julianny waliło jak młotem, a chrapliwy od dech przypominał o kruchości własnej egzystencji. Ale przecież musi wytrzymać. Musi przekazać córce, że problemy rozwiązuje się nie siłą, lecz zaradnością i sprytem. Postanowiła uderzyć w próżność swego wuja. - Twój plan z pewnością był świetny, ale po wiedz mi jedno: po co napadać na zamek Feliksa? Sir Joseph otworzył usta i zachwiał się. Po chwili się pozbierał. Rajmund odpowiedział za niego: - Sir Joseph jest cwany. Domagał się oblężenia, bo liczył na to, że wte dy zginiesz i ty, i twój ojciec. Pamiętaj, Julianno, ja nie jestem twoim ojcem. Nie dam się tu zabić. Nie je stem twoim ojcem. Cóż miały oznaczać te słowa, i to powtórzone dwu krotnie? Chyba to, że nie miał zamiaru jej zdradzić. Powstrzymała łzy. - To prawda, nie jesteś. On był sla by, podatny na manipulacje swego doradcy, który spojrzała na sir Josepha - zaprzedał duszę diabłu. Przerażenie i poczucie winy wymalowały się na po marszczonej twarzy. - Owszem, może i zaprzedałem.
Ale nie zapłacę za to bo nawet nie dane mi było cie-
szyć się nagrodą. Ty umrzesz ze mną, a ja się ciebie uczepię i w ten sposób dostanę do nieba. Patrzyła na zsiniałą twarz, czuła odór wszechobec nej zawiści i coś w niej pękło. Zupełnie jakby się ze psuła maszyna, która przez lata napędzała strach, tchórzostwo i obawy. Nie była już tchórzem, nie musiała udawać odwa gi. Była dzielna. - Nie zdołasz mnie zabić - powie działa niecierpliwie i wbiła mu łokieć w brzuch.
350
Zachwiał się, a Rajmund rzucił nożem. W powie trzu zaszumiało, ostrze przecięło gardło starca, uszkadzając tchawicę i rdzeń kręgowy. Pozbawione duszy ciało przekoziołkowało do tyłu i upadło na pa lenisko. Rajmund rzucił się śladem miecza, złapał Juliannę za ramiona i krzyknął: - Dlaczego pozwoliłaś mu się zbliżyć?! Mógł cię zabić! - Nie dotykaj jej. Nie dotykaj mojej mamy! Z głośnym szlochem Margery ciągnęła go za opoń czę. Julianna spuściła wzrok i zatkała sobie uszy. Przestańcie! Zapadła cisza. Julianna podniosła głowę i zwróciła się do Margery: - Rajmund nic mi nie zrobi. Mówił te straszne rzeczy po to, by wprowadzić w błąd sir Jo sepha. - A Rajmundowi wyjaśniła: - Chciałam za brać mu klucze. Chciałam cię uwolnić. Rajmund skrzywił się, obnażając ostre zęby. Do tknął palcami obręczy. - Co, miałaś już dosyć tej hań by? I warto było ryzykować życie dla głupiego klucza? Margery znów zaczęła szlochać. Zanosiła się pła czem jak dziecko, które brutalnie wkroczyło w dorosłe życie. Julianna przyciągnęła ją do siebie, a od drzwi rozległ się głos Valeski. - Chodź do nas, dziecko. Za bierzemy cię z tego młyna. Julianna jeszcze raz uścisnęła córkę i pchnęła ją do kobiet. W drzwiach pojawił się Layamon. - Mogę coś dla pana zrobić, milordzie? - powiedział poprawiając ka ftan. - Zabezpiecz zamek przed wilkami. Niech stoi pu sty, otwarty dla każdego, kto ośmieli się zasiedlić to przeklęte miejsce. - Rajmund zbliżył się do paleniska 351
i podniósł ciało sir Josepha. Odciął klucze od paska i rzucił je Juliannie. - Uwolnij mnie. Pęk sir Josepha okazał się ciężki i niezgrabny. By ły tam klucze do Lofts, Bartonhale, jak również inne, które nigdy nie powinny trafić do jego rąk. Gdzieś między nimi znajdował się klucz do kajdan Rajmun da. Julianna wybrała najmniejszy i włożyła do zamka. Pasował, ale zamek wydawał się zardzewiały. - Prze praszam za bezmyślność, chciałam tylko twojego do bra. - Uwierzyłaś w moje słowa, prawda? Nie dało się zignorować goryczy w jego głosie. Uwierzyłam? Obręcz otworzyła się z trzaskiem i upadła na po sadzkę. Potarł miejsce, w którym się znajdowała, i powiedział: - Sądziłaś, że byłbym w stanie cię zdra dzić. Że pozwoliłbym cię zabić, że wziąłbym twoją córkę za żonę. - Ja... - Wzięła go za rękę. Skrzywił się, gdy włoży ła klucz do obręczy otaczającej nadgarstek. - Boli cię? - Bolą mnie twoje podejrzenia. - Tak, uwierzyłam ci. - Popatrzyła mu prosto w oczy, szukając w nich zrozumienia. - Przez krótką chwilę. Potem uświadomiłam sobie, że to szaleństwo i... - Otwórz. Jego mina, jego wzrok wzbudzały w niej lęk. Prze kręciła klucz; żelazo odskoczyło, a Julianna aż za marła. Szaleńcza walka z najemnikami sprawiła, że spod obręczy ziała otwarta rana. Julianna musnęła opuszkami drżących palców i powiedziała: - Raj mundzie, ja... Nie wyglądał już jak orzeł czy niedźwiedź. Był zmęczony i bezgranicznie smutny. - Chciałem tylko, żebyś wiedziała. Żaden prawdziwy mężczyzna nigdy 352
by cię nie zdradził. Pamiętaj o tym, kiedy będziesz mnie wspominać. - Wspominać? - powtórzyła zaniepokojona. - Chcesz, żebym odszedł. Ja to rozumiem. Zosta wię ci Keira do obrony. - Jego twarz miała posępny wyraz. - Nie rozumiem. - Może uda nam się dostać unieważnienie, o któ rym mówili moi rodzice. - Potarł dłonią czoło. Julianna poczuła oszołomienie. - Chcesz unieważ nić nasz ślub? - Daj spokój. Nie udawaj, że chcesz trwać w tym bezsensownym małżeństwie. - Bezsensownym? Tylko dlatego, że przez moment uwierzyłam, że mnie zdradziłeś? Nie, Rajmundzie, to był chwilowy obłęd. - Czyj obłęd? To nie ty stworzyłaś bestię, która nie wie co to rozum ani - chciał powiedzieć „miłość", ale nie potrafił - dobroć. - Obłęd sir Josepha ją stworzył. - Nie, ona jest we mnie. Nie boisz się? Nie bę dziesz się zastanawiać, że kiedyś ze mnie nie wysko czy i wyrwie ci serce? - Próbowała zaprzeczyć, ale on nie dał jej dojść do słowa. - Nie ufasz mi. I masz ra cję. Dlatego odchodzę. Zdołała tylko powiedzieć: - Nie zgadzam się. Zo stajesz. Zignorował jej słowa, zatopiony w niewesołych rozmyślaniach. - Potrzebujesz mężczyzny, by cię chronił. A ja nie jestem ci do niczego potrzebny. - Sądzisz, że jestem aż tak płytka? Gdybym potrze bowała mężczyzny jedynie do ochrony, wyszłabym za... za Layamona. Prawdziwy talent aktorski, pomyślał Rajmund. Nie mogłabyś wyjść za Layamona. Nie jest szlachci353
cem, ani nawet rycerzem. A ja... może i dorównuję ci statusem, ale nie duchem. Nie dałem ci nic, co warte byłoby posiadania. - Nic? A co takiego się dla ciebie liczy? Chciała być dla niego miła, odwdzięczyć się za ura towanie córki. Poczucie obowiązku może i było szla chetnym uczuciem, ale on chciał czegoś więcej. Czegoś, co można zobaczyć, dotknąć, usłyszeć. - A poczucie bezpieczeństwa? A namiętność? A odwaga? A to - położyła rękę na piersi - że w koń cu odzyskałam siebie samą? Bolał go kark. Rany zadane przez najemników odezwały się w końcu. Poczuł się stary. - Zbyt wiele prawd okazało się dzisiaj mrzonką, zbyt wiele rzeczy okazało się kłamstwem. Nie jestem tym, za kogo mnie uważałaś. - Wręcz przeciwnie. To była najzgrabniejsza i najstraszniejsza obelga, jaką zdarzyło mu się usłyszeć. Nie mógł się powstrzy mać od krzyku: - Wiesz, dlaczego wpadłem w obłęd tam, pod drzewem? Julianna zadrżała, ale nie ruszyła się z miejsca. Z powodu obręczy na szyi. Nie lubisz mieć skrępowa nej szyi. Głos Rajmunda stał się cichy i niezwykle wyraźny. - Pozwól, że ci opowiem. Całe miesiące spędziłem w lochu, przykuty do ściany. I nie był to taki loch, ja ki mamy w Lofts, o nie. Tam było gorąco i sucho, duszno od pustynnego piasku. Żelazna obręcz ściska ła mi szyję, a dwie potężne bransolety przytrzymywa ły nadgarstki, tuż przy głowie. - Podniósł ręce do gó ry. - Stałem plecami do oślizgłego muru, moje nagie ciało przyciągało chmary robactwa. Robale jadły mnie... Zatkała mu dłonią usta, ale on złapał ją za ręce. 354
- Słuchaj mnie. Robale zjadały mnie za życia. Ale nawet to nie było tak straszne, jak sporadyczny błysk światła. Oznaczał on, że nadchodzi mój pan, mój po gański kat. Wpychano mi jedzenie w usta, wlewano wodę w gardło. Moje oczy stały się tak wrażliwe na światło, że nawet wzrokiem nie mogłem okazywać sprzeciwu. A jego głos, taki łagodny i ciepły... Wyda wało się, że niewolnictwo to bramy niebios. - Prawda nie sprawiała mu już cierpienia. Był teraz chłodny, pełen pogardy dla własnej słabości. - Złamał mnie. Nie potrafiłem wytrzymać w wierze i załamałem się jak tchórz, jak dziecko, jak... -Kobieta? Tak jak ja? Pociągnął za żelazną obręcz. Nie mógł już jej dłu żej znieść. - Gdyby każdy mężczyzna miał tyle odwa gi co ty, nigdy nie stracilibyśmy Ziemi Świętej. - Mówisz, że załamałeś się jak tchórz, ale ja nic o tym nie wiem. Ja tego nie widziałam. Pamiętam tylko oszalałą bestię, pamiętam, jak ją ugłaskałam. Pojawiła się znów w tym zamku - powiodła ręką po pełnej trupów sali - ale tym razem w pełni nad nią panowałeś. Użyłeś jej, by mnie obronić. To wszystko, co pamiętam. Dał się uwieść jej elokwencji, ale tylko na chwilę. Pokusa była ogromna, jednak zdołał się oprzeć. - Za sługujesz na coś lepszego. Zrobię to, co do mnie na leży i usunę się z twojego życia. - Ruszył do wyjścia. Julianna znalazła się przed drzwiami z prędkością błyskawicy. Poklepała go po piersi. - Cały czas o czymś zapominasz. - Milady? - Pozwól, że ci przypomnę, milordzie. Zwolniłeś królewskiego budowniczego, obiecując, że wybudu jesz nowe mury. Nie możesz złamać obietnicy danej kobiecie. Do końca budowy należysz do mnie. 355
ROZDZIAŁ
22
- Mamo, popatrz na Lofts! - wykrzyknęła Marge ry ze zdumieniem. Julianna zatrzymała klaczkę, otarła krople deszczu z twarzy i poczuła, że gaśnie w niej nadzieja. Z błota wy rastał niemal gotowy mur - brakowało jedynie wieży strażniczych i blank. Powinna się cieszyć, że zbudowano go tak szybko. Z drugiej strony oznaczało to, że Raj mund zostanie ledwie do końca lata. A może i krócej. Na tyle zdał się jej wysiłek, by ratować małżeństwo. Bezsensowne małżeństwo, jak powiedział. Julian na zacisnęła powieki, przypominając sobie jego sło wa. Taktownie wymienił wszystkie jej wady i niedo ciągnięcia, mówił o jej tchórzostwie i o tym, że nie mal go złamało. Nie chciała go wtedy słuchać, nie chciała, by coś ich rozdzieliło. Ale po dwóch smętnych dniach jazdy w deszczu i błocie zdała sobie sprawę, że bardziej samotni już być nie mogą. Serce jej od tego pękało. Margery odezwała się z rozmarzeniem: - Jak tylko dojedziemy, przebiorę się w suche ubranie. - A ja zjem coś ciepłego - powiedział Layamon. Keir spojrzał na blanki wieńczące mury i Dowie dział łagodnie: - A ja ogrzeję się przy kominku. - Od tej mżawki bolą mnie kości - powiedziała Valeska. - A Rajmund pewnie nie może się doczekać, aż położy się we własnym łóżku. Rajmund mruknął coś niezrozumiale. Julian na zmieszała się. W Margery wstąpiło nowe życie. - Popatrz, mamo - krzyknęła i pokazała palcem - to Ella! Drobna figurka stała na murach i machała obiema rękami. Julianna poczuła, że do oczu napływają jej 356
łzy. Marzyła o cieple domowego ogniska, o tym, by przebrać się w suchą suknię i odpocząć we własnym łóżku. Marzyła o tym, by być z Rajmundem, ale na to nie było szans. Tuż przed ich stopami opuszczono most i Julianna przekroczyła go pierwsza. Miał to być triumfalny wjazd, lecz jedyne, na co mogła się zdo być, to niemrawy kłus. - Mamo! - krzyknęła Ella i zbiegła po schodach. Julianna już miała zsiadać, by przywitać się z cór ką, kiedy ta krzyknęła jeszcze: - Tato! - i rzuciła się do Rajmunda. Złapał ją w locie. Na jego twarzy malowało się bez graniczne zdumienie. - Tatku, wiedziałam, że uratu jesz Margery. - Mała oplotła go ramionami i obdaro wała kilkoma mokrymi całusami. - Wiedziałam. Na twarzy Rajmunda pojawił się uśmiech, najpierw niepewny, potem coraz szerszy. - Naprawdę, maluchu? - Jasne. Od czego cię mamy? - powiedziała z prze konaniem. Rajmund zerknął na Juliannę i przez chwilę mie rzyli się udręczonym wzrokiem. Ella przerwała tę wymianę spojrzeń. - Margery, przeżyłaś przygodę? Margery ześliznęła się z siodła i podeszła do uwie szonej Rajmunda Elli. - Wspaniałą przygodę - po chwaliła się. - Bałaś się? - chciała wiedzieć Ella. - Nie. Tylko szkoda, że Denys nie żyje. Bardzo go lubiłam. - Nawet jak cię porwał? - To był tylko chłopak. Chłopcy, jak sama wiesz, nie są zbyt mądrzy. - Łzy kapały jej po policzkach, ale podniosła głowę i udała, że to deszcz. Pociągnęła ma łą za nogę, a Rajmund postawił ją na ziemi. - Chodź. - Złapała siostrę za rękę. - Wszystko ci opowiem. 357
Julianna patrzyła na rodzinę, którą stworzyła z ta kim trudem, i łzy napłynęły jej do oczu. Wkrótce tej rodziny już nie będzie. Koń zaczął się niecierpliwić, czując w powietrzu zapach owsa i ciepłej stajni. Ju lianna już miała zsiadać, kiedy Ella zatrzymała się gwałtownie i podbiegła do niej z krzykiem. Nareszcie przypomniała sobie o istnieniu matki, pomyślała Ju lianna i nachyliła się, by pogłaskać córkę po głowie. Ella oplotła ramionami jej kolano. - Mamo, nie uwie rzysz, kto do nas przyjechał - powiedziała z entuzja zmem. - Niesłychane. Deszcz spływał po plecach Julianny, przesiąkając przez mokrą opończę, ale nawet to nie ostudziło jej gniewu. Cóż za bezmyślność! Wpuścili kogoś do zam ku? Teraz? - Kto? - zapytała chłodno. - Ella, chodź - naciskała Margery. - Później po rozmawiasz z mamą. Ella popatrzyła na nią, na matkę i wzruszyła ra mionami. -I tak ci powiedzą - zadecydowała i pobie gła do siostry. Julianna spojrzała na swego pierwszego rycerza. Layamon miał niewyraźną minę. - Mówiłem lu dziom, że mają nikogo nie wpuszczać. Absolutnie ni kogo. Dostaną tak, milady, że popamiętają. Drzwi baszty otworzyły się i na pomoście pojawił się Hugo. - Na Boga! - ryknął. - Dobrze, że już jeste ście. - Zaczął schodzić po drabinie. - Och... - Julianna odetchnęła z ulgą. - Dobrze, że go wpuścili. Valeska i Dagna pociągnęły ją za nogę. - Idziemy do środka. Ciekawe, jak sobie te głupiutkie służące bez nas poradziły. - Kiedyś radziły sobie całkiem nieźle - powiedzia ła Julianna. 358
- Miałaś niewielkie wymagania - odparowała Valeska. Dagna uśmiechnęła się. - Nagrzejemy ci wody na kąpiel, milady. Jakieś inne życzenia? - Ciepłe okrycia - powiedziała Julianna. - Zbyt długo marzyłam o wygodnym łóżku. - Oczywiście. - Valeska mrugnęła i przysunęła się bliżej. - Łóżko potrafi zdziałać cuda. Może uda się zaleczyć rany między tobą a panem. Na twarzy Julianny malowało się powątpiewanie i Dagna powiedziała pocieszająco: - Czas jest po twojej stronie, milady. Nie zostawi cię przecież, kiedy ma w domu gości. Zaczęły głośno rechotać. Juliannie opadły ręce. Po chwili śmiech się urwał, a tuż obok jak spod ziemi wyrosła postać. Salisbury. Nie odezwał się nawet sło wem, ale Julianna wiedziała, czego chce. - Ten, któ ry zabił twojego syna, już nie żyje. - Zabiłaś go? - chciał wiedzieć Salisbury. - Nie ja, Rajmund. - Tak, zabiła go - powiedział Rajmund w tej samej chwili. Wymienili zdumione spojrzenia. - Razem go zabiliśmy - powiedzieli zgodnie. - Wiedziałem - Salisbury splunął na ziemię. - Niech się smaży w piekle. Julianna sięgnęła za pasek i wyciągnęła nóż. - Twój nóż - powiedziała do starego - służył mi do cięcia drzewa, przecinania lin i do obrony. Tak jak mówiłeś. Salisbury uśmiechnął się, pokazując różowe dziąsła. - Zatrzymaj ten nóż. Jeśli twój mąż chciałby cię kiedyś zdradzić - nie dokończył i odszedł, brodząc w błocie. Hugo gwizdnął przez zęby. - Na twoim miejscu, Rajmundzie, lepiej bym uważał. 359
Julianna schowała nóż. - Będę - odpowiedział Rajmund, Hugo odgarnął z czoła kilka kosmyków. - Feliks pewnie też nie żyje. Julianna przytaknęła. - Tak podejrzewałem. Szkoda, bo lubiłem tego głupca. - Gdybyś go zabił, kiedy po raz pierwszy narobił Juliannie kłopotów, nie doszłoby do takiej jatki - po wiedział Rajmund. - Zabić go za porwanie Julianny? Przecież to tylko kobieta - odparł Hugo z niepewną miną i ruszył śla dem dziewczynek. - Dowiem się wszystkiego od Margery. - Odwrócił się jeszcze i położył ręce na biodrach. - Nawet nie wiecie, jak mnie zmęczyło zabawianie waszych gości. - Jakich gości? - zapytała Julianna, ale Hugo albo nie dosłyszał pytania, albo postanowił je zignorować. Zsunęła się z siodła, prosto w wyciągnięte ramio na Rajmunda. Zabawne, z jednej strony starał się jej unikać, a mi mo to robił wszystko, by jej pomóc. Ciepło jego ciała przeniknęło przemoczone ubra nia. Poczuła falę gorąca,.policzki jej płonęły. - Dzię kuję. Jesteś bardzo miły. Unikał jej wzroku. - Nie ma za co. Nie mogła powstrzymać się od komentarza: - Wy glądasz strasznie. - Była to prawda. Deszcz zamienił błyszczące włosy w bezkształtną masę, krople kapały mu z nosa. Zmęczona twarz miała ziemisty kolor, usta zsiniały z zimna, a na wysokich kościach policz kowych widać było siniaki. Brodę i czoło przecinały rany o czerwonych, spuchniętych brzegach. Nacią gnął opończę na szyję, zasłaniając pokaleczoną i po siniaczoną przez obręcz skórę. 360
Julianna pragnęła przygarnąć go do siebie. Choć wyglądał tak źle, nigdy jeszcze nie wydawał jej się piękniejszy. Palce niemal dotknęły jego twarzy. - Ty też nie wyglądasz najlepiej - szepnął. Zakręciło jej się w głowie. Powiedział to tak, że za brzmiało jak komplement. - Naprawdę? - Tak. - Podniósł rękę. Stali w bezruchu, patrząc sobie w oczy, niemal się dotykając wzrokiem. - Rajmundzie! Donośny męski głos sprawił, że oboje podskoczyli. Ręce im opadły, a na twarzach pojawiły się miny wi nowajców. Postawny rycerz zmierzał w ich kierunku. - Raj mundzie, mój ty zabijako! Na twarzy Rajmunda pojawiła się radość pomie szana ze zdumieniem. Zrobił krok do przodu, otwo rzył ramiona i zawołał: - Piotrze, ty stary tyranie! Skąd się tu wziąłeś? Julianna skrzywiła się, ale rycerz tylko się zaśmiał. Mężczyźni objęli się w niedźwiedzim uścisku, lecz smutna mina Julianny kazała Piotrowi szybko zakoń czyć tę wymianę uczuć. - Rajmundzie - szturchnął przyjaciela w żebra. - Czy to twoja żona? Rajmund przełknął ślinę i rzucił Juliannie proszą ce spojrzenie. Ani słowa o naszych kłopotach Wziął ją za rękę i oficjalnie przedstawił: - Tak, to jest Ju lianna. Piotr rozpromienił się. - Ileż dumy słychać w jego głosie! Już się nie wywinie. - Otworzył ramiona. Czy mogę w końcu uściskać kobietę, która zdobyła serce mojego małego Rajmunda? Julianna oblała się szkarłatnym rumieńcem, ale nie protestowała. Piotr uniósł jej podbródek, popa trzył na nią przenikliwym wzrokiem i pokiwał głową. - Ty też go kochasz. To dobrze, bo mój Rajmund za361
sługuje na wszystko, co najlepsze. - Puścił ją i uśmiechnął się do przybranego syna. - Ciesz się, że nie spotkałem jej pierwszy. - Owszem, bo nabrałaby takiego wstrętu do męż czyzn, że nigdy by się z tego nie otrząsnęła. - Raj mund szturchnął Piotra w ramię, a ten oddał mu z nawiązką. - Najwyższy czas iść do środka. Pada i pada, wszyscy strasznie się nudzą. Graliśmy już we wszystkie gry, jakie tylko przyszły nam do głowy. A czy to nie mój drogi Keir zsiada właśnie z tego pięknego rumaka? - We własnej osobie, a koń jest faktycznie cudny odpowiedział Keir. Piotr podszedł bliżej i poklepał konia po szyi, a Keir dodał: - To prezent od Rajmun da i lady Julianny. Podstępnie mi go skradziono i do piero teraz go odzyskałem. - Wydaje się, że z nim wszystko w porządku - po wiedział Piotr. - Jeszcze by sobie pobiegał - Keir podrapał się po plecach. - Ja już nie mam siły. Wybaczcie mi, zaj mę się nim teraz i - zerknął na harcujące przed wro tami kuźni dzieci - i sprawdzę, jak się miewa nowy kowal. - Co, stęskniłeś się za dziewczynkami? - Piotr po klepał Keira po plecach. - Kto jak kto. ale ja to rozumiem. Ledwie tydzień minął, odkąd pożegnałem się z wnukami, a już zaczynam się zastanawiać, co tam nabroiły. Keir wydawał się zdumiony. - A więc to normalne, by tęsknić za dziećmi podczas rozłąki? Twarz Piotra rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Tak samo, jak życzyć sobie, by ich nie było, kiedy są tuż obok. Keir uniósł brwi. - Nie jest to logiczne, ale tak wła śnie się czuję. 362
- A więc przyjechałeś sam, bez Wilhelma i Saury? - W głosie Rajmunda słychać było nutę rozczarowa nia. - Saura spodziewa się kolejnego dziecka. Chętnie by przyjechała, ale Wilhelm jej zabronił. - Piotr i Raj mund wymienili uśmiechy. - Wodzi go za nos, ale w sprawach związanych z bezpieczeństwem to on ma ostatnie słowo. - Myślisz, że tym razem to chłopiec? Piotr podniósł ręce do góry. - Mówiłem Saurze, że z jednym chłopcem będzie znacznie mniej kłopotu niż z ich pięcioma dziewczynkami, ale czy mnie po słucha? - Maud z nią została? - Nie zostawiłaby swojej kruszynki w takiej chwili - powiedział Piotr i odwrócił się do Julianny. - Raj mund mnie nie przedstawił. Jestem Piotr z Burke. Julianna nie mogła powstrzymać uśmiechu. Wiem. - Wspominał coś o mnie? - Zrobił poważną minę. - Nie wierz w ani jedno słowo. Tak naprawdę, to cał kiem miły ze mnie człowiek. - Ależ skąd. - Julianna spojrzała mu prosto w twarz. - Rajmund mówił o tobie wszystko, co naj lepsze. - Dostrzegła rozbawienie w jego oczach, usły szała stłumiony chichot Rajmunda i zorientowała się, że dała się nabrać. - Rajmund twierdzi, że jesteś jego najdroższym nauczycielem - powiedziała spokojnie. - A zatem witam w Lofts. Żałuję, że nie mogliśmy ci wyjść na spotkanie. Lord Piotr spoważniał. - Szkoda, że was nie było. Nastrój udzielił się i Juliannie, i Rajmundowi. Za pomnieli na chwilę o swoich kłopotach i spojrzeli po sobie z zatroskaniem. - Coś się stało? - zapytał Rajmund. - Złe wieści? 363
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć... - zaczął Piotr, nie mogąc znaleźć słów. - Wszystko, co daje Bóg, kie dyś się kończy i musimy pamiętać, że łaska... - Za czerpnął głęboko tchu. Zabrzmiało to tak, jakby szy kował się na najgorsze. Rajmund spojrzał na niego dziko. - Szkoci naje chali na królestwo? Krzyżowcy stracili Ziemię Świę tą? Henryk jest chory? Powiedz wreszcie, do diabła! Piotr założył ręce i pochylił się do przodu. - Nic tak strasznego. To znaczy śmierć jest zawsze straszna, ale— -Mów! Piotr podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy Twoi rodzice nie żyją. Julianna zamarła. Rajmund nie poruszył się, nie powiedział nawet słowa, a ona zrozumiała zakłopota nie starego rycerza. Rajmund nie kochał swoich rodziców. Smutek, który Julianna czuła po śmierci swoich, był mu zupeł nie obcy. Stał nieruchomo, nie zdradzając myśli ani uczuć. - Rodzice nie żyją - powiedział w końcu. - Co się stało? - Zima to zły czas na przeprawianie się przez ka nał. Jakiś żaglowiec roztrzaskał się o skały, rybacy rozpoznali... - ... statek moich rodziców? - Rajmund wykręcił mokry kosmyk. Odwrócił się do Julianny. - Wiesz, cieszę się, że deszcz zmył z nas ślady kloaki. Dziwnie to zabrzmiało, ale Julianna zrozumiała. Skończył się czas smutku, czas śmierci i poczucia wi ny. - Mnie też ten deszcz cieszy. Jest jak oczyszcze nie, jak ponowny chrzest. Gwiżdżąc bezgłośnie, Rajmund podniósł twarz do łkającego nieba. - Dziwne. Rodzice byli w moim ży ciu od zawsze. Dręczyli mnie, kontrolowali, sprawiali, 364
że wyłem ze złości. Nienawidziłem ich, ale Julianna na uczyła mnie, że są gorsze rzeczy niż obojętni rodzice. Julianna nie posiadała się ze zdumienia. - Ja? - Ty. Gorzej mieć kochającego ojca, który nie ma wystarczająco siły, by stanowić wsparcie w ciężkich chwilach. Gorzej mieć ojca, którego się kocha, ale podejrzewa o zdradę. Trzeba mieć wiele odwagi, by sobie z tym poradzić. - Westchnął i chuchnął na dło nie. - Rodzice nie żyją, a ja wiem, że nie czuję do nich nienawiści. Ale też nie czuję smutku z powo du ich odejścia. Jest mi ich tylko żal. - Rozejrzał się po podwórzu. Zatrzymał wzrok na Margery i Elli, a potem spojrzał na ziemie rozpościerające się za bramą. Uśmiechnął się. - Nie mieli nawet jednej dziesiątej bogactw, które tu odnalazłem. Spojrzał na Juliannę, a ona odczytała w jego my ślach: Bogactw, których się wyrzeknę. Głośno powie dział: - Idziemy do środka? Sali biesiadna była pełna kobiet. Część twarzy była Juliannie znajoma, niektóre widziała po raz pierwszy w życiu. Co dziwniejsze, część z nich wyglądała na szlachcianki. Julianna zdumiała się tym gwarem, zauważając, że koncentruje się na osobie pięknie ubranej pani, która siedziała przy ramie do haftu. Przez chwilę myślała, że to matka Rajmunda powsta ła z martwych, ale Rajmund uwolnił ją od tego podej rzenia. - Eleonoro! Dama podniosła się i wyciągnęła ramiona. - Kuzynie! Julianna spojrzała na lorda Piotra, licząc na jakieś wyjaśnienie, on jednak usunął się z szacunkiem. Raj mund przyklęknął na jedno kolano. - Rajmundzie. - Dama o imieniu Eleonora pokle pała Rajmunda po ramieniu. - Cóż to za ceremonie. Wstawaj. 365
Uczynił, jak mu polecono i uściskał kobietę ser decznie. - Kiedy stoję twarzą w twarz z monarchą, przybieram postawę pełną pokory, dopóki nie jestem pewien, że wciąż mogę liczyć na względy. - Zawsze możesz liczyć na względy swojej królo wej. Słowa te dotarły w końcu do zmęczonego umysłu Julianny. Eleonora z Akwitanu, była królowa Francji, obecna królowa Anglii, wielka księżna i dama odwie dziła jej skromne progi. Osunęła się na kolana - czy to ze zdumienia, czy szacunku, sama nie wiedziała. Rajmund objął ją ramieniem. - Mam zaszczyt przedstawić ci moją żonę, lady Juliannę z Lofts. A więc to jest królowa, o której śpiewają trubadu rzy. Jej wygląd zdradzał pokrewieństwo, którym chwa lił się Geoffroi, ale urodą znacznie przewyższała Iza belę. Od matki Rajmunda różniła się również tym, że jej twarz pozbawiona była arogancji. Nie musiała ni komu przypominać o swojej pozycji. Uosabiała inteli gencję, urodę i wdzięk - i świetnie o tym wiedziała. Ogarnęła Juliannę bystrym spojrzeniem i wycią gnęła dłoń. - Wstań, kuzynko. Z własną rodziną nie życzę sobie ceremonii. Julianna przyjęła dłoń i podniosła się z kolan. Nie marzyłam o takim zaszczycie -wyjąkała. Eleonora uśmiechnęła się. - Rajmund nie ostrze gał, że was kiedyś odwiedzę? Julianna potrząsnęła głową w milczeniu. - Powinien się wstydzić. - Pokiwała palcem. - Raj mund jest moim ulubionym kuzynem. Henryka również. - A właśnie, jak się miewa król? - zapytał Raj mund i poprowadził Eleonorę do krzesła. Skrzywiła się. - Nie mam pojęcia. W Boże Naro dzenie urodziłam mu kolejnego syna, a on nawet się nie pokazał. To się nazywa wdzięczność! 366
- Gratulacje, kuzynko. Następny syn. Eleonora wywróciła oczami. - Straszna beksa. Drażni mnie. - Dlatego że Henryk... - Też. Poza tym nie przypominam raczej Madonny z dzieciątkiem. Jestem dobrą królową, namiętną żo ną, niezłą poetką, no i pięknością. - Eleonora kpiła z siebie i zmarszczek, które życie wyryło na jej twa rzy. - Nie mam czasu być dobrą matką. - Ręce jej drżały. - Chociaż jestem lepszą matką niż Henryk oj cem. On z pewnością czuje się świetnie. Czy kiedy kolwiek coś mu dolegało? Rajmund pochwycił jej niespokojną dłoń. - Nigdy. Eleonora zmierzyła go wzrokiem. - Przypominasz go czasem, zwłaszcza podczas tych twoich furii. Rajmund puścił dłoń. - Henryk toczy pianę z ust, kiedy się wścieknie. - Zgadza się. Julianna nagle zobaczyła przemianę Rajmunda z łagodnego rycerza w szalejącą bestię w mniej przerażającym świetle i niemal się roześmiała. Ata ki Henryka były sławne na całe królestwo. Jak gło siła plotka, król rzucał się po posadzce, gryzł me ble, bił głową o ścianę, a wszyscy dookoła uciekali w
popłochu
Rodzinne podobieństwo? Wytłumaczenie obecno ści niedźwiedzia na rodzinnym herbie? Może. Julian na była wdzięczna za tego niedźwiedzia. Eleonora podniosła igłę, dając tym samym znak, by wszyscy usiedli. Damy dworu zajęły swe miejsca. Rajmund wskazał ławkę naprzeciw królowej. Julian na usiadła posłusznie, a on postawił obok stopę i oparł łokieć na kolanie. Julianna uznała, że zrobił to, by przypadkiem jej nie dotknąć. - Usiądź, Rajmundzie - poleciła królowa. 367
- Nie, pani. Mój zadek mógłby tego nie zdzierżyć. Dwa dni siedziałem w siodle. - Jesteś grubiański. - Jestem obolały. Eleonora uśmiechnęła się. Nie wydawała się ura żona bezpośredniością kuzyna. Wbiła igłę w materiał i powiedziała łagodnie: - Pomimo różnic między na mi zgadzamy się z Henrykiem co do jednej rzeczy. Bardzo się cieszymy, lady Julianno, że doszło do tego małżeństwa. Kiedy odmówiłaś przyjazdu, poważnie się zmartwiliśmy. Oczy królowej błyszczały. Julianna poruszyła się niespokojnie, ale nie zdążyła wymyślić żadnej wy mówki. - Kuzyn Rajmund to prawdziwy skarb. Wie lu kobietom serce bije szybciej na jego widok. A co ważniejsze, potrafi walczyć. - To akurat wiem - powiedziała Julianna. - No tak - Eleonora spojrzała na pokrwawioną twarz Rajmunda, jakby dopiero teraz zauważyła ra ny. - Właśnie miałaś tego dowód. Julianna spojrzała również i zebrało jej się na płacz. - Uratował moją córkę - powiedziała z dumą. - Kolejny powód, by wasze małżeństwo trwało. Zabrzmiało to surowo. Julianna chciała jeszcze coś powiedzieć, ale królowa podniosła szczupłą, bladą dłoń. - Zgodnie z wolą króla i moją ziemie te mają znajdować się w bezpiecznych rękach. Zdecydowali śmy, że ręce Rajmunda najlepiej się do tego nadają. Jasne? Posępna mina Rajmunda przypomniała Juliannie, że bardzo chciał zerwać śluby. Ona z kolei pragnęła użyć rozkazu królowej jako łańcucha, którym go do siebie przywiąże. Tylko że Rajmund nienawidzi kajdan, a ona nie może być taką egoistką, by trzymać go przy sobie, skoro zadecydował inaczej. - Wasza 368
królewska mość - zaczęła, ale Rajmund położył cięż ką rękę na jej ramieniu. - Jest to jasne dla nas obojga - powiedział dumnie. Eleonora wyczuwała ich kłopoty. Rzuciła im prze nikliwe spojrzenie, nie mogąc powstrzymać się od złośliwej uwagi: - To właściwa decyzja, hrabio i hrabino Locheais. Julianna zwilżyła usta. - Co takiego? - Hrabio i hrabino - Eleonora przerwała. - Prze praszam, Rajmundzie. Sądziłam, że słyszałeś o śmierci rodziców. - Słyszałem - odparł Rajmund. Eleonora zdziwiła się. - Nie będę cię obrażać kondolencjami. Wiem, jaki miałeś do nich stosunek i świet nie to rozumiem. Ale chyba nie jesteś zdziwiony fak tem, że dziedziczysz tytuł ojca. Jesteś teraz właścicie lem wszystkich jego ziem, no i wszystkich ziem matki. Uśmiechnęła się. - Zgrabny mająteczek! Wprost nie wyobrażalne krocie ziemi i pieniędzy. Kiedy wypowiem wojnę Henrykowi, będę wiedziała, do kogo zwrócić się o pożyczkę. - Kiedy wypowiesz wojnę Henrykowi... - zaczął Rajmund, ale zamilkł, bo Julianna podniosła się z miejsca. - Jesteś bogaty - powiedziała oskarżycielskim to nem. - Cóż... jestem. Pewnie wszyscy pomyślą, że straciła zmysły, ale jej było wszystko jedno. -I nie potrzebujesz moich ziem. - Henryk ich potrzebuje - zażartował Rajmund. Oprzytomniał, widząc panikę na jej twarzy. - Od po czątku wiedziałaś, że kiedyś odziedziczę majątek ro dziców. Julianna nie mogła dojść do siebie. - Avarache jest twoje, bo Izabela... 369
- Nie zdążyła zapisać go na Kościół - zgodził się. Opanowała się i uśmiechnęła sztucznie. Powin na się cieszyć jego szczęściem. - To wspaniale. Wresz cie odzyskałeś rodzinny dom. - Dom? - potrząsnął głową. - Avarache nigdy nie było moim domem. Wychowałem się tam, ale... - To dlaczego tak przeżywałeś, kiedy Izabela za groziła, że ci go zabierze?! - nie kryła wzburzenia Ju lianna. - Przeżywałem, bo od lat obiecywali, że będzie to mój dochód. Nawet i tego chcieli mnie pozbawić, i to z zemsty. Zwrócił się do Eleonory. - Izabela miała zamiar przepisać Avarache na Kościół - wy jaśnił. - Henryk nigdy by do tego nie dopuścił. - Może ufunduję klasztor na jej cześć? Królowa zastanawiała się przez chwilę. - Niegłupi pomysł. Ja sama założyłam klasztor w Fontevrault. Jeśli zakonnice będą się codziennie modlić za duszę twojej matki, to jest nadzieja, że wyjdzie z czyśćca jeszcze przed końcem tego tysiąclecia. - Tak szybko? - powiedział Rajmund z ironią. - Tylko Bóg to może osądzić. - Przygana ze strony Eleonory świadczyła o wielkiej religijności, ale królo wa błyskawicznie zmieniła temat. - A gdzie mój bu downiczy? Przysłałam go tutaj, miał budować nowe mury obronne. Co się z nim stało? - To był twój budowniczy? - Rajmund wyprosto wał się gwałtownie. - Ten niedorajda to twój budow niczy? Królowa wdzięcznie przechyliła głowę. - Owszem. Rajmund podniósł czoło, wyprostował ramio na i oznajmił: - Wątpił, że wykopiemy fundament w zimie, wątpił, że postawimy mur w deszczu i dlate go zwolniłem go i posłałem...
370
Prawda dotarła do Julianny w tej samej chwili. Panie świeć nad jego duszą - powiedziała. - Posłałeś go z rodzicami. Cień za paleniskiem poruszył się, coś zaszurało i ich oczom ukazał się odziany w barwne szaty Papiol. Wyciągnął do nich ręce. - A oto i królewski budow niczy, prosto z otchłani słonego morza!
ROZDZIAŁ
23
Rajmund otworzył usta, nie wierząc własnym oczom. Papiol puszył się jak paw - dziękował wołom, które za późno dociągnęły zaprząg do portu, błogo sławił lorda Piotra i Maud za pomoc w potrzebie. Dziękował le bon Dieu za to, że odnalazł królową w tych dzikich okolicach i że wciąż mógł liczyć na jej mecenat. Wspomniał nawet służącą, która zeszłej no cy grzała mu loże. Jego wdzięczność rozciągała się na cały świat, po za Rajmundem. Ten jednak myślał i czul podobnie. Kiedy Papiol w końcu się zmęczył, przemówiła królowa: - Masz dziwny wyraz twarzy, Rajmundzie. Zadek tak cię boli? Rajmund odwzajemnił jej rozbawienie. - Ból wciąż się wzmaga. Eleonora roześmiała się serdecznie i odprawiła gospodarzy ręką. - Ty i twoja pani zostawiacie po so bie kałuże. Idźcie doprowadzić się do porządku. Julianna posłuchała od razu. Rajmund też miał wychodzić, kiedy Eleonora chwyciła go za rękaw. Ści szyła głos: - Otrzymałam wiadomość i złoto przesia ne przez Keira. Przywiozłam prezent ślubny, o który prosiłeś. Cóż to za paskudztwo! 371
Rajmund prawie już zapomniał. W oczach Eleono ry płonęła ciekawość, ale on nie miał zamiaru nicze go wyjaśniać. - To dobrze. - Nie powiesz mi, co to znaczy? - chciała wiedzieć. - I to po tym, jak ciągnęłam to przez pół Anglii? - Nie musisz wiedzieć wszystkiego, Eleonoro. Podniosła głowę. - To prawda. Ale widzę, że nie je steście szczęśliwi. Mogę coś dla was zrobić? Chcieli śmy, to znaczy ja i Henryk, by małżeństwo było dla ciebie nagrodą, a nie kolejną próbą. Jeśli chcesz, to z nią porozmawiam. - Nie! - huknął. Opanował się po chwili. - Nie. Wina leży po mojej stronie. Położyła upierścienioną dłoń na jego ramieniu. Pozwól mi pomóc. Czasem jedno królewskie słowo potrafi zdziałać cuda. Rajmund spojrzał na Papiola. - Miałem okazję się o tym przekonać. - Eleonora zaśmiała się, lecz nie zaprzeczyła. Honor kazał mu natychmiast opuścić Juliannę, ale ze względu na królewską wizytę nie było to możliwe. Nie mógł nawet domagać się unieważnienia ślubu, bo Henryk życzył sobie, by ziemie Julianny znajdowały się w jego, Rajmunda, rękach. A więc pozostanie jej mężem, przeprowadzi się do Bartonhale i będzie ją spotykał w Boże Narodzenie, Wielkanoc, Noc Święto jańską i podczas żniw. A wtedy... jaką to przyjemność sprawi mu uścisk jej dłoni! Przyjemność tak wielką, jak ogromne będzie cier pienie, gdy będzie z dala od niej. Czyli to będzie wygnanie. Eleonora przerwała mu niewesołe rozmyślania. Zajęłam wasze łóżko, bo innego nie było. Przyjmij więc moją radę i każ zbudować jeszcze jedno na wy padek, gdy odwiedzi was rodzina królewska. 372
Rajmund wpatrywał się w nią, nie mogąc uwierzyć swemu szczęściu. Nie będzie musiał dzielić łoża z Ju lianną? Nie będzie musiał się powstrzymywać, wal czyć z jej urokiem? - Co za ulga - szepnął. - Co takiego? Opanował się i zgiął w głębokim ukłonie. Dziękuję za radę, Eleonoro. Na pewno o tym po myślę. Odszedł, a Eleonora mruknęła pod nosem: - Za bawne. Zabrzmiało to tak, jakby kazał mi nie wtykać nosa w nie swoje sprawy.
- Słońce wyszło. - Keir stanął w drzwiach. - Słoń ce wyszło.' Okrzyk rozniósł się echem po sali biesiadnej i od bił od zimnych kamieni. Mieszkańcy zamku mieli już dosyć gapienia się na ściany. Margery i Ella rzuciły się na niego. - Możemy wyjść? Możemy? Keir pogładził je po głowie. - O to musicie zapytać ojca. - Ukląkł przed królową. - Prosiłaś, bym cię powia domił o pierwszych promieniach słońca, a więc to robię. - Wielkie dzięki, mój panie. - Podniosła się i po wiedziała władczo: - Wychodzimy. Mam zamiar się dobrze bawić. Rajmund spojrzał na zabłocone ubranie Keira. Straszne błoto - ostrzegł, przytrzymując rozkrzycza ne dziewczynki. - E tam, poradzimy sobie - odparła Eleonora. Obejrzymy sobie ten twój mur. Przy okazji pokażesz żonie prezent. - Prezent ślubny, prezent ślubny - dziewczynki prze krzykiwały się, Rajmund rozejrzał się niespokojnie. 373
- Nie ma obaw, Julianna jest w kuchni. Królewska wizyta to prawdziwa katastrofa dla spiżarni i dlatego chyba wkrótce się pożegnamy. Sądziłeś, że na tyle postradałam zmysły, by zdradzić się z prezentem przed twoją żoną? Dni spędzone w czterech ścianach nadwerężyły cierpliwość Rajmunda. - Ależ skądże - odpowiedział szorstko. Eleonora podniosła rękę i jedna z dam dworu po biegła po pelerynę. - Musisz wręczyć jej prezent przed moim wyjazdem. Chcę zobaczyć jej reakcję. - Jak chcesz. - Powinnam skrócić cię o głowę za to uprzejme zu chwalstwo - przysunęła się bliżej i spojrzała mu w twarz - ale wyglądasz tak marnie, że uznam, iż za winił brak snu, i ci wybaczę. Narzuciła pelerynę na ramiona i uniosła w górę brew. - Ale jeśli nie możesz spać, kiedy od żony dzie li cię cala komnata, to jak zaśniesz, gdy znajdzie się w tym samym łóżku? Wyszczerzył zęby w nieszczerym uśmiechu. - Cza sami, Eleonoro, bywasz cholernie irytująca. Roześmiała się. - Henryk też tak mówi. - Podnio sła ręce i zawołała: - Uwaga! Idziemy ochrzcić nowy mur obronny zamku Lofts! Rajmund kątem oka dostrzegł, że w drzwiach po jawiła się Julianna. Zatrzymała się na chwilę ze zdu mienia, a on miał okazję nasycić wzrok jej widokiem. Ona również wyglądała na niewyspaną i zmęczoną. Obecność tylu gości kosztowała panią domu wiele wy siłku, toteż Julianna, o ile nie odprawiała na klęczkach pokuty za jakiś grzech, biegała między kuchnią, spiżar nią i piwnicą, wydając polecenia kucharzom i służą cym. Dagna i Valeska zajęły się częścią rozrywkową urządzały popisy akrobatyczne i organizowały zabawy. 374
Pierwszego wieczoru trubadur królowej śpiewał balla dę o pewnym krzyżowcu, którego opis bardzo do nie go pasował. Cały dwór był zachwycony, lecz on sam miał ochotę schować się do mysiej dziury. Co ciekawe, Julianna wydawała się zauroczo na pieśnią. Podarowała śpiewakowi piękną wełnianą czapkę, co przyniosło taki skutek, że teraz ta choler na ballada rozbrzmiewała w zamku co wieczór. Widział, jak Julianna naradza się z trubadurem, ale co miał począć? Wszyscy w Lofts wydawali się nie zmiernie zadowoleni z faktu, że mają w swoim towa rzystwie prawdziwego bohatera. Dwórki królowej wodziły za nim wzrokiem, a jedna, najodważniejsza, zaofiarowała mu swoje usługi. Wtedy się zorientował, że Julianna pozbawiła go męskości. Nie pragnął żadnej innej kobiety. Pragnął tylko jej. Królowa odgarnęła włosy z czoła i spojrzała na Keira. - Przygotujesz dla nas siedzenia? Keir skłonił się. - Oczywiście, wasza wysokość. Pstryknął palcami na Margery i Ellę. - Idziecie ze mną? Rzuciły się radośnie w jego kierunku, a on wziął Ellę na barana. - Hugo, zabierz Margery - polecił, a ten dobrodusznie mrucząc wykonał polecenie. - Weźmiemy 7.e, sobą baryłkę... jak sądzisz, Raj mundzie, wina czy piwa? Eleonora sama podjęła decyzję. - Jednego i dru giego. Urządzimy sobie przyjęcie. - Spostrzegła zmieszaną minę gospodyni. - Co jest, Julianno? To przyjęcie na cześć nowego muru. By ceremonia się dokonała, potrzebny jest jeszcze złoty kielich. - Złotego nie mam, może być cynowy? Używali śmy go w Boże Narodzenie do święcenia jabłoni. Eleonora była zachwycona. - Oczywiście, że tak. x Julianna skinęła na Fayette. - Przyniesiesz go? 375
- Oj, nie wiem, pani - Fayette zawahała się. - Ład nie to używać tego kubka do takich celów? Duch ja błoni się obrazi. Eleonora zamrugała. - Nie powiemy mu. - Dobrze, że w końcu stąd wyjdziemy - powiedzia ła Julianna, zerkając na Rajmunda. Rajmund, zmęczony brakiem snu i ciągłym pożą daniem, wyprostował się. - Pójdę po wino - warknął. - Dobrze - powiedziała. - Dobrze - rzucił w odpowiedzi. Piotr stanął między nimi. - Pójdę z tobą, pomogę ci dźwigać beczułki. - Dobrze - powtórzył Rajmund i wziął do ręki po chodnię. Zeszli na dół. - Jak tu ciemno - odezwał się Piotr. - Niczego nie można być pewnym, prawie jak z ko bietą. Dziwne z nich stworzenia, prawda? - Nie tyle dziwne, co nierozumne. - Rajmund otworzył drzwi z takim impetem, że trzasnęły o ścia nę. - Czy Maud czasem zachowuje się tak, jakby nie miała rozumu? - Często, zwłaszcza gdy twierdzi, że to ja postępu ję głupio. Jakie chcesz wino? - Takie, które najlepiej komponuje się z błotem. Rajmund wetknął pochodnię w uchwyt na ścianie i spojrzał krzywo na oznakowane beczki. - Czy ona nie rozumie, że to małżeństwo musi trwać? Królowa sobie tego życzy. Nasze dzieci również. - A więc zostajesz. - Nie! To znaczy tak. Ale mimo że ją kocham, że o niej śnię... - Odkręcił kurek i przysunął nos, pra gnąc odpędzić te marzenia. - Nie mogę przecież wziąć jej siłą. Widziała mnie upokorzonego, w kajda nach. Pogardza mną. Widziała, jak wpadłem w szał, i to nie raz, ale dwa razy. Boi się mnie. 376
Od drzwi rozległ się oburzony głos Julianny. - Ty bałwanie! - Podeszła bliżej. - Ty... ty stuknięty dur niu. Jak śmiesz przypuszczać, że pogardzam tobą, bo widziałam cię zakutego w kajdany? Rajmund nie czuł się zdziwiony. Coś w powietrzu - nagłe ciepło, lekkie mrowienie - ostrzegło go o jej nadejściu. Oparł się plecami o chłodne kamienie, od chylił głowę i oczami wyobraźni zobaczył skąpaną światłem księżyca łąkę. - Widziałem, jak na mnie pa trzysz, kiedy Keir chciał mnie uwolnić. Myślałem, że zwymiotujesz. - Sam bym to zrobił, gdybym widział cię w takim stanie - wtrącił Piotr. - To, że byłeś w kajdanach, nie zrobiło na mnie wrażenia - powiedziała. - Bałam się, że Keir zabije cię tą siekierą. Tosti zginął w torturach, Denys umarł w mojej obecności, ciała najemników leżały wokół ogniska. To, że cię tam znalazłam, to była jedyna do bra chwila w całym tym strasznym dniu. - Bałaś się. - Nie o siebie. Wiedziałam, że nie zrobisz mi krzyw dy. Bałam się tylko, że nie zdołam ci pomóc. - Pocią gnęła nosem i głos jej się załamał. - Nie wiedziałam, jak to zrobić. Podeszłam bliżej, zaczęłam z tobą roz mawiać, dotykać cię - łkanie towarzyszyło każdemu słowu - i jedyną osobą, którą pogardzałam, był ten... który cię tak potraktował. Tak się bałam, że cię stra cę... chciałam tylko pomóc... a ty mnie za to nienawi dzisz. Odwróciła się na pięcie i uciekła, zostawiając przejmującą ciszę. Rajmund po chwili przerwał tę ci szę. - Sądzi, że jej nienawidzę, bo próbowała mi po móc? - powiedział z niedowierzaniem. Odchrząknął. - Jak już mówiłem, kobiety nie mają rozumu - po wiedział bez przekonania. 377
- A może jej powiesz,co naprawdę czujesz? - za sugerował Piotr.
Julianna wlokła się po schodach, z trudem podno sząc nogi. Nie miała ochoty na chrzczenie żadnych murów. Nie chciało jej się udawać wesołości, prowa dzić towarzyskich rozmów ani być dla nikogo miłą. Chciała schować się w kącie i spokojnie się wypłakać. Valeska i Dagna twierdziły, że czas jest po jej stro nie. Nieprawda. Z każdym dniem Rajmund oddalał się coraz bardziej, a ona, w całej tej bieganinie po między spiżarnią, kuchnią i piwnicą, myślała tylko o nim. O tym, jak się uśmiechał, jak gawędził sobie z królową, jak zawojował Ellę i Margery. Kochała go bez reszty, a on uważał, że nim pogardza i że się go boi. -Julianno! Drgnęła na dźwięk głosu królowej. - Wyjdź w końcu i przygotuj się do ceremonii! - Tak, wasza wysokość. - Potarła twarz, łudząc się, że znikną z niej ślady łez. Komnata była niemal pu sta. Eleonora stała przy palenisku, Valeska i Dagna pakowały chleb i sery do wielkich koszy. Cała służba, damy dworu i rycerze królowej gdzieś znikli. Władczy głos wytrącił Juliannę z rozmyślań. - Je steś gotowa? Nieładnie kazać królowej czekać. Julianna nie wiedziała, czy Eleonora mówi poważ nie, czy też kpi, na wszelki wypadek jednak posłucha ła i usiadła, by założyć chodaki. - Powiedziałaś Raj mundowi, że zachowuje się jak ostatni osioł? - ode zwała się królowa. Juliannie ulżyło, że ktoś podziela jej uczucia. - Też tak uważasz, pani? 378
- Ja tak - wtrąciła się Valeska. - Przypomina mi pewnego rycerza. Zawsze robił to, co według niego było dla mnie najlepsze, ale nigdy nie pytał mnie o zdanie. Mężczyźni to durnie, bez wyjątku. - Co się stało z twoim rycerzem? - zapytała Julianna. - Zostawiłam go. Nie pozwolę, by jakiś mężczyzna mną rządził. - Valeska przykryła koszyk i uśmiechnęła się szeroko. - Saraceni skutecznie wybili mi to z głowy. Eleonora przybrała królewski ton. - Lady Julian na nie może zostawić Rajmunda. Ten związek musi trwać. Julianna przytaknęła. - Istotnie. Dla dobra króle stwa. On jest teraz bogaty, może mieszkać sobie na dworze, wśród rodziny i przyjaciół. Powód, dla którego zawarł to małżeństwo, już nie istnieje. Już nie potrzebuje moich ziem. - Czy to cokolwiek zmienia? - zapytała Eleonora. - Z chwilą, gdy uzyskał błogosławieństwo Kościoła, mógł zrobić z twoimi ziemiami, co chciał. Nie miała byś nic do powiedzenia. Julianna schyliła głowę. Wiedziała o tym. Tylko że... nauczyła się polegać na swoim majątku, by Raj munda przy sobie zatrzymać. A teraz, kiedy stał się jednym z najbogatszych ludzi w całej Anglii... no cóż, nie dodawało to pewności siebie. - Czemu więc tu pozostał? Czemu zabiegał o uczucie moich córek? Czemu mnie w sobie rozkochał? Zaczęła szukać chusteczki. - Nie twierdzę, że ro zumiem potęgę męskiego umysłu - wtrąciła się Dag n a - ale... Królowa żachnęła się. - ... może lubi twoje towarzystwo. - To dlaczego nie może wytrzymać ze mną w jed nym pomieszczeniu? - Julianna podniosła buntowni czo głowę. - Co? 379
- Bo jest osłem - powiedziała królowa. Łzy znów napłynęły Juliannie do oczu. - Nie jest osłem. Jest cudowny, a bez niego ja umrę z tęsknoty. - Powiedz mu o tym. - Eleonora spojrzała na za płakaną Juliannę i potrząsnęła głową. - Powiedz mu. To rozkaz królowej.
Julianna przepchnęła się przez tłum i stanęła w drzwiach. Promienie słońca oświetlały morze bło ta. - Nie wygląda to dobrze - powiedziała. - Nie jest tak źle - odparła dziarsko królowa. Przygoda dobrze nam zrobi. Pójdę pierwsza. Zeszła po drabinie, postawiła nogę, a ta zapadła się w biocie. - Radzę wam zdjąć chodaki. - Z rozba wioną miną postawiła drugą nogę. Spostrzegła, że Papiol próbuje wśliznąć się z powrotem do zamku, więc powiedziała groźnie: - Do wszystkich mówię. Papiol zaczął jęczeć, dworzanie głośno wzdychać, ale wszyscy posłusznie usiedli i zdjęli buty. Odzia na w najlepsze wełny królowa stanowiła zabawny wi dok: z uniesioną do góry spódnicą kroczyła niepew nie po śliskiej powierzchni. - Mamo! Mamo! Margery i Ella stały przy moście i machały gwał townie rękami. - Chodź już! Mamy dla was miejsca! Julianna odmachała ze znacznie mniejszym entu zjazmem i zeszła w błoto. Lodowate niczym galareta serwowana zeszłego wieczora, wciskało się między palce i wciągało aż do kolan. Podniosła nogę i błoto wypuściło ją niechętnie, wydając dźwięk, który nie zmiernie ją zawstydził. Dwórka, która szła zaraz za nią, wykrzyknęła radośnie: - Znam rycerzy, na których tak działa grochówka! 380
Julianna zaśmiała się. Nie mogła się powstrzymać. Pierwszy raz od wielu dni znajdowała się na dworze, słońce ogrzewało jej ramiona i za każdym razem, kiedy podnosiła nogę, błoto wydawało ten okropny, krępujący odgłos. Przed nią maszerowała królowa, a za nią cały orszak dworzan. Wytwornie odzianych, mówiących niena ganną francuszczyzną i brodzących w błocie wśród obrzydliwych trawiennych odgłosów. Reakcja za każ dym razem była taka sama. Śmiali się. Śmiali się i przewracali, pomagali towarzyszom wstać i rechotali jeszcze głośniej. Śmiali się z Papiola, który dreptał posłusznie, mamrocząc coś pod no sem. Śmiech urwał się jednak, gdy od baszty rozle gło się wołanie: - Co to ma być? - Rajmund stał na pomoście z beczułkami pod pachą i wytrzeszczał oczy. Julianna odwróciła się i pomachała. - Wypełniamy rozkaz królowej. Chodź do nas, jest wesoło! Nie czekała. Minęła most i zeszła za Eleonorą zbo czem wzgórza, do miejsca, w którym Keir ustawił ka mienne bloki, mające służyć za ławki. Tworzyły rzym ski amfiteatr, którego sceną był nowy mur. Królowa usiadła najbliżej, a dworzanie tłoczyli się jeszcze przez chwilę w poszukiwaniu wygodnych siedzisk. Zaczęli wiwatować, gdy pojawił się Piotr, a kiedy zo baczyli Rajmunda i dwie baryłki, wesołość sięgnęła szczytu. Zabawa się zaczęła. - Keir, odbij wieko z beczułki piwa - zarządziła królowa. - A ty, Rajmundzie, postaw wino przy mu rze. Skoro go wybudowałeś, ty go też ochrzcisz. Rajmund pokiwał głową, dobrze wiedząc, co go czeka. 381
- Julianna ci pomoże. - Eleonora popędziła ją rę ką i szepnęła teatralnie do Rajmunda: - Prezent jest na górze. Julianna powiodła wzrokiem po uśmiechniętych twarzach, a potem spojrzała na męża. Z miną pełną powątpiewania wzięła do ręki kielich i zaczęła scho dzić w dół. Rajmund szedł za nią, złoszcząc się na szepty i chichoty za plecami. Wyprzedził ją i postawił wino na kamieniu. Zamówił ten prezent, kiedy wierzył, że ich związek będzie trwał wiecznie. Kiedy miał nadzieję, że zdobę dzie miłość Julianny. Wyobrażał sobie, że da jej to na osobności, ona rzuci się mu na szyję i... No cóż, wszystko się skomplikowało. Teraz musi wręczać pre zent w obecności całego dworu. Na Boga, jak bardzo bał się jej wzgardy. Sześcienny kawał piaskowca, prezent ślubny Ju lianny, zasłonięty był opończą. Postawiła kubek na beczce, a on zerwał materiał - nie szerokim, dum nym gestem, jak sobie to kiedyś wyobrażał, tylko zwy czajnie, bez wielkiej pompy. - To twój prezent ślubny - powiedział cicho. - Wszyscy myślą, że tylko głupiec mógłby dać coś takiego damie. Patrzyła na prezent w milczeniu. Rajmund zwątpił. - To niedźwiedź z herbu mojego rodu - wyjaśnił. Ciągle milczała. - Wykuty w kamieniu. Kiedy mur będzie gotowy, umieścimy go na szczycie. Taka ozdoba. Oderwała wzrok od paskudnej postaci o wyszcze rzonych kłach i wystawionych pazurach. Łzy napły nęły jej do oczu. - Niedźwiedź. Dałeś mi niedźwie dzia. Nie miał pojęcia, czy to łzy radości, czy złości, aż do chwili, gdy rzuciła mu się w objęcia. - Jesteś naj cudowniejszym...
382
Dotyk jej ciała działał jak balsam, a jednocześnie pobudzał zmysły. Mocno ją objął, lecz ona drgnęła, chcąc się odsunąć. - Przepraszam - powiedziała zdy szana. - Twoja szyja... - Nie boli. - Nie lubisz czuć się ograniczony. - Nie lubię. - Zdumiał się, wzruszając ramionami! - Zapomniałem. Puścił ją, a ona zbliżyła się do niedźwiedzia. Spójrz na jego zęby, na rozcapierzone palce, na zwi chrzoną sierść. - Dotknęła kamienia ręką. Coś kazało mu powiedzieć: - To ja, wykuty w ka mieniu. Będę cię bronić. Przechyliła głowę i jeszcze raz przyjrzała się zwie rzęciu. - Widać pewne podobieństwo, prawda? - za pytał, a ona zaczęła się śmiać. Posmutniała po chwili i zacisnęła dłonie tak, że kostki zbielały. - Ja też bę dę kiedyś jak ten kamień. Zimna i martwa, będę pa trzyć na drogę i wypatrywać na niej ciebie. Rozpacz zabrzmiała szczerze, ale on wiedział, że musi postąpić właściwie, nawet gdyby miało ją to zra nić. - Lepiej będzie, jak wyjadę. Obróciła się i uderzyła go w pierś. - Lepiej dla ko go? Zachwiał się i upadł w błoto. Dworzanie bili bra wo, ale Rajmund nawet ich nie słyszał. - Może dla ciebie. Będziesz z daleka od tego pro wincjonalnego zameczku, z dala od dzieci, od obo wiązków. Będziesz doradzał Henrykowi na dworze, podczas gdy ja będę musiała sobie radzić sama. Sa motna na zawsze. Ty otoczysz się kobietami, piękniej szymi, milszymi i bogatszymi ode mnie... - Słowa uwięzły jej w gardle. Ból promieniował mu z serca, ból większy niż wszystkie cierpienia, które przeszedł w swym pozba383
wionym miłości życiu. - Doradzanie Henrykowi nie jest moim największym marzeniem. A co do innych kobiet - zaśmiał się posępnie - zawsze będę widział twoją twarz, słyszał twój głos, czuł... - To dlaczego chcesz mnie zostawić? - Wskazała na niedźwiedzia. - Odpowiedź jest tutaj, prawda? Winisz mnie za wszystko, co stało się w Moncestus. Nie potrafiłam się przeciwstawić sir Josephowi. To wszystko moja wina. Oparł się na ręce i podniósł się niezgrabnie. Przeciwstawić się sir Josephowi? Przecież to zrobiłaś. Sam widziałem. - Powinnam była to zrobić, gdy umarł mój ojciec. - Zabiłby cię! - Nie sądzę. - Wytarł zabłoconą rękę w jej spódni cę. - Powinnam zawczasu wyrwać mu żądło. Nie na mówiłby Denysa do porwania Margery, Feliks uszedłby z życiem, a ty nie wylądowałbyś w kajda nach. - Nie jesteś Bogiem, by móc wszystko przewidzieć. - Bogiem nie, jestem tchórzem. - Potrząsnął gło wą, lecz ona mówiła dalej. - To prawda. Zawsze uni kam konfrontacji. Gdyby Margery nie wpadła w jego łapska, odwróciłabym się na pięcie i uciekła. - Głowa jej opadła. - Nie jestem taka jak ty. Mazgaję się przy byle okazji. Ujął ją za podbródek, zostawiając na nim ślady błota. Spojrzał jej głęboko w oczy. - Mylisz się co do odwagi. Kiedy rycerz przygotowuje się do bitwy, drżą mu kolana, zęby szczękają ze strachu, a ciało ob lewa zimny pot. - Nieprawda. - Prawda. Ja zawsze się tak czuję. Tak samo Piotr, Wilhelm, no i Keir. - Wciąż nie wierzyła, więc dodał jeszcze: - Dawno temu, przed moją pierwszą bitwą, 384
Piotr powiedział mi, że odwaga nie oznacza, że nie czujemy strachu. Odwaga jest wtedy, gdy wróg nas przeraża, ale my i tak wykonujemy swój obowiązek. Jesteś jedną z najdzielniejszych osób, jakie znam. Sir Joseph i ojciec niemal cię złamali. Oszukali cię, mimo że tak bardzo im ufałaś, a ty podniosłaś się z popiołów strachu i pogardy i konsekwentnie odbudowałaś swe życie. Podziwiam cię, Julianno. - Opuścił dłoń i zdał sobie sprawę, że pobrudził ją błotem. Otarł jej twarz rąbkiem opończy i dodał: - Podziwiam twoją odwagę. Patrzyła na niego wzrokiem głodnego dziecka. Jeśli tak... to zostań ze mną. Zorientował się, że pieści jej szyję i gwałtownie cofnął rękę. Spojrzał na dworzan, którzy gapili się, jakby on i Julianna byli aktorami dostarczającymi rozrywki. Ściszył głos: - Pozostanę twoim mężem. - I zostaniesz ze mną? - Będę niedaleko. - Nie. Zostań ze mną. - Nie kuś mnie. - Wcale cię nie kuszę. - Julianna zastanowiła się przez chwilę. Skoro to nie jej słabość była powodem jego wyjazdu, to może... Zebrała w sobie całą odwa gę. - Nie boję się ciebie, nie boję się też bestii, która jest w tobie. Wierzysz mi? Pokiwał niechętnie głową. - Nie pogardzam tobą, bo jakiś okrutny i podły ty ran zakuł cię w kajdany. Wierzysz mi? - Wydawał się nie słyszeć i Julianna potrząsnęła jego ramieniem. Wierzysz mi? Musiała stanąć na palcach, by usłyszeć cichą odpo wiedź. - Wierzę. - Jesteś dla mnie najszlachetniejszym, najcudowniej szym człowiekiem, jaki chodzi po tej ziemi. Wierzysz mi? -Tak. 385
- To skoro wierzysz, że ja w .ciebie wierzę, dlaczego chcesz wyrwać mi serce? - Bo tak będzie najlepiej. Potrząsnęła głową. - Tak, najlepiej dla dzieci i dla ciebie. Skorzystają na tym twoje ziemie i... - głos mu się załamał. Patrzył na nią tak, jakby jej widok go onieśmielał. Odwrócił się tyłem, schował twarz i wyznał: - Ja w siebie nie wierzę. Nie mogę żyć dalej w kłamstwie, udawać, że jestem rycerzem, kiedy wiem, że nie mam prawa do tego tytułu. Doszli w końcu do sedna i Julianna nie miała za miaru się poddać. - Sam jeden pokonałeś ośmiu mężczyzn, i to uzbrojonych po zęby. Wzruszył ramionami. - Oczywiście. - Przepędziłeś całą sforę najemników. Na tej pola nie, gdy dogoniłeś Margery i Denysa. - Sir Joseph tratował go właśnie na śmierć. - Raj mund przycisnął dłonie do oczu, pragnąc odpędzić tę straszną wizję. Julianna splotła drżące ręce. - Miłosierdzie dla Denysa dobrze o tobie świadczy. - Porwał Margery. Julianna przypomniała sobie pokutę, którą zadał jej ksiądz. Co rano modliła się na klęczkach o duszę chłopca. - Zapłacił za swą głupotę. - Hańby nie można zmyć. - Wyciągnął kurek z tor by i wetknął go w beczułkę. Odetchnął głęboko. Na zawsze plami ludzką duszę. No tak, słynny kodeks rycerza. Co tu wymyślić? Ju lianna zastanowiła się przez chwilę i zapytała prze biegle: - Czy lord Piotr to mądry człowiek? Rajmund uśmiechnął się łzawo. - Tak twierdzi. - Szanujesz go? - Bardziej niż kogokolwiek innego. 386
Oby tylko się nie domyślił. - Co mówi lord Piotr, gdy bitwy nie da się wygrać? - Jeśli rycerz zrobił wszystko, co w jego mocy, to powinien walczyć o swoje życie, by stoczyć tę bitwę w przyszłości. - Znam pewnego mężczyznę, który przegrał bitwę, a potem musiał ratować życie. - Rajmund skrzywił się z niesmakiem, ale ona postanowiła go zignoro wać. - A kiedy znów był gotów do walki, uciekł z wię zienia, porwał saracenski statek, uratował wielu swych towarzyszy i zdobył powszechny szacunek. Na wet słyszałam, jak trubadur śpiewał o nim pieśń. Odkręcił kurek. Wino zaczęło lać się pod nogi, a Rajmund zagapił się na czerwony płyn, jakby nie miał pojęcia, co to jest ani skąd się wzięło. - Saraceni mnie złamali. - Chyba to już słyszałam. - Napełniła kubek i za kręciła kurek. - Nie sądzę, że cię złamali. Może po zbawili paru cech, które widzę na co dzień u innych rycerzy, na przykład okrucieństwa i obojętności. Jed nej rzeczy nie tknęli na pewno. - To znaczy? - zapytał Rajmund niechętnie. . - Twojej dumy. - Podskoczył, a ona postanowiła drążyć dalej. - Arogancji, która każe ci twierdzić, że Keir może ugiąć się przed Saracenami, Valeska, Dagna i wszyscy inni mogą się ugiąć przed Saracenami, ale ty, potężny Rajmund, nigdy się do tego nie zni żysz. - To nieprawda - powiedział, ale wyraz twarzy przeczył słowom. Wyglądał, jakby potężny miecz prawdy ugodził go w serce, odkrywając pychę. Julianna skorzystała z okazji i chwyciła go za złotą obręcz w uchu. Pociągnęła, aż znalazł się na jej wyso kości. - Co więcej, denerwuje mnie to, że ganisz się za rzeczy, które ja u ciebie podziwiam. 387
Rajmund wciąż nie mógł pogodzić się z pierwszym oskarżeniem. - Nie uważam, że jestem lepszy Keira, Valeski, Dagny czy wszystkich innych. - Współczucie, radość z codziennych drobiazgów, podejście do dzieci - wszystkie te cechy zawdzięczasz doświadczeniom w Tunisie. Żal mi twoich pleców, twojej szyi, ran które odniosłeś, ale przeżyłeś i nie pozwolę ci zniszczyć sobie życia z powodu nadmier nej pychy. - Słuchał teraz uważnie. - Zabronię Layamonowi wypuścić cię z zamku. - Zabiję go jak pluskwę. - Nie, nie zrobisz tego - powiedziała kpiąco. - Su mienie nie pozwoliłoby ci zabić człowieka za to, że wykonuje swe obowiązki. - Puściła ucho, ale Raj mund wciąż stał nachylony, z ustami otwartymi ze zdziwienia. Zamknął je gwałtownie i rozejrzał się w poszuki waniu czegoś, na czym mógłby wyładować gniew. Na moście pojawiła się nieduża, pocętkowana bło tem postać, mamrocząca pod nosem galijskie prze kleństwa. Papiol w końcu doczłapał. Królewski budowniczy zamarł na widok muru, a na pucołowatej twarzy pojawił się wyraz niesmaku. - To mur obronny, który będziemy chrzcić? - pod niósł glos. - Niemożliwe. - Zrobił parę kroków w tył. - Nie, nie, nie. Ruszył z powrotem do zamku. Rajmund dogonił go i złapał za ramię. - Co znaczy to twoje „nie"? Francuz spojrzał na ogromnego rycerza i zawahał się. Rozsądek walczył przez chwilę z lękiem; wyczu cie taktu wypracowane przez lata na dworze zwycię żyło. - Jesteś wielkim panem. Większym panem niż ja kiedykolwiek będę budowniczym. Nie próbuję te mu zaprzeczać. Nikt temu nie zaprzeczy. Ale nie
388
znasz się na budowaniu, a ja nie chcę uczestniczyć w tej farsie. - Co ci się nie podoba w moim murze? - powie dział Rajmund ostrzegawczo. Papiol zignorował ostrzeżenie i wypalił: - Kamie nie są niewłaściwie ułożone. Niedoświadczeni ro botnicy. - Dotknął spojenia między kamiennymi blokami i roztarł coś w palcach. - Zaprawa już się kruszy. Za zimno na budowę. I nawet nie wykonałeś podstawy. Rajmund zmarszczył czoło. - Czego? - Podstawy! - Papiol zamachał rękami. - Mur po winien być szerszy na dole i zwężać się do góry! Tyl ko w ten sposób można zrównoważyć kamienie. Nie, nie będę patrzył jak chrzcisz ten - skrzywił się szyder czo - mur obronny. - Nie? - Rajmund podniósł kielich. - Zobaczymy. - Chlusnął zawartością o kamienie, a czerwone wino rozlało się też na boki. To, co Papiolowi udało się ochronić od błota, było te raz czerwone. - Barbarzyńca! - syknął gniewnie. - An gielski barbarzyńca. - Kopnął w mur. - A to dla ciebie! - Uważaj - ostrzegł Rajmund. Papiol wpadł w szał, kopiąc na prawo i lewo. - Tak! Za ten mur! - Odsunął się po chwili. - Na twoim miej scu, panie, nie stałbym tak blisko, bo ten mur zaraz się zwali pod uderzeniem mojego małego paluszka. - Tak? No to popatrz! - Rajmund podniósł prezent ślubny. Papiol oprzytomniał gwałtownie. - Nie, panie, za klinam cię! Szczerząc zęby jak niedźwiedź z godła, Rajmund podrzucił kamień do góry i ustawił na szczycie muru. - Przynajmniej zabierzmy stąd królową - błagał Papiol. 389
Jego zdenerwowanie wydawało się tak szczere, że Julianna podniosła oczy na spiętrzony nad głową pia skowiec. W ślad za nią poszli wszyscy obecni - cała służba i wszyscy dworzanie wstrzymali dech i czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Nic się nie stało. Upłynęło parę chwil. Nadal nic. Wymieniono spoj rzenia, rozległy się chichoty. Rajmund oparł się plecami o swój mur, położył rę ce na biodrach, a jego uśmiech robił się coraz szerszy. Papiol zbladł. - Milordzie, mówię ci, to się zaraz zawali. Ziemia jest mokra, a na dodatek mur stoi na stromym zboczu. Tylko najlepszy fundament... Julianna usłyszała spadający w oddali kamień. - Tylko najlepszy fundament - powtórzył Papiol, nie mogąc oderwać wzroku od budowli. Za jednym kamyczkiem podążyła chmara następ nych. Julianna odskoczyła na bok. - Rajmundzie, odsuń się lepiej - zawołała królo wa. - Po co? Ten mur jest tak stabilny jak... - Milordzie! - wrzasnął Papiol i przewrócił Raj munda na bok, ratując go przed walącymi się głaza mi. Niedźwiedź upadł z hukiem na ziemię. Niższa część muru pozostała, ale nie była już stabilna. Ka mienie tańczyły i wirowały, jak gdyby wił się pod ni mi ogromny wąż. Dworzanie Eleonory zaczęli krzy czeć. Rajmund pomógł Papiolowi, a potem także Ju liannie umknąć w bezpieczne miejsce. Wybudowa ny na niestabilnym fundamencie i podmyty desz czami piaskowiec poddał się siłom natury i z ogromnym hałasem toczył w dół. Jeden po dru gim kamienne bloki turlały się po błocie. Cały dwór - łącznie z królową Eleonorą - wpadł w panikę 390
i rozpierzchł się na boki, uciekając przed spadają cymi kamieniami. Kiedy hałas ucichł, nowy mur był płaski jak rzym ski trakt. Milczenie przerwał dopiero głos Fayette: Z tym kubkiem to nie był chyba dobry pomysł. Rajmund nie mógł oderwać wzroku od swego dzieła. Mur obronny. Jego piękny mur. Obrócił się w ru mowisko, z którego wciąż całymi lawinami spadały kamyki. Tyle pracy. Tyle marzeń, by zamek Julianny uczynić najbezpieczniejszym na całej granicy. Mój Boże. Julianna. Ucieczka od Saracenów, udział w krwawych wal kach, bicie i tortury, wszystko to wydawało się pestką w porównaniu z koniecznością tłumaczenia się przed Julianną. Stała tuż obok i wpatrywała się w rumowisko. Przełknęła ślinę; wydawało się, że zaraz zacznie pła kać. Nabrała tchu, walcząc z przypływem gwałtow nych emocji. W końcu wybuchnęła - nie płaczem, lecz śmiechem. Osunęła się w błoto i śmiała się tak, że z oczu popłynęły jej łzy. Patrzyła na mur i śmiała się jeszcze głośniej. - Mistrz budowniczy? - wybełko tała w końcu. - Mistrz budowniczy? Uczucia Rajmunda zmieniały się jak w kalejdosko pie. Najpierw było zmartwienie, potem obraza, która w końcu przerodziła się w... zadowolenie. Padł przed nią na kolana i wziął ją za ręce. - Musisz bar dzo mnie kochać, prawda? Opanowała się, choć w oczach błyszczały łzy. Bardzo. - Wierzysz, że zadbam o twoje bezpieczeństwo? Wierzę. - Że wybuduję ci mur szeroki na trzy metry? Zrobiła surową minę. - Co najmniej na cztery. • • < Poczuł, że mięknie jak masło. - Kocham cię, wiesz? 391
- Wiem. - Złapała go za ucho i wyszarpnęła złote kółko. Położyła je na wnętrzu dłoni. - Sądzę, że ten symbol niewoli nie jest nam już potrzebny. Dotknął go po raz ostatni. Przysiągł sobie, że bę dzie go nosił dopóty, dopóki będzie niewolnikiem swoich wspomnień - wspomnień, które rozsypały się w pył, tak samo jak mur Julianny. - Masz rację. - Za brał kolczyk i rzucił go na stertę gruzu i kamieni. Delikatnie ujęła jego twarz. Kiedy ich usta się spo tkały, zapomniał. Zapomniał o błocie i Saracenach, zapomniał o murze i rodzicach. Ten pocałunek był jak chleb dla głodnego wędrowca. Sięgnęła jego ra mion, oplotła go rękami i przytuliła się mocno. On przyciągnął ją do siebie; złączyli się jak połówki jabł ka i tak trwali, wymieniając oddechy, wspomnienia i obietnice bez słów. Głośne wiwaty wyrwały ich ze zmysłowej mgiełki. Poczuli się jak nurkowie, którzy wynurzają się na po wierzchnię po głębokim skoku. Łapali gwałtownie powietrze i patrzyli na widownię ze zdumieniem. Julianna usiadła na piętach i uśmiechnęła się do męża, który dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo tęsknił za tym uśmiechem. - Nie zostawisz mnie? - zapytała. - A kto by ci wybudował mur? Zamyśliła się. - Racja. Jesteś mój, dopóki wokół zamku nie powstanie mur obronny. - Popatrzyła na porozrzucane kamienie i roześmiała się. - Praw dziwy mur obronny. Objął ją za szyję. - Tym razem dam się wykazać Papiolowi - obiecał. - Zajmie mu to dwa lata. - Odwró cił się i spojrzał na otaczające ich pola i lasy. - Tak naprawdę nie potrzebujesz muru. Te ziemie to twoja obrona. Akry żyznej, angielskiej ziemi, dziesiątki do brych, pracowitych ludzi. - Cmoknął ją głośno w po392
liczek, a ona zaczęła chichotać. - No i ja. Jestem two im mieczem, twoją tarczą, twoją prawą ręką. - No i ty - zgodziła się. - Jesteś miłością mego ży cia. Początkiem mojej dynastii. Trzymał ją tak, jakby była skrzynią pełną skarbów. Aha, mam dla ciebie jedynie znaczenie rozpłodowe? - Nie, nie tylko. - Nachyliła się do ręki, która pie ściła jej talię, i pokazała na żwir, który wciąż sypał się z rumowiska. - Chcę, żebyś posprzątał ten bała gan. Wyrwała się i pobiegła w stronę zamku, a on rzucił się za nią. Eleonora usiadła na jednym z kamieni, sprawdza jąc uprzednio, czy jest wystarczająco stabilny. - Po biegli zająć łóżko, więc dajcie mi chleb i ser, otwórz cie beczki. Jeśli nie możemy świętować na cześć mu ru, wypijmy za ten związek. Dworzanie i służący zbliżyli się, tylko Papiol trzy mał się z daleka. Obszedł mur dookoła, zatknął dło nie za pasek i dostrzegł utopionego w błocie niedź wiedzia. - Mówiłem, że nie ustoisz - powiedział i kopnął z całej siły. Kamień przechylił się. Papiol wytrzeszczył oczy. Błoto zaczęło zsuwać się w dół skarpy, a niedźwiedź razem z nim
Papiol wrzasnął Próbował się. odsunąć
lecz strumień błota był szybszy. Porwał go - krzyczą cego i protestującego - i z hukiem przypominającym ryk niedźwiedzia powlókł na sam dół.