© 2007 Sellerio Editore, Palermo © Copyright for the Polish translation by Paweł Bravo © Copyright for the Polish edition by Wydaw...
11 downloads
20 Views
1MB Size
© 2007 Sellerio Editore, Palermo © Copyright for the Polish translation by Paweł Bravo © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 2015 Rycina na pierwszej stronie okładki przedstawia sanktuarium świętej Rozalii koło Palermo © Marzolino/www.shutterstock.com Tytuł oryginału: "Le pecore e il pastore" Przekład książki był możliwy dzięki pomocy finansowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Włoskiej; La traduzione del libro è stata possibile grazie al contributo del Ministero degli Affari Esteri della Repubblica Italiana. PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Marek Pawłowski REDAKTOR PROWADZĄCY: Waldemar Popek REDAKCJA: Anna Milewska KOREKTA: Kamil Bogusiewicz, Ewa Kochanowicz
Wydawnictwo Literack ie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN: 978-83-08-05719-3 Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
1.
Miejsca
Erem Las między osadami Santo Stefano i Cammarata, położony prawie tysiąc metrów nad poziomem morza, był kiedyś tak dziki i nieprzebyty, że światło słoneczne nie dochodziło przez gęstwę liści, a kto się tam zapuścił, nie umiał określić, czy wciąż jest dzień, czy już noc. Pierwsi arabscy zdobywcy nazwali go koskin, co oznacza mroczne miejsce. Z czasem nazwa zmieniła się na Quisquina. Rosalia Sinibaldi, urodzona w Palermo w 1130 roku dziewoja wielkiej urody i majątku, córka księcia Sinibalda i Giskardy, kuzynki króla Rogera II, czy to z niechęci do małżeństwa z księciem Baldwinem, przyszłym królem Jerozolimy, którego życzył sobie jej wuj, król Sycylii Wilhelm II (ach, te pogmatwane sycylijskie koligacje, zarówno u szlachty, jak i u gminu!), czy raczej dlatego, że nie odpowiadał jej świat, w którym się obracała – życie dworskie było dla niej zbyt grzeszne, skupione na przyjemnościach materialnych, gromadzeniu bogactw i okazywaniu zbytku (ten sam wstręt miał poczuć za kilkadziesiąt lat młodzieniec o imieniu Francesco) – postanowiła około 1150 roku, ledwo co ukończywszy dwadzieścia lat, uciec z rodzinnego miasta, by żyć w samotności i modlitwie. Z początku przenosiła się to tu, to tam, wreszcie zaszyła się w czymś na podobieństwo jamy w lesie Quisquina, połączonej z innymi rozpadlinami, tak ukrytej między skałami i gęstwiną, że nawet psom trudno byłoby ją wytropić. Żyła tam dwanaście lat. Było to idealne miejsce na modlitwę, kontemplację i umartwienia, bez żywej duszy w pobliżu. Inskrypcja na skale tuż przed niskim wejściem do groty głosi: Ego Rosalia Sinibaldi Quisquine et Rosarum domini filia Amore Domini mei Iesu Cristi in hoc antro habitari decrevi („Ja, Rosalia Sinibaldi, córka pana na dobrach Quisquina i Rose, postanowiłam zamieszkać w tej oto pieczarze z miłości do Pana mojego Jezusa Chrystusa”). Małe wyjaśnienie: ojciec Rosalii, Sinibaldo, był feudalnym panem Quisquiny oraz osady zwanej Rose. Kilka lat później Rosalia Sinibaldi przeniosła się do groty w masywie Pellegrino, górującym nad Palermo (górującym do tego stopnia, że w czasach wojen punickich rozbił tam obóz Hamilkar Barkas i co jakiś czas spadał na miasto ze swoimi ludźmi, wycinając w pień Rzymian, którzy je okupowali). W tejże grocie żyła w zupełnej samotności, dopóki nie umarła w 1166 roku. I wszyscy o niej zapomnieli. Na prawie pięćset lat. W 1624 roku w Palermo wybuchła straszliwa zaraza, przed którą, zdawało się, nie było ratunku. Piętnastego lipca owego roku pewien człowiek wybrał się na polowanie na górę Pellegrino, bynajmniej nie dla rozrywki, ale po to, żeby zdobyć coś do jedzenia, żywności bowiem coraz bardziej brakowało. I oto ukazała mu się dziewczyna, Rosalia. Wskazała grotę i pouczyła, że jeśli pozbiera jej kości, które się tam znajdują, i przeniesie w uroczystej procesji ulicami Palermo, zaraza zostanie niechybnie pokonana. Myśliwy zbiegł do miasta na złamanie karku i powtórzył wszystko władzom, te zaś były gotowe
choćby i duszę zaprzedać, byleby skończył się pomór. Odnaleziono grotę, ale kości były tak wtopione w kamień, że trzeba było wykuć kawał skały, który je zawierał. Odbyła się uroczysta procesja i zaraza niebawem ustąpiła. Ogłoszona patronką Palermo święta Rozalia, zwana małą świętą, stała się wśród ludu przedmiotem wielkiej czci, trwającej po dziś dzień. Zaraz po tym, jak odkryto jej szczątki, dwaj murarze zaczęli szukać groty w lesie Quisquina, czyli pierwszego miejsca odosobnienia świętej, i w końcu do niej dotarli. Było czymś naturalnym, że grota stała się celem pielgrzymek i kultu, obok zaś zbudowano kaplicę, do której nieprzerwanym strumieniem przybywali wierni. W 1690 roku majętny kupiec z Genui, Francesco Scassi (albo Scasso), doznał mistycznego olśnienia i przeniósł się do tej samej groty z trzema towarzyszami. Pobudował obszerny klasztor i spory kościół, choć nowy właściciel dóbr, książę Gaetano Ventimiglia di Collesano, sobie przypisał całą zasługę i na pamiątkę polecił umieścić w kościele stosowną tablicę. Scassi ustanowił bardzo surowe reguły dla tych, którzy chcieli dołączyć do pustelniczej wspólnoty. Bo o to w gruncie rzeczy chodziło – o świecką wspólnotę pustelniczą, której mieszkańcy nie byli prawdziwymi braćmi zakonnymi, chociaż tak kazali na siebie mówić. Chodzili w habitach, ale nie należeli do żadnego zakonu i nie byli poddani regule monastycznej. Bez reguł pozostali aż do chwili rozwiązania, choć niejeden biskup (Ramirez, Lo Jacono, Peruzzo) nieraz interweniował z ojcowską cierpliwością i równie ojcowską twardą ręką, aby przestrzegali chociaż podstawowych reguł. Nowicjat, wedle zamysłu Scassiego, miał trwać okrągły rok, a próby do przejścia w tym czasie były tak ostre, okrutne wręcz, że większość kandydatów, jeśli nie miała w sobie skłonności do umartwień w imię wywyższenia duchowego, odpadała po paru miesiącach. Scassi zarządził również, że ciało zmarłego współbrata miało pozostać bez pochówku, tylko – tak jak u kapucynów w Palermo – wystawione na widok w specjalnej krypcie, do której wchodziło się przez klapę w środku kościoła. Im obrzydliwszego wyglądu nabierały zwłoki, tym bardziej radowali się współbracia. Mieli dzięki nim nieustające przedstawienie nędzy ziemskiego bytowania człowieka. Procedura suszenia, według tego, co pisze Salvatore Indelicato, polegała na przełożeniu trupa na „ruszt z glinianych rurek w hermetycznie zamkniętym pomieszczeniu; siedem, osiem miesięcy później nasączano go octowym wyciągiem z ziół aromatycznych i wreszcie wystawiano na słońce w celu całkowitego wysuszenia” 1. Sława eremu, jego ostrych warunków życia i mistycznej aury, szybko rozeszła się także poza wyspą, zgłaszało się dużo chętnych – czy to ze szczerego powołania, czy dlatego, że mieli niezałatwione porachunki z prawem. Albo, jeśli tak to wolałby ktoś ująć, z własnym sumieniem. Tak właśnie zachował się Bartolomeo Pii, hiszpański generał stacjonujący w Palermo, który zabiwszy niewinnego człowieka, opuścił wojsko i uszedł do pustelni w Quisquinie –
zwał się odtąd bratem Vincenzo. Zawsze to lepiej zostać wolnym pustelnikiem, niż trafić za kraty. Wścibstwo nie było tam dobrze widziane, nikt nikogo o nic nie wypytywał, każdy zajmował się sobą, przyjęty do wspólnoty brat wybierał nowe imię i mógł zapomnieć o prawdziwym. Przedstawicielom prawa nawet nie przeszło przez myśl, aby wspiąć się aż do eremu, żeby przekonać się, kto tam jest, a kogo nie ma. Książęta, biskupi, kardynałowie i szlachta wszelkiego autoramentu (na Sycylii natykałeś się na szlachcica co dwa kroki) zaczęli robić tam krótkie wypady dla podkurowania duszy i ciała, powietrze bowiem było czyste, świeże i zaostrzało apetyt. Co prawda, niemal od początku między niby-zakonnikami w eremie dochodziło do niesnasek, zawiści, przemocy wszelkiego rodzaju i kradzieży. Indelicato nieco dalej wspomina: „Król Ferdynand IV pod koniec krótkiego pobytu w 1807 roku był pod takim wrażeniem mistycznej atmosfery klasztoru, iż rozkazał, aby co roku dostarczano pustelnikom tuńczyka”. Cieszyli się tym tuńczykiem niewiele ponad pięćdziesiąt lat; potem na miejsce Burbonów przyszli bezbożni Piemontczycy i piękny zwyczaj upadł. Rzecz jasna, z biegiem czasu erem bardzo się rozrósł, a las częściowo uporządkowano, wytyczając w nim ścieżki i alejki. W sumie na całym obszarze było parędziesiąt cel, a nawet znajdowały się tam sala ceremonialna i noclegownia dla gości. W lesie wytyczono drogę, która prowadziła do „wielkiego” dębu, pod którym święta nie tylko się modliła, lecz także suszyła włosy. Sprawy zaczęły iść w złym kierunku w 1922 roku, kiedy ówczesny przełożony, brat Bernardo, został odnaleziony wewnątrz eremu z poderżniętym gardłem. Czy zbrodnicza ręka należała do przybysza z zewnątrz, czy był to raczej skutek wewnętrznych porachunków? Prawie wszyscy skłaniali się do drugiej hipotezy, ale w październiku 1922 roku władzę we Włoszech przejęli faszyści i nawet na Sycylii karabinierzy wraz z policją mieli poważniejsze zmartwienia na głowie. Tak czy owak, zabójstwo ujawniło, z jakiej gliny ulepieni są niektórzy pustelnicy. Zaraz po zabójstwie zaczęło im brakować pieniędzy. Przestały napływać spadki i sute darowizny. Erem mógł o własnych siłach przetrwać atak zimy dzięki swoim murarzom, szewcom, kowalom i piekarzom, ale pustelnicy nie wytwarzali niczego zdatnego do sprzedaży, ograniczali się do rzeczy, które pozwalały im przeżyć. W 1928 roku władze urzędowo rozwiązały wspólnotę. Sławna aura mistyczna sprawiła, że niektórzy eremici przez kilka wieków umierali w opinii świętości (choć nigdy nie przełożyło się to na konkretne kanonizacje). Ale zbyt wielu braci bez ceregieli tę aurę lekceważyło, poświęcając się bardziej świeckim zajęciom, takim jak napaści, wymuszenia, kradzieże mienia i bydła, rozboje. Kiedy nadszedł dekret o rozwiązaniu, niektórzy eremici nie usłuchali władzy kościelnej i zaczęli okupację eremu. Z czego żyli, dość łatwo się domyślić. Nowy biskup Agrigento, pięćdziesięcioczteroletni Giovanni Battista Peruzzo,
konsekrowany w 1932 roku, po paru latach postanowił zrobić porządek ze zbuntowanymi eremitami z Quisquiny, którzy już całkiem jawnie dawali schronienie zbiegom i mafiosom, aktywnie z tymi drugimi współpracując. Peruzzo był człowiekiem zdecydowanym, o żelaznej woli, i po wieloletnich perypetiach dopiął swego – na czele nielicznych pustelników, którzy dotrwali do tej chwili, postawił dwóch księży, jednego jako przełożonego, drugiego jako kapelana. Przeciwko tej czystce podjętej przez Peruzza oponowali nie tylko eremici, lecz także niejeden pełnomocnik prefekta prowincji, wyznaczony do zarządu dobrami sanktuarium, w obawie, że kuria z Agrigento zechce roztoczyć nad nimi kontrolę. Peruzzo, urodzony w Alessandrii w Piemoncie, dosłownie zakochał się w Quisquinie, w jej „spokojnym odosobnieniu”, jak napisał do prałata z Santo Stefano. Kiedy tylko miał trochę wolnego czasu, chronił się w eremie. W 1945 roku zamierzał przybyć do Quisquiny 15 lipca i spędzić tam miesiąc czy dwa miesiące w towarzystwie jedynie „brata pasjonisty” – ten miał zadbać o wszystkie potrzeby związane z pobytem biskupa, między innymi znaleźć chłopaka, który codziennie będzie schodził do wsi na zakupy. Peruzzo w żaden sposób nie chciał swoją obecnością sprawiać kłopotów duchownym z Santo Stefano. Jednak szereg okoliczności spowodował, że musiał wcześniej rozpocząć urlop. W dodatku w towarzystwie nie pasjonisty, lecz wielebnego Graceffy, jednego z księży wysłanych tam przez niego w celu zarządzania klasztorem. Kiedy dotarł do eremu, przebywało w nim tylko dwóch czy trzech pustelników, jakiś przyjezdny i jeden człowiek pełniący funkcje kucharza i posługacza. Dziewiątego lipca wieczorem Peruzzo, jak zwykle, poszedł z księdzem Graceffą do lasu na spacer, z konieczności krótki, bo ksiądz cierpiał na częściowy paraliż i zwyrodnienie kręgosłupa, co bardzo ograniczało mu ruchy. Spacer na ogół kończył się w miejscu, w którym „kilka kamieni zachęcało, by przysiąść”. Również tego wieczoru usiedli na nich. Biskup Peruzzo spojrzał na zegarek. Była dokładnie dziewiętnasta czterdzieści pięć. Spacerowali przez kwadrans. Teraz zamierzali posiedzieć sobie pół godziny, by nacieszyć się rześkim powietrzem i w ciszy „rozmyślać o duszy”, z dala od „ludzkiej ciżby”. Ale co najmniej trzech przedstawicieli owej ciżby czaiło się parę metrów dalej.
1. Bibliografia źródeł cytatów znajduje się na końcu książki. [wróć]
Klasztor Badacze dziejów znamienitego rodu Tomasich (tak, właśnie tego, który wydał Giuseppego, autora Geparda) mogą buszować do woli w licznych dokumentach, powstałych, odkąd na firmamencie dziejów zajaśnieli bliźniacy Carlo i Giulio Tomasi, synowie przedwcześnie zmarłego Ferdinanda (ożenił się w wieku szesnastu lat, a zmarł, kiedy miał lat osiemnaście), który był bliźniaczym bratem Maria, noszącego imię po ich ojcu. Wielkie trudności napotkają za to, jeśli będą chcieli naświetlić postać założyciela rodu, rzeczonego Maria. Mglistość informacji o nim jest zaiste zdumiewająca. Wiemy, że Mario Tomasi senior, urodzony w Kapui w 1558 roku, przybył na Sycylię w 1585 roku w orszaku wicekróla Marcantonia Colonny i tenże Colonna mianował go naczelnikiem wojskowym miasta Licata. Dochody z tej funkcji pozwalały się utrzymać, nic więcej. W jaki sposób więc doszedł do majątku i wżenił się w bogatą rodzinę szlachecką? Tradycja ustna, niewątpliwie ukształtowana przez złe języki, nie ma wiele dobrego do powiedzenia na temat tego, jak Mario Tomasi wypełniał swoje zadania i jakie miał pojęcie o służbie. Istnieją nawet nieliczne źródła pisemne mówiące o wytoczonym mu procesie i zapewne dymisji (tylko chwilowej). Ten i ów posunął się do stwierdzenia, że Mario był swego rodzaju łowcą nagród na wzór znacznie późniejszych bounty killers z Dzikiego Zachodu. Podobno z niewielkim oddziałem polował na wędrownych rozbójników, rozpanoszonych wówczas na wyspie (dziś również jest ich pełno, tylko inaczej się ich nazywa), a kiedy pochwycił któregoś, odcinał mu głowę i konserwował ją w soli, czy w czymś, co tam miał akurat pod ręką. W owych czasach można było uniknąć kary za niektóre przestępstwa, jeśli winowajca wręczał organom sprawiedliwości głowę bandyty. Mario wymyślił więc, by tak rzec, system o obiegu zamkniętym: rzucał na jakiegoś bogatego mieszkańca Licaty pierwsze lepsze oskarżenie, kazał go wtrącić do więzienia i jednocześnie oferował mu – za tyle złota, ile ważyła – zabalsamowaną głowę bandyty, która zapewniała aresztowanemu natychmiastowe zwolnienie. Powtarzam: tej osobliwej działalności Maria Tomasiego nie potwierdza żadne źródło pisane. Pozostaje więc tajemnicą, jak udało mu się pojąć za żonę bardzo bogatą dziedziczkę. Mamy za to potwierdzenie, że z niejasnych powodów, być może za nadużycia władzy, na pewien czas musiał schronić się w rodzinnej Kapui. Ale z pewnością po powrocie poślubił Franceskę Caro e Celestre, dziedziczkę baronii Montechiaro i panią wyspy Lampedusa. Od czasów, gdy służyła za kryjówkę piratów, wyspa owa pozostawała praktycznie bezludna. Ale nie całkiem, funkcjonował tam bowiem erem, w którym gościli zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie. Tak sobie pokojowo jedni z drugimi współistnieli, że aż powstało wyrażenie „pustelnik z Lampedusy” na określenie osoby
umiejącej zręcznie poruszać się w dwóch światach. W naszych czasach chciałoby się cudownego rozmnożenia na całym świecie takich pustelników z Lampedusy. Dzięki ożenkowi Mario Tomasi stał się szlachcicem. Jako szlachcica wymiar sprawiedliwości właściwie nie mógł go już tknąć, a w każdym razie nie bez znacznych utrudnień, podobnie jak w przypadku co poniektórych naszych deputowanych. W 1637 roku dwudziestotrzyletni Carlo Tomasi, urodzony w Ragusie, kupuje licentia populandi, czyli prawo do zakładania osad, i 3 maja tegoż roku kładzie kamień węgielny pod budowę miasta Palma di Montechiaro, zaprojektowanego przez architekta z Ragusy, Antonia De Marca. W ceremonii, oprócz bliźniaka Giulia, wziął udział stryj Mario Tomasi e Caro (zauważmy, że jak na szlachcica przystało, dodał do swojego nazwisko matki), komendant zamku w Licacie i kapitan Świętego Oficjum. „Od samego początku Carlo obnosił się z zamiarem uczynienia z miasta nowego Jeruzalem, dlatego rozmieścił w nim wiele sanktuariów – utrzymywanych z odpustów – w których mieszkańcy i przyjezdni mogli dzięki samej swojej obecności nabyć kawałek raju. W kurii arcybiskupiej w Agrigento zachowały się bulle, dekrety i papieskie zgody, kupione za ciężkie pieniądze przez obu bliźniaków, żeby ich świątobliwy projekt mógł się spełnić” (Cabibbo-Modica). Rok później Carlo uzyskał tytuł księcia ziemskiego di Palma. Stryj Mario, zawsze wybiegający myślą do przodu, znalazł mu narzeczoną: była to baronówna Rosaria Traina di Falconeri. Nie dość, że miała pokaźny majątek, to jeszcze była ukochaną bratanicą Francesca Trainy, biskupa Girgenti, właściciela ogromnych dóbr, chciwca, o którego skąpstwie krążyły legendy. Kupił między innymi za dziewięćdziesiąt tysięcy skudów dwa miasta: Girgenti i Licatę (był więc właścicielem miejsca, w którym mieszkała i działała rodzina Tomasich), a potem łupił mieszkańców podatkami i dziesięcinami. Zaledwie po paru latach Carlo uległ jednak religijnym porywom. Pozostawił wszystko bratu, łącznie z dobrami i tytułem, i wycofał się najpierw do wspólnoty teatynów w Palermo, następnie zaś do Rzymu. Przez resztę życia oddawał się studiom teologicznym. Bliźniak Giulio nie ustępował mu w żarliwej wierze, nazywano go nawet świętym księciem. Któregoś dnia jakiś nędzarz ukląkł przed nim, chcąc doń przemówić. Książę kazał mu wstać, tamten nie chciał, więc Giulio przyklęknął. Pomimo znanej wszem wobec świątobliwości Giulio umiał mocno stąpać po ziemi. Wiedział, że na budowę ziemskiego Jeruzalem, połączonego tyloma nićmi z Jeruzalem niebieskim, trzeba mnóstwo pieniędzy. Choćby Watykan, ciągle nienasycony, żądał worków złota za każdą zatwierdzoną inicjatywę. Jedynym sposobem było doprowadzenie do korzystnego ożenku, który zasili rodzinną kasę świeżą gotówką. W tym momencie stryj Mario, godny dziedzic swojego ojca, wpadł na sprytny pomysł. Zasugerował, że skoro Carlo pozostawił bratu wszystko, co posiadał, Giulio powinien uznać za część darowizny także jego byłą narzeczoną, Rosalię Trainę, wciąż niezamężną. Rosalia z pewnością nie będzie protestować, zresztą czyż
Giulio nie wyglądał jak skóra zdjęta z jej byłego narzeczonego? Uzyskawszy jego zgodę, Mario udał się prosto do biskupa, który również przyjął propozycję. Dla „większej ozdoby i uczczenia” ożenku darował bratanicy szesnaście tysięcy skudów w srebrze, „przeliczonych i zważonych wedle zwyczaju”, które przyjął w depozyt oczywiście Mario Tomasi. Oprócz tej sumy, ogromnej jak na tamte czasy, Rosalia objęła w posiadanie kilka majątków ziemskich, jakie zostawił jej w spadku dziadek Fabrizio. Długa i skrupulatna umowa w sprawie posagu, spisana na życzenie biskupa Trainy, upstrzona warunkami i zastrzeżeniami, to arcydzieło skąpstwa i nieufności do pana młodego. Z tego związku narodziło się ośmioro dzieci: Francesca, Isabella, Ferdinando (zmarły po trzech miesiącach), Antonia, Giuseppe, Rosaria (żyła jedenaście miesięcy), Ferdinando, zwany później świętym księciem, i Alipia. Córki poszły do klasztoru, synowie, z wyjątkiem jednego, zostali księżmi. O dziwo, żaden męski potomek nie dostał imienia ani po założycielu rodu, ani po stryju Mario, który wychował osierocone bliźniaki. Czy to przypadek damnatio memoriae? W 1667 roku Giulio otrzymał tytuł księcia Lampedusy. „Biczował się w samotności, w obliczu swojego Boga i swojej ziemi. Musiało mu się zdawać, że krople jego krwi padały na pola, aby zmyć z nich grzech. W pobożnym uniesieniu musiał być przekonany, że tylko przez ów odkupicielski chrzest te pola stają się naprawdę jego, krwią z jego krwi, ciałem z jego ciała” (G. Tomasi). Pierworodny syn, Giuseppe Maria, w wieku zaledwie piętnastu lat zrezygnował z pierworództwa i jak już wspominaliśmy, wstąpił do stanu duchownego. Studiował wpierw w Palermo, potem przeniósł się do Rzymu. Wszechstronnie wykształcony (znał łacinę, grekę, hiszpański, hebrajski, syryjsko-chalcedoński, etiopski, arabski), poświęcał się badaniu świętych ksiąg i liturgii; został kardynałem siedem miesięcy przed śmiercią. Błogosławionym ogłoszono go już w 1803 roku, kanonizował go zaś Jan Paweł II w 1986 roku. Jego siostra Isabella nie miała jeszcze ukończonych czternastu lat, kiedy postanowiła zostać mniszką klauzurową. Ponieważ w Palmie było, co prawda, zatrzęsienie kościołów, ale brakowało klasztorów, jej świątobliwy ojciec kazał zamienić pałac książęcy na opactwo benedyktyńskie. Skorzystał przy tym z okazji, by wybudować sobie nową siedzibę. Utworzenie klasztoru nie było jednak sprawą łatwą. Sobór trydencki ustanowił nowe reguły dla żeńskich zgromadzeń, ale tylko dość mgliście określił, co należy rozumieć przez pojęcie klauzury. Nie był to błahy problem: w klasztorach żeńskich przebywało sporo kobiet ze szlachty, które siłą wypchnięto do klauzury, żeby w momencie zamążpójścia nie zażądały w posagu części rodzinnego majątku. W każdym razie święty książę i jego żona dostosowali się do postanowień soboru w Mazarze (1584) w sprawie zasad otwierania i zamykania bram klasztoru, stosowania tak zwanego koła, czyli bębna obrotowego do podawania przedmiotów, odwiedzin lekarzy
oraz krewnych, zakazu korespondencji bez nadzoru przełożonej i tak dalej. Żeby ująć w ramy życie zgromadzenia pod względem organizacyjnym i religijnym, trzeba było znaleźć odpowiednią osobę. Książę zwrócił się do służebniczki bożej z Ciminny, która zrazu się zgodziła, chociaż miała to być funkcja nieprzynosząca żadnego dochodu. Ale po paru dniach ukazał jej się anioł, który nie dopuścił do wyjazdu do Palmy, zsyłając na nią chorobę (tak przynajmniej napisała księciu). Książę z żoną wpadli na dobry pomysł: czemu by nie zwrócić się do wielebnej Antonii Trainy, rodzonej siostry księżnej, żyjącej w klasztorze przy kościele S. Maria del Cancelliere w Palermo? Książę zaproponował więc szwagierce, by została przełożoną i organizatorką nowego klasztoru, a ta się zgodziła. Nowa ksieni zjawiła się w klasztorze w Palmie z wozami uginającymi się od zboża, oliwy, wina, jarzyn, serów, miodu, kaszy, mąki, makaronu, kur, gęsi „tudzież paru skrzyń pełnych pościeli, serwet i obrusów dla refektarza oraz grubszych płócien kuchennych”. Może właśnie z powodu tylu dóbr wniesionych na rzecz wspólnoty interwencja anioła, który nie pozwolił służebniczce z Ciminny pokierować klasztorem, została nazwana cudowną? Ze swej strony książę zapisał klasztorowi „na wsze czasy” corocznie: dwieście skudów, dwie beczki „przedniego moszczu”, „dziesięć worków zboża” i „sto funtów kaszkawału”. W Konstytucji mniszek benedyktyńskich Świętego Różańca z Palmy, dokumencie pochodzącym jednak z późniejszej epoki, mamy opis ceremonii otwarcia klasztoru: „Po zakończeniu mszy świętej wszystkie udały się do rozmównicy, wikary zaś stanął przed drzwiami klauzury i wręczył klucze matce założycielce, po czym mianował ją ksienią i przełożoną klasztoru. Następnie przekroczyły próg te, którym to było przeznaczone: panna Francesca, w wieku lat około piętnastu, panna Isabella, trzynastoletnia, panna Antonia, lat jedenaście mająca – córki założycieli klasztoru; siostra Candida Drago, lat około trzydziestu; Ninfa Uccello, lat około dwudziestu, obydwie z Palermo… Geltrude Solano, jedenastoletnia panna z Girgenti; dołączyły jeszcze trzy nowicjuszki: pierwszą była zakonnica przybyła z nowicjatu przy tak zwanym klasztorze del Cancelliere z Palermo Raffaella Terranova, druga zwała się Rosalia Cardinale, trzecia zaś – Vittoria Gagliano. Jako ostatnia weszła założycielka, zamykając drzwi klauzury pośród ogólnej radości, wiwatów i łez pobożnego wzruszenia”. Z pewnością radowała się Isabella, pragnąca zostać siostrą Marią Ukrzyżowaną od Niepokalanego Poczęcia. Skąd jednak pewność, że pozostałe dwie córki księcia, Francesca i Antonia, płakały w „pobożnym wzruszeniu”? Francesca przybierze imię Marii Serafiny, Antonia – Marii Magdaleny, o Isabelli już wspomnieliśmy. Później do zgromadzenia wstąpi jeszcze ostatnia córka Tomasich, Alipia, w życiu zakonnym Maria Lanceata. Do tego samego klasztoru po śmierci męża Giulia przybędzie też jako tercjarka Rosalia Traina, która stanie się siostrą Marią Pogrzebaną. Klasztor będzie liczył zawsze około trzydziestu sióstr i nowicjuszek.
2.
Postaci
Giovanni Battista Peruzzo Wojna na Sycylii skończyła się we wrześniu 1943 roku, kiedy wyspę w całości opanowali alianci. Zaraz też zaczął się kolejny, krwawy konflikt pomiędzy bezrolnymi chłopami a wielkimi posiadaczami ziemskimi, szlachetnie urodzonymi właścicielami niezmierzonych latyfundiów, w większości leżących odłogiem. Z początku chłopi zażądali przywrócenia faszystowskich ustaw z 1933 i 1940 roku, zwanych atakiem na latyfundia. Faszyści, jak wiadomo, ciągle z kimś wojowali: a to z Etiopią, a to z muchami albo brakiem zboża, z demoplutokracją, bezdzietnymi, defetystami – ale nie każdą wojnę umieli wygrać. Wielcy posiadacze ziemscy postanowili dać twardy odpór żądaniom chłopstwa i przyczynili się do powstania w 1944 roku tak zwanego bloku agrarnego, cieszącego się mniej lub bardziej otwartym wsparciem Amerykanów i Anglików. O postawie i sympatiach aliantów świadczy nie tylko wspieranie ruchu separatystycznego, lecz także posadowienie na stanowiskach burmistrzów wielu ludzi znanych z powiązań mafijnych: po długim uśpieniu w okresie faszystowskim znów wypływali na wierzch. Blok został powołany do życia podczas spotkania w Saganie czołowych przedstawicieli środowisk ziemiańskich, mafii, separatystów i zwyczajnych bandytów. Wzięli w nim udział: książę di Carcaci z Katanii, Lucio Tasca i baron La Motta z Palermo, Rosario Cacopardo z Mesyny, Salvatore Manna jako emisariusz młodych separatystów oraz sławny bandyta Salvatore Giuliano, wówczas w randze pułkownika EVIS (Ochotniczej Sycylijskiej Armii Niepodległościowej). Zebrani uzgodnili podjęcie szeroko zakrojonych działań politycznych i wojskowych; chodziło między innymi o jawne nieposłuszeństwo wobec przepisów obowiązujących w państwie włoskim (w tym dotyczących poboru nowych roczników do wojska); sabotaż gromadzenia zboża w tak zwanych spichlerzach ludowych; bojkot ustaw Gulla, przewidujących przekazanie ugorów chłopom i nowe zasady dzierżawy ziemi ornej; potyczki z karabinierami i innymi służbami państwa; stosowanie nieograniczonej zbrojnej przemocy wobec chłopów okupujących latyfundia; fizyczną eliminację intelektualistów i polityków wrogich separatyzmowi, a zwłaszcza liderów związkowych. Według innych historyków, blok zwrócił się o wsparcie do mafii i bandytów dopiero pod koniec 1945 roku. Ale w takim razie kto ponosi odpowiedzialność za śmierć związkowców zamordowanych wcześniej? Kto to zrobił? Zbrodniczy projekt bloku, którego apogeum stanowiła masakra w Portella delle Ginestre w 1947 roku (11 zabitych, 56 rannych), można ująć najkrócej w liczbach: 18 związkowców komunistycznych, socjalistycznych albo chadeckich, 15 burmistrzów, działaczy robotniczych i polityków – wszyscy zostali zamordowani albo przepadli bez śladu.
Pośród ofiar znalazł się, co nieuniknione, jeden z sekretarzy związku pracowników rolnych Federterra. Ale ani siły porządkowe, ani płatni zabójcy na usługach bloku nie zdołali zatrzymać fali chłopów, którzy z czerwonymi flagami w dłoniach szli zajmować ugory i przygotowywać je pod uprawę. Wspaniała, doprawdy, karta w dziejach ruchu chłopskiego. Ta czerwień flag kłuła w oczy biskupa Agrigento, Giovanniego Battistę Peruzza. Był żarliwym antykomunistą z racji wiary i przekonań, ale nie przeszkadzało mu to sprzyjać w skrytości ducha chłopom maszerującym pod owymi flagami. Peruzzo urodził się w Molare pod Alessandrią w Piemoncie w 1878 roku. Za młodu wstąpił do pasjonistów, w 1901 roku przyjął święcenia kapłańskie. Sprawnie wypełniał powierzane mu dość poważne misje i w 1924 roku został biskupem. Wysłano go do Mantui (gdzie mieszkał już w 1908 roku) jako pomocnika dla dziewięćdziesięcioletniego ordynariusza diecezji. Energiczny, bezustannie aktywny, angażuje się w organizację i rozbudowę lokalnej Akcji Katolickiej. W 1928 roku z okazji trzechsetlecia kanonizacji Ludwika Gonzagi ściąga na obchody do Mantui tysiące młodych katolików z całych Włoch. To błąd, zapewne niezamierzony, w tym okresie bowiem władze faszystowskie nie patrzyły wcale łaskawym okiem na Akcję Katolicką. Była niebezpieczną konkurencją dla faszystowskiej młodzieżówki ONB (Opera Nazionale Balilla) i innych podobnych organizacji. Dwudziestego pierwszego czerwca, kiedy miały zacząć się uroczystości rocznicowe, grupy faszystów z Mantui, wsparte posiłkami spoza miasta, zaczęły znienacka w brutalny sposób napadać na młodych katolików. Na czele faszystów stał sekretarz federalny partii z Mantui, niejaki Arrivabene. Było wielu rannych, ale na tym się nie skończyło: parę dni później trzej faszyści zatłukli na śmierć pałkami przewodniczącego rady diecezjalnej i byłego przewodniczącego chadeckiej Partii Ludowej. Zbrodnia wywołuje wielkie poruszenie i faszyści, chcąc ratować twarz, montują kampanię oskarżeń przeciwko biskupowi Peruzzo: to on rzekomo sprowokował przemoc, a ludzie z Akcji Katolickiej mieli podłożyć ogień pod siedzibę ONB, którą w rzeczywistości podpalili sami faszyści. Ale Peruzzo jest nieugięty; jedzie natychmiast do Rzymu, uzyskuje audiencję u papieża, potem u ministra spraw wewnętrznych, Federzoniego, wreszcie dostaje się do samego Mussoliniego, któremu bez ogródek przedstawia prawdziwą wersję zdarzeń i krytyczną sytuację w Mantui. Mussolini zapewnia o swoim zrozumieniu i rzeczywiście, wkrótce potem Arrivabene traci stanowisko, prefekt idzie na emeryturę, kwestor zostaje przeniesiony do Matery, a paru faszystów trafia za kratki. Faszyści jednak byli u władzy już od sześciu lat i sprawowali pełną kontrolę nad krajem, w związku z tym Peruzzo nie mógł wyjść całkiem bez szwanku z tej awantury. Po paru miesiącach zniknął z miasta i trafił na swego rodzaju wygnanie, jako biskup malutkiej diecezji w Oppido Mamertino w Kalabrii. Nic nam nie wiadomo, by protestował, ale
z pewnością musiał cierpieć z powodu niesprawiedliwej kary. Podwójnie niesprawiedliwej, był bowiem zadeklarowanym zwolennikiem faszyzmu. A przynajmniej tego, co uważał za społeczną „rewolucję” wywołaną przez faszyzm. W odróżnieniu od bolszewickiej rewolucja ta nie podważała wartości katolickich zawartych w dwóch słowach: Bóg i rodzina. Peruzzo bowiem w trakcie całej swojej posługi duszpasterskiej miał w pamięci encyklikę Rerum novarum i był szczególnie wyczulony na problemy społeczne. Również ze względów, by tak rzec, osobistych: pochodził z biednej chłopskiej rodziny i nie zostałby biskupem, gdyby Leon XIII nie wyrugował obyczaju mianowania na biskupów tylko księży mających wysoką pozycję materialną. W połowie stycznia 1932 roku Peruzzo został mianowany biskupem Agrigento. W kazaniach wyrażał się przychylnie, wręcz z entuzjazmem, o ustawach faszystowskich z 1933 i 1940 roku, które przewidywały podział wielkich majątków i wywłaszczenie gruntów leżących odłogiem. W rzeczywistości faszystowska wojna z latyfundystami rychło miała się okazać czysto fasadową operacją. Owszem, zbudowano nowe osady rolnicze, ale nigdy nie udało się ich zasiedlić – po pierwsze, stanęły w niewłaściwym miejscu, zbyt daleko od pól przeznaczonych pod uprawę, po drugie, nie miały podłączenia do wody i prądu, ba! nawet nie doprowadzono do nich dróg. Chłopi woleli dalej mieszkać w swoich lepiankach, przeprowadzka do nowej wsi oznaczała liczne niewygody. Nie będziemy się więcej zajmować energiczną, złożoną i skuteczną działalnością duszpasterską, dzięki której biskup Peruzzo postawił na nogi zaniedbaną diecezję w Agrigento. Ale o jednym trzeba wspomnieć: choć był Piemontczykiem, usilnie pragnął zrozumieć Sycylię i jej problemy, a także uczynić wszystko, na co pozwalała mu pozycja, by ulżyć niedoli chłopów, ubogich i maluczkich. Pisał o sobie: „Mój wzrok zawsze zatrzymywał się szczególnie na naszym prostym ludzie i jego niesłychanym poświęceniu w pracy, który tyle już wycierpiał i często nadaremno czekał, aż pomocna dłoń podźwignie go z upadlającej nędzy. Oto główny przedmiot mojej troski i moich starań…”. Za słowami idzie osobisty przykład: w 1932 roku kazał na swój koszt zorganizować tanie kuchnie, gdzie wydawano zupę – po dwadzieścia centów dla tych, którzy mieli czym zapłacić, i za darmo dla tych, którzy nie mieli. Zimą owego roku kuchnie te wydawały średnio sześćset posiłków dziennie. Aby sfinansować inicjatywę, biskup sprzedał swój cenny pektorał i zastąpił go mosiężnym. Kolejne tanie kuchnie powstały w pierwszych miesiącach 1945 roku dla bezrobotnych górników (zdołał odwiedzić każdą kopalnię na podległym mu obszarze). Księżom, którzy przyszli doń w 1945 roku z pytaniem, co robić z głosującymi na
komunistów, odpowiedział: „Zanim określę, jakie są normy postępowania, pragnę zwrócić wam uwagę, że niektóre zachowania naszego ludu zazwyczaj powinny być uznawane nie za poparcie dla teorii marksizmu (…), lecz za wyraz ducha udręczonego nędzą, powszechnym bezrobociem, a przede wszystkim pragnieniem posiadania kawałka ziemi pod uprawę”. Moja opowieść może się wydawać połowiczna i ograniczona w stosunku do bardzo złożonej i wielonurtowej działalności biskupa Peruzzo, ale książka ta nie miała być jego wyczerpującą biografią. Jak pisał Massimo Ganci, atak na wielką własność ziemską i jej późniejsza eliminacja oznaczały atak polityczny nie tylko na latyfundystów, lecz także na cały sycylijski układ społeczny. Latyfundia stanowiły, krótko mówiąc, jedyne miejsce, w którym można było uczynić wyłom, by wedrzeć się na ociekające złotem salony szlacheckich pałaców. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę niektórzy duchowni, przejęci ideami politycznymi założyciela Partii Ludowej, księdza Luigiego Sturza, toteż bez wahania opowiadali się przeciwko agrarystom. W 1911 roku don Nicolò Licata, prałat z Ribery, w swej gazetce o znamiennym tytule „Człowiek Pracy”, pisywał wstępniaki zawierające takie na przykład zdania: „Latyfundium to ołowiana kula uwiązana do nóg Sycylii… bez latyfundiów produkcja rolna Ribery wzrosłaby trzykrotnie”. Opowiadali się zresztą nie tylko przeciw agrarystom. Księża Gandolfo i Graceffa zorganizowali strajk czterech tysięcy górników z kopalni siarki. Bardzo aktywnie udzielali się też inni księża: Michele Sclafani (mój wspaniały szkolny katecheta: „Wam się wydaje, dzieci, że religia to tylko modlenie się do Boga w kościele?”), La Rocca, Martorana, kanonicy Morinello i Di Prima, zwani w okolicach Agrigento księżmi społecznikami. Właścicieli ziemskich tak to niepokoiło, że markiz Antonio De Gregorio, delegat na pierwszy sycylijski synod plenarny w 1920 roku, publicznie zwrócił się do legata papieskiego tymi słowy: „Eminencjo, sądzę, że byłoby pożyteczne, czy wręcz konieczne, zająć się w tym szacownym gronie postawą, jaką przyjmuje wielu duchownych w szeregach Partii Ludowej. Zapominając o świętych przykazaniach, zakazujących pożądania cudzej własności i kradzieży, podburzają oni skore do rozruchów masy, by zajęły cudze ziemie; głoszą z ambony, że prawo własności już nie obowiązuje”. Markiz mówił w złej wierze. Ani wspomniani przed chwilą księża, ani inni – Torregrossa, Lo Cascio, Scrimali czy Gurrera – nie tylko nigdy nie głosili, że należy zlikwidować własność (markiz w dalszych słowach, powtarzając kluczowe dla swego wywodu kłamstwo, nazwał ich wręcz bolszewikami), lecz także twierdzili z przekonaniem, iż własność powinno się rozszerzyć na tych, którzy nie posiadają niczego, a w tym celu trzeba zaprowadzić sprawiedliwość społeczną, czyli równiejszy podział dóbr. Zakaz działalności partii politycznych wydany przez faszystowskie państwo zmusił do milczenia księży społeczników. Biskup Agrigento chciał ich mieć wokół siebie, choć z konieczności „w stanie uśpienia”.
W czasie wojny, zwłaszcza w ostatnim roku, kiedy naloty angloamerykańskie przybrały na sile, Peruzzo wykazywał nienaganną postawę. Nigdy nie porzucił swojego kościoła, nie zgodził się na „ewakuację” w bezpieczniejsze miejsce. Odesłał do domu seminarzystów, żeby udostępnić budynek seminarium na potrzeby Czerwonego Krzyża. Mało tego, dzięki niemu pięćdziesiąt pięć łóżek dla rannych rozmieszczono w pałacu biskupim. W kwestii latyfundiów od zawsze miał jasne, zdecydowane zdanie. Podobały mu się przepisy wprowadzone przez ministra (z ramienia komunistów) Gulla, tak jak wcześniej był zwolennikiem ustaw faszystowskich. Do kardynała Lavitrana, koordynującego z Palermo pracę sycylijskich biskupów, pisał: „Rozbicie wielkiej własności ziemskiej w rękach sycylijskiej szlachty to prawdziwa łaska boża”. Martwił się jedynie o sposób, w jaki owo rozbicie się dokonuje, i obawiał jeszcze zacieklejszych walk. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że ziemie te powinny przypaść chłopom (jako jedyny biskup sycylijski zajmował takie stanowisko), ale chciał, aby „rozbicie” odbyło się bez frontalnego starcia. W listach pasterskich zwracał się przede wszystkim do „bogatych niedostrzegających przepaści, jaka otwiera się u ich stóp”, wzywał „panów”, by szanowali prostych ludzi: „są waszymi największymi dobroczyńcami, dzięki ich pracy bowiem możecie być panami”. Pisze też do proboszczów (już wcześniej napominał, by „wyszli z zakrystii”): „Musicie bronić praw biednych i ludzi pracy, wzywać bogatych, by byli sprawiedliwi, miłosierni i hojni, przypominać wszystkim organom władzy ich obowiązek wspierania najsłabszych i opuszczonych”. Enzo Di Natali, który przebadał „pisma społeczne” biskupa, ujął syntetycznie myśl Peruzza w dwóch słowach: wielka własność ziemska była dlań „strukturą grzechu”. Dla wielkich posiadaczy ziemskich biskup Agrigento stanowił więc nie lada zagrożenie. Obdarzony charyzmą i pełnym pasji talentem oratorskim, umiał zjednać sobie rzesze ludzi. W pierwszych miesiącach 1945 roku zaczęły krążyć pogłoski, że Peruzzo po nominacji kardynalskiej zastąpi wkrótce w Palermo kardynała Lavitrana, koordynatora działań biskupów na całej wyspie. Taki awans poszerzyłby znacznie jego wpływy, a to już byłby dla agrarystów prawdziwy cios. Próba pozbycia się go w drodze zamachu, dokonana w Quisquinie, ani go nie zastraszyła, ani nie złamała jego uporu. Gdy wyzdrowiał, wrócił do walki u boku chłopów z jeszcze większym zapałem. Nigdy nie chciał, by przeniesiono go gdzie indziej. Umarł w lipcu 1963 roku w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, jako wciąż urzędujący biskup Agrigento. Na koniec drobne osobiste wspomnienie, które pozwoli mi lepiej ukazać jego troskę o młodzież. W 1942 roku grupa licealistów zdołała pod różnymi pretekstami uzyskać zwolnienie z udziału w nudnych cosobotnich capstrzykach faszystowskich. W zamian sekretarz partii zażądał, żeby młodzieńcy ci w każdą sobotę zajęli się jakąkolwiek pracą.
Postanowili zatem chodzić do drukarni, by nauczyć się składu i łamania stron. Nadarzyła się okazja, więc oczywiście przyszło im do głowy, żeby wydawać gazetkę dla uczniów liceum i seminarium nauczycielskiego. W winiecie widniał osioł. Udało im się nawet zdobyć trochę papieru. Napisałem do tej gazetki kilka artykułów, także na tematy polityczne. Pod koniec roku ksiądz Angelo Ginex, jeden z najmłodszych „społeczników” i mój przyjaciel, przekazał mi wiadomość, że biskup wzywa mnie na rozmowę, ale nie wiedział o czym. W noc poprzedzającą spotkanie nie mogłem zmrużyć oka, byłem zbyt poruszony. Dotychczas dwa razy słyszałem, jak Peruzzo przemawia, i prawie się go bałem. Potrafił być porywający. Przyjął mnie wielce serdecznie o siódmej rano (nie chciał, by przepadła mi jakaś lekcja) i spytał, czy należę do Akcji Katolickiej, na co odpowiedziałem przecząco. Na stole miał rozłożone pierwsze cztery numery naszej gazetki. Przeszedł do rzeczy: chciał wiedzieć, kto inspiruje moje pisanie. – Nikt – odpowiedziałem. – Co czytasz? – Co popadnie. – Wiesz, kto to jest Marks? – Tak, ale nigdy go nie czytałem. Proszę wybaczyć, Ekscelencjo, skąd takie pytania? – Bo masz komunistyczne poglądy, synu. Poczułem, jak nogi mi miękną, zacząłem się pocić. Ja – komunistą? Przecież mój ojciec należał do pierwszych drużyn Mussoliniego! A w rodzinie wszyscy, choćby nawet bez wielkiej gorliwości, byli faszystami! Spostrzegł, że ze strachu mało nie zemdlałem. Wziął jeden z moich artykułów, przeczytał zdanie i zapytał: – To twoje słowa, tak z głębi duszy? – Nie całkiem – odpowiedziałem z niejaką ulgą. – Przejąłem je, parafrazując, z czasopisma faszystowskiego związku studentów z Bolonii. Czytałem prawie wszystkie te pisma studenckie – dodałem. Rozmawialiśmy jeszcze trochę; ze sposobu, w jaki pozdrowił mnie na pożegnanie, wywnioskowałem, że mnie polubił. Kazał mi nie zrywać kontaktu z księdzem Gineksem. Ksiądz Ginex zaś, najpewniej w porozumieniu z biskupem, na początku 1943 roku zaczął gromadzić młodzież na spotkaniach w zakrystii kościoła Świętego Franciszka, podczas których objaśniał bezstronnie zarówno Kapitał, jak i Rerum novarum. Tymczasem ja już byłem po lekturze Doli człowieczej Malraux, nie wiadomo jakim cudem przepuszczonej przez cenzurę, i żywiłem przekonanie, że biskup w sumie nie bardzo się pomylił, twierdząc, że głoszę idee komunistyczne. Tuż po wojnie w naszych stronach zaczął się panoszyć separatyzm. Nocą drogi w miastach i osadach patrolowały bandy żołnierzy EVIS, uzbrojone w karabiny maszynowe. Wraz z paroma kolegami z Porto Empedocle (między innymi braćmi Burgio, Cumellą,
Jacobsem, Fiorentino) postanowiliśmy uruchomić lokalne koła partii istniejących przed epoką faszyzmu, aby potem je zarejestrować w centralach tychże partii, w miarę jak reszta Włoch będzie wyzwalana. Uznaliśmy, że dzięki temu nie będziemy zdani tylko na łaskę separatystów. Ale musieliśmy mieć zgodę amerykańskiego komendanta z administracji terytoriów okupowanych (AMGOT). Pułkownik zgodził się na uruchomienie kół wszystkich partii z wyjątkiem komunistycznej. A tę właśnie wybrałem dla siebie. Był nieugięty w swoim postanowieniu. Przyszła mi wtedy do głowy genialna myśl, niewątpliwie natchnęła mnie młodość. Poprosiłem o audiencję u biskupa. Ucieszył się na mój widok. Wyłuszczyłem mu nasze zamiary antyseparatystyczne i poskarżyłem się, że amerykański komendant jest absolutnie przeciwny reaktywacji koła partii komunistycznej. – Czego ode mnie oczekujesz? – spytał. – Niech Ekscelencja wstawi się za mną u Amerykanów, żeby mi pozwolili zarejestrować koło. Długo namyślał się w milczeniu. Wreszcie powiedział: – Lepiej ty niż kto inny. Żegnając się, uśmiechnął się lekko. – A nie mówiłem, że jesteś komunistą? Nic nie odpowiedziałem. Tak czy siak, za niecały tydzień AMGOT przysłał mi zezwolenie. Kiedy jednak wrócili do miasta prawdziwi komuniści, ci, co latami siedzieli w mamrze albo na zesłaniu, nie chcieli mnie uznać za sekretarza koła i pogonili jako drobnomieszczańskiego intruza.
Siostra Maria Ukrzyżowana od Niepokalanego Poczęcia Isabella, drugie dziecko Giulia Tomasiego i Rosalii Trainy, urodziła się 29 maja 1645 roku. Kolejna dziewczynka – podczas gdy rodzice z pewnością woleliby męskiego potomka. Od chwili narodzin był jej nieodwołalnie pisany żywot za murami klasztoru. I to wcale nie – jak na pewno myślicie – z powodu kombinacji rodowo-dynastycznych, lecz wskutek wyraźnej wskazówki płynącej prosto z nieba. Oto co pisał jej osiemnastowieczny biograf Turano: „Zauważono, że przyszła na świat otulona jakby welonem (oprócz błon, które zazwyczaj owijają noworodki wraz z pępowiną), co natychmiast odczytano jako znak, wskazówkę Nieba, że ma zostać zakonnicą”. Wywód Turana jest nieco pokrętny, ale sens wydaje się jasny. Rozczarowanie rodzicielskiej pary zostaje więc w jednej chwili wynagrodzone: urodziła się, na nieszczęście, dziewczynka, ale za to dotknięta łaską bożą. Ich religijna żarliwość jeszcze się umacnia. Chodzi zresztą nie tylko o płomień wiary. Przyszłe wstąpienie do klasztoru Isabelli i jej trzech sióstr; pozycja wśród teatynów w Rzymie, jaką osiągnął bliźniaczy brat Giulia, Carlo; wstąpienie do teatynów syna Giuseppego Marii, który został później kardynałem i świętym – to wszystko stanowi z pewnością element „zespołowej gry, uprawianej przez książęcy ród, rozpisanej na współzależne role i kompetencje członków spokrewnionej ze sobą grupy ożywionej zamiarem „zakładania domów nie tylko na ziemi, lecz także w niebie” (S. Cabibbo). Dziewczynka jest chorowita, wygląda zawsze, jakby była czymś zaskoczona albo przestraszona, jakby skupiała się na jakimś wewnętrznym bólu; chodzi roztargniona i nieobecna. Biograf Turano pisze, że wydawała się „unicestwiona przez Boga”, i dodaje bez litości: „Oto naczynie pełne obrzydliwości, masa zepsutej materii, siedlisko zarazy – a w środku brzmią stale słowa: nie wiesz, nie możesz, nie jesteś warta, nie zasługujesz”. Dziewczynkę poddaje się nieustannemu, codziennemu tłamszeniu ad maiorem Dei gloriam. Skoro została wybrana, trzeba ją rygorystycznie wychować w duchu tego wyboru. W wieku trzynastu lat Izabella wyraża wreszcie pragnienie, by zostać zakonnicą. Czy mogła inaczej sobą rozporządzić? Ledwie Isabella ogłosiła swój zamiar, wokół niej rozpętały się frenetyczne przygotowania, by mogła go wypełnić. Jak już pisaliśmy, aby nie tracić czasu, Giulio Tomasi odda swój pałac na potrzeby klasztoru. Wydaje krocie na uzyskanie zgody wyższych władz kościelnych, jedzie do Palermo szukać zakonnic, nowicjuszek, kierowniczek duchowych i przełożonych, którymi mógłby zasiedlić klasztor założony na cześć córki. A jednak ta córka nie będzie nigdy pełnić żadnej funkcji w tym klasztorze, pozostanie
prostą zakonnicą. Ale dzięki swojemu mistycyzmowi, codziennym praktykom religijnym, które przynoszą ekstazę i cuda, a także swoim pismom, siostra Maria Ukrzyżowana od Niepokalanego Poczęcia będzie narzucać zgromadzeniu rytm życia. W czterech ścianach celi siostra Maria codziennie przykuwała się do niewidzialnego krzyża, stworzonego z postów, modlitwy i biczowania. Miewała częste ekstazy, pojawiały się zewnętrzne oznaki jej gorączkowego napięcia uczuciowego, które przenikało jak niewidzialny prąd wszystkie cele klasztorne i wsiąkało w mury. Klasztor zaczął lewitować siłą jej mistycyzmu. Zaczęły się wydarzać liczne równie niewytłumaczalne, jak nadzwyczajne rzeczy. Na piersi Marii pojawiła się z nagła blizna w kształcie serca, podwójnego serca. Czy to drugie serce to obraz krwawiącego serca Jezusa? – zastanawiały się siostrzyczki. Ale jest też inne wytłumaczenie: oto na piersi siostry Marii Ukrzyżowanej nie pojawiło się „cudownie” (inaczej niż u pozostałych zakonnic, które kazały je sobie wypalać żelazem) serce, lecz „krzyż, na którego krańcach widniały litery A i S, od Amor sculpsit” (Cabibbo i Modica). Przez kilka dni wokół niej unosi się bardzo intensywny „niebiański” zapach, jakby z ogrodu różanego. Nabiera zdolności proroczych, choć raczej powinniśmy mówić o przepowiadaniu przyszłości, bo zawsze przewiduje, by tak rzec, krótkoterminowo. Przepowie kardynalską mitrę dla brata „Gioseffego”. Ale nie wszystkie jej słowa są jasne. Do tego stopnia, że bratanek Giulio Maria w liście do ciotki, zamkniętej w tym samym klasztorze, pytał nie tylko o to, czy cud niebiańskiego zapachu nie mógłby się powtarzać w święta kościelne (trudno zrozumieć sens prośby, i tak bowiem cieszyć się zapachem dane było tylko siostrom), lecz wyrażał także życzenie, by siostra Maria Ukrzyżowana wypowiadała „dokładne proroctwa”, tak by wszystko dało się „odgadnąć”, zupełnie „jakby była Cyganką”. Żadnego szacunku dla świętości ciotki. Siostra Maria Ukrzyżowana chwyta za pióro, porwana przez nieodparty pęd do pisania: listy do rodziny, zwłaszcza do brata Giuseppego Marii, z którym prowadzi intensywną korespondencję, listy do innych zakonnic z celi do celi, ale przede wszystkim pisma o tematyce religijnej. Zebrane w dwóch tomach i wydane w XIX wieku pod tytułem Visioni e rivelazioni (Wizje i objawienia), czynią z niej ważną postać w świecie piśmiennictwa mistycznego. W Gepardzie Tomasi di Lampedusa tak opowiada o klasztorze i o błogosławionej Corberze (była to oczywiście Czcigodna Służebnica Boża Maria Ukrzyżowana): „Odwieczny zwyczaj nakazywał, by w dzień po przybyciu rodzina Salinów udała się do klasztoru Świętego Ducha pomodlić się na grobie błogosławionej Corbery, antenatki księcia, która założyła klasztor, uposażyła go, żyła w świętości i w takiejże świętości zmarła…”. I dalej: „Wszystko mu się tam podobało, począwszy od skromnego wyposażenia prostej rozmównicy ze sklepieniem zwieńczonym herbem Geparda, z podwójnymi kratami, z niewielkim drewnianym kołem do przekazywania i odbierania listów, z dobrze dopasowanymi drzwiami…”.
Tomasi di Lampedusa opowiada również, jak książę Salina „czuł się podniesiony na duchu, gdy po raz dwudziesty przełożona snuła naiwną opowieść o cudach błogosławionej, gdy wskazywała kąt ogrodu, gdzie święta mniszka unieruchomiła w powietrzu wielki kamień, którym rzucił w nią Zły, rozeźlony z powodu jej surowości. Dziwił się za każdym razem na widok oprawionych na ścianie celi dwóch sławnych listów, skreślonych nieczytelnym pismem – jeden błogosławiona napisała do Diabła, by przeciągnąć go na stronę dobra, drugi był jego odpowiedzią, w której, podobno, wyrażał żal, iż nie może jej usłuchać”. Biografie siostry Marii Ukrzyżowanej opowiadają o niemal codziennej walce z diabłem. Walce duchowej, rzecz jasna, ale czasem przechodziła ona w fizyczne starcia, pozostawiające urazy, zadrapania i siniaki na ciele zakonnicy. W przeciwieństwie do tego, co twierdzi Tomasi di Lampedusa, inni utrzymują, że próba ukamienowania przez diabła nastąpiła po ostrej kłótni z siostrą na tematy wysoce teologiczne. Wielki kamień został zatrzymany w locie jednym gestem, z wyciągniętej dłoni popłynął niewidoczny fluid, który zablokował jego trajektorię. Następnie kamień miękko opadł na ziemię. Został zachowany i po śmierci siostry Marii złożony do jej grobu. Miałem możliwość obejrzeć jeden ze sławetnych listów wspomnianych w Gepardzie, kiedy był tymczasowo przechowywany w skarbcu katedry w Agrigento. Charakter pisma, kompletnie nieczytelnego, ale ujętego w karb nieskazitelnie prostych linii, ma swoje piękno. To bez wątpienia „wymyślony” alfabet (G.R. Cardona, Storia universale della scrittura, Milano 1986) i tylko słowo „niestety” jest napisane po naszemu. Czy Tomasi di Lampedusa ma na myśli właśnie to słowo, kiedy opowiada z ledwo skrywaną ironią o żalu diabła, że nie może zastosować się do napomnień zakonnicy, by odmienił swe życie? Pojawiły się co najmniej dwie hipotezy dotyczące tych listów. Pierwsza głosi, że nie są to wcale listy pisane przez siostrę do diabła. Diabły, jak wiadomo, umieją przemówić w każdym języku świata, jest im to potrzebne do działania, w przeciwnym razie bowiem musiałyby kusić ludzi, korzystając z całego stada tłumaczy. Jeśli list napisała zakonnica, to znaczy, że zdołała poznać tajemny język diabłów, być może ten sam, z którego Dante cytował swoje „Pape Satan, Pape Satan, aleppe”. Ale któż mógł jej go wyjawić, jeśli nie diabeł we własnej osobie? Jeśli tak, to co chciał przez to osiągnąć, skoro w ten sposób mimochodem zdradzał sekrety diabelskich zastępów? Inni zaś twierdzą, że listy pisała zakonnica, ale pod dyktando Złego. Pojawia się zaraz ta sama komplikacja: skąd wiedziała, jak ma zapisać to, co dyktował diabeł? Wedle drugiej hipotezy listy te zostały wysłane zakonnicy przez diabła. I znów mamy problem: skąd i jak Maria Ukrzyżowana mogła się rozeznać w tym, co było napisane? Poza tym autorytety w dziedzinie demonologii zachodzą w głowę, dlaczego listy nie są podpisane. Diabeł zwykł „pieczętować” listy swego rodzaju odciskiem palca. Przykładał kozią racicę, a rozgrzane piekielnym ogniem kopyto wypalało ślad na pergaminie. Na
listach z celi Marii nie ma śladów przypalenia, zapewne więc są to falsyfikaty. Ale istnieje też prawda siostry Marii Ukrzyżowanej, która opowiedziała nam całkiem inaczej o całej sprawie. Pewnej nocy, jak pisała, w jej celi zjawiło się nie wiadomo jak ani skąd paru dyskutujących ze sobą zawzięcie ponurych typów, a jej wprawne oko natychmiast rozpoznało w nich rysy diabelskie. Jeden z nich usiadł, napisał coś na kartce i zwrócił się do niej groźnym tonem. Siostra nic nie zrozumiała, tamci zaś poszli sobie, coś wykrzykując, zapewne przekleństwa. Wszystko powtórzyło się ze szczegółami następnej nocy, z jedną różnicą: tekst zapisany na drugiej kartce różnił się od pierwszego. Czyli wszystko pozostaje tajemnicą także dla siostry Marii Ukrzyżowanej. W wieku dwudziestu trzech lat zapadła na chorobę nieznaną ówczesnym lekarzom. Bez żadnych wstępnych objawów ani gorączki, znienacka cofnęła się do stanu dziecinnego. Straciła mowę, nie poznawała nikogo, nie była w stanie zadbać o swoje potrzeby. Siostra Maria Serafina (czyli Francesca Tomasi, siostra Isabelli, która w owym czasie była przeoryszą) wspomina, że przeważnie „płakała niczym dziecko”, niekiedy śmiała się, siadłszy na posłaniu z wytrzeszczonymi oczami. Jak dodaje, „ta, co ją karmiła, musiała otwierać usta i udawać, że przeżuwa, wtedy Ukrzyżowana, przyglądając się jej z wielkim skupieniem, powtarzała dokładnie to samo”. Ale i w tym stanie „często przeżywała uniesienia, traciła zmysły i pozostawała w odrętwieniu”. Medycy nie mogli się w tym rozeznać i żeby przywrócić jej świadomość podczas tych uniesień, przywiązywali ją „grubym powrozem” do najsilniejszych sióstr, które rozciągając ją i szarpiąc na wszystkie strony, usiłowały sprowadzić ją w ten sposób na ziemię. Spowiednik Fortunato Alotto nie miał za to najmniejszych wątpliwości: to sam Bóg „działał przez Ukrzyżowaną w nadprzyrodzony sposób”. Podobnego zdania była ksieni i pozostałe siostry, postawiły zatem w jej celi ołtarzyk z mnóstwem świec, poświęcony świętemu męczennikowi Traspadano, i zaczęły się przed nim modlić. Jak zapisała siostra Serafina: „Ona zaś zaraz doznała uniesienia, na lico wstąpił jej rumieniec, z oczami w zachwycie zwróconymi na świętego rzekła: rubens ardens incombustus i pozostała dłuższą chwilę w tym zachwycie, nie dając żadnych oznak życia”. Innego razu, po przyjęciu komunii, jej twarz zmieniła się w oblicze serafina. Potem powoli wróciła do zwykłej postaci. Pod koniec życia zaczęła ją uwierać ciasnota w klasztorze Świętego Różańca. Była poddana ciągłej obserwacji przez przełożone i siostry – pilnowano jej, by uchwycić choćby najdrobniejszy przejaw „świętości”. Napisała wówczas do brata Giuseppego Marii w Rzymie, że chciałaby, aby załatwił jej „zmianę miejsca”. A przecież na samym początku w korespondencji z tymże bratem piała peany na cześć zalet życia wspólnotowego. Teraz jednak czuje się szpiegowana, obawia, że jej listy są przechwytywane i nigdy nie docierają do adresatów. Pisze, że chciałaby trafić do „miejsca bardziej odosobnionego i gdzie praktykuje się większą pokutę”, po czym dodaje: „Tego wszystkiego tutaj nie znajduję, bo wprowadzam w błąd innych, skoro oni
uważają mnie za kogoś, kim nie jestem; jestem tylko grzesznicą, choć oni sądzą, żem święta”. Brat teatyn, przyszły kardynał i święty, nigdy nie patrzył przychylnie na mistyczne wzloty swej siostry, niezwłocznie relacjonowane mu przez drugą siostrę, przeoryszę. Toteż jego odpowiedź jest surowa i bezwzględna: „Sądzisz, Pani, żeś wywiodła w pole cały świat fałszywym świadectwem. Ale nie wiem, co w takim razie rozumieć przez świat: bo pominąwszy zmarłego już spowiednika i parę jeszcze osób, świat cały nie ma pojęcia o istnieniu Palmy i tamtejszego klasztoru”. Bądźmy jednak ostrożni. Z zachowanych listów można wywnioskować, że Maria Ukrzyżowana miała inne, mniej znane cechy. Jak się wydaje, jej ideał mistyczny nie zawsze polegał na „roztopieniu siebie”, przeciwnie: miała silne pragnienie działania, stłamszone przez warunki, w jakich przyszło jej żyć. Czasami można było odnieść wrażenie, że mistyczny bezruch to tylko dokonane z zaciśniętymi zębami, w imię posłuszeństwa, wyrzeczenie się życia zorientowanego na konkretne osiągnięcia. W połowie lat osiemdziesiątych usiłowała w jakiś sposób „wyrwać się” z klasztoru, żeby założyć nowe zgromadzenie w Scicli, ale jej w tym przeszkodzono. W listach narzekała na „nasze skamieniałe czasy” w porównaniu z „błogosławionymi czasami, gdy święci apostołowie i męczennicy Chrystusowi nie próżnowali ani chwili, głosząc naszą świętą wiarę”. Wszystkie te pragnienia nie wychodzą poza listy pisane do brata. Jest już za późno, siostra jest skazana na wizerunek, jaki w dużym stopniu sama sobie stworzyła. Zmarła w 1699 roku, naturalnie w aurze świętości. Ciekawość i wścibstwo bliźnich nie zostały jej oszczędzone nawet po śmierci. Ciało zakonnicy dosłownie się rozłożyło, rozpadło na kawałki, tyle par rąk chciało go dotknąć. Oto, co pisała niezawodna, jak zawsze, siostra Serafina: „Habit i cały jej ubiór znaleźliśmy przesiąknięty wodą, głowa z szyją oderwała się od ramion, podobnie ręce odpadły w całości – od łokci po dłonie były pokryte jakby białym osadem, od łokci do ramion pozostały nagie kości, głowa, to znaczy czaszka, nienaruszona, w środku zaś miękki, niezepsuty mózg, jak u żywego człowieka. Powoli wyjęto go z głowy, a Jego Ekscelencja biskup oraz wielebny opat trzymali ją czule w dłoniach przez dłuższy czas, całując raz po raz tę błogosławioną głowę. Mózg przełożono do pudełka, wyłożonego tkaniną i watą, po czym włożono do trumny, tak samo uczyniono z zębami i mnóstwem drobnych kosteczek. Tors był wypatroszony, ale chyba nie cały, tylko od piersi w górę… Wnętrzności, badane wzrokiem i dotykiem, wyglądały na nienaruszone, choć podsuszone i skurczone, w brzuchu nie brakowało niczego, żołądek w całości i inne części bardziej z tyłu. Kolana, nogi i stopy w dobrym stanie, z wyjątkiem samych czubków, całe i białe, kolano wygięte, niedające się rozprostować, jak u Chrystusa przybitego do krzyża”. Siostra Serafina napisała na początku swojej relacji, że ona z całą resztą wzięła zwłoki, „by je oporządzić”, a skończyło się na nieudolnej autopsji.
W 1797 roku ogłoszono ją Czcigodną Służebnicą Bożą. Przez wieki płomienna duchowość siostry Marii Ukrzyżowanej od Niepokalanego Poczęcia wpływała na umysłowość zakonnic, dla których przyjęcie do klasztoru Świętego Różańca w Palmie di Montechiaro pozostawało wciąż wielkim przywilejem.
3.
Wydarzenie
Nawet w lipcu w wyniesionej przeszło tysiąc metrów ponad poziom morza Quisquinie wieczory są cudownie rześkie. Lekkie, chłodne powietrze pachnące sosną rozszerza płuca i oczyszcza głowę. Biskup i ksiądz Graceffa przysiadają w milczeniu na kamieniach. Ksiądz musi odsapnąć, choć przechadzka po lesie była krótka. Nie mija nawet minuta, kiedy pada strzał z karabinu, oddany zaledwie z paru metrów, a huk przy tym jest jeszcze straszniejszy z powodu panującej wokół absolutnej ciszy. Biskup słyszy świst kuli o parę centymetrów od głowy i, przerażony, instynktownie zrywa się na nogi, rozgląda dookoła, nie mając pojęcia, co się dzieje. – Proszę paść na ziemię! – krzyczy Graceffa. Peruzzo się pochyla, ale zaczajeni zabójcy nie dają mu czasu. Strzelają ponownie, tym razem celnie: biskupowi wydaje się, że dostał cztery razy. W rzeczywistości ugodziły go tylko dwie kule: jedna przeszła przez płuco, druga roztrzaskała lewe przedramię. Były to pociski z karabinu model 91, na wyposażeniu naszych żołnierzy podczas pierwszej wojny światowej. Powraca absolutna cisza. Biskup ma sześćdziesiąt siedem lat i został, jak się wydawało, śmiertelnie ranny. Ale że pochodzi ze wsi, jest człowiekiem krzepkiej budowy i żelaznego zdrowia. Udaje mu się wstać i podpierając się o słabowite ramię księdza, zaczyna z najwyższym trudem posuwać się w stronę eremu. Ksiądz Graceffa już wcześniej ledwo mógł ustać na nogach, co dopiero teraz, gdy trzęsło go ze strachu. Po paru krokach Peruzzo opada z sił, przekonany, że przyszła na niego pora. Tego dnia po południu był u spowiedzi u ojca pasjonisty, który akurat zajechał w odwiedziny. Ale teraz chce się wyspowiadać na nowo. Obaj duchowni, żeby utrzymać się w pionie, opierają się o drzewo i ksiądz Graceffa zaczyna spowiadać. Potem podejmują marsz swoją drogą krzyżową. Po paru krokach Peruzza dopada wątpliwość: czy na pewno wyznał wszystko, dokładnie oczyścił duszę, czy też w całym tym zamieszaniu o czymś zapomniał? Na wszelki wypadek zaczyna się spowiadać kolejny raz, ciągle brocząc obficie krwią. Pada jak długi dosłownie na progu eremu i nie daje już rady wstać. Nieszczęsny ksiądz Graceffa klęka obok. Głos uwiązł mu w gardle, nie może wezwać na pomoc siedzących w środku, którzy nic nie słyszeli. – Proszę mi przynieść Najświętszy Sakrament – mówi Peruzzo resztką tchu. A może nawet nie wypowiedział tych słów, tylko mu się zdawało. Ksiądz Graceffa wszedł bowiem na ostatnich nogach do eremu, ale wcale nie po Sakrament, lecz aby posłać kucharza do wsi po pomoc. Półprzytomny biskup zaczyna
modlić się za siebie i za swoje ukochane „dzieci z Agrigento”. Po kwadransie Peruzzo czuje, że wróciło mu nieco sił. Później się okaże, że w płucach powstała swego rodzaju odma, co spowodowało zatkanie rany, w przeciwnym razie umarłby niewątpliwie z upływu krwi. Wstaje, podpierając się na prawej ręce (lewa – postrzelona – zwisała bowiem bezwładnie), i przytrzymując się ścian, sunie aż do swojego pokoju, po czym pada na łóżko. Ksiądz Graceffa szuka go, wreszcie znajduje, stara się zatamować krew, ale nie potrafi, wobec czego klęka przy łóżku i zaczyna się modlić cichym głosem. Kwadrans po dziewiątej, czyli półtorej godziny po ataku, nadeszli karabinierzy oraz dwaj lekarze z Santo Stefano i udzielili biskupowi pierwszej pomocy. O trzeciej w nocy zjawił się lekarz z samego Agrigento, doktor Sciascia. Ale jego ambulans nie mógł pokonać ostatnich trzech kilometrów, bo droga była nieprzejezdna, bardziej zresztą niż drogę przypominała wyboistą ścieżkę dla mułów. Wszyscy trzej lekarze byli zgodni, że rannego nie można przenieść, póki się go nie zoperuje. Poza tym był na to zbyt osłabiony. Na szczęście karabinierzy rozkazali telefonicznie wszystkim posterunkom odszukać profesora Raimonda Borsellina. Udało się go znaleźć w małej wiosce w pobliżu Agrigento, funkcjonariusze poinformowali go o tym, co zaszło, on zaś obiecał niezwłocznie stawić się na miejscu. W rzeczy samej, dotarł na górę o czwartej rano. Profesor Raimondo Borsellino zasługuje na krótką dygresję. W liście do Piusa XII, relacjonując swoją historię, biskup nazywa go świetnym chirurgiem. Ale był chyba kimś więcej, był chirurgiem wręcz genialnym. Drobny, małego wzrostu, nerwowy, opryskliwy i zmienny w nastrojach, tak naprawdę był człowiekiem nieśmiałym o bezbrzeżnej dobroci serca. W okresie strasznych nalotów angielskich i amerykańskich wpadł na zbawienny pomysł. Ponieważ mnóstwo rannych umierało, bo nie było czasu ani środków transportu, by przewieźć ich do szpitala, zaraz po każdym bombardowaniu profesor pędził na miejsce i operował w pierwszym niezburzonym domu, jaki się ostał w pobliżu. Tak jakby to był szpital na polu bitwy. Przemieszczał się samochodem, pamiętam, że był to jakiś ogromny model, z szoferem za kierownicą, bo sam nie umiał prowadzić. Po wojnie, ponieważ było mało szpitali, a w tych istniejących brakowało miejsc, dalej prowadził praktykę jako chirurg, operując po domach. Dwa dni przed operacją zachodził do domu pacjenta, wybierał pokój, wydawał polecenia, jak go posprzątać i zdezynfekować, po czym w umówionym dniu operował, choćby na stole jadalnym. Tak właśnie było z moją matką, która nie mogła się doczekać na przyjęcie do szpitala. Skoro nie był w stanie sterylizować narzędzi przed każdą operacją, woził ze sobą całe instrumentarium rozłożone do pięciu czy sześciu kuferków. Każdy zawierał, jak byśmy dziś powiedzieli, kompletny zestaw chirurga polowego.
Woził ze sobą również czyste białe kitle. Te zużyte i brudne wkładał do worka w bagażniku. Na asystenta ściągał za każdym razem miejscowego lekarza ogólnego. Powtarzam, dokonywał prawdziwych cudów. Był wierzący, ale nie znosił obecności księży w pobliżu miejsca, w którym przyszło mu pracować. – Albo wy, albo ja – powiedział księdzu, gdy dostrzegł go w pokoju sąsiadującym z tym, w którym pacjent czekał na stole. – Ale to mój brat! – bronił się ksiądz. – No to niech go ksiądz sam zoperuje – odparł profesor i wyszedł. Wrócił dopiero, gdy zapewniono go solennie, że duchownego nie ma w pobliżu. Stał się żywą legendą. Często odmawiał przyjęcia zapłaty. Prosty lud ułożył nawet piosenkę na jego cześć. Pamiętam dwa wersy: „Jedzie Borsalino/ szyję ma krzywą”. Wzięło się to stąd, że noce zarywane podczas operacji odsypiał w trakcie jazdy samochodem z miasta do miasta, z głową opartą o białą poduszkę, i od tego spania wykrzywiła mu się szyja. Dał się namówić chadeckim notablom na udział w wyborach do parlamentu. Dostał setki tysięcy głosów. Pochłonięty przez politykę, przestał operować, cały czas siedział w Rzymie. Komuniści wymyślili wtedy hasło: „Zamienił stryjek wielkiego chirurga na byle jakiego posła”. W następnych wyborach dostał zaledwie paręnaście głosów. Wrócił do operowania i kiedy przejeżdżał samochodem, ludzie na ulicach przystawali i zaczynali klaskać. Raimondo Borsellino, jak zwykle mistrzowsko, zoperował Peruzza na stole w refektarzu. Tym razem asystowało mu aż trzech lekarzy, istny luksus. „Konieczne były bolesne nacięcia i niebezpieczna transfuzja krwi”, napisał potem Peruzzo w liście do papieża. Krew do przetoczenia dał ksiądz o nazwisku Sortino. O dziewiątej rano Borsellino stwierdził, że biskup może już ruszyć w drogę do pałacu w Agrigento. Nie widział przy tym konieczności pobytu biskupa w szpitalu. Karabinierzy wzięli go na ramiona („Szliśmy trzy kilometry górskim szlakiem”, relacjonował biskup) i znieśli do czekającej poniżej karetki. Z Santo Stefano do Agrigento jest osiemdziesiąt pięć kilometrów, samochód pokonał tę drogę w żółwim tempie, w każdej mijanej wiosce ludzie wylegali na ulice, klęczeli i modlili się. Dopiero wtedy okazało się, jak bardzo jest kochany. Biskup zjawił się w swoim pałacu dopiero o drugiej po południu. Przez sześć kolejnych dni jego życie było zagrożone. W moich stronach nie nastały jeszcze wtedy czasy zabijania na potęgę policjantów, karabinierów, prokuratorów i duchownych. Zdarzało się, że ktoś strzelił do działacza związkowego albo do drugorzędnego polityka, ale wszystko to mieściło się w ramach wojny latyfundystów z chłopstwem. Dlatego próba zabicia wysokiego rangą przedstawiciela Kościoła była całkowitym novum i wstrząsnęła wszystkimi. Nie nadszedł też jeszcze czas zrzucania wszystkiego na komunistów. Zatem choć Peruzzo
potępiał nieustannie i płomiennie komunizm, było jasne, że nie strzelał nikt z lewicy. Nawet najbardziej nieżyczliwi nie śmieli tak myśleć. Ale w takim razie kto? „Il Giornale di Sicilia”, jedyna gazeta wydawana na wyspie, pomimo wielkiego oddźwięku, jaki wywołało to zdarzenie, pomimo nieprzerwanego strumienia telegramów z całych Włoch i od papieża, rozmodlonych tłumów na klęczkach przed kurią biskupią, czuwań modlitewnych, dziesiątek biskupów, prałatów i polityków zjeżdżających do Agrigento, dopiero 12 lipca poświęciła sprawie materiał na czołówce (wcześniej informowała o niej w dziale wydarzeń lokalnych): „Na obecnym etapie śledztwa wydaje się, że zamachu dokonała banda grasująca po okolicy, od dawna tropiona przez policję. Zamach jest wiązany z cyklem wystąpień Ekscelencji przeciwko fali bandytyzmu. Z Palermo przybyli kard. Di Leo, mec. Bernardo Mattarella oraz inspektor generalny policji Messana wraz z komisarzem Ursem i innymi funkcjonariuszami. Śledztwo w sprawie motywów zamachu pozostaje otoczone najściślejszą tajemnicą. Wśród ludności krążą najrozmaitsze, sprzeczne plotki”. Z monumentalnej, ponadpięciusetstronicowej biografii G.B. Peruzza pióra Domenica De Gregoria, nie wynika bynajmniej, że biskup angażował się osobiście w kampanię przeciwko bandytyzmowi. Jak sugeruje dziennikarz, być może poradził paru proboszczom, żeby poruszyli ten temat w kazaniach. Kampania, jaką naprawdę prowadził Peruzzo, dotyczyła nie bandytów, lecz latyfundiów. I jeszcze jedna uwaga: co mianowicie głosiły owe sprzeczne plotki? Sprzeczność mogła być najwyżej jedna: między tymi, którzy głosili, że do biskupa strzelano z chęci prywatnej zemsty, a tymi, którzy śmieli twierdzić, iż zamach był logiczną konsekwencją zdecydowanej postawy Peruzza w sprawie przejmowania majątków ziemskich. Dziennikarz już nigdy nie zajął się tym aspektem sprawy, choć mogłoby to być całkiem interesujące. Następnego dnia autor artykułu w „Il Giornale di Sicilia” donosi, że życie Peruzza wciąż jest zagrożone, a z jego ręki lekarze wyciągnęli kilka odłamków, po czym dodaje: „Śledztwo trwa, dokonano licznych zatrzymań. Na miejsce zdarzenia udali się prefekt i kwestor”. Zatrzymajmy się na chwilę. Pośród licznych znamienitych postaci, które złożyły wizytę biskupowi, wybijają się Bernardo Mattarella i inspektor Messana. Mattarella, w owym czasie wysoki rangą działacz Akcji Katolickiej, wkrótce zostanie szeroko „oplotkowaną” figurą w życiu politycznym nie tylko na Sycylii, lecz także w całym kraju. Deputowany wielu kadencji zasiadał we wszystkich kolejnych rządach chadecji. W 1965 roku Danilo Dolci, zeznając przed parlamentarną komisją śledczą do spraw mafii, wskazał nań jako na polityka mającego powiązania z mafią od najwcześniejszego sycylijskiego powojnia, czyli od lat 1943–1944. Dolci nie miał dowodów na poparcie swoich zarzutów, ale wielu ludzi myślało tak samo. Synowie Mattarelli – Piersanti i Sergio – pójdą za to prostą i uczciwą drogą, do tego stopnia, że Piersanti zginie z rąk mafii
w 1980 roku, po dwóch latach sprawowania urzędu marszałka regionu. Znamienny szczegół: Piersanti nigdy nie chciał kandydować z okręgu Castellammare, czyli ziemi, na której niegdyś panował niepodzielnie jego ojciec. Inspektor generalny policji Ettore Messana przegra za parę lat błyskotliwą karierę, gdy wyjdzie na jaw, że nie tylko utrzymuje bliskie stosunki z mafiosami z Monreale, lecz także ma zwyczaj spędzać Boże Narodzenie w Montelepre w towarzystwie osławionego bandyty Giuliana, zachodząc do jego kryjówki ze świątecznym ciastem i butelką wina pod pachą. Ale pomimo powszechnego wzburzenia nie od razu udało się go posłać na emeryturę. Deputowany z ramienia partii komunistycznej Girolamo Li Causi, znany z zaangażowania w walkę z mafią, złoży w parlamencie interpelację do ministra spraw wewnętrznych Maria Scelby, żądając wyjaśnień, jak to możliwe, że człowiek tego pokroju nadal pełni funkcję. Scelba jednak potrzebował tam na miejscu właśnie takich ludzi. Mattarella i Messana byli u biskupa z osobna, ale obaj wyrazili przed nim taką samą opinię na temat sprawców zamachu. Z daleka można by ich wziąć za kota i lisa – parę oszustów z Pinokia. Założyłbym się o wszystko, że w owej chwili Messana miał już gotową listę ludzi do aresztowania. Jakżeby mogło być inaczej, skoro 14 lipca (w niecałe pięć dni po zamachu) „Il Giornale di Sicilia” jest już w stanie podać personalia niedoszłych zabójców, ujawnione redakcji przez inspektora generalnego: „Okazuje się zatem, że gdy biskup Peruzzo w towarzystwie innego duchownego siedział w miejscu oddalonym o sto metrów od klasztoru, z okna w tymże budynku oddano strzały z broni palnej, które raniły biskupa, ale nie trafiły towarzyszącego mu księdza. Pierwsze czynności śledcze doprowadziły, jak się dowiadujemy, do wskazania na groźną postać notowanego już w kartotekach Paola Mortellara, syna Antoniego, lat 48, z Alessandrii della Rocca, byłego zakonnika z sanktuarium na górze Quisquina, który został stamtąd wydalony z polecenia biskupa Peruzza za czyny lubieżne. Były zakonnik wciąż nachodził biskupa, żeby uzyskać ponowne przyjęcie, ale bez skutku. Mortellaro przysiągł sobie zemstę. Wraz ze wspólnikiem, bratem Rosariem (w życiu świeckim: niejaki Di Salvo z Bagherii), i jeszcze jednym zakonnikiem zaczaili się na biskupa Peruzza. Podobno to Mortellaro oddał strzał, który zranił biskupa”. Niewymieniony z imienia trzeci zakonnik to brat Vincenzo, czyli Filippo Cacciatore z Santo Stefano. W artykule z 18 lipca dziennikarz prostuje kilka nieścisłości: „Policja ustaliła, że trzej eremici skryli się w pobliskim lesie i strzelali zza krzaka oddalonego o 25 metrów od miejsca, w którym siedzieli biskup oraz ks. Giuseppe Graceffa z miejscowej parafii. Przestępcy oddali trzy strzały z karabinu, ale tylko dwa ugodziły biskupa, ks. Graceffa nie został trafiony. Ustalono również, że jako pierwszy strzelił Mortellaro, po czym natychmiast ulotnił się wraz ze wspólnikami”. Zasadniczo to samo napisał Peruzzo papieżowi: „Eremici od Świętej Rozalii nigdy nie cieszyli się dobrą sławą; jakieś dwadzieścia lat temu ich przełożony zginął od
sześćdziesięciu ciosów nożem. Sprawców albo wsadzono do więzienia, albo skazano na wieloletnie zesłanie. Najgorszy z nich był Antonio Mortellaro, domniemany główny zabójca, skazany na sześć lat zesłania, określony w dokumentach policji jako osobnik całkowicie zdemoralizowany i zdolny do każdej zbrodni. Otóż sześć lat temu, dzięki pomocy urzędników prefektury, człowiek ten wrócił do eremu i spowodował zamieszanie w życiu nielicznych ocalałych pustelników; znów był oskarżony o kradzież, utrzymywał stały związek z kobietą. Nie można było go dłużej tolerować. Został upomniany, a następnie wyrzucony przy pomocy policji. Tuż po fakcie nie zareagował, przez dwa lata się nie mścił. Dziś czasy bardziej sprzyjają krwawym porachunkom, przystąpił więc do dzieła”. Wszystko zatem jasne. Jest nazwisko tego, kto usiłował zabić, są nazwiska jego wspólników, jest jasny i wiarygodny motyw. Enzo Di Natali, autor studium L’attentato contro il Vescovo dei contadini (Zamach na biskupa ludu), które natchnęło mnie do napisania tej książki i z którego obficie korzystam, najpierw podważył twierdzenie dziennikarza, że strzały oddano z dwudziestu pięciu metrów (było to o wiele bliżej), potem zaś uczynił bardzo bystrą uwagę: dlaczego zamachowcy bardzo się starali, aby nie postrzelić księdza Graceffy? Czy tylko dlatego, że Mortellaro miał na pieńku nie z nim, ale jedynie z biskupem? Proszę, tylko bez takich bzdur. Pamiętajcie, że naprawdę musieli mocno się skupić, żeby go nie trafić, mamy przecież do czynienia z niezbyt doświadczonymi strzelcami, czego dowód choćby taki, że Mortellaro, który ponoć strzelał jako pierwszy, spudłował i jego kula przeszła parę centymetrów obok głowy biskupa. Di Natali stara się udzielić odpowiedzi równie inteligentnej jak pytanie. „Z zamachu na Peruzza ksiądz Graceffa miał wyjść bez szwanku, po to by nikomu nie przyszło do głowy pójść innym tropem i by śledztwo zatrzymało się na zakonnikach”. W rzeczy samej, tak się stało. Ale to nie wszystko. Peruzzo spędził urlop w tym samym miejscu także poprzedniego lata, w 1944 roku. Jak pisał papieżowi: „Także w tym roku zapragnąłem wycofać się na skupienie do sanktuarium świętej Rozalii”. Dlaczego zatem Mortellaro nie skorzystał z okazji rok wcześniej, kiedy uraza do biskupa była w nim na pewno żywsza? Peruzzo też zadał sobie to pytanie i wyjaśnił, że Mortellaro czekał na bardziej sprzyjające czasy. Ale Mortellaro to przestępca działający pod wpływem impulsu, na fali irracjonalnej przemocy, nie ma dość rozumu, by się rozeznać, czy czasy sprzyjają jakiemuś działaniu, czy nie. Nie sądzę, żeby sprawy tak się miały. Pewne jest, że postawa Peruzza wobec kwestii rolnej staje się jasna i radykalna dopiero na przełomie lat 1944 i 1945, dopiero wtedy więc zachodzi potrzeba posłużenia się byłym zakonnikiem. Mortellaro być może wcale nie zamierzał się mścić, ale łatwo dał się przekonać, niewykluczone, że obiecano mu po wykonaniu zadania górę pieniędzy. Wciąga dwóch wspólników, ale nie wyjawia im, o co chodzi. Obaj bowiem są święcie przekonani, że pomagają Mortellarowi w wyrównaniu
porachunków. Śledztwem kierował osobiście pochodzący z Racalmuto inspektor generalny policji Ettore Messana – już się przekonaliśmy, co to za człowiek, z jakiej gliny był ulepiony. Z wielką zręcznością poprowadził dochodzenie w pożądanym kierunku. Powtarzam: już w niecałe pięć dni po zamachu zdołał podać nazwiska niedoszłych zabójców, objaśnić ich motywy i ruchy. Może opowiastkę sprzedaną dziennikarzom zasugerowali mu właśnie ci mafiosi z Monreale, z którymi był w dobrej komitywie? Ale pojawił się mały problem: nikt nie był w stanie potwierdzić jego wersji. Kazał wsadzić wielu ludzi, to prawda, ale tylko dla zamydlenia oczu, wszyscy aresztowani to drobne przestępcze płotki, bez najmniejszego związku ze zdarzeniami w Quisquinie. Mortellaro nie mógł ani niczego potwierdzić, ani niczemu zaprzeczyć, bo nigdy go nie zatrzymano. Po oddaniu strzału do biskupa zniknął. Tylko nieliczni utrzymują, że mafia dała mu pieniądze na ucieczkę za granicę. Przytłaczająca większość sądzi, że Mortellara załatwiono „białym obrzynem”, co w mafijnym żargonie oznacza, że zabito go i pozbyto się ciała w taki sposób, że nie pozostał po nim nawet ślad. Nie mógł pozostać przy życiu, zawsze istniałaby groźba, że wyjawi, kto stał za niedoszłym zabójstwem, niedoszłym tylko z powodu nieudolności zamachowców. Podsumowując, z całej trójki uczestniczącej w próbie zabójstwa tylko Onofrio Di Salvo został skazany na parę lat więzienia. W śledztwie potwierdził co do joty rekonstrukcję zdarzeń podaną przez Messanę. Trzeci, czyli brat Vincenzo, został oczyszczony z zarzutów i zwolniony z aresztu. Mały nawias. Podczas procesu przed sądem w mieście Sciacca jakiś adwokat wysuwał podobno hipotezy odmienne od tych, które Messana zręcznie przyoblekł w konkret, ale nikt nie podjął tego wątku. Piszę „podobno”, bo ta sama co zawsze gazeta z Palermo poświęciła procesowi bardzo mało miejsca. Oczywiście sąd wezwał biskupa, by stawił się jako strona poszkodowana w procesie przeciwko jedynemu oskarżonemu. Ale Peruzzo nie przybył, wysłał natomiast takie usprawiedliwienie: „Powinienem stawić się 25 listopada, ale cóż miałbym uczynić? Ojciec nie może zeznawać w sądzie przeciwko swemu synowi, nawet jeśli okazał się zły. Może tylko się modlić, by się nawrócił i dalej żył”. Jakiś czas później, kiedy po wyjściu z więzienia Di Salvo popadł w zupełną nędzę, biskup wysłał mu po kryjomu znaczną sumę. Tak czy owak, ktokolwiek chciałby dziś przewertować akta tego procesu, nie zdoła tego dokonać. Teczek z protokołami nie ma ani w takich miejscach, jak Sciacca czy Palermo, ani, wedle mojej złośliwej opinii, nigdzie indziej na tym ziemskim padole.
Ale dla dalszego ciągu mojej opowieści najważniejsze jest to, że po sześciu dniach niepewnej prognozy medycznej ogłoszono wreszcie, że życiu biskupa nic już nie zagraża. W trakcie tych sześciu dni zaszło coś, o czym długo nikt nie wiedział.
4.
List
Latem 2004 roku w ulubionym barze w Porto Empedocle poznaję Enza Di Natalego, nauczyciela religii z licencjatem z teologii moralnej, który wręcza mi najświeższy numer czasopisma „Oltre il muro”, wydawanego w Agrigento na wysokim, wręcz eleganckim poziomie edytorskim, oraz swą książkę L’attentato contro il Vescovo dei contadini (Zamach na biskupa ludu), noszącą podtytuł Latyfundium jako struktura grzechu według biskupa Agrigento Peruzza. Kiedy rozmawiamy, kartkuję czasopismo. Jest dla mnie wielką niespodzianką, wcale nie prowincjonalne i nie zamknięte w wąskich horyzontach. Redakcja stara się na nowo, w sposób pogłębiony spojrzeć na kulturę katolicką XX wieku, zamieszcza długie, mądre studia poświęcone takim poetom, jak Clemente Rebora, Carlo Betocchi, Nicola Lisi… Również książka, wydrukowana w Canicatti w 1999 roku, wydaje mi się ciekawa; opowiada o czasach, które bardzo intensywnie przeżyłem jako dwudziestolatek. Obiecuję sobie zapakować ją do walizki i przeczytać na spokojnie w Rzymie. W chwili wyjazdu zdaję sobie sprawę, że wszystkie książki, które chcę zabrać z Sycylii, nie pomieszczą mi się w walizce, wkładam je więc do pudła i wysyłam osobno na swój rzymski adres. Przesyłka dochodzi z wielkim opóźnieniem, całkiem zawilgocona, jakby podróżowała w ładowni parostatku, który nabierał wody. Wyciągam po kolei książki i rozkładam je, aby wyschły, w tym pracę Di Natalego, którą chciałem przeczytać czym prędzej. Kiedy wydaje mi się wystarczająco podsuszona, odkładam ją starannie na bok. Po paru dniach szukam jej i nie znajduję. Zawsze tak się dzieje, kiedy odkładam coś w specjalne miejsce, by się nie zgubiło: akurat wtedy znika. Daremne poszukiwania, próżne modlitwy do świętego Antoniego, przewracanie mieszkania do góry nogami, jakby przeszli przez nie złodzieje albo policjanci z rewizją. Nic. Tak jakby przedmiot odczuwał szczególną przyjemność w jeszcze skuteczniejszym ukrywaniu się. Na ogół wypływa na wierzch w tajemniczy sposób i ze złośliwym uśmieszkiem wtedy, kiedy już zgasła ostatnia nadzieja. Książka Di Natalego właśnie tak się zachowała. Czas stracony na jej odszukanie pochłonął, niestety, czas przeznaczony na lekturę. Musiałem z ciężkim sercem odłożyć ją na bok i zająć się w pierwszej kolejności innymi lekturami, czekającymi na swą kolej. Na początku listopada mogłem się wreszcie zabrać do niej. Bardzo mnie zainteresowała, toteż odstawiłem ją na półkę biblioteki z książkami, które lubię mieć pod ręką. Nie pamiętam już, kto to napisał, że kiedy wchodzimy do muzeum czy galerii sztuki, są tam obrazy, które nas przyzywają. Chcą być zobaczone natychmiast i w jakiś sposób udaje im się przyciągnąć naszą uwagę, nawet jeśli wiszą dwie, trzy sale dalej. Książki, moim zdaniem, potrafią dokazać tego samego. Niech no tylko zbliżyłem się do regału, książka Di Natalego, ledwo studwudziestostronicowa, niewielkiego dość rozmiaru,
robiła wszystko, by się wyróżnić. Jeśli sięgałem po jakiś tom stojący półkę wyżej, spadała, choć jej nawet nie musnąłem. Raz udało jej się wręcz wleźć do środka innej, grubszej książki, którą miałem zamiar przejrzeć. Skoro tak chciała, postanowiłem ją przeczytać raz jeszcze. Muszę się przyznać do brzydkiego zwyczaju: nigdy nie czytam przypisów na dole strony, nie wiedzieć czemu bardzo mi przeszkadzają. Czytam przypisy, jeśli są wydrukowane pod koniec rozdziału albo całej książki. Tym razem, powiedziałem sobie, nie ominę przypisów. W ten oto sposób, gdy dotarłem do rozdziału IV, zatytułowanego Niepokojące wątpliwości: zamach z 1945 roku, przeczytałem również, zgodnie z daną sobie obietnicą, pośród wielu innych także przypis 181. Odnosił się on do zdania w tekście: „zamach poważnie wstrząsnął diecezją Agrigento”. Przypis miał zatem za pomocą jasnego przykładu dać czytelnikowi pojęcie o skali i zakresie tego wstrząsu. Głosił: „W liście z 16 sierpnia 1956 roku przeorysza, s. Enrichetta Fanara z klasztoru benedyktynek w Palmie di Montechiaro, pisała do bp. Peruzza: «Właściwie nie powinno się tego poruszać, ale mówimy to w duchu p o s ł u s z e ń s t w a (…). Kiedy Wasza Ekscelencja po postrzale znalazła się w śmiertelnym zagrożeniu, ta wspólnota ofiarowała życie dziesięciu mniszek, żeby ocalić życie pasterza. Pan przyjął ofiarę i to, co zostało w niej złożone na wymianę: dziesięć mniszek, z tych najmłodszych, oddało życie, by przedłużyć życie swego ukochanego pasterza»”. Przeczytawszy powyższe, podkreślone przeze mnie słowa, dosłownie podskoczyłem na krześle, wstrząśnięty niewątpliwie prawie tak głęboko, jak diecezja Agrigento na wieść o tym, że ktoś strzelał do biskupa. Zabrzmi to jak komunał, jeden z tych, których nienawidzę, ale tak właśnie było: nie wierzyłem własnym oczom. Ciągle osłupiały wskutek tych słów, zrobiłem coś może nie całkiem normalnego. Chwyciłem za kartkę i pióro, po lewej stronie wynotowałem zdania bądź sformułowania, które najbardziej mnie uderzyły, po prawej zaś napisałem swoimi słowami coś w rodzaju przekładu-interpretacji. Chciałem, by tak rzec, poddać tekst próbie dziewiątkowej.
Ta wspólnota Klasztor sióstr benedyktynek z Palmy di Montechiaro jako całość, czyli mocą wspólnotowej decyzji, ofiarowała postanowił wydać na śmierć. życie dziesięciu mniszek
A więc stosunek jeden do dziesięciu, typowy, kiedy bierze się zakładników albo przeprowadza egzekucję, zwaną właśnie dziesiątkowaniem.
żeby ocalić życie pasterza
Dziesięć za jedno życie. Przy czym życie biskupa zostało narażone wbrew jego woli, podczas gdy dziesięć zakonnic dobrowolnie ofiarowuje się na śmierć. Jak Pan dał poznać, że się zgadza? A jeśli przypadkiem by się nie zgodził? List nie wspomina
Pan przyjął ofiarę
o cudownych zdarzeniach, które można by odczytać jako znaki potwierdzające lub zaprzeczające. Jasne jest, że przeorysza i zakonnice były przekonane a priori, że Pan przyjmie ofiarę. Nie jest to aby naginanie siłą Bożej woli? Chyba że w tym zdaniu zabrakło takiego słowa jak choćby „ewidentnie”. Wtedy miałoby taki sens: „Pan ewidentnie przyjął ofiarę, skoro Ekscelencja jest nadal przy życiu”…
i to, co zostało w niej złożone na wymianę
„Wymiana” to taktowny eufemizm siostry Enrichetty, oznaczający dziesięć istnień ludzkich.
dziesięć mniszek, z tych najmłodszych
Najmłodsze, żeby ofiara była jak najbardziej atrakcyjna? W jaki sposób zostały wyznaczone? Czy tylko na podstawie dat urodzenia? A może wyboru spośród grona najmłodszych dokonano wedle innych kryteriów, takich jak stopień uduchowienia, żarliwość wiary, skłonności mistyczne i inne cechy, o jakich nie mam pojęcia?
oddało życie Kolejny eufemizm: zgodziły się umrzeć. by przedłużyć itd.
Tu zostaje powtórzone, na czym polegał ten pakt.
Kiedy skończyłem to pisać, stało się dla mnie jasne, że już za pierwszym razem pojąłem wszystko w lot. Innymi słowy: dziesięć młodych kobiet wydało się na śmierć albo, brutalniej rzecz ujmując, w jakiś sposób dało się zabić (mogę napisać: popełniło samobójstwo? Nie, to byłoby zbytnie uproszczenie) w przekonaniu, że ich poświęcenie ocali życie biskupa. Zrozumiałem to od razu, ale odpychałem to od siebie, do tego stopnia słowa siostry Enrichetty Fanary wydały mi się niewiarygodne. Musiałem dowiedzieć się czegoś więcej. Ponieważ Di Natali napisał, że list skopiował z biografii pióra Domenica De Gregoria, zatytułowanej Mons. G.B. Peruzzo (Trapani 1971), zadzwoniłem do Elviry Sellerio z prośbą, żeby mi ją sprowadziła. Następnego dnia przekazała mi, że książka jest już nieosiągalna, ale ponieważ jeden egzemplarz znajduje się w zbiorach jakiejś biblioteki w Palermo, załatwi mi i przyśle kserokopię. Dość pokaźny plik kartek nadszedł po paru dniach. Zaraz rzuciłem się szukać interesującej mnie strony. De Gregorio daje do zrozumienia, że kolosalne archiwum biskupie nie zostało jeszcze uporządkowane i skatalogowane, dlatego list przeoryszy wpadł mu w ręce prawie przypadkiem. Czekał mnie wielki zawód. Przypis Di Natalego powtarzał słowo w słowo to, co De Gregorio zacytował u siebie w przypisie nr 10 na stronie 491, była tam opustka zaznaczona wielokropkiem. De Gregorio nie zadał sobie nawet trudu, by odszukać odpowiedź, jaką biskup niewątpliwie wystosował do przeoryszy. Byłoby bardzo ciekawe zobaczyć, jak zareagował. Jak mogłem dowiedzieć się czegoś więcej? Mój przyjaciel, dziennikarz, zaintrygowany sprawą, postanowił mi pomóc: zadzwonił do Di Natalego, żeby uzyskać więcej informacji, ten zaś odpowiedział mu, że właśnie na temat śmierci zakonnic w klasztorze benedyktynek
odbyła się parę lat wcześniej debata przy okrągłym stole, urządzona w klubie kulturalnym imienia G.B. Odierny w Palmie. Przysłał nawet dwa krótkie wycinki prasowe. Niewiele z nich zrozumiałem. Przeorysza, siostra Rosalia Mangiavillano, w trakcie debaty broniła osobliwej tezy, że zakonnice po prostu zmarły z niedożywienia, w owych latach bowiem zgromadzenie żyło w skrajnym ubóstwie i borykało się, jak zresztą większość ludzi na Sycylii, z brakiem żywności. Replikował na to autor wprowadzenia do debaty, Carlo Sortino: zwrócił uwagę, że wszystkie benedyktynki z klasztoru Świętego Różańca pochodziły z zamożnych rodzin, które zwłaszcza w tym okresie zaopatrywały krewne żyjące w klauzurze w jedzenie i środki pierwszej potrzeby. Nikt nie zauważył, że zmarłe siostry były młode, a logiczne jest, że z niedożywienia najpierw umierają najsłabsi, czyli dzieci i osoby starsze. Nikomu przez myśl nie przeszło, by wyciągnąć wniosek, że jeśli tak się sprawy potoczyły, to przeorysza, siostra Enrichetta Fanara, pisząc list do biskupa, najzwyczajniej go okłamała. Udała, że śmierć z głodu dziesięciu zakonnic była dobrowolną ofiarą życia w zamian za ocalenie Peruzza. Hipoteza bezwzględnie do odrzucenia. Klasztor w Palmie był znany z rygoru, dyscypliny, przestrzegania klauzury, przeorysza zaś miała zawsze dawać przykład innym. Jest bardziej prawdopodobne, że wielbłąd przeszedł przez ucho igielne, niż że przeorysza okłamała swojego biskupa. Jeśli chodzi o imiona zmarłych sióstr – zupełna cisza, ściana milczenia, nie miałem szans na zdobycie wykazu. Ale dlaczego? Jeśli siostry poświęciły się dla ratowania cudzego życia, to czy ich lista nie powinna widnieć na poczesnym miejscu? Czy zmarłe siostry nie położyły wielkiej chrześcijańskiej zasługi? Skoro zaś nie znałem imion, praktycznie nie miałem szansy dostać odpowiedzi na zapytania o zgony wysłane do urzędów stanu cywilnego miejscowości, z których pochodziły zakonnice. Mój przyjaciel dziennikarz zwrócił się więc do teatynów w Rzymie. I miał niespodziewanie łut szczęścia: udało mu się skontaktować z prawie stuletnim księdzem, który w 1945 roku był ni mniej, ni więcej tylko spowiednikiem zakonnic z Palmy. Ksiądz ten w pełni potwierdził treść listu siostry Enrichetty, bez problemu przyznał, że doszło do takiej wymiany, dodał nawet, że nie pamięta dokładnie, czy sióstr, które się poświęciły, było dziewięć czy dziesięć. Ale nie chciał wyjawić nic więcej. Był gotów rozmawiać o tym tylko z osobami wielkiej wiary, zdolnymi zrozumieć prawdziwy sens tego gestu. A nawet wobec tak szczególnych osób otworzyłby się z ciężkim sercem. Mój przyjaciel uczciwie uznał, że ma za małą wiarę, i nie śmiał nalegać. Postaram się w miarę możliwości zapełnić niektóre luki.
Od razu nasuwa się pytanie: na czym siostra Enrichetta Fanara opiera swoje słowa w 1956 roku? Chodzi mi o to, czy w 1945 roku przebywała w klasztorze? Była przeoryszą czy zwykłą zakonnicą? Krótko mówiąc: czy była naocznym świadkiem, czy opowiadała rzeczy znane jej tylko z cudzych relacji? I następne pytanie: dlaczego odczekała dokładnie jedenaście lat, miesiąc i siedem dni, żeby wyjawić biskupowi to, co zaszło w klasztorze? Kim była siostra Enrichetta, możemy wywnioskować pośrednio z fragmentu wstępu, którym Gioacchino Lanza Tomasi opatrzył zbiorowe wydanie dzieł Tomasiego di Lampedusy. Jak opowiada Lanza Tomasi, autor Geparda: „czwartego września 1955 roku po raz pierwszy wybrał się do Palmy w towarzystwie Francesca Agnella. Powrócił zachwycony. W Palmie nie miał znaczących nieruchomości, nie był wielkim posiadaczem ziemskim w okolicy, zresztą ród Tomasich utracił tamtejsze dobra już prawie dwa stulecia temu, ale był dziedzicem rodu świętych, czuł się częścią tej ziemi, którą mistyczny temperament jego przodków naznaczył tak, że różniła się od innych feudalnych kluczy sycylijskich. Z tychże powodów spotkanie obfitowało w radosne chwile. Z przyjemnością zwiedził zakrystię i wnętrze kościoła, a już szczególnie wzruszyło go przyjęcie zgotowane przez zgromadzenie benedyktyńskie Świętego Różańca”. Powrócił uradowany, a nawet się wzruszył. Przeorysza, siostra Enrichetta Fanara, wiedziała więc, jak podjąć k s i ę c i a z rodu Tomasich, założycieli klasztoru, liczącego w swoich szeregach błogosławionego (jeszcze nie świętego) Giuseppego Marię oraz czcigodną służebnicę Marię Ukrzyżowaną od Niepokalanego Poczęcia, mistyczną przewodniczkę klasztoru po wsze czasy. Zresztą rodzina Fanarów była znamienita, z koligacjami szlacheckimi. Siostra Enrichetta w stanie świeckim na pewno byłaby tytułowana jaśnie panią (donna). Kto ją poznał, opowiadał, że była osobą wielkiej wrażliwości i szlachetnego serca, a przy tym wyzbytą pychy. Wobec spraw i trosk świeckiego świata wykazywała pewną dezynwolturę, często się uśmiechała i była otwarta na innych. Ale przyszły autor Geparda w tym samym roku jeszcze raz pojawił się w klasztorze Świętego Różańca. Trzeba przypomnieć, że Giuseppe Tomasi di Lampedusa wciąż, choć tylko na papierze, był „patronem” klasztoru, dlatego nie obowiązywał go (ani osób mu towarzyszących) zakaz wstępu do klauzury. Oto jak Andrea Vitello relacjonuje tę wizytę: „Drzwi klauzury otworzyła sama przeorysza, siostra Enrichetta M. Fanara, która podjęła nas w wewnętrznej zakrystii, tak jak nakazuje tradycja: kawą (dość cienką) i ciastkami migdałowymi, wyrabianymi przez mniszki od XVII wieku. Potem było zwiedzanie klasztoru. Oprowadzała przeorysza z dzwonkiem w dłoni, którym ostrzegała siostry, by się wycofały, bo nadchodzą osoby świeckie. W szczególności zwiedziliśmy: celę Czcigodnej, z oknami wychodzącymi na wewnętrzny ogród, w której zachowane zostały różne przedmioty i relikwie, narzędzia pokuty oraz «list diabelski», a także grób świętego księcia, pod posadzką kaplicy Świętego Feliksa w kościele; na prawo od prezbiterium
widzieliśmy szklaną trumnę ze zwłokami Czcigodnej, złożonymi na czerwonym adamaszku, i z wielkim kamieniem rzuconym przez diabła. Z serdecznym wdziękiem przeorysza przypominała nam niektóre epizody z życia Czcigodnej, wciąż gnębionej przez Złego, (…) i nie omieszkała wspomnieć o niedawnych cudach uzyskanych za jej wstawiennictwem. Rozmawialiśmy także o świętym księciu, o jego życiu w pokucie, jeszcze surowszej po separacji od małżonki. Pokazano nam na dowód starą dyscyplinę, którą pierwszy z rodu di Lampedusa regularnie się biczował. (…) Przeorysza opowiadała, że jej gość, gdy po raz drugi nawiedził grób Czcigodnej, po długiej chwili skupienia podniósł głowę i wyznał z niezwykłym, jasno widocznym wzruszeniem: «tu spędzam godziny pełne pogody ducha»”. W 1945 roku siostra Enrichetta pełniła już funkcję przeoryszy. Była świadkiem i współuczestniczką poświęcenia innych sióstr. Miała więc prawo i wszelkie dane, by napisać od razu do Peruzza. Dlaczego w końcu zdecydowała się wyjawić biskupowi, co się wydarzyło? „Właściwie nie powinno się tego poruszać, ale mówimy to w duchu posłuszeństwa”, pisze. Pierwsza część zdania jest zrozumiała. Taki gest nie powinien być znany poza murami klasztoru. Rozgłaszanie go, opowiadanie o nim zwłaszcza osobie bezpośrednio zainteresowanej byłoby diminutio, umniejszeniem, wiązałoby się z utratą chrześcijańskiej wartości uczynku. Podobnie jest z miłosierdziem i dobroczynnością. Chwalenie się nimi niweczy ich głęboki sens. Niech nie wie lewica, co czyni prawica. Ale co oznacza: „w duchu posłuszeństwa”? Odłóżmy na bok świeckie znaczenie tego słowa; posłuszeństwo, jak mi wiadomo, jest relacją podległości osób duchownych wobec przełożonych; rozumie się przez nie także wykonanie rozkazu albo odbycie nałożonej pokuty. Z żadnych źródeł nie wynika, by w 1956 roku biskup zażądał od osób duchownych w swej diecezji, by zdały sprawę z tego, co robiły jedenaście lat wcześniej, w okresie gdy jego życie wisiało na włosku. Być może siostra Enrichetta działała w duchu p o s ł u s z e ń s t w a nie wobec polecenia Peruzza, lecz wobec moralnej zasady, by nie ukrywać niczego przed przełożonym. A może list stanowił akt posłuszeństwa rozumiany jako wykonanie pokuty nałożonej na siebie samą? Tak czy inaczej, po co czekać aż jedenaście lat? O wiele logiczniejsze byłoby, gdyby wyjawiła wszystko biskupowi rok wcześniej, korzystając z okazji dziesiątej rocznicy zamachu. Ale wolała odczekać, aż upłynie jeszcze trochę czasu. Mam pewną teorię, powiedzmy to jasno: niepopartą żadnymi dowodami. Jak pisze Tomasi di Lampedusa w cytowanym już fragmencie powieści, książę Salina był podniesiony na duchu opowieścią przeoryszy o błogosławionej Corberze, czyli czcigodnej siostrze Marii Ukrzyżowanej od Niepokalanego Poczęcia. Książę Tomasi di Lampedusa podczas obydwu wizyt u sióstr w Palmie był wzruszony. Otóż sądzę, że po wyjeździe księcia przeorysza zadała sobie pytanie: dlaczego do listy
zasług nie dołączyć również poświęcenia dziesięciu zakonnic? I pewnego pięknego dnia zdecydowała się to zrobić; cała sprawa zresztą miała pozostać między nią a biskupem. Wizyty księcia di Lampedusa we wrześniu i październiku 1955 roku były, moim zdaniem, ostatnim, decydującym impulsem, po którym przeorysza się przełamała i po krótkim namyśle chwyciła za pióro.
5.
Hipotezy
Postaram się teraz wyłożyć kilka dorzecznych hipotez co do kolejności, w jakiej potoczyły się wypadki; spróbuję zatem opowiedzieć z pewnym prawdopodobieństwem i w rozsądnym przybliżeniu, co się wydarzyło w klasztorze Świętego Różańca od chwili, gdy dotarła tam wiadomość o zranieniu biskupa, aż do śmierci mniszek. Doskonale zdaję sobie sprawę, że stąpam po grząskim gruncie. Po pierwsze, dlatego iż nie mam wiedzy, jak wyglądał rozkład dnia w klasztorach, jakie były normy, zwyczaje i reguły życia zgromadzenia, z tego powodu część moich twierdzeń da się pewnie łatwo podważyć. Po drugie – i to jest zdecydowanie delikatniejsza sprawa – nie jestem człowiekiem wierzącym, dlatego, tak jak powiedział stary spowiednik mojemu przyjacielowi, być może nie zdołam dogłębnie pojąć najbardziej wewnętrznych i że tak powiem, fideistycznych (w sensie pozytywnym) powodów tego dramatycznego gestu. Niewykluczone, że tak by się to skończyło. Ale brak zrozumienia nie jest faktem występującym a priori, co najwyżej konkluzją, przypominającą klęskę. Do wniosku, że nic nie rozumiemy, dochodzimy zazwyczaj dopiero po rozpaczliwych wysiłkach i próbach przeniknięcia czegoś światłem rozumu, a w pewnych sytuacjach, czemu nie, ograniczając władzę rozumu, czyli uruchamiając tę krztynę wiary, którą każdy z nas w sobie nosi, choćby nie była ściśle religijna – bo trudno o człowieka, który nie miałby czegoś, w co wierzy. Idealnym punktem wyjścia dla kogoś, kto stara się zrozumieć, będzie, moim zdaniem, poszanowanie racji drugiego człowieka. Można je w toku dalszego namysłu zrozumieć, podzielić albo nie, ale to już całkiem inna sprawa.
Decyzja: jak, gdzie, kiedy Fragment listu siostry Enrichetty przytoczony przez De Gregoria zaczyna się od słów: „Kiedy Wasza Ekscelencja po postrzale znalazła się w śmiertelnym zagrożeniu”… Poczyńmy teraz parę koniecznych obliczeń. Niemożliwe jest, żeby wiadomość o zranieniu biskupa dotarła do klasztoru w nocy z 9 na 10 lipca. Lekarze i karabinierzy z Santo Stefano Quisquina dowiedzieli się o wydarzeniach w pustelni nie wcześniej niż o dziewiątej wieczorem, kiedy zaalarmował ich kucharzsłużący, który przybył pędem do osady. Telegraf o tej porze był już zamknięty. Telefonów w tamtych czasach na Sycylii było naprawdę niewiele, większości linii telefonicznych zniszczonych podczas wojny nie przywrócono jeszcze do działania. Mało który dom prywatny miał telefon, aparaty można było spotkać raczej w urzędach, kantorach
wielkich kupców, gabinetach lekarskich oraz oczywiście na posterunkach karabinierów i komisariatach policji. Jeśli nie liczyć tych placówek, urzędy, biura i gabinety w nocy są nieczynne. Jako jeden z pierwszych o fakcie dowiedział się ksiądz Luigi Abella, prałat z Santo Stefano Quisquina (biskup utrzymywał z nim osobiste stosunki). Z pewnością zaraz poinformował on sekretarza Peruzza, przebywającego w kurii biskupiej w Agrigento. Jestem też przekonany, że kuria nie rozgłosiła natychmiast tej nowiny, nie miało to sensu, jeszcze nikt nie mógł oszacować, jak groźne były rany biskupa. A K o ś c i ó ł z a w s z e k i e r o w a ł s i ę o s t r o ż n o ś c i ą. Sądzę zatem, że sekretarz albo ktoś w jego imieniu dał znać różnym organizacjom i placówkom religijnym diecezji dopiero 10 lipca rano. I rzeczywiście, kiedy o dziewiątej rano profesor Borsellino orzekł, że ranny może wrócić do Agrigento, mieszkańcy wiosek mijanych po drodze wylegali na ulice i się modlili. Można zatem rozsądnie założyć, że wiadomość dotarła do klasztoru Świętego Różańca, a raczej do uszu przeoryszy, około godziny dziesiątej rano 10 lipca, przyniesiona przez spowiednika albo innego duchownego z Palmy di Montechiaro. O tej godzinie było już dawno po porannych wspólnych modlitwach i mniszki wykonywały przydzielone im zajęcia. Każda bowiem zakonnica codziennie dostawała przydział pracy (warzywnik, kurnik, zamiatanie klasztoru, ogród, kuchnia itd.). Nie odbiegniemy daleko od rzeczywistości, jeśli postawimy hipotezę, że przeorysza natychmiast zwołała siostry, by przekazać im dramatyczną wiadomość. Dokąd? Na pewno nie do refektarza ani do ogrodu, lecz w bardziej stosowne miejsce. Ponieważ klasztor od zawsze był połączony z budynkiem kościoła i zakonnice miały tam wydzieloną dla siebie, niedostępną dla reszty wiernych przestrzeń, przeorysza zebrała je w tym miejscu. Po przekazaniu im, co się stało i że biskup jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, zachęciła je zapewne do modlitwy o jego ocalenie. Nawet jeśli przeorysza zakomunikowała im wieść nie w kościele, lecz w innym miejscu klasztoru, z pewnością zakonnice zaraz pobiegły do kościoła się modlić. Do kogo zwracały się co dzień w modlitwie? Do Boga z pewnością i do Matki Boskiej, ale także, jak sądzę, do Czcigodnej Siostry Marii Ukrzyżowanej od Niepokalanego Poczęcia, swej prawdziwej matki duchowej, znanej z licznych uznanych cudów. Nie była to raczej skupiona, surowa modlitwa, taka jak zwykle. Tym bardziej że kościół zapełniał się wiernymi, zwłaszcza zapłakanymi kobietami, bijącymi się w piersi i rozwiązującymi włosy na znak bólu i rozpaczy. Niewiele było trzeba, żeby atmosfera w kościele stała się gorąca i osiągnęła próg zbiorowej histerii. To musiało stać się wtedy: kiedy ten kocioł płaczu, okrzyków, lamentów i modlitw
zaczynał powoli wrzeć, jedna z zakonnic w akcie strzelistym na głos ofiarowała Bogu swoje życie w zamian za życie biskupa. Zaraz też dołączyły do niej chórem inne siostry, ogarnięte swego rodzaju zaraźliwym uniesieniem mistycznym. Kto jednak sprawił, że ta ofiara nabrała konkretnych kształtów? Kto określił, jak od słów można przejść do czynów, i ustalił reguły tego przejścia? Przede wszystkim wyrobiłem sobie dokładny pogląd, gdzie odbyło się decydujące spotkanie wszystkich sióstr po zakończeniu wspólnych modłów: w celi Marii Ukrzyżowanej i pobliskim korytarzu; z pewnością udały się do Czcigodnej po inspirację, by jak najlepiej uskutecznić swe zamiary. Jeszcze logiczniej byłoby zebrać się przed jej grobem, ale to było niemożliwe, znajdował się bowiem w kościele pełnym wiernych. W tym momencie zakonnice z pewnością musiały się zwrócić, tak jak nakazywało im posłuszeństwo, do przeoryszy. Czy siostra Enrichetta od razu się zgodziła? Czy raczej próbowała odwieść siostry od decyzji? A może i ją ogarnęło mistyczne napięcie, które atmosfera miejsca i gorące prośby sióstr doprowadziły do zenitu? „Ta wspólnota”, pisze przeorysza. Nie: klasztor czy zakon. Wybrane przez nią słowo wydaje się oddawać decyzję podjętą jednogłośnie, za którą wszystkie zakonnice, bez względu na miejsce w hierarchii, wzięły jednakową odpowiedzialność. Siostra Enrichetta widzi zatem siebie jako pierwszą pośród równych, ale niewątpliwie bez jej zgody propozycja ofiary, choćby nawet wszystkie siostry przyjęły ją z entuzjazmem, nie miałaby dalszego ciągu. Zgoda Przeorysza ma do odegrania ściśle określoną rolę, co pociąga za sobą odpowiedzialność, jakiej nie ponoszą inne siostry. Odpowiedzialność w stosunku do klasztoru, ale przede wszystkim wobec przełożonych i świata zewnętrznego. Z pewnością przy innych okazjach siostra Enrichetta pytała nieraz o zdanie spowiednika lub opiekuna duchowego. W tamtym jednak momencie rozumie, że ona i tylko ona może dać odpowiedź na pytanie postawione jej przez zakonnice. Spowiednicy i opiekunowie duchowi przychodzą i odchodzą, pojawiają się w klasztorze o określonych porach dnia, żeby wypełnić swoje zadania, po czym idą dalej. Poza tym mogą się zmieniać z roku na rok. „Wspólnota” tymczasem jest zwartym, niezmiennym bytem, składa się jedynie z osób żyjących za murami klasztoru; nigdy nie oddala się poza owe mury, oddycha cały czas wspólnym powietrzem. Przeorysza poprosiła pewnie o parę minut na zastanowienie. Parę minut, nie godzin, bo prośba jest zbyt pilna, nie pozwala na zwłokę. Odchodzi, by się pomodlić. Ale zanim to uczyni, jednego jest już pewna: jakakolwiek będzie ostateczna decyzja, nic z tego, co się dzieje w klasztorze, nie może się przedostać na zewnątrz. Z pewnością ludzie świeccy by tego nie zrozumieli, podobnie jak pewna część duchownych mających coś do powiedzenia w sprawach klasztoru.
Gdyby nie wyraziła zgody, niektórzy mogliby zinterpretować jej odmowę jako chęć ugaszenia mistycznego żaru sióstr, po to by utrzymywać wspólnotę w karbach normalności. Mogłaby zatem zostać oskarżona o to, że nie sprostała ofiarnemu napięciu, jakie ogarnęło inne zakonnice, że nie potrafiła zadbać, by zakon zachował się w sposób godny wielkiej tradycji. Gdyby zaś się zgodziła, a fakt ten przedostałby się na zewnątrz, ilu ludzi zarzuciłoby jej potem bez ogródek, że pozwoliła, by w świętych murach doszło do czegoś tak bluźnierczego jak samobójstwo dziesięciu zakonnic? Ilu zaś potrafiłoby pojąć, że nie chodziło o samobójstwo, tylko najwyżej o poświęcenie? Jako kobieta dość wykształcona z pewnością pamiętała, że Stary Testament ostro potępia składanie ludzi w ofierze, choćby mimowolne. Zgoda, ale wobec tego co z Samsonem, który poświęca siebie, żeby zabić Filistynów? Jeśli przyszło jej to do głowy, przeorysza z pewnością odrzuciła tę myśl jako niepasującą do sytuacji: Samson zabija się, by zabić innych (podobnie jak japońscy kamikadze spadający w swoich samolotach na okręty wroga, o których przeczytała w jakiejś gazecie). Jej siostry z kolei nie chcą nikogo zabić, wręcz przeciwnie. Przyszło jej też na myśl, że święty Augustyn pisał o tym bez ogródek: kto dąży do męczeństwa i daje się zabić, popełnia podwójne zabójstwo: siebie i Bożego daru życia. Przykazanie zakazujące zabijania nie oznacza tylko, że nie wolno zabijać innych, ale także i przede wszystkim siebie. Przeorysza zatopiła się w modlitwie. Może przypomniała sobie, że w Ewangeliach powiedziano, iż dobry pasterz potrafi oddać życie za swoje owieczki, ale w tychże Ewangeliach nie wspomina się o możliwości, by to owieczki oddały życie za pasterza. W trakcie modlitwy pamięć zapełniły jej pewnie liczne przykłady chrześcijańskich męczenników, którzy oddali życie, by ocalić współbrata skazanego na śmierć. Do kogo się zwracali w kwestii zamiany? Do człowieka, który w danej chwili miał moc zdecydować, czy zgodzi się na tę zamianę, czy nie. Do człowieka. Konsula, prokonsula, cesarza, w każdym razie człowieka. Tu zaś prośba o zamianę została wystosowana nie do człowieka, lecz do Boga. A jeśli Bóg, który dał najwyższy dar życia, zgodzi się na zamianę, to znaczy, że wszystkie wydarzenia, strzały do biskupa i ofiara sióstr mieszczą się w ramach Bożego zamysłu, niepojętego dla istot ludzkich. Wszystko dzieje się tak, jak zostało ustalone. W takim przypadku Bóg po prostu odebrałby sobie swój dar. Słowa takie jak samobójstwo, męczeństwo, poświęcenie nie miałyby zatem żadnego sensu. (W rzeczy samej, pisząc jedenaście lat potem list do biskupa, siostra Enrichetta wystrzega się tych pojęć; stwierdzi o wiele prościej, że dziesięć mniszek o d d a ł o ż y c i e. Z jej punktu widzenia bardziej adekwatne byłoby: z w r ó c i ł o ż y c i e). Jej odpowiedź w takim razie nie może być negatywna.
Wybór Jak sądzę, dla zakonnic idea zamiany była na tyle jasna – dziesięć żywotów za jeden – że selekcja tych, co się poświęcą, nie wymagała chyba długiej dyskusji. Chodziło wszak o ocalenie życia, które uznawano – słusznie czy niesłusznie – za obdarzone szczególną wartością, wyjątkowe, niezastąpione, w zamian za dziesięć żywotów całkiem zwyczajnych. Ilość równoważyła więc jakość. Ale w samej propozycji zamiany to samo słowo „życie” nabierało różnych odcieni znaczeniowych. Na jednej szali leżało życie biskupa, które oznaczało nie tylko jego przetrwanie w sensie cielesnym, lecz także zachowanie i przedłużenie całości jego istnienia, jego posługi dobrego pasterza, spełnianej z mądrością, zrozumieniem, surowością, miłością chrześcijańską, szczodrością. Krótko mówiąc, ważyło się nie tylko przetrwanie ciała, lecz także ciała jako nosiciela podzielanych przez zbiorowość wartości, co więcej – zdolnego sprawić, że będą one podzielane. Na drugiej szali życie zakonnic oznaczało po prostu ich żyjące ciała. Nie sposób było oceniać ich inaczej, na przykład wedle stopnia mistycznej żarliwości, zdolności do miłowania bliźnich, dobroci, altruizmu, wiary. Bardzo trudno byłoby znaleźć metodę ilościowego oszacowania i tą drogą dojść do definitywnej selekcji. W swoim czasie siostra Maria Ukrzyżowana od Niepokalanego Poczęcia, choć była zwykłą zakonnicą, sporządzała listy według zasług, wystawiała ocenę stanu ducha każdej siostrze, wręczaną potem spowiednikowi w celu właściwej interwencji. Ale poza nią nikt w klasztorze nie odznaczał się tą wysublimowaną zdolnością przenikania w głąb duszy. A zatem tylko ciało. Nagle to ciało, skrzętnie zakrywane przez habity i umartwiane przez zakonne praktyki, odzyskiwało wartość. Zwłaszcza jeśli było młode i zdrowe. Takie samo młode, zdrowe ciało, jakie siostra Maria Ukrzyżowana uznawała, całkiem przeciwnie, za widomy znak Bożej obojętności. Dobrotliwa uwaga Boga przejawiała się przecież w chorobach, jakie zsyłał na ciało. Chore ciało należało szanować, bo zostało dotknięte Bożą miłością. Teraz szale wagi mogły zatrzymać się precyzyjnie naprzeciwko siebie, bo dziesięć ciał złożonych na wymianę miało znaczną wartość dodaną – młodość. Ściślej rzecz biorąc, potencjalną wartość przyszłych lat, którą młodość niweczyła w akcie wydania się na śmierć. Dlatego należało z góry wykluczyć z ofiary starsze zakonnice. Wystarczyło zatem zrobić listę według dat urodzenia, by wybrać dziesięć najmłodszych. Gdy już ją sporządzono, współsiostry pogratulowały wybranym, wyściskały je (a może wcale nie? Może kontakt fizyczny nie był dozwolony), obiecały wspierać je modlitwą w trakcie agonii. Oto zatem imiona tych, które miały się poświęcić: siostra Maria Perpetua, siostra Maria Maura,
siostra Maria Franciszka, siostra Maria Pogrzebana, siostra Maria Placyda, siostra Maria Lanceata, siostra Maria Katarzyna, siostra Maria Serafina, siostra Maria Scholastyka, siostra Maria Magdalena. Dobrze wiem, że imiona te nie odpowiadają dziesięciu realnym zakonnicom, które złożyły siebie w ofierze, klasztor bowiem trzyma ich dane w najściślejszej tajemnicy. Ale nie wymyśliłem ich sobie ot, tak. Są to bowiem imiona dziesięciu zakonnic należących do zgromadzenia w czasach siostry Marii Ukrzyżowanej. Więcej nawet: część z nich to imiona zakonne rodzonych sióstr Isabelli Tomasi. W gruncie rzeczy gest dziesięciu zakonnic ustanawia duchową ciągłość, absolutną powtarzalność czasu, między rokiem 1945 a 1659, w którym założono klasztor. Jak umrzeć Sądzę, że od razu pojawiła się kwestia czasu. Im szybciej nastąpiłaby śmierć zakonnic, czyli ziściłby się namacalny, konkretny dar na wymianę w postaci dziesięciu trupów, tym szybciej ranny biskup mógłby wrócić do zdrowia. A zatem: jak umrzeć dość szybko? Sądzę, że gwałtowna śmierć z przyczyn oczywistych nie wchodzi w grę, nawet nie rozważano takich sposobów. Nie dlatego, że zakonnicom obcy był widok krwi, bynajmniej. Trzeba pamiętać, że jeszcze w XVII wieku w klasztorach żeńskich przyjętą praktyką było zadawanie sobie lekkich ran i pozostawianie ich, by krwawiły dłuższy czas. Często przy tym siostry udawały, że rany te zostały zadane Bożą ręką. Również bezkrwawa śmierć przez otrucie lub powieszenie była całkowicie wykluczona. Skok z balkonu, podcięcie sobie żył, wypicie trucizny, powieszenie się – wszystkie te sposoby były niebezpiecznie bliskie metod, jakie wybierali desperaci zamierzający popełnić samobójstwo. Chodziło nie o drobną formalną kwestię, lecz o coś bardzo dla nich istotnego. Nie powodowała nimi rozpacz; powodowało nimi jej przeciwieństwo: niezmierzone szczęście złożenia siebie w ofierze. Zatem jedyną możliwą i praktycznie wykonalną metodą było pozbawienie się życia przez odmowę przyjęcia niezbędnego pożywienia. Powstaje więc pytanie: co i ile jadało się w klasztorze? „Trzy razy na tydzień, to jest w niedzielę, w ferię trzecią i piątą [wtorek i czwartek] niech
jedzą mięso. W tychże dniach oprócz zupy na obiad ma być podana porcja mięsa na przystawkę, a po zupie znów mięso, tym razem gotowane. W ferię drugą i czwartą [poniedziałek i środę] niech żywią się nabiałem, jedząc na obiad zupę, jajko i jedną potrawę mleczną lub coś podobnego. Wieczorem, zarówno w dni mięsne, jak i te, kiedy jada się nabiał, każda siostra niech dostanie jajko i małą miskę zupy czy podobnej potrawki. Nie dotyczy to chorych, które mogą jeść mięso także wieczorem. Poza tym, co już było wymienione, niech rano i wieczorem każda dostaje plaster sera i owoce, suszone albo świeże, oraz zieleninę. W ferię szóstą i sobotę obowiązuje post. W tych dniach jada się zupę z jarzyn i fasoli, do tego dwa inne posiłki bez mięsa. Na wieczorny posiłek jarzyny surowe albo gotowane i coś drobnego ze świeżych owoców, zależnie od pory roku. W ferię szóstą w refektarzu niech nie będzie niczego słodkiego, nawet świeżych owoców…” Tyle zapisano w Konstytucjach klasztoru z końca XVII wieku. Nie sądzę, żeby od tego czasu zaszły jakieś znaczne zmiany w jadłospisie i jego tygodniowym rozkładzie. W każdym razie widzimy, że nie było to odżywianie się na granicy przeżycia czy choćby z lekceważeniem podstawowych wymogów zdrowotnych. Przypomina raczej rozsądną dietę, pozwalającą dobrze się wyspać i zachować energię. Zakonnice miały po prostu zdrowy i rzeczowy stosunek do jedzenia. Warto też zauważyć, że nie przewidziano całkowitych, bezwzględnych postów: podczas dni postnych wolno było jeść nabiał, a wieczorem posiłek nieprzekraczający sześciu uncji. Za karę zakonnica mogła dostać nakaz powstrzymania się od jednego posiłku. W takim wypadku winna i tak musiała udać się do refektarza, paść twarzą do ziemi i pozostać w tej pozycji aż do końca posiłku, po czym siostry przechodziły po niej w drodze do wyjścia. Dlatego z pewnością wybór padł na całkowity post, „aż nadejdzie śmierć”. Przede wszystkim – żadnej wody, nawet paru kropel do zwilżenia spękanych warg. Trzeba pamiętać, że chodziło o dziesięć młodych organizmów, które – nawet pozbawione pożywienia – mogłyby zbyt długo opierać się śmierci. Całkowity zakaz picia niewątpliwie mógł ją znacznie przyspieszyć. Gdy już podjęto decyzję co do sposobu, każda z wybranych zakonnic wycofała się do swej celi, z pewnością w towarzystwie jednej z sióstr, mającej ją wspierać (i pilnować). Następnie, wypowiedziawszy ostatnią wolę, położyła się na łóżku i zatopiła w modlitwie. Pewność, że poświęcenie przynosi owoce, umierające zyskały już 13 lipca – albo bezpośrednio z komunikatów kurii, albo z lektury „Il Giornale di Sicilia”: oto stan zdrowia Peruzza znacznie się poprawił. Wiadomość ta, przekazana przez inne siostry, z pewnością wzmocniła siłę woli dziesięciu zakonnic, by tym mocniej mogły opierać się dramatycznym wołaniom o jedzenie i wodę wydobywającym się z ich ciał. Piętnastego lipca życiu biskupa nic już nie zagrażało. Czy tego dnia wszystkie zakonnice były martwe?
Nie sądzę. Przeciwnie – tego dnia, moim zdaniem, wszystkie były jeszcze przy życiu, choć być może w fazie agonalnej. Ile może wytrzymać młody organizm bez jedzenia i wody? Na ile wola poświęcenia może wpłynąć na osłabienie instynktu życia? Bez względu na to, jaka sytuacja panowała w dziesięciu celach, w chwili gdy nadeszła wieść, że biskupowi nic nie zagraża, i tak nie można było już nic zrobić. I to, jak sądzę, nie tyle z powodu stanu fizycznego zakonnic i nieodwracalnych zmian, jakie zaszły w ich organizmach, ile dlatego, że pakt przewidywał, iż dziesięć młodych istnień zgaśnie – a zatem owe dziesięć istnień trzeba było, tak czy owak, zgasić. Powrót biskupa do zdrowia nie oznaczał wcale zerwania paktu, lecz najwyżej to, że pakt został przyjęty, a więc trzeba go było zrealizować do końca, za wszelką cenę. Jestem przekonany, że w tych dniach nikt poza murami klasztoru nie dowiedział się o śmierci zakonnic. Owinięte w płótno zwłoki zostały zakopane w dołach przygotowanych przez inne siostry, na małym cmentarzu przylegającym do klasztoru. Zamówienie dziesięciu trumien w lokalnej firmie pogrzebowej mogłoby wzbudzić podejrzenia wśród mieszkańców Palmy di Montechiaro. A co z rodzinami zakonnic? Jak i kiedy powiadomiono je o śmierci krewnych? Na pewno się dowiedziały, ale sądzę, że przeorysza przestrzegała starannie przemyślanej strategii i jej poszczególne kontakty z krewnymi były odległe od siebie w czasie i pod względem geograficznym. Nurtuje mnie w związku z tą śmiercią jeszcze jedno pytanie. Wynika ono z niepewności starego spowiednika co do liczby poświęconych sióstr. Nie pamiętał, czy było ich dziewięć, czy dziesięć. Tego rodzaju niepewność bezspornie nie jest skutkiem osłabienia pamięci. Takie wspomnienia pozostają niezatarte. Za młodu poznałem księdza, który jako kapelan więzienia w Agrigento musiał w 1943 roku udzielić pociechy duchowej dwóm skazanym na rozstrzelanie. Spotkałem go ponownie trzydzieści lat później; wyznał mi wtedy, że nie zdołał wyrzucić z głowy nawet najmniejszego szczegółu egzekucji. Jak zatem wyjaśnić wahanie spowiednika? Mogę spróbować odpowiedzieć kolejnymi pytaniami. Czy żadna z dziesięciu zakonnic nie pożałowała swojej decyzji, nie chciała się wycofać? Czy żadna nie błagała in extremis o ratunek? Jak w takim przypadku zachowały się inne siostry? Zatkały sobie uszy, żeby nie słyszeć błagania wypowiadanego słabnącym głosem? Wyszły z celi, zamykając za sobą drzwi? A może próbowały udzielić pomocy, która była już niemożliwa?
Sądzę, że niepewność spowiednika mogła narodzić się wskutek czegoś nieprzewidzianego, co zaszło między 10 a 17, najwyżej 18 lipca 1945 roku. Ale tego nie dowiemy się nigdy. W chwili kiedy piszę te słowa, pod koniec września 2006 roku, we Włoszech rozgorzała debata – w sferze politycznej, ale nie tylko – wokół eutanazji, wspomaganego samobójstwa, testamentu biologicznego. Warto przytoczyć niektóre stwierdzenia, jakie padły w trakcie tej debaty, łączą się one bowiem z paroma wątpliwościami, które wyrażałem w kwestii poświęcenia zakonnic. A także dlatego, że wyrażają stanowisko Kościoła (zresztą nigdy nie zmienione). Watykański „minister zdrowia”, kardynał Javier Lozano Barragán, jasno podkreślił trzy podstawowe dla wszystkich wierzących punkty: Życie nie podlega negocjacjom. Ciała nie wolno modyfikować ani uszkadzać, bo skoro jest nam dane przez Boga, wciąż należy do Boga (człowiek dostał je w gruncie rzeczy w bezpłatną dzierżawę). Życie jako dar Boży należy zawsze i bezwzględnie szanować i chronić. Biskup Terni Vincenzo Paglia, przewodniczący komisji biskupów do spraw ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego, dopuszcza jeden wyjątek od zasad wyłożonych przez Barragána: „Jedyne «okienko», jakie może być otwarte dla miłości bliźniego przekraczającej miłość do siebie, to sytuacja, gdy osoba wierząca oddaje swoje życie, by ocalić cudze. Nigdy na odwrót”. Tym „nigdy na odwrót” biskup Paglia czyni ostrożną aluzję, zrozumiałą w kontekście naszych czasów, że prawdziwy chrześcijanin nie może poświęcić siebie, by odebrać życie innym ludziom – w przeciwieństwie do tego, co robią wierni innej religii. Przez „okienko” uchylone przez biskupa Paglię z mojej pamięci wychyla się tylko jeden człowiek. Nazywał się Salvo D’Acquisto, był karabinierem w stopniu wicebrygadiera, w 1943 roku podczas okupacji niemieckiej miał dwadzieścia trzy lata. W wiosce nieopodal Rzymu, gdzie pełnił służbę, Niemcy skazali na śmierć dwudziestu dwóch niewinnych zakładników w ramach odwetu za akt sabotażu. D’Acquisto, który z tym sabotażem nie miał nic wspólnego, dobrowolnie zgłosił się do Niemców, wziął na siebie całą winę i w ten sposób poszedł na rozstrzelanie zamiast zakładników. Nie pamiętam, czy D’Acquisto był wierzący, ale sądzę, że tak. Wystąpił przed lufami plutonu egzekucyjnego w nadludzkim akcie chrześcijańskiej miłości bliźniego? Czy też uznał, że nie może zachować się inaczej ze względu na mundur, jaki nosił? W każdym razie Salvo D’Acquisto powierzył innym – plutonowi egzekucyjnemu – zadanie odebrania życia, nie odebrał go sobie sam. Podobnie jak ojciec Maksymilian Kolbe, potem kanonizowany, który w 1941 roku w obozie koncentracyjnym Auschwitz poszedł na śmierć do bunkra głodowego w miejsce pewnego ojca rodziny. On także nie odebrał sobie życia własnymi rękami. Problem tkwi w tej różnicy, wcale niebagatelnej, jak sądzę.
Szóstego sierpnia tego samego, 1945 roku wybuchła w Hiroszimie bomba atomowa. Z popiołów tej masakry miał narodzić się nowy świat, pełen niewiadomych i lęków, ale otwierający wielką możliwość postępu w dziejach człowieka. Kilka dni wcześniej w Palmie di Montechiaro dzieje zrobiły wielki krok wstecz. Nie jestem w stanie wyciągnąć żadnej konkluzji z tej historii, ani dla siebie, ani dla czytelników. Czy raczej: konkluzje poprowadziłyby mnie niechybnie daleko, zarówno wstecz, w przeszłość, jak i do przodu, aż do naszej tragicznej teraźniejszości. A może tak właśnie trzeba?
Bibliografia Dwie książki były dla mnie całkowicie niezbędne: Enza Di Natalego L’attentato contro il Vescovo dei contadini (Canicatti 1999) oraz Sary Cabibbo i Marileny Modiki La Santa dei Tomasi (Torino 1989). Sara Cabibbo niech zechce także przyjąć podziękowania za dostarczenie mi dodatkowych materiałów, niepublikowanych i publikowanych. Wśród tych drugich wymienię jej artykuł Fratello/sorella w „Quaderni storici” nr 83. Korzystałem także z następujących książek i artykułów: I luoghi di Tomasi, praca zbiorowa, Palermo 1996. G. Bonina, Era un masnadiero il capostipite del Gattopardo, „Tuttolibri”, 16 IV 2005. D. De Gregorio, Mons. G.B. Peruzzo, Trapani 1971. M. Ganci, La Sicilia contemporanea, Siracusa 1986. S. Indelicato, Santa Rosalia e l’eremo della Quisquina, „Kouros” 2005, nr 4 (przejrzałem w tej sprawie także kilka stron internetowych). C. Messina, La Quisquina, Palermo 1973. G. Reina, L’Eremo della Quisquina, S. Stefano Quisquina 1994. A. Vitello, Giuseppe Tomasi di Lampedusa, Palermo 1987.