KRAINA OGNIA (KSIĘGA 12 KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA) MORGAN RICE PRZEKŁAD MONIKA ZAJĄC O autorce Morgan Rice plasuje się na samym szczycie listy USA Today n...
18 downloads
30 Views
1MB Size
KRAINA OGNIA (KSIĘGA 12 KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA)
MORGAN RICE PRZEKŁAD MONIKA ZAJĄC
O autorce Morgan Rice plasuje się na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autorów powieści dla młodzieży. Morgan jest autorką bestsellerowego cyklu fantasy KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA, złożonego z siedemnastu książek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, złożonej, do tej pory, z jedenastu książek; bestsellerowego cyklu thrillerów post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, złożonego, do tej pory, z dwóch książek; oraz najnowszej serii fantasy KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY, składającej się z dwóch części (kolejne w trakcie pisania). Powieści Morgan dostępne są w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 językach. PRZEMIENIONA (Księga 1 cyklu Wampirzych Dzienników), ARENA ONE (Księga 1 cyklu Survival Trilogy), WYPRAWA BOHATERÓW (Księga 1 cyklu Krąg Czarnoksiężnika) oraz POWRÓT SMOKÓW (Księga 1 Królowie i Czarnoksiężnicy) dostępne są nieodpłatnie na Google Play. Morgan czeka na wiadomość od Ciebie. Odwiedź jej stronę internetową www.morganricebooks.com i dołącz do listy mailingowej, a otrzymasz bezpłatną książkę, darmowe prezenty, darmową aplikację do pobrania i dostęp do najnowszych informacji. Dołącz do nas na Facebooku i Twitterze i pozostań z nami w kontakcie!
Wybrane opinie na temat książek Morgan Rice „KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA ma wszystko, czego potrzeba książce, by odnieść natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnicę, walecznych rycerzy i rozwijające się związki, a wśród nich złamane serca, oszustwa i zdrady. To świetna rozrywka na wiele godzin, która przemówi do każdej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znaleźć dla niej miejsce w swojej biblioteczce.” - Books and Movies Reviews, Roberto Mattos
„Świetne rozrywkowe fantasy.” —Kirkus Reviews „To początek czegoś, co warte będzie odnotowania.” --San Francisco Book Review “Pełne akcji… Pisarstwo Riece jest rzetelne i bardzo intrygujące.” --Publishers Weekly “Natchnione fantasy… To tylko początek doskonałej serii książek fantasy dla młodzieży.” --Midwest Book Review
Książki autorstwa Morgan Rice KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY POWRÓT SMOKÓW (CZĘŚĆ #1) POWRÓT WALECZNYCH (CZĘŚĆ #2) POTĘGA HONORU (CZĘŚĆ #3) KUŹNIA MĘSTWA (CZĘŚĆ #4) KRÓLESTWO CIENI (CZĘŚĆ #5) KRWAWA NOC (CZĘŚĆ #6) KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA WYPRAWA BOHATERÓW (CZĘŚĆ 1) MARSZ WŁADCÓW (CZĘŚĆ 2) LOS SMOKÓW (CZĘŚĆ 3) ZEW HONORU (CZĘŚĆ 4) BLASK CHWAŁY (CZĘŚĆ 5) SZARŻA WALECZNYCH (CZĘŚĆ 6) RYTUAŁ MIECZY (CZĘŚĆ 7) OFIARA BRONI (CZĘŚĆ 8) NIEBO ZAKLĘĆ (CZĘŚĆ 9) MORZE TARCZ (CZĘŚĆ 10) ŻELAZNE RZĄDY (CZĘŚĆ 11) KRAINA OGNIA (CZĘŚĆ 12) RZĄDY KRÓLOWYCH (CZĘŚĆ 13) PRZYSIĘGA BRACI (CZĘŚĆ 14) SEN ŚMIERTELNIKÓW (CZĘŚĆ 15) POTYCZKI RYCERZY (CZĘŚĆ 16) ŚMIERTELNA BITWA (CZĘŚĆ 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZĘŚĆ 1) ARENA TWO (CZĘŚĆ 2) WAMPIRZE DZIENNIKI PRZEMIENIONA (CZĘŚĆ 1) KOCHANY (CZĘŚĆ 2) ZDRADZONA (CZĘŚĆ 3) PRZEZNACZONA (CZĘŚĆ 4) POŻĄDANA (CZĘŚĆ 5 ZARĘCZONA (CZĘŚĆ 6) ZAŚLUBIONA (CZĘŚĆ 7) ODNALEZIONA (CZĘŚĆ 8) WSKRZESZONA (CZĘŚĆ 9)
UPRAGNIONA (CZĘŚĆ 10) NAZNACZONA (CZĘŚĆ 11)
Pobierz książki Morgan Rice ze sklepu Play!
Słuchaj książek z serii KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA w formie audiobooków! Teraz dostępne na: Amazon Audible iTunes
Copyright © Morgan Rice, 2014 Wszelkie prawa zastrzeżone. Za wyjątkiem wyjątków określonych w ustawie U.S. Copyright Act z 1976 roku, żadna część tej publikacji nie może być powielana, dystrybuowana ani zmieniana (w żadnej formie ani w żadnym znaczeniu) ani przechowywana w bazach danych, czy systemach wyszukiwania treści bez uprzedniej zgody autorki. Ten ebook przeznaczony jest wyłącznie do osobistego użytku. Nie może on być odsprzedawany, ani oddawany innym ludziom. Jeśli chcesz podzielić się tą książką z inną osobą, prosimy, o zamówienie dodatkowej kopii dla każdego odbiorcy. Jeśli czytasz tę książkę, a nie została ona przez ciebie zamówiona, albo nie została zamówiona do wyłącznego użycia przez ciebie, prosimy o jej zwrócenie i zamówienie własnej kopii. Dziękujemy za uszanowanie ciężkiej pracy autorki. Niniejsze dzieło opisuje historię fikcyjną, imiona, bohaterowie, firmy, organizacje, miejsca, uroczystości i wydarzenia również stanowią wytwór wyobraźni autorki i są fikcyjne. Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych osób, żyjących lub martwych, są przypadkowe.
CONTENTS ROZDZIAŁ PIERWSZY ROZDZIAŁ DRUGI ROZDZIAŁ TRZECI ROZDZIAŁ CZWARTY ROZDZIAŁ PIĄTY ROZDZIAŁ SZÓSTY ROZDZIAŁ SIÓDMY ROZDZIAŁ ÓSMY ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ DZIESIĄTY ROZDZIAŁ JEDENASTY ROZDZIAŁ DWUNASTY ROZDZIAŁ TRZYNASTY ROZDZIAŁ CZTERNASTY ROZDZIAŁ PIĘTNASTY ROZDZIAŁ SZESNASTY ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY ROZDZIAŁ OSIEMNASTY ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
“Teraz kiedy w tył spojrzałem: Widzę, że również tam istnieje świat.” --William Shakespeare Koriolan
ROZDZIAŁ PIERWSZY Gwendolyn stała na wybrzeżu Wysp Górnych i wpatrywała się w ocean. Z przerażeniem obserwowała jak rozpościerająca się wokoło mgła pochłania jej dziecko. Kiedy patrzyła jak na odpływającego coraz dalej Guwayne’a, dryfującego w stronę linii horyzontu, jej serce rozdzierało się na pół. Fala niosła go Bóg wie gdzie, z każdą sekundą oddalał się od niej coraz bardziej. Łzy spływały jej po policzkach, kiedy na niego patrzyła – nie była w stanie oderwać wzroku od syna, na resztę świata pozostając zupełnie obojętną. Straciła poczucie czasu i przestrzeni, nie czuła własnego ciała. Część niej umierała w środku, kiedy obserwowała jak osoba, którą kochała najbardziej na świecie, znikała za falami oceanu. Część niej została wchłonięta przez ocean wraz z Guwaynem. Gwen nienawidziła siebie za to co zrobiła, ale z drugiej strony wiedziała, że był to jedyny sposób na to, aby ocalić jej dziecko. Słyszała ryki i grzmoty za swoimi plecami – wiedziała, że już niedługo cała wyspa zostanie pochłonięta przez ogień i absolutnie nic na świecie nie jest w stanie tego zmienić. Ani Argon, który wciąż pozostawał w beznadziejnym stanie; ani Thorgrin, który był daleko stąd, w Krainie Druidów; ani Alistair z Ereciem, którzy również byli bardzo daleko, na Wyspach Południowych; ani Kendrick wraz ze Srebrnymi, czy jakikolwiek inny dzielny mężczyzna, który znajdował się tu na miejscu – żaden z nich nie był bowiem w stanie zmierzyć się ze smokiem. Potrzebowali magii – i niestety była to jedyna rzecz, do której nie mieli dostępu. I tak mieli szczęście, że udało im się uciec z Kręgu, ale teraz, Gwen doskonale zdawała sobie z tego sprawę, przeznaczenie wreszcie ich dopadło. Był to czas, w którym przyjdzie im spojrzeć śmierci prosto w twarz. Ta bowiem goniła ich już od pewnego czasu. Gwendolyn odwróciła się i spojrzała w stronę horyzontu, nawet stąd była w stanie dostrzec czarną chmarę smoków podążających w ich kierunku. Pozostało jej niewiele czasu. Nie chciała umrzeć sama, tutaj na wybrzeżu. Chciała być wtedy ze swoimi ludźmi, chroniąc ich najlepiej jak tylko potrafiła. Po raz ostatni odwróciła się w stronę oceanu, mając nadzieję, że uda jej się jeszcze raz dojrzeć Guwayne’a. Jednak niczego już tam nie było. Guwayne był teraz daleko od niej, gdzieś za linią horyzontu, podróżując do świata, którego ona nigdy nie pozna.
Boże, proszę – modliła się Gwen – czuwaj nad nim. Weź moje życie zamiast jego. Zrobię wszystko. Tylko spraw, aby Guwayne był bezpieczny. Pozwól mi jeszcze kiedyś go uścisnąć. Proszę. Błagam Cię. Gwendolyn otworzyła oczy, mając nadzieję na jakiś znak, może tęczę na niebie – cokolwiek. Jednak horyzont pozostawał pusty. Nie było na nim nic oprócz czarnych, złowrogich chmur – jakby świat był na nią wściekły za to co zrobiła. Łkając, Gwen odwróciła się od oceanu w stronę tego, co pozostało z jej życia. Zaczęła biec, a każdy krok przybliżał ją do ostatniej chwili, którą spędzi ze swoimi ludźmi. * Gwen stała przy górnych balustradach fortu Tirusa, otoczona dziesiątkami swoich ludzi, wśród których znajdowali się jej bracia – Kendrick, Reece i Godfrey, jej kuzynostwo – Matus i Stara, a także Steffen, Aberthol, Srog, Brandt, Atme i cały Legion. Wszyscy wpatrywali się w niebo. Byli milczący i ponury, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co czeka ich już niebawem. Stali tam bezradni, słuchając nadchodzących z oddali ryków, które trzęsły ziemią w posadach. Obserwowali jak Ralibar toczy dla nich swoją wojnę – samotny dzielny smok robił co tylko mógł, aby powstrzymać nalot wrogich bestii. Serce Gwen krwawiło kiedy patrzyła na walkę Ralibara – walczył tak dzielnie, z takim oddaniem, sam jeden przeciwko dziesiątkom smoków, a mimo tego wciąż pozostawał nieustraszony. Zionął w nich ogniem, podniósł swoje wielkie szpony i drapał, łapał je i zatapiał kły w ich gardłach. Był nie tylko od nich silniejszy, ale też szybszy. Doskonale prezentował się w bitwie. Kiedy Gwen patrzyła na to wszystko, w jej sercu pojawiła się ostatnia iskra nadziei. Część niej ośmieliła się uwierzyć, że być może Ralibar będzie w stanie ich ochronić. Widziała, jak zrobił unik i zanurkował, kiedy trzy smoki zionęły ogniem w stronę jego głowy, prawie go trafiając. Ralibar rzucił się do przodu i zatopił swoje szpony w klatce piersiowej jednego ze smoków, a następnie ściągnął go w dół, w kierunku oceanu. Kiedy tak nurkował, kilka smoków skierowało ogień na jego grzbiet – Gwen z przerażeniem patrzyła na to, jak Ralibar, wraz z zaatakowanym przez niego smokiem, stają się jedną wielką kulą ognia, która spada wprost do
morza. Smok stawiał opór, ale Ralibar użył całej swojej siły, aby zanurzyć go w morskich falach – wkrótce oba smoki zniknęły w odmętach oceanu. Dało się słyszeć głośny syk, którego powstaniu towarzyszyły kłęby dymu – woda zgasiła otaczający ich ogień. Gwen patrzyła z niecierpliwością co się stanie, mając nadzieję, że Ralibarowi nic się nie stało – kilka chwil później wynurzył się, sam. Drugi smok również wypłynął na powierzchnię, unosił się na falach, martwy. Bez wahania Ralibar wystrzelił w kierunku dziesiątek smoków, które nurkowały w jego kierunku. Kiedy schodziły w dół, otwierały swoje wielkie szczęki, celując w Ralibara. Ten zaatakował – naprężył ogromne szpony, odchylił się w tył rozpościerając skrzydła, a następnie pochwycił dwa smoki i ściągnął je w dół, wprost do oceanu. Przytrzymał je pod wodą, jak zrobił to poprzednio, a kilkanaście smoków rzuciło się na jego odsłonięty grzbiet. Cała grupa runęła w stronę wody, zanurzając w niej Ralibara. Ten walczył dzielnie, jednak pozostałe smoki miały zbyt dużą przewagę liczebną – runął więc w wodę, przytrzymany przez kilkanaście smoków, które skrzeczały w furii. Gwen przełknęła ślinę, jej serce rozdzierało się na widok tego, jak dzielnie Ralibar walczy w ich obronie. Całkiem sam. Najbardziej na świecie pragnęła teraz, aby była w stanie mu pomóc. Wnikliwie obserwowała powierzchnię wody, czekając, mając nadzieję na jakikolwiek znak, licząc na to, że uda mu się wypłynąć. Jednak, ku jej przerażeniu, Ralibar nie pojawił się. Pozostałe smoki wypłynęły, wzniosły się, przegrupowały i ruszyły w stronę Wysp Górnych. Wydawało się, że patrzą wprost na Gwendolyn – wydały z siebie potężny ryk i rozpostarły skrzydła. Gwen poczuła jak jej serce rozpada się na kawałki. Jej najdroższy przyjaciel Ralibar, ich ostatnia nadzieja, ostania linia obrony, był martwy. Gwendolyn odwróciła się do swoich ludzi, którzy pozostawali w szoku. Wiedzieli co teraz nastąpi – niemożliwa do powstrzymania fala destrukcji. Gwen otworzyła usta, a słowa utknęły jej w gardle. - Bijcie w dzwony – udało jej się wreszcie powiedzieć drżącym głosem. – Rozkażcie ludziom, aby się schronili. Każdy, kto pozostaje na powierzchni, ma zejść do podziemi, natychmiast. Do jaskiń, do piwnic – gdziekolwiek, byle nie zostawać tutaj. Rozkażcie im – natychmiast! - Bijcie w dzwony! – wrzasnął w stronę podwórza Steffen, podbiegając do krawędzi fortu. Wkrótce dźwięk dzwonów rozbrzmiał na dziedzińcu.
Setki ludzi, osób ocalałych z Kręgu, uciekało teraz w poszukiwaniu schronienia. Kierowali się do jaskiń na obrzeżach miasta, bądź spieszyli w stronę piwnic i schronów znajdujących się pod ziemią. Przygotowywali się na nieuchronne nadejście fali ognia, która lada moment miała się tutaj pojawić. - Królowo, – powiedział Srog, odwracając się w stronę Gwen – może będziemy w stanie schronić się w tym forcie. W końcu jest zbudowany z kamienia. - Nie wiesz do czego zdolny jest gniew smoków – odpowiedziała. – Nic, co pozostaje na powierzchni, nie będzie bezpieczne. Nic. - Ale Pani, może jednak w tym forcie będziemy bezpieczniejsi – namawiał. – Ta budowla przetrwała próbę czasu. Jej ściany są grube na stopę. Czy nie wolałabyś być tutaj, aniżeli pod ziemią? Gwen pokręciła głową. Usłyszała ryk, spojrzała w dal i zobaczyła zbliżające się smoki. Jej serce złamało się, kiedy zobaczyła jak w oddali smoki spuszczają ścianę ognia na jej flotę, która stacjonowała w południowym porcie. Patrzyła jak jej cenne statki, jej droga ucieczki z tej wyspy, piękne statki, których zbudowanie zajęło dekady, w jednej chwili zamieniły się w nicość, stały się jedynie podpałką. Na szczęście przewidziała, że tak właśnie się stanie i ukryła kilka z nich po drugiej stronie wyspy. Miała zamiar ich użyć, gdyby jej i jej ludziom udało się przeżyć. - Nie ma czasu na dyskusję. Wszyscy się stąd kiedyś wydostaniemy. Za mną. Ruszyli za Gwen kiedy ta zeszła z dachu i pospieszyła w dół krętymi schodami. Prowadziła ich tak szybko, jak tylko była w stanie. Kiedy tak szli, Gwen instynktownie chciała przytrzymać Guwayne’a – jej serce złamało się po raz kolejny, kiedy zdała sobie sprawę z tego, że go tutaj nie ma. Schodząc ze schodów czuła, że coś w niej umiera. Słyszała, jak wszyscy za nią podążają, przeskakując po dwa stopnie w dół, starając się jak najszybciej dotrzeć do bezpiecznego miejsca. Gwen słyszała ryki smoków coraz bliżej, ziemia pod nimi już powoli zaczynała się trząść, modliła się tylko, aby Guwayne był bezpieczny. Gwen wyskoczyła z zamku i pobiegła wraz z innymi przez dziedziniec. Wszyscy przemieszczali się w stronę wejścia do lochów, w których od dawna nie było już żadnych więźniów. Kilku jej żołnierzy czekało przed stalowymi drzwiami, zabezpieczającymi schody prowadzące do podziemi. Zanim jednak przez nie przeszli, Gwen zatrzymała się i odwróciła w stronę swoich ludzi.
Zobaczyła, że kilka osób wciąż biegnie przez dziedziniec. Krzyczeli ze strachu i w oszołomieniu nie wiedzieli, dokąd się udać. - Chodźcie tutaj! – krzyknęła. – Chodźcie pod ziemię! Wszyscy! Gwen odeszła w bok, starając się upewnić, że wszyscy są bezpieczni, a jej ludzie, jeden po drugim, przebiegali obok niej i wbiegali na kamienne schody, po czym znikali w ciemnościach. Ostatnimi osobami, które zatrzymały się i stanęły obok niej, byli jej bracia Kendrick, Reece i Godfrey oraz Steffen. Cała piątka odwróciła się i spojrzała w niebo, a wtedy nastąpił kolejny, wstrząsający ziemią ryk. Gromada smoków była już tak blisko, że Gwen mogła ją zobaczyć, zaledwie kilkaset jardów dalej. Ich skrzydła były tak ogromne, że wręcz trudno było w to uwierzyć. Zmierzały tu pewne siebie, śmiałe, z pyskami przepełnionymi furią. Trzymały szeroko otwarte szczęki z nadzieją na to, że uda im się wszystkich rozszarpać. Każdy z ich zębów był wielkości Gwendolyn. A więc – pomyślała Gwendolyn – tak właśnie wygląda śmierć. Po raz ostatni rozejrzała się wokoło i zobaczyła, że setki jej ludzi schroniło się w swoich nowych domach, na powierzchni, odmawiając zejścia pod ziemię. - Powiedziałam, że mają zejść pod ziemię! – wrzasnęła Gwen. - Część z naszych ludzi posłuchała, – zauważył ponuro Kendrick, potrząsając głową – ale wielu niestety nie. Gwen poczuła, że coś rozdziera ją od środka. Wiedziała co stanie się z ludźmi, którzy pozostaną na powierzchni. Dlaczego oni zawsze muszą być tacy uparci? I wtedy to się stało – pierwszy smok zionął ogniem w ich kierunku. Był na tyle daleko, że nie udało mu się ich spalić, ale jednocześnie na tyle blisko, że Gwen poczuła podmuch gorąca na swojej twarzy. Patrzyła z przerażeniem jak narastają wrzaski jej ludzi – osób znajdujących się po drugiej stronie dziedzińca, które zdecydowały się pozostać na powierzchni, w swoich mieszkaniach, albo w forcie Tirusa. Kamienny fort, tak niezniszczalny jeszcze przed chwilą, stał teraz w ogniu, strzelając płomieniami na boki, w przód i w tył. Był teraz niczym innym jak zwykłym budynkiem stojącym w płomieniach. Jego kamienne ściany dosłownie w momencie zostały zwęglone i osmolone. Gwen przełknęła ślinę, zdając sobie sprawę z tego, że gdyby próbowali przeczekać wszystko w forcie, właśnie wszyscy byliby martwi.
Pozostali nie mieli jednak tyle szczęścia – krzyczeli płonąc i uciekali po ulicach, zanim upadli na ziemię. Okropny swąd palonego ciała przeszył otaczające ich powietrze. - Pani, – powiedział Steffen – musimy zejść pod ziemię. Natychmiast! Gwen nie potrafiła powstrzymać się od łez. Wiedziała, że Steffen ma rację. Pozwoliła poprowadzić się przez innych, pozwoliła, by przeciągnęli ją przez bramy i ściągnęli schodami w dół. W ciemność. Fala ognia toczyła się w ich kierunku. Stalowe drzwi zatrzasnęły się dosłownie sekundę po tym, jak je przekroczyli. Poczuła ich echo odbijające się za jej plecami. Wydawało jej się, jakby właśnie zatrzasnęły się drzwi do jej serca.
ROZDZIAŁ DRUGI Alistair, szlochając, uklęknęła obok ciała Ereca, ściskając go mocno. Jej suknię ślubną pokryła jego krew. Kiedy go tak trzymała, świat wokół niej wirował. Poczuła, że zaczyna uchodzić z niego życie. Ciało Ereca pokryte było kłutymi ranami. Jęczał, a Alistair wyczuwała po jego pulsie, że umiera. - NIE! – jęknęła Alistair, tuląc go w swoich ramionach, kołysząc go. Jej serce rozpadło się na dwoje, czuła się, jakby sama umierała. Człowiek, którego miała poślubić, który patrzył na nią z taką miłością zaledwie kilka chwil temu, leżał teraz w jej ramionach prawie martwy. Ledwie potrafiła to pojąć. Cios nadszedł zupełnie niespodziewanie, w chwili miłości i radości. Został zaskoczony z jej winy. Z powodu jej głupiej zabawy. Dlatego, że poprosiła, aby zamknął oczy i pozwolił jej podejść w jej białej sukni. Poczucie winy owładnęło Alistair. Wydawało jej się jakby to wszystko stało się przez nią. - Alistair – jęknął. Spojrzała w dół i zobaczyła, że jego na wpół otwarte oczy zaczynają stawać się puste, że zaczyna uchodzić z nich życie. - Pamiętaj, że to nie twoja wina – wyszeptał – i pamiętaj, jak bardzo cię kocham. Alistair płakała, trzymając go przy piersi, czując jak staje się zimny. Kiedy tak siedziała, coś w niej pękło. Dotknęła ją niesprawiedliwość całej tej sytuacji. Coś, co w najmniejszym stopniu nie chciało zgodzić się na jego śmierć. Alistair nagle poczuła mrowienie, jakby tysiąc szpilek ukłuło ją w koniuszki palców. Jej ciało ogarnęła fala gorąca – od czubka głowy, aż po palce u stóp. Owładnęła ją dziwna siła, coś silnego i pierwotnego, coś czego nie rozumiała. Było to silniejsze niż jakakolwiek moc, którą czuła kiedykolwiek wcześniej, jakby jakiś zewnętrzny duch przejął jej ciało. Czuła, że jej dłonie i ręce palą się z gorąca, odruchowo wyciągnęła ręce i położyła swoje dłonie na piersi i czole Ereca. Alistair trzymała go w ten sposób, jej ręce stawały się jeszcze gorętsze. Zamknęła oczy. Obrazy przewijały się w jej umyśle. Widziała jak Erec, jako młody chłopiec, opuszcza Wyspy Południowe. Dumny i szlachetny, stojący na potężnym statku. Widziała jak wstępuje do Legionu, do Srebrnych. Jak walczy, jak staje się mistrzem, jak broni Kręgu przed wrogami. Widziała jak siedzi wyprostowany, doskonale prezentując się w siodle, w lśniącej srebrnej
zbroi. Wzór szlachectwa i odwagi. Wiedziała, że nie może pozwolić mu umrzeć. Że świat nie może pozwolić sobie na taką stratę. Dłonie Alistair wciąż stawał się coraz cieplejsze, otworzyła oczy i zobaczyła jak jego oczy się zamykają. Zobaczyła też białe światło, które emanuje z jej dłoni i rozchodzi się wokół ciała Ereca. Widziała jak światło go otacza, jak tworzy wokół niego powłokę. Kiedy go obserwowała, zauważyła, że jego rany zaczynają wchłaniać krew, że powoli zaczynają się zabliźniać. Oczy Ereca otworzyły się, wypełnione były światłem. Poczuła, że coś się w nim zmienia. Jego ciało, tak zimne jeszcze kilka chwil temu, stawało się coraz cieplejsze. Czuła, że wracają w niego siły witalne. Erec spojrzał na nią ze zdumieniem i podziwem, a kiedy to uczynił, Alistair poczuła, że jej własna energia się zmniejsza, że jej własne siły życiowe słabną, tak jakby przenosiła własną energię na niego. Jego oczy zamknęły się i zapadł w głęboki sen. Jej ręce nagle stały się zimne, a kiedy sprawdziła jego puls, poczuła, że wrócił do normalności. Odetchnęła z wielką ulgą, wiedząc, że przywróciła go z powrotem. Jej dłonie trzęsły się, zmęczone tym, co się przed chwilą stało. Była wyczerpana, ale jednocześnie dumna. Dziękuję Boże, – pomyślała, kiedy pochyliła się i położyła twarz na jego piersi, przytuliła go płacząc z radości – dziękuję, że nie zabrałeś ode mnie mojego męża. Alistair przestała płakać i rozejrzała się wokoło – zobaczyła leżący na podłodze miecz Bowyera. Jego rękojeść i ostrze pokryte były krwią. Szczerze nienawidziła Bowyera, bardziej niż mogła to sobie wyobrazić. Była zdeterminowana, aby pomścić Ereca. Schyliła się i podniosła zakrwawioną broń, jej dłonie również pokryły się krwią kiedy trzymała i oglądała miecz. Chciała go właśnie wyrzucić, przyglądając się jak ląduje daleko, na drugim końcu pokoju, kiedy nagle drzwi do komnaty szeroko się otworzyły. Alistair odwróciła się trzymając w ręce zakrwawiony miecz i zobaczyła, jak w pośpiechu wchodzi do pomieszczenia rodzina Ereca, otoczona kilkunastoma żołnierzami. Kiedy podeszli bliżej, ich zaskoczenie zmieniło się w przerażenie – wszyscy patrzyli to na nią, to na nieprzytomnego Ereca. - Co ty zrobiłaś? – wrzasnęła Dauphine. Alistair spojrzała na nią niczego nie rozumiejąc. - Ja? – zapytała. – Ja niczego nie zrobiłam. Dauphine podeszła bliżej i popatrzyła na nią groźnie.
- Doprawdy? – zapytała. – Jedynie zabiłaś naszego najlepszego i najwspanialszego rycerza! Alistair spojrzała na nią przerażona i nagle zdała sobie sprawę z tego, że wszyscy tu obecni uważają ją za morderczynię. Spojrzała w dół i zobaczyła zakrwawiony miecz w swojej dłoni, ślady krwi na swoich rękach i na swojej sukni. Zrozumiała, że wszyscy myślą, że to ona to zrobiła. - Ale to nie ja go dźgnęłam – zaoponowała Alistair. - Nie? – spytała oskarżająco Dauphine. – A miecz w jakiś magiczny sposób wylądował w twojej dłoni? Alistair rozejrzała się po pokoju, widząc, że wszyscy zbierają się wokół niej. - Zrobił to mężczyzna. Mężczyzna, który wyzwał go na pojedynek na polu bitwy – Bowyer. Pozostali spojrzeli na siebie sceptycznie. - Czyżby? – odpowiedziała Dauphine. – A gdzie teraz jest ten mężczyzna? – zapytała rozglądając się po pomieszczeniu. Alistair zobaczyła, że nie ma po nim nawet śladu i pojęła, że wszyscy są przekonani, że kłamie. - Uciekł – powiedziała. – Zaraz po tym jak go dźgnął. - A w jaki sposób jego zakrwawiony miecz trafił do twoich rąk? – odparowała Dauphine. Alistair z przerażeniem spojrzała na znajdującą się w jej dłoni broń. Wypuściła miecz z ręki, a ten z brzękiem upadł na kamienną podłogę. - Ale dlaczego miałabym chcieć zabić mojego przyszłego męża? – zapytała. - Jesteś magiem, – powiedziała Dauphine stając obok niej – takim jak ty nie można ufać. Och bracie! – jęknęła Dauphine ruszając do przodu i padając na kolana między Ereciem a Alistair. Objęła Ereca i uścisnęła go. - Coś ty zrobiła? – szlochała Dauphine. - Ale ja jestem niewinna! – krzyknęła Alistair. Dauphine odwróciła się do niej z wyrazem nienawiści na twarzy, następnie spojrzała na żołnierzy. - Aresztować ją! – rozkazała. Alistair poczuła łapiące ją od tyłu ręce, które szarpnięciem ustawiły ją do pionu. Była osłabiona, nie była więc w stanie oprzeć się strażnikom, którzy wykręcili jej ręce do tyłu i zaczęli ją wyprowadzać. Niewiele obchodziło ją
co się z nią stanie, jednak teraz, kiedy ją wyprowadzali, nie mogła znieść myśli o tym, że zostanie oddzielona od Ereca. Nie teraz, nie kiedy najbardziej jej potrzebował. Uzdrawiająca moc, którą mu przekazała, była jedynie tymczasowa. Wiedziała, że będzie potrzebował kolejnej sesji, a jeśli jej nie dostanie – umrze. - NIE! – wrzasnęła. – Zostawcie mnie! Ale jej krzyki pozostały bez odzewu. Wyprowadzali ją, jakby była kolejnym, zwyczajnym więźniem.
ROZDZIAŁ TRZECI Thor uniósł dłonie i przysłonił oczy, oślepiony światłem, kiedy lśniące, złote drzwi do zamku jego matki otworzyły się szeroko – blask był tak intensywny, że Thor ledwie był w stanie cokolwiek zobaczyć. W jego kierunku kroczyła postać, jakaś sylwetka. Kobieta. Każdą cząstką swojego jestestwa czuł, że to jego matka. Serce Thora waliło kiedy zobaczył, że tam stoi i trzymając ręce pod bokiem patrzy wprost na niego. Powoli światło zaczęło zanikać. Było teraz wystarczająco łagodne, aby mógł opuścić ręce i na nią spojrzeć. Nastała chwila, na którą czekał przez całe swoje życie, moment, o którym zawsze marzył. Nie umiał w to uwierzyć – to naprawdę była ona. Jego matka. Wewnątrz tego zamku, wznoszącego się na szczycie skały. Thor otworzył szeroko oczy i po raz pierwszy w życiu zawiesił na niej wzrok. Stała zaledwie kilka stóp stąd, odwzajemniając jego spojrzenie. Po raz pierwszy ujrzał jej twarz. Oddech uwiązł mu w gardle, kiedy na nią patrzył – była to najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widział. Wyglądała na ponadczasową – zdawała się być jednocześnie stara i młoda, jej skóra była niemal przezroczysta, a twarz lśniąca. Uśmiechnęła się do niego uroczo, jej długie blond włosy sięgały do pasa. Miała duże, jasne, przezroczyste, szare oczy. Jej doskonale wyrzeźbione kości policzkowe i linia szczęki były niezwykle podobne do jego własnych. Co jednak najbardziej zaskoczyło Thora, to to, że im dłużej na nią patrzył, tym więcej własnych cech rozpoznawał w jej twarzy – kształt szczęki, usta, cień szarych oczu, a nawet dumnie wyglądające czoło. Wydawało mu się, jakby w pewien sposób, spoglądał na samego siebie. Wyglądała też równie efektownie jak Alistair. Matka Thora ubrana była w białą jedwabną togę i pelerynę. Kaptur jej szaty był opuszczony. Stała z opartymi pod bokiem rękami, które zdobiła biżuteria. Jej dłonie były smukłe, a skóra wydawała się tak gładka, jakby należała do niemowlęcia. Thor wyczuwał intensywną energię jaka od niej biła. Była ona silniejsza niż jakakolwiek energia, której dotychczas doświadczył. Jakby otaczało go słońce. Gdy tak stał pławiąc się widokiem, poczuł skierowaną w swoją stronę falę miłości. Nigdy wcześniej nie czuł tak bezwarunkowej miłości i akceptacji. Czuł się, jakby tu właśnie należał. Stojąc tu teraz przed nią, Thor poczuł wreszcie, że część niego samego wreszcie się wypełniła. Poczuł, jakby wszystko na świecie było teraz tak, jak ma być.
- Thorgrinie, mój synu – powiedziała. Był to najpiękniejszy głos jaki kiedykolwiek słyszał. Miękki, odbijający się od starożytnych kamiennych ścian zamku, brzmiał jakby dobył się z samych niebios. Thor stał tam zaskoczony, nie mając pojęcia co powiedzieć. Czy to wszystko było prawdziwe? Zastanawiał się, czy nie jest to kolejna kreacja Krainy Druidów, po prostu kolejna zjawa, kolejny raz kiedy umysł płatał mu figle. Odkąd tylko pamiętał, pragnął przytulić swoją matkę. Posunął się więc krok naprzód, zdeterminowany, aby dowiedzieć się, czy to tylko przywidzenie. Wyciągnął ręce, aby ją objąć, a kiedy to robił, bał się, że jego uścisk napotka jedynie na powietrze, a to co widzi okaże się li tylko iluzją. Ale kiedy spróbował ją uchwycić, poczuł, że jego ramiona oplatają się wokół niej, poczuł, że dotyka prawdziwej osoby – co więcej, osoba ta odwzajemniała jego uścisk. Było to najcudowniejsze uczucie na całym świecie. Przytuliła go mocno, a Thor poczuł się wspaniale, wiedząc, że jest prawdziwa. Wiedząc, że wszystko to jest prawdziwe. Że ma matkę, że ona naprawdę istnieje, że stała tu we własnej osobie, w całym tym świecie iluzji i fantazji – i że naprawdę jej na nim zależało. Po dłuższej chwili, odchylili się od siebie – Thor spojrzał na nią ze łzami w oczach i zobaczył, że jej oczy również są mokre od łez. - Jestem z ciebie taka dumna synu – powiedziała. Patrzył na nią, nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa. - Ukończyłeś swoją podróż – dodała. – Zasłużyłeś na to, aby tu być. Zawsze wiedziałam, że uda ci się stać tym, kim się właśnie stałeś. Thor przyglądał się jej, wciąż pozostając zdumionym, że ona naprawdę istnieje. Zastanawiał się, co powiedzieć. Przez całe swoje życie miał do niej tyle pytań, a teraz, stojąc tuż przed nią, miał w głowie pustkę. Nie wiedział nawet gdzie zacząć. - Chodź ze mną – powiedziała i odwróciła się. – Pokażę ci miejsce, w którym się urodziłeś. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, którą Thor uchwycił. Szli obok siebie wchodząc do zamku. Matka wskazywała mu drogę, emanując światłem, które odbijało się od ścian. Thor zastanawiał się nad tym wszystkim – było to najbardziej olśniewające miejsce, jakie widział w całym swoim życiu. Ściany zrobione były z połyskującego złota, wszystko lśniło,
doskonałe, surrealistyczne. Wydawało mu się, jakby znalazł się w magicznym, niebiańskim zamku. Szli w dół, długim korytarzem o łukowatym suficie. Od wszystkiego odbijało się światło. Thor spojrzał w dół i zobaczył, że podłoga pokryta była diamentami, połyskiwała milionem punkcików światła. - Dlaczego mnie zostawiłaś? – spytał nagle Thor. Były to pierwsze słowa jakie wypowiedział. Zaskoczyły one nawet jego samego. Z wszystkich rzeczy, o które chciał ją zapytać, z jakiegoś powodu te słowa wyskoczyły z niego jako pierwsze. Poczuł się zakłopotany i zawstydzony, że nie był dla niej milszy. Wcale nie chciał być szorstki. Jednak współczujący uśmiech jego matki nie zniknął z jej twarzy. Szła obok i patrzyła na niego z czystą miłością. Czuł z jej strony wielką miłość i akceptację. Czuł, że go nie osądzała, niezależnie od tego, co powiedział. - Masz prawo się na mnie złościć – powiedziała. – Muszę prosić cię o wybaczenie. Ty i twoja siostra znaczyliście dla mnie więcej, niż cokolwiek innego na świecie. Chciałam wychować was tutaj – ale nie mogłam. Ponieważ jesteście wyjątkowi. Oboje. Przeszli przez kolejny korytarz. Matka zatrzymała się i odwróciła w stronę Thora. - Nie jesteś zwyczajnym Druidem, Thorgrinie, nie jesteś też zwyczajnym wojownikiem. Jesteś najwspanialszym wojownikiem jaki kiedykolwiek istniał i będzie istniał na świecie – jak również najwspanialszym Druidem. Twoje przeznaczenie jest wyjątkowe. Twoje życie zostało zaplanowane jako coś większego, znacznie większego, niż tylko to miejsce. Twoje życie i twoje przeznaczenie zostały pomyślane jako coś, co musisz dzielić ze światem. To właśnie dlatego musiałam puścić cię wolno. Musiałam pozwolić ci, zaistnieć w świecie. Musiałam pozwolić ci, stać się człowiekiem, którym teraz jesteś. Pozwolić ci doświadczyć wszystkiego co przeżyłeś, abyś nauczył się być wojownikiem, którym od początku miałeś się stać. Wzięła głęboki oddech. - Widzisz Thorgrinie, to nie odosobnienie i przywileje tworzą wojownika, ale trud i niewygody, ból i cierpienie. Cierpienie przede wszystkim. Patrzenie na to, jak cierpisz, było dla mnie niezwykle trudne – jednak, paradoksalnie, było to coś, czego potrzebowałeś najbardziej, aby stać się człowiekiem, którym teraz jesteś. Rozumiesz Thorgrinie? Thor, w istocie, po raz pierwszy w życiu rozumiał. Po raz pierwszy w jego życiu wszystko zaczynało mieć sens. Pomyślał o całym cierpieniu na
jakie natrafił w swoim życiu – o dorastaniu bez matki; o konieczności usługiwania braciom; o ojcu, który go nienawidził; o wychowaniu w małej, dusznej wiosce, gdzie wszyscy postrzegali go jako kogoś, kto nic nie znaczy. Jego dzieciństwo było jednym wielkim pasmem upokorzeń. Teraz jednak zaczynał dostrzegać, że tego potrzebował, że cały ten trud i cierpienia zostały dla niego zaplanowane. - Całe to cierpienie, twoja niezależność, twoje zmagania o to, aby odnaleźć swoją własną drogę – dodała jego matka – były moim darem dla ciebie. Był to dar, który miał uczynić cię silniejszym. Dar – pomyślał Thorgrin. Nigdy wcześniej nie postrzegał tego w ten sposób. Swego czasu, wyglądało to jak coś, co z darem nie ma absolutnie nic wspólnego – jednak teraz, patrząc w przeszłość, wiedział, że było to dokładnie to. Kiedy jego matka wypowiadała te słowa, zrozumiał, że miała rację. Wszystkie przeciwności, jakim musiał stawić czoła, były darem, który pomógł mu odpowiednio się ukształtować. Matka odwróciła się i razem kontynuowali spacer po zamku. Umysł Thora zapełnił się milionem pytań, które chciał jej zadać. - Czy jesteś prawdziwa? – spytał Thor. Po raz kolejny było mu wstyd, że zachowuje się bez polotu i że znów zadaje pytanie, którego wcale nie planował zadać. Jednak poczuł teraz bardzo silną potrzebę, aby upewnić się w tej kwestii. - Czy to miejsce jest prawdziwe? – dodał. – Czy może jest to tylko iluzja, może to wytwór mojej wyobraźni, podobnie jak reszta tych ziem? Matka uśmiechnęła się do niego. - Jestem równie prawdziwa jak ty. Thor skinął głową. Odpowiedź ta przekonała go. - Masz rację, że Kraina Druidów to miejsce pełne iluzji, magiczne miejsce samo przez się, – dodała – jednak jestem bardzo prawdziwa. Podobnie jak ty, jestem Druidem. Druidzi nie są tak mocno jak ludzie przywiązani do fizycznych miejsc. Co oznacza, że część mnie żyje tutaj, a inna część – gdzie indziej. To dlatego zawsze jestem z tobą, nawet jeśli nie możesz mnie zobaczyć. Druidzi są jednocześnie wszędzie i nigdzie. Jesteśmy w stanie być naraz w dwóch światach, inaczej niż pozostali. - Podobnie jak Argon – odpowiedział Thor, przypominając sobie, że Argon potrafi nagle pojawić się i zniknąć, być wszędzie i nigdzie w tym samym czasie. Skinęła głową.
- Tak – odpowiedziała. – Tak samo jak mój brat. Thor spojrzał na nią zdziwiony. - Twój brat? – zapytał. Potwierdziła. - Argon jest twoim wujkiem – powiedziała. – Bardzo cię kocha. Zawsze cię kochał. I Alistair też. Thor rozważał to wszystko, oszołomiony. Zmarszczył brwi nad czymś się zastanawiając. - Jednak u mnie to coś innego – powiedział. – Nie czuję tak jak ty. Ja czuję się bardziej przywiązany do miejsca. Nie potrafię podróżować po innych światach równie swobodnie co Argon. - To dlatego, że w połowie jesteś człowiekiem – odpowiedziała. Thor pomyślał o tym. - Jestem tutaj teraz, w tym zamku, w moim domu – powiedział. – Bo to jest mój dom, prawda? - Tak – odpowiedziała. – Tak, jest. Podobnie jak każdy inny dom, który posiadasz na świecie. Druidzi nie są tak mocno przywiązani do konceptu domu. - Więc jeśli chciałbym tu zostać, żyć tutaj… mógłbym? – zapytał Thor. Jego matka pokręciła głową. - Nie, – odpowiedziała – ponieważ twój czas tutaj, w Krainie Druidów, dobiegł końca. Twoje pojawienie się tutaj było twoim przeznaczeniem – jednak Kraina Druidów jest miejscem, które można odwiedzić tylko jeden raz. Jeśli odejdziesz, już nigdy nie możesz tu wrócić. To miejsce, ten zamek, wszystko co tutaj widzisz, miejsce z twoich snów, które widziałeś przez tak wiele lat – wszystko to zniknie. Niczym rzeka, do której nie można wejść po raz drugi. - A ty – spytał nagle zaniepokojony Thor. Jego matka uroczo pokiwała głową. - Mnie również już nigdy nie zobaczysz. Nie w ten sposób. Jednak zawsze z tobą będę. Myśl ta zbiła Thora z tropu. - Nie rozumiem – powiedział. – Wreszcie cię odnalazłem. Wreszcie odnalazłem to miejsce, mój dom. A teraz próbujesz mi powiedzieć, że to wszystko będzie trwało tylko ten jeden raz? - Matka skinęła głową.
- Dom wojownika jest na zewnątrz, na świecie – powiedziała. – Twoim obowiązkiem jest bycie tam, na zewnątrz. Musisz towarzyszyć innym, chronić ich – i cały czas stawać się lepszym wojownikiem. Bo zawsze możesz być lepszy. Wojownicy nie są przeznaczeni do tego, aby przebywać w jednym miejscu – a już na pewno nie wojownicy, których przeznaczenie jest tak wielkie jak twoje. Napotkasz na swojej drodze wiele wspaniałych rzeczy – wspaniałe zamki, wspaniałe miasta, wspaniałych ludzi. Jednak nie możesz trzymać się żadnej z nich. Życie to wielka fala i musisz pozwolić jej zabrać cię tam, gdzie będzie to konieczne. Thor zmarszczył brwi, starając się zrozumieć. To było zbyt wiele, jak na jeden raz. - Zawsze sądziłem, że kiedy cię odnajdę, moja najważniejsza misja zostanie wypełniona. Uśmiechnęła się do niego. - Taka jest kolej rzeczy – odpowiedziała. – Dostajemy od życia wielkie misje, albo sami je dla siebie wybieramy, a następnie staramy się je wykonać. Nigdy tak naprawdę nie wyobrażamy sobie, że jesteśmy w stanie je wypełnić – aż nagle, w jakiś sposób, udaje nam się to uczynić. A kiedy to zrobimy i misja zostaje zakończona, w jakiś sposób oczekujemy, że nasze życie powinno się zakończyć. Ale nasze życie dopiero się zaczyna. Wspięcie się na jeden szczyt jest wspaniałym osiągnięciem samym w sobie – jednak prowadzi to również na kolejny, większy szczyt. Wypełnienie jednej misji sprawia, że jesteś w stanie podjąć kolejną, znacznie większą. Thor spojrzał na nią zaskoczony. - Tak, – powiedziała czytając w jego myślach – odnalezienie mnie poprowadzi cię do wypełnienia nowej, większej misji. - Jakaż misja mogłaby być większa? – spytał Thor – Cóż może być większego, niż odnalezienie ciebie? Uśmiechnęła się, a jej oczy przepełniła mądrość. - Nie potrafisz nawet wyobrazić sobie jak wielka misja na ciebie czeka – powiedziała. – Niektórzy ludzie rodzą się po to, aby wypełnić tylko jedno zadanie. Niektórzy zaś nie są przeznaczeni do wypełnienia żadnego. Jednak ty, Thorgrinie, urodziłeś się, aby wypełnić dwanaście misji. - Dwanaście? – powtórzył Thor oszołomiony. Skinęła głową. - Miecz Przeznaczenia był pierwszą. Poradziłeś sobie z nią w doskonały sposób. Odnalezienie mnie było kolejną. Wypełniłeś więc już dwie z nich.
Pozostało ci jeszcze dziesięć. Dziesięć misji, większych nawet niż te dwie. - Jeszcze dziesięć? – spytał. – Jeszcze większych? Jak to w ogóle możliwe? - Pozwól, że ci pokażę – powiedziała, podchodząc do niego. Następnie objęła go delikatnie ramieniem i poprowadziła w dół korytarza. Przeszli przez błyszczące szafirowe drzwi i znaleźli się w komnacie zrobionej w całości z szafirów. Lśniła na zielono. Matka Thora poprowadziła go przez pomieszczenie, wprost do zakończonego łukiem, kryształowego okna. Thor stał obok niej, podniósł rękę i położył dłoń na krysztale – po prostu poczuł, że powinien to zrobić. Kiedy zaś to uczynił obie części okna delikatnie się otworzyły. Thor spojrzał na ocean, omiatając wzrokiem tutejszą panoramę. Wszystko wokół spowijała oślepiająca mgła. Białe światło odbijało się od wszystkiego, co sprawiało, że można się było poczuć, jakby przysiadło się na szczycie samego nieba. - Spójrz wokoło – rzekła – i powiedz mi co widzisz. Thor rozejrzał się i na początku nie widział niczego poza oceanem i białą mgłą. Jednak po chwili mgła stawała się coraz jaśniejsza, ocean zaczął znikać, a przed Thorem zaczęły pojawiać się obrazy. Pierwszym co zobaczył, był jego syn, Guwayne, na samym środku morza, dryfujący w małej łódce. Serce Thora zadrżało przerażone. - Guwayne, – powiedział – czy to prawda? - Znajduje się teraz na morzu – powiedziała. – Potrzebuje cię. Odnalezienie go będzie jedną z najważniejszych zadań w twoim życiu. Thor patrzył jak Guwayne odpływa coraz dalej i poczuł, że musi natychmiast stąd odejść, w tej chwili opuścić to miejsce i gnać w stronę oceanu. - Muszę do niego pojechać – natychmiast! Matka położyła dłoń na jego nadgarstku, starając się go uspokoić. - Spójrz co jeszcze powinieneś zobaczyć – powiedziała. Spojrzał w dal i zobaczył Gwendolyn i jej ludzi. Siedzieli skuleni na skalistej wyspie i przygotowywali się na to, aby stawić czoła zstępującej z nieba chmarze smoków. Zobaczył ścianę ognia, płonące ciała i ludzi krzyczących w agonii. Serce Thora waliło jak szalone. - Gwendolyn, – krzyknął – muszę do niej lecieć.
Jego matka skinęła głową. - Ona cię teraz potrzebuje Thorgrinie. Wszyscy cię potrzebują – potrzebują również nowego domu. Kiedy Thor oglądał dalej, krajobraz się zmienił. Ujrzał całkowicie zdewastowany Krąg, sczerniałe ziemie, których każdy cal zajęty był przez Romulusa i miliony jego ludzi. - Krąg – powiedział przerażony – już dłużej nie istnieje. Thor poczuł palącą potrzebę, aby odjechać stąd i natychmiast ich wszystkich uratować. Jego matka uniosła dłonie i zamknęła okno. Thor odwrócił się i spojrzał na nią. - To tylko niektóre zadania, które stoją przed tobą – powiedziała. – Twoje dziecko cię potrzebuje, Gwendolyn cię potrzebuje, twoi ludzie cię potrzebują – a ponadto musisz zacząć przygotowywać się do dnia, w którym zostaniesz Królem. Thor otworzył szeroko oczy. - Ja? Królem? Jego matka przytaknęła. - To twoje przeznaczenie Thorgrinie. Jesteś ostatnią nadzieją. To ty jesteś osobą, która musi stać się Królem Druidów. - Królem Druidów? – spytał, starając się pojąć cokolwiek – Ale… ale ja nie rozumiem. Myślałem, że jestem w Krainie Druidów. - Druidzi już tu nie mieszkają – wyjaśniła mu matka. – Jesteśmy narodem na wygnaniu. Druidzi żyją teraz w odległym królestwie, w odległych zakątkach Imperium i znajdują się w wielkim niebezpieczeństwie. Twoim przeznaczeniem jest zostanie ich Królem. Oni cię potrzebują, a ty potrzebujesz ich. Twoja moc będzie potrzebna, aby zmierzyć się z największą siłą jaką znamy. Z siłą dużo większą niż ta, którą dysponują smoki. Thor patrzył na nią, zastanawiając się nad tym, co powiedziała. - Jestem nieco zdezorientowany matko – przyznał. - To dlatego, że twój trening jeszcze się nie zakończył. Znacząco wzrosłeś, jednak jeszcze nawet nie zacząłeś osiągać poziomów, których potrzebujesz, aby stać się wielkim wojownikiem. Spotkasz nowych, potężnych nauczycieli, którzy cię poprowadzą, którzy wzniosą cię na poziomy wyższe, niż jesteś w stanie to sobie wyobrazić. Jeszcze nawet nie zacząłeś stawać się wojownikiem, którym kiedyś będziesz.
- Będziesz ich potrzebował, wszystkich tych szkoleń – kontynuowała. – Zmierzysz się z ogromnymi imperiami, królestwami większymi niż sobie wyobrażasz. Napotkasz na swej drodze dzikich tyranów, przy których Andronicus będzie wydawał ci się błahostką. Matka dokładnie przyjrzała się Thorowi. Jej oczy pełne były zrozumienia i współczucia. - Życie to coś więcej niż nam się wydaje Thorgrinie – mówiła dalej. – To zawsze więcej. Krąg w twoich oczach jest wielkim królestwem, centrum świata. Jednak w porównaniu z resztą świata, jest to tylko niewielka kraina, to zaledwie punkcik w Imperium. Istnieją światy, Thorgrinie, poza twoimi wyobrażeniami, większe niż cokolwiek, co dotychczas widziałeś. Tak naprawdę jeszcze nawet nie zacząłeś żyć – przerwała na chwilę. – Będziesz tego potrzebował. Thor spojrzał w dół kiedy poczuł coś na swoim nadgarstku – zobaczył, że matka zapina mu na nim bransoletkę. Miała kilka cali szerokości i zakrywała połowę jego przedramienia. Błyszczała złotem, a w samym jej środku znajdował się czarny diament. Była to najpiękniejsza i najpotężniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widział. Kiedy matka zapięła ją na jego ręce, poczuł pulsującą moc, która go przepełniała. - Tak długo, jak to nosisz, – powiedziała – żaden człowiek zrodzony z kobiety nie będzie w stanie cię skrzywdzić. Thor spojrzał na nią, a w jego głowie pojawiły się obrazy, które zobaczył przez to kryształowe okno. Znów poczuł jak pilnie musi udać się do Guwayne’a, jak pilna jest konieczność ocalenia Gwendolyn i jego ludzi. Jednak jakaś jego część nie chciała opuszczać tego miejsca. Miejsca z jego snów, do którego już nigdy nie powróci. Nie chciał zostawić swojej matki. Spojrzał na swoją bransoletę, czując jak ogarnia go jej moc. Wydawało się, jakby miał przy sobie jakąś część swojej matki. - Czy to jest powód, dla którego mieliśmy się spotkać? – zapytał. – Abyś mogła mi to przekazać? Potwierdziła. - Ale co ważniejsze, – powiedziała – spotkaliśmy się, abym mogła przekazać ci swoją miłość. Jako wojownik musisz nauczyć się nienawidzić. Ale równie ważne jest to, abyś nauczył się kochać. Miłość jest bowiem silniejszą spośród tych dwóch sił. Nienawiść potrafi zabić człowieka, ale miłość potrafi go podnieść, a uzdrawianie wymaga dużo więcej siły, niż
zabijanie. Musisz wiedzieć co to nienawiść, ale również co to miłość – i musisz wiedzieć, kiedy wybierać którą siłę. Musisz nie tylko nauczyć się kochać, ale, co ważniejsze, musisz umieć pozwolić sobie na otrzymywanie miłości. Tak jak potrzebujemy posiłków, potrzebujemy również miłości. Powinieneś wiedzieć jak bardzo cię kocham. Jak bardzo cię akceptuję. Jak bardzo jestem z ciebie dumna. Powinieneś wiedzieć, że zawsze będę przy tobie. I że znów się spotkamy. A w międzyczasie, pozwól mojej miłości, aby pomagała ci przebrnąć przez wszystko, co cię czeka. I, co najważniejsze, pozwól sobie kochać i akceptować samego siebie. Matka Thora podeszła do przodu i przytuliła go, a on odwzajemnił jej uścisk. Czuł się wspaniale mogąc trzymać ją w ramionach, wiedząc, że ma matkę, prawdziwą matkę, która naprawdę istniała. Kiedy trwali w uścisku, Thor poczuł, że wypełnia go miłość – podniosło go to na duchu; poczuł, że urodził się na nowo, gotów, aby stawić czoła wszystkiemu co miało nadejść. Thor odchylił się i spojrzał jej w oczy. Były to jego oczy, szare, lśniące. Położyła obie dłonie na jego głowie, pochyliła się do przodu i ucałowała go w czoło. Thor zamknął oczy i życzył sobie, aby ta chwila nigdy się nie skończyła. Thor poczuł nagle w ramionach chłodny podmuch, usłyszał dźwięk załamujących się fal i poczuł oceaniczną bryzę. Otworzył oczy i rozejrzał się dookoła zdziwiony. Ku jego zaskoczeniu, matki już przy nim nie było. Jak również jej zamku. I skały. Rozejrzał się i zobaczył, że stoi na plaży. Na szkarłatnej plaży, która znajdowała się przy wejściu do Krainy Druidów. W jakiś sposób opuścił te ziemie. I był tu zupełnie sam. Jego matka zniknęła. Thor spojrzał w dół na swój nadgarstek, na swoją nową, złotą bransoletę z czarnym diamentem na środku. Czuł się odmieniony. Czuł przy sobie swoją matkę, czuł jej miłość, czuł, że jest w stanie podbić cały świat. Był silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Był gotowy na walkę z każdym przeciwnikiem. Wszystko, aby ocalić swoją żonę i dziecko. Usłyszał mruczenie, podniósł wzrok i z radością zobaczył siedzącą nieopodal Mycoples, która powoli rozpościerała swoje wielkie skrzydła. Zamruczała i podeszła do niego, a Thor poczuł, że Mycoples również jest już gotowa. Kiedy się do niego zbliżała, Thor spojrzał w dół i ze zdziwieniem zobaczył coś, co leżało na plaży i co dotychczas było za nią schowane. Było
to białe, duże i okrągłe. Thor przyjrzał się bliżej i zobaczył, że jest to jajo. Smocze jajo. Mycoples spojrzała na Thora, a on na nią, zdziwiony. Mycoples ze smutkiem wejrzała na jajo, jakby nie chciała go opuszczać, a jednocześnie wiedziała, że musi to zrobić. Thor wpatrywał się w jajo i zastanawiał się jaki smok powstanie z połączenia Mycoples i Ralibara. Czuł, że będzie to najpotężniejszy smok znany dotychczas człowiekowi. Thor wspiął się na Mycoples, a następnie oboje odwrócili się i po raz ostatni spojrzeli na Krainę Druidów. Na to tajemnicze miejsce, które przywitało Thora, a następnie go odrzuciło. Było to miejsce, które wywarło na nim ogromne wrażenie i którego do końca nie rozumiał. Thor odwrócił się i spojrzał na ogromny ocean, który znajdował się przed nimi. - Nadszedł czas wojny, przyjaciółko – oznajmił Mycoples. Jego głos brzmiał pewnie, był to głos człowieka, wojownika, przyszłego Króla. Mycoples ryknęła, rozpostarła swoje wielkie skrzydła i uniosła się w górę, ponad oceanem. Oddalała się od tego świata, kierując się w stronę Guwayne’a, Gwendolyn, Romulusa, jego smoków i najważniejszej bitwy w życiu Thora.
ROZDZIAŁ CZWARTY Romulus stał na dziobie swojego statku. Płynął na czele floty – podążało za nim tysiące statków Imperium. Z wielką satysfakcją patrzył w stronę horyzontu. Wysoko w górze leciała jego chmara smoków. Ich ryki przeszywały powietrze. Walczyły z Ralibarem. Romulus chwycił za balustradę i oglądał bitwę. Zaciskał na drewnie swoje długie palce i obserwował jak jego bestie atakują Ralibara i ściągają go do oceanu. Po raz kolejny i kolejny, przytrzymując go pod wodą. Romulus krzyczał z radości. Kiedy zobaczył, że jego smoki wyleciały nad wodę, a po Ralibarze nie było żadnego śladu – ścisnął balustradę tak mocno, że ta się roztrzaskała. Podniósł ręce wysoko w górę i pochylił się do przodu, czując wielką siłę, która kłębiła się w jego dłoniach. - Lećcie moje smoki – wyszeptał, a jego oczy błyszczały. – Lećcie. Ledwie wypowiedział te słowa, a smoki odwróciły się i skierowały swój wzrok na Wyspy Górne. Leciały przed siebie, rycząc, wysoko unosząc swoje skrzydła. Romulus czuł, że je kontroluje; czuł się niezwyciężony; czuł, że jest w stanie kontrolować każdą rzecz na świecie. Koniec końców, wciąż trwał jego cykl księżyca. Czas jego władzy wkrótce się zakończy, ale póki co, nic na świecie nie było w stanie go zatrzymać. Oczy Romulusa rozbłysnęły kiedy zobaczył, że smoki dotarły do Wysp Górnych. Z daleka widział jak mężczyźni, kobiety i dzieci biegają krzycząc. Delektował się widokiem opadających na nich płomieni; widokiem ludzi palących się żywcem, tym, że cała wyspa zamieniła się w jedną wielką kulę ognia i zniszczenia. Z zachwytem patrzył na tą destrukcję, podobnie, jak z zachwytem patrzyła na upadek Kręgu. Gwendolyn ostatnio udało się przed nim uciec – jednak tym razem, nie będzie miała już dokąd zbiec. Wreszcie ostatni MacGilowie zostaną przez niego zmiażdżeni. Wreszcie nie pozostanie na świecie żaden skrawek ziemi, który nie byłby mu podporządkowany. Romulus odwrócił się i spojrzał przez ramię na tysiące statków, na to jak jego ogromna flota wypełnia widok aż po horyzont. Odetchnął głęboko i odchylił się w tył. Skierował swą twarz ku niebu, podniósł dłonie na boki i wydał z siebie wrzask zwycięstwa.
ROZDZIAŁ PIĄTY Gwendolyn stała w przestronnej kamiennej piwnicy skupiona z dziesiątkami jej ludzi. Nasłuchiwała jak trzęsie się nad nimi ziemia. Jej ciało wzdrygało się przy każdym hałasie. Od pewnego czasu ziemia trzęsła się tak mocno, że potykali się i upadali. Na zewnątrz ogromne kawałki gruzu uderzały o grunt. Powierzchnia wyspy stała się dla smoków jednym wielkim placem zabaw. Dudnienie cały czas odbijało się echem w uszach Gwen – brzmiało to wszystko jakby cały świat ulegał właśnie zniszczeniu. Temperatura pod ziemią stawała się coraz wyższa, a smoki nieustannie zionęły w stalowe drzwi, które prowadziły w to miejsce – wciąż i od nowa, zupełnie jakby wiedziały, że właśnie tutaj wszyscy się ukrywają. Na szczęście stalowe wrota zatrzymywały płomienie, co nie zmieniało faktu, że czarny dym przedostawał się do środka, sprawiając, że coraz trudniej było oddychać. Wszyscy wokół kaszleli coraz ciężej. Nagle dobiegł ich okropny dźwięk, który brzmiał niczym kamień uderzający o stal – Gwen zobaczyła, że znajdujące się nad nią drzwi zatrzęsły się i nieomal runęły. Najwyraźniej smoki doskonale wiedziały, że wszyscy uciekli właśnie tutaj, a teraz starały się dostać do środka. - Jak długo wytrzymają te drzwi? – zapytała Gwen stojącego obok niej Matusa. - Nie wiem – odpowiedział Matus. – Ojciec zbudował te podziemia z myślą o tym, że mają wytrzymać atak wrogów, ale nie smoków. Nie sądzę, żeby utrzymały się przez dłuższy czas. Gwendolyn czuła zbliżającą się śmierć – w pomieszczeniu robiło się bowiem coraz cieplej. Czuła się jakby stała na palącej ziemi. Coraz trudniej było zobaczyć cokolwiek przez dym, a ziemia trzęsła się cały czas, jako że smoki bez ustanku zmieniały kolejne budynki w kupę gruzu. Niewielkie kamyki i pył co rusz spadały im na głowę. Gwen spojrzała na przerażone twarze wszystkich znajdujących się wokoło osób. Nie umiała oprzeć się pytaniu, czy zejście tutaj nie sprawiło, iż skazali się na powolną i bolesną śmierć. Zaczęła się zastanawiać czy może ci, którzy zginęli na powierzchni, nie okażą się szczęśliwcami. Nagle wszystko na chwilę ustało, jakby smoki odleciały gdzieś indziej. Zaskoczyło to Gwen, która zaczęła zastanawiać się gdzie podziały się bestie. Po chwili usłyszała ogromny huk spadających skał, a ziemia zatrzęsła się tak mocno, że wszyscy w lochach się poprzewracali. Huk miał miejsce w oddali,
a zaraz po nim wszystko zatrzęsło się dwukrotnie, jak podczas osuwania się kamieni. - Fort Tirusa – powiedział Kendrick, podchodząc do Gwen. – Musiały go zniszczyć. Gwen spojrzała na sufit i zrozumiała, że prawdopodobnie jest to prawda. Co innego mogłoby spowodować taką lawinę gruzu? Najwyraźniej smoki przepełnione były gniewem i miały zamiar zniszczyć każdą najmniejszą rzecz, jaką tylko znajdą na tej wyspie. Wiedziała, że to tylko kwestia czasu, zanim dostaną się również do tego miejsca. W nagłej ciszy, zszokowana Gwen usłyszała płacz dziecka, który przeszył powietrze. Dźwięk ten dźgnął ją niczym nóż w klatkę piersiową. Nie mogła powstrzymać się od myśli, że to Guwaynie. Kiedy płacz, gdzieś na powierzchni, narastał coraz bardziej, jakaś część niej rozpaczliwie przekonana była, że to właśnie Guwayne, który ją woła. Racjonalnie zdawała sobie sprawę z tego, że to niemożliwe, jej syn dryfował po oceanie, daleko stąd. A jednak jej serce błagało, aby tak właśnie było. - Moje dziecko! – wrzasnęła Gwen. – On jest tam na górze. Muszę go ocalić! Pobiegła w stronę schodów, kiedy nagle poczuła na sobie silną dłoń. Odwróciła się i zobaczyła, że przytrzymuje ją jej brat, Reece. - Pani, – powiedział – Guwayne jest daleko stąd. To płacz jakiegoś innego dziecka. Gwen nie chciała, aby była to prawda. - Ale to wciąż dziecko – powiedziała. – Jest tam całkiem samo. Nie chcę pozwolić mu umrzeć. - Jeśli tam wyjdziesz, – powiedział Kendrick występując naprzód i kaszląc od sadzy – będziemy musieli zamknąć za tobą drzwi i zostaniesz tam sama. Zginiesz tam na górze. Gwen nie myślała jasno. W jej głowie istniało tylko żywe dziecko, które pozostawało na powierzchni całkiem samo. Wiedziała, że musi je ocalić – niezależnie od tego, jaką cenę będzie trzeba za to zapłacić. Gwen wyswobodziła swoją rękę z uścisku Reece’a i pobiegła na schody. Przeskakiwała po trzy stopnie na raz i zanim ktokolwiek był w stanie ją powstrzymać, pociągnęła do siebie metalową belkę blokującą drzwi. Następnie podparła ją ramieniem i z całej siły uniosła do góry, pomagając sobie przy tym dłońmi.
Gwen krzyknęła z bólu kiedy to robiła – metal był bowiem tak nagrzany, że poparzył jej ręce, które szybko cofnęła. Niezłomna jednak, zakryła dłonie ubraniami i popchnęła drzwi. Gwendolyn kaszlała jak szalona kiedy zobaczyła dzienne światło, kłęby czarnego dymu wydobyły się za nią z podziemi. Kiedy pojawiła się na powierzchni, zmrużyła oczy, a następnie rozejrzała się wokoło przysłaniając ręką czoło. Zadziwiona przyglądała się dziełu zniszczenia, jakie tu zastała. Wszystko, co jeszcze kilka chwil temu stanowiło budowle, było teraz zrównane z ziemią. Wszystko zamieniło się w spalony, zwęglony gruz. Znów dotarł do niej płacz dziecka – tutaj wydawał się głośniejszy. Gwen rozejrzała się dookoła, czekając aż kłęby czarnego dymu się rozpierzchną. Po chwili zobaczyła owinięte w tkaniny dziecko, leżące na ziemi po drugiej stronie dziedzińca. Zaraz obok zaś leżeli jego rodzice, spaleni żywcem, martwi. W jakiś sposób maleństwo ocalało. Być może, pomyślała Gwen, matka zginęła ochraniając dziecko przed płomieniami. Nagle Kendrick, Reece, Godfrey i Steffen pojawili się obok niej. - Pani, natychmiast musisz wracać! – błagał Steffen. – Umrzesz tutaj! - Dziecko – powiedziała Gwen. – Muszę je ocalić. - Nie możesz – nalegał Godfrey. – Nie uda ci się z nim tutaj wrócić! Gwen jednak to nie obchodziło. Jej umysł był teraz w pełni skupiony na jednym. Jedynym co widziała, jedynym o czym mogła myśleć, było to dziecko. Zablokowała się na resztę świata. Wiedziała, że równie mocno jak potrzebuje oddychać, potrzebuje również ocalić to dziecko. Pozostali próbowali ją uchwycić, ale Gwen pozostawała niezłomna. Wyrwała się im i rzuciła się w stronę dziecka. Pobiegła tak szybko, jak tylko potrafiła. Serce waliło jej w piersi kiedy przemieszczała się między gruzowiskiem. Biegła między chmurami czarnego dymu i trzaskającymi wokół płomieniami. Kłęby dymu działały niczym tarcza, szczęśliwie, dzięki nim smoki póki co jej nie dostrzegły. Biegła przez dziedziniec widząc przed sobą jedynie to dziecko, słysząc jedynie jego płacz. Biegła bez ustanku, ledwie łapiąc dech, aż wreszcie udało jej się dotrzeć do zawiniątka. Schyliła się i sięgnęła po maleństwo, natychmiast przyjrzała się jego twarzy – jakaś część niej miała nadzieję, że zobaczy Guwayne’a. Zbita z tropu zobaczyła, że to jednak nie był on. Była to dziewczynka. Miała duże, śliczne, niebieskie oczy, które wypełnione były łzami. Płakała i potrząsała swoimi małymi piąstkami. Gwen poczuła się szczęśliwa trzymając w ramionach dziecko, wydawało jej się, że w jakiś sposób zadośćuczyniła
odesłaniu Guwayne’a. Zobaczyła, po krótkim wejrzeniu na błyszczące oczy małej, że dziewczynka była śliczna. Kłęby dymu uniosły się wkoło, ale Gwendolyn zobaczyła nagle, że jest całkowicie odsłonięta – znajdowała się po drugiej stronie dziedzińca, trzymając na rękach kwilące maleństwo. Spojrzała w górę i zobaczyła, że ledwie sto jardów od niej, kilkanaście groźnych smoków, wgapia się w nią swoimi wielkimi, błyszczącymi ślepiami. Wszystkie zwróciły się w jej kierunku. Skupiły na niej swój wzrok pełen zadowolenia i wściekłości. Doskonale wiedziała, że przygotowują się na to, aby ją zabić. Smoki wystrzeliły w powietrze, machając swoimi wielkimi skrzydłami, które z bliska wydawały się jeszcze większe. Zmierzały w jej kierunku. Gwen przygotowała się na najgorsze. Stała tam ściskając dziecko, wiedząc, że nie jest już w stanie zrobić niczego więcej. Nagle usłyszała, dźwięk dobywanych mieczy. Odwróciła się i zobaczyła swoich braci, Reece’a, Kendricka i Godfrey’a w towarzystwie Steffena, Brandta, Atme i wszystkich członków Legionu. Stali obok niej, trzymając w rękach miecze i tarcze. Wszyscy przybyli, aby ją chronić. Uformowali wokół niej koło i unieśli tarcze w stronę nieba. Wszyscy gotowi byli za nią zginąć. Gwen była poruszona do głębi, jednocześnie podziwiała ich odwagę. Smoki ruszyły w ich kierunku, otwierając szeroko swe potężne szczęki. Gwen i jej towarzysze przygotowali się na nieunikniony płomień, który zabije ich wszystkich. Królowa zamknęła oczy i zobaczyła swojego ojca, zobaczyła wszystkich, którzy kiedyś coś dla niej znaczyli. Przygotowała się na spotkanie z nimi. Nagle dał się słyszeć przerażający ryk. Gwen wzdrygnęła się w przekonaniu, że oto nadchodzi pierwszy atak. Ale po chwili zrozumiała, że był to inny ryk. Ryk, który rozpoznawała – ryk jej dobrej przyjaciółki. Gwen spojrzała w rozpościerające się nad nią niebo i z radością zobaczyła w oddali samotną nadlatującą smoczycę. Spieszyła, aby stanąć do walki ze smokami, które właśnie miały zaatakować Gwen. Królowa z jeszcze większą radością zobaczyła, że na grzbiecie smoka siedzi mężczyzna, którego kochała najbardziej na świecie: Thorgrin. Powrócił.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Thor leciał na grzbiecie Mycoples, a chmury smagały go po twarzy. Przemieszczał się tak szybko, że ledwie był w stanie oddychać. Lecieli w kierunku hordy smoków, przygotowując się na walkę. Bransoletka Thora pulsowała mu na nadgarstku – czuł, że matka tchnęła w niego nową siłę. Siłę, której nie potrafił do końca zrozumieć. Wydawało mu się, że ma słabe poczucie czasu i przestrzeni. Thor z ledwością odczuł podróż powrotną. Dopiero co wyruszał z wybrzeży Krainy Druidów, a nagle znalazł się tutaj, na Wyspach Górnych, kierując się wprost w stronę siedliska smoków. Wydawało mu się, jakby przemieścił się tutaj w jakiś magiczny sposób, jakby przeleciał przez jakąś dziurę w czasie i przestrzeni – jakby matka przeniosła ich tutaj i tym samym umożliwiła im osiągnięcie nieosiągalnego, jakby pozwoliła im lecieć szybciej i dalej niż lecieli kiedykolwiek wcześniej. Czuł, że to matka wysłała go tutaj przekazując mu przy tym dar szybkości. Kiedy Thorowi udało się zerknąć w dal pomiędzy chmurami, jego oczom ukazały się ogromne smoki, krążące nad Wyspami Górnymi, nurkujące w dół i przygotowujące się do zionięcia ogniem. Thor spojrzał w dół, a jego serce zawyło z bólu, kiedy zobaczył, że cała wyspa pogrążona jest w ogniu i praktycznie zrównana z ziemią. Z przerażeniem zastanawiał się czy komukolwiek udało się przeżyć. Szczerze powiedziawszy nie za bardzo wiedział, jak ktokolwiek mógłby tu ocaleć. Czy przybył zbyt późno? Jednak kiedy Mycoples zanurkowała i zbliżyła się do ziemi, Thor zmrużył oczy, a jego wzrok, niczym magnes, przykuła jedna postać. Postać, którą był w stanie wyróżnić z całego tego chaosu: Gwendolyn. Widział ją, swoją przyszłą żonę. Stała dumnie na podwórzu, nieustraszona, tuliła dziecko. Była otoczona wszystkimi, których Thor kochał – stanęli wokół niej i podnieśli tarcze w górę, chcąc ochronić ją przed atakującymi smokami. Thor z przerażeniem zobaczył, że smoki otwierają swoje ogromne szczęki i lada chwila zioną ogniem, który, już za moment, pochłonie Gwendolyn i wszystkich, których kochał. - NURKUJ! – Thor wrzasnął do Mycoples. Ta nie potrzebowała dodatkowej zachęty – pomknęła w dół szybciej niż Thor mógł to sobie wyobrazić. Tak szybko, że ledwie był w stanie chwycić oddech. Trzymał się jej ze wszystkich sił i tak jak i ona – leciał prawie do góry nogami. Natychmiastowo dopadła trzy smoki, które miały właśnie
zaatakować Gwendolyn. Ryknęła, otworzyła szeroko paszczę, wystawiła swoje wielkie szpony i zaatakowała niczego niespodziewające się bestie. Rozbiła smoki niesiona siłą rozpędu. Wylądowała na grzbiecie jednego, drapiąc i gryząc drugiego oraz uderzając w trzeciego. Zatrzymała je na chwilę przed tym, zanim zdążyły zionąć ogniem. Ściągnęła je pyskiem w dół, w stronę ziemi. Wszystkie na raz uderzyły o grunt – miał miejsce wielki huk. Kłęby kurzu uniosły się wokoło, kiedy Mycoples ściągała smoki pod ziemię. Zatrzymała się dopiero w chwili, kiedy ponad gruntem wystawały jedynie szpony ich tylnych łap. Kiedy wylądowali, Thor odwrócił się i zobaczył zdziwioną minę Gwendolyn. Dziękował Bogu, że udało mu się dotrzeć tu na czas. Nagle usłyszeli donośny ryk. Thor odwrócił się, spojrzał w niebo i ujrzał nadlatujące, gotowe do ataku smoki. Mycoples zawróciła po czym na powrót uniosła się w górę. Nieustraszenie kierowała się w stronę smoków. Thor nie miał przy sobie broni, ale czuł się inaczej niż zazwyczaj podczas bitwy – po raz pierwszy w życiu czuł, że tak naprawdę wcale nie potrzebuje broni. Czuł, że może polegać na sile, która w nim tkwi. Na swojej prawdziwej mocy. Na mocy, którą zaszczepiła w nim jego matka. Kiedy smoki się zbliżały, Thor podniósł nadgarstek, na którym znajdowała się złota bransoletka, a z czarnego diamentu umiejscowionego na samym jej środku wystrzelił strumień światła. Żółte światło ogarnęło smoka znajdującego się najbliżej nich i odsunęło go w tył – lecąc w powietrzu staranował kolejne bestie. Wściekła Mycoples siała spustoszenie, zanurzając się dzielnie pomiędzy smoki. Walczyła z nimi prąc do przodu – drapała je, zanurzała kły w ich skórze, rzucała jedną bestią o inne torując sobie drogę – udało jej się w ten sposób odeprzeć kilkoro przeciwników. Zacisnęła się wokół jednego na tak długo, dopóki nie stał się bezwładny, następnie porzuciła go. Upadł na ziemię niczym ogromny, spadający z nieba głaz. Stykając się z podłożem, zatrząsnął wszystkim w posadach. Thor czuł, że uderzenie to spowodowało pod spodem kolejne trzęsienie ziemi. Thor spojrzał w dół i zobaczył, że Gwen i pozostali uciekają do schronu. Wiedział, że musi odciągnąć te smoki jak najdalej od wyspy, jak najdalej od Gwendolyn – dzięki temu da im wszystkim szansę na ucieczkę. Jeśli
poprowadzi bestie nad ocean, oddalą się od ludzi, a on będzie mógł stoczyć tam z nimi bitwę. - Na otwarte morze! – krzyknął Thor. Mycoples natychmiast wykonała jego rozkaz. Odwrócili się od smoków i polecieli w stronę morza. Thor obejrzał się kiedy usłyszał za sobą ryki i poczuł w oddali gorąc skierowanych w jego stronę płomieni. Ucieszył się, kiedy zobaczył, że jego plan działa – wszystkie smoki porzuciły atak na Wyspy Górne i zaczęły ścigać Thora, lecąc nad otwarte morze. W oddali, daleko w dole, Thor dostrzegł flotę Romulusa, która pokrywała morze. Zdał sobie sprawę, że nawet jeśli w jakiś sposób uda mu się pokonać smoki, wciąż będzie miał przeciwko sobie milionową armię. Wiedział, że nie przeżyje spotkania z tym przeciwnikiem. Ale przynajmniej pozostali zyskają nieco czasu. Przynajmniej Gwendolyn uda się przeżyć. * Gwen stała na zrównanym z ziemią i tlącym się dziedzińcu tego, co kiedyś było fortem Tirusa. Wciąż trzymała w ramionach dziecko, patrzyła w niebo odczuwając jednocześnie ulgę i smutek. Jej serce ucieszyło się znów widząc Thora, widząc, że miłość jej życia jest cała i zdrowa, że Thor powrócił na Mycoples. Mając go tutaj, część niej odbudowała się, poczuła się jakby znów wszystko mogło się zdarzyć. Poczuła coś, czego nie odczuwała od bardzo dawna – wolę życia. Jej ludzie powoli opuścili tarcze, widzieli jak smoki odlatują, całkowicie opuszczają Wyspy i kierują się na otwarte morze. Gwen rozejrzała się w około i zobaczyła zniszczenie jakie bestie zostawiły za sobą. Ogromne sterty gruzu, płomienie wszędzie dookoła i martwe smoki leżące na swoich grzbietach. Wyglądało to, jakby wyspa została zniszczona przez wojnę. Zobaczyła również ludzi, którzy zapewne byli rodzicami tego dziecka, dwa ciała leżące nieopodal miejsca, gdzie Gwen znalazła dziewczynkę. Gwen spojrzała w oczy małej i zrozumiała, że jest jedyną osobą, która została jej na świecie. Mocno ją przytuliła. - Teraz mamy szansę, pani! – powiedział Kendrick. – Musimy natychmiast uciekać! - Smoki są rozproszone – dodał Godfrey. – Przynajmniej na razie. Kto wie kiedy powrócą. Musimy w tej chwili opuścić to miejsce.
- Ale przecież Krąg już nie istnieje – powiedział Aberthol. – Dokąd się udamy? - Gdziekolwiek, byle nie tutaj – odpowiedział Kendrick. Gwen słyszała ich rozmowę, jednak myślami była gdzie indziej. Odwróciła się i wpatrywała się w niebo, z tęsknotą obserwowała odlatującego Thora. - A co z Thorgrinem? – zapytała. – Zostawimy go tutaj samego? Kendrick i pozostali skrzywili się, ich twarze wypełniły się rozczarowaniem. Najwyraźniej im również ta myśl nie dawała spokoju. - Walczylibyśmy u boku Thorgrina aż do ostatniej kropli krwi, pani. Gdybyśmy tylko mogli – powiedział Reece. – Ale nie mamy takiej możliwości. On znajduje się wysoko w górze, ponad morzem, daleko stąd. Nikt z nas nie ma smoka. Nie dysponujemy też jego siłą. Nie jesteśmy w stanie mu pomóc. Musimy teraz skupić się na tych, którym pomóc możemy. To właśnie dlatego Thor postanowił się poświęcić. To właśnie dlatego Thor postanowił poświęcić swoje życie. Musimy skorzystać z szansy, którą nam dał. - Po drugiej stronie wyspy wciąż znajduje się to, co pozostało z naszej floty – dodał Srog. – Zabezpieczenie tych statków było bardzo mądrym posunięciem, pani. Teraz musimy ich użyć. Wszyscy z naszych ludzi, którzy ocaleli, powinni natychmiast opuścić to miejsce – zanim smoki powrócą. Gwendolyn szargały sprzeczne emocje. Tak bardzo pragnęła ruszyć na ratunek Thorowi, jednak z drugiej strony, wiedziała, że pozostanie tutaj z tymi wszystkimi ludźmi w żaden sposób mu nie pomoże. Pozostali mieli rację – Thor właśnie oddał swoje życie w imię ich bezpieczeństwa. Jego działania zostaną zmarnowane jeśli Gwen nie podejmie próby uratowania swoich poddanych, kiedy jeszcze ma szansę to zrobić. W jej głowie pojawiła się też inna myśl – Guwayne. Jeśli teraz odpłyną, jeśli ruszą na ocean, być może, choć cień tej szansy jest niewielki, być może uda im się go odnaleźć. Myśl, że znów ujrzy swojego syna, tchnęła w Gwen chęć do życia. Wreszcie Gwen skinęła. Stała trzymając dziecko i przygotowując się do ruchu. - Dobrze – powiedziała. – Chodźmy odnaleźć mojego syna. *
Ryki smoków za plecami Thora stawały się coraz głośniejsze. Kiedy Thor z Mycoples polecieli w stronę morza, bestie udały się za nimi w pogoń. Zbliżały się coraz bardziej. Thor poczuł na plecach otaczającą go falę ognia. Wiedział, że jeśli czegoś nie zrobi, już wkrótce będzie martwy. Zamknął oczy – ufał już teraz swojej wewnętrznej sile, miał poczucie, że nie jest zdany jedynie na fizyczną broń. Kiedy zamknął oczy, przypomniał sobie zdarzenia, które przeżył w Krainie Druidów, przypomniał sobie jak potężny się tam stał, jak znamienny wpływ na otaczającą go rzeczywistość miał jego umysł. Przypomniał sobie siłę jaka w nim drzemała. To, jak fizyczny świat był jedynie przedłużeniem jego umysłu. Thor chciał wydobyć siłę swojego umysłu na powierzchnię, wyobraził sobie wielką ścianę lodu za swoimi plecami. Ścianę, która ochroniłaby go przed ogniem. Wyobraził sobie, że w całości znajduje się w ochronnej bańce i że zarówno on, jak i Mycoples, pozostają bezpieczni – odgrodzeni w ten sposób od smoczego ognia. Otworzył oczy i był zdumiony. Poczuł, że jest otoczony przez zimno. Zobaczył wokół siebie ogromną lodową ścianę, którą przed chwilą sobie wyobrażał. Mur miał trzy stopy grubości i połyskiwał na niebiesko. Odwrócił się i zobaczył jak ogień, którym zionęły smoki zatrzymuje się na ścianie lodu. Kiedy natrafiał na lód, płomienie syczały i zamieniały się w unoszącą się w górę wielką chmurę pary. Smoki były wściekłe. Ściana lodu stopiła się. Thor zawrócił. Zdecydował się polecieć wprost na swojego przeciwnika. Nieustraszona Mycoples wleciała wprost między bestie – gołym okiem można było zauważyć, że nie spodziewały się tego ataku. Mycoples parła naprzód, wyciągnęła pazury, chwyciła jednego smoka w swoją paszczę, odwróciła się i odrzuciła go za siebie. Smok leciał bez końca, obracał się wokół własnej osi, nie mając żadnej kontroli nad swoim ciałem, następnie wpadł do oceanu. Zanim zdążyła zmienić pozycję, została zaatakowana przez inne stworzenie, które wbiło swoje kły wprost w jej bok. Mycoples zawyła – Thor natychmiast zareagował. Zeskoczył z jej grzbietu na nos smoka, przebiegł mu po głowie i usadowił się na jego grzbiecie. Smok wciąż zaciskał szczęki na Mycoples. Wił się jak szalony, starając się zrzucić z siebie Thora. Ten zaś trzymał się mocno, wiedząc, że zależy do tego jego życie. Mycoples przechyliła się do przodu i zacisnęła szczęki na ogonie kolejnej bestii – oderwała go. Smok wrzasnął i upadł do oceanu – ale zanim
stworzenie zdążyło dolecieć do wody, kilka innych smoków dopadło Mycoples i utopiło swe kły w jej nogach. Thor w tym czasie wciąż utrzymywał się na grzbiecie smoka i ze wszystkich sił starał się przejąć nad nim kontrolę. Zmusił się, aby pozostać spokojnym i skupił się na tym, że tak naprawdę wszystko zależy od jego umysłu. Czuł ogromną siłę tej starożytnej, pierwotnej bestii. Kiedy zamknął oczy, przestał się smokowi opierać i zaczął się z nim harmonizować. Poczuł jego serce, jego puls, jego umysł. Poczuł, że stali się jednością. Thor otworzył oczy, a smok zrobił to samo. Świecił teraz innym kolorem. Thor zobaczył świat oczami bestii. Ten smok, to wrogie zwierzę, stało się przedłużeniem Thora. To co zobaczyło stworzenie, widział również Thor. Wydał zwierzęciu rozkaz, a ono słuchało. Na polecenie Thora, smok puścił Mycoples. Następnie ryknął i rzucił się naprzód. Zanurzył swoje kły w trzech smokach atakujących Mycoples i rozerwał je na strzępy. Pozostałe bestie zostały zbite z tropu – wyraźnie nie spodziewały się, że zostaną zaatakowane przez jednego ze swoich. Zanim zdążyły się przegrupować, Thor zaatakował pół tuzina smoków, używając do tego stworzenia, którego dosiadał. Łapał je za karki, pochwytywał znienacka, okaleczał jednego po drugim. Thor zanurkował w kierunku trzech kolejnych i sprawił, aby smok zatopił kły w ich skrzydłach. Zaatakował je od tyłu, a one wpadły do morza. Nagle Thor został zaatakowany z boku, czego zupełnie się nie spodziewał. Smok otworzył szeroko paszczę i zatopił w nim zęby. Thor wrzasnął przeraźliwie, smok poszarpał mu żebra i strącił z bestii, którą ujarzmił, wyrzucając go w powietrze. Kiedy spadał ranny w stronę oceanu, zrozumiał, że jest to śmiertelny lot. Kątem oka dostrzegł Mycoples, która pędziła w jego kierunku – następną rzeczą, którą odczuł było to, jak wylądował na grzbiecie swojej drogiej przyjaciółki. Wybawiła go z opresji. Znów byli razem, oboje jednak ranni. Thor analizował jakich zniszczeń udało im się dokonać – dyszał przy tym ciężko trzymając się za żebra – tuzin smoków unosił się teraz na oceanie, część ze stworzeń była martwa, część – mocno raniona. Wykonali oboje naprawdę dobrą robotę, dużo lepszą niż początkowo można się było spodziewać. Usłyszeli nagle przeraźliwy ryk, Thor spojrzał w górę i zobaczył, że pozostało jeszcze kilkadziesiąt innych smoków. Łapiąc oddech zrozumiał, że
walczą dzielnie, ale ich szanse na wygraną są naprawdę marne. Mimo tego, nie wahał się ani chwili i poleciał w górę, aby stoczyć bój ze smokami, które wyzywały ich do walki. Mycoples ryknęła i zionęła ogniem kiedy tamte smoki wypuściły płomienie w stronę Thora. Ten znów użył swoich mocy, aby wybudować przed sobą lodowy mur i powstrzymać ogień. Trzymał się Mycoples, kiedy ta wleciała pomiędzy bestie – biła, drapała i gryzła, walcząc o swoje życie. Odniosła rany, ale nie pozwoliła, aby ją to spowolniło – raniła wiele smoków, które znajdowały się teraz z każdej strony. Thor również włączył się do walki, podniósł swoją bransoletę i celował nią w kolejne smoki. Strumień białego, jasnego światła co rusz zwalał bestie, z którymi walczyła Mycoples. Thor i Mycoples walczyli bez wytchnienia, oboje ranni, krwawiący, wyczerpani. A jednak udało im się pokonać dziesiątki kolejnych gadów. Kiedy Thor podniósł swą bransoletkę, poczuł, jak słabnie jej moc – a właściwie, poczuł jak słabnie jego moc. Był silny, wiedział o tym, ale moc ta nie była jeszcze wystarczająca. Wiedział, że nie jest w stanie wytrzymać tej bitwy aż do samego jej końca. Thor spojrzał w górę i zobaczył wielkie skrzydła, a za nimi długie, ostre szpony – bezradnie patrzył jak wbijają się one w gardło Mycoples. Trzymał się ze wszystkich sił, kiedy smok pochwycił Mycoples, zacisnął swoje szczęki na jej ogonie, obrócił się z nią wokół własnej osi, a następnie nią rzucił. Thor trzymał się, kiedy wraz z Mycoples lecieli w powietrzu. Mycoples obracała się bez końca – następnie oboje wpadli do oceanu. Spadli do wody i oboje poszli pod powierzchnię. Thor machał pod wodą rękami i nogami, aż wreszcie udało im się utracić impet. Mycoples odwróciła się i wypłynęła na powierzchnię. Kiedy się tam znaleźli, Thor odetchnął głęboko, łaknąc powietrza. Unosił się w lodowatej wodzie, wciąż kurczowo trzymając się Mycoples. Oboje dryfowali na powierzchni – w pewnym momencie Thor spojrzał w bok i zobaczył coś, czego nie zapomni do końca życia. W wodzie, niedaleko od niego dryfował smok. Był martwy i miał otwarte oczy. Smok, którego Thor bardzo kochał – Ralibar. Mycoples dostrzegła go w tym samym czasie, a kiedy to się stało, coś w nią wstąpiło. Coś, czego Thor nigdy wcześniej nie widział – wydała z siebie
krzyk ogromnego żalu i rozpaczy, wysoko podniosła swoje skrzydła i rozprostowała je. Całe jej ciało drżało. Zawyła przeraźliwie, a jej ból poruszył wszechświat. Thor zobaczył, jak zmieniały się jej oczy – błyszczały różnymi kolorami, aż wreszcie zaświeciły na żółto i biało. Mycoples stała się innym smokiem. Spojrzała w górę, na grupę bestii, które leciały w ich kierunku. Thor zrozumiał, że coś w niej pękło. Jej żałoba zmieniła się w gniew, który dał jej siły, jakiej Thor wcześniej nie widział. Była niczym opętana. Mycoples wystrzeliła w niebo, krwawiła z ran, ale nie zważała na to w najmniejszym stopniu. Thor również poczuł napływ nowej energii i pragnienia zemsty. Ralibar był jego bliskim przyjacielem, poświęcił życie dla nich wszystkich i Thor czuł wielką potrzebę, aby wymierzyć sprawiedliwość. Kiedy lecieli w stronę smoków, Thor zeskoczył z Mycoples i wylądował na nosie tego gada, który znajdował się najbliżej. Objął go, pochylił się i chwycił jego szczękę, którą następnie z trzaskiem zamknął. Thor zawezwał wszystkie siły, jakie jeszcze w nim pozostały. Zakręcił smokiem w powietrzu i rzucił nim najmocniej jak potrafił. Smok poleciał w dal, strącając przy tym jeszcze dwa inne smoki – wszystkie trzy gwałtownie spadały w stronę oceanu. Mycoples odwróciła się i chwyciła spadającego Thora – wylądował wprost na jej grzbiecie – a następnie zwróciła się w stronę pozostałych smoków. Te ryczały na siebie wzajemnie. Jednak Mycoples gryzła mocniej, latała szybciej i drapała głębiej niż jej przeciwnicy. Im bardziej raniły ją tamte bestie, tym mniej wydawała się to zauważać. Była niczym tornado siejące zniszczenie, podobnie jak Thor. Po chwili było już po wszystkim – Thor zauważył, że nie ma już na niebie żadnych smoków, z którymi mogliby się zmierzyć. Wszystkie spadły do oceanu – martwe lub śmiertelnie poranione. Thor z Mycoples lecieli samotnie, wysoko w powietrzu. Krążyli nad pozostałymi smokami, które leżały teraz na wodzie. Starali się nieco odetchnąć. Oddychali ciężko, brodzili krwią. Thor wiedział, że kolejne oddechy Mycoples to tak naprawdę jej ostatnie tchnienia. Widział, jak z pyska wypływa jej krew. Sapała ciężko. Cierpiała okrutnie. - Nie, najdroższa przyjaciółko – powiedział Thor powstrzymując łzy. – Nie możesz umrzeć. - Mój czas nadszedł – Thor usłyszał jej wiadomość. – Przynajmniej umrę z godnością.
- Nie – nalegał Thor. – Nie możesz umrzeć! Mycoples pluła krwią. Machanie jej skrzydeł stawało się coraz słabsze, aż w końcu zaczęła spadać do oceanu. - Pozostał mi jeszcze jeden, ostatni, lot – powiedziała Mycoples. – Chcę, aby moje życie zakończyło się aktem bohaterstwa. Mycoples spojrzała w górę. Thor zauważył, że patrzy na flotę Romulusa, która ciągnęła się po horyzont. Thor z powagą skinął głową. Wiedział, co chciała uczynić. Chciała przywitać swą śmierć, podczas wielkiej, ostatniej bitwy. Thor, silnie zraniony, oddychał ciężko. Wydawało mu się, że jemu również nie uda się przeżyć. Też pragnął polecieć w tamtym kierunku. Zastanawiał się teraz, czy przepowiednie jego matki były prawdziwe. Powiedziała mu, że może zmienić swoje własne przeznaczenie. Czy je zmienił? – zastanawiał się. – Czy umrze dzisiaj? - W takim razie lecimy, moja droga – powiedział Thorgrin. Mycoples wydała z siebie wielki ryk i oboje, wspólnie, zanurkowali w dół – za cel obrali sobie flotę Romulusa. Thor czuł jak wiatr oraz chmury smagają go po włosach i twarzy – wydał głośny okrzyk wojenny. Mycoples ryknęła chcąc pokazać swój gniew. Lecieli w dół, smoczyca otworzyła swe ogromne szczęki i zaczęła ziać ogniem na kolejne statki. Już po chwili ściana ognia rozprzestrzeniła się po morzu – jeden po drugim, w płonieniach stawały kolejne statki. Znajdowały się tam dziesiątki tysięcy statków, ale Mycoples nie przestawała. Otwierała swoją paszczę, cały czas zionąc kolejnymi chmurami ognia. Płomienie łączyły się ze sobą, stanowiąc teraz jeden, nieprzerwany mur ognia. Wokoło unosiło się coraz więcej ludzkich wrzasków. Płomienie Mycoples stawały się coraz słabsze – każde jej zionięcie wydawało mniej ognia. Thor wiedział, że właśnie umiera na jego oczach. Leciała coraz niżej i niżej. Była zbyt słaba by zionąć ogniem. Ale starczyło jej siły, aby zamiast ognia użyć jako broni swojego ciała. Leciała wprost na statki, chciała użyć przeciw nim swej ogromnej wagi – upaść na nie z nieba niczym meteor. Thor przygotował się na to, co ma się za chwilę wydarzyć i trzymał się z całej siły kiedy Mycoples leciała wprost na flotę. Dźwięk rozlatującego się drewna wypełnił przestrzeń. Przelatywała z jednego statku na drugi – tam i z
powrotem, siejąc w ten sposób zniszczenie. Thor nie puszczał smoczycy kiedy latające wokół kawałki drewna, trafiały go z każdej strony. W końcu Mycoples nie była już w stanie nic zrobić. Zatrzymała się między statkami, kołysząc się na wodzie. Zniszczyła wprawdzie ogromną część floty, ale wciąż otoczona była przez tysiące innych statków. Thor kołysał się na jej grzbiecie kiedy leżała na wodze, oddychając z ledwością. Pozostałe statki odwróciły się w ich kierunku. Po chwili niebo stało się czarne, a Thor usłyszał świst. Spojrzał w górę i zobaczył ławicę strzał pędzących w jego kierunku. Nagle poczuł przeszywający ból – jako że nie miał się gdzie ukryć, strzały z łatwością dosięgnęły celu. Mycoples również została nimi podziurawiona i zaczęła tonąć pod falami. Dwoje wspaniałych wojowników stoczyło właśnie bitwę swojego życia. Zniszczyli smoki i dużą część floty Imperium. W dwójkę zrobili więcej, niż niejedna armia. Teraz jednak nie pozostało im nic innego, jak śmierć. W ciele Thora tkwiła niezliczona ilość strzał. Zapadali w wodę coraz głębiej. Thor wiedział, że jedyne co powinien teraz zrobić, to przygotować się na śmierć.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Alistair spojrzała w dół, by zobaczyć, że stoi na podniebnym chodniku, a kiedy spojrzała w dół, w oddali ujrzała jak ocean rozbija się o skały – ich dźwięk wypełniał jej uszy. Silny podmuch wiatru zachwiał jej równowagą – Alistair spojrzała w górę, a kiedy to zrobiła, podobnie jak w niezliczonych snach w jej życiu, ujrzała zamek wznoszący się na klifie, ozdobiony lśniącymi, złotymi drzwiami. Stała przed nim jedna osoba, zarys postaci z rękoma wyciągniętymi w jej stronę – Alistair nie była jednak w stanie zobaczyć jej twarzy. - Córko – powiedziała kobieta. Alistair próbowała zrobić krok w jej kierunku, ale jej nogi nie były w stanie się ruszać. Spojrzała w dół i zobaczyła, że jest przykuta do ziemi. Jakkolwiek by się nie starała, nie była w stanie zrobić kroku. Wyciągnęła ręce w stronę matki i krzyknęła rozpaczliwie – Matko, ocal mnie! Nagle Alistair poczuła, że świat się pod nią osuwa. Poczuła, że zaczyna spadać, a kiedy spojrzała w dół, dostrzegła, że chodnik się pod nią zapada. Upadła, kajdany wisiały nad nią, a ona spadła w ocean, pociągając za sobą potężny kawałek chodnika, na którym stała. Alistair zdrętwiała kiedy jej ciało utonęło w lodowato zimnych wodach oceanu. Wciąż pozostawała skuta. Czuła, że tonie, a kiedy spojrzała w górę, zobaczyła, że światło dnia staje się coraz słabsze. Otworzyła oczy i zobaczyła, że siedzi w małej, kamiennej celi. W miejscu, którego nie rozpoznawała. Naprzeciw niej siedziała jakaś postać. Ledwie ją rozpoznała – był to ojciec Ereca. Skrzywił się na jej widok. - Zabiłaś mojego syna – powiedział. – Dlaczego? - Nie zabiłam – zaprzeczyła ostatkiem sił. Zmarszczył brwi. - Zostaniesz skazana na śmierć – dodał. - Nie zamordowałam Ereca! – znów zaprzeczyła Alistair. Próbowała ruszyć w jego kierunku, ale znów spostrzegła, że jest przykuta do ściany. Za ojcem Ereca pojawiło się kilkunastu strażników, odzianych w czarne zbroje i ogromne przyłbice. Dźwięk ich brzęczących ostróg wypełnił pomieszczenie. Ruszyli w stronę Alistair, pochwycili ją i szarpiąc odciągnęli ją od ściany. Jej kostki wciąż były skute, a strażnicy coraz bardziej naciągali jej ciało.
- Nie! – wrzasnęła rozrywana na dwoje Alistair. Obudziła się spocona. Rozejrzała się wokoło, próbując dojść do tego, gdzie się znajduje. Była zdezorientowana. W żaden sposób nie rozpoznawała małej, ciemnej celi, w której teraz siedziała. Wokół znajdowały się kamienne ściany, a w oknach umieszczone były metalowe kraty. Odwróciła się i próbowała iść. Usłyszała grzechotanie i spojrzała w dół – zobaczyła, że jej kostki przykute są do ściany. Próbowała je poluzować, ale jej się nie udało – zimne żelazo wpijało jej się w nogi. Alistair uświadomiła sobie, że znajduje się w małej, częściowo wkopanej w ziemię, celi. Jedyne światło jakie tu dochodziło, pochodziło z niewielkiego, wykutego w kamieniu okna, które zabezpieczone było żelaznymi kratami. Z oddali dało się słyszeć okrzyki, więc Alistair zbliżyła się do okna tak bardzo, jak tylko pozwalały jej na to kajdany. Wychyliła się i spojrzała na zewnątrz, starając się zażyć nieco dziennego światła i dowiedzieć się, gdzie się znajduje. Alistair zobaczyła, że zebrał się ogromny tłum, na czele którego stał Bowyer. Zadowolony z siebie. Pełen triumfalnej radości. - Ta czarnoksięska Królowa próbowała zabić swego przyszłego męża! – Bowyer wrzasnął w stronę tłumu. – Przyszła do mnie z propozycją zabicia Ereca i poślubienia mnie zamiast niego. Ale jej plany zostały udaremnione! Tłum wydał krzyk oburzenia. Bowyer czekał, aż ludzie się uspokoją. Podniósł ręce i ponownie przemówił. - Teraz przynajmniej wiecie, że Wyspy Południowe nie powinny pozostawać we władaniu Alistair. Ani we władaniu nikogo innego, poza mną. Teraz, kiedy Erec jest umierający, to ja, Bowyer, będę w stanie was obronić, ja, kolejny mistrz turnieju. Słowa te spotkały się z ogromną aprobatą tłumu, który zaczął skandować: - Król Bowyer, Król Bowyer! Alistair oglądała to wszystko z przerażeniem. Wszystko wokół niej działo się tak szybko. Ledwie potrafiła to przetworzyć. Ten potwór, Bowyer, a nawet sama myśl o nim wywoływała w niej gniew, ten sam człowiek, który próbował zabić jej ukochanego, stał tutaj, przed jej oczami, udając niewiniątko i winiąc za wszystko ją. A najgorsze było to, że został nazwany Królem. Czy na świecie istnieje jakaś sprawiedliwość? Jednak to co się jej przytrafiło, nie trapiło jej tak bardzo jak myśl o cierpiącym Erecu, który wciąż potrzebował, aby go uzdrowić. Wiedziała, że jeśli nie dokończy leczenia, Erec wkrótce umrze. Nie obchodziło jej czy do
końca życia będzie tarzać się w tym lochu skazana za przestępstwo, którego nie popełniła – chciała jedynie mieć pewność, że Erec wyzdrowieje. Drzwi celi nagle otworzyły się z trzaskiem. Alistair odwróciła się i ujrzała potężną grupę wchodzących do środka ludzi. W samym środku tej grupy stała Dauphine. Obok niej znajdował się brat Ereca, Strom, oraz jego matka. Za nimi stało kilku królewskich strażników. Alistair powstała, aby ich powitać, jednak kajdany wbiły jej się w kostki i spowodowały przeszywający ból w łydkach. - Czy z Ereciem wszystko w porządku? – zapytała zrozpaczona Alistair. – Proszę, powiedzcie mi. Czy on żyje? - Jak śmiesz pytać, czy żyje – prychnęła Dauphine. Alistair odwróciła się w stronę matki Ereca, mając nadzieję, że ta się nad nią ulituje. - Proszę, powiedzcie mi tylko, czy on żyje – błagała, a serce krwawiło jej w piersi. Jego matka przytaknęła gorzko, patrząc na nią z rozczarowaniem. - Żyje – powiedziała słabym głosem. – Jednak jest ciężko chory. - Zaprowadźcie mnie do niego! – nalegała Alistair. – Proszę. Muszę go uzdrowić! - Zaprowadzić cię do niego? – powtórzyła Dauphine. – Masz śmiałość. Nie zbliżysz się do mojego brata, a tak dokładniej – nigdzie się stąd nie ruszysz. Przyszliśmy tylko spojrzeć na ciebie po raz ostatni przed egzekucją. Alistair załamała się. - Przed egzekucją? – zapytała. – Czy na tej wyspie nie ma sądu? Nie ma systemu sprawiedliwości? - Sprawiedliwości? – powiedziała Dauphine, występując naprzód, cała czerwona ze złości. – Ośmielasz się prosić o sprawiedliwość? Zastaliśmy Cię z zakrwawionym mieczem w ręku, z naszym umierającym bratem w twoich ramionach i ty masz czelność mówić o sprawiedliwości? Sprawiedliwość właśnie się odbywa. - Ale mówię wam, że to nie ja go zabiłam! – broniła się Alistair. - No tak, – powiedziała Dauphine, a jej głos zaczął pobrzmiewać ironią – magiczny, tajemniczy mężczyzna wszedł do komnaty i go zabił, a następnie zniknął, włożywszy wcześniej broń w twoje ręce. - To nie był żaden tajemniczy mężczyzna – nalegała Alistair. – To był Bowyer. Widziałam go na własne oczy. To on zabił Ereca. Dauphine skrzywiła się.
- Bowyer pokazał nam zwój, który do niego napisałaś. Prosiłaś go o to, aby został twoim mężem. Planowałaś zabić Ereca i poślubić zamiast niego Bowyera. Jesteś chorą kobietą. Czy mój brat i bycie Królową naprawdę ci nie wystarczyły? Dauphine podała Alistair zwój. Serce podeszło jej do gardła, kiedy przeczytała: Teraz, kiedy Erec nie żyje, powinniśmy spędzić ze sobą życie. - Ale to nie jest moje pismo! – zaoponowała Alistair. – Ten zwój jest podrobiony! - Tak, zapewne tak jest – powiedziała Dauphine. – Jestem pewna, że masz przekonujące wyjaśnienie na wszystko. - Nie napisałam nic takiego! – nalegała Alistair. – Czy ty się w ogóle słyszysz? To nie ma żadnego sensu. Dlaczego miałabym zamordować Ereca? Kocham go całym swoim sercem. Prawie wzięliśmy ślub. - Ale dzięki Bogu nie wzięliście – powiedziała Dauphine. - Ty musisz mi uwierzyć! – nie poddawała się Alistair, zwracając się do matki Ereca. – Bowyer próbował zabić Ereca. On chce przejąć królestwo. Mnie nie zależy na byciu Królową. Nigdy mi nie zależało. - Nic się nie martw, – powiedziała Dauphine – nigdy nią nie będziesz. Tak w zasadzie to już niedługo nie będziesz nawet żyła. Tutaj, na Wyspach Południowych szybko wymierzamy sprawiedliwość. Jutro zostaniesz stracona. Alistair potrząsnęła głową, zdając sobie sprawę, że nic nie jest w stanie ich przekonać. Westchnęła z ciężkim sercem. - I po to tu przyszliście? – zapytała cichym głosem. – Aby mi to powiedzieć? Dauphine zadrwiła w milczeniu, a Alistair wyczuwała w jej spojrzeniu nienawiść. - Nie – odpowiedziała wreszcie Dauphine, po długim i uciążliwym milczeniu. – Przyszliśmy, aby przeczytać ci to co napisałaś. I aby po raz ostatni spojrzeć ci w twarz, zanim wyślemy cię do piekła. Sprawimy, że będziesz cierpiała, tak jak musiał cierpieć nasz brat. Nagle Dauphine poczerwieniała, ruszyła do przodu. Wyciągnęła przed siebie ręce i chwyciła Alistair za włosy. Stało się to tak szybko, że Alistair nie miała czasu zareagować. Dauphine wydała gardłowy krzyk i zaczęła
drapać Alistair po twarzy. Ta podniosła ręce, aby się bronić, a pozostali ruszyli do przodu, aby odciągnąć Dauphine. - Puśćcie mnie – wrzeszczała Dauphine. – Chcę zabić ją teraz! - Sprawiedliwość zostanie wymierzona jutro – powiedział Strom. - Wyprowadźcie ją stąd – rozkazała matka Ereca. Strażnicy podeszli i wytargali Dauphine z pomieszczenia – ta kopała i za wszelką cenę starała im się wyrwać. Strom dołączył do nich i wkrótce w lochu pozostała jedynie Alistair i matka Ereca. Kobieta zatrzymała się w drzwiach, powoli odwróciła się i spojrzała w twarz Alistair. Uwięziona dziewczyna szukała w jej twarzy choć odrobiny współczucia i zrozumienia. - Proszę, musisz mi uwierzyć – powiedziała szczerym tonem Alistair. – Nie obchodzi mnie co sądzą na mój temat inni, ale na twoim zdaniu mi zależy. Byłaś dla mnie miła od chwili, w której mnie poznałaś. Wiesz jak bardzo kocham twojego syna. Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobiła. Matka Ereca wnikliwie jej się przyjrzała, a jej oczy napełniły się łzami. Wydawało się, że się waha. - To właśnie dlatego tutaj zostałaś, prawda? – drążyła Alistair. – To dlatego zwlekałaś z wyjściem. Bo chcesz mi uwierzyć. Bo wiesz, że mówię prawdę. Po długim milczeniu jego matka wreszcie skinęła głową. Jakby upewniając się w swojej decyzji, poczyniła kilka kroków do przodu. Alistair dostrzegła, że matka Ereca naprawdę jej wierzyła, co mocno ją ucieszyło. Kobieta podeszła bliżej aby ją objąć, a Alistair odwzajemniła jej uścisk i zapłakała na jej ramieniu. Matka Ereca również płakała, aż wreszcie odstąpiła do tyłu. - Musisz mnie posłuchać – powiedziała nagle Alistair. – Nie obchodzi mnie co się ze mną stanie, ani co sądzą o mnie inni. Ale jeśli chodzi o Ereca – muszę się do niego dostać. I to teraz. Jest umierający. Jedynie częściowo udało mi się go uzdrowić i muszę dokończyć to co zaczęłam. Jeśli tego nie zrobię, on umrze. Matka Ereca zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów i wreszcie pojęła, że dziewczyna mówi prawdę. - Po tym wszystkim, co się stało, – powiedziała – jedyne na czym ci zależy, to mój syn. Teraz widzę, że naprawdę go kochasz i nigdy nie mogłabyś zrobić tego, co ci zarzucają. - Oczywiście, że nie – powiedziała Alistair. – Zostałam wrobiona przez tego barbarzyńcę, Bowyera.
- Zaprowadzę cię do Ereca – odpowiedziała kobieta. – Możemy przypłacić to życiem, ale przynajmniej będziemy wiedziały, że próbowałyśmy. Za mną. Matka Ereca rozkuła Alistair i obie szybko umknęły z celi w głąb lochów. Postawiły wszystko na jedną kartę, aby ratować Ereca.
ROZDZIAŁ ÓSMY Gwendolyn stała na dziobie statku, a wiatr smagał ją po twarzy. Była otoczona wszystkimi swoimi ludźmi. Na ręku trzymała uratowane dziecko. Wszyscy byli jeszcze w szoku. Płynęli daleko w głąb morza i teraz byli już z dala od Wysp Górnych. Towarzyszyły im dwa statki – to wszystko co pozostało z wielkiej floty, która swego czasu opuściła Krąg. Ludzie Gwen, jej naród, wszyscy dumni obywatele Kręgu, skurczyli się do kilku setek ocalałych. Byli teraz wygnanym narodem, dryfującym, bezdomnym, szukającym miejsca, w którym mogliby zacząć od nowa. Wszyscy oczekiwali, że Gwen będzie im przewodzić. Królowa patrzyła w morze, dokładnie mu się przyglądając. Robiła to od kilku godzin, odporna na zimno spowijającej ocean mgły. Starała się nie dopuścić do emocjonalnego załamania. Dziecko w jej ramionach nareszcie zasnęło, a jedyne o czym Gwen potrafiła teraz myśleć, był Guwayne. Nienawidziła siebie za to, że była tak głupia, aby wypuścić go w morze. Wtedy wydawało się to doskonałym pomysłem. Jedynym sposobem na to, aby ocalić go przed oczywistą i nieuniknioną śmiercią. Kto mógł przypuszczać, że wszystko się zmieni, że smoki zostaną odciągnięte? Jeśli Thor nie przybyłby na czas, na pewno wszyscy byliby teraz martwi. A Gwen nie mogła przypuszczać, że Thorgrin ich ocali. Udało jej się ocalić chociaż niektórych, spośród swoich ludzi. Część jej floty. I to dziecko. Przynajmniej udało im się uciec z tej śmiertelnej wyspy. Jednak Gwen wciąż wzdrygała się za każdym razem, gdy ryk smoków przecinał powietrze. Nawet jeśli dobywał się on gdzieś z oddali. Zamknęła oczy i skrzywiła się. Wiedziała, że po ich odjeździe została stoczona wielka bitwa i że Thor pozostał w samym jej centrum. Bardziej niż czegokolwiek pragnęła, aby być z nim wtedy, tuż przy jego boku. Z drugiej zaś strony wiedziała, że niczego by to nie zmieniło. Byłaby zbędna podczas walki Thora ze smokami. Jedynie naraziłaby swoich ludzi na śmierć. Gwen ciągle widziała przed oczyma twarz Thora. Rozdzierało ją od środka to, że mogła jedynie zobaczyć, jak przelatuje w oddali. Nie miała nawet możliwości, aby z nim porozmawiać. Nie miała choćby chwili na to, aby powiedzieć mu jak bardzo za nim tęskniła i jak bardzo go kocha. - Pani, płyniemy bez celu. Gwendolyn odwróciła się i zobaczyła stojącego obok Kendricka. Zaś obok niego znajdowali się Reece, Godfrey i Steffen. Wszyscy na nią patrzyli.
Zdała sobie sprawę, że Kendrick prawdopodobnie przemawiał do niej od jakiegoś czasu, ale ledwie była w stanie usłyszeć jego słowa. Spojrzała w dół i zobaczyła swoje knykcie – białe, zaciśnięte na barierce. Następnie popatrzyła w stronę oceanu, analizując każdą falę, co chwila wydawało jej się, że zauważyła Guwayne’a. Jednak wystarczał moment, aby spostrzec, że była to tylko kolejna iluzja, spowodowana przez owo okrutne morze. - Pani, – kontynuował cierpliwie Kendrick – ludzie czekają na twoje rozkazy. Zgubiliśmy się. Potrzebujemy obrać cel. Gwen spojrzała na niego ze smutkiem. - Naszym celem jest moje dziecko – odpowiedziała głosem przepełnionym żalem, a następnie znów spojrzała za burtę. - Pani, jestem pierwszą osobą, która życzyłaby sobie odnaleźć twojego syna – dodał Reece. – A jednak nie mamy pojęcia dokąd płyniemy. Wszyscy z chęcią zaryzykowalibyśmy swoje życie dla Guwayne’a, ale musisz mieć na uwadze, że nie wiemy gdzie on jest. Płyniemy na północ już przez pół dnia, a co jeśli prąd porwał go na południe? Albo na wschód. Albo zachód? Co jeśli coraz bardziej się od niego oddalamy? - Nie możesz tego wiedzieć – odpowiedziała w obronie Gwen. - No właśnie – powiedział Godfrey. – Nie wiemy tego – w tym właśnie rzecz. Niczego nie wiemy. Jeśli dalej popłyniemy w głąb oceanu możemy nigdy nie odnaleźć Guwayne’a. Możemy też w ten sposób sprawić, że nasi ludzie znajdą się dalej od swojego nowego domu. Gwendolyn odwróciła się i spojrzała na niego zimnym i twardym wzrokiem. - Nigdy nie waż się tak mówić – powiedziała. – Odnajdziemy Guwayne’a. Nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz jaką zrobię w życiu. Odnajdę go. Godfrey spuścił wzrok. Kiedy Gwen przyjrzała się ich twarzom, zobaczyła, że na każdej z nich odmalowuje się żal, cierpliwość i zrozumienie. A kiedy minęła chwila jej oburzenia, wszystko do niej dotarło – oni ją kochali. Kochali Guwayne’a. I mieli rację. Gwen westchnęła i zapłakała. Odwróciła się i spojrzała w wodę. Zamyśliła się – czy Guwayne został pochłonięty przez fale? Przez rekina? A może umarł z wyziębienia? Potrząsnęła głową, bojąc się myśleć o najgorszym. Zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem oni wszyscy nie mają racji – czy rzeczywiście prowadziła swój lud donikąd? Była zdesperowana jeśli chodzi o znalezienie Guwayne’a, więc jej ocena sytuacji była mocno
zaburzona. Jedyne czego była pewna to to, że dla swojego syna byłaby w stanie zaprowadzić ich o wiele dalej. Wiedziała, że to nie czas, by naciskać tak mocno, jakby sobie tego życzyła – nadszedł czas, by pomyśleć o innych i zmusić samą siebie, aby być silną. Guwayne do mnie powróci – pomyślała. – Jeśli nie znajdę go teraz, wymyślę inny sposób, aby go odzyskać. Gwen zmusiła się, aby w to uwierzyć i powoli przygotowywała się na podjęcie decyzji. Nie mogła postąpić inaczej. - Dobrze – powiedziała, odwracając się do nich niespiesznie. – Zmienimy kurs – zmieniła swój ton. Był to teraz głos dowódczyni, twardej Królowej, która straciła zbyt wiele. Wydawało się, że wszyscy z ulgą przyjęli jej decyzję. - W jakim kierunku mamy się zwrócić, pani? – spytał Srog. - Oczywiście nie możemy wrócić na Wyspy Górne – dodał Aberthol. – Są zniszczone, a smoki mogą powrócić. - Nie możemy również powrócić do Kręgu – stwierdził z kolei Kendrick. – Te ziemie również są zniszczone, a w dodatku okupuje je milionowa armia Romulusa. Gwendolyn myślała długo, zdając sobie sprawę, że wszyscy oni mają rację. Czuła się bardziej bezdomna niż kiedykolwiek w życiu. - Musimy skierować żagle w stronę nowego lądu i znaleźć nowy dom dla naszych ludzi – odpowiedziała wreszcie. – Nie możemy powrócić tam, skąd musieliśmy uciekać. Ale zanim to zrobimy, wpierw, musimy wrócić po Thorgrina. Wszyscy spojrzeli na nią ze zdziwieniem. - Po Thorgrina? – zapytał Srog. – Ależ pani, on bierze udział w walce ze smokami i z armią Romulusa. Szukanie go oznacza powrót w samo serce bitwy. - Tak właśnie – odpowiedziała Gwendolyn, a jej głos wypełnił się nową determinacją. – Jeśli nie mogę znaleźć mojego dziecka, przynajmniej odnajdę Thorgrina. Nigdzie się bez niego nie ruszę. Pomysł odnalezienia Thorgrina, jakkolwiek irracjonalny by nie był, był jedyną rzeczą, która sprawiała, że Gwendolyn dopuszczała do siebie myśl o porzuceniu poszukiwań Guwayne’a i zmianie kursu. W innym wypadku, jej serce po prostu by tego nie uniosło. Zapadła długa i napięta cisza. Wszyscy ludzie Gwendolyn patrzyli na siebie z wyrzutem, jakby przekonując się wzajemnie, aby ktoś się wreszcie
odezwał. - Pani, – rzekł wreszcie Srog odchrząkując i występując naprzód – wszyscy kochamy i podziwiamy Thora, tak bardzo jak kochamy samych siebie. Jest on najwspanialszym wojownikiem, jakiego kiedykolwiek znaliśmy. Jednak pomimo tego, przykro mi to mówić, nie ma takiej możliwości, aby mógł przetrwać bitwę przeciwko tym wszystkim smokom i przeciw milionowej armii Imperium. Thorgrin poświęcił siebie, aby ocalić nas wszystkich, aby kupić nam nieco czasu, abyśmy byli w stanie uciec. Powinniśmy przyjąć jego dar. Póki jeszcze możemy – musimy próbować się ocalić. Każdy z nas oddałby życie za Thorgrina, a jednak, przykro mi to mówić, prawdopodobnie będzie już martwy, kiedy do niego dotrzemy. Gwen spojrzała na Sroga. Patrzyła na niego długo i hardo. Jedynym dźwiękiem jaki słyszała był wiatr rozbijający się o wody oceanu. Wreszcie podjęła decyzję, a w jej oczach pojawiła się nowa siła. - Nie ruszymy się nigdzie, dopóki nie znajdziemy Thorgrina – powiedziała. – Bez niego żadne miejsce nie będzie dla mnie domem. Jeśli ta decyzja zaprowadzi nas w samo serce bitwy, nawet na samo dno piekieł, to znaczy, że to jest właśnie miejsce, do którego powinniśmy się udać. On podarował nam swoje życie – my jesteśmy mu winni swoje. Gwen nie czekała na ich odpowiedź. Odwróciła się trzymając przy piersi dziecko i utkwiła wzrok w wodę, dając im tym samym do zrozumienia, że ich rozmowa dobiegła końca. Usłyszała za sobą kroki powoli rozchodzących się ludzi. Usłyszała rozkaz dowódcy. Słyszała jak powoli zmieniają kurs, tak jak rozkazała. Zanim się odwrócili Gwen po raz ostatni spojrzała na rozpościerające się przed nią pokłady mgły. Była ona tak gęsta, że Królowa nie była w stanie dojrzeć nawet linii horyzontu. Zastanawiała się, co się za nią znajduje. I czy w ogóle cokolwiek. Czy gdzieś za tą mgłą znajdował się Guwayne? A może nie było tam nic oprócz pustego i bezkresnego oceanu? Kiedy tak patrzyła, zobaczyła malutką tęczę, która pojawiła się pośród mgły i poczuła jak pęka jej serce. Czuła, że Guwayne jest przy niej. Że daje jej znak. Wiedziała, że nigdy, ale to przenigdy, nie spocznie, dopóki go nie odnajdzie. Gwen usłyszała za sobą skrzypienie lin, wciąganie żagli, a następnie poczuła jak statek powoli zakręca, kierując się w przeciwnym kierunku. Poczuła, że jej serce pozostaje za nią, kiedy ona, niechętnie, musiała zwrócić się w innym kierunku. Spojrzała przez ramię. Patrzyła za siebie przez cały
czas, gapiąc się na tęczę i rozmyślając. Czy Guwayne był tam gdzieś w oddali? * Guwayne dryfował samotnie w małej łodzi po ogromnym morzu, niesiony przez fale, w górę i w dół, godzina po godzinie. Ocean niósł go w bliżej nieokreślonym kierunku. Ponad nim powiewały poszarpane żagle, smagane bezcelowo przez wiejący wiatr. Guwayne leżał na plecach, patrzył prosto w górę i obserwował je niczym zahipnotyzowany. Przestał płakać już dawno temu, w momencie kiedy stracił z pola widzenia swoją matkę. Leżał tutaj teraz zawinięty w płachtę, całkiem sam na pustym morzu. Bez swoich rodziców. Bez niczego oprócz kołyszących fal i poszarpanych żagli. Kołysanie łódki odprężało go, więc kiedy nagle się zatrzymał, poczuł przypływ strachu. Dziób przestał się poruszać kiedy dobił do plaży, gdy zatrzymał się na piasku, do którego doprowadziły go fale. Wylądował na obcej, egzotycznej wyspie położonej znacznie na północ od Wysp Górnych, blisko dalekiej, północnej granicy Imperium. Zasmucony tym, że jego łódka przestała się kołysać, że utknęła na piasku, Guwayne zaczął płakać. Płakał bez przerwy, aż płacz ten zmienił się w przeszywające zawodzenie. Nikt nie przyszedł mu z odpowiedzią. Guwayne spojrzał w górę i zobaczył wielkie ptaki – sępy – krążyły nad nim bez ustanku, patrząc na niego i zbliżając się coraz bardziej. Chłopiec wyczuł niebezpieczeństwo i zaczął zawodzić jeszcze głośniej. Jeden z ptaków zanurkował po niego i Guwayne już przygotowywał się na cios, ale zamiast tego, ptak jedynie zatrzepotał skrzydłami zaskoczony przez coś, a następnie odleciał. Chwilę później, Guwayne zobaczył spoglądającą na niego twarz – później kolejną, i kolejną. Wkrótce pochylało się nad nim kilkanaście twarzy. Egzotycznych, twarzy pochodzących z prymitywnego plemienia. Miały w nosach ogromne okręgi wykonane z kości słoniowej i wszystkie się na niego gapiły. Krzyki Guwayne’a stały się coraz głośniejsze, kiedy przedstawiciele plemienia wbili w jego łódź swoje włócznie. Guwayne płakał głośniej i głośniej. Chciał do mamy. - To znak mórz – powiedział jeden z mężczyzn. – Tak jak przepowiadały nasze proroctwa.
- To dar Boga Amma – powiedział inny. - Bogowie muszą pragnąć ofiary – stwierdził kolejny. - To test! Musimy oddać to, co zostało nam podarowane – skwitował następny. - Musimy oddać to, co zostało nam podarowane – powtórzyła reszta, stukając włóczniami w łódź. Guwayne kwilił coraz głośniej i głośniej, ale nie polepszało to jego sytuacji. Jeden z nich schylił się i podniósł chłopca. Był to wysoki, chudy mężczyzna bez górnego okrycia, o zielonej skórze i żółtych świecących oczach. Guwayne wrzasnął w reakcji na dotyk jego skóry, który był szorstki niczym papier ścierny. Mężczyzna trzymał go mocno i oddychał w jego kierunku swoim nieświeżym oddechem. - Ofiara dla Ammy! – krzyknął. Mężczyzna wydał okrzyk radości, a następnie wszyscy odwrócili się i zaczęli nieść Guwayne’a z plaży w stronę gór. Ich kroki zmierzały w stronę drugiej części wyspy, w stronę wulkanu, który wciąż się tlił. Nikt z nich nie zatrzymał się, aby się rozejrzeć, aby spojrzeć w stronę oceanu, od którego się właśnie oddali. Ale gdyby to uczynili, choćby na chwilkę, spostrzegliby dziwnie gęstą mgłę oraz tęczę, usytuowaną w jej środku. A wszystko to niespełna pięćdziesiąt jardów stąd. Za nimi, niezauważona przez nikogo mgła ustępowała, aż w końcu powietrze stało się przejrzyste, ukazując trzy zawracające statki. Wszystkie zwrócone tyłem do wyspy i wszystkie płynące w przeciwnym kierunku.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Thor stał na Mycoples, oboje kołysali się na falach, powoli zatapiając się w oceanie, całkowicie otoczeni przez flotę Imperium. Ciało Thora nakłute było dziesiątkami strzał. Krwawił i okropnie cierpiał. Czuł jak uchodzi z niego życie. Trzymając się Mycoples wyczuwał, że ją również opuszczają siły witalne. W wodzie, wszędzie wokół była krew. Mała, świecąca ryba wypłynęła na powierzchnię zaczęła go podszczypywać. Powoli tonęli, woda obmywała Thora do kostek, następnie do kolan, do pasa, aż nagle Mycoples utonęła i poszła pod wodę. Nie miała już siły, aby dalej się temu opierać. Ostatecznie Thor również pozwolił sobie na to, aby zatonąć. Jego głowa poszła w dół pod powierzchnię wody – był zbyt słaby, aby temu zapobiec. Kiedy to się stało, usłyszał z oddali dźwięk strzał przeszywających wodę. Strzał, które dosięgły go nawet pod powierzchnią. Poczuł się jakby został trafiony tysiącem z nich, jakby każdy, kto brał udział w bitwie dokonał swojej zemsty. Zastanawiał się, kiedy tonął dalej, dlaczego przed śmiercią musi tak bardzo cierpieć. Kiedy opadał niżej i niżej, wprost na dno oceanu, poczuł, że jego życie nie może skończyć się w ten sposób. To za wcześnie. Tak wiele miał jeszcze przeżyć. Pragnął więcej czasu z Gwendolyn, chciał wziąć z nią ślub. Chciał spędzić czas z Guwaynem, chciał patrzeć jak mały dorasta. Chciał nauczyć go, co to znaczy być wielkim wojownikiem. Tak naprawdę Thor dopiero co zaczął żyć, dopiero poczynił pierwsze prawdziwe kroki jako wojownik i jako Druid, a teraz jego życie właśnie się kończyło. Wreszcie poznał swoją matkę, która przekazała mu moce większe, niż te które kiedykolwiek sobie wyobrażał i która przewidziała dla niego więcej misji – nawet większych misji. Przewidziała również, że zostanie Królem. Ale przecież potrafiła przewidzieć jak jego życie może zmienić się w jednej chwili. Czy to co widziała było prawdziwe? Czy może jego życie rzeczywiście miało się teraz skończyć? Thor każdą częścią swojego ciała pragnął, aby to nie był koniec. W tym momencie przypomniał sobie słowa swojej matki: Przeznaczono ci umrzeć dwanaście razy. Za każdym razem, los będzie ci sprzyjał, albo i nie. To zależy od ciebie i od tego czy uda ci się zdać test. Chwile twojej śmierci mogą również stać się chwilami życia. Zostaniesz dogłębnie sprawdzony i udręczony. Bardziej niż jakikolwiek wojownik był sprawdzony kiedykolwiek
wcześniej. Być możne znajdziesz wystarczającą siłę, aby to przetrwać. Zapytaj siebie jak wiele cierpienia jesteś w stanie znieść. Im więcej wytrzymasz, tym większym się staniesz. Kiedy Thor tonął, zastanawiał się – czy był to jeden z tych testów? Czy była to jedna z tych dwunastu śmierci? Wydawało mu się, że tak. Wydawało mu się, że był to doskonały sprawdzian jego siły fizycznej, odwagi i wytrzymałości. Kiedy tonął, z ciałem przeszytym strzałami, nie wiedział czy jest wystarczająco silny, aby zdać egzamin. Płuca Thora były podziurawione, jednak był on zdeterminowany, aby wykrzesać z siebie ostatki sił. Chciał stać się większy niż dotychczas, chciał uruchomić w sobie jakąś wewnętrzną siłę. Jesteś czymś większym niż twoje ciało. Twój duch jest większy niż twoja siła. Siła się kończy, ale duch nie zna żadnych granic. Thor nagle otworzył oczy, czując jak wypełnia go palące ciepło, czując się odrodzony. Kopnął, przezwyciężając ból spowodowany przeszywającymi go strzałami i zmusił się do wypłynięcia na powierzchnię. Nakłuty strzałami, płynął i płynął, kierując się w stronę światła dziennego. Rozsadzało mu płuca, aż wreszcie się wynurzył, niczym gigantyczny jeżozwierz łaknący powietrza. Thor użył swojej mocy i pędu – wrzeszcząc uniósł się w powietrzu i wylądował na pokładzie najbliższej łodzi. Wykorzystał pewną starożytną część siebie, dzięki której udało mu się odrzucić ból. Wyciągnął ręce, chwycił za strzały przeszywające jego ręce, ramiona, klatkę piersiową, biodra i po dwie, trzy, a nawet cztery na raz wyciągał je. Dobył z siebie głośny okrzyk bojowy. Za każdym razem, kiedy usuwał ze swojego ciała kolejną strzałę, czuł się silniejszy niż ból, z którym walczył. Przed Thorem znajdowało się dwóch, zupełnie zaskoczonych żołnierzy Imperium. Gapili się na niego z szeroko otwartymi oczyma i byli przy tym zupełnie przerażeni. Thor wyciągnął ręce, pochwycił ich obu i zderzył ich ze sobą, co sprawiło, że się przewrócili. Thor zaatakował grupę żołnierzy na statku. Kopnął tego, który znajdował się najbliżej niego, taranując nim tych, którzy stali z tyłu – jednak zanim to uczynił, pochwycił miecz znajdujący się u pasa zaatakowanego. Podniósł miecz wysoko i ruszył naprzód na oszołomiony tłum. Tnąc i zabijając każdego, kto stanął mu na drodze. Próbowali walczyć, ale Thor był niczym
wicher, pędzący po statku. Zabił kolejnych dwóch żołnierzy zanim, którykolwiek z nich miał szansę zablokować cios. Thor szalał po statku, walcząc tak długo, aż na pokładzie nie było żywej duszy. Kiedy dotarł na dziób, spojrzał wprzód i zobaczył, że stoi oko w oko z Romulusem, który znajdował się na dziobie innego statku. Ten gapił się na niego w całkowitym szoku. Thor nie wahał się, wrzasnął, zamachnął się i cisnął w przeciwnika mieczem. Miecz wirował wokół własnej osi, mieniąc się w świetle, lecąc wprost na Romulusa. Ten, wciąż pozostając w szoku, zbyt późno zorientował się, co się stało, odwrócił się i próbował uciekać. Biegnąc schylił się, starając się uniknąć w ten sposób śmiertelnego ciosu – oszczędził sobie dzięki temu pewnej śmierci. Nie był jednak na tyle szybki, aby uniknąć obrażeń – miecz drasnął go w głowę, pozbawiając go jednego ucha. Romulus wrzasnął i osunął się na kolana, wyciągając rękę w stronę swojego utraconego ucha. Krew tryskała mu między palcami. Thor skrzywił się. Przynajmniej miał jakąkolwiek satysfakcję – skoro, niestety, Romulus wciąż nie był martwy. Nagle, wszyscy żołnierze Imperium na pozostałych statkach zaczęli się przegrupowywać. Wypuścili strzały i włócznie w stronę Thorgrina, który stał teraz zupełnie odsłonięty. Thor spostrzegł, że w jego kierunku leci morze czerni, które gotowe jest go zabić. W tym momencie zamknął oczy, uniósł dłonie i wydobył z siebie wewnętrzną moc. Stworzył wokół siebie kulę światła, złotą tarczę – kiedy strzały i włócznie do niej doleciały, osunęły się po niej nie wyrządzając nikomu żadnej szkody. Thor stał tam niezwyciężony, pośród wszystkich tych mężczyzn. Odchylił się i uniósł dłonie w stronę nieba – był gotowy, aby wszystkich ich pozabijać. Czuł jak niebiańska energia wypełnia jego dłonie. Czuł również energię znajdującego się w dole oceanu, który odbijał niebiosa. Czuł moc, którą dostarczał mu wszechświat. Był to wielki prąd, większy niż mógł sobie kiedykolwiek wyobrazić. Czuł strukturę powietrza i wody i wiedział, że może je wykorzystać. Gniewne niebiosa, wzburzone oceany – rozkazał po cichu Thor – wzywam was. W imię sprawiedliwości. Oczyśćcie to zło, które widzę przed sobą. Raz i
na zawsze. Kiedy Thor tak stał, powoli zaczął czuć, że coś się dzieje. Zerwał się wielki wiatr, który łaskotał go po dłoniach, a kiedy Thor otworzył oczy, zobaczył, że słoneczne niebo stało się teraz zupełnie zachmurzone. Gęste, czarne chmury kłębiły się wokoło, grzmiało i błyskało się. Wody wzburzyły się, a jego statek unosił się i opadał na targanych sztormem wodach. Uderzył kolejny piorun – Thor poczuł, że fale stają się coraz większe. Jego statek wznosił się i upadał. Wiatr był coraz silniejszy i zaczęło padać. Wszechświecie, wzywam cię. Jesteś we mnie. A ja w tobie. Twoja walka jest moją walką, a moja bitwa, twoją bitwą. Thor wydał z siebie wielki krzyk, a cały horyzont rozjaśnił się od błyskawic, które nie znikały. Grzmoty waliły co chwila, tak głośnio, że trzęsło łodziami. Romulus i wszyscy żołnierze Imperium odwrócili się ze strachem w oczach, spoglądając na rozświetlony błyskawicami horyzont. Thor patrzył z podziwem jak nagle ogromna fala stanęła na ich drodze. Wszyscy wrzasnęli z przerażeniem i w odruchu tchórzostwa zasłonili rękami twarze. Nie było jednak niczego, co mogliby uczynić. Stanęli na drodze gniewu mórz, a kiedy wielka fala przesunęła się do przodu, po chwili wszystkie statki zostały przez nią pochwycone. Unosiły się coraz wyżej, aż na jej grzbiet, gubiąc się w wodzie niczym mrówki. Była to największa fala jaką Thor kiedykolwiek widział – wysoka niczym góra – on również został przez nią pochwycony i uniesiony wraz z resztą floty Imperium. Thor wzniósł się na wysokość stu stóp, i kolejnych stu, i kolejnych – ze zdziwieniem patrzył jak fala zaczyna się przełamywać, a on zaczyna opadać z innymi. Wrzaski ludzi Imperium zostały zagłuszone przez wiatr i deszcz. Krzyk Thora również został pożarty przez wodę. Kiedy spojrzał w dół, spadając z powrotem w stronę oceanu, zdał sobie sprawę, że uderzenie rozbije jego statek. Wywołał burzę, której nawet on sam nie potrafił kontrolować. Thor przygotował się na śmierć, po raz kolejny. Poczuł, że niewątpliwą pociechą w tej sytuacji jest fakt, że jeśli miał umrzeć, to przynajmniej zabiera ze sobą całe Imperium. Dziękuję Boże – pomyślał – za to zwycięstwo.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Alistair pod osłoną nocy podążała za matką Ereca. Ta prowadziła ją w ciemności po krętych i schodzących w dół dworskich alejkach. Serce dziewczyny waliło jak młot. Modliła się, aby nikt jej nie zauważył. Długie cienie odbijały się na kamiennych ścianach i ścieżkach. Jedyne światło pochodziło ze sporadycznie rozmieszczonych pochodni. Alistair, która właśnie uciekła z aresztu czuła się jak kryminalistka. Matce Ereca udało się doprowadzić ją za mur. Przykucnęła nisko, aby znaleźć się poza zasięgiem wzroku strażników. Alistair poszła w jej ślady. Przemieszczały się w ciszy, nasłuchując i obserwując straże, obok których próbowały się prześlizgnąć. Alistair modliła się, aby nie zostały złapane. Matka Ereca czekała aż zapadnie zmrok, aby ją tu przyprowadzić. Nie chciała, aby ktokolwiek je zobaczył. Kursowały wte i wewte krętymi ulicami i zaułkami, które prowadziły z lochów do królewskiego domu chorych, gdzie znajdował się Erec. Były już blisko, tak blisko, że Alistair, wychyliwszy się zza rogu, była w stanie zobaczyć wejście. Było ściśle strzeżone – stało przed nim kilkunastu mężczyzn. - Spójrz na te drzwi – wyszeptała Alistair do matki Ereca. – Dlaczego Bowyer zabezpieczył je tak mocno, jakby naprawdę był przekonany o tym, że to ja usiłowałam zabić Ereca? Postawił tutaj tych ludzi nie po to, aby chronili Ereca, ale po to, aby zapobiegli jego ewentualnej ucieczce, albo żeby go zabili, jeśli miałby wyzdrowieć. Matka Ereca skinęła głową ze zrozumieniem. - Nie będzie łatwo przemycić cię przez straże – odpowiedziała. – Naciągnij kaptur, spuść wzrok, trzymaj nisko głowę. Rób co ci każę. Jeśli to nie zadziała, zabiją cię. Czy jesteś pewna, że chcesz spróbować? Alistair potwierdziła. - Za Ereca mogę oddać swoje życie. Jego matka popatrzyła na nią wzruszona. - Mogłabyś uciec, gdybyś chciała, a zamiast tego wolisz ryzykować swoje życie, aby uzdrowić Ereca. Ty naprawdę go kochasz, czyż nie? – zapytała. Oczy Alistair wypełniły się łzami. - Bardziej niż cokolwiek na świecie. Matka Ereca wzięła ją za rękę i nagle wyszła zza muru. Prowadziła Alistair wprost do głównych drzwi budynku. Szła pewnym krokiem, wprost
na straże. - Królowo – powiedział jeden z nich. Wszyscy zaczęli się odsuwać, chcąc pozwolić jej przejść, kiedy nagle jeden ze strażników wystąpił do przodu. - Kto ci towarzyszy, moja pani? – zapytał. - Śmiesz przesłuchiwać swoją Królową? – odwarknęła głosem twardym niczym stal. – Spróbuj odezwać się w ten sposób ponownie, a zostaniesz usunięty ze swojego stanowiska. - Wybacz pani, – powiedział – ale wypełniam jedynie rozkazy. - Czyje rozkazy? - Nowego Króla, moja pani – Bowyera. Królowa westchnęła. - Tym razem ci wybaczę – powiedziała. – Jeśli mój mąż, poprzedni Król by żył, nie byłby dla ciebie taki miły. Jeśli już musisz wiedzieć, – dodała – jest to moja droga przyjaciółka. Zachorowała i prowadzę ją do domu chorych. - Wybacz pani – powiedział strażnik, spuścił swoją głowę i odsunął się na bok. Otworzyli drzwi, a kobiety ruszyły przed siebie. Matka Ereca wciąż trzymała Alistair za rękę. Serce dziewczyny waliło jak oszalałe. Mając wciąż schyloną głowę usłyszała, jak drzwi zatrzaskują się tuż za ich plecami. Matka Ereca wyciągnęła ręce i ponownie nasunęła na głowę kaptur. Alistair rozejrzała się i zobaczyła, że znajdują się w środku domu chorych, pięknego marmurowego budynku z niskim sufitem, który ledwie oświetlały pochodnie. - Nie mamy zbyt wiele czasu – powiedziała. – Za mną. Alistair podążała za nią korytarzami, wielokrotnie zakręcając, aż wreszcie dotarły do drzwi komnaty Ereca. Tym razem strażnicy odsunęli się na bok nie zadając przy tym żadnych pytań. Kobieta przeszła pewnie między nimi, trzymając Alistair za rękę. - Proszę, aby wszyscy stąd wyszli – matka Ereca rozkazała strażnikom znajdującym się w pomieszczeniu. – Chcę zostać sama z moim synem. Alistair wciąż trzymała schyloną głowę, a serce waliło jej w piersi. Miała nadzieję, że nikt jej nie rozpozna. Słyszała szuranie stóp, kiedy strażnicy opuszczali komnatę, aż wreszcie usłyszała za sobą dźwięk zatrzaskujących się drewnianych drzwi i wsuwanego żelaznego rygla.
Alistair ściągnęła kaptur i natychmiast wnikliwie rozejrzała się po pomieszczeniu w poszukiwaniu Ereca. Był to ciemny pokój, oświetlony tylko jedną pochodnią. Erec leżał w królewskim łożu po drugiej stronie pomieszczenia, pomiędzy stertami luksusowych futer. Jego twarz była bledsza, niż kiedykolwiek wcześniej, kiedy widziała ją Alistair. - Och, Erecu – powiedziała Alistair ruszając naprzód i zalewając się łzami na jego widok. Wyczuła jego energię zanim nawet się zbliżyła. A była to energia śmierci. Poczuła, że jego siły witalne znajdują się poza nim. Znajdowały się poza nim przez zbyt długi czas. Alistair wiedziała, że nie powinna być zaskoczona – pierwsza sesja uzdrawiająca pozwoliła mu jedynie uniknąć śmierci. Potrzebował dłuższej sesji, która ocaliłaby go od umierania, a minęło już tak wiele czasu. Alistair rzuciła się do jego boku, uklęknęła i ujęła jego dłonie w swoje. Położyła je na swoim czole i szlochała. Był zimny w dotyku. Nie poruszył się, nie drgnęły nawet jego powieki. Leżał całkowicie sztywny, jakby już był martwy. - Czy jest już za późno? – zapytała jego matka klękając po drugiej stronie łóżka. Była całkowicie przerażona. Alistair pokręciła głową. - Wciąż jeszcze może istnieć szansa – odpowiedziała. Alistair pochyliła się i ułożyła obie dłonie na klatce piersiowej Ereca. Wsunęła je pod koszulę, czując jego nagie ciało. Mogła wyczuć bicie jego serca, choć było ono bardzo słabe. Pochyliła się nad nim i zamknęła oczy. Alistair wykrzesała z siebie każdą siłę, jaką kiedykolwiek w sobie skrywała. Pragnęła przywrócić Ereca do życia. Kiedy to uczyniła, poczuła ogromne ciepło wypływające z jej rąk, z jej dłoni. Następnie poczuła jak ciepło to opuszcza jej ciało i przenika do ciała Ereca. Patrzyła jak jej ręce stają się czarne i zrozumiała jak bardzo Erec tego wszystkiego potrzebował. Alistair pozostawała tam, sama dokładnie nie wiedząc jak długo to wszystko trwa. Nie wiedziała ile godzin minęło, aż wreszcie otworzyła oczy, czując w sobie pewną subtelną zmianę. Spojrzała w dół i zobaczyła, że Erec podnosi powieki. Patrzył wprost na nią. - Alistair – wyszeptał. Podniosła zmęczone ręce i klasnęła w dłonie. Alistair płakała, podobnie jak matka Ereca. Erec odwrócił się i spojrzał także na nią.
- Matko – powiedział. Znów zamknął oczy, wciąż był bardzo słaby i wyczerpany, jednak Alistair zobaczyła, że jego skóra powróciła do dawnego koloru. Widziała, że na powrót wstąpiło w niego życie. Powoli jego policzki również powracały do swej dawnej barwy. Była szczęśliwa, choć wyczerpana. - Jeszcze przez jakiś czas będzie słaby – powiedziała Alistair. – Mogą upłynąć tygodnie zanim znów będzie w stanie chodzić. Ale będzie żył. Alistair odchyliła się wycieńczona, prawie opadając na łóżko. Odebrał jej całą energię. Wiedziała, że również ona będzie potrzebowała wiele czasu, aby powrócić do sił. Matka Ereca spojrzała na Alistair wzrokiem pełnym wielkiej miłości i wdzięczności. - Ocaliłaś mojego syna – powiedziała. – Teraz widzę, jak bardzo się myliłam. Teraz wiem, że nie mogłaś mieć nic wspólnego z tą próbą zabójstwa. - Nigdy nie podniosłabym na niego ręki. Kobieta skinęła głową. - Teraz muszę udowodnić to naszym ludziom - Cała ta wyspa uznała mnie za winną – powiedziała Alistair. - Nie pozwolę im na to – zapierała się matka. – Jesteś dla mnie niczym córka. Po dzisiejszej nocy, pójdę za ciebie nawet do lochów. - Ale w jaki sposób mogłabym udowodnić swoją niewinność? – Zapytała Alistair. Matka Ereca zastanawiała się przez dłuższą chwilę, po czym jej oczy rozpromieniły się. - Jest pewien sposób – powiedziała wreszcie. – Jeden sposób, w jaki możesz oczyścić się z zarzutów. Alistair spojrzała na nią, a serce waliło jej w piersi. - Powiedz mi jaki – poprosiła. Matka westchnęła. - My, ludzie z Wysp Południowych mamy prawdo do wyzwania. Jeśli wyzwiesz Bowyera na Próbę przy Napoju Prawdy, nie będzie miał możliwości odmówić. - Na czym polega ta próba? - Jest to starożytny rytuał, praktykowany przez naszych praojców. Na najwyższym klifie mamy fontannę, w której krążą magiczne wody, wody prawdy. Ktokolwiek kłamie i się z niej napije, umrze. Możesz wyzwać
Bowyera, aby się ich napił. Nie będzie mógł odmówić, gdyż narazi się w ten sposób na podejrzenie kłamstwa. A jeśli w istocie kłamie, jak twierdzisz, wtedy wody go zabiją udowadniając twoją niewinność. Spojrzała na Alistair z pełną powagą. - Czy jesteś gotowa, aby się napić? – zapytała. Alistair skinęła głową, szczęśliwa, że będzie miała szansę oczyścić się z zarzutów, szczęśliwa, że Erec żyje i szczęśliwa wiedząc, że jej życie zmieni się na zawsze.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Romulus powoli otworzył oczy, obudzony dźwiękiem załamujących się fal. Czuł, że coś pełza mu po twarzy. Spojrzał w górę i zobaczył dużego, fioletowego kraba z czterema oczyma, który powoli przechodził po jego głowie. Natychmiast go rozpoznał: był to krab typowy dla stałego lądu Kręgu. Skorupiak zmrużył wszystkie swoje oczy i szeroko otworzył paszczę, aby ugryźć Romulusa. Romulus zareagował natychmiastowo, podniósł ręce, chwycił zwierzę w dłonie i powoli go miażdżył. Krab wbił swoje szczypce w jego skórę, ale Romulusa to nie obchodziło. Słuchał jak zwierzę piszczy i napawał się dźwiękiem jego bólu. Nie przestawał go miażdżyć – robił to rozmyślnie i powoli. Krab gryzł go i szczypał, ale Romulus nie zwracał na to uwagi. Pragnął jedynie zniszczyć życie w tym stworzeniu, pragnął jak najbardziej przedłużać jego cierpienie. W końcu soki skorupiaka zaczęły ściekać mu po dłoniach, stworzenie umarło, a Romulus rzucił nim o piasek. Był zawiedziony, że wszystko stało się tak szybko. Załamała się kolejna fala, spłynęła z tyłu głowy wprost na jego twarz. Romulus podskoczył, cały oblepiony piaskiem, otrzeźwiony lodowatą wodą. Rozejrzał się wokoło. Zrozumiał, że stracił przytomność, a następnie morze wyrzuciło go na plażę, był to brzeg Kręgu. Odwrócił się i zobaczył tysiące zwłok, wszystkie ciała wyrzucone były na brzeg – leżały wszędzie, jak okiem sięgnąć. Wszystko to byli jego ludzie, martwi, leżący bez ruchu na plaży. Odwrócił się w drugą stronę i zobaczył tysiące kolejnych żołnierzy dryfujących na wodzie, bez życia. Ich również morze wyrzuci za chwilę na brzeg. Rekiny postrzępiły ich ciała, a wszędzie wokół – zarówno w wodzie jak i na lądzie – rozpościerała się fioletowa płachta krabów, ucztujących, pożerających mięso zabitych. Romulus spojrzał na morze – było teraz takie spokojne, właśnie wschodziło słońce, rozpoczynał się idealny, spokojny dzień. Starał sobie wszystko przypomnieć. Był sztorm, fala, większa niż cokolwiek co dotychczas mógł sobie tylko wyobrazić. Cała jego flota została zniszczona, niczym zabawki w rękach oceanu. W istocie, kiedy przyjrzał się wodzie, zobaczył w niej pełno śmieci. Drewno, z którego zbudowane były jego statki dryfowało w górę i w dół wokół brzegu. Jedyne co pozostało z jego floty, to
owo drewno obijające się o ciała żołnierzy. Wyglądało to na jakiś okrutny żart. Romulus poczuł coś na swoich kostkach, spojrzał w dół i zobaczył resztki masztu, które wbiły mu się w goleń. Romulus był wdzięczny i zdumiony, że udało mu się przeżyć. Zrozumiał, jak duże miał szczęście. Przetrwał jako jedyny spośród wszystkich tych mężczyzn. Spojrzał w górę i pomimo że był już ranek, mógł dostrzec, iż księżyc wciąż znajduje się między nowiem, a pełnią. Jego cykl księżyca jeszcze się więc nie skończył – był to jedyny powód, dzięki któremu przeżył. Jednak przeraził się kiedy zobaczył kształt księżyca – faza prawie dobiegała końca. Przepowiednia czarnoksiężnika skończy się lada moment, a razem z nią, czas, w którym pozostawał niezniszczalny. Romulus pomyślał o smokach, były martwe, o swojej flocie, była zniszczona – zrozumiał, że popełnił błąd goniąc Gwendolyn. Naciskał zbyt mocno, chciał zbyt wiele. Nie spodziewał się takiej siły Thorgrina. Teraz zrozumiał, choć było już za późno, że powinien był zadowolić się tym, co miał. Powinien zostać na kontynencie. Odwrócił się i spojrzał na Krąg. Dzicy okalali wybrzeże oraz Kanion. Przynajmniej miał tu jeszcze swoich żołnierzy, tych, których pozostawił za sobą. Przynajmniej miał tu jeszcze milion mężczyzn okupujących te ziemie, i przynajmniej udało mu się to wszystko zrównać z ziemią. Przynajmniej Gwendolyn i jej ludzie nigdy nie będą mogli tu wrócić – przynajmniej Krąg wreszcie należał do niego. Było to słodko-gorzkie zwycięstwo. Romulus z powrotem przeniósł swój wzrok w stronę morza i zrozumiał, że bez smoków, bez floty, musi odpuścić pogoń za Gwendolyn – szczególnie, że jego cykl księżyca właśnie dobiega końca. Musiał teraz zadecydować czy powrócić do Imperium – częściowo jako zwycięzca, ale ze wstydem pokonanego, wstydem z powodu rozbitej floty. Jako ponownie upokorzony. Kiedy zostanie zapytany gdzie jego flota, nie pozostanie mu nic innego jak pokazanie swoim ludziom tylko jednego nędznego statku, który przywiezie go z Kręgu do Imperium. Powróci jako zdobywca Kręgu – a jednocześnie jako ktoś, kto został głęboko upokorzony. Kolejny raz Gwendolyn udało się przed nim uciec. Romulus odchylił się w tył, podniósł pięści w stronę niebios i potrząsając nimi, z żyłami napiętymi na karku, wrzasnął: - THORGRIN! Jego krzyk słyszał jedynie samotny orzeł, który krążył w górze. Zaskrzeczał, jakby go przedrzeźniając.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Thor powoli otworzył oczy słysząc delikatny dźwięk odbijających się od siebie fal, unoszących się w górę i w dół. Nie wiedział gdzie się znajduje. Zamrugał oślepiony światłem dziennym. Zobaczył, że leży na brzuchu, owinięty wokół kawałka drewna. Był na środku oceanu. Miał dreszcze z zimna, spojrzał w górę i zobaczył, że właśnie świta. Zrozumiał, że dryfował tak przez całą noc. Thor czuł w ramieniu lekkie szczypanie, spojrzał w dół, zobaczył rybę i strzepnął ją. Delikatna fala zmoczyła mu włosy, podniósł głowę, wypluł wodę morską i rozejrzał się wokoło. Jak okiem sięgnąć, morze zmieniło się w jedno wielkie rumowisko. Tysiące połamanych desek z floty Romulusa pokrywało ocean. Thor dryfował w samym środku tego wszystkiego. Nigdzie na horyzoncie nie było widać lądu. Thor starał sobie wszystko przypomnieć. Zamknął oczy i zobaczył siebie na Mycoples, lecieli w dół, walczyli z ludźmi Romulusa. Przypomniał sobie, że znalazł się pod wodą, trafiony wieloma strzałami. I że potem wypłynął. Pamiętał, że wywołał burzę. A ostatnim, co pamiętał, była ogromna fala, która zmiotła ich wszystkich. Przypomniał sobie, że również on sam został pochwycony przez falę i obawiał się uderzenia o wodę, która znajdowała się setki stóp niżej. Pamiętał krzyki wszystkich żołnierzy Romulusa. A potem była już tylko ciemność. Thor całkowicie otworzył oczy i potarł się w głowę. Jego włosy oblepione były solą, bardzo bolała go głowa. Kiedy rozejrzał się wokoło, zrozumiał, że jest jedyną osobą, której udało się przeżyć. Że dryfuje samotnie po bezkresnym oceanie, otoczony jedynie przez śmieci. Trząsł się z zimna. Jego ciało było całkowicie poranione – pełno było na nim ran po strzałach i zadrapań spowodowanych przez smocze szpony. Odniósł tyle obrażeń, że ledwie miał siłę, aby unieść głowę. Rozejrzał się w każdym kierunku, mając nadzieję, że zobaczy ląd. A może natrafi na ślad Gwendolyn i jej floty – chciał ujrzeć cokolwiek. Ale wokoło nie było niczego. Tylko pusty, bezkresny ocean. Serce Thora zamarło, ponownie opuścił głowę. Jego ciało w połowie znajdowało się w wodzie, leżał tam przytrzymując się dryfującej deski. Niewielka ryba powróciła i znów uszczypnęła go w skórę, ale tym razem Thora to nie obchodziło. Był zbyt słaby, aby móc ją strzepnąć. Leżał tam dryfując bezwładnie – zdał sobie sprawę, że Mycoples, którą kochał bardziej
niż był w stanie to wyrazić, nie żyje. Ralibar również był martwy. Thor czuł się jakby sam również miał za chwilę umrzeć. Był słabszy niż kiedykolwiek wcześniej. Sam, na pustym morzu. Przeżył burzę, uratował Gwendolyn i jej ludzi, zemścił się na Imperium, zniszczył smoki i czuł z powodu tego wszystkiego ogromną satysfakcję. Jednak teraz, kiedy ta wielka bitwa dobiegła końca, leżał tutaj, ranny, zbyt słaby, aby móc się uleczyć, bez lądu w zasięgu wzroku i bez jakiejkolwiek nadziei. Zapłacił za wszystko wysoką cenę i teraz jego czas nadszedł. Bardziej niż czegokolwiek innego, Thor pragnął ujrzeć Gwendolyn, ten jeden jedyny raz zanim umrze. Chciał zobaczyć Guwayne’a. Nie umiał wyobrazić sobie, że umrze bez spojrzenia na ich twarze po raz ostatni. Boże proszę, – pomyślał – Daj mi jeszcze jedną szansę. Jeszcze jedno życie. Pozwól mi przeżyć. Pozwól mi ponownie zobaczyć Gwendolyn i mojego syna. Thor położył głowę na wodzie i poczuł, że coraz więcej ryb zaczyna go podszczypywać – po stopach, po kostkach i udach, poczuł, że jego głowa nieco bardziej zanurzyła się w zimnej wodzie. Delikatne załamywanie się fal było jedynym dźwiękiem jaki pozostał mu w tej bezkresnej porannej ciszy. Był wycieńczony, cały sztywny, wiedział, że nie jest w stanie przemieścić się gdziekolwiek dalej. Wypełnił cel swojego życia. Doskonale służył tej sprawie. A teraz nadszedł czas, aby odejść. Boże proszę, zwracam się do ciebie i tylko do ciebie. Odpowiedz mi. Nagle na świecie nastała niezwykła cisza, tak cicha, tak intensywna, że Thor był w stanie usłyszeć swój własny oddech. Cisza ta przerażała go bardziej niż cokolwiek spośród rzeczy, które spotkał w całym swoim życiu. Czuł, że tak właśnie brzmi Bóg. Cisza została gwałtownie przerwana przez dźwięk ogromnego uderzenia. Thor otworzył oczy i zobaczył, że ocean rozdzielił się na dwie części. Zobaczył nienaturalnie wielkiego wieloryba – nigdy w życiu nie widział większego stworzenia. Waleń różnił się od tych, które Thor dotychczas spotykał na swojej drodze. Był całkowicie biały, z rogami, które zaczynały się na głowie i przechodziły mu na grzbiet i miał ogromne, świecące, czerwone oczy. Bestia wynurzyła się z oceanu, wydała głośny pisk i otworzyła szczękę, która była tak duża, że przysłoniła Thorowi słońce. Wieloryb unosił się coraz wyżej i wyżej, a następnie zaczął schodzić w dół – wprost w kierunku Thora.
Szczęki zwierzęcia wciąż były szeroko otwarte. Świat przysłoniła ciemność, a Thor zrozumiał, że wieloryb ma zamiar go połknąć. Mężczyzna był zbyt słaby by się opierać. Ogromne szczęki zamknęły się, zatrzymując Thora w środku. Ten znalazł się wśród całkowitej ciemności w pysku wieloryba. Zaczął ześlizgiwać się w głąb jego gardła, wprost do żołądka. Jego ostatnią myślą było: Nigdy nie sądziłem, że umrę w ten sposób.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Gwen stała na dziobie statku, pochylona, trzymając dziecko w ramionach i wpatrując się w ocean. Szukała jakiegokolwiek śladu Thorgrina. Ze wszystkich stron statku, wszyscy ludzie również przeszukiwali wodę. - THORGRIN! – wołali żeglarze wszędzie na statku – słowo to było wykrzykiwane również przez innych żeglarzy na dwóch pozostałych statkach. Wszystkie trzy, oddalone od siebie wzajemnie o dobre sto jardów, przeczesywały wspólnie ocean. Wszyscy wykrzykiwali imię Thora. Na szczytach masztów wszystkich trzech statków co chwila bito w dzwony. Wszyscy szukali jakiegokolwiek śladu. Gwendolyn była zrozpaczona. Nie była w stanie odnaleźć Guwayne’a, a teraz nie miała żadnego znaku od Thora. Nienawidziła tego oceanu, przeklinała dzień, w którym postanowiła odpłynąć z Kręgu. Widziała, że jej szanse były naprawdę marne. Thor i Mycoples nieustraszeni ruszyli do bitwy, jeden smok naprzeciw kilkunastu. Nawet jeśli udałoby im się je pokonać, jakim cudem Thor mógłby pokonać Romulusa i całą jego flotę? Jak mógłby przeżyć? Jednocześnie, Gwendolyn wiedziała, że płynąc w tę stronę, naraża swoich ludzi, ściągając ich coraz bliżej floty Romulusa. Gwen usłyszała nagły trzask gdzieś w dole przy kadłubie, spojrzała przez burtę zaskoczona. Zobaczyła rumowisko – deski, stary maszt, resztkę żagla… rozejrzała się po wodzie, przyjrzała się bliżej i zobaczyła, że całe może pełne jest śmieci. - Co to jest? – odezwał się głos. Gwendolyn odwróciła się i zobaczyła obok siebie Kendricka. Reece podszedł do niej z drugiej strony wraz z Godfrey’em i Steffenem. Wszyscy do niej dołączyli i zaskoczeni spojrzeli w dół. - Spójrzcie! Bandera Imperium! – krzyknął Steffen, wskazując palcem. Gwen popatrzyła i ujrzała brudną i podartą flagę. Steffen miał rację. - To szczątki floty Imperium – powiedział Reece, ujmując głośno to, co wszyscy mieli w głowach. - Ale jak to się mogło stać? – zapytał Godfrey. – Cała flota Imperium zniszczona? Jakim cudem? Gwen spojrzała w niebo, szukając na nim Thorgrina. Zastanawiała się. Czy to on to zrobił?
- To Thorgrin, – powiedziała Gwen, mając nadzieję, że to prawda, chcąc, aby była to prawda – zniszczył ich wszystkich. - W takim razie gdzie on jest? – spytał Kendrick. Dzwony nie przestawały bić. Płynęli na południe, dalej w głąb morza. – Nie widzę nigdzie Mycoples. - Nie wiem – odpowiedziała Gwen. – Ale nawet jeśli Mycoples zginęła, Thor może wciąż żyć. Jeśli w morzu znajduje się pełno szczątek statków, Thor może na nich dryfować. - Pani – usłyszeli głos. Gwen odwróciła się i zobaczyła, że obok niej stoi Aberthol. - Kocham Thorgrina równie mocno jak wszyscy pozostali tu obecni. Jednak coraz bardziej zbliżamy się do Imperium. Nawet jeśli flota Romulusa została zniszczona, z całą pewności jednomilionowa armia wciąż pozostaje na stałym lądzie Kręgu. Nie możemy tam wrócić. Musimy znaleźć sobie nowy dom. Musimy popłynąć w jakimś innym kierunku. Chcesz odnaleźć Thorgrina, doceniam to. Jednak minęło kilka dni, a my wciąż nie natrafiliśmy na żaden ślad. Mamy ograniczone racje żywnościowe. Nasi ludzie głodują. Są teraz bezdomni, stracili swoich ukochanych i są wściekli z żalu. Desperacko pragną jakiegoś celu. Potrzebujemy jedzenia i schronienia. Zaczyna brakować nam zapasów. Wiedziała, że miał rację. Jej ludzie potrzebowali nowego celu. - Nasi ludzie cię potrzebują – dodał Srog. Gwen gapiła się w horyzont, wciąż nie było żadnego znaku od Thorgrina. Zamknęła oczy, otarła łzę i błagała Boga o odpowiedź. Dlaczego życie musi być takie ciężkie? Boże, proszę, powiedz mi gdzie on jest. Oddam ci cokolwiek zechcesz. Tylko pozwól mi go ocalić. Jeśli nie mogę ocalić mojego syna, pozwól mi ocalić jego. Proszę, nie pozwól na to, abym straciła ich obu. Gwendolyn czekała, sztywno, wyczekując na odpowiedź. Otworzyła oczy, mając nadzieję, że pojawi się jakiś znak, coś, cokolwiek. Jednak nic się nie wydarzyło. Czuła się wydrążona, pusta w środku. Porzucona. Odwróciła się wreszcie i skinęła na swoich ludzi. - Zawróćcie statki – powiedziała. – Tym razem popłyniemy w stronę lądu. - Zawrócić statki! – powtórzono w różnych częściach pokładu.
Wszyscy się odwrócili i zaczęli patrzeć w nowym kierunku. Oprócz Gwendolyn. Ona wciąż patrzyła w miejsce, którego się oddalali. Miała złamane serce. Miała też nadzieję, na jakiś znak od Thora. Kiedy płynęli coraz dalej i dalej, szczątki na morzu robiły się coraz mniejsze. Gwen czuła, że wszystko co dobre na świecie zostało jej wydarte. Czy to właśnie na tym polegało bycie Królową? Czy polega to na tym, że dbasz o swoich ludzi bardziej niż o swoją własną rodzinę? Nawet o samą siebie? W tym momencie Gwen wcale nie chciała być dłużej Królową. W tym momencie nienawidziła swoich ludzi, nienawidziła wszystkiego co wiązało się z byciem Królową. Pragnęła jedynie Thora i ich syna, i niczego więcej. Jednak kiedy zaczęli płynąć w nowym kierunku, kiedy dzwony biły na masztach, wiedziała, że nie tak miało być. Czuła się, jakby dzwony biły wprost w jej serce.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Thor próbował się czegoś chwycić, czegokolwiek. Zjeżdżał w dół po śliskim tunelu, wypełnionym morską wodą – nigdzie nie było jednak niczego, o co mógłby się zaczepić. Kiedy świat migał mu przed oczyma w tym kakofonicznym wnętrzu, zrozumiał, że właśnie został wchłonięty do brzucha wieloryba. Ciemność stawała się coraz głębsza, a Thor przygotowywał się na śmierć. Zjeżdżał coraz niżej i niżej niekończącego się gardła zwierzęcia – zdawało się jakby miało ono setki stóp – wreszcie Thor znalazł się w jakiejś przepastnej przestrzeni. Zaczął teraz spadać. Krzyczał podczas swojego lotu, aż wreszcie na kolanach wylądował w kałuży wody, na spokojniej powierzchni. Prawdopodobnie był to miękki żołądek walenia. Thor leżał w tej płytkiej wodzie, zastanawiając się czy jest martwy. Słyszał swój oddech, który odbijał się od ciemności. Woda przemieszczała się delikatnie do przodu i do tyłu żołądka wieloryba, zupełnie tak samo jak na oceanie. Thor doszedł do wniosku, że wieloryb płynie prawdopodobnie pod wodą, przewracając się z boku na bok, nurkując w dół i wynurzając się ku górze. Słyszał na zewnątrz dźwięki oceanu, były stłumione, wyciszone. Mężczyzna starał się podnieść, ale mu się to nie udało, jako że waleń z dużą prędkością przemierzał ocean. Nagle usłyszał głośny hałas – Thor spojrzał w górę i zobaczył, że tryskająca woda spływa właśnie na jego głowę, a wraz z nią, kilka ryb opadających w powietrzu i lądujących, podobnie jak on, w żołądku wieloryba. Niektóre z nich, były rybami świecącymi i kiedy wylądowały w tym miejscu, emanowały delikatnym blaskiem, oświetlając otaczającą Thora przestrzeń. Wreszcie mógł cokolwiek tutaj zobaczyć – nie tkwił już dłużej w zupełnej ciemności. A jednak część niego wolała, aby było inaczej. Thor spojrzał w górę i przyjrzał się wewnętrznej tkance brzucha ssaka. Wszędzie wokół zwisały kawałki skóry, przypominające o wszystkich rybach i owadach, które dokonały tu swego żywota. Dziwne zawory cała wieloryba otwierały się i zamykały. Mięśnie i jelita napinały się i rozluźniały wytwarzając przy tym nieprzyjemne zapachy. Thor zaczął się nad tym wszystkim zastanawiać. Odchylił głowę w tył przyglądając się ścianie żołądka i odetchnął głęboko. Był wyczerpany – jego rany wciąż nie dawały mu spokoju i czuł się jakby dotarł właśnie na krawędź własnego życia. Zrozumiał, że nie było stąd drogi ucieczki. Był to jego koniec.
Thor zamknął oczy i potrząsnął głową. Dlaczego? Boże, dlaczego jestem sprawdzany w taki sposób? Przez długi czas leżał w ciemności, aż wreszcie usłyszał odpowiedź. Był to cichy głos, wewnątrz jego głowy. Ponieważ jesteś wielkim wojownikiem. Najwięksi wojownicy, zawsze sprawdzani są w najtrudniejszy sposób. - Ale czy naprawdę jeszcze nie udowodniłem, ile jestem wart? – zapytał Thor na głos. Za każdym razem, kiedy udowodnisz, ile jesteś wart, zostaniesz sprawdzony ponownie. Za każdym razem sprawdzian będzie trudniejszy. Im więcej przetrwasz, tym większym człowiekiem się staniesz. Sprawdzian to nie tylko trudność – każdy test stanowi wielką szansę. Bądź za to wdzięczny. Im więcej masz szans na cierpienie, tym bardziej wdzięczny powinieneś być. Thor odchylił głowę, był wycieńczony, powoli osuwał się w ciemność, czuł, że jego życiowe siły odpływają. I starał się być wdzięczy. Było to trudne, tak niemiłosiernie trudne. Wydawało mu się jakby żył już wiele razy i czuł się całkowicie wyczerpany. Nadszedł kolejny dźwięk tryskającej wody, Thor spojrzał w górę i zobaczył, że jeszcze więcej wody wpłynęło do brzucha wieloryba, a także więcej ryb i innych dziwnych morskich stworzeń. Najwyraźniej apetyt tego walenia pozostawał niezaspokojony. Z każdym przypływem, Thor widział jak wzrasta poziom wody. Czuł, jak się podnosi – kiedy Thor stał oparty o ścianę żołądka, woda najpierw sięgała mu do kostek, a potem do kolan. Nastąpił kolejny przypływ i poziom cieczy znów się podniósł – tym razem sięgał mu już do ud. Thor wiedział, że jeśli szybko się stąd nie wydostanie, utonie w tym okropnym miejscu. Wycieńczony z powodu odniesionych obrażeń, ledwie potrafił utrzymać otwarte oczy. Jeśli jego przeznaczeniem jest to, aby tutaj umarł, to proszę bardzo. Na ten moment nie był w stanie zrobić niczego więcej, jak pozwolić opaść swoim ciężkim powiekom. Niż pozwolić sobie na to, aby popaść w słodki sen. Thora oczy otwierały się i zamykały, kiedy odzyskiwał i tracił przytomność. Nie wiedział jak długo to trwało. Widział przebłyski, wspomnienia, być może zdarzenia z przyszłości. Widział twarz Mycoples, a potem Ralibara. Widział jak leci na Mycoples, na tle doskonale czystego nieba. Smoczyca była szczęśliwsza, niż kiedykolwiek wcześniej. Widział jak lecą razem z Ralibarem przecinając swoje drogi nawzajem, jak poruszają
obok siebie skrzydłami. Oboje młodzi, zdrowi i szczęśliwi. Poczuł, jak oboje bardzo go kochali. Spojrzał w dół, na twarz Mycoples. - Przepraszam, że cię opuściłem – powiedział. Nigdy mnie nie opuściłeś, Thorgrinie. Dałeś mi szansę, na prawdziwe życie. Thor mrugnął i zobaczył jak stoi na podniebnym chodniku w Krainie Druidów. Tym razem nie znajdował się jednak przed zamkiem swojej matki. Patrzył w stronę lądu, stojąc tyłem do zamku. Jego matka była gdzieś za nim, potrafił to wyczuć, a jednak, pomimo że bardzo tego pragnął, nie był w stanie spojrzeć w tył. - Idź Thorgrinie – usłyszał jej głos. – Przyszedł czas, abyś odszedł. Sam. Nadszedł czas, abyś opuścił to miejsce, abyś wyruszył w świat. Tylko daleko w świecie, na niezbadanej ścieżce, będziesz miał możliwość stania się wielkim wojownikiem. Thor zrobił krok w dół chodnika, potem następny. Krok po kroku, szedł sam, oddalając się od zamku, od klifu, czując za sobą obecność swojej matki, a jednocześnie nie mogąc się odwrócić. Nie wiedział, gdzie zaprowadzi go ta ścieżka, ale wiedział, że znajduje się na odpowiedniej drodze. Thor mrugnął po raz kolejny i zobaczył, że znajduje się na obcym wybrzeżu wypełnionym jasnym, żółtym piaskiem. Milion małych kamyczków połyskiwał mu pod nogami. Zobaczył na brzegu małą, samotną łódkę i małe dziecko, które w niej płakało. Thor podszedł do niej i nachylił się, jego serce urosło na myśl, że znów może zobaczyć swojego syna. Spojrzał w dół i ucieszył się widząc Guwayne’a, patrzącego na Thora jego własnymi szarymi oczami. Thor wyciągnął ręce, aby go podnieść. Kiedy to uczynił, znienacka pojawiło się dzikie plemię – jego przedstawiciele pochwycili chłopca, odwrócili się i zaczęli uciekać. Thor z przerażeniem obserwował jak dziesiątki mężczyzn uciekało z Guwaynem. Mały płakał i wyciągał do niego rączki. - NIE! – wrzasnął Thor. Próbował ich gonić, ale kiedy spojrzał w dół, zobaczył, że utknął w piachu. Nagle, piasek się rozstąpił i zaczął wciągać Thora w dół. Ziemia zmieniła się w wodę i wessała mężczyznę znów do oceanu. Tonął, wrzeszcząc, coraz niżej i niżej, pogrążał się w ciemności.
Thor otworzył oczy, usłyszał kolejne tryśnięcie – zobaczył, że kolejna dawka wody wpływa właśnie przez gardło wieloryba wprost do jego żołądka, wypełniając go coraz bardziej. Spojrzał w dół i zobaczył, że ciecz sięga mu już do klatki piersiowej. Thor, oddychając ciężko z powodu tego koszmaru, starał się uciec powstającej fali, ale kolejny łyk wieloryba sprawił, że woda sięgała mu już do gardła. Zrozumiał, że jego czas zaczyna się kończyć. Za kilka chwil utonie. Thor zamknął oczy i pomyślał o Gwendolyn, o Guwaynie, o wszystkich, których znał i kochał. Pomyślał o swoim synu, o tym, że go potrzebował; o Gwendolyn, ona również na niego liczyła. Poczuł bransoletkę na swym nadgarstku, a następnie pomyślał o swojej matce, o Alistair, o Ralibarze i Mycoples. Nikt nie będzie wiedział, że umarł tu na dole. Muszę to dla nich zrobić – pomyślał Thor. – Muszę dla nich żyć. Thor otworzył oczy i poczuł jak wypełnia go gwałtowny wzrost siły. Poczuł każde włókno składające się na ciało tego wieloryba, poczuł, że wszyscy stanowią część tego samego wszechświata. I że bieg zdarzeń można zmienić. Zamknął oczy i uniósł nad głową swe dłonie. Poczuł ogromne ciepło, które z nich emanowało. Wydobyły się z nich promienie światła, które stały się niczym liny – podciągały Thora w górę, ratując go przed kolejną falą wody, w której by utonął. Wydobywały go ponad wodę, coraz wyżej i wyżej. Wkrótce zawisnął nad basenem, a kiedy się tam znalazł, skupił się jeszcze bardziej. Rozkazuję ci wielorybie. Wypłyń na powierzchnię. Wypuść mnie. Wypuść mnie, ponieważ zasługuję na życie. Zaklinam cię na wszystkich, których kiedykolwiek znałem; na wszystkich, którzy kiedykolwiek się dla mnie poświęcili i na każdego, dla kogo ja się kiedykolwiek poświęcę – zasługuję na życie. Rozległ się potężny ryk rezonujący wewnątrz tego brzucha. Thor zauważył, że waleń nagle zmienił pozycję, że kieruje się w górę, poruszając się z pełną prędkością, że płynie na powierzchnię. Wznosił się coraz szybciej i szybciej, a promienie z dłoni Thora, utrzymywały wojownika przyczepionego do unoszącego się nad nim sklepienia. Wreszcie wieloryb dotarł na powierzchnię, a Thor poczuł jak lobem zwierzę wyskakuje w górę, a następnie ląduje z powrotem na wodzie, uderzając o nią z impetem.
Leżał teraz płasko na powierzchni oceanu, a kiedy Thor wyjrzał z jego gardła, nagle ujrzał światło dzienne. Waleń otworzył swoją potężną paszczę, a blask dnia oświetlił jego potężne zęby. Kiedy to się stało, Thor opuścił się spod sklepienia szczęki i zanurkował w gardle ssaka. Tym razem płynąca woda pociągała go z powrotem do morza, w kierunku światła. Thor ślizgał się na brzuchu po długim, śliskim języku wieloryba – woda rzucała nim w każdym kierunku. Po chwili prześlizgnął się pomiędzy zębami walenia, na zewnątrz jego paszczy. W blasku dnia, znów znalazł się na powierzchni wody. Thor upadł na otwarte wody oceanu, zastanawiając się, jak to wszystko się stało. Podniósł rękę i pochwycił kilka dryfujących wokoło desek. Kiedy był już bezpieczny, odwrócił się i spojrzał na zwierzę. Wieloryb popatrzył na Thora swoimi ogromnymi oczyma, nie mrugał. Były to starożytne oczy, które zdawały się skrywać całą wiedzę i wszystkie sekrety tego świata. Leżał tam, unosząc się na powierzchni i przyglądając się Thorgrinowi, jakby był jego starym przyjacielem. Wreszcie, bez ostrzeżenia, opuścił głowę i zanurzył ją w wodzie, znikając równie szybko, jak się pojawił. Thor kołysał się na falach. Znów był zupełnie sam, dryfując tam, wyczerpany, uwieszony na kawałku drewna. Spojrzał w dal, w ocean, mając nadzieję, ze kogoś zobaczy, albo coś. Ale nie było tam niczego. Znów był zupełnie sam. Żywy, ale dryfujący wśród pustki, bez lądu w zasięgu wzroku. * Gwen pozostawała na dziobie swojego statku, pomimo tego, że ten zawrócił. Nie była w stanie się stąd oderwać. Nie wiedziała, że Thor jest w pobliżu, a jednak, w jakiś sposób, patrzenie na południe, w miejsce, w którym ostatnio widzieli flotę Imperium sprawiało, że czuła się lepiej. Jakby zbliżała się w ten sposób do miejsca, w którym widziała go po raz ostatni. Może wszyscy mieli rację – może Thora wcale tam nie było. Może nawet, choć tej myśli nie potrafiła znieść, był już martwy. Jednak kiedy odpływali, Gwen nie mogła zignorować swojego wewnętrznego przeczucia, nie mogła zignorować tej małej, irracjonalnej części siebie, która to część podpowiadała jej, że Thor żył, że był tam i czekał na nią. Czuła się jakby zostawiała za sobą ostatnią wspaniałą rzecz w swoim
życiu. Nie miało to żadnego racjonalnego wytłumaczenia, ale coś wewnątrz niej podpowiadało jej, krzyczało wręcz, że popełniała błąd. Mówiło jej, aby zawróciła. Gwendolyn była jedyną osobą, która wciąż stała z głową zwróconą w kierunku przeciwnym do tego, w którym płynęli. Trzymała na rękach dziecko i obserwowała rumowisko, które unosiło się na wodzie. Nigdzie nie było znaku od Thora. Widziała jedynie czarne chmury wypełniające horyzont, coraz bardziej się do nich przybliżające, a poza nimi tylko szczątki czegoś, co było kiedyś flotą Imperium. Zrozumiała, że czasem po prostu musi kierować się instynktem, niezależnie od tego, jak byłoby to szalone i jak postępowanie w ten sposób nie miałoby sensu. - Zawróćcie statki – Gwen znienacka rozkazała Steffenowi, co zaskoczyło nawet ją samą. Steffen spojrzał na nią z oczyma szeroko otwartymi ze zdziwienia. - Czy dobrze usłyszałem, pani? – zapytał. Skinęła głową. - Ale dlaczego? – spytał Kendrick, podchodząc do niej bliżej. Na jego twarzy malowało się zdziwienie. - Nie mogę odwrócić się plecami do Thorgrina – powiedziała Gwen. – Czuję, że on tam jest. Czuję, że mnie potrzebuje. Wszyscy stali teraz wokół niej, patrząc na nią jakby była szalona. - Nasi ludzie są zdesperowani, pani – powiedział Kendrick. – Możemy nie znaleźć lądu przez nie wiadomo jak długo. Jeśli zawrócimy po Thora, którego może tam nawet nie być, wszyscy możemy zginąć próbując go ocalić. Gwen spojrzała na niego surowym wzrokiem. - W takim razie zginiemy, ale spróbujemy go ocalić. Kendrick opuścił głowę w milczeniu. - Każdy kto chce nas opuścić – powiedziała Gwen głośno – może przenieść się na pozostałe statki. Ja zawracam ten statek z powrotem. Wszyscy jej ludzie patrzyli na nią w ciszy, zdziwieni, aż wreszcie przystąpili do działania. - Zawracamy! – zakrzyknął jeden z żeglarzy. Jego krzyk rozniósł się po całym pokładzie i już po chwili żagle zostały wzniesione i odwrócone, a Gwen poczuła, że wielki statek zaczął zawracać. Od razu poczuła się lepiej, jakby kamień spadł jej z serca.
- Siostro, cieszę się, że ufasz swojemu instynktowi – powiedział Reece. – Nawet jeśli się mylisz, podziwiam cię za to. Ja również chciałem zawrócić. - I ja – dodał Kendrick. - I ja – dało się słyszeć chór głosów. Gwen zrobiło się miło, widząc ich wsparcie. Wszyscy odwrócili się w stronę burt i zaczęli przeszukiwać wodę. Kiedy Gwen patrzyła w morze, wysoko w górze usłyszała pisk. Wygięła kark i zobaczyła znajomego ptaka. Była to Estopheles unosząca się w górze. Skrzeczała, zlatując w dół i z powrotem w górę. Gwen była pewna, że chciała im coś przekazać. - Podążajcie za sokołem – krzyknęła Gwen. Załoga zmieniła kurs i popłynęła za Estopheles, która prowadziła ich w innym kierunku, przez morskie rumowisko. Kadłub ich statku co rusz uderzał o drewno. Gwen ciągle skupiona była na wodzie, szukając wszędzie, podążając za swoim sercem. Zamknęła oczy. Boże proszę, przyprowadź go do mnie. Estopheles skrzeczała, a Gwen zauważyła, że sokół nurkuje w pewnym miejscu i ląduje na ocenie za ogromną stertą śmieci. Gwen straciła ją z pola widzenia. Statek płynął w jej kierunku, a kiedy kobieta wpatrywała się w wodę, nagle się na coś natknęła. - Tam! – krzyknęła, pokazując na coś co wyglądało jak ciało. Podpłynęli bliżej i serce Gwen zatrzymało się na chwilę – niezaprzeczalnie zobaczyła ciało uwieszone na kawałku drewna. Ciało, które dryfowało w oddali wyglądało na zimne, sztywne, może nawet martwe. Bała się nawet mieć nadzieję, a jednak, kiedy podpłynęli bliżej i ciało odwróciło się w ich stronę, Gwen po raz pierwszy odważyła się spojrzeć na jego twarz. Natychmiast zalała się łzami – to był Thorgrin, nieprzytomny, bezwładnie dryfujący. Jej serce urosło. Ledwie potrafiła w to uwierzyć. A więc miała rację – to naprawdę był on. - Opuścić liny – krzyknął jakiś głos. Gwen odwróciła się i oddała dziecko Illeprze, która stała zaraz za nią. Następnie jako pierwsza ruszyła do przodu. Pochwyciła grubą linę i wyrzuciła ją za burtę. Gwen nie czekała na pozostałych – wyskoczyła ze statku, łapiąc za linę i się po niej spuszczając. Serce waliło jej jak oszalałe kiedy zbliżała się do ciała, modliła się, aby Thor był żywy. Kiedy do niego dotarła, zeskoczyła do wody, lądując tuż przy
jego boku. - Pani! – krzyknął ktoś z góry i kilku mężczyzn natychmiast opuściło się na linach, aby jej pomóc. Gwen nie zwracała na nich uwagi. Podpłynęła do Thora, chwyciła go i zaczęła nim potrząsać. Zobaczyła, że jest nieprzytomny, a jego wargi są sine. Ale oddychał. - Żyje! – wykrzyknęła z radością. Zalała się łzami. Tak bardzo jej ulżyło. Przytulała jego bezwładne ciało. Trzymała go i nie chciała puścić. Thor był żywy. Naprawdę był żywy.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Thor otworzył oczy i zobaczył, że leży na plecach na unoszącym się na falach statku. Znajdował się w ciemnej kajucie pod pokładem – światło dnia przebijało się przez deski kadłuba. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuł się wypoczęty. Wydawało mu się jakby spał przez tysiąc lat. Wyczuwał, że w pomieszczeniu znajduje się ktoś jeszcze, zamrugał oczyma i spojrzał w górę – ogarnęła go ogromna radość kiedy w przyćmionej kajucie zobaczył uśmiechniętą twarz, która spoglądała na niego z góry. Kobietę, która trzymała go za rękę w najdelikatniejszy sposób jaki kiedykolwiek czuł. Jej twarz przepełniona była radością, jej oczy wypełnione łzami. Thor zaczął zastanawiać się, czy nie jest to kolejny sen. Jednak kiedy usiadł, z ulgą poczuł, że nie. Oto, tuż przed nim znajdowała się miłość jego życia. Kobieta, o możliwość zobaczenia której, cały czas się modlił, wciąż i od nowa. Gwendolyn. Gwen pochyliła się i uścisnęła go. Płakała na jego ramieniu, a on mocno ją przytulił. Nierealistyczne wydawało mu się to, że znów trzyma ją w ramionach. Każde jego życzenie i każda modlitwa zostały wysłuchane. Ścisnął ją mocno kiedy płakała, nie chcąc już nigdy jej puszczać. Nie umiał uwierzyć, że znów są razem, po tym wszystkim co przeszli. - Nie wiesz nawet jak długo czekałam na ten moment – powiedziała mu do ucha, cały czas mając łzy w oczach. - Nie myślałem o niczym innym, tylko o tobie – odpowiedział. - Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś do mnie wrócisz – rzekła. – Ośmielałam się jedynie o tym marzyć. Gwen odsunęła się i spojrzała mu w oczy. Położyła dłonie na jego policzkach, pochyliła się i pocałowała go. On odwzajemnił jej pocałunek, radując się na myśl o tym, że ich usta znów się spotkały. Trwali tak przez długi czas, a wszystkie wspomnienia o Gwendolyn wróciły do Thora – ich pierwsze spotkanie… ich zaloty… narodziny Guwayne’a. Thor nigdy nie sądził, że pokocha kogoś tak mocno jak ją. To, że była tu teraz z nim, sprawiało, że wydawało mu się, jakby znów spotkał ją po raz pierwszy. Thor czuł też w sobie nową siłę, czuł, że jego rany już się zagoiły, że ozdrowiał, że doszedł już do siebie. Odpoczął na tym statku. Zdał sobie teraz sprawę, że został ocalony przez Gwendolyn. Odchylił się i spojrzał jej w oczy.
- Jak mnie odnalazłaś? – zapytał. Uśmiechnęła się. - To było łatwe – powiedziała. – Dryfowałeś po morzu. Trudno było cię przegapić. Thor uśmiechnął się i pokiwał głową, zastanawiając się nad tym wszystkim. - Jeśli byś po mnie nie wróciła, byłbym teraz martwy. Gwendolyn znów się do niego uśmiechnęła. - Jeśli bym po ciebie nie wróciła, sama bym umarła – odpowiedziała. Objęła go jeszcze raz. On także mocno ją ścisnął. Trzymanie jej blisko ciała było dla niego surrealistyczne, podobnie jak czucie jej zapachu, czucie struktury jej ubrania. Tak długo była jedynie fantazją w jego umyśle. Nie miał pojęcia czy jeszcze kiedyś uda mu się do niej powrócić. Nagle Thora naszła inna myśl. - A Guwayne? – zapytał. Poczuł jak Gwen jeszcze mocniej się w niego wtula. Odsunął ją od siebie, jego serce zamarło kiedy zobaczył jak zmienia się jej twarz, jak wypełnia się bólem, jak spuszcza oczy. Nie odpowiedziała, a zamiast tego pokiwała jedynie głową. Łzy ciekły jej po policzkach. - Co się stało? – zapytał zmartwiony Thor. Gwen zalała się łzami. Płakała przez długi czas, a Thor nie wiedział co powiedzieć. Serce waliło mu w piersi. Czekał na odpowiedź. Czy jego syn żył? - Wyspa była oblężona – powiedziała wreszcie Gwen, cały czas szlochając. – Oczywistym było, że wszyscy zginiemy. Chciałam oszczędzić Guwayne’owi naszego losu. Więc wysłałam go samego w morze. Na łodzi. Thor westchnął, zaskoczony. Gwen cały czas łkała. - Przepraszam – powiedziała. – Tak bardzo cię przepraszam. Thor nachylił się i ją objął. Przytulił ją mocno i starał się uspokoić. - Zrobiłaś co trzeba było zrobić – powiedział. – Nie możesz się za to winić. To, że zginiesz było bardzo prawdopodobne. Zginęło przecież tylu twoich ludzi. Gwendolyn powoli się uspokoiła i spojrzała mu w oczy. - Musimy go odnaleźć – powiedziała. – Znajdę go, albo umrę próbując. Thor skinął głową ze zrozumieniem.
- On do nas powróci – powiedział. – Nikt nie może nam odebrać tego co nasze. Gwen spojrzała w oczy Thora z nadzieją. - Mycoples? – zapytała niepewnie. – Ralibar? Czy mogą nam pomóc? Thor pokręcił ze smutkiem głową. - Przykro mi kochanie – powiedział. – Jestem jedynym, który przeżył. Nowe łzy spłynęły jej po twarzy. Pokiwała głową ze spokojem. - Tak właśnie czułam – powiedziała. – Czułam to w sercu, w snach. Wydawało mi się, że Ralibar stara mi się coś powiedzieć. Tak bardzo go kochałam. - I ja – powiedział Thorgrin. Długa cisza wypełniła pokój. Oboje siedzieli pogrążeni we wspomnieniach, pogrążeni w smutku. - Jak uda nam się znaleźć Guwayne’a bez pomocy smoków przeczesujących ocean? – zapytała Gwen. Thor myślał przez chwilę, zastanawiał się. Aż nagle pojawił się przed nim nowy cel. Przypomniał sobie słowa swojej matki i poczuł, że wyzwanie, które przed nim stoi będzie największą misją w jego życiu. Zadanie to będzie miało większe znaczenie niż odnalezienie Miecza Przeznaczenia, a nawet niż odnalezienie jego matki. Będzie to nawet ważniejsze, niż jego własne życie. - Ja go odnajdę – powiedział Thor. – Bez pomocy smoków. Bez pomocy kogokolwiek, zrobię to sam. Wezmę łódź i od razu wyruszę w jego poszukiwaniu. - Już próbowałam – powiedziała Gwen kiwając głową. – Wydaje mi się, że popłynął na północ. Tam nie ma żadnego lądu, na żadnej mapie. Poprowadzenie tam naszych ludzi, będzie dla nich jednoznaczne ze śmiercią. Rozpaczliwie potrzebują pożywienia. Już raz próbowałam i nie mogę zrobić tego po raz drugi. - Rozumiem – odpowiedział Thor. – Ale ja mogę. Gwen spojrzała na niego z oczyma pełnymi nadziei. - Ty poprowadzisz naszych ludzi na nowe ziemie. Tak, aby byli bezpieczni. Gdziekolwiek to będzie. A ja odnajdę Guwayne’a. Gwen spojrzała na niego z bólem. - Nie mogę znieść myśli, że znów będziemy musieli się rozstać. Za nic nie zniosłabym tego znowu – powiedziała. – Za nic, a jednak tu chodzi o naszego syna. Musimy więc to zrobić.
Oboje spojrzeli na siebie nawzajem i w milczeniu zgodzili się, że znów muszą się rozstać. Gwen nachyliła się, aby chwycić go za rękę. Stali i patrzyli sobie w oczy. - Czy jesteś gotowy, aby powitać naszych ludzi? – zapytała. Gwen poprowadziła go na schody wychodzące z kajuty na pokład, a Thor zmrużył oczy kiedy tam dotarli i oślepiło go jasne światło dnia. Thor był zupełnie zaskoczony, kiedy zobaczył setki swoich ludzi, którzy czekali tam, aby go powitać. Patrzyli na niego, jak na bohatera, który powstał z popiołów. Thor dostrzegł w ich oczach tyle miłości i podziwu, jakby oglądali właśnie zmartwychwstanie Boga. Wszyscy ruszyli do przodu, a Thor ich obejmował. Jedną osobę, po drugiej. Jego serce wypełniło się radością, kiedy zobaczył wszystkich swoich starych przyjaciół. Podszedł do niego Reece, następnie Elden, O’Connor, Conven, Kendrick, Godfrey… Byli to wszyscy ludzie, o których myślał, że już nigdy ich nie zobaczy. - Niestety nie mam wiele czasu – Thor krzyknął w stronę tłumu, a wszyscy wokół zamilkli. Wszystkie oczy były teraz w niego wpatrzone. – Muszę was opuścić. Odchodzę, aby odnaleźć mojego syna. Wezmę jedną z szalup ratunkowych, które znajdują się na rufie statku. Będzie to samotna podróż pozbawiona jakiejkolwiek radości. Nie oczekuję, że ktokolwiek z was do mnie dołączy. Powrócę, gdy go odnajdę, nie wcześniej. Nastąpiła długa cisza. Reece wystąpił do przodu, jego buty skrzypiały na drewnie. Spojrzał w oczy Thora. - Gdziekolwiek pojedziesz, pojadę i ja – powiedział Reece. – Na cześć Legionu. Po chwili do Reece’a dołączyli Elden, O’Connor i Conven. - Na cześć Legionu – powtórzyli. Thor spojrzał na nich wszystkich głęboko poruszony. Był zaszczycony, że ich zna. - Jest to misja, z której mogę nigdy nie powrócić – ostrzegł. Reece uśmiechnął się szeroko. - To kolejny powód, aby do ciebie dołączyć – powiedział. Thor odwzajemnił uśmiech widząc determinację na ich twarzach, wiedząc, że nie zmienią zdania. Ucieszył się na myśl o tym, że znów będą mu towarzyszyć. - W takim razie dobrze – powiedział. – Przygotujcie się. Będziemy niedługo wyruszać.
* Reece chodził po statku tam i z powrotem, zbierając swoje rzeczy, głównie broń. Pakował je do worka, przygotowując się na podróż. Niezwykle cieszył się, że jego przyjaciel, Thorgrin, był żywy, że jest tutaj z powrotem. Był podekscytowany faktem, że znów wyrusza z nim na wyprawę. Misja ta była dla Reece’a dużo ważniejsza niż wszystkie wcześniejsze, jako że nie wyruszali jedynie w poszukiwaniu broni – chodziło o to, aby odnaleźć Guwayne’a, jego siostrzeńca. Gwendolyn i Thorgrin byli ludźmi, których Reece kochał najbardziej na świecie i nie mógł wyobrazić sobie ważniejszego powodu wyprawy, niż próba odzyskania ich syna. Reece starannie przygotowywał swoją broń, naostrzył miecz, wycelował z łuku, dopasował swoje strzały – jeden łuk przewiesił sobie przez ramię, a drugi umieścił na plecach. Reece czuł, że będzie to najważniejsza misja w jego życiu i chciał dobrze się do tego przygotować. Starał się nie myśleć o tych, których tu zostawi – o Gwendolyn, Kendricku i reszcie jego ludzi, a przede wszystkim o Starze. Jednak wydawało mu się, że jeszcze się z nimi spotka, a co ważniejsze – że wróci zwycięski, z Guwaynem przy boku. Koniec końców, Reece i Thorgrin byli braćmi z Legionu, a dla Reece’a było to świętsze niż więzy krwi – świętsze niż cokolwiek innego na świecie. Łączyła ich honorowa przysięga: jeśli jeden z nich miał kłopoty, wszyscy pozostali również je mieli. Reece przypomniał sobie słowa Kolka, które ten skierował do niego podczas treningu: Nigdy nie możesz myśleć, że walczysz sam. Jeśli jeden z was jest ranny, wszyscy jesteście ranni. Jeśli nie potrafisz nauczyć się, aby zawsze stawiać ponad sobą dobro swoich braci, nigdy nie powinieneś próbować zostać wojownikiem. Bitwa polega na poświęceniu. Im szybciej się tego nauczysz, tym większym wojownikiem się staniesz. Reece żałował tylko jednej kwestii związanej ze swoim wyjazdem i była to Stara. Pomimo że nie potrafił przed sobą przyznać, że żywi do niej uczucia, nie mógł zaprzeczyć, że o niej myślał. W przebywaniu w jej towarzystwie było coś specjalnego i musiał stwierdzić, że było to uzależniające. To nie było tak, że cierpiał w jej obecności, raczej tak, że odczuwał jej brak, kiedy nie było jej wokół. Jakby brakowało jakiejś jego części.
Jednak Reece odganiał te myśli, głównym tematem jego myśli wciąż pozostawała Selese, jego żałoba po niej, jego skrucha. Wypłynięcie z Thorgrinem w tę podróż sprawi, że Reece będzie miał czas na rozmyślanie, że jego poczucie winy w stosunku do Selese pozostanie świeże. Właśnie tego pragnął. Jednak, musiał to przyznać, część niego czuła, że porzuca Starę, nawet jeśli pozostawała z wszystkimi tu na statku. - A więc masz zamiar po prostu wyjechać? – doszedł go głos. Włosy zjeżyły mu się na głowie, kiedy usłyszał głos osoby, o której właśnie myślał – jakby odezwało się do niego jego własne sumienie. Reece umieścił swój miecz w pochwie, odwrócił się i zobaczył stojącą przed nim Starę. Na jej twarzy odmalowane były zawód i smutek. Reece odchrząknął i starał się wyglądać spokojnie. - Mój brat wezwał mnie w tym czasie szczególnej potrzeby – odpowiedział rzeczowo Reece. – Nie mam wyboru. - Jak to? – odpowiedziała Stara. – Jeśli chcesz, zawsze masz wybór. Wcale nie musisz jechać na tę wyprawę. - Thor mnie potrzebuje – powiedział z kolei Reece. Stara zmarszczyła czoło. - Thor jest wielkim wojownikiem. Nie potrzebuje cię. Nie potrzebuje żadnego z was. Sam jest w stanie znaleźć swojego syna. Reece spochmurniał. - Czyli powinienem zostawić go na pastwę losu, niezależnie od tego co ma się wydarzyć? Stara spojrzała w dal. - Nie chcę, abyś odjechał – powiedziała. – Chciałabym, abyś był tutaj. Ze mną. Na statku z nami wszystkimi, niezależnie od tego, dokąd zmierzamy. Czy ja się dla ciebie nie liczę? Thor jest dla Ciebie ważniejszy ode mnie? Reece spojrzał na nią zdziwiony. Nie wiedział jak to się stało, ale zachowywała się jakby byli parą – choć wcale nią nie byli. Tak w zasadzie, przez większość czasu, praktycznie nie zwracała na niego uwagi. W końcu to właśnie Stara stwierdziła, że nic ich nigdy nie będzie łączyć, oprócz żałoby po Selese. Reece był pewny, że nigdy nie będzie w stanie zrozumieć kobiet. Zrobił krok naprzód i przemówił delikatnym, pełnym współczucia głosem. - Staro, – powiedział – byłaś dla mnie wspaniałą przyjaciółką. Jednak, jak sama zauważyłaś, nic nie może się między nami wydarzyć. Oboje żyjemy w
towarzystwie ducha, oboje pogrążeni jesteśmy w żałobie. Reece westchnął. - Przyznaję, będę za tobą tęsknił. Chciałbym być przy tobie, niezależnie od tego w jakim charakterze. Bardzo mi przykro, ale mój brat mnie potrzebuje. Jadę. Taki właśnie jestem. W tej sytuacji żaden wybór dla mnie nie istnieje. Stara spojrzała na niego, jej błyszczące niebieskie oczy wypełnione były łzami. Patrzyła na Reece’a wzrokiem, którego, jak doskonale wiedział, nie był w stanie zapomnieć. - W takim razie sobie jedź! – krzyknęła. Stara odwróciła się na pięcie i wybiegła. Pojawiała się i znikała w tłumie ludzi na statku. Reece stracił ją z oczu i nie mógł nawet jej pocieszyć. Wiedział jednak, że tak naprawdę nic nie było w stanie poprawić jej nastroju. Ich relacja była jaka była. Reece nie rozumiał jej w pełni – i szczerze mówiąc, nie był nawet pewny, czy kiedykolwiek się to zmieni. * Gwendolyn stała na środku statku otoczona przez wszystkich swoich doradców. Wszyscy zebrali się tutaj, aby podjąć decyzję dotyczącą tego, w którym kierunku powinni się udać. Rozmowa ta była bardzo intensywna i wyczerpująca – każdy w kółko powtarzał swoje zdanie, mocno je argumentując. Gwen poprosiła Thorgrina, aby wziął udział w tej debacie, zanim odpłynie. Stał więc obok niej, z pozostałymi członkami Legionu, i słuchał. Gwen cieszyła się, że Thor był tutaj i że jeszcze nie wyjechał. To była bardzo ważna decyzja, chciała więc, aby był teraz przy jej boku. A przede wszystkim, chciała cieszyć się każdą chwilą jaką mogła z nim spędzić przed jego wyjazdem. - Nie możemy powrócić do Kręgu – powiedział Kendrick, kłócąc się z kimś z tłumu. – Krąg jest zniszczony. Jego odbudowa będzie trwała pokolenia. A poza tym wciąż jest okupowany. - Nie możemy powrócić także na Wyspy Górne – wtrącił się Aberthol. – Jeszcze zanim smoki je zniszczyły, nie było tam dla nas miejsca, a teraz nie ma go tam wcale. - W takim razie gdzie? – krzyknął ktoś z tłumu. – Gdzie indziej możemy popłynąć?
- Nasz prowiant praktycznie się kończy! – krzyknął ktoś inny. – A na naszych mapach nie ma żadnych wysp, żadnych lądów, niczego co byłoby w naszym pobliżu! - Wszyscy umrzemy na tych statkach! – wrzasnęła kolejna osoba. Nastał kolejny pomruk, a ludzie byli coraz bardziej wzburzeni. Gwendolyn również była sfrustrowana i nawet się z nimi zgadzała – patrzyła w stronę horyzontu i zastanawiała się dokładnie nad tym samym. Rozprzestrzeniało się przed nimi bezkresne morze, a ona nie miała pojęcia, gdzie poprowadzić swoich ludzi. Nagle Sandara wystąpiła naprzód, w sam środek tłumu. Była wysoka i piękna. Ze swoją ciemną skórą i błyszczącymi żółtymi oczami wyglądała szlachetnie i egzotycznie. Jej wygląd był naprawdę imponujący – była dumną i pełną gracji kobietą, która zwracała uwagę. Wszystkie oczy były teraz w nią utkwione. Tłum ucichł, kiedy stanęła twarzą w twarz z Gwen. - Możesz popłynąć do moich ludzi – powiedziała. Gwen spojrzała na nią zdziwiona. Nastała cisza. - Do twoich ludzi? – zapytała Gwen. Sandara skinęła głową. - Przyjmą was. Jestem tego pewna. Gwen patrzyła na nią skołowana. - A gdzie są twoi ludzie? - Żyją na dalekiej prowincji. Poza granicami miasta Volusia. Stolicy Północnej Prowincji Imperium, - Imperium? – z oburzeniem krzyknął ktoś z tłumu, a następnie nastał długi pomruk pełen rozgoryczenia obecnych tam osób. - Czy masz zamiar skierować nas wprost do samego serca Imperium? – krzyknął jakiś mężczyzna. - Czy maż zamiar poprowadzić owieczki na rzeź? - A może poddać się Romulusowi? W sumie dlaczego od razu nas tutaj nie zabijesz? – krzyknął ktoś inny. Pomruk niezadowolenia narastał wśród tłumu, aż wreszcie Kendrick stanął u boku Sandary i chcąc ją chronić, krzyknął prosząc o ciszę. Po jakimś czasie tłum się uciszył, a Gwen, nie wiedząc do końca, co z tym wszystkim zrobić, spojrzała na Sandarę. Wiedziała, że nie ma zbyt dużego pola do działania, ale ta propozycja wydawała się zwyczajnie szalona. - Wytłumacz się – rozkazała Gwen.
- Nie rozumiecie Imperium, – powiedziała Sandara – ponieważ nikt z was nigdy tam nie był. To moja ojczyzna. Imperium jest większe niż możecie to sobie wyobrazić. I jest podzielone. Nie wszystkie prowincje myślą w ten sam sposób. Istnieje pomiędzy nimi wewnętrzny spór. Ich sojusz jest niezwykle kruchy. Imperium powstało poprzez podbijanie jednego ludu za drugim, a niezadowolenie podbitych ludów jest naprawdę głębokie. - Ziemie Imperium są tak rozległe, że są tam miejsca, które pozostały ukryte. Są to separatystyczne regiony. Tak, wszyscy nasi wolni ludzie zostali podbici, wszyscy zostaliśmy niewolnikami. Jednak wciąż pozostają tam miejsca, jeśli wiedzieć gdzie szukać, w których można się ukryć. Moi ludzie was ukryją. Mają jedzenie i schronienie. Możecie tam zejść na ląd, ukryć się, powrócić do sił, a następnie zdecydować, co zrobić dalej. Na statku nastała długa cisza. - Potrzebujemy nowego domu, a nie miejsca, w którym moglibyśmy się schronić – zauważył Aberthol swoim starym, napiętym głosem. - Być może to właśnie stanie się naszym domem – powiedział Godfrey. - Dom? W Imperium? W gnieździe naszego wroga? – zdziwił się Srog. - A jaki mamy wybór? – powiedział Brandt. – Krąg pozostawał jedynym niezdobytym miejscem w Imperium. Gdziekolwiek indziej się udamy, tak naprawdę udamy się do Imperium. - A co z Wyspami Południowymi? – krzyknął Atme. – I z Ereciem? Kendrick pokręcił głową. - Nie mamy szans tam dotrzeć. Jesteśmy zbyt daleko na północy. Nie starczy nam jedzenia. A nawet jeśli by starczyło, musielibyśmy przepłynąć zbyt blisko prądów Kręgu i musielibyśmy stoczyć walkę z ludźmi Romulusa. - Musi istnieć jakieś inne miejsce, do którego moglibyśmy się udać! – krzyknął mężczyzna. Tłum pogrążył się w krzykach i wrzaskach – wszyscy się ze sobą kłócili. Gwendolyn stała tam trzymając Thora za rękę i zastanawiała się nad tym co powiedziała Sandara. Im bardziej się nad tym zastanawiała, niezależnie od tego jak szalony był to pomysł, tym bardziej zaczynało jej się to podobać. Podniosła rękę, a tłum powoli zaczął się uciszać. - Imperium będzie przeczesywać ocean w poszukiwaniu naszych statków – powiedziała Gwen. – Pozostaje kwestią czasu, kiedy nas odnajdą. Ostatnim miejscem, w którym będą nas szukać, są poszczególne regiony Imperium, szczególnie blisko jednej ze stolic. Romulus dysponuje milionami mężczyzn,
którzy, aby nas znaleźć, gotowi są przetrząsnąć każdy zakątek świata. I którzy i tak nas znajdą. Potrzebujemy nowego domu, to prawda, ale teraz, tym czego potrzebujemy najbardziej jest bezpieczny port. Świeża żywność. Schronienie. I popłynięcie wprost do Imperium będzie najbardziej nieoczekiwanym przez nich zachowaniem. Być może, paradoksalnie, to właśnie tam będziemy najbezpieczniejsi. Tłum ucichł, wszyscy patrzyli z szacunkiem na Gwendolyn. Ta zwróciła się do Sandary. Zobaczyła szczerość i mądrość w jej pięknej twarzy, poczuła się przy niej dobrze. Jej brat ją kochał i to w zupełności wystarczyło Gwendolyn. - Możesz poprowadzić nas do swojego domu – powiedziała Gwendolyn. – Prowadzenie ludzi to święte zajęcie. Oddajemy się na twoją łaskę. Sandara skinęła głową z powagą. - Doprowadzę was tam, gdzie powinnam – odpowiedziała. – Przysięgam. A jeśli zaistnieje taka potrzeba – zginę, próbując to zrobić. Gwendolyn również skinęła głową z zadowoleniem. - W takim razie postanowione! – krzyknęła Gwendolyn. – Płyniemy do Imperium! Ludzie na pokładzie zaczęli szemrać, ale jednocześnie pojawiło się wiele głosów ekscytacji i aprobaty. Jej ludzie natychmiast ustawili żagle zgodnie z nowym kursem. Wściekły mężczyzna podszedł do Gwendolyn. - Lepiej módl się, aby twój plan wypalił – warknął. – Pamiętaj, że mamy trzy statki i ci, którzy się z tobą nie zgadzają mogą w każdej chwili wziąć jeden i odpłynąć w dowolnym kierunku. Gwen poczerwieniała ze złości, całkowicie oburzona. - Mówisz o zdradzie – rzekł ostro Thor występując naprzód. Zbliżył się do mężczyzny trzymając rękę na mieczu. Gwen wystąpiła do przodu i, chcąc go powstrzymać, położyła swoją dłoń na ręce Thora. Thor spokorniał. - I dokąd popłyniecie? – zapytała ze spokojem Gwen. Mężczyzna spojrzał na nich. - W dowolne miejsce, które wyda nam się sensowne – odwarknął, odwrócił się i odszedł gwałtownym krokiem. Gwen odwróciła się i wymieniła spojrzenia z Thorem. Tak bardzo cieszyła się, że wciąż był tutaj. W jego obecności czuła się dużo lepiej. Thor pokiwał głową.
- To była odważna decyzja – powiedział. – Wielce ją podziwiam. Twój ojciec również byłby dumny. Thor przygotowywał się do odpłynięcia, członkowie Legionu stali blisko małej łódki, czekając, aż zostanie ona opuszczona. Gwendolyn podniosła rękę i położyła ją na jego dłoni. Odwrócił się w jej stronę. - Zanim pojedziesz, – powiedziała – chciałabym, abyś kogoś poznał. Gwen skinęła głową, a Illepra wystąpiła naprzód trzymając na ręku dziecko, które Królowa ocaliła na Wyspach Górnych. Gwen podniosła dziecko do Thora, który patrzył na nie z oczyma szeroko otwartymi ze zdziwienia. - Ocaliłeś jej życie – powiedziała delikatnym głosem Gwen. – Pojawiłeś się w odpowiedniej chwili. Twój los jest z nią połączony, podobnie jak mój. Jej rodzice nie żyją – jesteśmy wszystkim, co ma. Jest w wieku Guwayne’a. Ich losy również są połączone. Czuję to. Do oczu Thora napłynęły łzy, kiedy się jej przyglądał. - Jest taka piękna – powiedział. - Nie mogę jej oddać – powiedziała Gwen. - I nie powinnaś tego robić – odpowiedział Thor. Gwen skinęła głową, ucieszona, że Thor czuł to samo co ona. - Wiem, że musisz iść, – powiedziała Gwen – ale zanim odejdziesz powinieneś otrzymać błogosławieństwo. Od Argona. Thor spojrzał na nią zaskoczony. - Od Argona? – powiedział. – Argon się obudził? Gwen pokręciła głową. - Nie odezwał się ani słowem od czasu gdy byliśmy na Wyspach Górnych. Nie jest martwy, ale nie jest też żywy. Może powróci dla ciebie. Poszli na drugą stronę statku, aż na sam jego koniec, aż wreszcie dotarli do Argona. Leżał na stercie futer otoczony przez straże Gwendolyn. Ręce spoczywały mu na piersi, miał zamknięte oczy. Gwen i Thor uklęknęli przy jego boku. Serce Gwen krwawiło, kiedy widziała go w tym stanie – szczególnie, że znalazł się w tej sytuacji, gdyż poświęcił siebie za nich wszystkich. Oboje położyli swe dłonie na ramionach Argona. Klęczeli, cierpliwie mu się przyglądając. - Argonie? – powiedziała miękko Gwen.
Czekali, czując kołyszenie fal. Gwen wiedziała, że nie mogą już dłużej zwlekać. Chodziło przecież o bezpieczeństwo Guwayne’a. Po chwili, która wydała się wiecznością, Thor zwrócił się w jej kierunku. - Nie mogę już czekać – powiedział. Gwen kiwnęła ze zrozumieniem. Thor zaczął się podnosić, nagle Gwen chwyciła Thora za rękę i wskazała na Argona – otworzył oczy. Thor z powrotem uklęknął, a Argon patrzył wprost na niego. Skinął głową, co wydawało się być wyrazem aprobaty. - Argonie, – powiedział Thor – daj mi swoje błogosławieństwo. - Masz je, – wyszeptał kładąc dłoń na nadgarstku Thora – ale wcale go nie potrzebujesz. Sam potrafisz dać sobie błogosławieństwo. - Argonie, powiedz mi, – powiedziała Gwen – czy nasz syn żyje? Czy go odnajdziemy? Czy mamy twoje błogosławieństwo jeśli chodzi o poszukiwanie go? Argon zamknął oczy i pokręcił głową, cofając przy tym swoją dłoń. - Nie mogę zmienić tego, co zostało przesądzone – powiedział. Gwen poczuła ukłucie w żołądku kiedy usłyszała te słowa. Wymienili z Thorem niepewne spojrzenia. - Czy uda nam się dotrzeć do Imperium? – zapytała Gwen. – Czy przeżyjemy? Argon milczał przez długi czas, tak długi, że Gwen zaczęła zastanawiać się, czy ma zamiar jej odpowiedzieć. Kiedy mieli już odejść, wyciągnął rękę i chwycił ją za nadgarstek. Patrzył na nią bardzo intensywnie, jego oczy lśniły, Gwen niemal musiała odwrócić wzrok. - Na dalekich krańcach świata, w Imperium, widzę innego wielkiego wojownika, wzrastającego młodego mężczyznę. Jeśli on przeżyje i jeśli uda wam się do niego dotrzeć, wspólnie jesteście w stanie dokonać rzeczy, których nikt jeszcze nie dokonał. - Kim jest ów młody mężczyzna? – naciskała Gwen. Jednak Argon zamknął oczy, a Gwen po dłuższej chwili zrozumiała, że powrócił do swojego stanu. Zastanawiała się nad tym, co powiedział. Czy to oznacza, że im się uda? Czy los jej ludu naprawdę zależy od jednego chłopca? I przede wszystkim – kim ten chłopiec jest?
ROZDZIAŁ SZESNASTY Darius odchrząknął i zamachnął się mocno tępym toporem, który zamaszystym ruchem, przechodzącym ponad jego ramieniem, spuścił na wielki zielony głaz. Ten rozpadł się przed nim na wiele małych kamyków. Zielony kurz uniósł się w górę, pokrywając w całości chłopca – podobnie jak miało to miejsce przez cały poranek. Ostry, palący zapach wdarł mu się w nozdrza, więc chłopak próbował odwrócić głowę. Darius wiedział, że w jakimś stopniu mu to pomoże – po każdym dniu swojej ciężkiej pracy był pokryty kurzem od czubka głowy, po mały palec u nogi. I tak prawie każdego. Miał piętnaście lat, jego ręce były szorstkie, a ubrania zniszczone. Prawie każdy dzień swego życia spędził na pracy, ciężkiej, katorżniczej pracy. Było to życie niewolnika. Podobnie jak reszta jego ludu, tak naprawdę nie znał niczego innego. Jednak Darius marzył o innym losie, nawet jeśli było to bytowanie, którego nigdy nie znał. Wyglądał jak reszta jego ludu – miał brązową skórę, żółte oczy i muskularną postawę, a jednak w jakiś sposób się od nich różnił. Miał dumną, szlachetną szczękę, błyszczące oczy i szerokie czoło, co sprawiało, że nie wyglądał jak niewolnik, podobnie jak wielu ludzi z jego ludu. Zamiast tego miał serce i duszę wojownika. Emanował odwagą i honorem, dumą i poczuciem, że nigdy nie zostanie złamany. Podczas gdy inni ludzie mieli krótkie włosy, Darius posiadał długie, kręcone, brązowe i nieokiełznane włosy, które zaczesywał w kucyk opadający mu na plecy. Był to jego sposób na wyindywidualizowanie się z ujarzmionego świata. Chłopak odmawiał ścięcia włosów. Jego znajomi wiele razy kpili z jego fryzury – jednak po tym jak kilkakrotnie Darius wyzwał ich na pojedynek i okazał się lepszy w walce, drwiny wreszcie ustały, a pozostali nauczyli się żyć z jego unikatowym wyglądem. Darius nie miał na ciele nawet grama tłuszczu, co sprawiało, że wydawało mu się, iż nie jest tak muskularny jak pozostali. A jednak był silniejszy i szybszy niż większość z nich. Był, jak czuł – a czuł to od zawsze – inny niż pozostałe osoby z jego ludu. Był przeznaczony do zostania wielkim wojownikiem. Był przeznaczony do tego, aby być wolnym. Jednak gdy Darius rozejrzał się wkoło, zobaczył jak bardzo otaczający go świat różni się od przeznaczenia, które sobie wymarzył. Mijał kolejny dzień, a on wciąż był niewolnikiem, jak wszyscy pozostali członkowie jego ludu. Był dla Imperium niczym przedmiot, który miał wykonywać wszystkie
działania, jakich tylko życzyli sobie zwierzchnicy. Darius wiedział, że jego ludzie nie byli jedynymi – Imperium zniewoliło wszystkich ludzi, ludzi wszystkich kolorów skóry i oczu, zamieszkujących ziemie całego świata. Zniewalali każdego, kto nie był przedstawicielem ich rasy. Każdego kto nie miał żółtej błyszczącej skóry, którą posiadali przedstawiciele elitarnej imperialnej rasy. Każdego kto nie miał dwóch małych rogów za swoimi uszami, długich, szpiczastych uszu, potężnych gabarytów, nadmiernie muskularnych ciał i błyszczących czerwonych oczu. Nie wspominając o kłach. Imperialiści wierzyli, że należą do rasy panów, że ich rasa jest nadrzędna. Darius nie wierzył w to ani sekundę. Imperium miało raczej nadrzędne ilości przedstawicieli, nadrzędną broń i organizację. Używali wszelkiej swojej brutalności, swojej przewagi liczebnej – a przede wszystkim swojej czarnej magii – aby umocnić swoją pozycję, aby podporządkować innych swojej woli. W kulturze Imperium nie istniała litość, wydawało się jakby żerowali na swojej brutalności i jakby dla każdego niewolnika przypadało dziesięciu nadzorców Imperium. Byli rasą żołnierzy. Byli lepiej uzbrojeni, lepiej zorganizowani, a ich stumilionowa armia wydawała się być wszędzie. Wszystko to miałoby sens, gdyby Imperialiści byli barbarzyńcami, ale Darius słyszał o ich błyszczących złotem miastach. Słyszał, że rasa Imperium była niezwykle wyrafinowana i wysoce ucywilizowana. Był to paradoks, którego nie potrafił pojąć, choć ciągle próbował. Darius starał się znajdować pocieszenie w czym tylko mógł – przynajmniej w tym regionie, Imperialiści ich nie zabijali. Słyszał o miejscach, w których ludzie Imperium nie zachowywali podbitych ludów jako niewolników, ale sprzedawali ich członków na targach, oddzielając ich od rodzin, albo po prostu spędzali dni na torturowaniu ich, a następnie zabijaniu. Słyszał też o innych miejscach, w których Imperialiści głodzili niewolników, karmiąc ich tylko raz w tygodniu i o miejscach, w których bito niewolników tak dotkliwie, że zaledwie garstka z nich była w stanie dożyć wieku Dariusa. Tutaj przynajmniej, w prowincji Dariusa, poza granicami miasta Volusia wielkiego Północnego Imperium, lud doszedł z Imperium do porozumienia, zgodnie z którym podlegli ludzie pozostawali niewolnikami, ale nie bito ich zbyt często, nie głodzono i pozwalano im żyć. A kiedy ludzie Dariusa wracali na noc do swojej wioski, byli na tyle daleko od wścibskich oczu Imperium, aby móc budować swoją własną, tajną odporność. Kiedy kończył się dzień
pracy, zbierali się razem i trenowali. Powoli, ale konsekwentnie, gromadzili broń. Była to broń prymitywna, nie była wykonana z żelaza, ani ze stali, jak ta, którą władano w Imperium, ale jednak była to broń. Powoli przygotowywali się, a przynajmniej tak wydawało się Dariusowi, na wielkie powstanie. Jednak Dariusa frustrowało to, że inni nie postrzegali tego w ten sposób. Chłopak rozwalił kolejny głaz, wycierając pot z czoła i krzywiąc się. Inni mieszkańcy wioski, szczególnie ci starsi, byli zbyt asekuracyjni, zbyt konserwatywni. Mówili o powstaniu odkąd Darius tylko pamiętał, ale nigdy nie podjęli w tym kierunku żadnego działania. Jedyne co robili to trenowali i trenowali, aby stać się lepszymi wojownikami – a jednak nikt nigdy tego nie wykorzystał. Cierpliwość Dariusa osiągała właśnie swój punkt krytyczny. Utrzymywał w sobie dumę, niezależnie od swojego położenia. Przez całe życie żył tylko dla jednego dnia – dla dnia powstania, dla dnia, w którym odzyska wolność. A jednak, kiedy patrzyła jak inni pogrążali się w apatii, wzrastała jego obawa, że dzień ten nigdy nie nadejdzie. Darius rozłupał kolejny głaz, zastanawiając się czy cały ten trening nie służy jedynie starszym do tego, aby wszystkich ich uspokajać, aby wciąż pozostawali zniewoleni, aby dawać im nadzieję. Aby pozostawali na swoim miejscu. Tak, być może mieli się tu lepiej niż pozostali, ale to wciąż nie było życie. Widział zbyt wielu swoich kuzynów, którzy zginęli w ramach zwykłego aktu okrucieństwa. Sam również był chłostany zbyt wiele razy, aby mógł o tym zapomnieć, czy to wybaczyć. Nie będzie uniżał się jak starsi, nie będzie akceptował życia takim jakie ono jest. Darius czuł, że jest inny niż pozostali, że nie toleruje tego wszystkiego w tak dużym stopniu, że ma w sobie mniej woli, aby to akceptować. Głęboko w środku wiedział, że nie będzie w stanie już dłużej czekać na starszych. Najwyżej, jeśli nikt inny nie będzie chciał działać, zrobi to samodzielnie, nawet jeśli będzie musiał przypłacić to życiem. Lepiej zginąć podczas walki o wolność, niż wieść długie życie, jako czyjś niewolnik. Darius rozejrzał się wokoło, na mniej więcej setkę chłopców, którzy znajdowali się na tym polu zielonego kurzu. Wszyscy rozłupywali kamienie, wszyscy pokryci byli pyłem, który w pewien sposób stał się ich znakiem rozpoznawczym. Niektórzy z nich byli jego przyjaciółmi, inni członkami jego rodziny, jeszcze inni byli chłopakami, z którymi trenował. Muskularnymi młodzieńcami. Większość z nich była od niego większa i
starsza – mieli szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat, niektórzy nawet przekroczyli dwudziestkę. Darius był jednym z najmłodszych i najmniejszych z nich – a jednak dawał sobie radę, walczył równie ciężko jak pozostali. Szanowali jego umiejętności i akceptowali go, a jednak często poddawali go próbom. Darius miał też coś, czego nie miał nikt inny – coś, co trzymał w tajemnicy przez całe swoje życie, zdeterminowany, aby nigdy nikomu o tym nie mówić. Była to moc, moc, której nie rozumiał. Jego lud gardził magią i czarami wszelkiego rodzaju. Były one surowo zabronione, wpajano mu to podejście odkąd był dzieckiem. To dość ironiczne, myślał sobie Darius, gdyż jego wioska pełna była jasnowidzów, proroków i uzdrowicieli, którzy używali sztuki mistycznej. Jednak jeśli chodziło o czary w bitwie, były one uznawane za niechlubne. Woleli umrzeć z ramienia Imperium jako niewolnicy. Tak więc Darius trzymał swój sekret przy sobie, wiedząc, że zostanie wyrzutkiem, jeśli go nakryją. Sam również, musiał to przyznać, się tego bał. Był w szoku, kiedy odkrył swoją moc, zupełnie przez przypadek, zresztą wciąż nie był pewien, czy jego moc była prawdziwa, czy zwyczajnie dopisało mu szczęście. Popchnął głaz, który miał właśnie rozbić swoim toporem i odsłonił w ten sposób gniazdo skorpionów. Jeden z nich ruszył w stronę jego kostki. Skaczący skorpion, czarny z żółtymi szczypcami, najbardziej jadowity, ze wszystkich. Darius wiedział, że jeśli skorpion dotknie jego skóry, już może żegnać się z życiem. Darius nawet się nie zastanawiał – po prostu zareagował. Wycelował w niego z prędkością światła i błyskawicznie do niego strzelił. Insekt poleciał kilka stóp w tył i wylądował martwy na swoim grzbiecie. Darius był bardziej przerażony odkryciem swojej mocy, niż skorpionem. Rozejrzał się wokół, chcąc się upewnić, że nikt go nie widział, na szczęście tak właśnie było. Nie wiedział, co by o nim pomyśleli, gdyby się dowiedzieli. Czy uznaliby go za dziwadło? Darius podejrzewał, że głęboko w środku, jego ludzie nie potępiają magii. Wydawało mu się, że starsi tak naprawdę bali się, aby ludzie Imperium się nie dowiedzieli. Imperium prowadziło politykę spalonej ziemi wszędzie tam, gdzie odkryto jakiekolwiek przejawy magii. Kiedy ludzie z innych miast byli podejrzani o posiadanie jakichkolwiek mocy, Imperialiści przychodzili, niszczyli całe miasto i zabijali każdego mężczyznę, każdą kobietę i każde dziecko. Być może, pomyślał Darius, tak bardzo to ganili, aby ich wszystkich
chronić. W tajemnicy, oczywiście, cieszyli się, że posiadają moce, które są w stanie zniszczyć Imperium. Jakby mogło być inaczej? Darius próbował skupić się na pracy, rozwalał kamienie dwa razy mocniej, starał się wygonić te myśli ze swojej głowy. Wiedział, że nie są one przydatne. Taki był jego los, przynajmniej na razie – dopóki nie będzie gotowy, aby coś z tym zrobić. Póki co musiał hamować swoje uczucia. Nagle nastał wielki huk, po którym dało się słyszeć w oddali krzyki. Chłopiec przerwał pracę i odwrócił się – podobnie jak wszyscy pozostali. Po raz pierwszy dzisiejszego dnia, nastała cisza, wszyscy wpatrywali się w horyzont. Dźwięk ten nie był im obcy – tak brzmiało tąpnięcie. Darius spojrzał na czerwone góry, które widniały nad nimi w oddali. Pracowało tam tysiące przedstawicieli jego ludu, wszyscy, którzy mieli mniej szczęścia od niego i zostali przydzieleni do pracy pod ziemią, do pracy wydobywczej w jaskiniach. Było tam bardzo gorąco, nawet jak dla Dariusa. Tutaj, na gorących czerwonych piaskach, ludzie pracowali bez koszul, wystawieni na działanie mocnego słońca Imperium. Ale tam, na górskich grzbietach, pod ziemią, było jeszcze goręcej. Zbyt gorąco. Tak gorąco, że słaba gleba gór ustępowała promieniom słonecznym. Serce Dariusa krwawiło kiedy obserwował jak znów kruszy się kawałek górskiego szczytu. Widziała dziesiątki strażników Imperium, którzy krzyczeli upadając na ziemię. Dwóch nadzorców pilnujących grupy Dariusa, wyposażonych w najwspanialsze zbroje i uzbrojonych w najostrzejszą stal, odwróciło się w stronę horyzontu. Pobiegli w tamtym kierunku, co czynili często, kiedy ktoś z ludzi zostawał zabity lub ranny. Zostawili ich samych – wiedzieli jednak, że niewolnicy nie odważą się uciec. Nie mieliby dokąd pójść, a jeśliby spróbowali, zostaliby złapani i zabici – w ramach ostrzeżenia, zabito by też całe ich rodziny. Darius zobaczył jak jego koledzy kręcą ponuro na ten widok głowami. Wszyscy odciągnięci od swojej pracy z wielkim niepokojem obserwowali horyzont. Darius wiedział, że wszyscy myśleli o tym samym – byli wdzięczni, że to nie oni zostali dziś wyznaczeni do pracy pod ziemią. Wyglądali na przytłoczonych poczuciem winy. Darius zastanawiał się ilu spośród nich, miało tam w górze przyjaciół lub członków rodziny. W jakiś sposób stało się to ich sposobem na życie – być odpornym na śmierć, która zdarzała się tutaj każdego dnia, tak jakby było to coś całkiem normalnego. Na tych suchych terenach, na tych pustyniach i górach otoczonych jedynie
gorącem i kurzem, powietrze skażone było śmiercią. Kraina ognia, tak nazywał te ziemie jego dziadek. - Mam nadzieję, że zginęło więcej ludzi Imperium, niż naszych – krzyknął jeden z chłopców. Wszyscy, jak gdyby nigdy nic, odłożyli topory. Przynajmniej dzięki temu, pomyślał Darius, będziemy mieli przerwę. W końcu nadzorcy nie wrócą przez kilka najbliższych godzin, biorąc pod uwagę to, jak daleko położone były te wzgórza. - Nie wiem jak wam, – dobył się głęboki głos – ale mnie się wydaje, że stoją tam dwa, dobrze wyglądające zerty. Darius rozpoznał głos swojego kolegi Raja. Odwrócił się i zobaczył to, o czym mówił – w pewnej odległości siedziały dwa imperialne zerty, dumne, piękne zwierzęta, całe białe, dwa razy większe od koni. Z wyglądu przypominały konie, były jednak wyższe i szersze, miały grubą skórę, która przypominała pancerz, a zamiast grzywy miały dwa opadające, żółte rogi, które wyrastały im za uszami. Były to wspaniałe zwierzęta, a te dwa, przywiązane w cieniu do drzewa i skubiące trawę, stanowiły najpiękniejsze okazy, jakie Darius dotychczas widział. Darius zauważył szelmowski śmiech Raja. - Nie wiem jak wy, – dodał Raj – ale ja nie mam zamiaru stać tutaj cały dzień i czekać na ich powrót. Chcę zrobić sobie przerwę i myślę, że te zerty chętnie wybrałyby się na przejażdżkę. - Oszalałeś? – powiedział jeden z chłopców. – Należą do Imperium. Jeśli cię złapią, to natychmiast cię zabiją. A jeśli złapią cię na swoich zertach, to pewnie poddadzą torturom całą twoją rodzinę, no i oczywiście ciebie również. Raj wzruszył ramionami, odchylił się i wytarł dłonie o spodnie. - Może tak być – powiedział. – Ale z drugiej strony, wcale nie musi się to zdarzyć. I, jak sam zauważyłeś, najpierw musieliby mnie przyłapać. Raj odwrócił się i zaczął wpatrywać się w horyzont. - Nie sądzę, aby mnie pobili. Nigdy się nawet nie dowiedzą, że ich cenne zwierzęta zniknęły. Ktoś chce jechać ze mną? Darius nie był zbyt zaskoczony. Raj zawsze był śmiały, nieustraszony, dumny i skory do nakłaniania innych do swoich pomysłów. Darius podziwiał wszystkie te cechy, może oprócz jego lekkomyślności i niewyważonego osądu.
Ale Darius również był niepokorny i trudno było mu go winić. Właściwie, słowa Raja obudziły w chłopcu pragnienie przejażdżki. Chciał się zatracić, chciał przestać być tak bardzo ostrożny jak zazwyczaj. Również chciał odpocząć od pracy i opuścić to miejsce. Byłby zachwycony udając się na przejażdżkę. Pragnął przeżyć przygodę na takim zercie i zobaczyć, gdzie zaprowadzi go zwierzę. Chciał choć raz w życiu dobrze się bawić. Zaznać choć namiastki wolności. - Ani jeden z was nie ma na tyle odwagi, aby do mnie dołączyć? – zapytał Raj. Był wyższy niż pozostali chłopcy, starszy, miał szerokie ramiona i powoli analizował grupę, patrząc na swoich kolegów z pogardą. - Nie warto – powiedział jeden z chłopców. – Mam rodzinę. Mam życie. - A może właśnie ten moment, tak naprawdę będzie twoim życiem – odparował Raj. Jednak wszyscy chłopcy patrzyli w dal, nie odzywając się ani słowem. - Ja do ciebie dołączę – usłyszał swój głos Darius. Był to głęboki, wyraźny i mocy głos jak na piętnastolatka. Wszyscy chłopcy odwrócili się w stronę Dariusa, patrząc na niego ze zdziwieniem. Raj również gapił się na niego wyraźnie zaskoczony. Powoli, na jego twarzy zaczęły pojawiać się uśmiech i podziw. Uśmiech ten był wyraźnie szelmowski. - Wiedziałem, że jest w tobie coś, co z pewnością polubię – powiedział Raj. * Darius i Raj jechali obok siebie na zertach, śmiejąc się głośno, kiedy zwierzęta galopowały przez wietrzne ścieżki Alluwiańskiego Lasu. Wiatr rozwiał kucyk Dariusa, ochładzał go w ten gorący dzień i chłopak po raz pierwszy od lat poczuł się wolny. To było lekkomyślne, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, i mogło go nawet zabić – jednak jakiejś jego części dłużej już to nie obchodziło. Przynajmniej w tej chwili, w tym momencie, był wolny. Darius nie odwiedzał Alluwiańskiego Lasu od lat, jednak nigdy nie zapomniał tego miejsca. Przez środek przecinała go szeroka ścieżka. Nad chłopcami znajdował się baldachim drzew – tworzyły łuk nad ich głowami – tak nisko, że czasami musieli się uchylać. Las słynął ze swoich jasnych zielonych liści, tak jasnych, że praktycznie przezroczystych. Lśniły ponad
nimi w słońcu, rzucając na ścieżkę przepiękne światło. Był to widok, którego Darius nigdy nie zapomniał. I pomimo, że nie był to pierwszy raz, kiedy go widział, obraz ten zapierał mu dech w piersiach. Drzewa również były wyjątkowe – miały prawie przezroczystą korę, która cały czas rozszerzała się i zwężała – jakby drzewa oddychały. Dźwięk tego lasu był niepowtarzalny. Dobywał się tu miękki szelest kołyszących się na wietrze liści, niemal jak w bambusowym gaju. Było to magiczne miejsce. Prawdziwie piękne miejsce, znajdujące się pośród tego suchego krajobrazu. Kiedy Darius tak jechał, czuł, że pot, który miał na czole, zaczynał ześlizgiwać się na boki. - Nie jesteś tak szybki, jak starsi, no nie? – krzyknął zaczepnie Raj i nagle objął prowadzenie, był teraz o kilka stóp przed Dariusem. Ten spinał swojego zerta starając się dogonić kolegę. Teraz Darius wysunął się na prowadzenie i śmiało przeskoczył ponad powalonym pniem starego drzewa. Już po chwili to on śmiał się z Raja. Jednak kilka sekund później obaj znów jechali obok siebie. Wpuszczali się coraz głębiej w las, Darius czuł się coraz bardziej wolny, coraz bardziej wyzwolony. To było do niego niepodobne. Przez całe życie był taki ostrożny, zawsze dokładnie wszystko planował. Teraz jednak sobie odpuścił. Ten jeden raz dopuścił się lekkomyślności, nie wiedząc gdzie go to zaprowadzi. I nie martwiąc się o to. Nie obchodziło go to przynajmniej tak długo, dopóki znajdowali się poza zasięgiem wzroku nadzorców i dopóki mogli kroczyć własnymi ścieżkami. - Wiesz, że jeśli nas złapią, to zostaniemy za to wychłostani, prawda? – krzyknął Darius. Raj uśmiechnął się do niego. - Czymże byłoby życie bez dobrej chłosty? – odpowiedział. Darius uśmiechnął się szeroko, a Raj znów go wyprzedził. Darius dogonił do po chwili i sam objął prowadzenie. - Pokonam cię! – zawołał Raj. - Pokonasz mnie biegnąc dokąd!? – odpowiedział Darius. Raj zaczął się śmiać. - A kogo to obchodzi? Donikąd! Dopóki będę z przodu! Raj roześmiał się i znów objął prowadzenie lecz po chwili Darius się z nim zrównał. Ścigali się ze sobą, wyprzedzając się na przemian. Każdy z nich wychodził na wygraną pozycję, aby po chwili ją utracić. Podczas jazdy stali na siodłach, obaj mieli szerokie uśmiechy. Wiatr smagał ich po twarzach.
Darius napawał się cieniem, nie było nic lepszego niż możliwość schronienia się przed promieniami słońca – tutaj, w lesie, było chłodniej o jakieś dziesięć stopni. Skręcili na zakręcie i Darius zobaczył na końcu ścieżki ścianę wiszącej czerwonej winorośli. Wyznaczała zakazaną strefę. Darius nagle nieco się zdenerwował, wiedział bowiem, że dotarli do miejsca, które powinno stanowić dla nich ograniczenie. Nikt nie przekraczał miejsca z winoroślą – wyznaczały one granice Imperium. Jedynymi niewolnikami, którzy mogli wychodzić na zewnątrz były kobiety, które chodziły tam do swojej pracy. Jeśli mężczyźni przekroczą granicę, zostaną natychmiast zabici. - Winorośl! – zawołał Darius do Raja – Musimy zawrócić! Raj pokręcił głową. - Jedźmy. Jak chłopcy. Jak wojownicy. Jak mężczyźni – odpowiedział. Raj odwrócił się do kolegi i dodał: - Chyba, że się boisz. Raj nie czekał na odpowiedź, ale wrzasnął, spiął swojego zerta i przyspieszył jadąc wprost na ścianę czerwonej winorośli. Serce Dariusa waliło jak oszalałe. Jego twarz poczerwieniała ze złości, wiedział, że Raj posuwa się za daleko. Jednak z drugiej strony, nie potrafił zawrócić. Nie po tym, jak został wyzwany. Darius spiął zerta i dogonił Raja, ten zaś uśmiechnął się, widząc kolegę u swego boku. - Nie przestajesz mnie zaskakiwać – powiedział Raj. – Widzę, że jesteś równie głupi jak ja! Obaj schylili głowi i przejechali razem przez ścianę winorośli. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie, Darius rozejrzał się zdziwiony. Był to jego pierwszy raz po tej stronie Alluwiańskiego Lasu – wszystko było tutaj inne. Drzewa zmieniły kolor, z zielonych na czerwone. Zobaczył, że ścieżka prowadzi na polanę przykrytą baldachimem czerwonych drzew. Spojrzał w górę i ujrzał nad sobą kołyszącą się winorośl oraz dziwne zwierzęta, które wisiały na gałęziach. Ich niespotykane piski przecinały powietrze. Jechali tak dopóki nie dotarli na skraj lasu. Obaj zatrzymali się dysząc ciężko, ich zerty również były wyczerpane. Siedzieli obok siebie patrząc na polanę. Darius zobaczył przed sobą kilkanaście kobiet ze swojej wioski, pracujących przy studni. Każda z nich wypompowywała do wiadra wodę, za
pomocą długich żelaznych drągów. Wszystkie kobiety pracowały ciężko, upokorzone, ze spuszczonymi głowami i zmęczonymi od pracy rękoma. Na obrzeżach polany stało kilku żołnierzy Imperium, którzy trzymali straże. - Widzisz jakąś, która ci się podoba? – zapytał Raj zawadiacko się uśmiechając. Darius pokiwał głową. Jego zdenerwowanie zwiększyło się na widok strażników. - Nie powinno nas tutaj być – powiedział Darius. – Powinniśmy zawrócić. Dotarliśmy wystarczająco daleko. A nawet za daleko. To przestaje się robić śmieszne. Raj rozejrzał się wokoło niezrażony. Objął wzrokiem wszystkie dziewczyny. - Mnie podoba się ta z długimi włosami. Tam z tyłu. Ta w białej sukience. Darius spojrzał na kobiety zdając sobie sprawę z tego, że Raj wcale nie ma zamiaru go słuchać. Nie miał na to wszystko ochoty. Najbardziej zaś przeszkadzało mu to, że był nieśmiały w stosunku do dziewczyn. Nie było to ani miejsce, ani czas na takie rozmowy. Jednak Darius mimo woli spojrzał na dziewczyny. Jedna z nich przykuła jego wzrok. Właśnie odwróciła się od studni, a kiedy to zrobiła, zobaczył jej twarz i serce w nim zamarło. Była najpiękniejszą dziewczyną jaką kiedykolwiek widział. Była wysoka, dobrze zbudowana, wyglądała jakby była w jego wieku. Miała krótkie czarne włosy, migdałową karnację i jasno żółte oczy. Nie wydawała się zbyt delikatna – miała silną szczękę i podbródek, szerokie ramiona i krępą budowę – a jednak było w niej coś wyjątkowego. Kształt jej oczu, jej krągłe biodra, sposób w jaki stała, tak dumna, wyprostowana – była to czysta godność, która całkowicie zahipnotyzowała Dariusa. - Kto to jest? – szepnął do Raja. – Ta dziewczyna tam. W żółtej sukience. - Ta? – zapytał pogardliwie Raj. – Dlaczego zwróciłeś uwagę akurat na nią? Nie jest tak ładna jak pozostałe. Darius zarumienił się, zawstydzony. - Dla mnie jest – powiedział nieco upokorzony. Raj wzruszył ramionami. - Wydaje mi się, że ma na imię Loti. Moi rodzice wymieniają towary z jej rodziną. Mieszka po drugiej stronie wioski, za jaskiniami. Rzadko przychodzi
do miasta. Pochodzi z rodziny wojowników. Ma silny charakter. Nie jest to dziewczyna, z którą łatwo się zaprzyjaźnić. Dlaczego nie wybierzesz sobie kogoś, z kim pójdzie ci łatwiej? Jakiejś ładniejszej dziewczyny. Nagle po przeciwnej stronie polany pojawił się zert, a wszystkie dziewczyny natychmiast przerwały swoją pracę. Darius zobaczył dowódcę Imperium, umundurowanego inaczej niż pozostali. Wjechał na polanę i się na niej zatrzymał. Powoli przyglądał się wszystkim kobietom, a one patrzyły na niego ze strachem w oczach. Wszystkie oprócz Loti, która pozostała dumna i niewzruszona. Dowódca sapał głośno i rozglądał się wkoło, jakby miał ochotę na przekąskę, na coś co ugasi jego żądzę. Jego wędrujący wzrok zatrzymał się wreszcie na Loti. Ta, trzymając na ramionach dwa wiadra z wodą, odwróciła wzrok, spojrzała w dal, wyraźnie mając nadzieję na to, że oczy dowódcy wcale nie były utkwione właśnie w nią. Żołnierz jednak uśmiechnął się podle, ukazując swoje żółte kły. Jego czerwone oczy zaświeciły się kiedy schodził z zerta. Dzwonił ostrogami, które wznosiły za nim kurz. Sunął prosto na Loti. Spojrzał na nią, a ta popatrzyła na niego wyzywająco. - Cóż to? Nie uśmiechasz się do mnie? – zapytał. – Czy wy, niewolnice, nie nauczyłyście się jeszcze, że należy zadowalać swoich panów, kiedy się do was zwracają. Loti skrzywiła się. - Nie jestem twoją niewolnicą, – odpowiedziała – a ty nie jesteś moim panem. Jesteś barbarzyńcą. Nieważne ilu niewolników pod sobą zgromadzisz – nigdy nie zmieni to tego, kim jesteś. Dowódca spojrzał na nią z otwartymi ustami, zszokowany. Najwyraźniej nikt nigdy nie zwrócił się do niego w ten sposób. Darius również był zdziwiony. Jednocześnie podziwiał jej odwagę. Dowódca odchylił się i uderzył ją w twarz. Dźwięk uderzenia przeszył ciszę, która panowała dotychczas na polanie. Loti krzyknęła i zatoczyła się do tyłu. Kiedy Darius to zobaczył, mimowolnie zareagował. Nie potrafił się opanować. Coś w nim drgnęło i nagle ruszył do przodu, aby powstrzymać dowódcę. Darius poczuł silną rękę na swojej klatce piersiowej. Spojrzał w górę i zobaczył Raja, który go przytrzymywał, po raz pierwszy tego dnia patrząc na
niego nerwowo i poważnie. - Nie rób tego – powiedział. – Słyszysz mnie? Zabiją nas. Wszystkich. Dziewczynę też. Mocno chwycił koszulę Dariusa, którego mięśnie napięły się w uścisku jego dłoni. Darius niechętnie pozostał na miejscu, ustępując Rajowi. Postanowił, że poczeka na rozwój wydarzeń. Chciał zobaczyć co się stanie, zanim podejmie jakiekolwiek kroki. Dowódca odwrócił się i poszedł do swojego zerta, a Darius uspokoił się, podejrzewając, że tamten ma zamiar dosiąść zwierzę i odjechać. Jednak zamiast tego, sięgnął do swojego siodła i wyciągnął stamtąd długi lśniący sztylet z miedzianą rękojeścią. Ostrze błyszczało w słońcu. Dowódca uśmiechał się okrutnie idąc w stronę Loti, która zaczęła się cofać. - Zaraz się dowiesz, co to znaczy być niewolnikiem – powiedział. Loti na przekór wszystkiemu otworzyła oczy, zrzuciła ze swoich ramion wiadra z wodą i stanęła z nim twarzą w twarz. Trzeba przyznać, że nie cofnęła się teraz ani o krok. Zamiast tego patrzyła na niego wyzywająco. Darius zastanawiał się, kim u licha była ta dziewczyna. Jakim cudem mogła być tak silna? - Możesz mnie zabić, – powiedziała Loti – ale nigdy nie posiądziesz mej duszy. Moi bracia i wszystkie dusze moich przodków mnie pomszczą. Dowódca skrzywił się, uniósł sztylet i rzucił się w jej stronę. Darius musiał zareagować. Wiedział, że nie może czekać ani chwili dłużej. Wyrwał się z uścisku Raja, a kiedy to zrobił poczuł, że wzbiera się w nim moc. Siła, którą czuł już kilka razy w swoim życiu. Było to uczucie gorąca. Jakby ogarnęło go mrowienie, które powoli pokrywało całe jego ciało. Nie rozumiał co to jest, ale w tej chwili, wcale nie chciał tego rozumieć. Jedyne czego pragnął to przejąć nad tym kontrolę, wykorzystać to do własnych celów. Darius rozejrzał się po polanie – świat nagle zwolnił. Był w stanie dostrzec każde źdźbło trawy, usłyszeć każdy dźwięk, dźwięk każdego owada. Wydawało mu się jakby był w stanie spowolnić upływ czasu. Wszedł w dziwny wymiar, który tak naprawdę nie znajdował się w tym miejscu. Wpadł w jakąś lukę w materii wszechświata. Jego oczy skupiły się na małym, czerwonym skorpionie, którego wcześniej nie zauważał. Darius wycelował w niego palcem. W tej samej chwili skorpion uniósł się ponad trawą i przeleciał nad polaną. Upadł wprost
na łydkę dowódcy. Skorpion ten nie był jadowity, ale wystarczył, by sprawić oprawcy ból – i powstrzymać go na chwilę. Dowódca był zaledwie stopę od Loti gdy nagle wrzasnął, upadł na kolana i chwycił się za łydkę. - Pomocy! – krzyknął, łamiącym się głosem. Strażnicy Imperium szybko do niego podbiegli, chwycili go za ramiona, starając się postawić go na nogach. - Moja noga! – zawył. Jeden ze strażników chwycił za jego sztylet i nadział na niego skorpiona, który znajdował się na łydce dowódcy. Wrzaski tego ostatniego wypełniły polanę. - Zabierz mnie stąd! – darł się. – Natychmiast! Niezwłocznie umieścili go na jego zercie. Ten zaś przebiegł przez polanę i zniknął w lesie. Darius szybko rozejrzał się wokoło, zastanawiając się czy Raj cokolwiek podejrzewał. Ten patrzył na niego w jakiś inny sposób. Było to ponure spojrzenie, być może spojrzenie podejrzliwe, a może pełne podziwu. Jednak nie odezwał się ani słowem i Darius nie był w stanie określić, czy Raj cokolwiek widział. Ten odwrócił się gotowy do odjazdu, a kiedy Dariusz poszedł w jego ślady, zauważył kątem oka, że ktoś się w niego wpatruje wzrokiem, który niewątpliwie wyrażał podziw. Odwrócił się, a jego oczy spotkały się z oczyma Loti. Widziała go. Wiedziała, co zrobił. Znała jego tajemnicę.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Alistair stała pod ścianą w komnacie Ereca, wychylając się przez okno. Tuż obok stała matka jej ukochanego. Obie ze strachem wyglądały na zewnątrz. Alistair widziała setki pochodni, tłum wściekłych Wyspiarzy, którzy spieszyli przez noc skandując – kierowali się wprost do domu chorych. Na ich czele stał Bowyer. Widziała, że po nią idą. - Szatańska dziewczyna uciekła, – krzyknął ktoś z tłumu – ale my rozszarpiemy ją własnymi rękami! - Za zamordowanie Ereca! – wrzasnął ktoś inny. Tłum skandował i wrzeszczał, idąc po nią w procesji. Matka Ereca odwróciła się i spojrzała na Alistair śmiertelnie poważnym wzrokiem. - Posłuchaj mnie – powiedziała nagle, łapiąc ją za nadgarstek – trzymaj się mnie i rób co każę. Nic ci nie będzie. Ufasz mi? Alistair spojrzała na nią oczyma wypełnionymi łzami i skinęła głową. Spojrzała ponad jej ramieniem i zobaczyła, że Erec śpi. Przynajmniej to ją ucieszyło. - Czy on będzie w stanie mam pomóc? – zapytała jego matka. Alistair pokręciła głową ze smutkiem. - Aby zaklęcie uzdrawiające, które na niego rzuciłam, zaczęło przynosić efekty, potrzeba wiele czasu. Będzie teraz spał. Być może przez kilka dni. Same musimy sobie poradzić. Matka Ereca przyjęła te wieści ze spokojem kobiety, która widziała już wszystko. Wzięła za rękę Alistair, przeszła z nią przez pokój, otworzyła drzwi komnaty Ereca i je za nimi zamknęła. Szły w dół kamiennym korytarzem domu chorych. Zabarykadowały główne drzwi. Wysokie, drewniane drzwi, które już powoli odkształcały się pod naciskiem tłumu. - Wpuśćcie nas! – krzyknął ktoś z tłumu. – Albo je wyważymy! Dwaj strażnicy, którzy stali obok, odwrócili się i zdezorientowani spojrzeli na matkę Ereca. Wyraźnie nie mieli pojęcia co robić. - Najjaśniejsza pani, – zapytał jeden z nich – cóż mamy czynić? Królowa stała przed nimi dumnie. Nie okazywała strachu. Patrzyła na nich z nieustraszonym obliczem, a Alistair mogła właśnie obserwować, po kim Erec odziedziczył ten wyraz twarzy.
- Otwórzcie te drzwi! – rozkazała groźnym i zimnym głosem. – Nie musimy się przed nikim ukrywać. - Odsuńcie się! – krzyknął strażnik, a następnie zaczął usuwać żelazne kraty i szeroko otworzył drzwi. Wyraźnie zaskoczyło to tłum. Zdumieni i oszołomieni ludzie nie ruszyli do przodu, choć drzwi były szeroko otwarte. Stali w miejscu gapiąc się na Królową i na Alistair. - Szatańska dziewczyna! – ktoś wrzasnął. – Oto jest, wróciła, by znów skrzywdzić Ereca! Zabić ją! Tłum wrzasnął i zaczął napierać do przodu. Matka Ereca uczyniła krok naprzód i podniosła dłoń. - Niczego takiego nie zrobicie! – krzyknęła rozkazującym tonem Królowej, tonem kobiety, która nie zwykła, aby się jej sprzeciwiać. Tłum zatrzymał się i spojrzał na nią – niewątpliwie była kobietą, którą szanowali. Do przodu wystąpił Bowyer, który stanął tuż przed nią. - Co przez to rozumiesz? – zapytał. – Masz zamiar jej bronić? Kobiety, która próbowała zabić twojego własnego syna? - Mój syn nie został zamordowany – odpowiedziała. – Zdrowieje. I to dzięki Alistair. Z tłumu dał się słyszeć sceptyczny pomruk. - Dlaczego miałaby go leczyć, po tym jak próbowała go zabić? – ktoś krzyknął. - Nie wierzę, że Erec zdrowieje. On jest martwy. A Królowa zwyczajnie próbuje chronić dziewczynę! – wrzasnął ktoś inny. - Erec zdrowieje, żyje i ma się coraz lepiej – nalegała matka Ereca. – Nie ważcie się położyć rąk na tej dziewczynie. Wcale nie próbowała go zabić. To nie była ona – Królowa zwróciła się w stronę Bowyera i wskazała na niego palcem. – To był on! – huknęła. Tłum westchnął zaskoczony. Wszystkie oczy zwrócone były teraz na Bowyera. Ten zaś utkwił groźne spojrzenie w Alistair. - Wszystko to kłamstwo! – wrzasnął. - Alistair, wystąp proszę – powiedziała Królowa. Tłum stał w ciszy, niepewny tego co się dzieje, a Alistair pokornie podeszła do przodu. - Powiedz im – powiedziała matka Ereca. - To prawda – rzekła Alistair. – Bowyer próbował go zamordować. Widziałam to na własne oczy.
Tłum westchnął i mruknął. Ludzie wahali się, niezdecydowani. - Łatwo jest oskarżać innych, kiedy zostało się przyłapanym na gorącym uczynku! – krzyknął Bowyer. Zaczęło się szemranie, ludzie wciąż byli niezdecydowani. - Nie proszę, abyście jej uwierzyli! – powiedziała głośno matka Ereca. – Proszę jedynie, aby mogła udowodnić, że mówi prawdę. Kiwnęła, a Alistair podeszła bliżej i powiedziała: - Wyzywam cię Bowyerze, abyś napił się z fontanny prawdy! Tłum znów zaczął szemrać, zdziwiony takim obrotem zdarzeń. Kiedy się ucieszyli, w pewien sposób zadowoleni, wszystkie oczy utkwione były w Bowyerze. Ten poczerwieniał z gniewu. - Nie muszę podejmować jej wyzwania – krzyknął. – Nie muszę przyjmować niczyich wyzwań! Jestem teraz Królem i żądam, aby ta kobieta została stracona! - Nie jesteś Królem! – odpowiedziała matka Ereca. – Nie, dopóki mój syn żyje. Żaden człowiek w naszym królestwie, żaden uczciwy człowiek, nie może odrzucić tego wyzwania. Jest to stara tradycja obowiązująca nawet królów. Obowiązywała mojego ojca i jego ojca. Wiesz do równie dobrze jak i my. Przyjmij wyzwanie dziewczyny, jeśli nie masz nic do ukrycia. Jeśli zaś je odrzucisz, zostaniesz pojmany za próbę zmordowania mojego syna! Tłum wrzasnął wyrażając swoją aprobatę. Wszyscy odwrócili się w stronę Bowyera. Stał tam wyraźnie wijąc się w miejscu. Alistair widziała jak wiele emocji się w nim burzy. Widziała, że najbardziej na świecie pragnął pochwycić miecz i ją zabić. Ale nie mógł tego zrobić. Nie, mając utkwionych w sobie tak wiele oczu. Powoli wypuścił z rąk rękojeść miecza i westchnął we wściekłości. - Przyjmuję wyzwanie! – krzyknął. Tłum wybuchł radością, a Bowyer przemknął między ludźmi, którzy odsuwali się, aby zrobić mu miejsce. Alistair spojrzała na matkę Ereca, a ta skinęła na nią z największą powagą. - Nadszedł czas, aby wyjawić prawdę.
*
Alistair wchodziła w górę stopień po stopniu, poruszając się wśród tłumu, aż wreszcie dotarła na najwyższy płaskowyż na wyspie. Kiedy dotarła na niewielki plac, zobaczyła przed sobą starożytną kamienną fontannę. Była ogromna, zrobiono ją z połyskującego białego marmuru mieniącego się czernią i żółcią. Alistair nie widziała nigdy nic podobnego. Na górze fontanny umiejscowiony był duży gargulec, z którego otwartej paszczy przelewała się błyszcząca, czerwona woda. Woda ta opadała do wielkiej misy, która znajdowała się poniżej, a następnie znów wracała do obiegu. Tłum trwał w milczeniu od czasu jej pojawienia się i powoli rozstępował się, aby mogła przejść. Jedynym dźwiękiem, który dało się słyszeć w tej ciszy, było delikatne bulgotanie fontanny. Matka Ereca stała obok niej. Skinęła głową uspokajająco. Alistair wystąpiła z tłumu i w samotności podeszła do fontanny. Setki mieszkańców Wysp Południowych stało dookoła, odsuwając się na boki. Kiedy zrobili miejsce, do przodu wystąpił jeszcze jeden człowiek – Bowyer. Alistair i Bowyer stali obok siebie tuż przy fontannie, zwróceni twarzami w stronę tłumu. Plac oświetlony był setkami pochodni, a w oddali, na horyzoncie, Alistair widziała powoli przełamujący się świt. Południowe niebo powoli się oświetlało, zmieniając swój kolor w jasny odcień fioletu. Kiedy tak stała, czekając, Bowyer patrzył na nią skrzywiony. Z tłumu wyłonił się starszy mężczyzna ubrany w uroczysty, żółty płaszcz. Jego wyraz twarzy był nad wyraz poważny. Starzec stanął przed Bowyerem w obu rękach trzymając małą, żółtą, marmurową miskę. Mężczyzna był ponury. Spojrzał na Alistair i Bowyera z pełną powagą. - Oto są wody prawdy – rzekł głośno i gwałtownie swoim dojrzałym głosem. Tłum stał w ciszy wyłapując każde jego słowo. – Nie mają one wpływu na nikogo, kto mówi prawdę. Jednak jeśli z fontanny napije się kłamca, doświadczy natychmiastowej i bolesnej śmierci. Starzec odwrócił się i dokładnie przyjrzał się Alistair. - Alistair, zostałaś oskarżona o usiłowanie zabójstwa swojego przyszłego męża. Twierdzisz, że jesteś niewinna. Nadszedł czas, aby to udowodnić. Weź tę miskę i napij się z wód. Jeśli zrobiłaś to, o co jesteś oskarżona, umrzesz tutaj na miejscu. Czy masz jakieś ostatnie słowa? – zapytał i podsunął miskę Alistair, Ta spojrzała na niego dumnie. - Nie mam żadnych ostatnich słów, – powiedziała – gdyż nie mam nic do ukrycia.
Pochłonięty tłum patrzył jak Alistair chwyciła za miskę i pochyliła się nad fontanną. Dźwięk ściekającej wody wypełnił jej uszy. Podniosła rękę, włożyła miseczkę pod wodę i nabrała nieco czerwonego płynu. Chwyciła niewielkie naczynie wypełnione czerwoną wodą w obie dłonie, a następnie przyłożyła miskę do ust. Alistair zrobiła niepewny łyk, a następnie zaczęła pić, dopóki w naczyniu zabrakło płynu. Kiedy skończyła, odwróciła miskę do góry nogami i uniosła ją w górę, tak, aby wszyscy mogli zobaczyć. Stała tam, czując się całkowicie zdrową. W tłumie dało się słyszeć szepty. Wszyscy byli wyraźnie zaskoczeni. Alistair odwróciła się i podała miseczkę Bowyerowi. Ten popatrzył skrzywiony najpierw na nią, a następnie na miskę. Widziała, że patrząc na nią stara się ukryć strach. Minęło kilka wypełnionych napięciem chwil. Powietrze było tak gęste, że można je było ciąć siekierą. - Zabierz miskę! – krzyknął ktoś z tłumu. - Zabierz miskę, zabierz miskę! – zaczęli skandować ludzie, wyraźnie zdenerwowani. Bowyer wiercił się nerwowo. Zirytowany tłum odwrócił się w jego kierunku, krzycząc i naciskając na niego, jakby pojmując nagle, że Alistair mówi prawdę. Bowyer wreszcie podniósł rękę, ale zamiast chwycić miskę, wytrącił ją z rąk Alistair. Tłum jęknął kiedy święte marmurowe naczynie upadło na ziemię rozbijając się na kawałki. - Nie będę brał udziału w waszych głupich rytuałach! – wrzasnął Bowyer. – Ta fontanna to mit! To ja jestem Królem, nikt inny. Jestem największym wojownikiem spośród was – jeśli ktoś ma odwagę się ze mną zmierzyć, niech wystąpi! Ludzie patrzyli na niego zdziwieni tym nagłym obrotem zdarzeń. Nie byli pewni co zrobić. Bowyer wrzasnął w gniewie, dobył miecza i obrał na cel Alistair. Podniósł broń, chcąc zanurzyć ostrze w jej piersi. Oburzony tłum przystąpił do działania, aby go powstrzymać. Alistair stała tam nie czując żadnego strachu, czuła jak wzmaga się w niej ogromne uczucie gorąca. Zamknęła oczy, a kiedy to zrobiła, poczuła jak zbliża się do niej miecz. Użyła swoich najgłębszych mocy, aby zmienić tor cięcia.
Alistair otworzyła oczy i zobaczyła, że miecz zawisnął w powietrzu. Bowyer sapał ze wszystkich sił starając się go opuścić. Ręką trzęsła mu się z podjętego wysiłku, aż wreszcie broń wypadła mu z rąk, lądując z wielkim hukiem na kamiennej posadzce. Bowyer spojrzał na Alistair i po raz pierwszy okazał strach. - Szatańska kobieta! – wrzasnął. Odwrócił się i pobiegł przez plac, a ludzie zaczęli go gonić. Dosiadł konia otoczony przez dziesiątki swoich pobratymców i puścił się w dół góry po zboczu. - To ja jestem Królem! Nikt nie jest w stanie mnie powstrzymać! Kiedy oddalił się wraz ze swoimi ludźmi, tłum zebrał się wokół Alistair. Patrzyli na nią przepraszająco. Martwili się o jej dobro. Matka Ereca podeszła do niej podekscytowana i objęła ją ramieniem. Stały tam obie i patrzyły na budzący się do życia dzień. - Nadchodzi wojna domowa – powiedziała Królowa. Alistair spojrzała na horyzont wiedząc, że jest to prawda. Czuła, że w pewien sposób nic na Wyspach Południowych nigdy nie będzie już takie samo.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Thor wiosłował na małej łodzi, siedząc obok swoich towarzyszy, Reece’a, Eldena, O’Connora, Convena, Indry i Matusa. Cieszył się, że udało mu się znów połączyć ze swoimi kompanami, z braćmi z Legionu. Radował się również z tego, że dołączył do nich Matus. Wiatr ucichł i musieli chwycić za wiosła – kiedy tak płynęli, wpasowując się wzajemnie w swój delikatny rytm, łódź spokojnie przesuwała się po falach. Wiosłowanie miało dobry wpływ na Thora, który zatracił się w jednostajnych dźwiękach zanurzających się w wodzie wioseł. Odchylał się w tył i pochylał do przodu. Kiedy pociągał za wiosła, czuł, że jego mięśnie płoną. Thor zatracił się we wspomnieniach. Przypomniał sobie bitwę przeciw Romulusowi i smokom. Rozmyślał o Mycoples i Ralibarze, o wszystkich, których zostawił za sobą. Czuł, że naprawdę wiele stracił i było mu z tego powodu źle. Jakby ich wszystkich zawiódł. Thor pomyślał o Kręgu, który pod jego nieobecność został doszczętnie zniszczony. Myślał o tym, że gdyby tylko został, być może udało by mu się ocalić te ziemie od najazdu, być może ocaliłby Krąg. Być może ocaliłby Guwayne’a. Żałował, że nie zrobił czegoś więcej i że nie wrócił szybciej. Zastanawiał się dlaczego los musiał być taki skomplikowany. Thor miał ogromne poczucie winy. Spojrzał na horyzont, podobnie jak robił to cały czas odkąd wypłynęli. Szukał jakiegokolwiek śladu Guwayne’a. Cały czas wpatrywał się w wodę, ale nigdzie nie było oznak małego. Było za to klika fałszywych alarmów – umysł co rusz płatał mu figle. Gdzież mógł być jego syn? Thor oczywiście winił siebie. Gdyby tylko tam był, być może nic z tych rzeczy nigdy by się nie przytrafiło. Choć z drugiej strony, kto by się spodziewał, że Thor będzie w stanie samodzielnie powstrzymać Romulusa i całą hordę smoków. A jeśli nie zniknąłby, aby odszukać matkę, być może nigdy nie zdobyły siły, którą potrzebował, aby pokonać wszystkie smoki na usługach Imperium. Wiosłowali godzinami, przez cały ten czas praktycznie nie było wiatru. Płynęli na północ, unosząc się i opadając na delikatnych falach oceanu. Mgła pojawiała się i znikała, słońce to wychylało się zza chmur, to się za nimi chowało. Wreszcie pozostali odłożyli wiosła i zrobili sobie przerwę, a Thor dołączył do nich wycierając ręką pot z czoła. - Dokąd tak wiosłujemy – odezwał się wreszcie O’Connor przełamując ciszę. Zadał pytanie, na które wszyscy chcieli znać odpowiedź. – Szczerze
mówiąc, nie mamy pojęcia dokąd płyniemy. Zapadła niewygodna cisza. Nikt nie odważył się temu zaprzeczyć. Thor również. Do głowy napływały mu te same myśli, jednak starał się je odgonić. W jakiejś części był optymistą, czuł, że Guwayne pojawi się na horyzoncie, jeśli będą wiosłować wystarczająco wytrwale. - Musimy określić jakiś kierunek – odpowiedział Reece. – A Gwen powiedziała, że prąd porwał go na północ. - Ten prąd mógł się zmienić w każdej chwili – zauważył Elden. Wszyscy siedzieli tam w zadumie. - Cóż, – dodała Indra – Królowa sama przeczesywała północ i nie udało jej się go znaleźć. Z tego co wiem, tak daleko na północy nie ma żadnych wysp, ani żadnego lądu. - Nikt tak naprawdę tego nie wie – powiedział Matus. – To są nieodkryte tereny. Thor przemówił: - Przynajmniej płyniemy w tym samym kierunku – powiedział. – Przynajmniej szukamy. Czy popłyniemy w tym, czy w innym kierunku, przemierzamy świat. - Jednak mamy małą łódkę na ogromnym oceanie, łatwo możemy przegapić chłopca – powiedziała Indra. - Macie jakieś lepsze pomysły? – zapytał Matus. Wszyscy zamilkli. Oczywiście, że nikt nie miał żadnego pomysłu. Thor zaczął się zastanawiać czy oni wszyscy mieli wiarę, czy może głęboko w środku uważali, że odnalezienie Guwayne’a to zadanie niewykonalne i dołączyli do niego tylko po to, aby go pocieszyć. - Może to niewykonalne zadanie, – powiedział Thor – ale to nie oznacza, że nie warto się go podjąć. Przepraszam jednak, że wziąłem was wszystkich z tego statku. Reece poklepał go po ramieniu. - Thorgrinie, wszyscy poszlibyśmy za tobą na koniec świata – i za twoim synem też. Nawet nie mając jakiejkolwiek nadziei na to, że uda nam się go odnaleźć. Pozostali skinęli głowami. Thor widział w ich oczach, że była to prawda. Wiedział też, że zrobiłby dla nich dokładnie to samo. Thor usłyszał chlupot, wychylił się z łodzi i ku swojemu zaskoczeniu zobaczył, że obok kadłuba pływają dziwne stworzenia, których nie widział nigdy wcześniej. Stworzenia te świeciły się na żółto, były podobne do żab i
wydawało się jakby skakały pod wodą. Ich ławica podświetlała ocean od spodu. - Jestem głodny – powiedział Elden. – Może moglibyśmy jedną złapać. Pochylił się do przodu, ale Matus chwycił go za rękę. Elden spojrzał na niego. - Są trujące – powiedział Matus. – Zbierają się też w pobliżu Wysp Górnych. Dotknij tylko jedną, a w minutę będziesz martwy. Elden spojrzał na niego z wielkim uznaniem i z wdzięcznością, a jego ręka pokornie wróciła na łódź. Reece westchnął wpatrując się w wodę. Thor przyglądał mu się z przejęciem. Widział, że jego oczy były puste, pozbawione jakiejkolwiek radości. Wydawało mu się, że Reece podczas jego nieobecności wiele wycierpiał i nie był już tą samą osobą, pełną młodzieńczej radości. Thor przypomniał sobie historię z Selese, którą opowiedziała mu Gwen i poczuł współczucie do Reece’a. Pomyślał o podwójnym ślubie, który mieli kiedyś wziąć w pełnym obfitości, kwitnącym Kręgu i zrozumiał, jak wiele się od tamtego czasu zmieniło. - Wiele przeszedłeś – powiedział Thor do Reece’a. - Tak jak ty – odpowiedział ten drugi. - Bardzo mi przykro z powodu twojej straty – dodał Thor. – Selese była wspaniałą kobietą. Reece skinął głową z wdzięcznością. - Ty też kogoś straciłeś, – powiedział – ale go odnajdziemy. Nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz, jaką zrobimy w życiu. Conven również miał przerwę. Podszedł do Thora i położył mu rękę na ramieniu, Thor odwrócił się i zobaczył, że przyjaciel patrzy na niego z szacunkiem. - Ocaliłeś mnie wtedy w Kręgu, – powiedział Conven – w tym więzieniu. Wszyscy inni mnie odpuścili. Nie zapomnę tego. Jestem ci coś winny i dobrze o tym pamiętam. Teraz moja kolej, aby być przy twoim boku. Odnajdę twojego syna, albo umrę próbując to zrobić. Thor ścisnął Convena za ramię i zobaczył pusty wyraz jego twarzy. Wyraz cierpienia – zrozumiał, że wciąż trwał w żałobie po swoim bracie bliźniaku. Thor zdał sobie sprawę, że Reece i Conven byli już na skraju załamania, ale udało im się stamtąd powrócić. Całą ich trójkę ukształtowało cierpienie i żaden z nich nie jest już tym samym chłopcem, który rozpoczynał trening w Legionie. Wszyscy byli teraz starsi i twardsi. Wydawało się jakby
członkowie Legionu, jeden po drugim, byli poddawani próbie, przepuszczani przez cierpienie. Każdy na swój własny sposób. Thor mógł się tylko domyślać jaka przyszłość czekała na Eldena, O’Connora czy Indrę – miał nadzieję, że jednak nie będzie to nic strasznego. Był jeszcze Matus, nowy nabytek ich drużyny. Thor odwrócił się do niego i skinął. - Cieszę się, że do nas dołączyłeś – powiedział. Matus podszedł i usiadł z nimi. - Przynajmniej tyle mogę zrobić – odpowiedział. – Zawsze chciałem wstąpić do Legionu, jednak nigdy nie pozwolono mi wyruszyć z Wysp Górnych na kontynent. Zawsze chciałem mieć szansę wykazania się na kontynencie – przyłączenie się do waszej wyprawy jest czymś, o czym zawsze marzyłem. - A więc teraz ją dostałeś – powiedział Thor. – Mimo że podczas tej wyprawy możemy napotkać niewielu przeciwników, obawiam się, że morze i głód mogą stać się naszymi największymi wrogami. Thor pomyślał o ich niewielkich racjach żywnościowych i zdał sobie sprawę, że już za kilka dni ich prowiant całkowicie się wyczerpie. Wiedział, że muszą znaleźć ląd. Spojrzał w dal i starał się nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli im się to nie uda. Zanim dokończył myśl, nagle poczuł wiatr na swojej twarzy. Początkowy był to delikatny powiew. Kiedy pojawiła się ta bryza, nie wiadomo dlaczego, pomyślał o swojej matce. Czuł, że jest przy nim, że się nim opiekuje. Wiatr wzmagał się i ich samotny żagiel zaczął trzepotać. Wszyscy patrzyli na to z wdzięcznością. Szybko go postawili i ich łódź znów zaczęła się przemieszczać. - Ten wiatr zabierze nas na wschód, nie na północ – zauważył Reece. – Poprawcie żagiel. Thor poczuł nagłe mrowienie na swoim nadgarstku, spojrzał w dół i zobaczył, że jego bransoleta błyszczy, a czarny diament umiejscowiony na jej środku połyskuje. Bransoleta stała się gorąca i Thor miał silne przeczucie, że wiatr poprowadzi ich w odpowiednim kierunku. - Zostawcie żagle tak jak są! – rozkazał Thor. Pozostali odwrócili się i popatrzyli na niego pytającym wzrokiem. – Wiatr zabierze nas dokładnie tam, gdzie powinnyśmy się udać. Łódź zaczęła nabierać prędkości, kołysząc się na falach, a Thor wpatrywał się w horyzont.
Kiedy przebijali się przez kolejne fale, Thor nagle coś zobaczył. Jakiś ślad na horyzoncie. Zarys. W pierwszej chwili pomyślał, że to kolejne zwidy, ale po chwili zrozumiał, że było to prawdziwe. Jego serce zaczęło bić szybciej. - Ląd! – krzyknął do wszystkich O’Connor. Potwierdził coś, co Thor już wiedział. Coś co wyczuł z wiatru, ze swojej bransolety. Przed nimi znajdował się ląd. I w tym kierunku należało się udać, aby odnaleźć Guwayne’a. * Thor stał na dziobie łodzi i z niedowierzaniem patrzył w dal, kiedy z ogromną prędkością zbliżali się do niewielkiej wyspy. Położona była samotnie na bezkresnym morzu, miała może milę średnicy i otoczona była jasnymi białymi piaskami, o które delikatnie uderzały fale. Thor patrzył w stronę tutejszej gęstej dżungli, szukając jakiegokolwiek śladu swojego syna. To było gładkie lądowanie – fala wyniosła ich wprost na piasek. Wszyscy wyszli z łodzi, chwycili ją i wynieśli w głąb brzegu. Thor z podekscytowaniem patrzył na swoją bransoletę. Ta nagle przestała świecić, a Thor poczuł w sercu, że nie było tutaj Guwayne’a. - Nie widzę, żadnego śladu łodzi Guwayne’a – powiedział O’Connor. – Okrążyliśmy całą wyspę od strony morza i niczego nie znaleźliśmy – żadnej łodzi, żadnych szczątków łodzi, żadnych śladów, niczego. Thor pokiwał głową i powiedział powoli: - Nie ma tu mojego syna. - Skąd wiesz? – zapytał Reece. - Po prostu wiem – odpowiedział Thor. Wszyscy westchnęli zawiedzeni, położyli ręce na biodrach i wpatrywali się w gęstą dżunglę, która się przed nimi rozpościerała. - Dobrze, że tu jesteśmy – powiedział Matus. – Wygląda to całkiem nieźle. Potrzebujemy jedzenia i wody. Wszyscy udali się w głąb wyspy, a biały piasek pod ich stopami szybko ustąpił miejsca dżungli. Kiedy tak szli, wokół nie było słychać niczego oprócz wiejącego nad morzem i poruszającego drzewami wiatru. Kiedy Thor się zatrzymał, aby przyjrzeć się tutejszej florze, zobaczył, że wszystkie drzewa były wysokie i cienkie, wszystkie miały pomarańczową korę,
szerokie pomarańczowe liście i duże okrągłe owoce, które wisiały wysoko na szczycie i kołysały się na wietrze. - Wodocowce! – krzyknął z radością Elden. Chwycił za jedno z drew i potrząsnął nim, robił to coraz mocniej i mocniej. Kołysał nim tak długo, aż wreszcie jeden z owoców spadł, lądując z hukiem na piasku tuż przed nim. Wszyscy zebrali się wokół. Owoc był wielki niczym arbuz. Jego skóra była zielona i nierówna. Elden chwycił owoc i nakłuł go swoim sztyletem. Wydrążył w nim dziurę, stopniową ją powiększał, aż wreszcie była na tyle duża, aby można się było z niej napić. Elden podniósł owoc do ust obiema rękami, a kiedy woda zaczęła płynąć, pił bez ustanku. Wreszcie opuścił owoc i westchnął z radością. Podał owoc innym. - Ta woda jest bardzo czysta, i słodka – powiedział. – Jest przepyszna. Podawali owoc między sobą i każdy z nich zaspokajał pragnienie, aż wreszcie wszystko wypili. Spojrzeli w górę na inne drzewa, pełne owoców – cała wyspa była nimi pokryta. - Powinniśmy je strząsnąć zanim odpłyniemy – powiedział Thor. – Możemy zrobić zapasy. - Nie zapomnij o miąższu – powiedział Matus. Podszedł do przodu, uklęknął i rozwalił owoc na pół, uderzając w niego tyłem swojego noża. Ich oczom ukazał się delikatny biały miąższ. Schylił się i użył czubka noża, aby go podważyć, a następnie podniósł go do ust i ugryzł. Żuł z wielką przyjemnością. Thor i pozostali również wzięli po kawałku. Wszyscy żuli teraz ten doskonały, słodki owoc, dzięki któremu odzyskali nieco sił. Odwrócili się i bez słowa rozpierzchnęli się wokoło. Każdy chwycił za drzewo i nim potrząsał. Niektóre rośliny były uparte – Thor musiał wspiąć się na czubek i strącić owoce uderzając w nie pięścią. Następnie wszyscy zabrali się za zbieranie owoców i odwrócili się, aby wrócić do łodzi. Nagle usłyszeli za sobą jakiś szelest i wszyscy automatycznie się zatrzymali. Spojrzeli na siebie, a następnie w tył. Wpatrywali się w gęste listowie, zastanawiając się, cóż to mogło być. - Słyszycie coś? – zapytał Matus. Nikt się nie odezwał, wszyscy stali tam zmrożeni, obserwując. Szelest się powtórzył.
Krzak się zakołysał, a Thor zastanawiał się co to mogło być. Nie słyszał wcześniej na tej małej wyspie żadnych dźwięków wydawanych przez zwierzęta. Nie widział też żadnych oznak ludzi – uważał zresztą, że ta wysepka jest za mała, aby ktoś mógł ją zamieszkiwać. Czy był to tylko wiatr? Szelest znów się powtórzył i tym razem Thorowi włosy zjeżyły się na głowie. Nie miał żadnych wątpliwości – coś tam jest. Jak na komendę, wszyscy powoli upuścili owoce, odwrócili się i dobyli mieczy, cały czas wpatrując się w listowie. - Myślę, że coś nas obserwuje – zauważył Elden. - W takim razie nie pozwólmy temu czekać – powiedział Conven, po czym nagle, bez ociągania i może nieco lekkomyślnie pobiegł wprost do lasu. Kiedy to uczynił, Thor pokiwał głową – Conven zachował się jak samobójca, jak zwykle zresztą. Usłyszeli pisk, a zaraz po nim wrzask Convena. Wszyscy za nim pobiegli w te pędy. Znaleźli się na małej polanie, a kiedy tam dotarli, natychmiast się zatrzymali zszokowani tym, co ujrzeli. To był jakiś koszmar. Stał tam ogromny pająk, irracjonalnie wielki, pięć razy wyższy od Thora, z ośmioma owłosionymi, grubymi nogami, z których każda miała piętnaście stóp długości. Thor z przerażeniem zobaczył, że jedna z nich oplotła Convena, uniosła go i ścisnęła. Pająk dokładnie mu się przyjrzał, a następnie otworzył swoją wielką paszczę i podniósł Convena, mając zamiar go połknąć. O’Connor śmiało wystąpił do przodu i wystrzelił trzy strzały wprost w gigantyczne, fioletowe oczy pająka. Jedna trafiła do celu. Stworzenie wydało ogłuszający pisk i upuściło Convena, który upadł na miękkie leśne runo. Rozwścieczony pająk, sięgnął nogą w dół i uderzył nią O’Connora zanim ten był w stanie zareagować. O’Connor wrzasnął kiedy pająk ostrymi pazurami rozciął mu rękę. Mężczyzna padł na kolana, chwycił się za ramię, z którego trysnęła krew, a w tym samym momencie pająk pochylił się, aby go zjeść. Elden włączył się do walki. Uniósł swój topór i odciął koniec nogi pająka zanim ta zdołała dosięgnąć O’Connora. Pająk znów pisnął, tryskając zieloną ropą. Następnie odwrócił się na jednej ze swoich pozostałych nóg i oplótł nią Eldena. Ten krzyknął kiedy pająk go ścisnął i uniósł w stronę swojej paszczy. Thor ruszył do przodu, pozostali tuż za nim. Podniósł wysoko swój miecz i godził nim pająka w odwłok. Zwierzę zawyło. Zaraz potem Indra rzuciła
swoim sztyletem, trafiając nim wprost w oko pająka, a Matus skoczył do przodu i odciął pająkowi kawałek kolejnej nogi. Stworzenie upuściło Eldena i zachwiało się, jakby miało zaraz upaść. Jednak kiedy na to patrzyli, Thor ze zdziwieniem zauważył, że pająkowi wyrosła zupełnie nowa noga. Stworzenie syknęło w okropny sposób i szeroko otworzyło paszczę. Wystrzeliła z niej gruba jedwabna sieć, która oplotła ich wszystkich. Była to najbardziej lepka rzecz, z jaką Thor miał dotychczas do czynienia. Pająk cały czas nią ich oplatał i po chwili Thor zauważył, że nie jest w stanie się ruszać. Był całkowicie unieruchomiony. Pająk podniósł ich wszystkich w górę. Zwisali teraz przed nim, a on patrzył na nich wnikliwie, jakby zastanawiając się, kogo zjeść jako pierwszego. Zdawało się, że padło na Reece’a. Zwierzę ruszyło do przodu, otwarło paszczę i właśnie miało zamiar go pożreć. Bezsilny Thorgrin zamknął oczy i starał się wezwać swoją wewnętrzną moc. Boże proszę. Nie porzucaj mnie. Nie teraz, nie w tym miejscu. Nie pozwól moim przyjaciołom zginąć. Thor stopniowo czuł jak wzrasta w nim ciepło. Czuł, że jego wewnętrzna moc powraca. Przypominając sobie czas w Krainie Druidów, poczuł moc pająka, poczuł materię sieci, a w jego wnętrzu narosła starożytna i niepowtarzalna moc, silniejsza niż jakakolwiek broń, silniejsza niż jakikolwiek człowiek czy jakiekolwiek inne stworzenie. Poczuł, że bransoletka, którą podarowała mu matka drga na jego nadgarstku. Otworzył oczy i spojrzał wkoło. W sieci zaczęła przepalać się dziura, dokładnie w miejscu, w którym znajdował się diament na bransoletce Thora. Robiła się coraz większa i po chwili Thor poczuł, że jego ręka się wyswobodziła. Dziura jeszcze bardziej się powiększyła i po paru momentach Thor całkowicie uwolnił się z sieci. Odwrócił się i skoczył w paszczę pająka – zaledwie chwilę przed tym, zanim ten zdążył połknąć Reece’a. Ułożył ręce na jego górnej szczęce i pchał ją w górę tak długo, aż pająk z piskiem nie upuścił Reece’a na ziemię. Thor wyskoczył z jego paszczy, a kiedy to zrobił, szczęki zwierzęcia zatrzasnęły się – Thor ledwie uniknął śmierci. W tej samej chwili Thor skoczył w górę i umiejscowił się na grzbiecie pająka. Uniósł miecz i wbił go w kark zwierzęcia. Nogi pająka ugięły się, a ten z piskiem runął na ziemię.
Członkowie wyprawy, jeden po drugim, wyswobadzali się z pajęczej sieci. Thor użył swojej mocy, aby podnieść sieć i uwięzić w niej pająka. Toczył ją wokół jego ciała tak długo, aż zwierzę stało się nieruchome i bezradne. Pająk wpadł w gniew. Thor schylił się i chwycił sieć. Zakręcił nią z nadludzką siłą, a następnie wyrzucił ją w powietrze. Pająk poszybował ponad drzewami, aż wreszcie z pluskiem wylądował w oceanie. Syczał i miotał się. Wszyscy obserwowali jak powoli idzie pod wodę. Przyjaciele spojrzeli po sobie ze zdziwieniem, rozumiejąc jak wiele mieli szczęścia, że udało im się przeżyć. Jak blisko śmierci byli. Kiedy wracali do łodzi, Thor zrozumiał, że nie mogą czuć się bezpieczni nawet pośród tego pustego oceanu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Gwen oddała dziecko Illeprze, uklękła na pokładzie obok Argona i delikatnie położyła dłoń na jego nadgarstku. Był zimny w dotyku, podobnie jak cały czas odkąd wyruszyli w tę podróż. Wciąż leżał w tej samej pozycji, w której go zostawiła. Gwen była załamana widząc go w tym stanie, leżącego na plecach, wyglądającego na tak delikatnego, tak słabego. Jego oczy poruszały się pod zamkniętymi powiekami, jakby żył jakimś snem, jakby był w jakimś innym świecie. - Argonie, jesteś tam? – zapytała. – Wróć do mnie. Nie odpowiadał, nawet nie drgnął. Gwen czuła, że część Argona jest wciąż przy niej, ale inna część jest gdzieś daleko. Zastanawiała się czy kiedykolwiek do niej powróci. Dał z siebie tak wiele, aby umożliwić im przetrwanie. Gwen miała z tego powodu poczucie winy. Pragnęła, bardziej niż kiedykolwiek, móc zadać mu kilka pytań, uzyskać od niego odpowiedzi. Oto była, Królowa wiodąca swój lud na wygnanie, kierując się do najbardziej nieprzyjaznego spośród wszystkich miejsc, w sam środek Imperium. Gwen zastanawiała się, czy był to jakiś szalony plan, czy wszyscy uczestniczyli właśnie w swojej ostatniej podróży, a prądy odciągały ich coraz bardziej i bardziej na wschód, jak najdalej od Kręgu, jak najdalej od Wysp Górnych, a przede wszystkim – jak najdalej od Guwayne’a i Thora. Gwendolyn zamknęła oczy i poczuła jak napływają do nich łzy. Pomyślała o Thorze i Guwaynie, którzy byli teraz gdzieś daleko na morzu, szukając się nawzajem, tak daleko od niej. Wiedziała, że była to wyprawa, z której mogli nigdy nie wrócić. Zastanawiała się jak to możliwe, aby los był tak okrutny, że zabrał jej Thorgrina w momencie, w którym znów się z nim spotkała. Czy było im przeznaczone, aby kiedykolwiek być razem, w tym samym miejscu? Czy kiedykolwiek wezmą ślub? Czy kiedykolwiek się ustatkują. Gwen otworzyła oczy i zobaczyła, że Argon nie będzie w stanie odpowiedzieć jej na te pytania. Mogła liczyć jedynie na siebie. Musi być silna, za siebie i za cały jej lud. Gwendolyn wstała na nogi i podeszła do jednej z burt. Patrzyła na egzotyczne stworzenia, które pływały w tej części morza. Zauważyła, że wszyscy jej ludzie stoją przy burtach i obserwują ocean w zadumie. Popatrzyła w tym samym kierunku, spojrzała w górę na niebo i mrugnęła zdziwiona. Jakieś sto jardów nad nimi, zamiast chmur, znajdował się ocean,
taki sam jak ten, po którym płynęli. Początkowo pomyślała, że to odbicie. Ale po chwili zrozumiała, że był to prawdziwy ocean, który unosił się na niebie. Wyskoczyła z niego ryba, do góry nogami, a następnie z powrotem do niego wskoczyła. Była to najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu widziała. Nie umiała zrozumieć jak było to możliwe. Gwen rozejrzała się wokół i zobaczyła tęcze – nie tylko jedną, ale setki tęcz. Nie były wygięte w łukach. Układały się w okrągłe stożki, unoszące się bezpośrednio z oceanu wprost do nieba. Wszędzie wokół unosiły się kolorowe stożki oświetlające morze. Gwen usłyszała dziwny hałas i spojrzała w górę. Zobaczyła ogromnego ptaka, którego skrzydła rozpościerały się na jakieś dwadzieścia jardów szerokości. Miał irracjonalnie wielką głowę, krążył nad nimi, wydając piski. Pojawiło się ich więcej. Nurkowały w dół i wyciągały z wody dziwne stworzenia – pomarańczowe i świecące zwierzęta podobne do kałamarnicy. Następnie połykały je i odlatywały. Im dalej płynęli w morze, tym bardziej obce stawało się wszystko wokół. Powietrze inaczej tu pachniało, wiatr również był inny. Płynęli coraz dalej, do krain, których Gwen nigdy nie poznała, do krain, których nigdy nie chciała poznać. Złapała się na tym, że tęskni za domem. Tęskni za tym co znane. Chciała zawrócić, chciała, aby wszystko było takie jak dawniej. Zmusiła się jednak do tego, aby zrozumieć, że dawne czasy już nigdy nie wrócą. Gwen pomyślała znów o Guwaynie, który był tam gdzieś na wodzie, a następnie jej myśli zwróciły się ku Thorgrinowi. Im bardziej się od nich oddalała, tym ciężej było jej na sercu. Coraz bardziej prawdopodobne wydawało jej się, że już nigdy ich nie ujrzy. Pochyliła się nad barierką, wyciągnęła zza pasa pióro i zwój pergaminu, położyła je na szerokiej, gładkiej balustradzie i zaczęła pisać: Najdroższy Thorgrinie, Moja miłość do ciebie nigdy nie zginęła, i nigdy nie zginie. Kocham cię tak bardzo, że nie jestem w stanie tego wyrazić. Wiem, że uda ci się na powrót połączyć nas z naszym synem. Chciałabym, abyś wiedział, jak ważne miejsce zajmujesz w moim sercu. Myślę o tobie i marzę abyś był tutaj, u
mojego boku. Jesteś jedynym mężczyzną, którego kiedykolwiek kochałam i którego nigdy nie przestanę kochać. Na zawsze twoja, Gwendolyn Gwendolyn wzięła pergamin i zwinęła go. Sięgnęła do swojej torby i wyciągnęła małą szklaną buteleczkę. Wyciągnęła korek, wsadziła list do środka i z powrotem ją zamknęła. Łza spływała jej po policzku, zamachnęła się i wyrzuciła ją przed siebie. Buteleczka poszybowała w powietrzu, a następnie delikatnie uderzyła o morze. Kiedy jej wiadomość dryfowała na falach, Gwendolyn nastawiała się na to, że zaraz zatonie. Wiedziała, oczywiście, że nie ma takiej możliwości, aby Thor ją odczytał. A jednak miała nadzieję, że w jakiś sposób, dzięki temu, że wrzuciła ją do wody, Thor czuł, co chciała mu przekazać. Kiedy Gwen obserwowała butelkę, nagle usłyszała nad sobą pisk, inny niż ten, które wydawały obce ptaki. Spojrzała w górę i zrobiło jej się ciepło wokół serca – zobaczyła swoją starą przyjaciółkę, Estopheles, nurkującą w dół, celującą w szklaną buteleczkę. Dotarła nad wodę i ocaliła wiadomość Gwen przed zatonięciem, chwytając ją do dzioba. Zaskrzeczała, trzepocząc swymi wielkimi skrzydłami i odleciała w niebo. Kiedy Gwendolyn patrzyła jak odlatuje, jej serce wypełniło się nadzieją. Odwróciła się i zobaczyła Sandarę idącą wzdłuż burty, śpiewającą w dziwnym języku i wrzucającą do wody kwiaty i prochy. Jakimś sposobem, widząc ją, Gwendolyn poczuła się lepiej. Było w niej coś takiego, jakaś uzdrawiająca moc, co sprawiało, że w jej towarzystwie Gwen odczuwała spokój. Sandara odwróciła się i spojrzała na nią swoimi wielkimi, czarnymi, uduchowionymi oczyma, a zawstydzona Gwendolyn natychmiast wytarła swe łzy. Sandara uśmiechnęła się, podeszła do niej i położyła jej dłoń na ramieniu. Kiedy to zrobiła, Gwendolyn poczuła jak wnika w nią ciepło, poczuła, że, pomimo wszystko, ich los jakoś się ułoży. *
Sandara położyła ręce na ramionach Królowej Gwendolyn, zamknęła oczy i zaczęła śpiewać delikatnym głosem. Skupiła się na tym, aby wysłać jej uzdrawiającą energię. Po chwili poczuła zranionego ducha Gwendolyn. Wyczuła cały smutek, w którym pogrążona była ich przywódczyni. Czuła jej ból związany z tym, że nie ma przy niej jej syna i z tym, że nie jest ze swoim mężem, Thorgrinem. Czuła jej niepewność dotyczącą przyszłości. Wyczuwała jednak coś jeszcze. Nie była pewna co. Wydawało się jej, że jest to… żal dotyczący podjętej decyzji. Chodziło o coś, co zrobiła w innym świecie. Jakiś wybór, którego musiała dokonać. Miało to coś wspólnego z poświęceniem. Czuła, że Gwendolyn owładnęło ogromne poczucie winy. Czuła niepewność dotyczącą losu jej męża i syna. Sandara poczuła ogromne ciepło, które wydobyło się z jej dłoni i wstąpiło w Gwendolyn, kiedy skupiła się na tym, aby ją uzdrowić. Otworzyła oczy i zobaczyła, że Gwendolyn ociera łzy. Zobaczyła też, że jej twarz się rozjaśniła. Zrozumiała, że jej uzdrowienie zadziałało. Sprawiła, że smutek Gwen zniknął. Potrząsnęła dłońmi, które ją paliły. - Czuję się lepiej kiedy jesteś blisko – powiedziała Gwen. – Gdzie się tego nauczyłaś? Sandara uśmiechnęła się. - Po prostu jestem uzdrowicielem, pani. Gwendolyn pokiwała głową i położyła rękę na ramieniu Sandary. - Nie – odpowiedziała. – Zdecydowanie jesteś kimś więcej. Masz dar. Sandara uśmiechnęła się i popatrzyła w dal. - Moi ludzie – powiedziała Sandara – mają inne zwyczaje i inne sposoby leczenia. Pochodzę długiej linii uzdrowicieli. Seersowie, tak nazywają ich moi ludzie. - Te kwiaty, które wcześniej upuściłaś na wodę… – powiedziała Gwendolyn. – O co chodziło? - Były one modlitwą za twojego męża i syna – odpowiedziała Sandara. – To starożytny zwyczaj mojego ludu. Modliłam się, aby fala, która uniosła te kwiaty, przyprowadziła tu z powrotem twojego męża i syna. Sandara widziała po twarzy Gwen, że jest ona bardzo poruszona. - Nie umiem się doczekać chwili, w której poznam twój lud – rzekła Gwendolyn. – Jacy oni są? Sandara westchnęła, odwróciła się i spojrzała w morze. - Mój lud to bardzo dumni ludzie. Jest to jakiś paradoks, jako że całe swoje życie są niewolnikami. A pomimo tego mają w sobie dumę królów. Ich
życie stanowi paradoks, każdy pojedynczy dzień. - Czasami największa duma tkwi w tych, którzy zostali uprzedmiotowieni – odpowiedziała Gwen. - To prawda, pani – rzekła Sandara. – To, że ktoś jest niewolnikiem, nie oznacza, że jest on słaby – oznacza to jedynie tyle, że jest w mniejszości. Ale liczebność się zmienia i pewnego dnia, mój lud powstanie na nowo. - Czy twoi ludzie dadzą nam schronienie? – zapytała Gwen z niepewnością w głosie. Sandara westchnęła, zastanawiając się nad tym samym. - Mój lud bardzo poważnie traktuje prawo gościnności – powiedziała. – Jednak Imperium jest okrutne i barbarzyńskie. Jeśli mój lud zostanie przyłapany na chowaniu was, będzie oznaczało to dla wszystkich śmierć. Błysk niepokoju przemknął przez twarz Gwendolyn. - Być może powinniśmy udać się w inne miejsce Imperium? Sandara pokręciła głową. - Nie ma innego miejsca – powiedziała. – Nie w tej części Imperium. Są wprawdzie inne krainy Imperium, inne miejsca buntu, ale leżą dużo dalej i dużo trudniej będzie się do nich dostać. Poza tym w tamtych krainach niewolnicy są traktowani o wiele gorzej niż my. Gwendolyn popatrzyła na nią z powagą i skinęła głową. - Dziękuję – powiedziała. – Cokolwiek się stanie, dziękuję. Bardzo nam pomogłaś. Wskazałaś nam kierunek. Nawet jeśli to nie zadziała. Sandara uśmiechnęła się, a jej oczy napełniły się łzami. Była bardzo wdzięczna Gwendolyn, która od początku ją przyjęła i która zawsze była dla niej taka miła. - Pewnego dnia może zostaniemy siostrami – dodała Gwen z uśmiechem. Sandara zarumieniła się, przypominając sobie wszystkie wypowiedzi Kendricka na temat małżeństwa. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, pani, – powiedziała Sandara – aby przekonać moich ludzi. Pozostanę ci lojalna, niezależnie od tego co się stanie. Kilku członków rady podeszło i wyciągnęło Gwen, jako że była im potrzebna przy innych sprawach. Sandara została sama i wpatrywała się w morze. Wychyliła się za barierkę i zaczęła zastanawiać. Starała się wyobrazić sobie przyszłość, która ją czekała. Tak dziwnie będzie wrócić do domu po całym tym czasie. Jak przyjmą ją jej ludzie? Na pewno będą szczęśliwi, kiedy ją zobaczą, a jednak przybędzie z Kendrickiem, mężczyzną o białej skórze.
Jak zareagują? Wiedziała, że mogą ją osądzać. Co więcej, przybędzie z tymi statkami – co powiedzią na to? Czy każą im zawracać? Kiedy Sandara tam stała, rozmyślając, poczuła obok siebie czyjąś obecność. Odwróciła się i zobaczyła, że w jej kierunku zmierza Kendrick. Uśmiechnął się do niej i objął ją w pasie. Przylgnęła do niego, kiedy ją przytulił i, jak zwykle, poczuła się wspaniale będąc w jego ramionach. - A więc, koniec końców, będziemy razem – powiedział. Sandara uśmiechnęła się. - Przez cały ten czas w Kręgu – dodał – planowałaś wrócić do Imperium, beze mnie. A teraz stoimy tutaj i wracamy tam razem. Podejrzewam, że gdybyśmy nie zostali wygnani, odeszłabyś beze mnie. Sandara potwierdziła. - Tak, odeszłabym – powiedziała. – Nie dlatego, że cię nie kocham, ale dlatego, że moi ludzie mnie potrzebują. Kendrick skinął głową. - A więc – powiedział – powinienem być wdzięczny za tę jedną dobrą rzecz, którą przyniosła mi ta wojna. Sandara patrzyła na jego twarz. Był taki szlachetny, piękny. Widziała jak bardzo ją kocha. Poczuła błysk niepewności. - Kendrick, bardzo cię kocham – powiedziała. – Chciałabym być pewna, że nasza miłość pokona każdą przeszkodę, szczególnie teraz, kiedy znajdziemy się razem w mojej ojczyźnie. Zamilkła, a ona patrzył na nią ze zdziwieniem odmalowanym na twarzy. - Co masz na myśli? – zapytał. Sandara przerwała, zastanawiając się jak to wyrazić. - Moi ludzie, – wyjaśniła – oni, oni nie biorą ślubów z przedstawicielami innych ras. Nasz będzie pierwszy. Zakładając oczywiście, że wciąż myślisz o małżeństwie. Kendrick chwycił ją za rękę i spojrzał jej w oczy. - Wiele razy prosiłem cię o rękę – i wciąż chcę wziąć z tobą ślub równie mocno, jak wtedy. Sandara uśmiechnęła się do niego, po raz pierwszy czując, że nie jest to tylko marzenie, że to naprawdę może się wydarzyć. Przestraszyło ją to. - Próbuję powiedzieć, – powiedziała – że nie wiem jak mój lud na ciebie zareaguje. Spojrzał na nią uważnie.
- Nie sądziłem, że jesteś osobą, która ulega woli innych ludzi – powiedział. Sandara poczerwieniała oburzona. - Jestem niezależną jednostką – odpowiedziała. – Nie ulegam niczyjej woli. Jednak w mojej ojczyźnie wszyscy są ze sobą bardzo blisko. Nieposłuszeństwo starszyźnie nie jest zachowaniem, które inni łatwo tolerują. Nie chciałabym być wyrzutkiem w mojej własnej rodzinie. Kendrick spochmurniał, odwrócił się i spojrzał daleko w morze. - Ja bym dla ciebie był – powiedział. - Twoi ludzie są bardziej otwarci, niż moi – odpowiedziała. – Nie wiesz jak to jest. W Kręgu ludzie biorą śluby z przedstawicielami innych ras, z ludźmi z różnych stron świata. - Ale gdyby tak nie było, – powiedział Kendrick – nie pozwoliłbym na to, aby ich dezaprobata powstrzymała mnie przed byciem z kimś, kogo kocham. Sandara odwróciła się do niego sfrustrowana. - Nie możesz tak mówić – powiedziała – bo nie wiesz jak to jest. Westchnął. - To twój wybór, pani – powiedział. – Nie proszę cię o to, abyś była z kimś, z kim nie chcesz być. Sandara poczuła jak w środku łamie się jej serce. Chwyciła go za ręce, podniosła jego dłonie do swoich ust i je pocałowała - Kendrick, nie rozumiesz mnie. Próbuję powiedzieć, że chcę z tobą być. Nie chcę, aby mój lud nas rozdzielił. Ale będę musiała być silna. Będę potrzebowała twojej siły. Skinął głową i spojrzał na nią z powagą. - Pójdę za tobą w ogień – powiedział. – Nawet jeśli twój lud nas nie zaakceptuje, w żaden sposób mnie to nie powstrzyma. Sandarze ulżyło, jakby wielki kamień spadł z jej serca. Nachyliła się, aby go pocałować, gdy nagle kątem oka coś zauważyła. Coś, co sprawiło, że zmieniła plany. Przyjrzała się dokładniej, obserwując fale oceanu i ogarnęła ją panika. Zobaczyła, że woda pod nimi zmieniała kolor, stawała się coraz jaśniejsza i jaśniejsza. Kendrick zauważył jej przerażenie. - Co się stało? – zapytał, widząc jej wyraz twarzy. - Odwróć się – krzyknęła, łapiąc go za ramiona. – Nie patrz na wodę! Sandara nie miała czasu, aby odpowiedzieć Kendrickowi co się dzieje, zamiast tego odwróciła się i wrzasnęła w stronę służących Królowej:
- Bijcie w dzwony! Ostrzeżcie ludzi! Nie patrzcie w dół! Cokolwiek by się nie działo! JUŻ! Popchnęła marynarza, a ten się potknął. Krzyczał, starając się ostrzec innych i zaczął wspinać się na maszt, aby uderzyć w dzwony. Wkrótce dzwony zabrzmiały, a krzyki było słychać na całym statku, który pogrążył się w chaosie. - Co w ciebie wstąpiło!? – zapytał Kendrick. Ale Sandara była zajęta obserwowaniem innych. Rozejrzała się i zobaczyła, że wielu ludzi podbiega do burt, na wszystkich statkach, wychyla się przez nie i patrzy w dół na jasną wodę. Zdecydowana, aby ich ratować, podbiegała do nich, łapała ich od tyłu i wciągała z powrotem, zanim zdążyli zerknąć w dół. Kendrick widział co robi Sandara i do niej dołączył. Obojgu udało się ocalić wiele osób. Ale nie mogli uratować wszystkich i dla pozostałych, dla tych, którzy nie chcieli słuchać, było już za późno. Sandara z przerażeniem patrzyła jak wszyscy, którzy patrzyli w wodę, jedna osoba po drugiej, zamieniają się w kamień. Kolejno wypadali przez burtę, a powietrze wypełniło się dźwiękiem wpadających do wody głazów. Wszyscy zanurzali się w morzu śmierci.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Volusia siedziała na swoim marmurowym tronie. Niecierpliwa. Porywcza. Patrzyła na dwóch więźniów, którzy stali przed nią skuci. W dole za nimi, daleko w oddali wznosiła się pieśń setek tysięcy obywateli, którzy tłoczyli się w koloseum. Wszyscy cieszyli się, że już niedługo na tej arenie ze smyczy spuszczony zostanie Razif. Volusia nie chciała, aby w tej wielkiej chwili cokolwiek ją rozpraszało. Spojrzała na znajdujący się w dole motłoch i jeszcze dalej ponad ich głowami – zobaczyła bestię, jasno czerwoną, wielkością przypominającą słonia, z trzema rogami i szeroką, kwadratową szczęką oraz skórą tak grubą, niczym setka mieczy. Grunt dudnił pod łapami stworzenia, które biegało wkoło po brudnej ziemi, wciąż i od nowa szukając jakiejkolwiek ofiary. Tłum wiwatował głośno, czekając na rozlew krwi. Zimne czarne oczy Volusii zwróciły się w innym kierunku – zatrzymała wzrok na dwóch, stojących przed nią mężczyznach. Patrzyła na nich bez szczególnego zainteresowania. Zobaczyła jak na jej widok zmienił się wyraz twarzy tych dwóch mężczyzn w średnim wieku. Zobaczyła w ich oczach nadzieję, ale także coś jeszcze – pożądanie. Mężczyźni zawsze reagowali na nią w ten sposób. Pomimo że dopiero przekroczyła siedemnasty rok życia, widziała już w życiu wystarczająco dużo i nieraz była świadkiem takiego zachowania – wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety, których spotykała, uznawali ją za doskonałą. Nie musieli jej tego mówić – kiedy spoglądała w lustro, a robiła to dosyć często, sama potrafiła to stwierdzić. Miała czarne oczy i kruczoczarne, opadające do pasa włosy. Jej skóra była biała niczym alabaster – nie była podobna do innych przedstawicieli swojej rasy. Volusia różniła się od nich pod każdym względem. Ona, przedstawicielka ludzkiej rasy, która pomimo tego była w stanie zostać przywódcą rasy imperialnej w tym mieście Imperium, jak wcześniej jej matka. Może nie była to stolica Imperium, ale przynajmniej stolica Północnego Imperium i gdyby nie Romulus, nikt już nie stałby jej na drodze. W istocie, Volusia uważała, że to ona, nie Romulus, jest niekwestionowanym władcą Imperium i już niedługo planowała to udowodnić. Południe i Północ zawsze ze sobą rywalizowały. Była to niełatwa unia, a od pewnego czasu Volusia pozwalała myśleć Romulusowi, że to do niego należy cała władza. Było to dla niej korzystne, że postrzegano ją jako tę słabszą.
Oczywiście myślenie to było nad wyraz błędne i akurat w tym mieście wiedział to każdy. Kiedy Volusia patrzyła na tych dwóch, gapiących się na nią mężczyzn, aż pokiwała głową na myśl o tym, jak byli oni głupi, patrząc na nią jak na obiekt seksualny. Najwyraźniej nie dotarła do nich jej reputacja. Volusia nie została okrzyknięta Cesarzową całego Północnego Imperium ze względy na swój atrakcyjny wygląd. Zdobyła swoją pozycję dlatego, że była bezwzględna. Szczerze mówiąc, była bardziej bezwzględna niż wszyscy mężczyźni, niż wszyscy generałowie. Była bardziej bezwzględna niż wszyscy przedstawiciele szlachty, którzy od wieków służyli w Domu Lordów. Była nawet bardziej bezwzględna niż jej własna matka, którą udusiła gołymi rękami. Volusia wróciła wspomnieniami do dnia kiedy to wszystko się zaczęło. Do dnia, w którym jej matka sprzedała ją do burdelu. Miała wtedy zaledwie dwanaście lat, a matka, która pławiła się w niezliczonym bogactwie, zdecydowała, że sprzeda Volusię do miejsca, będącego piekłem na ziemi. Zrobiła to tylko i wyłącznie dla zabawy. Dziewczyna była w szoku kiedy została odprowadzona do małego, nieświeżego pokoju i kiedy przyprowadzono jej pierwszego klienta. Jednak jej klient – gruby, tłusty mężczyzna po pięćdziesiątce – zdziwił się jeszcze bardziej kiedy odkrył, że zamiast z ugrzecznioną dziewczyną ma do czynienia z bezlitosnym mordercą. Volusia zaskoczyła nawet samą siebie kiedy dokonała swojego pierwszego zabójstwa. Owinęła mu sznur wokół szyi i dusiła go używając do tego wszystkich swych sił. Walczył do końca, ale ona nie puściła. Tym co zdziwiło ją najbardziej nie była jej odwaga, czy bezlitosność, nawet nie brak wahania, ale to, jak wielką radość odczuła zabijając go. W młodym wieku dowiedziała się, że ma talent do zabijania, że czerpała z tego wielką radość, po prostu uwielbiała sprawiać innym ból, ból dużo większy niż oni mieli zamiar zadać jej. Mordując Volusia utorowała sobie drogę do opuszczenia burdelu. Jednak nie przestała zabijać. Jej droga do tego miejsca wyścielana była trupami. Ostatecznie odebrała życie własnej matce i zasiadła na tronie. Kiedy miała na to ochotę, sypiała z mężczyznami, jednak zawsze ich zabijała, kiedy z nimi skończyła. Nie chciała zostawiać przy życiu nikogo, kto miał z nią fizyczny kontakt. Uważała się za boginię, kogoś kto stoi ponad zbliżeniami z innymi. Teraz, w wieku zaledwie siedemnastu lat, Volusia władała wielką stolicą, zasiadała na tronie swej matki i posiadała taką moc, że całe miasto przed nią
drżało. Volusia wiedziała, że była wyjątkowa. Inni władcy poszczególnych prowincji Imperium kierowali się brutalnością, aby zachować władzę, Volusia zaś, po prostu to lubiła. Chciała nawet pójść w tym dalej, stać się bardziej ekstremalną, robić w tym zakresie więcej niż ktokolwiek inny, kto mógłby stanąć jej na drodze. Uważała, że to nawet bardziej, niż ironiczne, że została nazwana na cześć swojego miasta, jakby zawsze zapisane było jej rządzenie. Uważała, że było to przeznaczenie. - Wielka Cesarzowo, – zapowiedział ostrożnie nadworny strażnik – ci dwaj jeńcy zostali właśnie schwytani na oczernianiu twego imienia na ulicach Volusii. Volusia zmierzyła ich wzrokiem od stóp do głów. Byli to głupi ludzie, chłopi, skuci, odziani w łachmany. Patrzyli na nią uśmiechając się skromnie. Jeden z nich patrzył wprost na nią, a drugi rozglądał się nerwowo, pełen skruchy. - Co macie na swoje usprawiedliwienie? – zapytała swoim ciemnym, głębokim głosem, który brzmiał prawie jak głos mężczyzny. - Pani, nie powiedziałem nic takiego – powiedział więzień, który od początku był niespokojny. – Źle mnie zrozumiano. - A ty – zapytała, odwracając się w kierunku drugiego. Podniósł głowę i spojrzał na nią wyzywająco. - Oczerniałem twoje imię – przyznał – i uważam, że na to zasługujesz. Jesteś jeszcze młodą dziewczyną, a już zapracowałaś sobie na opinię sadystki. Nie zasługujesz na to, aby zasiadać na tronie. Objął jej ciało wzrokiem, jakby była obiektem jego pożądania. Volusia wstała, wypięła do przodu piersi, które były dość znacznych rozmiarów, i stanęła tam wyprostowana, prezentując swoją doskonałą figurę. Więzień wciąż się w nią wpatrywał, na co zaświeciły jej się oczy. Ci mężczyźni przyprawiali ją o mdłości. Wszyscy mężczyźni przyprawiali ją o mdłości. Zrobiła krok do przodu dokładnie się im przyglądając. Wreszcie podeszła do tego, który wciąż na nią patrzył. Znacznie się zbliżyła, wyciągnęła mały metalowy hak i jednym szybkim ruchem przebiła się nim przez jego podbródek, wprost do ust, wieszając go na nim niczym rybę. Wrzasnął i upadł na kolana kiedy krew trysnęła mu z gardła. Volusia podciągała hak coraz mocniej i mocniej, napawając tym, jak wił się z bólu, aż wreszcie padł na ziemię, martwy. Volusia odwróciła się w stronę drugiego więźnia, który teraz trząsł się z aprobatą. Podeszła do niego, niezwykle ciesząc się z tak udanego poranka.
Więzień osunął się na kolana, drżąc ze strachu. - Pani, proszę – błagał. – Proszę, nie zabijaj mnie. - Wiesz dlaczego go zabiłam? – spytała. - Nie wiem, pani – powiedział łkając. - Bo powiedział mi prawdę – powiedziała szyderczo. – Nagrodziłam go za to szybką śmiercią. Zasłużył na nią, ponieważ był szczery. Ale ty nie jesteś szczery. Nie zasłużyłeś więc na łaskę. - Nie, pani! NIE! – wrzeszczał. - Podnieście go – rozkazała Volusia. Strażnicy ruszyli do przodu, chwycili mężczyznę, podnieśli jego drżące ciało i postawili go przed nią, - Podeprzyjcie go – rozkazała. Zrobili co powiedziała, wspierając go na krawędzi marmurowego tarasu. Nie było tam barierki, nic co oddzielałoby taras od areny, która rozpościerała się na dole. Mężczyzna spojrzał w dół, przerażony. W dole szalał Razif, budując napięcie wśród tłumu – czekał aż pojawią się jacyś przeciwnicy. - Nie uważam, abyś zasługiwał na życie, – powiedziała Volusia – uważam natomiast, że jesteś wart tego, aby stanowić moją rozrywkę. Volusia zrobiła dwa kroki do przodu, podniosła stopę i kopnęła go w klatkę swoim srebrnym butem – mężczyzna poszybował w dół. Wrzeszczał obracając się w powietrzu, odbijając się od pochyłych ścian, aż wreszcie wylądował na zakurzonej arenie. Tłum wiwatował jak szalony, a Volusia podeszła do przodu i spojrzała w dół. Obserwowała jak Razif kładzie swój wzrok na mężczyźnie. Ten, zakrwawiony, ale wciąż żywy, stanął na nogi i próbował uciekać. Jednak gniew bestii był ogromny. Tłum głośno go dopingował i zwierzę już po chwili nadziało więźnia na swoje trzy rogi. Widownia była podekscytowana kiedy Razif podniósł go wysoko ponad swą głową. Zwycięsko paradował ze swoim trofeum wokół areny. Tłumy szalały, a kiedy Volusia przyglądała się temu wszystkiemu ogarnęła ją radość z powodu bólu mężczyzny. Cieszyła ją tak mocno, że nie sposób było to opisać. Daleko w dole zabrzmiały rogi i otworzono bramy. Dziesiątki skutych niewolników zostało wyprowadzonych na arenę. Ludzie wrzeszczeli kiedy Razif podchodził do poszczególnych niewolników i po kolei rozszarpywał ich na kawałki.
W oddali, w porcie zabrzmiał róg i Volusia spojrzała w stronę linii horyzontu. I tak była już znudzona tym, co działo się w dole. Oglądała ludzi rozszarpywanych na strzępy każdego dnia, więc pragnęła teraz czegoś ciekawszego niż tortury. Dźwięk rogu, który przed chwilą usłyszała, był wyjątkowy, zapowiadał przyjazd kogoś ważnego. Volusia spojrzała w morze i zobaczyła, że w ich kierunku płynęły trzy statki Imperium oznaczone banderą armii Romulusa. - Wygląda na to, że wielki Romulus powrócił – powiedział jeden z doradców, podchodząc do niej i patrząc w dal. - Kiedy wypływał, jego armia wypełniała cały horyzont, – powiedział inny – a teraz wraca ma trzech marnych statkach. Dlaczego przybywa tutaj, do nas? Dlaczego nie popłynął na Południe? Volusia przyglądała się uważnie trzymając ręce na biodrach. Analizowała sytuację, składała wszystko do kupy. Miała doskonałą zdolność do pojmowania tego co się dzieje, dużo wcześniej przed innymi. Jej talent potwierdził się po raz kolejny – od razu zrozumiała, o co tutaj chodzi. - Jest tylko jedna rzecz, która mogła sprawić, że Romulus przypłynął tutaj, do nas, do tej części Imperium, zanim uda się dalej. Jest nią wstyd – powiedziała. – Przypłynął tutaj, ponieważ jego flota została zniszczona. Nie może bez niej wrócić do stolicy. To byłoby oznaką słabości. Przybywa do nas, aby uzupełnić swoje statki, zanim uda się do serca Imperium. Volusia uśmiechnęła się szeroko. - Podejrzewa, że moja część Imperium jest słabsza niż jego. I to zadecyduje o jego upadku. Kiedy Volusia obserwowała zbliżające się statki i pomyślała, że już za chwilę Romulus przybije do jej portu, poczuła uderzenie ekscytacji. To był moment, na który czekała całe swoje życie – wróg został jej podany na tacy. Nie miał pojęcia, co go czeka. Nie doceniał jej, jak i wszyscy inni. Volusia nie mogła pozbyć się radości – w istocie, los się do niej uśmiechnął. Zawsze wiedziała, że jej przeznaczeniem jest zostanie największą władczynią z nich wszystkich – a teraz los udowadniał, że była to prawda. Już wkrótce go zabije. Już wkrótce to wszystko będzie należało do niej.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Darius czuł jak płonie każdy mięsień jego ciała kiedy wisiał jakieś dziesięć stóp nad ziemią, zwieszony z bambusowej tyczki. Każdy mięsień jego ciała błagał go, aby odpuścił, aby zeskoczył na ziemię, aby pozwolił mu odpocząć, ale Darius sam nie chciał sobie na to pozwolić. Był zdeterminowany, aby pomyślnie przejść test. Jęcząc, chłopak rozejrzał się wokoło i zobaczył dziesiątki swoich towarzyszy broni, którzy już upadli w błoto. Którzy puścili swoje tyczki, nie będąc w stanie znieść bólu, towarzyszącego im podczas zwisania. Był zdecydowany, by przetrwać. Było to jedno z ćwiczeń, które miało pokazać, który chłopiec wytrzyma najdłużej – jeden ze sposobów, na zdobycie szacunku pozostałych. Jedynie czterech chłopców wciąż pozostawało w zwisie, a Darius był zdecydowany, aby ich pokonać. Jako najmłodszy i najmniejszy, musiał udowadniać więcej niż pozostali. Uszy Dariusa wypełniały krzyki, które zachęcały chłopców do tego, aby wytrzymali, inne zaś – by się puścili. Kolejny chłopak się puścił i Darius usłyszał jak upada do błota. Rozległ się kolejny krzyk. Teraz pozostało ich trzech. Dłonie Dariusa płonęły, kiedy wisiał na bambusie. Gałąź uginała się, a on czuł, że ręce ześlizgują mu się z zagłębień. W dole widział swoich instruktorów, którzy patrzyli na niego z dezaprobatą. Darius chciał udowodnić im, że są w błędzie. Wiedział, że spodziewają się, że nie zda – ale wiedział też, że to czego brakuje mu w kontekście rozmiarów i wieku, może nadrobić duchem. Kolejny chłopiec upadł, rozległ się następny krzyk. Teraz na tyczkach pozostał tylko Darius i jeszcze jeden chłopak. Darius spojrzał w bok, chcąc zobaczyć, kto to był. Desmond – chłopak dwa razy większy od niego i jeden z jego najbardziej szanowanych kolegów. W dzień byli niewolnikami, ale nocą uważali się za wojowników. Podczas ich nocnych treningów powstała pewna hierarchia. Mieli też swój kodeks honoru i wzajemnego szacunku. Skoro nie mogli liczyć na szacunek ze strony Imperium, mogli przynajmniej wzajemnie się nim obdarzać. Ci chłopcy chcieli żyć i umierać w imię szacunku. Skoro nie mogli walczyć przeciw Imperium, mogli przynajmniej konkurować ze sobą wzajemnie. Kończyny Dariusa bolały go niewypowiedzianym bólem. Zamknął oczy i zmuszał się do tego, aby wciąż tutaj wisieć. Zastanawiał się jak wiele bólu jest w stanie znieść Desmond, jak długo jeszcze wytrzyma, zanim wreszcie
upadnie. Te zawody znaczyły dla Dariusa więcej, niż ktokolwiek mógł to sobie wyobrazić. Odruchowo pomyślał, że aby wygrać, mógłby wykorzystać swoją ukrytą moc. Jednak natychmiast pozbył się tej myśli i zmusił się, aby nie używać magii, aby nie uciekać się do żadnych niesprawiedliwych sztuczek. Chciał pokonać innych, używając do tego jedynie swojej silnej woli. Jego spocone dłonie ześlizgiwały się po bambusie, co cal, powoli zaczynał spadać. Widział przed sobą gwiazdy, kiedy jego uszy wypełniły się krzykami i wrzaskami chłopców znajdujących się na dole. Brzmiało to, jakby byli setki mil stąd. Bardziej niż czegokolwiek na świecie, pragnął utrzymać się na tej tyczce, ale zsuwał się i teraz wisiał już tylko na koniuszkach palców. Darius jęknął, zamknął oczy i poczuł, że zaraz spadnie. Wiedział, że zaledwie sekunda dzieliła go od całkowitego ześlizgnięcia się z drążka. Chwilę przed własnym upadkiem, Darius usłyszał nagłe ześlizgnięcie, następnie spadające ciało przecięło powietrze i wylądowało wprost w błocie. Usłyszał też głośny wiwat. Otworzył oczy i zobaczył na ziemi Desmonda, który padł z wyczerpania. Chłopcy krzyczeli, a Darius w jakiś sposób wykrzesał z siebie siłę, aby wisieć tu jeszcze kilka sekund, pławiąc się swoim zwycięstwem. Nie chodziło mu o to, aby wygrać, pragnął czystego i zdecydowanego zwycięstwa. Chciał, żeby wszyscy widzieli i wiedzieli, że to właśnie on jest najsilniejszy. Wreszcie pozwolił sobie upaść. Jego ręce były zupełnie bezwładne, kiedy leciał w dół, a następnie wylądował w błocie. Darius przeturlał się na bok, ręce paliły go niemiłosiernie. Zanim zdążył nieco odpocząć, poczuł jak kilkunastu chłopców doskoczyło do niego z gratulacjami. Wiwatowali, po czym postawili go na nogi. Cały umorusany Darius starał się chwycić oddech. Tłum rozstąpił się, aby umożliwić przejście ich przywódcy, Zirkowi, prawdziwemu wojownikowi. Był szeroki niczym pień drzewa. Nie miał na sobie koszuli, dzięki czemu było widać jego falujące mięśnie. Podszedł do przodu. Tłum umilkł, kiedy Zirk spojrzał na chłopca bez wyrazu. - Następnym razem jak będziesz wygrywał, – powiedział Zirk głębokim głosem – wytrzymaj dłużej. Nie wystarczy wygrać, musisz zmiażdżyć swojego przeciwnika. Zirk odwrócił się i odszedł, a Darius patrzył jak ten się oddala. Był zawiedziony, że nie otrzymał żadnej pochwały.
- Wybierzcie partnera! – huknął Zirk, patrząc na pozostałych. – Czas na zapasy! - Ale nasze ramiona nie miały nawet czasu odpocząć! – zaprotestował jeden z chłopaków. Zirk odwrócił się do niego. - I właśnie dlatego to właśnie teraz powinniście stanąć do walki. Myślisz, że podczas bitwy, twój przeciwnik da ci czas na to, abyś odpoczął? Musicie nauczyć się walczyć kiedy jesteście najsłabsi. Musicie nauczyć się, jak w takiej chwili dawać z siebie wszystko. Chłopcy zaczęli ustawiać się na odpowiednich pozycjach. W tym momencie Desmond podszedł do Dariusa. - Niezła robota – powiedział Desmond, wyciągając rękę. Zderzyli się przedramionami, co zdziwiło Dariusa. Był to pierwszy raz, kiedy Desmond obdarzył go jakąś uwagą. - Nie doceniałem cię – powiedział Desmond. – Nie jesteś taki słaby, na jakiego wyglądasz – uśmiechnął się. Darius odwzajemnił uśmiech. - Czy to komplement? Zamieszanie sprawiło, że zostali rozdzieleni. Chłopcy weszli pomiędzy nich, spiesząc się, aby dobrać się w pary do zapasów. Jedyny chłopak w grupie, którego Darius nie lubił – Kaz, mięśniak z kwadratową twarzą i wrednymi oczami – podbiegł do Luziego, najmniejszego chłopca w grupie i chwycił go za koszulę. Luzi już dobrał się w parę z kimś, kto był mniej więcej tej samej postury, ale Kaz go odciągnął i stanął z nim twarzą w twarz. - Będziesz walczył ze mną – powiedział Kaz. Luzi spojrzał na niego z przerażeniem. - Nie pasujemy do siebie – powiedział. – Jesteś trzy razy większy ode mnie. Kaz uśmiechnął się do niego złośliwie z okrutnym wyrazem twarzy. - Mogę uprawiać zapasy z każdym, kogo sobie wybiorę – powiedział. – Może przynajmniej się czegoś nauczysz. A może, po tym jak cię pobiję, opuścisz naszą grupę. Darius słysząc tę niegodziwość, poczuł na twarzy uderzenie gorąca. Nigdy nie mógł znieść niesprawiedliwości i nie był w stanie zmusić się do tego, aby na to nie zareagować. Bez chwili namysłu, wtargnął pomiędzy nich i spojrzał na Kaziego. Musiał spojrzeć w górę, jako że Kaz był od niego wyższy o głowę i dwa razy
szerszy. Zmusił się, aby nie odwracać wzroku i aby nie czuć strachu. - Dlaczego nie chcesz siłować się ze mną? – zapytał Darius. Kazi spochmurniał i popatrzył na Dariusa. - Może i umiesz wisieć na gałęzi chłopcze, – powiedział – ale to nie oznacza, że potrafisz walczyć. A teraz zejdź mi z drogi, albo rozkwaszę i ciebie. Kaz ruszył do przodu, chcąc odejść, ale Darius nie poruszył się. Stał tam z rezolutnym wyrazem twarzy i się uśmiechał. - W takim razie mnie rozkwaś – powiedział. – Możesz próbować, ale będę się bronił. Może przegram, ale się nie usunę. Kaz, wściekły, wyciągnął rękę, by chwycić Dariusa i rzucić nim w bok torując sobie drogę. Ale kiedy Kaz próbował złapać go za koszulę, Darius użył sztuczki, której nauczył się od jednego ze swoich nauczycieli. Poczekał do ostatniej chwili, a następnie chwycił Kaza za nadgarstek, obrócił go i wykręcił mu rękę na plecy. Darius rzucił nim, twarzą prosto w błoto. Kaz przeleciał przez polanę, a Darius wskoczył na niego i zaczął się z nim siłować. Wszyscy chłopcy, którzy znajdowali się na tej leśnej polanie, od razu to zauważyli. Okrążyli ich i zaczęli dopingować. Darius poczuł, że się obraca, kiedy Kaz z wyjątkową lekkością go z siebie zrzucił. Darius ześlizgnął się do błota i zanim zdążył cokolwiek zrobić, Kaz już na nim siedział. Waga i siła Kaza, były dla Dariusa zbyt duże, więc osiłek z łatwością go przygwoździł. - Ty mały szczurze – zawrzał Kaz. – Zapłacisz mi za to. Kaz obrócił się i Darius poczuł, jak wykręca mu do tyłu rękę. Ból był ogromny i wydawało mu się, że jego ramię jest już złamane. Twarz Dariusa ugrzęzła w błocie, a Kaz nachylił się nad nim. Chłopak czuł na karku jego oddech. Ból ramienia był nie do zniesienia, a Kaz wykręcił je nawet mocniej. - Mogę teraz złamać ci rękę, jeśli sobie tego życzysz – Kaz syknął mu do ucha. - W takim razie zrób to – jęknął Darius. – W żaden sposób nie zmieni to tego, kim jesteś – tchórzem. Kaz pociągnął jego rękę jeszcze mocniej, a Darius jęknął, czując że Kaz zaraz ją złamie. Nagle Darius usłyszał, że ktoś biegnie przez błoto i kątem oka zobaczył, jak Luzi wskakuje Kaziemu na plecy.
Kaz się wściekł. Puścił rękę Dariusa, wstał i rzucił Luzim, który poszybował w powietrzu. Darius zdążył się odwrócić, potarł się w bolące ramię i zobaczył, że Kaz do niego wraca. Darius przygotowywał się na kolejne uderzenie, gdy nagle Desmond stanął Kaziemu na drodze. - Wystarczy – powiedział autorytarnym głosem. – Już się zabawiłeś. Kaz spojrzał na Desmonda, a Darius mógł dostrzec w jego oczach wahanie i niepewność. Najwyraźniej się go bał. - Jeszcze z nim nie skończyłem – powiedział Kaz. - A ja ci mówię, że skończyłeś – odpowiedział Desmond, nawet się przy tym nie poruszając. Kaz gapił się na niego jeszcze przez chwilę, aż wreszcie musiał dojść do wniosku, że to wszystko nie jest tego warte i powoli się wycofał. Napięcie uległo rozproszeniu, a chłopcy wrócili do swoich zajęć. Darius spojrzał w górę i zobaczył, że Desmond wyciąga do niego dłoń. Chwycił ją, a kolega pociągnął go za rękę, przywracając go w ten sposób do pionu. - To było odważne – powiedział Desmond. – Głupie, ale odważne. Darius się uśmiechnął. - Dzięki – powiedział. – Oszczędziłeś mi czegoś o wiele gorszego. Desmond pokiwał głową. - Podziwiam twoją odwagę – powiedział. – Choć było to głupie. Nagle charakterystyczny dźwięk przeleciał przez polanę. Był to dźwięk rogu. Niski, ponury dźwięk, wibrujący między drzewami. Chłopcy zastygli i popatrzyli na siebie grobowymi spojrzeniami. Róg oznaczał tylko jedną rzecz – był to róg śmierci. Zawsze oznajmiał jedynie tyle, że ktoś z ich ludu został zamordowany. - Wszyscy natychmiast do wioski! – rozkazał Zirk. Darius i wszyscy pozostali ruszyli do przodu. Desmond, Luzi i Raj szli u jego boku podczas całej drogi do wioski. Darius starał się przygotować na najgorsze. Wiedział, że nie może ich czekać nic dobrego. * Darius spieszył wraz ze swoimi towarzyszami broni wprost do pogrążonego w chaosie centrum ich małej wioski. Ludzie starali się dostać na przepełniony plac, jako że róg cały czas dźwięczał. Darius wszedł do ciemnej bocznej uliczki, pełnej kurczaków i psów, które uciekły przed tłumem. Minął
małe, brązowe, kryte strzechą domy zbudowane z gliny i błota, których dachy przepuszczały deszcz. W tej wiosce domy stały zbyt blisko siebie i Darius często zastanawiał się dlaczego on i jego ludzie nie mogą zamieszkać gdzieś indziej. Delikatny, niski dźwięk rogu dobył się ponownie. Dźwięk unosił się, rozbrzmiewając wśród wzgórz. Wraz z nim, do centrum napływało coraz więcej osób. Darius nie pamiętał kiedy widział tak wiele osób zebranych w jednym miejscu. Poczuł, że ludzie napierają na niego ze wszystkich stron. Kiedy dotarł do centrum, wszyscy stali stłoczeni – ramię koło ramienia. Tłum uciszył się kiedy pojawiła się starszyzna. Usiedli wokół kamiennej studni znajdującej się na środku placu. Salmak, przywódca starszyzny, wstał, a wyraz jego twarzy był nad wyraz poważny. Wokół zapanowała cisza. Stał przed nimi wszystkimi w postrzępionej szacie. Miał długą białą brodę. Uniósł rękę wysoko w górę i dźwięk rogu ustał. W powietrzu wisiało ogromne napięcie. - Osuwisko w górach – powiedział powoli ponurym głosem – zabrało ze sobą dwudziestu czterech naszych braci. Jęki i krzyki dobyły się z tłumu. Darius poczuł ścisk w żołądku. Jak zawsze, przygotowywał się na odczytanie listy nazwisk. Modląc się przy tym, aby nie został wyczytany nikt z jego kuzynów, ciotek czy wujków. - Gialot, syn Oltevo – krzyknął Salmak ponurym głosem, a kiedy to zrobił, powietrze wypełnił matczyny płacz. Darius odwrócił się i zobaczył szlochającą kobietę, rozdzierającą swe szaty, padającą na kolana i posypującą się piachem. - Onaso, syn Plaza – kontynuował przywódca. Darius zamknął oczy i potrząsnął głową. Wszystko wokół niego zmieniło się w dźwięk szlochu i płaczu kiedy kolejne imiona padały głośno. Każde nazwisko było niczym gwóźdź do jego trumny, niczym dziura w jego sercu. Dariusowi wydawało się, że to się nigdy nie skończy. Znał większość z tych ludzi, aczkolwiek byli to jego dalsi znajomi. - Omaso, syn Liture’a. Darius zamarł – było to imię które doskonale znał. Imię jednego z jego towarzyszy broni. Kiedy padło, wszyscy chłopcy westchnęli. Darius zamknął oczy i wyobraził sobie śmierć swojego przyjaciela. Wyobraził sobie jak został przygnieciony przez skałę i piach. Zrobiło mu się niedobrze. Wiedział też doskonale, że równie dobrze mógł to być on. Zaledwie w zeszłym tygodniu to Darius został wybrany do pracy na zboczach.
W końcu, nazwiska się skończyły i nastała długa cisza. Tłum zaczął powoli się rozchodzić. Powietrze przepełnione było bólem. Darius wraz z pozostałymi chłopcami stali tam, spoglądając na siebie wzajemnie. Wszyscy czuli się oburzeni, wiedzieli, że należy coś z tym zrobić. A jednak Darius wiedział, że nie zrobią absolutnie nic. Tak funkcjonował jego lud, było tak od zawsze. Jego ludzie giną, czy to bezpośrednio z rąk nadzorców, czy pośrednio, przez pracę. Taki już ich los, taki sposób na życie. Nikt nigdy nie wyglądał, jakby miał ochotę to zmienić. Tym razem śmierć tych ludzi poruszyła Dariusa bardziej niż zazwyczaj. Wydawało się jakby nazwisk było więcej, jakby było więcej żalu. Darius zastanawiał się, czy tym razem było gorzej, czy może po prostu on robił się starszy i coraz mniej tolerował zastany porządek. Nie zastanawiając się, wystąpił na środek placu. Nie pytając nawet starszyzny o zgodę. Zanim zdążył zastanowić się nad tym, co robi, usłyszał jak jego głos przecina powietrze: - Jak długo jeszcze mamy być tak upokarzani? – wrzasnął. Tłum zamarł, wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku i nastała ciężka cisza. - Umieramy tutaj każdego dnia. Kiedy wreszcie powiemy sobie dość? Darius usłyszał pomruk tłumu, a następnie poczuł rękę na swoim ramieniu. Odwrócił się i zobaczył swego dziadka, który patrzył na niego surowym wzrokiem. Chciał go stąd odciągnąć. Darius wiedział, że będzie miał kłopoty, wiedział, że właśnie dopuścił się wielkiego nieposłuszeństwa. Podważył szacunek, jaki należał się starszyźnie i odezwał się bez pozwolenia. Ale tego dnia naprawdę go to nie obchodziło. Nadszedł dzień, w którym miał już dość. Strzepnął rękę dziadka i pozostał na swoim miejscu, patrząc wyzywająco na starszyznę. - Przewyższają nas liczebnością. Jest ich więcej niż piasku na plaży – rzekł jeden ze starszych. – Jeśli powstaniemy, w kilka dni wszyscy będziemy martwi. Lepiej być żywym, niż umrzeć. - Czy na pewno? – krzyknął Darius. – Uważam, że lepiej umrzeć, niż wieść żywot martwego człowieka. Kolejny długi pomruk przeszedł przez tłum. Nikt z tych ludzi nigdy nie słyszał, aby ktoś sprzeciwił się starszyźnie. Dziadek Dariusa znów szarpnął go za koszulę, ale ten nie zamierzał się ruszyć. Salmak wystąpił naprzód i spojrzał na niego z góry.
- Mówisz bez pozwolenia – powiedział powoli i dosadnie. – Wybaczymy ci te słowa, uznając je za pochopne działanie młodzieńca. Ale jeśli nie przestaniesz zachęcać naszych ludzi, jeśli nie przestaniesz obrażać starszyzny, zostaniesz wychłostany na środku rynku. Nie będziemy ostrzegać cię drugi raz. - Spotkanie zakończone – krzyknął inny mężczyzna należący do starszyzny. Tłum zaczął się powoli rozchodzić. Policzki Dariusa poczerwieniały – był wściekły na nich wszystkich. Kochał swoich ludzi, ale jednocześnie ich nie szanował. Sprawiali wrażenie, jakby byli z siebie zadowoleni. Czuł, że sam ulepiony jest z innej gliny. Na myśl o tym, że mógłby stać się taki, jak oni, ogarniało go przerażenie. Wzdrygał się na myśl o tym, że mógłby dojrzeć i zacząć myśleć w ten sam sposób, że mógłby tak samo postrzegać świat. Darius wiedział, że wciąż jest wystarczająco młody i wystarczająco silny, aby mieć odmienne zdanie. Wiedział, że musi działać, póki jeszcze może, zanim stanie się stary i zadowolony z siebie. Zanim stanie się taki jak miejscowa starszyzna, starająca się uciszyć każdego, kto patrzy na wszystko inaczej. Każdego, kim kieruje pasja. - Naprawdę chcesz dostać baty, czyż nie? – usłyszał jakiś głos. Darius odwrócił się i zobaczył, że podszedł d niego Raj. Uśmiechnął się i zamaszystym ruchem położył mu rękę na ramieniu. - Nie sądziłem, że masz to w sobie – dodał Raj. – Zaczynam coraz bardziej cię lubić. Powoli zaczynam sądzić, że jesteś równie szalony jak ja. Zanim Darius zdążył odpowiedzieć, odwrócił się i zobaczył, że jeden z jego dowódców, Zirk, stoi nad nim i patrzy na niego wzrokiem pełnym dezaprobaty. - Nie jesteś kimś, kto może wzywać innych do akcji – powiedział. – To my od tego jesteśmy. Prawdziwy wojownik wie nie tylko jak walczyć, ale też kiedy walczyć. Musisz się jeszcze tego nauczyć. Darius spojrzał na niego zdecydowanym wzrokiem. Tym razem nie miał zamiaru się wycofać. - A kiedy jest czas, aby walczyć? – zapytał. Oczy Zirka zapaliły się z wściekłości. Najwyraźniej nie spodobało mu się, że zadano mu pytanie. - Czas będzie wtedy, kiedy ja powiem, że nastał. Darius skrzywił się.
- Żyję w tej wiosce od urodzenia – powiedział – i czas ten nigdy nie nadszedł. I, jak podejrzewam, nigdy nie nadejdzie. Wszyscy tylko byście chronili to co mamy. Jakbyście nie chcieli dostrzec, że tak naprawdę, nie mamy niczego. Zirk pokręcił głową nie zgadzając się. - Przemawia przez ciebie młodość – powiedział. – Chciałbyś ruszyć do bitwy, na pewną śmierć, tylko po to, aby zaspokoić swoje pragnienia. Ty, który jesteś tak mały, że w walce nie umiesz pokonać nawet swoich braci. Co sprawia, że wydaje ci się, że jesteś w stanie pokonać Imperium? Ty, bez żadnej broni i bez pancerza? - Mamy broń – odpowiedział Darius. Desmond podszedł do nich, a wraz z nim kilku innych braci. Wszyscy zebrali się wokoło, a po chwili Kaz wystąpił do przodu i zaśmiał się szyderczo. - Mamy łuki i proce, broń wykonaną z bambusa – powiedział. – To nie jest prawdziwa broń. Nie mamy stali. Zamierzasz tym walczyć przeciwko najlepszym pancerzom i uzbrojeniu i koniom Imperium? Namawiasz innych, aby dali się zabić. Powinieneś zostać w naszej wiosce i siedzieć cicho. - W takim razie po co w ogóle trenujemy? – zapytał wyzywająco Darius. – Po to, żeby urządzać sobie zapasy w lesie? Po to, abyśmy cały czas bali się spojrzeć wrogowi w twarz? Zirk zrobił krok naprzód i wycelował palcem w twarz Dariusa. - Jeśli ci się nie podoba, to możesz odjeść – powiedział. – Bycie częścią naszych sił, to przywilej. Zirk odwrócił się do niego plecami i odszedł. Pozostali chłopcy również zaczęli się rozchodzić. Raj spojrzał na niego i pokiwał z podziwem głową. - Denerwujesz dzisiaj wszystkich no nie? – zapytał Raj z uśmiechem. - Ja cię popieram – usłyszeli czyjś głos. Darius odwrócił się. Stał tam Desmond. - Wolę umrzeć na stojąco, niż żyć na kolanach. Zanim Darius zdążył odpowiedzieć, poczuł rękę na swoim ramieniu. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę ubranego w pelerynę z kapturem. Pokazywał, aby chłopiec udał się za nim. Darius rozejrzał się wokoło, a następnie znów spojrzał na mężczyznę, zastanawiając się kim on jest. Ten odwrócił się i szybko odszedł, a zaciekawiony Darius podążył za nim, przedzierając się przez tłum i starając się nie stracić go z oczu.
Mężczyzna cały czas zmieniał kierunek marszu. Szedł między domami na drugą stronę wioski, aż wreszcie zatrzymał się przed małą chatką z gliny. Opuścił swój kaptur i spojrzał na Dariusa. Miał wielkie oczy i ostrożnie rozglądał się na boki. - Jeśli twoje słowa nie są tylko słowami – wyszeptał mężczyzna – to ja mam stal. Mam broń. Prawdziwą broń. Darius patrzył na niego z szeroko otwartymi oczyma. Nigdy nie spotkał nikogo, kto posiadał stal. Posiadanie jej wiązało się bowiem z bolesną śmiercią. Poza tym chłopak zastanawiał się, jak mężczyźnie udało się ją zdobyć. - Kiedy będziesz gotowy, znajdź mnie – dodał mężczyzna. – Ostatnia gliniana chata przed rzeką. Nikomu o tym nie mów. Jeśli ktokolwiek spyta, zaprzeczę. Mężczyzna odwrócił się i pospiesznie zmieszał się z tłumem. Darius patrzył na niego w zadumie, w jego głowie roiło się od pytań. Zanim zdążył za nim zawołać, kolejna silna dłoń spoczęła na jego ramieniu. Odwrócił się. Darius ujrzał niezadowoloną twarz swojego dziadka. Był zły. Jego twarz okolona krótkimi siwymi włosami, wykrzywiała się, kiedy patrzył na wnuka. Był niezwykle silny i dynamiczny jak na swój wiek. - Ten mężczyzna poprowadzi cię na śmierć – ostrzegł go z powagą dziadek. – Nie tylko ciebie, ale również wszystkich twoich krewnych. Rozumiesz? Przetrwaliśmy pokolenia, nie jak inni niewolnicy na prowincjach, ponieważ nigdy nie posiadaliśmy stali. Jeśli ktoś z Imperium cię z nią złapie, zrównają twoją wioskę z ziemią i zabiją absolutnie każdego z nas – powiedział uderzając go palcem w klatkę piersiową i zbliżając się do końca swojej wypowiedzi. – Jeśli przyłapię cię, kręcącego się koło tego mężczyzny, zostaniesz wydziedziczony. Nie będziesz dłużej mile widziany w domu. I nie będę powtarzał tego drugi raz. - Dziadku – zaczął Darius. Ale jego dziadek już odwrócił się na pięcie i udał się z powrotem do wioski. Darius obserwował go zasmucony. Kochał swojego dziadka, który praktycznie go wychował, jako że od wielu lat nie miał ojca. Darius również go szanował. Ale zupełnie nie podzielał jego punktu widzenia. Nigdy nie podzielał. Jego dziadek należał do innego pokolenia. I nigdy nie będzie w stanie go zrozumieć. Nigdy.
Darius odwrócił się w stronę tłumu, a jego uwagę przykuła jedna twarz. Stała tam, jakieś dwadzieścia stóp od niego. Była to dziewczyna, którą widział w Alluwiańskim Lesie. Ludzie ją mijali, a ona ciągle patrzyła na Dariusa, jakby nikt inny nie istniał na świecie. Serce chłopaka zaczęło mocno walić na jej widok, a reszta świata rozpłynęła mu się przed oczami. Ta dziewczyna zajmowała jego myśli od chwili kiedy ją zobaczył. To, że widział ją tutaj teraz, wydawało mu się zupełnie irracjonalne. Darius przeciskał się przez tłum, idąc w jej stronę. Obawiał się, że może się odwrócić, ale ciągle tam stała. Dumna. Niewątpliwie patrzyła wprost na niego. Jej twarz nie wyrażała emocji. Nie uśmiechała się, ale nie była też skrzywiona. Darius patrzył w jej uduchowione żółte oczy. Zaraz pod nimi, na jej policzku dostrzegł niewielkiego sińca, którego nabił jej nadzorca. Poczuł nową falę oburzenia. Czuł z nią więź, coś silniejszego, niż cokolwiek, czego dotychczas doświadczył. Przedarł się przez tłum i stanął zaledwie kilka stóp od niej. Nie wiedział co powiedzieć. Stali tam oboje, patrząc na siebie w ciszy. - Słyszałam co powiedziałeś, tam w wiosce – odezwała się. Jej głos był głęboki i silny. Był to najpiękniejszy głos jaki kiedykolwiek słyszał. – Czy były to tylko puste słowa? Darius zaczerwienił się. - To nie były puste słowa – odpowiedział. - A więc jakie działania masz zamiar podjąć? – zapytała. Stał tam nie wiedząc, co odpowiedzieć. Nie spotkał nigdy nikogo tak bezpośredniego, jak ona. - Hmmm… nie wiem – powiedział. Przyjrzała mu się z uwagą. - Mam czterech braci – powiedziała. – Są wojownikami. Podzielają twoje zdanie. Jednego z nich już przez to straciłam. Darius spojrzał na nią zaskoczony. - W jaki sposób? – zapytał. - Pewnej nocy poszedł sam na wojnę z Imperium. Zabił kilku nadzorców. Ale chwycili go, a następnie zabili w okrutny sposób. To było straszne. Wcześniej ściągnął wszystkie swoje oznaczenia, dzięki czemu nie byli w stanie dojść do tego, skąd jest. Inaczej nas też by zabili. Spojrzała na Dariusa jakby się nad czymś zastanawiała.
- Nie chcę być z mężczyzną, który będzie taki jak mój brat – powiedziała wreszcie. – Miejsce na dumę znajduje się wśród chłopców, ale nie wśród mężczyzn. Ponieważ za dumą mężczyzny, musi iść działanie. A dla nas, działanie oznacza śmierć. Dariusa zaskoczyły jej słowa. Spojrzał w jej silne oczy. Nie odwróciła wzroku. Wywarła na nim duże wrażenie. Przemawiała z siłą i mądrością królowej. Ledwie był w stanie zrozumieć, jak to możliwe, że patrzył na dziewczynę, która była w jego wieku. Serce waliło mu coraz mocniej. Zastanawiał się dlaczego ona z nim rozmawia. Zastanawiał się, czy jej się podoba. Czy żywi do niego te same uczucia, które on żywi do niej. Czy go polubiła? Czy może jedynie próbowała mu pomóc? - Powiedz mi więc, – odezwała się wreszcie po długim milczeniu – czy jesteś mężczyzną? Albo bohaterem? Darius nie wiedział co odpowiedzieć. - Nie jestem żadnym z nich – powiedział. – Jestem tylko sobą. Patrzyła na niego długo, jakby starała się go ocenić. Jakby próbowała zdecydować. Wreszcie odwróciła się i odeszła. Darius się załamał podejrzewając, że udzielił złej odpowiedzi i dziewczyna się rozmyśliła. Ale kiedy się nieco oddaliła, odwróciła głowę w jego stronę i powiedziała: - Spotkajmy się nad rzeką, pod płaczącym drzewem. O zachodzie słońca – powiedziała. – I nie każ mi czekać. Zniknęła w tłumie, a serce Dariusa waliło jak oszalałe, kiedy patrzył jak odchodzi. Nigdy wcześniej nie spotkał nikogo takiego jak ona. Czuł też, że już nigdy nie spotka. Po raz pierwszy w życiu spodobał się jakiejś dziewczynie. Czy jednak nie?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Alistair stała na kamiennym placu w brzasku poranka, wysoko na klifie. Towarzyszyła jej matka Ereca oraz wszyscy jej doradcy. Patrzyli na piękny krajobraz Wysp Południowych. W dole odbywała się bitwa, która trwała całą noc – rozpoczęła się zaraz po konfrontacji Alistair z Bowyerem. Kobieta patrzyła na tę przepiękną, otuloną poranną mgłą wyspę, wdychając zapach kwiatów drzew cytrynowych. Na własne oczy widziała jak krainę tę ogarnia wojna – czuła się winna, wszak była jedną z osób, która rozpętała ten spór. Jednak z drugiej strony czuła się usprawiedliwiona. Ulżyło jej kiedy ci ludzie w końcu zrozumieli, że była niewinna i że to Bowyer jest niedoszłym zabójcą Ereca. Widziała, że należało powstrzymać Bowyera zanim sięgnąłby po królewską władzę – która przecież należała do Ereca. Alistair wiedziała, że zrobi wszystko, aby jej przyszły mąż wyzdrowiał, a następnie odebrał to, co zgodnie z prawem mu się należało. Nie chodziło jej o to, aby zostać Królową – nie obchodziło jej jaki będzie miała tytuł czy do jakiej klasy dołączy – chciała jedynie, by Erec odebrał to, na co w pełni zasługiwał. Jego matka stała obok niej i z niepokojem obserwowała bitwę. Alistair położyła jej dłoń na nadgarstku. Była bezgranicznie wdzięczna Królowej za to, że ta cały czas stała po jej stronie. - Chciałabym ci serdecznie podziękować – powiedziała Alistair. – Gdyby nie ty, siedziałabym teraz w lochu, albo już byłabym martwa. Matka Ereca uśmiechnęła się do niej, jednak uśmiech ten nie był zbyt szeroki – cały czas z grobową powagą patrzyła na odbywającą się w dole bitwę. - Ja również wiele ci zawdzięczam – powiedziała. – Uratowałaś życie mojemu synowi. Obserwowała klify w dole i zmarszczyła czoło. - Jednak jeśli ta bitwa nie zakończy się w odpowiedni sposób, wszystko to może pójść na marne – dodała. Alistair spojrzała na nią zdziwiona. - Martwisz się? – zapytała. – Myślałam, że Bowyer panuje jedynie w jednej spośród dwunastu prowincji. Co może się stać, kiedy jedenaście krain zjednoczy się przeciw jednej? Matka Ereca obserwowała bitwę z kamienną twarzą. - Mój mąż zawsze obawiał się Alzaców – powiedziała. – Nie tylko trenują najlepszych wojowników na wyspie, ale są też przebiegli i nie można
im ufać. Są również żądni władzy. Nie będę spać spokojnie dopóki nie zobaczę, że każdy ich przedstawiciel, który wziął udział w buncie, został zabity. Alistair patrzyła na bitwę i widziała tysiące Wyspiarzy, którzy napierali na plemię Bowyera. Bitwa szalała w górze i w dole górskich zboczy, rozsianych wszędzie na terenie Wysp Południowych. Mężczyźni walczyli na stromych nachyleniach, w oddali słychać było brzdęk metalu uderzającego o metal oraz rżenie koni. Wszyscy byli doskonałymi wojownikami. Ich miedziane zbroje i broń lśniły w promieniach słońca. Pokryli góry niczym kozy, walcząc ze sobą do ostatniej kropli krwi. Patrzyła na nich i wzdrygnęła się kiedy jeden z żołnierzy zszedł z konia i spuścił się po zboczu urwiska. Wrzeszczał idąc na pewną śmierć. Jak na razie, Wyspiarze mieli przewagę nad plemieniem Bowyera, które było teraz w odwrocie. Nie za bardzo rozumiała, czego należało się tu obawiać. Być może Królowa była zbyt ostrożna. Już wkrótce, czuła Alistair, to się skończy. Erec powróci na tron i będą mogli zacząć wszystko od nowa. Alistair usłyszała szuranie stóp, odwróciła się i zobaczyła Dauphine, która zbliżała się do niej z drugiego końca placu. W przeszłości Dauphine zawsze odnosiła się do niej z wyrazem dezaprobaty i obojętności, jednak tym razem Alistair zobaczyła, że jej wyraz twarzy wyraźnie się zmienił. Wyglądało to niczym wyrzuty sumienia, a jednocześnie była to twarz wyrażająca szacunek. Dauphine podeszła do niej. - Jestem ci winna przeprosiny – powiedziała ze szczerością w głosie. – Zostałaś niewinnie oskarżona. Źle oceniłam sytuację i chciałam cię za to przeprosić. Alistair skinęła głową. - Nigdy nie miałam do ciebie żalu – powiedziała Alistair – i teraz również go nie mam. Cieszę się, że zostaniesz moją szwagierką, mam nadzieję, że tobie również sprawia to radość. Dauphine po raz pierwszy uśmiechnęła się szeroko. Podeszła do przodu, uściskała Alistair, a ta, zaskoczona, odwzajemniła owo przytulenie. Dauphine wreszcie się odsunęła i dokładnie jej się przyjrzała. - Nienawidzę moich wrogów szczerą nienawiścią, – wyjaśniła Dauphine – ale z równą pasją kocham swoich przyjaciół. Stałaś się teraz moją przyjaciółką i moją siostrą. Prawdziwą siostrą. Swoim wielkim oddaniem
Erecowi zdobyłaś moje serce. Masz teraz we mnie lojalną przyjaciółkę, obiecuję. A moje słowo znaczy więcej niż cokolwiek innego. Alistair czuła, że Dauphine mówi to wszystko szczerze. Czuła się wspaniale mając siostrę i wiedząc, że napięcie między nimi wreszcie się skończy. Zauważyła, że Dauphine przeżywa wszystko bardzo głęboko i nie zawsze jest w stanie kontrolować swoje emocje. - Myślicie, że się poddadzą? – spytała Alistair patrząc na ludzi Bowyera. Matka Ereca wzruszyła ramionami. - Alzacowie zawsze mieli zapędy separatystyczne. Od zawsze byli żądni korony i zawsze towarzyszył im ból przegranych. Mój ojciec, i jego ojciec, starali się wypędzić ich z wyspy – teraz nastał na to czas. Bez nich staniemy się jednym narodem. Ludem zjednoczonym pod rządami Ereca. Nagle powietrze przeszył dźwięk rogu. Wszyscy odwrócili się zdziwieni spoglądając na klify, które znajdowały się za nimi. Szczyty gór nagle wypełniły się żołnierzami na koniach, którzy pojawili się na górskich grzbietach jak okiem sięgnąć pokrywając horyzont. Alistair zobaczyła, że dzierżą różne kolory chorągwi. Spojrzała w górę zdezorientowana, zupełnie nie była w stanie określić, co się dzieje. - Nie rozumiem – powiedziała. – Przecież bitwa odbywa się przed nami. Dlaczego oni podjeżdżają od tyłu? Twarz Królowej ogarnęło przerażenie. Wyglądała jakby stanęła twarzą w twarz ze śmiercią. - To nie są nasi żołnierze – powiedziała cicho, szeptem prawie. – Te chorągwie… Obrócili przeciwko nam połowę wyspy. Popierają Bowyera w jego szarży po tron. To jest powstanie! - To koniec – powiedziała Dauphine. – Zostaliśmy wciągnięci w zasadzkę. Zostaliśmy oszukani. - Jadą w stronę domu chorych – zauważyła Królowa, kiedy siły wroga zaczęły zjeżdżać w dół zbocza. – Mają zamiar zabić Ereca, aby Bowyer mógł zostać Królem. - Musimy ich powstrzymać! – powiedziała Alistair. Matka Ereca chwyciła ją za rękę. - Jeśli pobiegniesz do Ereca, wystawisz się na pewną śmierć. Jeśli chcesz przeżyć, wycofaj się i dołącz do naszych oddziałów. Przegrupujemy się, przeżyjemy i będziemy gotowi do walki innego dnia. Alistair pokręciła głową. - Nie rozumiesz – odpowiedziała. – Bez Ereca i tak będę martwa.
Alistair wyrwała rękę z jej uścisku, odwróciła się i pobiegła na oślep w stronę nadjeżdżającej armii. Pobiegła na pewną śmierć, gotowa zrobić co tylko będzie trzeba, aby to ona jako pierwsza dotarła do Ereca. Jeśli ma niedługo umrzeć, przynajmniej umrze u jego boku.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Thorgrin siedział w niewielkiej łódce otoczony przez swych braci z Legionu, Indrę i Matusa. Wszyscy wiosłowali w grobowej ciszy. Przemierzali ocean pogrążeni w swych myślach. Thor wiosłował pełen nadziei, czuł, że bransoleta jego matki wibruje mu na ręce. Przeczuwał, że znajduje się coraz bliżej swojego syna. Przyglądał się falom skąpanym we mgle – nie dostrzegał wprawdzie niczego nietypowego, ale czuł, że jego syn znajduje się gdzieś w pobliżu, czuł, że chłopiec jest blisko. Thor czuł też, że jego syn żyje i że go potrzebuje. Wiosłował mocniej, tak jak pozostali. Jego mięśnie pracowały coraz ciężej. Kiedy tak przecinali wodę, delikatnie falując z prądem, niezdolni do tego, aby patrzeć daleko przed siebie, myśli Thora skierowały się na Mycoples i Ralibara. Tęsknił za nimi bardziej niż kiedykolwiek. Tęsknił za możliwością wzniesienia się w niebo na grzbiecie wielkiej bestii. Za możliwością oglądania rozpościerającego się w dole świata, za możliwością objęcia wzrokiem tak dużej przestrzeni, w tak krótkim czasie. Teraz był przygwożdżony do ziemi, jak każdy inny człowiek. Musiał przemieszczać się powoli i miał ograniczoną widoczność. Bardzo tęsknił też za towarzystwem ukochanej Mycoples – wydawało mu się jakby wraz z nią zginęła część niego samego. Siedzący obok niego Reece poklepał Thora po ramieniu. - Znajdziemy Guwayne’a, – pocieszał – albo zginiemy próbując. Thor skinął głową z pełną powagą, wdzięczny za wsparcie Reece’a. Kiedy patrzył w wodę, zastanawiał się co by się stało, gdyby jednak się mylił, gdyby było już za późno. Co jeśli Guwayne będzie martwy, kiedy wreszcie go odnajdą? W takiej sytuacji Thor nie byłby w stanie już dłużej żyć. Nie byłby też w stanie przekazać tej wiadomości Gwen. A co jeśli, co gorsza, nigdy go nie odnajdzie? Thor starał się wyrzucić te myśli ze swojej głowy i zaczął wiosłować jeszcze mocniej. Wiedział, że porażka, nie jest rozwiązaniem. Czuł, jak bransoleta wibruje mu na ręce i wiedział, że musi mieć nadzieję. Nie miał pojęcia dokąd zmierzają, ale zdawał sobie sprawę z tego, że jest to kolejny sprawdzian – czasem musiał po prostu zdać się na wiarę. Czasem wiara to jedyne, co pozostaje człowiekowi. A czasem pewne przeżycia sprawiają, że twoja wiara staje się jeszcze silniejsza.
Jedna godzina zlewała się z kolejną i tak ranek zamienił się w wieczór, a Thor zaczynał tracić poczucie czasu i przestrzeni. Wiosłował bez ustanku. Wkoło nie było słychać żadnych innych dźwięków oprócz wioseł uderzających miarowo o powierzchnię wody. Pozostali wiosłowali coraz wolniej, oddychali coraz głośniej, potrzebowali przerwy. Każdy mięsień jego ciała płonął. Wiedząc, że za chwilę straci siłę, Thor zamknął oczy i sam również zmniejszył tempo. Skupił się, starał się znaleźć swą wewnętrzną moc, błagał ją, aby pomogła mu odnaleźć jego syna. Matko, proszę, – pomyślał – jeśli tam jesteś, daj mi jakiś znak. Wyraźny znak. Proszę. Zaklinam cię na Guwayne’a. Potrzebuję twojej pomocy. Pisk przeciął powietrze w górze i Thor odchylił głowę. W oddali zobaczył kołującą wysoko Estopheles. Wydawane przez nią dźwięki przepełniały pusty ocean. Obniżyła lot i wypuściła ze szponów przedmiot, który wpadł do morza, lądując w wodzie zaraz obok Thora. Woda go ochlapała. Thor spojrzał w dół i ze zdumieniem zobaczył małą, szklaną buteleczkę, która unosiła się na powierzchni morza. Wyłowił ją, wyciągnął korek, rozwinął zwój, a wszyscy zebrali się wokół, kiedy czytał list od Gwendolyn. Poruszył on Thora do głębi. Spojrzał w niebo na skrzeczącą Estopheles – nie mógł uwierzyć, że ją tutaj widzi, pośrodku niczego. Dzięki temu poczuł się mniej samotny. Zachęciła go do dalszej podróży. Wiedział, że był to znak i że odnajdzie Guwayne’a. Estopheles nagle zmieniła kierunek lotu i pospiesznie zanurkowała w stronę wody. Thor czuł, że chce mu coś przekazać. Że go gdzieś prowadzi. Do Guwayne’a. - Musimy płynąć za nią! – krzyknął Thor do pozostałych. Nagle poderwał się wiatr, wypełnił żagle, a łódź zmieniła kurs, podążając za Estopheles. Płynęli przez bardzo gęstą mgłę, która wisiała tuż nad wodą, a kiedy wreszcie przedostali się na drugą stronę Thor oszalał z zachwytu. Ze zdumieniem zobaczył, zaledwie sto jardów dalej, wyspę większą niż ta poprzednia. Najwyraźniej była ona zasiedlona – wszędzie na plaży można było dostrzec odciski stóp. Kiedy się zbliżyli, płynąc na wznoszącej się fali, Thor zobaczył na piasku coś, co sprawiło, że na nowo odzyskał wiarę w życie – na plaży znajdowała się mała łódeczka. Na jego oko była na tyle duża, aby pomieścić tylko jedną osobę.
Na przykład chłopca. * Wszyscy szybko przedzierali się przez gęstą dżunglę. Thor ledwie potrafił złapać dech, serce waliło mu jak oszalałe. Wszyscy biegli wokół Thora śledząc ślady, które zaprowadziły ich tutaj z plaży. Łatwo można było z nich odczytać, że ktoś znalazł łódkę i zabrał z niej Guwayne’a. W Thorze wszystko gotowało się na samą myśl o tym. Ktokolwiek to był, srogo za to zapłaci – jeśli jeszcze nie jest za późno. Dżungla była tak gęsta, że Thor nie widział nawet za dobrze, dokąd biegnie – co chwila odzierał się o gałęzie, ale w najmniejszym stopniu go to nie obchodziło. Kiedy roślinność stała się zbyt gęsta, Thor wyciągnął swój miecz i trzebił nim wszystko co stanęło na jego drodze – przeskakiwał nad powalonymi drzewami, biegł na złamanie karku. Wokół rozlegały się dźwięki wydawane przez egzotyczne ptaki i zwierzęta, ale jedynym dźwiękiem jaki docierał do Thora było bicie jego własnego serca. I jego własne myśli, które doprowadzały go do szaleństwa. Gdzie zabrali jego synka? Jak długo już tutaj był? Czy to przyjacielscy ludzie, czy może ktoś, kto ma złowrogie zamiary? I najgorsza myśl z wszystkich – co, jeśli nie uda mu się odnaleźć go na czas? Bransoletka, którą dostał od matki, brzęczała jak oszalała. Thor ledwie był w stanie myśleć trzeźwo, wiedząc, że jego syn jest gdzieś tutaj. Tutaj, a jednak poza jego zasięgiem, poza jego zasięgiem, gdzieś za tymi drzewami. - Wygląda jakby zabrała go armia! – krzyknął Matus, patrząc na ślady. Thor też tak myślał – było tu tak wiele śladów, które rozchodziły się w wielu kierunkach. Ilu ludzi tu mieszkało? Kim byli? Gdzie się z nim udali? Kiedy wreszcie przedarli się przez tę ścianę gęstego listowia, nagle dotarł do nich dźwięk plemiennego śpiewu i tańca, miarowe bębnienie wypełniało powietrze. Uderzano w bębny tak szybko, że ich dźwięk zharmonizował się z biciem serca Thora. Podczas ich biegu, bicie stawało się coraz głośniejsze. Kierowali się w stronę miejsca, z którego dochodziła muzyka. Thor czuł się teraz nieco śmielej, choć jednocześnie, przeszywały go dreszcze. Ktokolwiek tam był, wydawane przez nich dźwięki nie brzmiały zbyt przyjaźnie. Po co, pomyślał chyba milionowy raz, zabrali jego syna? Co chcą z nim zrobić?
- Wiesz kto zamieszkuje tę wyspę? – krzyknął Thor do Matusa. – Wyspy Górne są bliżej niż Krąg. Marus pokręcił głową nie zwalniając tempa, omijając drzewa. - Nigdy nie byłem tak daleko na północy. Nie wiedziałem nawet, że te wyspy są zamieszkałe. Nie wiem niczego więcej, niż ty. Nagle wszyscy gwałtownie zatrzymali się na skraju dżungli – zaraz przed ścianą winorośli, spomiędzy liści mogli zobaczyć przestronną polanę. Byli doświadczonymi wojownikami, doskonale więc zdawali sobie sprawę z tego, że lepiej nie spieszyć się z przekraczaniem granicy wroga, jeśli nie jest się odpowiednio przygotowanym. Thor patrzył przed siebie, próbując złapać dech. To co zobaczył, mocno go zdumiało – na polanie stały setki tubylców – ludzi z półprzezroczystą białą skórą i wybałuszonymi, zielonymi oczami. Byli skąpo ubrani i mieli szczupłe, umięśnione ciała. Śpiewali i uderzali w bębny, tańczyli wokoło w różnych kierunkach, bez ustanku. Boso obracali się na piasku polany. Na środku ich wioski znajdowała się wysoka, kamienna studnia, a nad nią, ułożone w poprzek grube polano. Nad studnią unosił się dym, a z jej środka wydobywał się krzyk. Płacz dziecka. Włosy zjeżyły się Thorowi na głowie, kiedy to usłyszał. Patrzył jak miejscowi kręcą się i tańczą wokół studni, podnoszą pochodnie, uderzają w bębny. Z przerażeniem zrozumiał co się dzieje – ci prymitywni ludzie przygotowywali się właśnie do tego, aby złożyć ofiarę z dziecka. Bez przemyślenia strategii, bez rozważenia, że jest ich przecież mniej, Thor wtargnął na polanę. Wyciągnął miecz i wbiegł tam z głośnym okrzykiem bojowym, wyzywając do walki setki uzbrojonych ludzi. Nawet jeśli zatrzymałby się aby to przemyśleć, nie byłby w stanie powstrzymać swojego działania – jakaś instynktowna siła pchała go naprzód. Thor wiedział, że w tej studni może znajdować się jego dziecko. Był w stanie zabić każdego, kto stanie mu na drodze, aby je uratować. Wszyscy jego bracia podążyli za nim, pędząc na oślep w sam środek niebezpieczeństwa. Wszyscy biegli przy jego boku, gotowi pójść za nim w wszędzie, niezależnie od tego, jakie niosło to ryzyko. Przebiegli może dziesięć stóp, znajdując się jakieś pięćdziesiąt jardów od celu, gdy cała wioska ich zauważyła. Setki wojowników przerwało swój taniec i odwróciło się w ich kierunku. Podnieśli swoje włócznie, łuki i strzały, przygotowując się na spotkanie z najeźdźcami.
Thor nie zwolnił, nikt z jego braci również. Siedem osób biegło wprost na wielką armię, lekkomyślnie i beztrosko, przygotowując się do walki na śmierć i życie. Kiedy się spotkali, na polanie słychać było jedynie szczęk oręża. Thor, trzymając wysoko swój miecz, dotarł do nich jako pierwszy. Trzech tubylców podniosło prymitywne sztylety i doskoczyło do niego. Thor uchylił się i dokonał cięcia – wszystkim trojgu rozciął klatki piersiowe i wysłał ich bezwładne ciała na ziemię, samemu również turlając się przy tym po piachu. Thor stanął z powrotem na nogi i kontynuował swoją szarżę kierując się na grupę miejscowych, w której wszyscy dzierżyli włócznie i przygotowywali się, aby rzucić nimi wprost w niego. Thor wyskoczył w powietrze i przeciął wszystkie włócznie w pół, nim tubylcy zdążyli wypuścić je z rąk. Następnie wbił miecz w ziemię i użył go jako podpory, dzięki której mógł wyskoczyć do góry i po kolei kopnąć wszystkich mężczyzn w ich klatki piersiowe. Thor wylądował na własnych nogach, pochwycił miecz i obrócił się z nim wokół własnej osi, powalając wszystkich przeciwników. Thor słyszał w oddali płacz dziecka, dźwięk ten dzwonił w jego uszach, dzwonił nawet pomimo krzyków mężczyzn – walczył jak szalony. Nie próbował wzywać swoich sił, nie chciał tego robić. Chciał pozabijać tych mężczyzn gołymi rękami, tych ludzi, którzy ośmielili się zabrać od niego jego syna, którzy ośmielili się próbować go zabić Chciał zabić ich wszystkich, po kolei, własnoręcznie, stojąc z nimi twarzą w twarz. Thor ciął na prawo i lewo kiedy ci mężczyźni zaatakowali go sztyletami i włóczniami. Zabijał ich jak muchy, ale nie był w stanie powyrzynać wszystkich zanim zdążyli wycelować i w niego rzucić. Jeden z tubylców, strzelił w Thora z procy kamieniem – trafił w głowę i ranił go powyżej skroni, skąd polała się krew. Pozostali strzelali z łuków – Thor wprawdzie robił uniki, ale nie był w stanie uchylić się od wszystkich strzał – jedna z nich ugodziła go w lewe ramię. Krzyknął z bólu, a jego ręka pokryła się krwią. Jednak Thor wcale nie zwolnił. Nie myślał o niczym innym, tylko o swoim dziecku. Raniony, kontynuował swoją bitwę, trzymając miecz w obu dłoniach i kręcąc nim we wszystkich kierunkach. Ciął, kopał i uderzał z łokcia – wszystko, aby utorować sobie drogę do centralnego miejsca wioski. Wkrótce był otoczony przez tubylców – walczył z nimi łokieć w łokieć, ręka w rękę, oko w oko – wszędzie znajdował się gęsty tłum. Szło mu dość powoli, nawet pomimo jego braci walczących z nim ramię w ramię,
pomagających blokować ciosy i samodzielnie powalających atakujących przeciwników. Thor był szybszy i silniejszy niż miejscowi ludzie ze swoją prostą bronią. Doskonale sobie z nimi radził – ciął i dźgał, wirtuozersko uchylając się przy tym przed włóczniami. Jednak tłum robił się coraz gęstszy, było ich po prostu zbyt wielu – Thor nagle został otoczony, poza tym nadciągnęli kolejni tubylcy, których niestety się nie spodziewał. Usłyszał coś za sobą, a kiedy się odwrócił zobaczył, ze jeden z miejscowych próbuje właśnie wbić mu sztylet w tył głowy. Było zbyt późno, aby mógł zareagować – Thor przygotował się na cios. Nagle tubylec wybałuszył oczy i upadł nieprzytomny pod nogi Thora. Ten ze zdziwieniem popatrzył co się dzieje. Spojrzał w dół i ujrzał w jego plecach strzałę. Podniósł wzrok, aby spostrzec O’Connora, trzymającego w ręku łuk i uśmiechającego się szeroko. Ten nigdy nie chybiał. Indra stała obok niego i sama również oddała strzał, a kiedy to się stało, Thor usłyszał chrząknięcie, odwrócił się i zobaczył, że kolejny przeciwnik, tym razem po jego prawej, upadł, zanim był w stanie zrobić użytek ze swojej włóczni. Elden wyszedł do przodu dzierżąc w ręku wielki młot, zamachnął się szeroko i powalił na raz trzech przeciwników – uderzył ich w klatki piersiowe, powalając ich na ziemię. Elden podniósł swój młot i zaczął wywijać nim na boki – dwóch tubylców uderzył prosto w twarz, powalając ich w jeden sekundzie. Następnie zakręcił młotem nad głową i wypuścił go wprost w grupę ludzi – broń powaliła czterech kolejnych przeciwników, torując im ścieżkę prowadzącą przez tłum. Reece rzucił się naprzód ze swym mieczem, tnąc każdego, kto stanął mu na drodze. Conven nawet nie zaprzątał sobie głowy dobywaniem miecza – lekkomyślnie wbiegł wprost w tłum tubylców. Wyciągnął rękę i chwycił włócznię jednego z miejscowych, następnie użył jej jako swojej własnej broni. Obrócił się wokół własnej osi, tworząc w ten sposób wokół siebie koło, następnie ciął w każdym kierunku, powalając kolejno poszczególnych tubylców. Kiedy skończył, podniósł włócznie ponad głowę i cisnął nią z taką siłą, że przebiła na wylot jednego przeciwnika i ugodziła jeszcze drugiego. Thor poruszał się naprzód. Walczył, torując sobie w ten sposób drogę, jego ręce płonęły z powodu bezustannej walki. Nagle usłyszał obok siebie świst i zobaczył, że Matus stanął u jego boku wymachując morgensternem – świst łańcucha przeszywał powietrze, a metalowa kula co rusz trafiała w nowy cel – powalił pół tuzina ludzi, przerzedzając w ten sposób tłum.
Thor, ośmielony tym, że cała jego drużyna dzielnie stoi u jego boku, walczył dalej posuwając się w głąb tłumu. Cały czas spoglądał na stojącą w oddali studnię. Słyszał płacz dziecka. Obserwował tubylców, którzy groźnie nad nią stali. Thor zauważył, że jeden z nich nachylił się do pozostałych – mężczyźni chwycili za korbę i zaczęli powoli opuszczać płaczące dziecko w dół – wprost w stronę ognia. Zdesperowany Thor dźgnął jednego ze swoich przeciwników w klatkę piersiową, wyciągnął włócznię z jego rąk, zamachnął się, a następnie rzucił nią mocno wykonując przy tym wykrok. Włócznia popłynęła w powietrzu, ponad głowami pozostałych, aż wreszcie okazało się, że Thor wycelował doskonale i zabił mężczyznę, który obracał korbą. O’Connor, widząc co się dzieje, wycelował z łuku i strzelił kolejnemu tubylcowi wprost między oczy. Obaj spoczęli na krawędzi studni, martwi. Zdecydowany, aby dotrzeć do swojego syna, Thor walczył dwa razy mocniej, jak opętany wycinając wszystkich, którzy stanęli mu na drodze. Coś w niego wstąpiło, ogromny gniew, którego nie był w stanie kontrolować. Thor odchylił się w tył i wydał z siebie szalony krzyk – żyły pulsowały mu na karku, ramionach i rękach. Był to zwierzęcy ryk stworzenia, które desperacko walczyło o to, by ocalić swoje młode. Przemieszczał się z prędkością światła. Był niczym jednoosobowa maszyna do zabijania. Siekł na prawo i na lewo, stając się wichurą zniszczenia. Miejscowi pozostawali bezradni w starciu z kimś takim jak on – nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z takim wojownikiem. Była to walka życia Thora – nic nie było w stanie go powstrzymać, przed osiągnięciem celu. Zaledwie kilka chwil zajęło mu utorowanie sobie drogi. Wokoło leżał stos ciał. Wydawało się, jakby udało mu się otworzyć jakiś czasoprzestrzenny tunel, nie był w pełni świadomy tego, co robił, ani nawet gdzie się znajdował. Był całkowicie pochłonięty zabijaniem. Thor dotarł do centralnego punktu w wiosce. Otarł pot z czoła, starając się zrozumieć, co się właśnie z nim stało. Czuł w sobie moc setki mężczyzn, jakby przez krótką chwilę był niezniszczalny. Na ziemię sprowadził Thora płacz dziecka. Szybko się odwrócił i pobiegł w stronę kamiennej studni. Żaden z tubylców już go od niej nie dzielił. Thor zaczął się wspinać na jej szczyt, pot napływał mu do oczu, a serce waliło jak opętane.
Boże, proszę, spraw, aby mój syn był żywy. Kiedy Thor dotarł na szczyt, płacz stał się nawet głośniejszy, rezonując w pustej studni. Thor kaszlał i dusił się od unoszącego się dymu. Nachylił się w dół i trzęsącymi się rękami zaczął kręcić korbą. Kręcił przez dłuższą chwilę, liny zaczęły się podnosić, wyciągając dziecko z dymu i gorąca. Kręcił bez ustanku, z niecierpliwością chcąc sprawdzić, czy z dzieckiem wszystko było w porządku. Kiedy wreszcie dotarło nas szczyt, Thor sięgnął po nie i wyciągnął je w górę, ponad ogień. Następnie odwrócił malca, aby spojrzeć swojemu synowi w oczy. Z radością zobaczył, że dziecko było całe i zdrowe. Jednak kiedy przyjrzał się bliżej temu małemu, nagiemu ciałku, które spoczywało w koszyku, ze zdziwieniem odkrył, że nie był to jednak jego syn. To była dziewczynka. Dziewczynka pisnęła, kiedy Thor ją podniósł. Cieszył się, że ją uratował. A jednak nie był to jego syn. Było to dziecko, należące do kogoś innego. Wszyscy pozostali również dotarli na szczyt studni i znaleźli się obok Thora. Ten podał dziecko Indarze, a następnie odwrócił się i pospiesznie przyglądał się wiosce szukając jakiegokolwiek śladu swojego syna. Stojąc tu na górze, miał doskonałą perspektywę i mógł z łatwością analizować rozpościerające się wokół zabudowania. Pozostali jego bracia wykończyli ostatnich przeciwników – wszyscy leżeli teraz martwi, a ich ciała walały się wszędzie. Ale nigdzie nie było śladu Guwayne’a. Thor był zdeterminowany, aby uzyskać odpowiedzi. Po drugiej stronie wioski zobaczył jednego tubylca, ranionego, powoli wstającego na nogi. Thor zeskoczył ze studni i pobiegł do niego – tamten starał się czołgać w drugim kierunku. Thor wskoczył mu na plecy, przygwoździł go kolanem do piasku, podniósł sztylet i odwrócił mężczyznę, a następnie przyłożył mu ostrze do szyi. - Gdzie jest moje dziecko? – zażądał odpowiedzi Thor, jego oczy płonęły jednocześnie ze strachu i wściekłości. Mężczyzna, z przerażeniem w oczach, wymamrotał coś w języku, którego Thor nie rozumiał. Zdesperowany Thor mocniej przycisnął ostrze do karku tubylca. - MOJE DZIECKO! – wrzasnął Thor, odwrócił się i wskazał na Indrę, która trzymała na ręku płaczącą dziewczynkę.
Mężczyzna zdawał się teraz rozumieć i znów coś wymamrotał. - Nie rozumiem! – wrzasnął Thor. Nagle tubylec odwrócił się i wskazał w górę, ponad ramieniem Thora. Thor spojrzał w miejsce, które wskazywał palec mężczyzny. W oddali zobaczył górę, a niedaleko grzbietu dostrzegł niewielką procesję, która wspinała się na szczyt. Wchodzili na szczyt wulkanu. Osoby będące w środku procesji niosły coś nad swoimi głowami. Małą gondolę, wykonaną z drewnianych bali, połyskującą złotem, błyszczącą w słońcu. Gondolę dokładnie takiej wielkości, aby mogła pomieścić dziecko.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Gwen biegła przez pokład i ogarniała ją panika kiedy patrzyła jak jej ludzie zamieniają się w kamień. Jedna osoba po drugiej. Wszyscy wypadali przez burtę do wody. Było to coś, o czym nie śniła nawet w najgorszych koszmarach. Szybko traciła swoich poddanych. Kilkutysięczny lud ocalały z Kręgu teraz znów się pomniejszał. Gwen zobaczyła, że Steffen właśnie ma zamiar wyjrzeć przez burtę, podbiegła do niego, chwyciła go za tył koszuli i odciągnęła na pokład. Potknął się, wylądował na plecach i spojrzał na nią w szoku. - Nie patrz – krzyknęła. – To cię zabije. Szok zmienił się we wdzięczność, kiedy zdał sobie sprawę z tego co się stało. Wstał i się jej pokłonił. - Pani – powiedział, a jego oczy napełniły się łzami – uratowałaś mi życie. - Pomóż mi ocalić innych – odpowiedziała. Steffen rzucił się na pomoc innym. A wraz z nim Sandara, Kendrick, Godfrey, Brand i Atme oraz nowi członkowie Legionu, Merek i Ario – wszyscy biegali razem z Gwendolyn po statku i odciągali ludzi od burt, uniemożliwiając im spojrzenie w dół. Ostrzegali innych, aby nie zbliżali się do swoich ukochanych, którzy już zamienili się w kamień i wypadali ze statku. Gwen zobaczyła kobietę, która krzyczała po tym, jak jej mąż zamienił się w kamień. Chwyciła jego ciało i nie puszczała, nie chcąc, aby wpadło do wody. Zbliżyła się do krawędzi statku i sama, przypadkowo spojrzała w dół. Ona również zamieniła się w kamień. Jej twarz zastygła w agonii i oboje, spleceni w kamiennym uścisku, jako jeden wielki głaz, poszybowali w dół, wprost w morskie głębiny. Gwen spojrzała na swoje dwa pozostałe statki i ku swojemu przerażeniu zobaczyła, że jeden z nich był teraz zupełnie pusty. Wszyscy ludzie, którzy nim płynęli, zamienili się w kamienie i wypadli za burtę. Balustrady były połamane w miejscach, w których musiały ustąpić wielkiej wadze kamieni. Nie przetrwał ani jeden człowiek. Co więcej, wszystkie kamienie zaczęły piętrzyć się na jednej stronie statku, co spowodowało, że ten się przechylił i zaczął powoli tonąć. Statek tonął coraz szybciej i już po kilku chwilach całkiem się przewrócił, uderzając w wodę z wielkim pluskiem. Jego żagle uderzyły o wody oceanu. Leżał na boku, kołysząc się na morzu. Cała jego załoga była martwa jeszcze
zanim się przewrócił. Gwen na ten widok zrobiło się niedobrze. Chwilę później musiała jeszcze przyglądać się temu, jak statek całkowicie pochłonęła oceaniczna głębia. Ledwie potrafiła w to uwierzyć – ze wspaniałej floty, która opuszczała Krąg, pozostały jej teraz jedynie dwa statki. Gorączkowo rozejrzała się wokoło, pełna obaw, że przyjdzie jej stracić tutaj wszystkich swoich ludzi. - Podnieść maszty! – wrzasnęła do swojego admirała. – Podwójcie ilość ludzi przy wiosłach! Jak najszybciej zabierzcie nas z tych wód! Mężczyzna nie zwlekał z wykonaniem jej rozkazów. Rozbrzmiały dzwony, załoga zajęła pozycje. Wszyscy starali się jak mogli, aby odpłynąć gdzieś dalej. Gwen pobiegła do Sandary i chwyciła ją za rękę, desperacko poszukując odpowiedzi na nurtujące ją pytanie. - Jak długo ciągną się te wody? – zapytała. Sandara pokręciła ponuro głową. - Przemieszczają się one po otwartym oceanie, pani – powiedziała. – Są one niczym ławica ryb – zmieniają swoje położenie. Nigdy osobiście ich nie spotkałam, ale z tego co wiem, przemieszczają się dość szybko, szczególnie przy dobrym wietrze. Gwen odwróciła się i spojrzała w dal. Pilnowała się, aby nie spuścić wzroku, bała się, że spojrzy na wody. Trudno było stwierdzić, gdzie się one kończą. Odwróciła się ponownie, zadarła głowę i spojrzała w górę na żagle. Z ulgą stwierdziła, że są napięte przez silny wiatr. Ludzie stękali wypowiadając jej imię, kiedy wiosłowali bez końca. - Mogą się szybko skończyć, – powiedziała Gwen – ale nie możemy na to liczyć. Wszyscy będziecie wiosłować, aż do jutra! Gwen spojrzała w górę i zobaczyła, że słońce było wysoko na niebie. Wiedziała, że będzie to długi, wyczerpujący dzień dla nich wszystkich. Nie mogła jednak ryzykować. Lepsze zmęczenie niż śmierć. Gwendolyn znalazła Illeprę, która trzymała dziecko. Opiekowała się małą, a Gwen poczuła w sercu ulgę, kiedy wzięła dziewczynkę z powrotem na ręce. Ponurą ciszę przerywały jedynie uderzenia wioseł o wodę, krzyki mew i ciche łkanie ocalałych, załamanych po utracie swoich bliskich. Mieli dziś szczęście. Jednak Gwen, wcale nie uważała się za wybrankę losu. Właściwie, kiedy spoglądała za horyzont, myślała o tym jak niewielkie racje żywności im pozostały. To nie wróżyło dobrze. To nie wróżyło dobrze,
choćby w najmniejszym stopniu. * Gwendolyn z zaczerwienionymi oczami siedziała i obserwowała jak dzień budził się nad oceanem. Cienka fioletowa linia mieszała się ze szkarłatem kolorując unoszącą się nad oceanem mgłę. Samotna mewa skrzeczała w górze, a kiedy niebo pokryło się ciepłymi barwami, Gwen odwróciła się i zaczęła przyglądać się swoim ludziom – wszyscy zwisali na wiosłach, śpiąc spokojnie, całkowicie wyczerpani. Były to długie i męczące godziny – dzień i noc. Myślała już, że to się nigdy nie skończy. Oddała dziecko Illeprze późno w nocy, kiedy mała wreszcie zasnęła. Kiedy słońce zaczęło pojawiać się nad horyzontem, Gwendolyn, która tej nocy nie zmrużyła oka, wstała i zaczęła iść – była jedyną osobą na statku, która nie była pogrążona we śnie. Ruszyła ostrożnie w stronę burty, pokład skrzypiał pod jej nogami. Chciała być pierwszą osobą, która przekona się, czy wody są już bezpieczne. Nie uważała, że ktokolwiek powinien ją w tym wyręczyć. Była Królową i, koniec końców, jeśli ktoś miał umrzeć, to powinna to być ona. Uważała, że był to jej obowiązek. Gwen przeszła na drugą stronę pokładu, a kiedy dotarła do burty, poranną ciszę przerwał rozlegający się głos. - Pani. Gwen odwróciła się i zobaczyła Steffena, który stał nieopodal z podkrążonymi oczami i wpatrywał się w nią z niepokojem. - Obawiam się, że wiem, co masz zamiar zrobić – powiedział niespokojnym głosem. Gwen skinęła głową. - Sprawdzę wodę – odpowiedziała. Steffen pokręcił głową i zrobił krok naprzód. - To nie jest zadanie dla Królowej – powiedział. – Jestem twoim sługą. Pozwól, abym to ja to sprawdził. Skierował swoje kroki w stronę burty, ale Gwen chwyciła go za rękę. Odwrócił się do niej. - Dziękuję – powiedziała. – Ale nie zgadzam się. To mój statek, to moi ludzie. To ja powinnam sprawdzić. Zmarszczył czoło. - Pani, możesz umrzeć.
- Podobnie jak i ty. A kto powiedział, że moje życie jest ważniejsze od twojego? Oczy Steffena wypełniły się łzami. Znów na nią spojrzał. - Jesteś naprawdę wspaniałą Królową – powiedział. – Królową inną niż wszystkie. Gwen wyczuła jak bardzo w to wierzył i poruszyło ją to do głębi. Bez zbędnych ceregieli, odwróciła się, zrobiła dwa duże kroki w stronę balustrady, chwyciła ją drżącymi rękami i zamknęła oczy. Przed oczyma pojawiły jej się obrazy wszystkich ludzi, którzy zamienili się w kamień. Modliła się, aby nie podzielić ich losu. Gwen otworzyła oczy i spojrzała wkoło. Zrobiła głęboki oddech, przygotowując się na najgorsze. Woda, mieniąc się w porannym słońcu, lśniła na niebiesko. Gwendolyn przyjrzała się jej z uwagą i ucieszyła się na to, że nie dostrzega śladu wcześniejszej poświaty. Morze było czarne, tak jak zazwyczaj. - Pani! – krzyknął zaniepokojony Steffen, ruszając w jej kierunku. Gwen odwróciła się do niego z uśmiechem i spojrzała na niego ze spokojem. - Żyję – powiedziała. – Nie ma się już czego obawiać. Wszędzie wokoło ludzie zaczęli się budzić i wstawać. Wszyscy mieli przekrwione oczy. Każdy patrzył na nią z podziwem, a następnie ruszał w jej kierunku. - Wody są bezpieczne! – krzyknęła Gwen. Ludziom wyraźnie ulżyło. Krzyczeli do siebie i jak jeden mąż zmierzali w stronę morza. Stanęli wzdłuż burty i z zaciekawieniem wpatrywali się w wodę. Był to zwyczajny ocean, taki jak zwykle. Gwendolyn poczuła ogromny głód. Pomyślała o ich głodowych racjach i zaczęła się zastanawiać, kiedy w ogóle ostatnio jej ludzie mieli cokolwiek w ustach. Ona sama spożywała tylko dwa posiłki dziennie, aby więcej starczyło dla jej ludu. Zaczynała być głodna. Bała się jednak zapytać, ile jedzenia im jeszcze zostało. Odwróciła się do admirała, który stał u jej boku, a z wyrazu jego twarzy mogła wywnioskować, że nie jest dobrze. - Jak racje? – zapytała z niepokojem. Ponuro pokręcił głową. - Przykro mi pani, – odpowiedział – ale nic już nie zostało.
- Ludzie domagają się jedzenia – dodał stojący obok Aberthol. – Zaczynają pogrążać się w desperacji. Wiosłowali całą noc, a teraz nie mają czego włożyć do ust. Nie wiem jak długo jeszcze będę w stanie ich uspokajać. - Albo jak długo jeszcze będziemy w stanie wytrzymać – dodał ponuro Brandt. Gwendolyn przyjęła te wieści, wiedząc jak ważna jest to sprawa. Odwróciła się do Kendricka. - A co ty proponujesz zrobić? – zapytała. Pokiwał głową. - Jeśli szybko nie znajdziemy jedzenia, – powiedział – jeśli szybko nie znajdziemy lądu, cały ten statek zamieni się w jeden wielki, pływający grób. Gwendolyn zwróciła się do Sandary. - Ile czasu potrzebujemy, aby dopłynąć do twojej ziemi? – zapytała Gwen. Sandara pokiwała głową i spojrzała w dal analizując horyzont. - Trudno orzec, pani – odpowiedziała. – To zależy od prądów. Może to być kwestia jednego dnia, ale równie dobrze miesiąca. Na te słowa Gwen poczuła ukłucie w żołądku. Miesiąc. Jej ludzie nie przeżyją tak długo. Wszyscy umrą tutaj, zmarnowani, okrutną śmiercią na środku oceanu. Co gorsza, już wkrótce zwrócą się przeciwko sobie. Zaczną się rewolty, będą zabijać się nawzajem. Głód może doprowadzić ludzi na skraj człowieczeństwa. Gwendolyn skinęła głową z rezygnacją. - Módlmy się więc o ląd – powiedziała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Darius szedł szybko przez swoją wioskę. Słońce zaczynało zachodzić. Był bardziej zdenerwowany niż kiedykolwiek wcześniej. Nerwowo wycierał pot z dłoni. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego idąc tutaj teraz, był tak bardzo zaniepokojony. Kierował się nad rzekę, aby spotkać się z Loti przy jej chacie. Mierzył się ze swoimi braćmi w walce, pracował pod nadzorcami, był nawet wskazany do najbardziej niebezpiecznych zadań w kopalni, a mimo tego, nigdy wcześniej nie był tak zdenerwowany, jak teraz. Kiedy tak szedł na spotkanie z Loti, czuł, że myśli buzują mu w głowie, serce wali mu jak oszalałe i ciągle zasycha mu w gardle. Przecież ledwie ją znał, widział ją dwa razy w życiu, a idąc teraz się z nią zobaczyć, nie potrafił myśleć o niczym innym. Darius przypomniał sobie ich spotkanie. Cały czas analizował jej słowa. Starał się przypomnieć sobie, co dokładnie powiedziała. Zaczynał w siebie wątpić. A może chciała się z nim spotkać tylko z jakiegoś zwykłego powodu, albo może jedynie chciała się dowiedzieć o nim czegoś więcej. Może spotykała się z kimś innym, a może go wystawi i w ogóle się z nim dzisiaj nie spotka. Serce Dariusa biło coraz szybciej, kiedy rozważał wszystkie te scenariusze. Ubrał się w swoje najlepsze ubrania – białą bawełnianą tunikę i czarne spodnie z dobrej wełny, były to ubrania, które jego ojciec miał na sobie tylko jeden raz. Były to najlepsze ubrania, jakie posiadała jego rodzina. Ojciec dużo za nie zapłacił. A jednak, kiedy Darius się im przyjrzał, poczuł się skrępowany widząc, jak poplamione i podarte są w niektórych miejscach. Wciąż był to strój niewolnika, nawet jeśli nieco lepszej jakości. Nie było to odzienie Imperium, nie było to odzienie wolnego człowieka. Jednak w jego wiosce nikt nie posiadał ubrań wolnego człowieka. Darius wreszcie opuścił ruchliwe i kręte uliczki swojej wioski wychodząc z niej od strony zachodniej. Zobaczył rozległą dzielnicę małych domków, wybudowanych praktycznie jeden na drugim. Analizując okolicę, starał się sobie przypomnieć, co powiedziała mu Loti – chatka z drzwiami pomalowanymi na czerwono. Darius chodził od domu do domu, rozglądając się wszędzie i kiedy już miał zamiar się poddać, nagle ją namierzył. Stała oddzielona od innych, delikatnie mniejsza niż pozostałe domki, wyglądała prawie tak samo jak reszta, z jednym wyjątkiem – chatka miała czerwone drzwi.
Darius przełknął ślinę. Spojrzał w dół i sprawdził jak mają się kwiaty, które miał w ręce. Były to polne kwiatki, które zerwał nad brzegiem rzeki, żółte, z długimi łodyżkami. Było mu przykro, że nie miał nic lepszego – powinien zebrać dzikie róże z drugiego końca łąki, ale nie miał na to czasu. Następnym razem – pomyślał. – To znaczy, jeśli będzie chciała się jeszcze spotkać. Darius podszedł do domku i zapukał, ledwie wiedział, co się dzieje. Serce chciało wyskoczyć mu z piersi zagłuszając wszelkie jego myśli – myślał tylko o tym, jak bardzo waliło. Nie słyszał nawet krzyków dzieci, ani mieszkańców wioski, którzy co chwila go mijali. Kiedy zapukał w te drzwi, wszystko inne się rozmyło. Darius stał i czekał, zaczynał się zastanawiać, czy te drzwi w ogóle się kiedyś otworzą. I czy na pewno został tu zaproszony. Czy może się mylił? Czy wszystko to sobie wymyślił? Stał tam tak długo, że wreszcie się odwrócił i był gotów odejść – gdy nagle drzwi się otworzyły. Pojawiła się w nich twarz starszej kobiety, która patrzyła na niego podejrzanie. Otworzyła szeroko drzwi i wyszła na zewnątrz. Położyła ręce na biodrach i zaczęła jeździć po nim wzrokiem, jakby był jakimś szkodnikiem. Jej wzrok utkwił na kwiatach, które trzymał w ręce, a na jej twarzy odmalowało się rozczarowanie. - To ty jesteś chłopcem, który miał przyjść spotkać się z moją córką? – zapytała. Spojrzał na nią w milczeniu, nie wiedząc co odpowiedzieć. - I to jej przyniosłeś? – dodała wskazując na kwiaty. Darius spojrzał na kwiaty i ogarnęła go panika. - Ja… ymmmm… Ja przepraszam… Kobieta nagle odsunęła się, a Loti pojawiła się obok niej. Na twarzy wymalowany miała szeroki uśmiech. Podeszła do przodu, wzięła kwiaty z rąk Dariusa i z zachwytem się im przyjrzała. Kiedy to się stało, strach Dariusa zaczął powoli ustępować. Loti wyglądała jeszcze piękniej, niż ją sobie zapamiętał. Miała na sobie białe lniane płótno, które zakrywało jej ciało od głowy, aż po kostki, a poza tym nigdy wcześniej nie widział, aby się uśmiechała. Nie w taki sposób. - Och mamo, nie bądź dla niego taka niemiła – powiedziała Loti. – Te kwiaty są naprawdę przepiękne. Utkwiła wzrok w Dariusie, a jego serce zaczęło bić szybciej.
- Więc jak, wchodzisz? – zapytała chichocząc. Zrobiła krok naprzód, chwyciła go za ręce i poprowadziła do swojej chatki, przeciskając się obok swojej matki. Darius wszedł do małego, ciemnego domku, a Loti zaprowadziła go w miejsce, w którym mógł sobie usiąść – obok dużej ściany, niecałe dziesięć stóp od wejścia. Siedzieli obok siebie na małej glinianej ławce, a matka zamknęła drzwi, wróciła do środka i usiadła na stołku naprzeciw nich. Kobieta wciąż miała oczy utkwione w Dariusie, przyglądała mu się, a on poczuł się dość klaustrofobicznie w tym małym, ciemnym pomieszczeniu. Wiercił się na krześle. Zrozumiał, że była to tradycja, którą praktykowały wszystkie kobiety w wiosce – należało go przesłuchać, zanim pozwoliło się swojej córce gdziekolwiek z nim pójść. Szanując jej rodziców, Darius chciał być pewny, że nie zrobi niczego, co mogłoby ich obrazić. Był zdecydowany, aby zrobić dobre wrażenie. - Chciałeś się zobaczyć z moją córką – powiedziała twardo kobieta. Miała twarz wojownika, a Darius mógł dostrzec w jej obliczu, że była matką synów, matką wojowników. Była to twarz ostrożnej kobiety, która chciała chronić swoje dzieci. Matki zdecydowanej, aby po raz drugi nie popełniać błędów przeszłości. - Pani córka jest bardzo ładna – powiedział wreszcie Darius. Były to pierwsze słowa, jakie wyszły z jego ust, ale nie wiedział za bardzo innego mógłby rzec. Skrzywiła się. - Wiem, że jest – powiedziała. – Nie potrzebuję cię, abyś mi to uświadamiał. Każdy może to zobaczyć. Każdy chłopiec w tej wiosce chciałby z nią być. Nie jesteś pierwszym, który prosi o jej rękę. Dlaczego miałabym pozwolić jej spędzać z tobą czas? Serce Dariusa waliło kiedy próbował wymyślić, co może odpowiedzieć. Chciał okazać szacunek, ale jednocześnie nie chciał być zbyt uległy. - Przyznam, że nawet nie znam pani córki, – powiedział powoli – ale widziałem jak wielki jest jej duch i jak jest odważna. Bardzo to podziwiam. Są to ta sama siła i odwaga, jakie chciałbym widzieć u swojej żony, u matki moich dzieci. Chciałbym więc móc ją poznać. Oczywiście okazując przy tym największy szacunek – zarówno jej, jak i pani. Jej matka patrzyła na niego przez długi czas. Jakby się nad czymś zastanawiała. Jej wyraz twarzy pozostawał niezmienny.
- Pięknie się wypowiadasz jak na swój wiek, – powiedziała wreszcie – ale wiem kim był twój ojciec. Był buntownikiem. Wyrzutkiem. Wojownikiem. Ten mężczyzna był wielki, ale również lekkomyślny. Wśród naszych ludzi, nie ma miejsca dla bohaterów. Jesteśmy niewolnikami. I to się nigdy nie zmieni. Nigdy. Rozumiesz mnie? Gapiła się na niego długo i hardo, a wokoło panowała okropna cisza. Darius przełknął ślinę, nie wiedząc, co powiedzieć. - Nie chcę, aby moja córka spotykała się z bohaterem – powiedziała. – Straciłam już jednego syna. Nauczyło mnie to, że Imperium nigdy nie zostanie zniszczone. Nie mam zamiaru stracić również córki. Patrzyła na Dariusa chłodnym wzrokiem, nieustępliwie, czekała na odpowiedź. Darius chciał móc powiedzieć jej to, co chciała usłyszeć. Że nigdy nie będzie walczył przeciw Imperium. Że będzie posłuszny i zadowolony ze swojego niewolniczego losu. Ale głęboko w środku, wiedział, że będzie inaczej. Nie lubił kłamać i, co ważniejsze, nie chciał okłamać tej kobiety. - Podziwiam mojego ojca, – powiedział Darius – choć tak naprawdę ledwie go znałem. Nie planuję ataku na Imperium. Ale nie mogę pani obiecać, że będę im posłuszny przez całe swoje życie. Jestem kim jestem. I nie mogę udawać, że jest inaczej. Matka patrzyła na niego, zmrużyła oczy pośród nieskończonej ciszy, a Darius czuł jak pot spływa mu po czole. Zastanawiał się, czy całkiem zaprzepaścił swoją szansę. Wreszcie kiwnęła. - Przynajmniej byłeś szczery – powiedziała. – Nie można tego powiedzieć o innych chłopcach. A uczciwość wiele dla mnie znaczy. - Wspaniale! – powiedziała Loti wstając. – W takim razie skończyliśmy! Chwyciła Dariusa za rękę i pociągnęła go za sobą zanim zdążył zareagować. Prowadziła go wprost do wyjścia. - Loti, nie powiedziałam, że żeśmy skończyli! – wstając krzyknęła jej matka. - Och mamo, proszę cię – powiedziała Loti. – Chłopak ledwie mnie zna. Daj nam szansę. Będziesz mogła się na nim wyżyć, kiedy wrócimy. Loti zachichotała otwierając drzwi, jednak kiedy byli już prawie na zewnątrz, Darius poczuł na ramieniu uścisk zimnej dłoni, chwytającej go za biceps. Ręka pociągnęła go z powrotem.
Matka Loti patrzyła na niego z wielką powagą. - Jeśli przez ciebie, cokolwiek stanie się mojej córce, mogę ci zagwarantować, że zabiję cię własnymi rękami. * Darius usiadł naprzeciw Loti w małej łódce i wiosłował po rzece, która wolno płynęła na obrzeżach ich wioski. Po jej bokach znajdowały się bagna i droga prowadząca do tej leniwej rzeki, która okrążała miejscowość. Koryto rzeki tworzyło okręg, co szczególnie uwielbiały małe dzieci, które mogły umieszczać na wodzie małe zabawkowe łódki, puszczać je i czekać, aż po pewnym czasie powrócą. Mogły się tak bawić przez cały dzień. Rzeka była także ulubionym miejscem spotkań zakochanych, ze względu na jej słaby prąd. Sielankowy wiatr sprawiał, że było to najlepsze miejsce do podziwiania zachodów słońca – upał dnia się rozpraszał, a w jego miejsce zrywała się bryza. Darius był zachwycony wyrazem twarzy Loti, kiedy zobaczyła, gdzie ją zabrał. Wreszcie poczuł się, jakby zrobił coś we właściwy sposób. Odchyliła się teraz w tył i patrzyła na niebo, jakby była w raju. Darius wiosłował, prowadząc ich delikatnie po rzece. Niósł ich prąd, więc nie musiał się zbytnio wysilać – położył łokcie na wiosłach i pozwolił łodzi dryfować. Kiedy tak płynęli w ciszy, Darius pomyślał o tym jak jest szczęśliwy, mogąc być tutaj teraz i o tym jak piękna jest Loti ze swoją ciemną skórą oświetloną promieniami zachodzącego słońca. Darius nachylił się do przodu i poklepał ją ręką po jej delikatnej dłoni. Spojrzała na niego i się uśmiechnęła. Wciąż bawiła się kwiatami, które jej podarował. Kiedy ich oczy się spotkały, Darius zapomniał, co miał właśnie powiedzieć. Patrzyła na niego oczami wypełnionymi intensywnością i pasją, jakby chciała przeniknąć do jego duszy. - Tak? – zapytała. Darius chciał się odezwać, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Dryfowali więc w ciszy. Mijali bagna mieniące się podczas zachodu pięknymi kolorami szkarłatu i bursztynu. Okolica szumiała na wietrze. - Różnisz się od pozostałych – powiedziała wreszcie. – Nie wiem o co chodzi, ale jest w tobie coś takiego. Czuję, że jesteś wojownikiem. Czuję też coś innego… nie wiem, może wyczulenie. Tak jakbyś dostrzegał rzeczy. Tak jakbyś je rozumiał. Lubię być przy tobie. Czuję się wtedy swobodnie.
Darius zarumienił się i spojrzał w dół. Czy wiedziała o jego mocy? – zastanawiał się. Czy go za to znienawidzi? Czy powie pozostałym? - Większość chłopaków w twoim wieku – powiedziała – ma już dziewczyny, albo jest już żonata. Ale nie ty, nigdy nie widziałam cię z żadną inną. - Nie wiedziałem, że w ogóle mnie kiedyś widziałaś – powiedział zaskoczony. - Mam oczy – odrzekła. – Trudno nie zwrócić na ciebie uwagi. Darius zarumienił się jeszcze bardziej. Patrzył na dno łodzi i przebierał stopami. Nie wiedział, co odpowiedzieć, więc nie powiedział nic. Zawsze był nieśmiały w stosunku do dziewcząt, nie miał tej naturalnej zdolności rozmawiania z nimi, jaką mieli inni chłopcy. A z drugiej strony, zawsze bardzo głęboko wszystko odczuwał. Widział, że inni chłopcy łatwo znajdowali sobie dziewczyny i łatwo je odpuszczali, kiedy dostali to co chcieli. Darius nigdy nie mógłby tak postąpić. Dowolna dziewczyna, z którą zacząłby się spotykać, mogłaby liczyć na to, że traktowałby ją bardzo poważnie. I był to kolejny powód, dla którego trudno było mu się z kimś zapoznać. Dla niego było to bardzo poważne. - A ty? – Darius wreszcie zebrał się na odwagę. – Ty też nie wzięłaś ślubu. Poparzyła na niego z dumą. - Nie ma się czego wstydzić – zaczęła się bronić. – Dokonuję własnych wyborów. Nie podążam zbyt łatwo za pasjami. Odprawiłam z kwitkiem wszystkich, którzy próbowali się do mnie zbliżyć. Dariusa zaniepokoiły te słowa. Czy jego również miała zamiar odprawić? - Dlaczego? – zapytał. - Czekam na kogoś niezwykłego – odpowiedziała. – Na kogoś, kto jest kimś więcej, niż tylko mężczyzną. Kto jest kimś więcej niż tylko wojownikiem. Na kogoś specjalnego. Kogoś kto będzie inny. Kogoś, kto wypełni swoje wielkie przeznaczenie. Darius był zdezorientowany i nawet zaczął się nagle zastanawiać, czy cała ta wycieczka nie była tylko stratą czasu. - W takim razie dlaczego siedzisz tu teraz ze mną? – zapytał. Loti się zaśmiała, a piskliwy i słodki dźwięk jej głosu zbił go z tropu. Kiedy wreszcie skończyła, jej radosne oczy spoczęły na jego twarzy. - Bo może właśnie znalazłam kogoś takiego – powiedziała.
Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, po to, aby za moment każde z nich z zawstydzeniem spojrzało gdzie indziej. Darius znów zaczął wiosłować. Nie był w stanie do końca jej zrozumieć, a jednak czuł, że łączy ich silna więź. Nie rozumiał za bardzo, czego chciała, ani co w nim widziała. Obawiał się, że może ją stracić. Chciał jej jakoś zaimponować, jakoś ją przekonać, aby go polubiła. Nie wiedział jednak co powiedzieć. Wiosłował dalej bez słowa, płynąc w dół rzeki. Powietrze przepełniały pochodzące z bagien szelesty. Dało się również słyszeć wiatr i nocne owady, które zaczynały swój koncert. Mięśnie Dariusa powoli się odprężały, zmęczone po całym dniu ciężkiej pracy. Rzadko odpoczywał, rzadko zdarzało się, aby nie myślał o kolejnym dniu w pracy, o swojej marnej egzystencji, o tym, aby wreszcie się stąd wynieść. Po raz pierwszy od dawna, był szczęśliwy z powodu tego, gdzie się znajdował. - Nie przeszkadza ci to? – zapytał. – To, że jutro, kiedy się obudzimy będziemy odpowiadać przed kimś innym. Loti nie odwróciła wzroku, aby na niego spojrzeć. Patrzyła w dal. Wzruszyła ramionami. - Oczywiście, że mi to przeszkadza – odpowiedziała po chwili. – Ale są na świecie rzeczy, z którymi musisz nauczyć się żyć. Ja się nauczyłam. - A ja nie – powiedział. Spojrzała na niego. - Twój problem polega na tym, – rzekła – że masz ograniczone myślenie. Widzisz tylko jeden sposób oporu. Spojrzał na nią zagadkowo. - Jaki jest inny sposób oporu, jak zrzucenie swoich kajdan? – zapytał. Uśmiechnęła się - Najwyższą forma oporu jest radość życia, nawet w obliczu prześladowania. Jeśli potrafisz znaleźć sposób na to, aby cieszyć się życiem w obliczu niebezpieczeństwa, jeśli nie pozwolisz im złamać twojego ducha, wtedy ich pokonałeś. Mogą wpływać na twoje ciało, ale nie na twojego ducha. Jeśli nie będą potrafili odebrać ci radości, będzie to oznaczało, że nie jesteś uciskany. Ucisk to stan umysłu. Darius rozważał jej słowa, nigdy nie postrzegał tego w ten sposób. Nigdy nie spotkał nikogo, kto myślał jak ona. Kogoś, kto postrzegał świat w ten sposób. Nie wiedział, czy się z nią zgadza, ale był w stanie zrozumieć jej sposób myślenia.
- Myślę, że bardzo się od siebie różnimy – powiedział wreszcie. - Może właśnie dlatego się polubiliśmy – odrzekła. Serce zaczęło mu mocniej bić, kiedy usłyszał te słowa. Po raz pierwszy poczuł się odprężony, pewniejszy siebie. Ich łódka wpłynęła w kolejny zakręt. Loti otworzyła szeroko oczy, a Darius odwrócił wzrok. Prąd ściągnął ich pod Drzewo Ognia. Chłopak spojrzał na roślinę – był zachwycony, jak zawsze. Drzewo, wysokie i szerokie na setki stóp, było równie pradawne jak te ziemie. Jego gałęzie zwisały nad rzeką, sięgały do samej wody. Liście płonęły czerwienią, a jasno czerwone kwiaty kwitły na końcu każdej gałęzi. Wszystko to błyszczało podczas zachodu słońca. Wyglądało magicznie. Chłopak wyczuwał intensywny zapach drzewa – pachniał niby cynamon zmieszany z wiciokrzewem. Darius zatrzymał łódź pomiędzy gałęziami. Kwiaty prawie dotykały ich głów. Zapadał wieczór i można było dostrzec jak delikatnie błyszczą, oświetlając nieco zmierzch. Loti nachyliła się, tak blisko, że jej kolana dotykały Dariusa. Chwyciła go za ręce. Wyczuwał jej drżenie. Spojrzał jej prosto w oczy, a serce waliło mu w piersi. - Jesteś inny niż wszyscy – powiedziała. – Widzę to w twoich oczach. Chcę z tobą być. Darius spojrzał na nią. Widział w jej oczach, że mówi szczerze. - A ja z tobą – rzekł. - Nie oddaję mojego serca z łatwością – powiedziała. – Nie chcę, aby zostało złamane. - Obiecuję, że nigdy nie zostanie. Darius nachylił się, a jego wargi spoczęły na jej ustach. Wyciągnął dłoń i dotknął jej twarzy. Kiedy dryfowali tak we dwoje, pod Drzewem Ognia, po raz pierwszy poczuł, że wreszcie ma po co żyć.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Gwen stała na pokładzie, patrząc w wodę. Podniosła ręce, aby ochronić swe oczy przed światłem, które nagle pojawiło się na niebie. Unosząca się nad wodą mgła, została teraz zabarwiona na złoty kolor. Kiedy mrugnęła, aby przyzwyczaić się do światła, zobaczyła, że w oddali coś płynie w jej kierunku. Zmrużyła oczy i zaczęła się zastanawiać, czy zaczyna mieć wizje – oto, daleko przed nią, unosząc się na falach, płynęła niewielka łódź. Błyszcząca, złota łódź, odbijająca promienie słoneczne. Gwen przyjrzała się dokładniej – łódka podpłynęła bliżej, a serce urosło jej w piersi, kiedy zobaczyła kto znajduje się na pokładzie. Nie mogła w to uwierzyć. W środku był Thor, stał i uśmiechał się triumfalnie. Na rękach trzymał dziecko. Na ten widok Gwen zalała się łzami. Oto byli, tylko kilka stóp od niej, wracali do niej, oboje żywi i bezpieczni. Gwen odwróciła się, aby zawołać innych i przekazać im dobre wieści – kiedy spojrzała za siebie, zobaczyła, że jej statek jest pusty. Nie rozumiała, gdzie się wszyscy podziali. Weszła do małej szalupy ratunkowej i pospiesznie opuściła ją na wodę. Kiedy była już na morzu, jej łódka kołysała się na falach jak szalona, a gruba lina, która łączyła ją ze statkiem, pękła. Gwen wygięła kark i spojrzała w górę. Z przerażeniem zobaczyła, że jej statek odpływa w głąb oceanu. Odwróciła się do Thora i Guwayne’a i przerażenie znów odmalowało się na jej twarzy. Zobaczyła, że jej szalupa została wessana przez falę. Fala płynęła coraz szybciej i szybciej, oddalając ją od nich. NIE! – wrzasnęła. Gwen wyciągnęła rękę do Thorgrina, który wciąż tam stał, uśmiechając się, trzymając na ręku Guwayne’a. Ale oceaniczny prąd przytrzymywał ją i unosił coraz dalej od niego, od jej statku, od wszystkiego co znała, daleko na bezkresny ocean. Nagle się obudziła. Rozejrzała się wokoło, oddychała ciężko, była spocona i zastanawiała się, co się stało. Zobaczyła, że wciąż znajduje się na swoim statku, że leży na pokładzie i że jest on wypełniony ludźmi. To był koszmar. Okropny, okrutny koszmar. Ulga Gwen szybko zmieniła się w rozczarowanie – zdała sobie bowiem sprawę z tego, w jakim stanie znajdują się jej ludzie. Gęsta mgła osiadła
praktycznie na wszystkim, więc Gwen tylko fragmentarycznie widziała to, co działo się na statku. Widziała jednak, że ludzie osunęli się na swoich wiosłach, leżeli zwinięci na pokładzie, ułożeni wzdłuż burty. Wszyscy byli ospali, nikt się nie poruszał. Z całą pewnością mogła powiedzieć, że są wycieńczeni z głodu. Wszyscy leżeli tam bez ruchu i wyglądali bardziej na martwych, niż na żywych. Gwendolyn poczuła jak ból powodowany głodem przeszywa jej ciało. Zebrała wszystkie siły, aby ułożyć się w siedzącej pozycji. Usiadła więc, trzymając dziecko, które zaczęło płakać, kiedy Gwen podała mu pustą butelkę mleka. Chciało jej się wyć, ale na to również była zbyt wyczerpana. Po tym wszystkim co przeszli, spokoju nie dawała jej myśl, że wszyscy jej ludzie umrą tutaj, pośrodku niczego. Z głodu. Było to dla niej zbyt wiele. Sama mogła cierpieć, ale nie umiała patrzeć na to, że w ten sam sposób cierpi jej lud. Gwen czuła w powietrzu nieświeży zapach śmierci. Statek ten stał się pływającym grobowcem – wiedziała, że już niedługo wszyscy będą martwi. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że wszystko to, to była jej wina. - Nie obwiniaj się pani – usłyszała głos. Jej brat, Kendrick, siedział niedaleko i delikatnie się do niej uśmiechał. Musiał czytać w jej myślach, jak robił to często, kiedy razem dorastali. Siedział tam dumnie, pełen siły ducha – nawet teraz, w tych trudnych chwilach. - Byłaś niezwykłą Królową – powiedział. – Nasz ojciec byłby z ciebie dumny. Zawiodłaś nas dalej niż ktokolwiek inny ośmieliłby się marzyć. To cud, że przeżyliśmy tak długo. Gwen doceniała te miłe słowa, ale wciąż nie potrafiła się pozbyć poczucia winy. - Jeśli wszyscy umrzemy, to będzie to moja wina – powiedziała. - Pewnego dnia i tak wszyscy umrzemy – odpowiedział. - Umrzemy z honorem, to znacznie więcej niż moglibyśmy chcieć dla nas samych. Kendrick wyciągnął uspokajającą dłoń. Gwen chwyciła go za rękę, wdzięczna, że zawsze mogła na niego liczyć. - Myślę, że byłbyś lepszym Królem, niż ja byłam Królową – powiedziała. – To ciebie powinien wybrać ojciec. Kendrick pokręcił głową. - Ojciec dokładnie wiedział co robi – rzekł. – Wybrał doskonale. Był to największy i najlepszy wybór w jego życiu. Wybrał cię nie po to, abyś
sprawowała władzę w dobrych czasach. Wybrał cię na czasy takie jak te. Wiedział, że nas poprowadzisz. Zanim zdążyła zastanowić się nad jego słowami, Gwen usłyszała szuranie stóp. Odwróciła się i zobaczyła, że Steffen patrzy na nią z dołu. Miał podkrążone oczy, był słaby. Obok niego stała Arliss, trzymając go za rękę. Steffen odchrząknął. - Pani, nigdy cię o nic nie prosiłem, – powiedział słabym głosem – ale teraz mam jedną prośbę. Spojrzała na niego zaskoczona, zastanawiając się, o co może chodzić. - Jeśli jest to coś, co mogę ci zapewnić, możesz na to liczyć – odpowiedziała. - Czy zechcesz zostać świadkiem naszych zaślubin? – zapytał. – Chcielibyśmy się pobrać. Gwen spojrzała na nich oboje z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia. - Pobrać się? – zapytała oszołomiona. – Teraz? Tutaj? Steffen i Arliss skinęli głowami, a Gwen widziała, że mówią poważnie. - Jeśli nie teraz, to kiedy? – zapytała Arliss. – Nikt z nas nie zakłada, że dotrzemy do lądu. A zanim umrzemy, chcielibyśmy połączyć się na zawsze. Gwen spojrzała na nich, poruszona ich wzajemnym oddaniem. Sytuacja ta sprawiła, że pomyślała o Thorgrinie. O niepochamowanym pragnieniu, aby go poślubić. Jej oczy napełniły się łzami. - Oczywiście, że zechcę – odpowiedziała. Kendrick, Godfrey i inni, którzy byli w pobliżu i to usłyszeli zaczęli podnosić się z ziemi i dołączyli do Gwen, która w towarzystwie Arliss i Steffena udawała się na dziób statku. Steffen i Arliss stali tuż przy burcie, trzymali się za ręce i uśmiechali się do siebie. Gwen stała przed nimi, spoglądając na mgłę, która unosiła się i opadała na tym milczącym statku. Podziwiała ich odwagę, ich radość życia, którą potrafili wykrzesać z siebie w tym tragicznym momencie. - Czy macie przygotowane przysięgi? – zapytała Gwen. Steffen skinął głową. Oczyścił gardło i spojrzał Arliss w oczy. - Ja, Steffen, przysięgam, że zawsze będę cię kochał, – powiedział – że będę wspaniałym mężem i że zawsze będę trwał u twego boku zarówno w tym życiu, jak i w następnym lub wszędzie tam, gdzie poprowadzi nas los. Arliss uśmiechnęła się do niego.
- A ja, Arliss, przysięgam na zawsze cię kochać, być oddaną żoną i trwać u twojego boku zarówno w tym życiu, jak i w następnym lub wszędzie tam, gdzie poprowadzi nas los. Nachylili się i pocałowali, a gdy to zrobili, Gwen zauważyła łzy spływające Arliss po policzkach. Była to święta chwila, a jednocześnie tak gorzka. Był to moment, w którym wszyscy oni zaglądali śmierci w twarz i starali się pokonać ją swoją miłością. Był to niesamowity romans, a jednocześnie jeden z najbardziej ponurych ślubów, w których Gwen kiedykolwiek uczestniczyła. Ale także najpiękniejszy – zrozumiała Gwen dryfując donikąd pośród unoszącej się i opadającej na falach mgły. Bardziej niż kiedykolwiek, czuła, że nadciąga śmierć – czuła, że miała szczęście, iż udało jej się przeżyć tak długo. Wystarczająco długo, aby uczestniczyć w ślubie tych dwóch osób, które tak kochała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY Alistair siedziała w komnacie Ereca w królewskim domu chorych. Obok znajdowały się Dauphine i matka rodzeństwa. Kilkunastu strażników stało przed drzwiami, które miały dwie stopy grubości i były zabarykadowane przesuwnymi żelaznymi prętami. Alistair usiadła obok Ereca, który ciągle jeszcze pogrążony był we śnie. Chwyciła go za rękę i zamknęła oczy. Starała się nie zwracać uwagi na krzyki tłumu, które rozlegały się na zewnątrz. Grube kamienne mury nieco tłumiły ich szalone krzyki. Z hałasu można było wywnioskować, że dom chorych został otoczony, że Bowyerowi udał się ten zamach stanu i że są oni teraz odcięci. Wiedziała, że Bowyer nie wypuści ich dopóki Erec nie będzie martwy, a co za tym idzie – dopóki sam nie zostanie Królem. Na szczęście Alistair udało się dotrzeć do komnaty Ereca przed żołnierzami. Zabarykadowała drzwi, chcąc być przy boku ukochanego. Spojrzała na niego, pocałowała go w dłonie i poczuła jak kolejna łza spływa jej po twarzy. Spał spokojnie. Widziała, że właśnie tego będzie potrzebował – po uzdrawiającym zaklęciu, które na niego rzuciła, nie wstanie jeszcze przez jakiś czas. Kiedy się obudzi, wciąż będzie słaby – nie będzie w stanie z nikim walczyć. Musiała liczyć sama na siebie. Sama też była w dość kiepskim stanie – całą swoją energię spożytkowała na uzdrowienie Ereca. Alistair starała się wykrzesać z siebie jakiekolwiek magiczne moce, które mogłyby jej pomóc. Chciałaby teraz mieć u swego boku Thora, albo jakiegokolwiek innego rycerza Kręgu, jakiegokolwiek przedstawiciela Srebrnych. Wiedziała, że poświęciliby oni swe życie, aby ocalić Ereca. Wydawało jej się dość ironiczne, że Erec znalazł się w największym niebezpieczeństwie właśnie tutaj, wśród swych własnych ludzi. Alistair zamknęła oczy i skupiła się. Matko, proszę, pomóż mi. Cały czas miała mocno zamknięte oczy, przypominając sobie wszystkie wizje jakie dotyczyły jej matki. Przypominała ją sobie, jak stoi wysoko na klifie czy w zamku. Chciała się z nią połączyć. Nie przestawała się modlić. Nic jednak się nie stało. Na zewnątrz rozległo się nagle natarczywe walenie w drzwi. Wydawało się, jakby było to walenie do jej serca. Alistair wstała, przeszła przez komnatę i stanęła przy drzwiach. Spojrzała na matkę Ereca i na Dauphine, które również spoglądały na nią z
niepokojem. - To koniec – powiedziała Dauphine. – Teraz zginie nie tylko mój brat, ale i my, razem z nim. Powinnyśmy uciekać, kiedy miałyśmy na to szansę. - Wtedy Erec już by nie żył – odpowiedziała Alistair. Dauphine pokręciła głową. - Erec i tak umrze. Trzy kobiety nie są w stanie powstrzymać całej armii. A gdyby udało nam się zbiec, mogłybyśmy uciec i zgromadzić naszych mężczyzn, aby dokonali zemsty. Tym razem Alistair pokręciła głową. - Jeśli Erec by umarł, zemsta niczego by nie zmieniła. Jeśli on umrze, ja umrę wraz z nim. - Twoje życzenie może się zaraz spełnić – powiedziała jego matka. Walenie w drzwi powtarzało się cały czas, aż wreszcie ustało i usłyszały głos jednego człowieka, który przemawiał w imieniu wszystkich. - Alistair, wiemy, że tam jesteś – huknął mężczyzna. Alistair natychmiast rozpoznała Bowyera. Wydawało się, że jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Drzwi były grube, więc nie mieli szans, aby je wyważyć. - Wydaj go nam, – kontynuował Bowyer – a ujdziesz żywa. Jeśli wciąż będziesz próbowała go chronić, zginiesz razem z nim. Nie możemy wyważyć tych drzwi, ale możemy cię tam uwięzić. Będziesz tam siedzieć przez długi czas i umrzesz z głodu, bolesną śmiercią. Stamtąd nie ma innego wyjścia. Wystaw nam Ereca, a cię za to nagrodzimy i umożliwimy ci powrót do twojej ojczyzny. Nie będę powtarzał tej oferty drugi raz. Alistair wpatrywała się w drzwi, była wściekła i oburzona. Chwycili ją w momencie jej bezbronności i wiedziała, że nic nie może z tym zrobić. Ale nie podda się w walce o Ereca. Nie teraz. Nigdy. - Jeśli pragniesz kogoś zabić, – krzyknęła – jeśli chcesz odebrać czyjeś życie, weź mnie! Na zewnątrz rozległ się pomruk. - Alistair, co ty mówisz? – zapytała matka Ereca, ale Alistair ją zignorowała. - Według waszego prawa – dodała – bez Królowej, Król nie może pełnić swej funkcji, więc jeśli mnie zabijecie, sprawicie, że Erec stanie się bezsilny. Zabij mnie i sam zostań Królem. Moja śmierć za jego życie. To jedyna rzecz, którą mogę zaoferować.
Nastała długa cisza, a po drugiej stronie drzwi dało się słyszeć szepty, aż wreszcie Bowyer odezwał się głośno: - Zgoda! – krzyknął – Twoja śmierć, z jego życie! Alistair skinęła zadowolona. - Zgoda! – odpowiedziała. Wzięła głęboki oddech, przygotowała się na to, co ma nastąpić i podeszła do drzwi, sięgając po żelazny rygiel. Nagle poczuła rękę na swoim nadgarstku. Odwróciła się i zobaczyła, że stoi za nią matka Ereca, a jej oczy napełnione są łzami. - Nie musisz tego robić – powiedziała delikatnie. Alistair również łzy napłynęły do oczu. - Moje życie nie jest dla mnie nawet w połowie tak cenne, jak życie Ereca – powiedziała. – Wydaje mi się, że nie ma lepszego sposobu na śmierć, jak umrzeć za niego. Matka Ereca zalała się łzami. Alistair podeszła do przodu, a strażnicy delikatnie odciągnęli Królową do tyłu. Alistair wyciągnęła rygiel, dźwięk przesuwającego się żelaza rozległ się wśród kamiennych ścian. Otworzyła drzwi. Stanęła teraz twarzą w twarz z Bowyerem. Gapił się na nią, stojąc kilka stóp dalej. Za jego plecami stały setki żołnierzy pod bronią. Było to morze wrogich twarzy. Na widok Alistair wszyscy ucichli zdumieni. Alistair z odwagą przeszła przez otwarte drzwi. Wprost na nich. Rozstąpili się, kiedy zaczęła iść w stronę Bowyera. Stała teraz w odległości jednej stopy od niego. Ich spojrzenia spotkały się ze sobą. Oba były niepokorne. Rozległ się dźwięk ciężkich drzwi, które zatrzasnęły się tuż za nią. Rygiel znów został wsunięty na swoje miejsce. Była tam teraz całkiem sama, ale cieszyła się, że Erec był bezpieczny w środku. - Jesteś odważniejsza niż sądziłem – powiedział Bowyer po długim milczeniu. – Twoja odwaga doprowadziła cię do śmierci. Alistair spojrzała na niego spokojnie, bezemocjonalnie, niezdolna do strachu. - Śmierć jest przelotna, – odpowiedziała – odwaga zaś wieczna. Ich wzrok znów się spotkał i Alistair zobaczyła, że za gniewem Bowyera, skrywał się podziw.
Wystawiła ręce przed siebie i kilku żołnierzy ruszyło, aby ją związać. Tłum zakrzyknął radośnie. Dziewczyna poczuła, że ktoś popchnął ją z tyłu. Prowadzono ją przez wiwatujący tłum. Ciemną zimną nocą wiedziono ją przez oświetlone pochodniami ulice, wprost na jej egzekucję.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY Romulus stał na dziobie swojego statku trzymając ręce na biodrach i patrząc w dal na zbliżające się brzegi Imperium. Miał mieszane uczucia. W pewnym sensie powracał jako zwycięzca. Dokonał czegoś, czego ani Andronicus, ani żaden inny władca Imperium nigdy nie osiągnęli – podbił i okupował Krąg. Był to wyczyn, którego żaden z jego poprzedników nie był w stanie osiągnąć i w tym kontekście miał powód do świętowania, miał prawo czuć się bohaterem. Ostatecznie, w tej chwili nie istniało na świecie nawet najmniejsze miejsce, które nie należałoby do Imperium. Z drugiej zaś strony, ta wojna kosztowała go wiele – zbyt wiele. Wyruszał do Imperium z setkami tysięcy statków, a wracał z flotą składającą się z zaledwie trzech jednostek. Czuł gniew i upokorzenie kiedy o tym pomyślał. Wiedział, że należy winić za to Thorgrina, jakiekolwiek magiczne moce posiadał, i oczywiście tę buntowniczą dziewczynę, Gwendolyn. Romulus przysiągł sobie, że pewnego dnia schwyta ich oboje. I żywcem obedrze ich ze skóry. Zapłacą za to, że musi teraz w upokorzeniu wracać do swojej ojczyzny. Romulus wiedział, że jakkolwiek nie próbowałby tego przedstawić, jego powrót na trzech statkach, jest przejawem słabości. W razie jakiegokolwiek powstania, byłby teraz bezbronny. Wiedział, że jego pierwszym zarządzeniem powinno być jak najszybsze odbudowanie floty. To dlatego płynął teraz właśnie tutaj, to swojego północnego miasta, do Volusii. Było to konieczne przed jego wielkim powrotem do stolicy Południa. Uzupełni flotę, a następnie wróci w najbardziej widowiskowym stylu, na jaki go tylko stać. Potrzebuje tego, aby zjednoczyć Imperium. Rozejrzał się wkoło i zobaczył w porcie setki połyskujących w słońcu statków. Wiedział, że każdy z nich jest na sprzedaż – to tylko kwestia ceny. Volusia. Romulus patrzył w dal i analizował to nadmorskie miasto, kiedy morze prowadziło jego skromne trzy statki do portu. Nagle ogarnęła go fala nowego oburzenia. Północne prowincje Imperium zawsze uważały się za lepsze. I zawsze niechętnie wykonywały rozkazy płynące ze stolicy Południa. Nie był to łatwy sojusz – co kilkanaście lat wybuchały między nimi spory. Zdaniem Romulusa, Volusia powinna być zadowolona ze swojego położenia i szybko się podporządkować, jak wszystkie pozostałe prowincje Imperium. Jednak zamiast tego, wypełniona była obrzydliwie bogatymi i zepsutymi przywódcami z północnej półkuli, a na jej czele stała okropna stara Królowa,
z którą nie raz musiał się ścierać. Romulus nie umiał myśleć o niczym innym, jak o tym, że podczas negocjacji dotyczących zakupu statków, znów będzie musiał oglądać jej brzydką twarz. Znał jej chciwość, więc się na wszystko przygotował – ładownie wypełnione były złotem. Był wściekły, że znalazł się w tej sytuacji. Co gorsza, na niebie nie było już śladu księżyca. Romulus po raz milionowy zmartwił się na myśl o zaklęciu czarnoksiężnika. Jego cykl księżyca się skończył, a wraz z nim – okres, w którym Romulus był nie do pokonania. Chwilami go to przerażało. Sprawiało, że czuł się słaby i bezbronny. Zamknął i otworzył dłonie, napiął mięśnie – nie czuł słabości, wciąż czuł, że przez jego ciało przepływa siła. Nie miał już władzy nad smokami, ale nie było to teraz tak ważne. Smoki nie żyły i wprawdzie już nad nimi nie panował, ale nikt inny również nie miał do nich dostępu. Przez całe swoje życie był wspaniałym wojownikiem, nawet bez zaklęcia, nie widział więc powodu, dla którego powrót do poprzedniego stanu miałby sprawić, że będzie bezbronny. Romulus starał się nie myśleć o słowach czarnoksiężnika, o tym, że dobił tego wielkiego targu, zgodnie z którym zgodził się oddać duszę diabłu w zamian za wielką siłę, którą został obdarzony na czas jednego cyklu księżyca. Być może jeśli powróci do jaskini czarnoksiężnika, uda mu się wynegocjować kolejny cykl? A jeśli nie, może Romulus powinien zabić tego człowieka – tak, prawdopodobnie zabicie go będzie najlepszym rozwiązaniem. Romulusa znów napełnił optymizm, pozbył się swoich obaw, spojrzał na miasto, do którego się zbliżał i po raz pierwszy się uśmiechnął. Królowa może mieć teraz przewagę, może zabrać całe jego złoto, ale za to dostanie swoje statki. A kiedy będzie już je miał, wróci do tego miejsca, do tego miasta na morzu, kiedy najmniej będą się go spodziewali, i zatopi je w ogniu. Wcześniej jednak wybije ich wszystkich w pień. Odzyska całe swoje złoto i użyje go do odlania ogromnej, szczerozłotej statuy, która go upamiętni. Jego pomnik będzie stał na wybrzeżu i wskazywał na morze. Romulus uśmiechnął się szeroko, kiedy o tym pomyślał. Dzisiejszy poranek będzie jednak wspaniały. Trąbki rozległy się wzdłuż całego wybrzeża. Romulus zobaczył żołnierzy Volusii stojących po obu stronach portu, ubranych w swoje najlepsze mundury, stojących na baczność i czekających, aby go powitać. Było to powitanie, na które w pełni zasługiwał. Romulus wiedział, że bano się go
tutaj i szanowano stolicę Południa, a jednak nie umiał sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek w przeszłości witano go tu równie ciepło. Być może ci ludzie postanowili zmienić swoją strategię i mocniej się zintegrować, być może bali się go bardziej niż dotychczas mu się wydawało. Może, pomyślał, nie spali jednak miasta. Może jedynie zgwałci tutejsze kobiety i ukradnie złoto. Romulus uśmiechnął się szeroko, kiedy wyobraził to sobie w najdrobniejszych szczegółach. W międzyczasie jego statek wpłynął do portu. Kiedy jego ludzie kotwiczyli statek, dziesiątki miejscowych żołnierzy ustawiało przy burtach pozłacaną dechę. Romulus zszedł po niej dumnie, zadowolony z powitania jakie właśnie otrzymywał. Zrozumiał, że zdobycie statków, których potrzebował, będzie prostsze, niż mu się wydawało. Być może dotarły tu wieści o jego podboju Kręgu i tutejsi ludzie zdali sobie sprawę z tego, jak potężnym jest władcą. Romulus zszedł do doków, a dziesiątki żołnierzy rozstąpiło się, salutując mu z szacunkiem. Romulus spojrzał w górę i w samym środku tłumu, w lektyce wykonanej ze szczerego złota, zobaczył władczynię Volusii. Opuszczono lektykę. Romulus spodziewał się zobaczyć starą, pomarszczoną kobietę, którą widział ostatnio lata temu. Jakież było jego zdziwienie, kiedy jego oczom ukazała się młoda, uderzająco wspaniała dziewczyna, która wyglądała maksymalnie na osiemnaście lat. Wyglądała efektownie, jak poprzednia Królowa. Romulus był zupełnie zbity z tropu, a zdarzało mu się to naprawdę rzadko. Spojrzał na dziewczynę, która wyszła z lektyki i skierowała się w jego kierunku dumnym krokiem. Otoczona była dziesiątkami żołnierzy. Stanęła zaledwie kilka stóp przed nim i milcząc spojrzała na niego. Kiedy się jej dokładnie przyjrzał, zrozumiał, że nie może to być nikt inny, jak córka poprzedniej Królowej. Wściekł się nagle, kiedy dotarło do niego, że został zlekceważony przez Królową, która wysłała swoją córkę, aby ta go powitała. - Gdzie twoja matka? – zapytał Romulus oburzonym głosem. Dziewczyna pozostała opanowana i patrzyła na niego ze spokojem. - Moja matka, o której mówisz, od dawna nie żyje – odpowiedziała. – Zabiłam ją. Romulusa zszokowały jej słowa. A nawet bardziej zdziwiło go to, jak głęboki, ciemny i silny był jej głos. Przyjrzał się jej, wybity z rytmu tym stanowczym tonem, jej pewnością siebie, jej głębokim, ciemnym głosem, jej
ponurymi czarnymi oczyma i jej pięknością. Niczym broń dzierżyła swoją urodę. Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką siłą, czy to u mężczyzny, czy u kobiety, u żadnego oficera, obywatela czy czarnoksiężnika – u nikogo. Była niczym starożytny wojownik, schwytany w ciało młodej dziewczyny. Kiedy Romulus przyglądał się jej z uwagą, uśmiechnął się szeroko, rozpoznając w niej swą bratnią duszę. Zabiła swoją matkę. Nie było więc wątpliwości co do tego, że przejęła władzę w bezlitosny sposób, co Romulus wysoce podziwiał. Pomyślał sobie, że należałoby znaleźć jakiś pretekst, aby pozostać w tym mieście na noc. Urządzą sobie wspólną ucztę. A kiedy będzie się tego najmniej spodziewała, zaatakuje ją i ją posiądzie. - A jak masz na imię, moja droga księżniczko? – zapytał robiąc krok naprzód. Stał przed nią napinając mięśnie swojej klatki piersiowej, błyszcząc w słońcu, podchodząc tak blisko, aby nie czuła się komfortowo, aby mogła zrozumieć jak wielka jest siła Wielkiego Romulusa. Uśmiechnęła się i zaskoczyła go – zamiast się cofnąć, jak postąpiłoby większość ludzi, podeszła do niego jeszcze bliżej. - Jest to imię, którego nigdy nie zapomnisz – powiedziała, szepcząc mu do ucha. Romulus poczuł na ciele gęsią skórkę, kiedy podeszła bliżej. Gapił się na jej piękno, jego całe ciało zarumieniło się na jej widok. Zrozumiał, że jej się podoba – a więc nawet łatwiej będzie wykonać plany dzisiejszego wieczora. - A to dlaczego? – zapytał. Pochyliła się jeszcze bliżej, jej delikatne, zmysłowe usta, dotknęły jego ucha. - Ponieważ będą to ostatnie słowa, jakie usłyszysz w swoim życiu. Romulus spojrzał na nią, mrugając, zdziwiony, starając się przetworzyć to, co właśnie powiedziała – sekundę później zobaczył w jej ręce coś, co błyszczało w słońcu. Był to sztylet. Połyskujący złotem, najmniejszy i najostrzejszy sztylet jaki kiedykolwiek widział. Z prędkością światła Volusia wyciągnęła go zza pasa, odwróciła i przecięła jego gardło. Sztylet był tak ostry, że Romulus ledwie poczuł, co się stało. W szoku spojrzał w dół, jak jego własna krew spłynęła mu na klatkę piersiową. Parowała z gorąca, tworząc przy jego stopach karmazynową kałużę. Spojrzał w górę i zobaczył, że Volusia patrzy na niego ze spokojem, bezemocjonalnie, jakby zupełnie nic się nie stało. Jej czarne, złe oczy przeszyły jego duszę, kiedy podniósł do gardła rękę, aby powstrzymać krwawienie.
Ale było już a późno. Krew przedostawała się pomiędzy jego palcami i spływała mu po ciele. Poczuł jak robi się słaby, upadł na kolana, spojrzał na nią bez nadziei. Widział jak gapi się na niego swoimi czarnymi oczyma. Wiedział, że jego życie właśnie dobiegło końca i nie potrafił uwierzyć, że umierał właśnie tutaj, w tym miejscu. Że poniósł śmierć z rąk kobiety, młodej, bezczelnej dziewczyny, której imienia, w istocie, nigdy nie zapomni. Kiedy czaszką uderzył o kamienną posadzkę, w jego uszach brzęczało jej imię. Pomyślał, że jest to jego pogrzebowy dzwon, który odprowadzi go do piekieł. Volusia. Volusia. Volusia.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY Darius szedł z uśmiechem na twarzy krętymi uliczkami swojej wioski. Z radością stawiał kolejne kroki, witając poranek i przygotowując się na kolejny dzień pracy. - Z czego się tak cieszysz? – zapytał Raj, idąc obok niego wraz z tuzinem chłopców, którzy również będą zmuszeni dzisiaj do kolejnego dnia katorżniczej pracy. - No właśnie, cóż w ciebie wstąpiło? – zapytał Desmond. Darius starał się ukryć swój uśmiech, spojrzał w dół i nic im nie odpowiedział. Chłopaki by nie zrozumieli. Nie chciał opowiadać im o swojej randce z Loti. Nie chciał im mówić, że spotkał miłość swojego życia, dziewczynę, z którą chciałby wziąć ślub, dziewczynę, która wywarła na nim ogromne wrażenie. Nie chciał dzielić się z nimi tym, że teraz ma kogoś na kim mu zależy. Tym, że pręgierz Imperium już mu tak bardzo nie przeszkadzał. Darius wiedział bowiem, że kiedy skończy się dzień, ona tam będzie. Będzie na niego czekała. Na dziś wieczór również zaplanowali romantyczne spotkanie. Chłopak nie umiał myśleć o niczym innym. Ostatnia noc była magiczna. Loti rozbroiła go swoją dumą i godnością – a przede wszystkim, swoim umiłowaniem życia. Miała swój własny sposób na to, aby pozostawać ponad tym wszystkim – wydawało się jakby nie była niewolnicą, jakby nie miała ciężkiego życia. Takie podejście inspirowało Dariusa. Zrozumiał, że może zmienić swoje życie, że może zmienić swoje otoczenie, po prostu postrzegając to wszystko w inny sposób. Jednak Darius powstrzymał się od tego, co chciałby powiedzieć – ci koledzy go nie zrozumieją. - Nic – powiedział Darius. – Nic się nie stało. Mieli właśnie skręcić drogą w dół, kierując się w stronę wzgórz, gdy usłyszeli nagle krzyk rozpaczy dochodzący z centrum wioski. Wszyscy odwrócili się, by zobaczyć co się dzieje. Było w tym zawodzeniu coś, co zwróciło uwagę Dariusa. Coś co sprawiło, że postanowił sprawdzić, o co chodzi. - Dokąd idziesz? – zapytał Raj. – Spóźnimy się. Darius nie zwracał na niego uwagi. Podążał za swoim przeczuciem. Zobaczył, że wszyscy mieszkańcy jego wioski, udają się do jej centralnego miejsca. Dołączył do nich.
Darius dotarł na główny plac i obok studni zobaczył kobietę, którą rozpoznał w jednej chwili. Była to matka Loti. Klęczała tam, kołysząc się do przodu i do tyłu. Miała zamknięte oczy i płakała. Co chwila wznosiła ręce ku niebu, by za moment znów położyć je na swoich udach. Nisko zwiesiła głowę. Całe jej ciało wyrażało ból. I żal. Ludzie zebrali się wokół niej, otoczyła ją starszyzna. Darius przedarł się przez nich wszystkich i stanął z przodu. Serce waliło mu w piersi – zastanawiał się, co doprowadziło ją do tego miejsca. Co mogło się stać. Salmak, przywódca starszyzny wyszedł naprzód i uniósł ręce w górę. Wszyscy zamilkli. - Dobra kobieto, – powiedział – podziel się z nami swym żalem. - Imperium, – powiedziała szlochając – zabrali ode mnie moją córkę! Dariusa zmroziło, kiedy usłyszał te słowa. Narzędzia wypadły mu z dłoni. Trzęsły mu się ręce. Zastanawiał się czy dobrze ją usłyszał. Darius ruszył do przodu, przedarł się przez okręg starszyzny i spojrzał na nią. - Powtórz to – powiedział Darius, szepcząc prawie. Podniosła wzrok i spojrzała na niego. Jej czarne, błyszczące oczy pałały nienawiścią. - Zabrali ją – powiedziała. – Tego ranka. Nadzorca. Ten, który ją uderzył. Zdecydował, że będzie należała do niego, że zostanie jego żoną. Stwierdził, że ma prawdo do małżeństwa. Nie ma jej! Zabrał ją na zawsze! Darius czuł jak wszystko się w nim trzęsie. Wzbierał w nim ogromny gniew. I bezradność. Wściekłość na cały świat. Narastało w nim to tak gwałtownie, że ledwie był w stanie to kontrolować. - Kto spośród was? – krzyknęła kobieta, odwracając się do ludzi z wioski. – Kto z was uratuje moją córkę? Wszyscy dzielni wojownicy, wszyscy mężczyźni, cała starszyzna, jeden po drugim zwiesili swe głowy, odwracając wzrok. - Żaden z was – powiedziała cicho głosem przepełnionym jadem. Darius drżał. Poczuł, że to jego przeznaczenie. Nie wiedział nawet kiedy wystąpił do przodu, wprost na sam środek placu. Stanął przed matką Loti i spojrzał jej w twarz. Stał tam z zaciśniętymi pięściami i czuł jak wzrasta w nim jego los. - Ja pójdę – powiedział patrząc jej w oczy. – Pójdę sam.
Spojrzała na niego zimnym, twardym wzrokiem, aż wreszcie skinęła głową z szacunkiem. Jej spojrzenie było pewnym zobowiązaniem, na zawsze stworzyło między nimi więź. - Przyprowadzę ją z powrotem, – dodał Darius – albo umrę próbując. Po tych słowach odwrócił się i ruszył przez wioskę. Tłum się dla niego rozstąpił, wiedząc dokładnie dokąd musi się udać. Darius szedł krętymi uliczkami, aż dotarł do małej chatki. Tej, przed którą był zaledwie jeden dzień wcześniej. Zapukał trzy razy, jak mężczyzna mu kazał. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął przed nim gospodarz. Patrzył na niego z szeroko otwartymi oczami, starając się zrozumieć o co chodzi. Zaprosił go do środka. Darius pospiesznie skorzystał z zaproszenia. Zamknął za sobą chatę. Wyglądała niczym potężny warsztat. Z boku ogień trzaskał w kominku, a z przodu stała ława, na której leżały kowalskie narzędzia. Wszędzie wokół znajdowała się broń. Broń z żelaza. Broń ze stali. Broń jakiej nigdy nie widział. Darius doskonale wiedział, że jeśli zostałby złapany na posiadaniu, któregokolwiek z tych przedmiotów, byłoby to dla niego równoznaczne ze śmiercią. Byłoby to równoznaczne z wymordowaniem całej wioski. Darius wyciągnął ręce i położył dłonie na rękojeści najlepszego miecza, jaki kiedykolwiek dział. Rękojeść była szmaragdowo zielona. Ostrze również miało szmaragdowo zielony odcień. Podniósł go wysoko wśród błyszczącego światła, - Weź go – powiedział mężczyzna. – Został zrobiony z myślą o tobie. Darius przyjrzał mu się dokładnie. Zobaczył w nim swoje odbicie. Jego oczom nie ukazała się jednak twarz chłopca, który ogląda się za siebie, chłopca bawiącego się treningową bronią. Zobaczył twarz twardego mężczyzny. Mężczyzny, którego odmieniło cierpienie. Mężczyzny szukającego zemsty. Mężczyzny, który był gotowy, aby stać się prawdziwym wojownikiem. Mężczyzny, który nie był już niewolnikiem. Mężczyzny, który miał stać się wolnym człowiekiem.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY Gwen leżała ledwie żywa na pokładzie swojego statku. Jej ciało było tak ciężkie, że ledwie wyczuła szczura, który łaził jej po nadgarstku. Z trudem otworzyła oczy, ale nie miała siły, aby go z siebie strząść. Czuła, że pogrążyła się w gorączce. Bolał ją każdy mięsień jej ciała, płonęła z bólu. Leżała na brzuchu na drewnianej desce, z uchem przy drewnie. Słyszała jak pod spodem wody oceanu odbijają się od kadłuba. Wczesne, poranne słońce spowijało ją niczym tkanina. Otworzyła oczy na tyle szeroko, aby zobaczyć ciała spoczywające wszędzie na statku. Zobaczyła setki swoich ludzi, nikt się nie poruszał. Albo byli zbyt słabi, by móc wykonać jakikolwiek ruch, albo, pomyślała z przerażeniem, byli już martwi. Przypomniała sobie o dziecku, które znajdowało się gdzieś z Illeprą i modliła się, aby było on żywe. Gwen co chwilę traciła świadomość, jednak budziło ją delikatne kołysanie oceanu. Trzepot wypełnił jej senne marzenia, spojrzała w górę, mrugnęła i zobaczyła samotny żagiel wciągnięty wysoko na maszt – tańczył na wietrze. Statek dryfował po morzu bez celu, nikt nie był w stanie go poprowadzić. Zdany był na łaskę chwilowego wiatru i woli oceanu, który prowadził ich tam, gdzie chciał. Gwen nigdy nie była tak wyczerpana, nawet wtedy, gdy była w ciąży z Guwaynem . Czuła się jakby przeżyła już zbyt wiele i jej ciało nie miało siły, aby wciąż trzymać się przy życiu. Część niej czuła jakby Gwendolyn żyła dłużej niż było to dla niej zaplanowane. Nie umiała wyobrazić sobie jakim cudem miałaby wykrzesać z siebie siły, aby żyć dalej, aby rozpocząć wszystko na nowo, nawet jeśli by się im udało dotrzeć do Imperium. Szczególnie bez Thora, i bez jej syna, i ze świadomością tego, że wszyscy jej ludzie znajdują się w takim stanie. Jeśli w ogóle przeżyją. Gwen ponownie upadła na deski, czując się zbyt ciężko, była gotowa się poddać. Próbowała trzymać oczy otwarte, ale nie była w stanie. Thor, – pomyślała – kocham cię. Jeśli uda ci się odnaleźć naszego syna, dobrze go wychowaj. Wychowaj go tak, aby o mnie pamiętał. Aby o mnie śnił. Przekaż mu, jak bardzo go kochałam. Straciła przytomność, nie wiadomo na jak długo, aż nagle została obudzona przez hałas dochodzący do niej z oddali, z daleka w górze. Był to samotny pisk, który dobył się wysoko w chmurach, tak daleko, że Gwen nie
była do końca w stanie ocenić, czy słyszała go naprawdę, czy jedynie jej się zdawało. Pisk powtórzył się, natarczywie, jakoś udało jej się dojść do wniosku, że jest to zwierzę, które skądś znała. Brzmiało jakby próbowało ją obudzić. Nalegało na to, aby pozostała świadoma, nie pozwalało jej zasnąć, zapaść w sen, aż wreszcie Gwen otworzyła oczy i rozpoznała ptaka. Estopheles. Sokół Thora skrzeczał natarczywie, zleciał w dół i Gwen poczuła jak ciągnie ją za włosy. Kobieta podniosła głowę, zrzuciła szczura ze swojej dłoni i wykrzesała z siebie ostatki sił – udało jej się podnieść na kolana. Walcząc ze słabością własnego ciała, stanęła na trzęsących się nogach, chwyciła się poręczy na burcie statku i podciągnęła się na tyle, aby być w stanie wyjrzeć na zewnątrz. Wtedy ukazał się jej widok, którego nigdy nie zapomni. Tuż przed nią, horyzont wypełniał ląd. Był to ląd inny niż wszystkie, które widziała dotychczas. Było to miasto położone pośród oceanu, a w jego centralnym punkcie stały dwa, spowite mgłą, ogromne kamienne filary, które pięły się wysoko w niebo na setki stóp. Stanowiły one zapowiedź wielkiego miasta, miasta świecącego złotem, błyszczącego w słońcu niczym przedsionek niebios. Na oceanie zbierała się piana, fluorescencyjnie czerwona. Rozbijała się ona o brzeg i maleńkie kawałki piany wyskakiwały w powietrze – linia brzegowa mieniła się feerią barw i kolorów. Te niekończące się tereny sprawiały, że Krąg wydawał się przy tym nikły. Dwa słońca świeciły wysoko w górze. Bił od nich czerwony blask, który spowijał wszystko wkoło, w wyniku czego miejsce to wyglądało niczym kraina ognia. Gwen jeszcze raz spojrzała na to wszystko pełna fascynacji, a następnie upadła z powrotem na pokład, trzęsąc się z głodu i płonąc z gorączki. Leżała tam, czując jak niesie ich fala. Jeśli przeżyją, będą tam już wkrótce. Imperium. Żywi czy martwi, dotrą do celu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY Thor biegł na szczyt góry nie spuszczając wzroku z procesji, która w oddali przemieszczała się w stronę wulkanu niosąc tam jego syna. Podczas biegu Thor ledwie potrafił złapać dech. Pozostali biegli tuż za nim. Miał syna w zasięgu wzroku, był tak blisko, ledwie sto jardów od niego. Był w pełni zdeterminowany, aby do niego dotrzeć, albo umrzeć próbując. Świta tubylców niosła jego syna nad swoimi głowami, na słupach, w małej gondoli – unosił się i opadał kiedy szli na szczyt. Thor widział tlący się wulkan i wiedział, że podążają z Guwaynem właśnie tam. Że chcą go poświęcić. Serce mu krwawiło na samą myśl o tym. Przebierał nogami tak szybko, jak tylko potrafił. Czuł każdy mięsień swojego ciała, każde włókno jakie składało się na jego jestestwo. Wydawało mu się że zaraz eksploduje. Oddałby teraz wszystko za to, żeby żyła Mycoples. Thor wiedział, że musi coś zrobić. - GUWAYNE! – wrzasnął. Grupa mężczyzn odwróciła się – kiedy zobaczyli Thora ich oczy szeroko otworzyły się ze strachu. Thor nie czekał na rozwój zdarzeń – rzucił włócznią z całą siłą jaką tylko posiadał. Poleciała na jakieś pięćdziesiąt jardów w górę zbocza, a następnie wbiła się w plecy jednego z tubylców niosących małego, co Thor przyjął z satysfakcją. Mężczyzna wrzasnął i upadł na ziemię. Pozostali chwycili za zwolniony słup i przyspieszyli kroku. Teraz truchtem przemieszczali się z Guwaynem na szczyt wzgórza. Thor rzucił się za nimi w pościg, nie miał już jednak żadnej włóczni, którą mógłby ich zaatakować. - GUWAYNE! – krzyknął ponownie Thor, a jego głos odbił się od gór. Thor cały czas biegł i po chwili spostrzegł, że coraz bardziej się do nich zbliża, że porusza się szybciej niż tamci mężczyźni. Dzieliło go od nich już tylko jakieś siedemdziesiąt jardów… sześćdziesiąt… pięćdziesiąt. Biegł coraz szybciej, coraz śmielej, był już pewny, że zdoła do nich dotrzeć na czas. Zabije ich wszystkich po kolei, ocali swojego synka i przywiezie go z powrotem Gwendolyn. Był już zaledwie trzydzieści jardów od nich. Był tak blisko, że widział panikę na twarzach tubylców. Nigdy wcześniej nie widzieli, aby ktoś biegł tak szybko jak Thor, człowiek, którego sens życia został położony na szali.
Biegł jak szalony, bardziej zmotywowany niż kiedykolwiek wcześniej w całym swoim życiu. Thor biegł przez wąską przełęcz, tuż na skraju urwiska, ryzykując w ten sposób wiele. Byli już tylko dziesięć jardów od niego, w odpowiedniej odległości, aby mógł sięgnąć po swój miecz, unieść go w górę i ostro się z nimi rozprawić. Thor wyciągnął dłoń i położył ją na rękojeści miecza… I wtedy to się stało. Nagle poczuł coś dziwnego pod swoimi stopami, grunt stał się niepewny. Thor spojrzał w dół i z przerażeniem spostrzegł, że ścieżka pod nim zaczęła się obsuwać. Zanim zdążył zareagować, droga się zapadła, wciągając go w gigantyczną lawinę. Thor poczuł jak się osuwa, następnie spada, wprost w dół osuwiska. Góra zmieniła się w błoto zmiękczone przez deszcze. Osuwał się bez jakiejkolwiek kontroli, coraz niżej, coraz szybciej, opadł już o kilkaset stóp, wrzeszcząc. Cała jego drużyna spadała razem z nim. Kiedy spadał, obracał się wokół własnej osi. Spojrzał w górę, zobaczył swego syna, który był teraz daleko od niego i pozdrawiał swego ojca wraz z każdą upływającą sekundą. - GUWAYNE! – wrzasnął Thor. Jego krzyk odbił się od gór, i po raz kolejny, i kolejny. Był to krzyk ojca, który właśnie utracił swego syna, człowieka, który utracił wszystko, co miał. * Guwayne podskakiwał co chwilę w górę i w dół kiedy tubylcy nieśli go na szczyt wulkanu. Mrużył oczy, aby ochronić je nieco od gęstego dymu, coraz ciężej było mu oddychać. W jego gondoli było gorąco, płakał, chcąc być już na dole. Guwayne usłyszał w oddali krzyk, który odbijał się od górskich zboczy, rozpoznawał ten głos. Był to głos jego ojca. Chłopiec chciał być z nim, chciał być tam, gdzie jego tata. Ale krzyk stawał się coraz cichszy, coraz bardziej się oddalał. Malec wiedział, że znów, kolejny raz, został na świecie sam, zostawiony z tymi dziwnymi mężczyznami, którzy patrzyli na niego z nienawiścią. Guwayne poczuł, jak opuszczają jego gondolę. Spojrzał przez krawędź i zobaczył pod sobą niekończącą się ognistą otchłań. Bił stamtąd ogromny żar, a dym wznosił się ku górze. Mężczyźni zaczęli go opuszczać. Zobaczył, że
jeden z nich wziął coś świecącego zza swojego pasa. Było to coś ostrego. Świeciło w słońcu, kiedy mężczyzna trzymał to wysoko w górze, ściskając to w swojej dłoni. Guwayne wrzeszczał. Nie wiedział co to jest, ale wiedział, co mężczyzna ma zamiar z tym zrobić. Chłopiec krzyczał bez ustanku chcąc połączyć się z wrzaskiem ojca. Jego głos odbił się od górskich szczytów i powrócił do niego – wiedział, że na ten krzyk, nikt już nie odpowie. * Na samotnej plaży na skraju Krainy Druidów, tuż ponad gruntem nastąpiło delikatne drżenie. Z czasem zaczęło ono coraz bardziej narastać – fale ustąpiły, piaski zaczęły się piętrzyć, a świergot ptaków i inne dźwięki wydawane przez zwierzęta zupełnie ucichły. Działo się coś niesamowitego, nawet jak na to miejsce, nawet jak na Krainę Druidów, coś co zdarza się raz na setki lat. Na plaży leżał obły przedmiot, ten, który pozostał tu po Thorgrinie i Mycoples. Przedmiot ten leżał tam w odosobnieniu i czekał. Kiedy oświetliły go promienie porannego słońca, dało się słyszeć delikatny trzask. Trzask skorupy smoczego jaja. Malutki smok naprężył się, napierając na skorupę, ta pękła w kolejnym miejscu. I w kolejnym. Po chwili, doskonale spokojne i ciche miejsce wypełniło się dźwiękiem – długim i mocnym krzykiem. Był to ryk nowego życia, które pojawiło się na planecie. Z rozbitego jaja wyłonił się smok. Wychylił głowę, rozprostował skrzydła i całe jajo rozpadło się na małe kawałeczki, które opadły wokół na piasek i połyskiwały teraz w blasku dnia. Smok odchylił się w tył, wygiął kark i spojrzał w niebo. Świat był dla niego nowością. Wszystko było nowością. Zupełnie niczego nie rozumiał. Wiedział jednak, gdzieś głęboko w środku, że wszystko to należało do niego. Że świat należał do niego. Wszystko było jego. Że nic na tej planecie nie było potężniejsze niż on. Smok odchylił głowę i ryknął, wysokim dźwiękiem, delikatnym na początku, ale coraz głośniejszym po chwili. Już wkrótce, poczuł, będzie wystarczająco silny, aby zniszczyć świat.
JUŻ DOSTĘPNE!
RZĄDY KRÓLOWYCH KSIĘGA #13 SERII KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA „KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA ma wszystko, czego potrzeba książce, by odnieść natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnicę, walecznych rycerzy i rozwijające się związki, a wśród nich złamane serca, oszustwa i zdrady. To świetna rozrywka na wiele godzin, która przemówi do każdej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znaleźć dla niej miejsce w swojej biblioteczce.” - Books and Movies Reviews, Roberto Mattos RZĄDY KRÓLOWYCH to trzynasta księga bestsellerowej sagi KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA, której pierwszą częścią jest książka pod tytułem WYPRAWA BOHATERÓW. W RZĄDACH KRÓLOWYCH Gwendolyn prowadzi ocalałych członków swojego ludu na wygnanie, po tym jak udaje im się dotrzeć do wrogich wybrzeży Imperium. Wzięci pod opiekę ludu Sandary, starają się w ukryciu odzyskać siły i stworzyć sobie nowy dom w cieniach miasta Volusia. Thor, zdecydowany, by ocalić Guwayne’a, kontynuuje wraz ze swą drużyną misję, której wykonania się podjęli. Przepływają przez potężny ocean, aby dostać się do potężnych jaskiń niedaleko Krainy Duchów. Napotkają tam niewyobrażalne potwory i egzotyczne krajobrazy. Na Wyspach Południowych Alistair postanowiła poświęcić swoje życie dla Ereca – jednak nieoczekiwany zwrot zdarzeń może sprawić, że obojgu im uda się ocaleć. Darius ryzykuje wszystko, aby ocalić miłość swojego życia, Loti. Nawet jeśli oznacza to, że sam musi stawić czoła Imperium. Już po krótkim czasie zorientuje się, że to dopiero
początek. Volusia dokonuje powstania. Po zabójstwie Romulusa zdobywa władzę nad Imperium i staje się bezlitosną królową – dokładnie taką, jaką zawsze chciała być. Czy Gwen i jej ludzie przeżyją? Czy Guwayne zostanie znaleziony? Czy Alistair i Erec przeżyją? Czy Darius uratuje Loti? Czy Thorgrin i jego kompania przetrwają?
Dzięki skomplikowanej budowie świata i charakterystyce postaci, RZĄDY KRÓLOWYCH są wspaniałą historią o przyjaciołach, kochankach, rywalach i zalotnikach, o rycerzach i smokach, intrygach i politycznych machinacjach, o dorastaniu, złamanych sercach, oszustwach, ambicji i zdradzie. Jest to opowieść o odwadze, wierze i przeznaczeniu, o czarnoksięstwie. Jest to powieść fantasy, która wprowadzi nas do świata, którego nigdy nie zapomnimy. To opowieść nadająca się dla wszystkich, niezależnie od wieku i płci. „Opowieść przykuła moją uwagę od samego początku – i nie puściła do końca… Ta historia przedstawia wspaniałą przygodę, która pełna jest nagłych zwrotów akcji i ciekawych zdarzeń. Nie znajdziecie tu ani jednego nudnego momentu.” -- Paranormap Romance Guild
RZĄDY KRÓLOWYCH KSIĘGA #13 SERII KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA
Słuchaj książek z serii KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA w formie audiobooków! Teraz dostępne na: Amazon Audible iTunes
Pobierz książki Morgan Rice ze sklepu Play!
Książki autorstwa Morgan Rice KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY POWRÓT SMOKÓW (CZĘŚĆ #1) POWRÓT WALECZNYCH (CZĘŚĆ #2) POTĘGA HONORU (CZĘŚĆ #3) KUŹNIA MĘSTWA (CZĘŚĆ #4) KRÓLESTWO CIENI (CZĘŚĆ #5) KRWAWA NOC (CZĘŚĆ #6) KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA WYPRAWA BOHATERÓW (CZĘŚĆ 1) MARSZ WŁADCÓW (CZĘŚĆ 2) LOS SMOKÓW (CZĘŚĆ 3) ZEW HONORU (CZĘŚĆ 4) BLASK CHWAŁY (CZĘŚĆ 5) SZARŻA WALECZNYCH (CZĘŚĆ 6) RYTUAŁ MIECZY (CZĘŚĆ 7) OFIARA BRONI (CZĘŚĆ 8) NIEBO ZAKLĘĆ (CZĘŚĆ 9) MORZE TARCZ (CZĘŚĆ 10) ŻELAZNE RZĄDY (CZĘŚĆ 11) KRAINA OGNIA (CZĘŚĆ 12) RZĄDY KRÓLOWYCH (CZĘŚĆ 13) PRZYSIĘGA BRACI (CZĘŚĆ 14) SEN ŚMIERTELNIKÓW (CZĘŚĆ 15) POTYCZKI RYCERZY (CZĘŚĆ 16) ŚMIERTELNA BITWA (CZĘŚĆ 17) THE SURVIVAL TRILOGY ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZĘŚĆ 1) ARENA TWO (CZĘŚĆ 2) WAMPIRZE DZIENNIKI PRZEMIENIONA (CZĘŚĆ 1) KOCHANY (CZĘŚĆ 2) ZDRADZONA (CZĘŚĆ 3) PRZEZNACZONA (CZĘŚĆ 4) POŻĄDANA (CZĘŚĆ 5 ZARĘCZONA (CZĘŚĆ 6) ZAŚLUBIONA (CZĘŚĆ 7) ODNALEZIONA (CZĘŚĆ 8) WSKRZESZONA (CZĘŚĆ 9)
UPRAGNIONA (CZĘŚĆ 10) NAZNACZONA (CZĘŚĆ 11)
O autorce Morgan Rice plasuje się na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autorów powieści dla młodzieży. Morgan jest autorką bestsellerowego cyklu fantasy KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA, złożonego z siedemnastu książek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, złożonej, do tej pory, z jedenastu książek; bestsellerowego cyklu thrillerów post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, złożonego, do tej pory, z dwóch książek; oraz najnowszej serii fantasy KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY, składającej się z dwóch części (kolejne w trakcie pisania). Powieści Morgan dostępne są w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 językach. PRZEMIENIONA (Księga 1 cyklu Wampirzych Dzienników), ARENA ONE (Księga 1 cyklu Survival Trilogy), WYPRAWA BOHATERÓW (Księga 1 cyklu Krąg Czarnoksiężnika) oraz POWRÓT SMOKÓW (Księga 1 Królowie i Czarnoksiężnicy) dostępne są nieodpłatnie na Google Play. Morgan czeka na wiadomość od Ciebie. Odwiedź jej stronę internetową www.morganricebooks.com i dołącz do listy mailingowej, a otrzymasz bezpłatną książkę, darmowe prezenty, darmową aplikację do pobrania i dostęp do najnowszych informacji. Dołącz do nas na Facebooku i Twitterze i pozostań z nami w kontakcie!