Carole Matthews NA DOBRE I NA ZŁE Rozdział pierwszy - Ciągle jeszcze o tobie myślę. - Nastała cisza, w trakcie której Josie wydawało się, że powinna c...
5 downloads
20 Views
1MB Size
Carole Matthews
NA DOBRE I NA ZŁE
Rozdział pierwszy - Ciągle jeszcze o tobie myślę. - Nastała cisza, w trakcie której Josie wydawało się, że powinna coś powiedzieć. - Nawet sporo - dodał Damien, kiedy tego nie zrobiła. Josie zamknęła oczy, podziwiając czerwone plamki pod powiekami, i westchnęła w słuchawkę. - Ja również dużo o tobie myślę, Damien. Ale głównie wymyślam sposoby, jak mogłabym ci zadać ból. Na przykład, gdyby tak mogła rozwalić mu głowę siekierą albo wygrać na loterii, albo gdyby tak Ewan McGregor zakochał się w niej szaleńczo - to były warianty, które w tej chwili powtarzały się najczęściej. - To dziwne, ale uprzednio ty robiłeś to samo ze mną. - Skręciła kosmyk swych mało interesujących brązowych włosów pomiędzy palcami i zastanawiała się, nie po raz pierwszy zresztą, czy nie zafarbować ich na jeden z owych żywych modnych kolorów, tak zachwalanych w programach o urodzie.
S
Czy byłoby jej do twarzy w „Ognistym kasztanie"? Być może. A może lepiej wyglądała-
R
by w jakiejś odważniejszej fryzurze niż ten schludny koczek, robiący bardziej konserwatywne wrażenie aniżeli sam William Hague. Czy produkują jeszcze „Brunetkowe bomby"? A może przejście na „Wyzywający heban" diametralnie odmieniłoby jej życie? Cokolwiek by wymyśliła, jej włosy domagały się mycia. Kolejny punkt na ciągle wydłużającej się liście rzeczy, które musiała jeszcze dzisiaj zrobić, i żadna z nich nie obejmowała tracenia czasu na rozmowy z Damienem. Poruszyła palcami stopy, zanim zdołały jej kompletnie zdrętwieć, zsuwając z nich bezwładny ciężar kota. Kot Uprzednio Księciem Zwany spojrzał na nią wzrokiem, który mógłby zamieniać w kamień. Josie przesłała mu pocałunek, kiedy maszerował do kuchni, machając wściekle ogonem. - Nigdy nie miałem zamiaru cię zranić - ciągnął Damien, zdecydowany, żeby powiedzieć swoje. - Ale słowa: „Jestem zakochany w kimś innym, do widzenia" zazwyczaj odnoszą taki skutek. - Powinniśmy pewne rzeczy przedyskutować. - Damien, dowiedziałam się o tym, kiedy zszedłeś na dół ze spakowaną walizką. Myślałam, że wybierasz się na jakąś komputerową konferencję w Margate czy gdzie indziej. Nie spo-
dziewałam się, że zakończysz nasze małżeństwo w poniedziałek o dziewiątej rano. - Zwłaszcza że ubiegłej nocy kochaliśmy się i doznaliśmy jednocześnie orgazmu, co było raczej rzadkością w niedzielę. - Wtedy nie miałeś zamiaru o niczym dyskutować. Nawet o tym, kto przejmie opiekę nad kotem. Ulotniłeś się tak, jakbyś poszedł po chleb. - Nie mam pojęcia, co mnie napadło - stwierdził jej mąż. - W jednym momencie czułem się szczęśliwy, a w drugim już nie. - „Coś" cię rzeczywiście napadło - potwierdziła Josie. - To „coś" to twój kutas, wgłębienie pomiędzy jej piersiami i jej leopardzie stringi z lycry. - (Owszem, byłam u niej w domu i zaglądałam przez mur ogrodu. Wiem, że ma tam zardzewiały wieszak do suszenia bielizny z dwoma brakującymi drutami i niedopasowanymi do niego kolorystycznie kołkami, dowodząc tym samym niedociągnięć w zakresie prania bielizny, których u mnie nie tolerowałbyś nigdy!) - To nie chodziło tylko o Melanie. Melanie, przedrzeźniała go w myślach Josie, robiąc przy tym minę, która zdołałaby skwasić mleko przez telefon.
S
- Choć przyznaję, że była katalizatorem. Katalizatorem? Rozwaliła czyjś dom! - Czuję, że popełniłem potworny błąd - powiedział Damien. - Naprawdę potworny błąd.
R
- A jak ja mam się w związku z tym czuć? Dopiero teraz zdołałam się pozbierać. Nie potrzebuję już tony kleeneksów, żeby móc obejrzeć EastEnders. Nie jestem już taka wymizerowana i zapryszczona, jakbym cierpiała na jakąś śmiertelną chorobę. Obcy ludzie już mnie nie unikają na ulicy. Znajomi przestali mi mówić, że powinnam się udać do lekarza. Jestem szczęśliwa. - Naprawdę? - Tak. - Zabrzmiało to trochę za bardzo wyzywająco, aby można w to było uwierzyć. - A ja nie jestem. Nastała kolejna nieprzyjemna przerwa. - A jak się ma Kot Uprzednio Księciem Zwany? - zapytał z większym ożywieniem. - Wpadł w szał. Je KiteKat, jakby to był ostatni dzień jego życia. Pogodził się już z faktem, że jest teraz pod opieką jednego rodzica. - To dobrze. - Głos Damiena nie brzmiał przekonująco. - A ty jak się czujesz w roli zastępczego tatusia? Damien odetchnął powoli. - To trochę trudniejsze, niż sądziłem. Josie uśmiechnęła się do siebie.
- Dzieciaki porzucają klocki lego w niesamowitych miejscach. Właśnie musiałem wydać niebotyczną sumę na wyciągnięcie biszkoptów z mojego laptopa. Do tego zostawiają okruchy po grzankach w łóżku. Zazwyczaj mam wrażenie, że śpię w kuwecie na odchody Księcia. Mogę się założyć, że to ogranicza te dzikie seksualne orgie, którymi się tak na początku chełpili! - Czy ona wie, że do mnie dzwonisz? Słyszała, jak Damien przygryzł paznokcie. Zawsze to robił, kiedy się zastanawiał, czy nie skłamać. - Nie. - A zatem gdzie ona teraz jest? - W Tesco. Na wieczornych zakupach. O la, la. A mnie się wydawało, że moje życie jest takie nudne! - Czy powiedziałeś jej, że przyszły papiery rozwodowe? Znowu obgryzanie paznokci. - Nie. - Jeszcze ich nie odesłałeś? - Nie.
R
S
Kot Uprzednio Księciem Zwany zaczął lamentować przejmująco pod kuchennymi drzwiami. Josie przykryła dłonią słuchawkę.
- Jeszcze dwie minutki - szepnęła. - Nie umrzesz w tym czasie z głodu. Kot Uprzednio Księciem Zwany rzucił jej spojrzenie mówiące dobitnie, że gdyby potrafił posługiwać się otwieraczem do puszek, to już by go tu nie było. - Czy my rzeczywiście tego chcemy? - Damien użył swojego najlepszego, przymilnego tonu głosu. Tego, który rezerwował, by zmusić ją do wstania z łóżka w weekend i przygotowania mu kanapki z bekonem. - Rzeczywiście i naprawdę? - Nawet teraz, w chwili, gdy rozmawiamy, moje papiery przykrywają notatki w stylu „żyj, zapomnij i pogódź się z tym". I tym podobne. Porady prawne dla śmiertelnie zubożałych. Podpisz je, Damien. - Ja nie uważam, że powinniśmy się z tym śpieszyć. - Ty już się pośpieszyłeś. - Nie zasłużyłem sobie na to, Josie. Nie możesz tak po prostu wyrzucić do rynsztoka pięciu lat naszego małżeństwa. - Ty to już zrobiłeś. A teraz ja też mogę.
- Czy mógłbym przyjść, żeby się z tobą zobaczyć? - Nie będzie mnie tu. - A gdzie się wybierasz? - To nie twoja sprawa. - Jeszcze jestem twoim mężem. - Tylko ze względu na drobną formalność. - Josie usiadła i zaczęła uspokajać kota, który jęczał i zostawiał kałuże śliny na podłodze, sprawiając wrażenie, że za chwilę potoczy mu się z pyska piana. - Słuchaj, muszę już iść. - A dlaczego? - Mam już teraz własne życie, Damien. - Czy jest już ktoś inny? Josie przyjrzała się lakierowi na paznokciach u nóg w kolorze wściekłej czerwieni z zuchwałością kogoś udającego brak zainteresowania. Intensywna czerwień i liliowy szyfon, który był przewidziany w programie, nie tworzyły dobrze dobranej kombinacji ogólnie uznawanej za
S
modną. Kot Uprzednio Księciem Zwany rzucił się z rozpaczą na podłogę. - Tak. - Czy to coś poważnego? - Spędzamy razem dużo czasu. - Och. - Czy on jest przystojny?
R
- Tak. - Och! - Muszę już iść. Jestem z nim umówiona na obiad. - Och. - Nastała krótka, nieszczęśliwa przerwa. - Czy ty go kochasz? - Nie życzę sobie takiej rozmowy, Damien. - Przez nią już i tak ciężkie jak ołów serce stawało się jeszcze cięższe. - Czy on jest bogaty? - Damien, wydaje mi się, że będzie lepiej, jeśli przestaniesz do mnie wydzwaniać. - Nie chcę cię stracić z mego życia. Opadły jej kąciki ust i przygryzła wargi, tłumiąc emocje grożące wypłynięciem na wierzch, gdy tylko przestanie się mieć na baczności.
- Ty już mnie straciłeś. Odłożyła słuchawkę i przytuliła do siebie poduszkę. Poduszki były teraz luksusem, na który mogła sobie pozwolić, skoro sama dokonywała wyboru domowych tkanin. Damien uważał je za przedmioty zakazane - włącznie z wiszącymi koszami, wiklinowymi pojemnikami na bieliznę i swetrami. Wszystkie te przedmioty trąciły średnim wiekiem, a tego zamierzał za wszelką cenę uniknąć. W konsekwencji już o wiele za długo musiała znosić nieprzytulną kanapę, a teraz leżał na niej cały stos poduszek. Ponownie zadzwonił telefon, ostro i uporczywie. Kot Uprzednio Księciem Zwany wyłaził ze skóry na dywanie w przedpokoju, odgrywając rolę zagłodzonego zwierzaka z doskonałością godną zdobywcy Oscara. Gdyby tylko Kenneth Branagh go tutaj zobaczył, to pewno mógłby się zacząć obawiać o własne dochody. Telefon dzwonił dalej, a Josie, niezdecydowana, żuła czubek poduszki. Miała już dość Damiena. Ostatnio tę sytuację można było porównać do zjadania słonia, którego da się strawić jedynie w maleńkich kęsach. Kot Uprzednio Księciem Zwany rzucił jej spojrzenie mówiące: Odbierz to! Josie chwyciła za słuchawkę. - Da...
S
- Dlaczego tak długo zwlekałaś z podniesieniem słuchawki?
R
Josie rozluźniła swój śmiertelny uchwyt na nieszczęsnej poduszce i opadła z powrotem na sofę. Była to rozmowa, której można się było podjąć jedynie w pozycji horyzontalnej, a najlepiej z dużą jałowcówką pod ręką. - Cześć, mamo.
- Nie rozmawiałaś chyba z tą pospolitą ropuchą? - Moim dyrektorem banku? - Nie, z tą marną kreaturą pozorującą byłego męża. - Mamo... - Byłaś bardzo długo zajęta. - Przez pięć lat stanowiliśmy małżeństwo. - Wiesz, o czym mówię - jazgotała jej matka. - Dobrze cię znam. Dwa czułe słówka i już polecisz do niego z zadartą spódnicą i majtkami u kostek. Jeśli w ogóle je nosisz. - Mamo! - On nie nadawał się na męża dla ciebie. - Mamo! Nikt się nie nadawał. Nienawidziłaś wszystkich moich chłopaków. Po drugiej stronie słuchawki nastała pełna urazy cisza.
- Podobał mi się Clive. - Clive? - Clive był bardzo miły. W taki bezpretensjonalny sposób. - Ależ ja nigdy nie chodziłam z żadnym Clive'em! - Owszem, chodziłaś - stwierdziła ze zniecierpliwieniem jej matka. - Był cudowny. Zawsze nosił apaszkę. - Nigdy nie chodziłam z żadnym Clive'em. - Jeździł austinem allegro. Pomarańczowym. Należał do jego ojca. - Musisz mieć kogoś innego na myśli. - Być może powinnaś była poślubić Clive'a. Nie wyglądał na takiego, który by cię porzucił, poczuwszy zapach gumki do majtek. Nie było żadnego Clive'a. Żadnej apaszki. Żadnego austina allegro. - Pamiętaj jednak, że twój ojciec był taki sam. Nic, tylko seks, seks i seks. Rano, w południe i w nocy. On tylko o tym myślał.
S
Ojciec przez trzydzieści lat nie odważył się wyjść poza swoją ogrodową szopę, w której przesadzał rośliny, i zawsze wydawał się bardziej pochłonięty swoimi pelargoniami aniżeli cie-
R
lesnymi przyjemnościami. Potrafił jednak, na swój własny, spokojny sposób, powstrzymywać najgorsze ekscesy matki, które od czasu, kiedy od nich odszedł, stały się jeszcze bardziej nieokiełzane.
- Obwiniam o to te wszystkie kobiety, które paliły swoje biustonosze. Od tego momentu nigdy już nie był sobą. Josie policzyła do czterech, dziesięć byłoby za dużo. - Właśnie gotowałam obiad. - Co takiego? - W chwili, kiedy zadzwoniłaś, gotowałam obiad. Właśnie zabrzęczał dzwonek mikrofalówki. Muszę iść, bo inaczej mi się spali, stopi lub ulegnie dezintegracji. - Nie masz chyba znowu tego smrodliwego kurczaka? - Nie. Przejadł mi się i teraz jestem na etapie włoskich odgrzewanek. - Martwię się o ciebie, kochana. - Wiem o tym. Ale zamartwiasz się też o całą półkulę zachodnią i około jednej dziesiątej jej mieszkańców. - Jesteś już przygotowana na jutro?
Josie spojrzała nerwowo w kąt na spakowaną walizkę. Nie mogło być nawet mowy o tym, by matka dowiedziała się, że zaczęła się nad tym ponownie zastanawiać. Była to jej pierwsza samotna podróż w tym nieomal już rozwiedzionym stanie i jej żołądek zaczął rejestrować mieszaninę strachu i podniecenia. Będzie musiała sama zająć się biletami, paszportami i pieniędzmi, co kiedyś należało do Damiena. Zastanawiała się, jak sobie sama poradzi z bagażem, ale doszła do wniosku, że łatwiej kontrolować na lotnisku nie mający własnego zdania wózek niż mężczyznę, który takowe posiada. - Tak sądzę. - Na pewno niczego nie zapomniałaś? - Zrobię, co w mojej mocy. - Nie musisz silić się na dowcip. Wiesz, że byłam zmuszona przyczepiać ci rękawiczki do szkolnego płaszcza elastyczną gumką bo ciągle je gdzieś gubiłaś. Gdyby mi tak dano po funcie za każdą parę wełnianych rękawiczek, które zapodziałaś, to mieszkałabym teraz obok Barbry Streisand. - Tak, mamo.
S
Kot Uprzednio Księciem Zwany robił wrażenie, jakby żałował, że ją nakłonił do odebra-
R
nia telefonu. Rzuciła mu spojrzenie w stylu „a nie mówiłam?" - Muszę już iść. Kot domaga się swojej kolacji. - Rozpuściłaś tego zwierzaka.
- Nie mam nikogo innego, komu mogłabym okazywać swą miłość. - Masz jeszcze mnie. - Oprócz ciebie. - Mam nadzieję, że wkrótce znajdziesz sobie kogoś. Będę cudowną babcią. - Mamo! Akurat o to najmniej się teraz martwię. W żadnym razie nie jestem gotowa na jakikolwiek poważny związek. - Na początek wystarczyłby nawet jakiś przypadkowy seks. - Mamo! - Wszystko już wiem o prezerwatywach. Pani Kirby objaśniła mi ten temat, kiedy czekałam na moją maść Preparation H. Nigdy nie chodź z facetem, który kupuje sobie małe. - Muszę już iść. Za chwilę mój obiad ulegnie samoczynnemu zapaleniu się. - Żałuję, że z tobą nie jadę. - Teraz już na to za późno, mamo.
- Powinnam tam być. Nie rozumiem, dlaczego Martha musiała zorganizować ten swój ślub z takim pośpiechem. - No cóż, to cała Martha. Może myślała, że on zmieni zdanie, jeśli nie pobiegnie do ołtarza. - Fakt, że dość długo siedziała już na półce - przyznała jej matka. - Nie sądzę, aby Martha musiała się martwić, że ją tam kurz pokryje. - Może, skoro tak długo czekała, już za pierwszym razem trafi jej się właściwy mężczyzna. Touche, mamo! - Opowiem ci o tym, jak wrócę. - Nie bierz żadnych rzeczy od obcych. Zwłaszcza niczego, co wygląda jak puder. To może być heroina klasy A i skończysz na odstawianiu tańca brzucha w jakimś tureckim więzieniu. Ciągle czytam o takich przypadkach w „Świecie Kobiet". Wy, młode dziewczęta, nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak łatwo was oszukać.
S
- Nie jestem już młodą dziewczyną. Mam trzydzieści dwa lata. Jestem podporą społeczeństwa i od dwunastego roku życia byłam rozsądną, trzeźwo myślącą osobą. A co zawsze
R
pisano na moich szkolnych świadectwach?
- Że byłaś bardzo rozsądna i trzeźwo myśląca - przyznała jej matka. - A zatem sprawa skończona.
- I nie rozmawiaj z żadnymi obcymi mężczyznami w samolocie. Jeśli będziesz siedziała obok kogoś, kto choć trochę wygląda podejrzanie, poproś, żeby cię przesadzili. Mają obowiązek to zrobić. Takie są przepisy. - Muszę już iść. - Rozpoczęcie procesu kończenia rozmowy. Zacznijmy odliczać. Pięć. Josie przysunęła telefon w stronę słuchawki. - Pozdrów ode mnie wszystkich. - Dobrze. - Cztery. Niżej. - Zadzwoń do mnie, jak tam zajedziesz, to przestanę się martwić. - Zadzwonię. - Trzy. Jeszcze niżej. Całkiem nieźle. - Przyrzeknij. - Przyrzekam. - Dwa. - Kocham cię, Josephine Ellen. - Ja ciebie też kocham, mamo. - Jeden. Udało się. Słuchawka na aparacie. Lądowanie
skończone. Przeprowadziwszy szczęśliwie operację kończenia rozmowy, Josie spojrzała na zegar. Nieźle. W rzeczy samej zbliżamy się do światowego rekordu. Zwlokła się z kanapy i dostrzegła kota spoczywającego pod kuchennymi drzwiami. - No cóż, być może zacząłeś jako głodujące zwierzę, teraz jednak jestem przekonana, że twojemu żołądkowi wydaje się, że ci wycięto gardło. Potwierdziło to żałosne miauknięcie. Telefon zadzwonił ponownie. - Wiedziałam, że to było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. - Telefon brzęczał dalej. - Nie odebrałam jeszcze sprawozdania dotyczącego wszystkich dolegliwości sąsiadów oraz ostatnich doniesień na temat miłosnego życia chłopca do mycia okien. - Telefon nie milkł, a kot nadal błagał ją cicho. - Muszę odpowiedzieć, wie przecież, że tu jestem - stwierdziła Josie. Telefon dzwonił i dzwonił. - Tylko minutkę! Josie chwyciła za słuchawkę. - Mama? - Jakiej marki jest jego samochód? - Damien!
S
- Czy to samochód służbowy? Czy też jest to coś sportowego? - Damien, zostaw mnie w spokoju!
R
- Rozmawiałaś bardzo długo. Czy to był on?
- To była moja matka. Nie muszę się przed tobą tłumaczyć. - Czy on znaczy dla ciebie więcej niż ja?
- Damien, czyszczenie zębów jest dla mnie ważniejsze niż ty. - Och! - Usłyszała, jak jej były mąż westchnął ciężko. - Josie, ja... Josie rzuciła słuchawką. Wydawało się, że kot odetchnął. - Chyba zarżną dzisiaj i mnie, i ciebie. Josie zapaliła świeczki na stole. Były to te czerwone, które kupiła na ostatnie walentynki, ale nigdy ich nie użyli, ponieważ Damien zadzwonił, żeby ją poinformować, że będzie pracować do późna w nocy nad trudnym projektem. Ściągnięcie tych cętkowanych, lamparcich stringów musiało być cholernie trudne. W końcu przywlókł się o drugiej nad ranem do domu, schlany i śmierdzący perfumami. (Cały zespół został zmuszony do udania się później do hotelu na towarzyskiego drinka, tłumaczył się skacowany nazajutrz rano). A ona zjadła ten swój, z taką miłością przygotowany, obiad sama.
Dzisiaj położyła na stole mrożoną, zredukowaną kalorycznie i smakowo lasagne. Mikrofalówka przypaliła boki do apetycznego odcienia czerni, sprawiając, że wyglądały równie smakowicie jak płyty chodnikowe, podczas gdy środek pozostał biały, rozmokły i zimnawy. Sałata już przywiędła i była od dwóch dni przeterminowana, ale Josie chciała wyczyścić lodówkę przed wyjazdem, gdyż patologicznie nienawidziła marnowania żywności. - Masz tu, ty maszynko do przeżuwania - odezwała się czule i postawiła puszkę najznakomitszych mięsnych kawałków na stole na talerzu z królewskiej porcelany Royal Dulton. Widniał na nim pośrodku obrazek panny młodej i pana młodego, otoczonych wymyślnymi złotymi serduszkami i całą masą kwiatuszków. - Czas na obiad. Kot Uprzednio Księciem Zwany ocierał się z lubością o jej kostki, pokrywając sierścią jej czarne spodnie. - Spiżarniana miłość - strofowała go, wbijając widelec w swoją lasagne z takim entuzjazmem, na jaki ją było stać wobec tego, co zdawało się równie smakowite i ponętne jak mokra tapeta. To oznaka, że wracał jej apetyt i zaczynała mieć dosyć kupnych, gotowych posiłków.
S
Następnym krokiem jej powrotu do normalnego życia będzie rozpoczęcie gotowania domowych, nadających się do spożycia obiadów. Może nawet w odpowiednim momencie jej zanikłe i zasuszone piersi wypełnią się znowu.
R
Nie znosiła, kiedy Damien dzwonił. Wszystko, co zaczynało się już układać, wpadało od nowa w wir burzący się pod powierzchnią pozornie spokojnego morza. Zawsze udawało mu się sprawić, że zajmowała stanowisko defensywne, mimo iż to on zdecydował się od niej odejść i to nie była jego sprawa, czy ona widywała się z kimś innym, czy też nie. Mogła przecież oblatywać całą angielską drużynę futbolową - i to z wielką przyjemnością - a Damienowi Flynnowi nic do tego. Skosztowała łyk czerwonego wina o wytrawnym, gorzkawym smaku. Nawet wypicie jednego nędznego kieliszka wiązało się z wysiłkiem. W samotnym piciu nie znajdowała żadnej przyjemności. Kot Uprzednio Księciem Zwany wskoczył na krzesło i położył łapki na stole. Josie westchnęła ze smutkiem. Jedyny mężczyzna w jej życiu zamruczał z uznaniem dla zaznaczenia, iż dobrze wiedział, z czyjej ręki jadał chleb, lub raczej swój KiteKat, po czym zanurzył łebek w talerzu, jak zwykle jedząc tak, jakby był to jego ostatni posiłek w życiu. Josie włączyła wieżę. Zaczął zawodzić George Michael. Była już w stanie słuchać różnego typu ckliwych, miłosnych piosenek o suchych oczach, co z pewnością stanowiło kolejny dobry znak. Nierozważne szepty. „Mające coś na sumieniu stopy tracą rytm". Zawsze dobrze tań-
czyło im się razem z Damienem, niezależnie od przewinień jego stóp. O rany, jaka była wykończona. Rozmowa zarówno z wirtualnym byłym mężem, jak i matką wyczerpała wszelkie zapasy energii, które jeszcze posiadała. Jutro mogła jednak przespać cały lot, zamiast oglądać jakieś beznadziejne filmy, które zawsze były na tyle przestarzałe, że i tak zdążyła już je zobaczyć w kinie. Wysunąwszy krzesło i rozłożywszy serwetkę niepotrzebnie zamaszystym gestem, usiadła. Kot spojrzał na nią znad swego talerza. - A co? - spytała. - Ty jesteś dla mnie ważny. Czy ja mu kiedykolwiek skłamałam? Kot Uprzednio Księciem Zwany obdarzył ją spojrzeniem, które mówiło, iż sądzi, że tak.
Rozdział drugi - Pan usiadł na moim miejscu. - Josie jeszcze raz sprawdziła numer na swojej karcie pokładowej i na półce na bagaż nad głową.
S
Mężczyzna zajmujący jej miejsce miał w uszach słuchawki miniaturowego discmana i kiwał energicznie głową najwidoczniej w takt muzyki. Mógł też być w trakcie jakiegoś ataku.
R
W każdym razie przypominał jej zamszowego labradora, którego ojciec trzymał na tylnej półce swojego forda cortiny i który równie dziwacznie kiwał głową przy każdym zakręcie i na każdej napotkanej na drodze dziurze. Obserwowanie go sprawiło, że na całe życie nabawiła się choroby morskiej. A teraz znowu się tu pojawił i zreinkarnował na jej miejscu. Zamszowy labrador o parszywych jasnych kudłach. Zastanawiała się, czy był to ktoś, kogo matka zakwalifikowałaby do kategorii zbzikowanych ekscentryków. - Czy mogłaby pani jak najprędzej usiąść? Kapitan przygotowuje się do startu, a pani blokuje przejście. - Ale... Stewardesa przeszła dalej, okazując jej swoją dezaprobatę. Cudownie. Nie była w nastroju na takie numery. Telefon Damiena zaburzył jej wewnętrzny spokój i wyraźnie wyprowadził ją z równowagi. Spała niespokojnie i śnił jej się Damien znęcający się nad nią okrutnie. W końcu przytwierdził ją do łóżka, a ostre szpony drapały ją po włosach. Obudziła się z twarzą w poduszce i z Kotem Uprzednio Księciem Zwanym na karku. Zwierzę dotykało łapką jej głowy dla przypomnienia, że nadchodzi pora śniadaniowa. Wszyscy mężczyźni byli tacy sami - egoiści do szpiku kości. Josie postukała mężczyznę siedzącego na jej miejscu ostrym końcem karty pokładowej, a
wtedy on spojrzał na nią. - Miejsce. Moje - powiedziała znacząco. Rusz się. Zdjął jedną ze słuchawek i przyjrzał się jej. - Miałaby pani coś przeciwko temu? - zapytał. - Lubię patrzeć, jak samolot startuje. - No cóż... - Możemy się zamienić w połowie drogi. - Usta wykrzywiły się mu w uśmiechu, który zdawał się mówić: „Pobaw się ze mną, rzuć mi piłeczkę, a ja pozwolę ci się pogłaskać po brzuszku..." Absolwent Szkoły Urzekania Barbary Woodhouse, tylko tego jej było potrzeba. - No cóż... - Josie zawahała się. Chciała siedzieć przy oknie. Start i lądowanie należały do najniebezpieczniejszych momentów i zawsze pocieszająca była świadomość tego, że wiedziało się, ile pozostawało człowiekowi przed śmiercią na wypadek „problemów technicznych". - No dobrze. - Przerwała, żeby dać mu do zrozumienia swoją niechęć. - Dziękuję. Jest z pani niezły kumpel. Nie jestem żadnym tam kumplem. Jestem niezadowoloną pasażerką, podróżującą w pa-
S
skudnym humorze z większym bagażem niż ma sama cholerna Joan Collins, ponieważ zostałam obładowana prezentami dla mojej kuzynki Marthy z okazji jej nadchodzącego wesela. A to
R
tylko dlatego, że większość moich krewnych jest zbyt skąpa, żeby zapłacić za bilet i osobiście w nim uczestniczyć, i zamiast tego obarczyli mnie jakimiś miskami na owoce z ciętego szkła, ręcznikami z haftowanymi monogramami oraz wszelkim innym małżeńskim wyposażeniem, które będzie potem leżało nietknięte w głębokich czeluściach kredensów Marthy przez następne dwadzieścia lat. Jeśli bowiem istnieje gdzieś na świecie taka dziewczyna, która ma wszystko, co kiedykolwiek mogłoby się jej w życiu przydać, to z całą pewnością jest nią Martha. A poza tym, ponieważ właśnie jestem w trakcie rozwodu, nie znoszę ślubów. Mężczyzna siedzący na jej miejscu włożył z powrotem słuchawkę discmana do ucha i ponownie zaczął się kiwać. Urzekający II - powtórka. Tylko Madonna potrafiła lepiej od niego wczuwać się w muzykę. Jeszcze chwila, a porwie z powietrza gitarę i będzie szarpał struny. Zanosi się na bardzo długi lot, jeśli on się uprze i będzie podskakiwać jak któryś z bohaterów Muppets show. Josie Stęknęła, podnosząc bagaż na wysokość ramienia. Joan Collins miałaby przynajmniej obok siebie jakiegoś pachołka, lokaja lub faworyta do pomocy, podczas gdy ona, Josie Flynn, trzydziestodwuletnia i wkrótce znowu panna z parafii w Camden, nie miała nikogo. Warto było to powtórzyć - skoro już dostała się do statystyki rozwodowej, to musiała sama ja-
koś poradzić sobie z dostarczeniem bez szwanku na miejsce ich przeznaczenia dopasowanych kolorystycznie prześcieradeł i poszewek na poduszki. Pochodziły z British Horne Stores, ponieważ, jak zaznaczyła Constance, Amerykanie lubią wszystko, co ma w nazwie słowo „british". Josie wiedziała natomiast w głębi serca, że słoneczne żonkile na tle wiśniowych kłębów bynajmniej nie były w guście Marthy. I to zupełnie. Przynajmniej nie musiała jeszcze do tego - radzić sobie z matką. Josie z trudem ulokowała torbę na półce nad głową. Mając nadzieję, że nie roztrzaskała niezliczonej ilości ozdóbek z nalepkami z Royal Dulton, opadła wreszcie na pusty fotel. Zastanawiała się też, czy udało jej się zmyć wszystkie ślady po Kocie Uprzednio Księciem Zwanym z pamiątkowego ślubnego talerza ciotki Fredy. Jej współtowarzysz podróży prawie nie zwracał uwagi na start, o który zrobił tyle zamieszania, lecz za to ewidentnie zabłysły mu oczka na widok stewardesy zrzędy, która pojawiła się znowu, tym razem z łoskoczącym wózkiem z napojami. - Podwójna whisky - powiedział, kiedy podano Josie plastikową butelkę ciepławej Wody
S
Źródlanej z Polodowcowej Doliny z Naturalnym Dwutlenkiem Węgla. Co jest naturalnie nasycone dwutlenkiem węgla, jeśli stoi w domu? Czy ktoś sobie w nią pierdnął? A niby dlaczego
R
nie miałaby się napić whisky? Ponieważ nie chciała dojechać do Nowego Jorku odwodniona i z nogami jak hipopotam, Josie otworzyła butelkę i pociągnęła z niej łyk. Woda ze źródła polodowcowego, akurat. Prędzej siki komara. Mężczyzna siedzący na jej miejscu odstawił swojego discmana i jednym haustem wypił whisky. Josie spojrzała na niego z ukosa. - Nerwy przed lotem? - Potworne. - Oblizał brzeg szklanki. - Mam nadzieję, że nikt nigdy nie zaproponuje mi pracy Alana Whickera. Jednakże powodem tego - wzniósł toast w powietrzu - jest fakt, że jestem nieszczęśliwy i rozwiedziony wbrew woli. - Uśmiechnął się ze smutkiem i zauważyła, że bez tych drutów zwisających mu z uszu wyglądał całkiem ciekawie. - Nieodwołalna decyzja sądowa oraz rachunki od prawnika wpadły mi na wycieraczkę akurat w momencie, kiedy udawałem się na lotnisko. - Przykro mi. - Mnie również - powiedział. - To już całe wieki. Myślałem, że się do tego przyzwyczaję. Ale dlaczego to nadal tak boli? - Odrzucenie zawsze boli. Tak jak to, że się pozwoliło, by ktoś odszedł. - Josie niechętnie
napiła się wody. - Jednak z upływem czasu człowiek czuje się lepiej. - Rozumiem, że zna to pani z własnego doświadczenia. - O, tak. Już tam byłam, też to robiłam. Już kupiłam sobie bawełnianą koszulkę, zamieniłam wolno stojący dom z czterema sypialniami na przedmieściach na plugawe mieszkanie w Camden. Na jego twarzy pojawił się grymas. - Nie brzmi to tak, jakby się pani posunęła daleko do przodu. - Owszem, posunęłam się - odpowiedziała i nagle zdała sobie sprawę, że w pewnym sensie rzeczywiście tak się stało. Jej wczorajsza rozmowa z Damienem dowiodła tego, że nie wierciła się i nie rzucała z przypływem kolejnych emocji. Miała teraz własne uczucia, które mogłyby ją skręcać i rzucać. To należało zakwalifikować jako postęp. - No cóż, koleżanko rozwódko - powiedział, unosząc pustą szklankę ku jej plastykowej butelce. - Nazywam się Matt Jarvis. Nasze zdrowie. - Josie Flynn. - Stuknęła w nią swoją butelką.
S
- A zatem, co cię sprowadza do starych dobrych Stanów, Josie Flynn? - Ślub Marthy - odpowiedziała. - Mojej kuzynki. Lat trzydzieści cztery, po raz pierwszy, i do tego wieczna optymistka. - Naiwna.
R
- Nie. Po prostu przekonana, że spotkała właśnie tego jedynego. - Ma dziewczyna szczęście. Josie wzruszyła ramionami. - Mam być jej druhną. Matt uśmiechnął się. - Tylko się nie śmiej. Myślałam, że jestem już za stara, by ktoś mógł mnie jeszcze uważać za materiał na druhnę. Ostatnim razem miałam siedem lat i ubrano mnie w cytrynową szyfonową sukienkę. Dostałam lanie, bo poszłam się w niej bawić w błocie na kościelnym dziedzińcu w trakcie robienia zdjęć i zamieniłam moje nowiuteńkie, jedwabne pantofelki w świńskie uszy. - A cóż takiego teraz będziesz miała na sobie? Josie opadły kąciki ust. - Liliowy szyfon. Matt przygryzł wargi. - Jakże się wszystko szaleńczo szybko zmienia w świecie mody druhen weselnych. - Jest bardzo ładna - zaprotestowała. - Szkoda tylko, że to luty. Jest bez rękawków. I bez
pasków. I do tego bez pleców. - Brzmi rzeczywiście bardzo ładnie. Josie spojrzała na niego. - A ty? - Praca. Jestem dziennikarzem muzycznym, piszę dla magazynu „Sax'n Drum and Rock'n'Roll". Minęło już dwadzieścia lat od śmierci Johna Lennona i wydajemy pamiątkowy numer. Zamierzam przeprowadzić wywiad na dwie strony z „nowymi Beatlesami". - Uniósł cynicznie brwi. - Kto by pomyślał - stwierdziła Josie. - No właśnie. Jak banda nieokrzesanych wyrostków, pozbawionych talentu i w czapkach baseballowych na głowach, wykonująca skoordynowane układy taneczne, może się w ogóle porównywać z człowiekiem, który w pojedynkę zmienił oblicze rock'n'rolla. - Czy Paul mu w tym trochę nie pomógł? Matt skrzywił się z odrazą. - Nawet odrobinę? Ani Elvis? Czyż on też się do tego nie przyczynił? Wydaje mi się, że w swoim czasie cieszył się całkiem dużą popularnością.
S
- Żaden z nich nie był tak oczywistym geniuszem jak John. - Och! - Udała zainteresowanie wodą z polodowcowej doliny. - Widzę, że jesteś jego fanem.
R
Przytaknął i rozejrzał się za stewardesą. - A ja widzę, że ty nie jesteś.
- Miałam słabość do Davidów - przyznała się Josie. - Głównie do Essexa i Cassidy'ego. Choć często rzucałam też tęskne spojrzenia w stronę Davida Soula. - Davida Soula? - Wiem. - Josie uśmiechnęła się. - Byłam wtedy nastolatką. Zoperowano mnie i usunięto mi dobry smak. Był to trudny etap w moim życiu. Potem, jak tylko trochę podrosłam, przerzuciłam się na Davida Bowie i wydawało mi się, że stałam się osobą niesamowicie doświadczoną. Gdyby to byli John, Paul, George, Ringo i David, to moje życie pewnie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Może gdyby poślubiła Davida zamiast Damiena, jej życie również potoczyłoby się zupełnie inaczej. Powinna była zwracać o wiele większą uwagę na film Omen, a nie bzykać się w ostatnim rzędzie z jakimś młodzikiem, którego imię zaginęło gdzieś we mgle czasu, i całkiem możliwe, że był on owym Clive'em z apaszką i allegrem, którego tak popierała jej matka. Tak, gdyby uciekła po pierwszym spotkaniu z Damienem, to może byłaby teraz bezpiecznie ukryta
gdzieś w Home Counties z dwójką aniołkowatych dzieci, a nie znajdowała się na skraju rozwodu i ledwo wiązała koniec z końcem, ucząc informatyki i biznesu znudzonych nastolatków w rozpadającym się sześcioletnim college'u w Camden. Być może. Życie mogłoby się okazać bajką kończącą się na Davidzie. A zamiast tego Damien, Przystojny Książę, został przyłapany na całowaniu kogoś innego i w oślepiającym mgnieniu światła zamienił się w Damiena Pierdoloną Brzydką Ropuchę. - Kiedy twój doszedł do skutku? - Co takiego? - Rozwód. - Z formalnego punktu widzenia jeszcze nie doszedł. Obecnie jestem w trakcie procesu wychodzenia z małżeństwa. Właśnie niedawno odesłałam podpisane papiery. Choć płacenie adwokatom wydaje mi się bezsensowne, kiedy nie ma się już zamiaru wchodzić w ten tak mało uświęcony stan. - Moja żona w przyszłym tygodniu ponownie wychodzi za mąż. I to w tym samym kościele. Obydwoje wykrzywili się.
R
S
- Nie wydaje mi się, aby był to dostatecznie długi okres żałoby - mruknął. - Widocznie nie może się już doczekać.
- Niektórzy ludzie lubią widocznie powtarzać: „aż do śmierci". - Myślę, że ma ku temu bardziej konkretny powód. - Przełknął trochę whisky. - Jest w ciąży. Josie skrzywiła się. - Z bliźniakami. - Och! Obydwoje pociągnęli kolejnego łyka. - Przypuszczam, że nie włoży tej samej sukienki. Zaryzykowali uśmiech. Josie oparła głowę o fotel. - Miłość podobno wydaje się słodsza za drugim razem. - Wierzysz w to? - Musiałby mi to ktoś udowodnić - odpowiedziała. - Być może polega to na tym, że uczymy się na własnych błędach i wybieramy człowieka innego typu. Najlepiej kogoś o wiele bardziej odpowiedniego aniżeli za pierwszym razem.
Matt wzruszył ramionami. - Może obydwoje będziemy mieli szczęście i pewnego dnia spotkamy kogoś wyjątkowego i znowu będzie się opłacało zaryzykować ból. - Być może. Spojrzeli na siebie z powątpiewaniem. - Jeszcze jedna whisky? Matt skinął głową z nieszczęśliwą miną. - Przyłączę się do ciebie - powiedziała Josie.
Rozdział trzeci Josie opuściła Londyn w szarej mżawce i trzeźwa. Teraz natomiast zrobiło się gorąco, słonecznie i była zdecydowanie zalana. Nowy Jork w lutym i sześćdziesiąt pięć stopni Fahren-
S
heita. Czerwony neonowy wskaźnik temperatury mrugał na nią leniwie, zachęcając jej powieki do czynienia tego samego. Ostre promienie słońca sprawiły, iż zaczęło jej się zbierać na wymioty i była rzeczywiście bardzo, ale to bardzo szczęśliwa, że miała na sobie swój ogromny,
R
zimowy płaszcz. Jak również, że wzięła ze sobą szal i rękawiczki. Nie powinna słuchać matki i tych jej opowieści o zapowiadanych zamieciach śnieżnych i temperaturach dochodzących do minus ośmiu stopni, na które przypadkowo natrafiła, przeglądając strony internetowe w poszukiwaniu wzorów robótek na drutach. Jeśli pogoda się utrzyma, to przynajmniej ta suknia druhny nie spowoduje hipotermii. I miło ze względu na Marthę, że nie będzie padało w trakcie przejścia jej ślubnego orszaku. Przed lotniskiem Johna F. Kennedy'ego kolejka oczekujących na żółte taksówki wiła się bez końca wzdłuż budynku. Matt pojawił się przy boku Josie, chwiejąc się nieco na nogach. - Może wzięlibyśmy jedną taksówkę - zaproponował, mając pewne trudności z wymową. Josie skinęła, nie mając pewności, czy jej własny język poradzi sobie z wypowiedzeniem słowa „dobrze". - Co zamierzasz robić dziś po południu? Josie chciała wzruszyć ramionami, ale nie była pewna, czy są one w stanie wykonać ten ruch. - Iść na zakupy. Zadzwonić do mamy. Zadzwonić do Marthy. Zawiadomić obie, że dotarłam tu cało. Iść na zakupy.
- Powinniśmy zrobić coś razem - powiedział Matt, kiedy opadli wreszcie na siedzenie rozklekotanego, przesiąkniętego zapachem kadzidła samochodu po ponad tysiącu gwizdnięć grubego koordynatora z postoju taksówek. Taksówkarz skręcił ostro i włączył się do ruchu, ignorując obowiązkowe trąbienie klaksonów. - Na przykład co? - Statua Wolności. Dopóki jeszcze świeci słońce. Ona wygląda cudownie z błyskiem w oku. - Oczy Matta błyszczały również. Josie uśmiechnęła się na zgodę, choć nie była pewna, czy miała usta na właściwym miejscu. - Czemu nie? Usadowili się wygodnie na pokrytym futrem siedzeniu, podczas gdy taksówka podskakiwała na cementowych złączeniach na Van Wych Expressway, podążając w stronę Manhattanu, gdzie poranne słońce ogrzewało oblicza budynków, wyciągających się i prężących w górę, by sięgnąć nieba.
S
Kochała Nowy Jork. To miejsce tętniło życiem, tak iż miało się wrażenie, że chodniki
R
naładowane są elektrycznością, a w powietrzu słyszy się trzask wyładowań statycznych. Było to najbardziej ruchliwe i witalne miasto na świecie. Odwiedziła je już z tuzin razy przedtem z Damienem i Marthą - co stanowiło dobrą stronę faktu posiadania transatlantyckiej rodziny lecz nigdy jej się ono nie znudziło. Zawsze można tu robić coś nowego i podniecającego. Było tyglem, w którym mieszali się ludzie i doświadczenia. Wszystko wydawało się tu jakieś większe, szybsze, wyższe, głośniejsze, bardziej błyskotliwe i kolorowe niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Głowa Matta od czasu do czasu kiwała się sennie na wybojach na drodze, a on sam pozostawał niepomny oszałamiającego tempa życia wokół niego. Taksówkarz przedzierał się przez zapchane ulice, coraz to głębiej w serce Manhattanu, po którym pieszo poruszało się znacznie szybciej. Teraz po raz pierwszy była na Manhattanie sama, lecz nie czuła już pętli strachu ściskającej ją za gardło, której tak się obawiała. Być może dlatego, że znalazła Matta - nie, żeby był on znowu taki pomocny, lecz przyjemnie mieć kogoś obok siebie. Patrząc na drzemiącego obok niej mężczyznę, zastanawiała się, czy jest on takim zaprawionym podróżnikiem, czy też po prostu był tylko bardzo, ale to bardzo pijany. Niezależnie od tego, co mówił o swojej byłej żonie, robił wrażenie, że niczym w życiu się nie przejmuje. Wydawało jej się, że jest bardzo
wyluzowany i najprawdopodobniej był osobą, która doprowadziłaby cię do szaleństwa, gdybyś usiłowała gdzieś prędko dotrzeć lub chciała, żeby przymocował szybko półkę. Josie czuła się z nim bardzo swobodnie w sensie pary i musiała się powstrzymywać od rozważań, czy nadawał się na kogoś, kogo można było przenocować. Nie mogła uwierzyć, jak długo przyzwyczajała się do tego, że znowu jest sama, i zastanawiała się, ile jeszcze potrwa, zanim będzie to dla niej całkiem naturalne. Matt obudził się, popatrzył w okno mętnym wzrokiem, szukając punktów orientacyjnych w terenie, znanych z licznych amerykańskich filmów policyjnych. Taksówka ugrzęzła w korku. - Mój hotel jest tu gdzieś w pobliżu, za następnym blokiem - poinformował ją. - Może zostawisz mnie tu teraz, a spotkamy się w Battery Park i tam złapiemy prom do Statuy Wolności. - Spojrzał na zegarek. - Powiedzmy za półtorej godziny? Josie zerknęła na zegarek, który nie okazał się specjalnie przydatny, gdyż nadal nastawiony był na czas po niewłaściwej stronie oceanu. - Świetnie. Matt pochylił się do przodu.
S
- Ja tu wysiądę, kolego - powiedział i kierowca niechętnie zjechał nieznacznie na bok,
R
dając mu czas, by szybko rzucił się w kierunku chodnika.
- Zobaczymy się później - powiedział Matt. Pomachał jej ręką, potknął się, wysiadając z taksówki, i zostawił Josie rozwaloną na siedzeniu i z rachunkiem do zapłacenia. Hotel Josie był anonimową firmą działającą na potrzeby równie anonimowych biznesmenów, którzy maszerowali z poczuciem celu przez westybul w granatowych garniturach, najwyraźniej śpiesząc się na jakieś konferencje. Przypomniało jej to o Damienie. On też był takim mężczyzną w granatowym garniturze, eleganckim jak z żurnala, i Josie zawsze pragnęła, żeby się trochę rozluźnił i od czasu do czasu pozwolił sobie na modny zarost albo choćby cień koziej bródki. Damien jednak nie należał do facetów oszczędzających na żelach do włosów, naturalnie dopóki nie uciekł z tą pizdą, młodszą od niej modelką, i dostrzegłszy błędy w swoim stylu, poważnie zainwestował w koszule Tommy'ego Hilfigera, buty z Timberlandu i strzyżenie na Cesara. Josie odkryła również, że te jego ważne konferencje odbywały się nie tyle w okolicznych hotelach, ile w pokojach miejscowych zajazdów. Wspomnienia te przestały ją już irytować. Lub prawie przestały. Posłusznie podążyła za boyem hotelowym do swego pokoju, który okazał się dużym, kwadratowym pudełkiem, o dwóch podwójnych łóżkach, wymuskanych jak przystało na funk-
cjonalne hotele użytkowane w trakcie dni roboczych. Podeszła do okna i odsunęła wyblakłe firanki, czując słońce bijące w szybę. Mimo że wokół rozciągała się panorama całego Manhattanu, widok z jej okna padał na otwory wentylacyjne klimatyzacji w sąsiednim biurowcu. Josie z powrotem zasunęła zasłony. Przymglone światło wyglądało lepiej. Widok Manhattanu był zawsze spektakularny, zwłaszcza jeśli znajdowało się na dole na ziemi lub wysoko na górze. Oglądając go z daleka, można było docenić jego pełną chwałę. Tutaj, pośrodku ulicznego hałasu, były to tylko szeregi przygniatająco wysokich i stłoczonych budynków. W związku z brakiem drobnych dała nadmiernie hojny napiwek i gdy tylko boy zamknął za sobą drzwi, natychmiast padła na najbliższe łóżko. Bez najmniejszego problemu będzie w stanie przenieść się w krainę snów, pomimo tego zgiełku i jazgotu dochodzącego z dołu, z tego najbardziej naelektryzowanego miasta na świecie. Przyrzekła jednak matce, że zadzwoni do niej, gdy tylko dojedzie na miejsce. Dlaczego obiecała jej, że to zrobi? Być może dlatego, że miło wiedzieć, iż ktoś się o nią martwi, nawet jeśli to tylko własna matka i była to jej główna raison d'être. Która pierwsza - matka czy Martha? Przyjemność czy ból? Pozbądźmy się najpierw tego, co bolesne. Martha może poczekać.
S
W tej nowej erze technologii telefon nadal nie łączył przez całe wieki. Mogła sobie wy-
R
obrazić, jak jej matka krzątała się teraz, usiłując posprzątać wszelkie ślady wczesnej kolacji ze stołu w jadalni, gdzie zawsze zasiadała do posiłku, mimo że była teraz sama. - Halo?
- Cześć, mamo. Chciałam ci tylko powiedzieć, że zajechałam szczęśliwie. - Och, kochanie! A już się zaczynałam o ciebie martwić. Josie uśmiechnęła się pobłażliwie. - No cóż, nie ma ku temu powodu. Nic mi się nie stało. - A jaka tam u was pogoda? Czy macie śnieżycę? - Jest gorąco i słonecznie. - W lutym? To niemożliwe. - Obawiam się, że możliwe. - Nigdy nie wychodź za mąż za meteorologa. Nie można wierzyć w to, co mówią. Jaki miałaś lot? Nie rozmawiałaś z żadnymi obcymi mężczyznami? - A z takim jednym siepaczem, dwoma psychopatami i kimś, kto twierdził, że pożeranie małych dzieci należy do jego hobby. - Nie bądź okrutna, Josephine Flynn. Nie jesteś córką swojej matki. - Siedziałam obok bardzo miłego mężczyzny.
- A jak miłego? - Nie był radcą prawnym, więc pewno byś go nienawidziła. - Prawnicy są bardzo użyteczni i dobrze ich mieć w rodzinie, skoro procesowanie się stało się codziennością. - Postaram się to mieć na uwadze. - Czytałam dziś „Daily Mail", jedząc rano moje Special K. Zaraz, chwileczkę, mam to gdzieś tutaj. - Josie usłyszała szelest gazety. - Znasz faceta o nazwisku Bill Gates? - Taaak. - To czemu do niego nie zadzwonisz, skoro już jesteś w tej Ameryce? - Chciałam raczej powiedzieć, że wiem coś o nim. Osobiście jednak go nie znam. Nigdy nie przebywaliśmy razem w tym samym pomieszczeniu ani też w tym samym kraju, o ile mi wiadomo. Z całą pewnością nie dzieliłam z nim paczki chipsów. - A czy to ma jakieś znaczenie? - Potencjalnie ma. - On jest kawalerem. - Nie, jest żonaty. - Nie według „Daily Mail". - Jest szefem Microsoftu.
R
S
- Wobec tego powinien dobrze się znać na komputerach. To również może być przydatną umiejętnością u męża. Mój komputer nadal ma grypę. - Wirusa. - Ciągle pojawia mi się na ekranie Pamela Anderson topless, bez biustonosza. Kevin, ten młody człowiek z naprzeciwka, zawsze tu do mnie wpada, żeby zobaczyć, czy mógłby mi w czymś pomóc. - To dziwne, że... - No więc zadzwonisz do niego? - Do Billa Gatesa? Sądzę, że to mało prawdopodobne. Nawet nie wiem, czy on mieszka w Nowym Jorku. - Mają tam chyba książkę telefoniczną. Poszukaj. - Mamo, to jest najbogatszym człowiek na tej planecie. - A co w tym złego? Teraz może uważasz, że należy przyklejać nalepki Greenpeace na lodówce, ale swojego czasu nie miałaś takiej awersji do luksusu.
- No cóż, to się zmieniło i teraz tak krawiec kraje, jak materii staje. Wydaje mi się jednak, że Bill Gates nie gra w mojej lidze. - Nie rozumiem, dlaczego tak nisko się cenisz, Josie. - Ja również. Może to jednak być związane z faktem, że mąż porzucił mnie dla innej kobiety. - Zawsze byłaś najlepsza w swojej szkółce baletowej. - Przestałam do niej chodzić, gdy miałam pięć lat. - Może to był błąd - stwierdziła enigmatycznie jej matka. - Ten telefon do Biura Matrymonialnego i Usług Doradczych Lavinii kosztuje mnie już małą fortunę, a zatem idę poszaleć na Manhattanie. - Rozpoczęcie procesu przerywania rozmowy. Pięć. - Zrób to kochanie - gruchała dalej jej matka. - Jakie masz plany na dziś? - Zwiedzanie, zakupy, zwiedzanie, zakupy, zwiedzanie, zakupy. - Z całą pewnością zakupy. Nie, nie ma mowy, aby matka wyniuchała coś o Matcie Jarvisie. Cztery. - No to zwiedzanie czy zakupy?
S
- Trochę jednego i drugiego - odpowiedziała bojaźliwie.
R
- To dobrze. Jakże ja żałuję, że mnie tam nie ma. A ja się cieszę. Dwa. - Pozdrów ode mnie Marthę. I nie zapomnij, Bill mógłby się ucieszyć z twojego telefonu...
Jeden. Josie odłożyła słuchawkę. Czy był to poważny przypadek dezorientacji wywołany zmianą czasu, czy też jej matka rzeczywiście pragnęła umówić ją z Billem Gatesem? Josie przesunęła ręką po włosach i zamknęła oczy, tłumiąc ziewnięcia. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem chciało jej się spać, ale zgodziła się na spotkanie z Mattem i umówiona godzina zbliżała się prędko. Ale dlaczego? Właściwie dlaczego zgodziła się na zmianę własnych planów, aby dostosować się do kogoś, z kim wypiła zaledwie parę napojów dla towarzystwa w momencie, kiedy przyrzekła sobie nigdy więcej nie dopuścić do tego, aby kiedykolwiek jakikolwiek mężczyzna rządził jej życiem. Czy byłby to Bill Gates, Billy Bunter, Bill Bailey czy Dziki Bill Hickock, czy też jakikolwiek inny cholerny Bill. No więc dlaczego? Ponieważ jej własne plany polegały na samotnym kręceniu się w kółeczko, a myślenie na własny rachunek nigdy nie było jej specjalnością. Jeśli samotne zakupy oznaczały brak kogoś, kto mógłby ci powiedzieć, że wyglądasz cudownie jak Gwyneth Paltrow lub na tyle grubo, że należało załatwić sobie zmianę adresu, to sa-
motne zwiedzanie było jeszcze gorsze. Jakże bowiem można było piać z zachwytu na widok wspaniałej architektury czy też zapierającego dech w piersiach krajobrazu? Wydawanie takich ukradkowych, gardłowych odgłosów na ulicy najprawdopodobniej skończyłoby się zamknięciem jej, nawet jeśli Benny Hill zrobił na tym karierę. Gdzież była radość podróżowania po świecie, jeśli nie miało się przy sobie kogoś przyjaznego? Wkrótce znienawidzą cię w pokoju nauczycielskim, jeśli co drugie twoje słowo będzie brzmiało „Manhattan". A zatem niech już będzie ta Statua Wolności. Czy można to traktować jak randkę, skoro odbywało się po południu, a nie wieczorem? Nie robiło to wrażenia randki. Już od prawie sześciu miesięcy mieszkała sama i wcale nie było jej łatwiej wciągnąć się w rytualny taniec godowy, którego nigdy przedtem nie tańczyła. Od czternastego roku życia prześlizgiwała się z jednego związku w drugi. W momencie, gdy ktoś odchodził, nadarzał się ktoś inny. Z większą regularnością niż pociągi Virgin. Nie było żadnego grzebania w bombonierkach ze słodyczami, przebierania i kosztowania tylu, na ile miało się ochotę przed beztroskim wyrzuceniem ich na śmietnik życia, gdy się oka-
S
zało, że nie odpowiadały obietnicom zamieszczonym na obrazkach na opakowaniu pudełka. Nigdy zresztą nie należała do bombonierkowych osób - zawsze lubiła zwykłą czekoladę w po-
R
kaźnych kawałkach. Seryjna monogamistka to termin wymyślony właśnie dla niej. Trudno było zmienić przyzwyczajenia całego życia w przeciągu jednej nocy. W miarę jak wzrastała u niej zawodowa pewność siebie, w ciągu kolejnych lat gromadziła się cała masa kompleksów. Skąd się one wzięły? Czy to dlatego, że Damien, pomimo swojej dobroduszności i niezłego wyglądu, był w rzeczywistości głęboko zakompleksiony i przy każdej sposobności usiłował dyskretnie ją dyskredytować? Uzależniła się od niego w tak wielu sprawach, że odnalezienie gruntu pod stopami okazało się trudniejsze, niż przypuszczała. I znowu nie była taka nieatrakcyjna. Wręcz przeciwnie, przy odrobinie kredki do ust, odpowiednio zaczesanych do tyłu włosach i roztrzepanej grzywce mogłaby zakasować niejedną prezenterkę porannego programu telewizyjnego. Dowodem tego było parę wyjść z kolegami z pracy, które można by luźno uznać za randki, i paru innych „starych przyjaciół", którzy pojawili się nagle, kiedy dotarły do ich uszu radosne wieści o jej rozwodzie, lecz nie było to nic takiego, co osiągnęłoby radosne szczyty „pójścia do niego na kawę" albo też - broń Panie Boże! - obudzenia się w łóżku w ramionach mężczyzny czy też niezamierzonego rozstania się w nietrzeźwym stanie. Bycie znowu osobą wolną było przerażające, ale w dziwnie wyzwalający sposób. Nie tra-
fił się jej jednak nikt, kto choć trochę przypadłby jej do gustu - jeśli było to określenie, jakim można się posłużyć, skoro ma się już dobrze po trzydziestce. Nie istniała zatem obawa związana z brakiem pewności, czy osoba, w której zakochaliśmy się, zakocha się również w nas. Większości mężczyzn nie chciałaby nawet, gdyby ofiarowano ich z zawiązaną u szyi kokardką. Wystarczyło tylko rozejrzeć się po pokoju nauczycielskim - wszyscy wolni faceci mieli łyse pały i okrągłe brzuszki, które może i wyglądały wdzięcznie u wietnamskich świnek, ale nie u nauczycieli w pewnym wieku. Po prostu nie istnieli już żadni przyzwoici mężczyźni. Zostało to już oficjalnie stwierdzone. Oprócz Damiena, który po prostu był zbyt przystojny, aby mogło mu to kiedykolwiek wyjść na zdrowie, i który dobrze o tym wiedział. No i Matta Jarvisa, który też był przystojny na ten swój parszywy, niechlujny sposób i żył w całkowitej tego nieświadomości. Być może właśnie dlatego czuła do niego taką sympatię. Josie zmusiła się do podniesienia powiek wbrew ospałości wywołanej różnicą czasu. Będzie musiała prędko wejść pod zimny prysznic. Nie ma czasu na to, żeby się odstrzelić na bóstwo, a poza tym Matt już i tak był zalany i prawdopodobnie nawet by tego nie zauważył. I na-
S
wet przez moment zastanawiała się, czy on w ogóle pamięta, że ją zaprosił.
R
Rozdział czwarty Damien nie upijał się dobrze. Nie zamieniał się w jednego z tych śpiewających, szczęśliwych ludzi, którzy pragnęli zostać przyjaciółmi wszystkich wokół. Damien upijał się rzewnie i teraz płakał na pożegnaniu Alison Williams. Urocza, lecz również już raczej zalana, Alison pracowała do dzisiaj w dziale personalnym w PowerConnect, gdzie Damien był kierownikiem do spraw marketingu. Na samym początku tego wieczoru nader jasno dała Damienowi do zrozumienia, że ma na uwadze przede wszystkim kwestie personalne. Jej ocieranie się i głębokie wycięcia zapewniały go, że chętnie spełniłaby każdą jego zachciankę, a na czole miała wyraźnie wypisane: „szmata do podłogi". Damien przybrał minę „zainteresowanego" i „dostępnego" - no i popatrzcie, gdzie go to zawiodło. Teraz bardzo mu zależało, żeby zrobić wrażenie „zupełnie obojętnego" i „poza wszelkim zasięgiem". Alison wiła się przed nim, ściskając butelki budweisera w obu rękach z wyraźną rozpaczą, i Damien zdał sobie nagle sprawę z uczuciem niejakiego przerażenia, że po raz pierwszy rzucała się na niego dziewiętnastolatka, a on nie miał na nią najmniejszej ochoty.
To samo przydarzyło mu się raz w dzieciństwie. Wszyscy chłopcy mieli już ciężarówkę tonka, zanim on ją dostał, a on pragnął tego lśniącego, błyszczącego, czarnego auta z niewolniczym wręcz pożądaniem, które sprawiało, że często zbaczał z drogi ze szkoły do domu po to tylko, by przejść obok sklepu z zabawkami Frimleya i popatrzyć na nią pożądliwie. Aż wreszcie kupiono mu ją na urodziny. Ciężarówka bawiła go po królewsku przez dwa tygodnie, a potem widok jej zbyt lśniącej farby zaczął irytować. I niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie potrafił się jej pozbyć. Była niezniszczalna - to na tym właśnie polegał cały urok i siła kampanii marketingowej tonki. Człowieka Czynu dało się rozebrać w przeciągu paru sekund za pomocą strategicznie przyłożonego młotka, lecz ten przeklęty mały potwór po prostu wracał i prosił się o więcej. Jak mógł przerzucić się na coś innego, większego i jeszcze lepszego, skoro temu, co miał, absolutnie nic nie brakowało? I jaki, u diabła, był sens posiadania zabawki, której nie dało się zepsuć? W dorosłym życiu niewiele się zmieniło. Trawa po drugiej stronie zawsze z początku wydawała się bardziej zielona, lecz niezmiennie z czasem pojawiały się na niej uporczywe
S
chwasty, najpierw pojedyncze, a potem całymi kępami, aż wreszcie prędko wymierała na jego oczach, jeśli nie poświęcało się jej należytej uwagi i nie otaczało opieką.
R
- Głowa do góry, przyjacielu. - Mike trzepnął go po plecach. - Może nigdy do tego nie dojdzie.
Damien przyłożył butelkę piwa do ust. - I to mnie martwi.
Mike był kierownikiem operacyjnym, kolegą Damiena, jego partnerem od squasha dostarczającym mu alibi podczas jego miłosnych wyskoków - za co zresztą Damien mu się niejednokrotnie odwdzięczył - i na tyle bliskim przyjacielem, na ile Damien komukolwiek pozwalał nim być. Mike wskoczył na stołek barowy obok Damiena. - A co się dziś stało z piękną, nadąsaną Melanie? - Musiała wracać prosto do domu. Nie ma nikogo, z kim mogłaby zostawić dzieci. - Jakiż to podły obrót spraw - współczuł mu Mike. - Oznacza to zatem, że będziesz musiał sam iść na piankową zabawę do Alison. - Piankową zabawę? - Damien wydął usta. - A niby po jaką cholerę miałbym iść na piankową zabawę? - A byłeś już kiedyś na takiej?
- Nie. - No to musisz iść, mój smutny i samotny przyjacielu, bo czegoś takiego trzeba w życiu doświadczyć. - Nie skakałem jeszcze ze skalnych szczytów i wcale nie zamierzam tego robić jedynie dlatego, że należałoby czegoś takiego doświadczyć. - No ale na piankowej zabawie niczego sobie nie połamiesz. - Jeśli Melanie dowie się, że poszedłem bez niej, to nie jest to takie pewne. Mike pokręcił głową. - Ta młoda dama trzyma cię na bardzo krótkiej smyczy. Gdyby żona też tak postępowała, nie wplątałbyś się w to wszystko. - Nie wiem, bracie, ale zaczynam żałować, że tego nie robiła. - Dlaczego siedział tu w tym wyłożonym lepkawym dywanem barze i tęsknił za wieczorami spędzonymi z Josie spokojnie na sofie? Dlaczego akurat teraz? Teraz, kiedy mógł robić to co wieczór, nie cierpiał perspektywy wymuszonej intymności i tracił cały czas i wszelką energię na unikanie tego. Och, przewrotności, imię twe mężczyzna!
S
- Podobno fajki i jednakowe pantofle są w dzisiejszych czasach bardzo tanie, Damien,
R
mój stary. Być może w niedalekiej przyszłości powinieneś zdecydować się na ten zakup. O ile się nie mylę, szkocka kratka jest teraz w modzie. Damien uśmiechnął się szyderczo.
- Sądzę, że akurat ten stan rzeczy jest jeszcze bardzo odległy. - Czas ma to do siebie, że nas nie oszczędza. Jeszcze parę lat temu byłem człowiekiem mającym pieniądze na różne cudeńka, a teraz wszystko wydaję na mundurki szkolne, obuwie sportowe Reeboka, gry komputerowe i górskie rowery z aktywnym zawieszeniem. Jakże bym chciał móc tak sobie iść na piwo w niedzielę w porze obiadu! Zamiast tego strzygę samochód i szoruję trawnik, a jedyne pieprzenie, jakie się człowiekowi trafia w czasie weekendu, to to, które aprobuje B&Q. Mike odwrócił do góry dnem pustą butelkę piwa i pozwolił, aby pojedyncze krople wylały się na barową serwetkę. - Chodźmy na tę piankową zabawę, choćby tylko po to, abym mógł pozostać przy zdrowych zmysłach. Muszę spróbować, jak się czuje pięciolatek z kartą kredytową. - W porządku - niechętnie zgodził się Damien, zastanawiając się, czy ten nowy facet Josie jest typem, który chadzał na takie piankowe zabawy.
- Muszę jednak najpierw gdzieś zadzwonić. Okazuje się, że powinienem pilnie przygotować się do jutrzejszego odczytu, bo w przeciwnym razie grozi mi utrata pracy. Mike mrugnął do niego zachęcająco. - To ci dopiero postawa. - Tylko nie puszczaj do mnie oczka - jęknął Damien. - Nie chcę, żeby dyspozycyjna Alison zaczęła szerzyć poglądy, że jestem pedałem, bo nie mam ochoty iść z nią do łóżka.
* Muzyka grała tam tak głośno, że mogły popękać bębenki. To był jakiś potworny dom, garaż czy też inny cholerny budynek mieszkalny. Jeden z tych, które sprawiają, iż mózg staje człowiekowi w poprzek. Na podiach zawieszonych nad parkietem kręciły się jakieś na wpół nagie kobiety, co zwiększało nieco urok tej piekielnej dziury. Przynajmniej mógł skupić na nich uwagę, zaglądając im pod spódniczki. Czyż w dzisiejszych czasach nie było tym kobietom nieustannie zimno? Damien żałował, że nie przyniósł ze sobą zatyczek do uszu - miał miliony tych
S
sztywnych, żółtych korków, które rozdawano za darmo w samolotach, a których nigdy nie używał. Spojrzał na zegarek, platynowego roleksa, nagrodę za przekroczenie wszelkich planów
R
sprzedaży w czasie zeszłorocznej przebojowej kampanii marketingowej PowerConnect. To właśnie w trakcie celebrowania tejże promocji Damien wymienił pierwsze tęskne spojrzenia, a następnie pierwsze pocałunki z języczkiem z Melanie, która do tego momentu istniała jedynie w sferze marzeń. Kiedy wypito szampana i postrzelano sobie z zabawowych pukawek, wydawało się, że nic już nie zostało do zrobienia. Damien lubił często spoglądać na zegarek - przypominało mu to, że jest młodym, przebojowym kierownikiem - ale nie wówczas, gdy czas wlekł się tak wolno. Mike, któremu od czasu podejścia do baru zdążyła już pewno urosnąć broda, zbliżył się do niego i wcisnął mu w rękę dwie butelki becksa. - Myślałem, że to uchroni nas przed ponownym staniem w kolejce. Damien skinął głową i przyłożył butelkę do ust. Piwo było ciepłe i zwietrzałe, poczuł smak kurzu na brzegu szyjki. Platynowy rolex wskazywał jedenastą trzydzieści. Był już za stary na to, aby wychodzić gdzieś o tej porze, i powinien już wspinać się po schodach do Bedfordshire, gotowy na dzielenie cielesnej wiedzy z drugim ciepłym i miękkim ciałem. On jednak zdradzał to ciepłe i miękkie ciało, czekające obecnie na niego, i miał tylko nadzieję, że będzie twardo spała, kiedy wróci do domu.
A gdzie była teraz Josie? Łudził się, że nie dzieliła w tej chwili kolejnej wesołej kolacyjki z owym tajemniczym mężczyzną i nie gotowała się do wślizgnięcia z nim pomiędzy świeże, chłodne prześcieradła. Damien spojrzał z wściekłością na swoje piwo - smakowało jak gówno. Jak mogło mu się kiedykolwiek wydawać, że bez niej jest mu lepiej? Czy byłoby to żałosne, gdyby tak poszedł teraz i usiadł przed jej domem, byle tylko być bliżej niej, i może zobaczyłby cienie tańczące po jej sypialni? Owszem, zadecydował Damien, ogromnie żałosne. - Chodźmy potańczyć! - wykrzyknął Mike. - Alison już czeka. Alison rzeczywiście już czekała. Wierciła zalotnie swym małym, młodocianym tyłeczkiem. Damien popadł w głęboką depresję. Muzyka grzmiała coraz głośniej, przyprawiając go o ból w żyłach, a puszyste, białe bańki piany zaczęły unosić się energicznie, pompowane z niewidocznych otworów wokół parkietu, pokrywając nogi tych, którzy byli na tyle nieostrożni, by przy nim stanąć. Błyskające światła zmieniały kolor na różowy, zielony i żółty, sprawiając, iż piana robiła wrażenie kałuży wielobarwnych rzygowin. Peter z zaopatrzenia całymi garściami rozsmarowywał pianę na sterczących piersiach
S
Alison, a ona nadal wpatrywała się w Damiena z nadzieją w oczach. Stopy miał jak z ołowiu i wydawało mu się, że nic nie było w stanie zmusić go do podniesienia się. Nawet potencjalne,
R
do niczego nie zobowiązujące pieszczoty. Mike skoczył w pianę, wymachując piwem ponad głową i podskakując dookoła radośnie, nieświadom faktu, że jest jedyną osobą w tym towarzystwie tańczącą jak Cliff Richard.
Były tam bardzo skąpo ubrane dziewczyny oraz mnóstwo pijanych, niechlujnych i zaćpanych mężczyzn. Damien spojrzał w dół na swoje buty, skarpetki, garnitur i zegarek wszystko według ostatniego krzyku mody. Właśnie minęła północ. Poczuł się ogromnie nieszczęśliwy, tak jakby osunęła mu się spod stóp ziemia. Już nie wiedział, gdzie tak naprawdę chciałby się znajdować, lecz był cholernie pewny jednego - że nie ma ochoty stać po kolana w pianie.
Rozdział piąty Podróże nowojorskim metrem zawsze były pełne napięcia. Miało się wrażenie, że na każdy cal kwadratowy przypadała tam większa liczba szaleńców niż ta, którą mógłby się poszczycić szanujący się dom wariatów. Najwyraźniej był to przykład działania amerykańskiej opieki społecznej. Josie pochylała się nerwowo nad swoim biletem, usiłując dojść do tego, co powinna z nim zrobić. Jej hotel znajdował się na rogu Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy i Lexington, więc próba wzięcia taksówki w takim tłoku i o tej porze dnia z pewnością stanowiła szaleństwo i nie mogło być mowy, aby udało jej się wówczas spotkać z Mattem o umówionej porze - a nagle wydało jej się to bardzo istotne. Oprócz licznych postrzeleńców, najgorsze w metrze było to, że Josie nigdy nie miała pewności, czy jechała w górę, czy też w dół miasta oraz czy przypadkiem nie wysiądzie na niewłaściwej stacji, to znaczy gdzieś, gdzie jest stanowczo niebezpiecznie i gdzie nie powinni
S
przebywać nawet doświadczeni turyści. Jeśli w takim miejscu wymachiwałoby się za bardzo mapą metra, to równie dobrze można było stać w miejscu i krzyczeć: Proszę bardzo, obrabujcie mnie! W trakcie poprzednich wizyt zawsze mogła uczepić się ramienia Damiena lub Marthy.
R
Teraz po raz pierwszy wybrała się sama i wszystko nagle zmieniło się w warczącą, zgrzytającą, szczękającą masę stali, przy której londyńska kolejka podziemna wyglądała jak zabawka wyciągnięta z miasteczka dla lalek.
Z niejaką ulgą dotarła w końcu do stacji Bowling Green, z rosnącym bólem głowy i przyciskając do siebie kurczowo torebkę, ale za to cała. Kiedy pokonywała drzwi obrotowe i wychodziła na świeże, zimowe powietrze, kolejne ukłucie niepokoju wywołała myśl, że Matt mógł równie dobrze nie dotrzymać obietnicy i leżeć w tej chwili w alkoholowym zamroczeniu na swoim hotelowym łóżku. No cóż, samotne oglądanie Statuy Wolności nie jest takie złe. Było tam paru odważnych sprzedawców pamiątkowych koszulek, którzy nie uciekli jesienią na Florydę, stojących wzdłuż alejek parku Battery pod szkieletami drzew, oraz optymistyczna orkiestra dęta wygrywająca Spotkaj się ze mną w St. Louis o wiele za szybko, by można to było uznać za sprawne. Matt, zgodnie z obietnicą czekał przed kasą z biletami, przytupując nerwowo na chodniku na ogół zgodnie z rytmem muzyki. Josie nie zdawała sobie sprawy, że odczuje taką ulgę na jego widok. Rzetelność stawała się coraz rzadszą cechą u mężczyzn, podobnie jak u zmywarek do naczyń. Miał na sobie długi, podobny do wojskowego, płaszcz, który trącił dziennikarzem
rockowym, i szalik zarzucony luźno na szyi. Ręce trzymał głęboko wciśnięte w kieszenie i sprawiał wrażenie, że chciałby mieć coś, na czym mógłby się oprzeć. Zauważyła, że na jej widok rozjaśniła mu się twarz. - Przyszłaś - powiedział z niepewnym uśmiechem. - Ty też. - Myślałem, że być może zmieniłaś zdanie. - Owszem, tak, ze czterysta razy. Roześmiał się. - Myślałam, że może straciłeś przytomność. - O rany, to byłem aż tak zalany? - Matt uśmiechnął się krzywo. - Przepraszam. Nie mam zbyt mocnej głowy. - Robiłeś niezłe wrażenie. Myślałam, że nawet jeśli nie straciłeś przytomności, to po prostu zapomniałeś. - Nigdy nie zapominam, nawet pod wpływem wyjątkowo dużej dawki alkoholu mam pamięć s... s... s..., no jak to się mówi? - Słoniową pamięć? - No właśnie.
R
- Mogę się założyć, że boli cię głowa.
S
- Pęka mi z bólu - przyznał Matt. Paru ostatnich pasażerów weszło na pokład statku płynącego do Statuy. - Za chwilę odpływa prom. Nie odważyłem się kupić biletów, żeby nie zapeszyć, bo może byś nie przyszła. Nadal masz na to ochotę? - Tak. - Josie skinęła głową. Złapał ją za rękę i szybko uścisnął. - Chodź, musimy tam podbiec. Matt pośpiesznie kupił bilety na prom, złapali odpływający statek i trzymając się za ręce, przebiegli bez tchu przez dziedziniec, akurat gdy kapitan zaczął ściągać pomost. Zaczekał, uśmiechając się do nich pobłażliwie. - Chodźcie, chodźcie, papużki - poganiał ich. - Czas i przypływ nie czekają na nikogo, nawet na takich młodych jak wy! Matt poprowadził Josie na tył promu i przytrzymał ją w talii w momencie, gdy statek przechylił się nieelegancko na wzburzonych, szarych wodach zatoki. Szum gwałtownie dmącego wiatru uniemożliwiał rozmowę, więc stali w milczeniu na opuszczonym pokładzie, obserwując, jak Battery Park podskakuje rytmicznie i w końcu znika z pola widzenia, a panorama Manhattanu kurczy się do wielkości nie wywołującej bólu szyi.
Matt robił wrażenie kogoś na poważnym kacu. Zimny wiatr na promie smagał ich zawzięcie, szczypiąc go w blade policzki i mierzwiąc jego najeżone włosy, które i tak wymagały już użycia grzebienia. Oczy miał migocąco niebieskie, nierealnego koloru nieba ponad nimi, nawet jeśli trochę zamglone i czerwonawe na skutek długiego lotu i znacznej ilości czystej whisky. Był wysoki, szczupły - aż za szczupły, aby można było uznać go za wysportowanego, lecz nie wychudzony - i trochę niezręczny w swojej postawie. Być może wyrósł bardziej od swoich szkolnych kolegów i był tym dość zażenowany. Josie zastanawiała się, jak sama musi wyglądać, i wzdrygnęła się na samą myśl o tym. Zazwyczaj miała jasną karnację, lecz jedno przelotne spojrzenie w hotelowe lustro powiedziało jej, że twarz nabrała niesamowitej bladości skóry Morticii Adams, co najprawdopodobniej spowodowała również nieziemska godzina wyjazdu. Mimo zaaplikowanego pośpiesznie pół kilograma nawilżającego kremu czuła, że skóra jej skurczyła się o jeden numer, a kostki, tak jak przewidywała, przybrały hipopotamowe rozmiary. Jej krótkie, obcięte na pazia włosy rozwiewały dzikie podmuchy wiatru, co przynajmniej zamaskowało fakt, że zwisały równie mi-
S
zernie jak zeszłotygodniowe listki sałaty. Nos na pewno już zaczerwienił się z zimna. Atrakcyjna. Nie.
R
Jakoś nie miało to znaczenia, że oboje zdawali się równie odstrzeleni jak Björk w którymś ze swoich mniej udanych pod względem fryzur dni. Spojrzała na Matta i uśmiechnęła się, a on, również z zaczerwienionym nosem, odpowiedział jej zawadiackim, szczenięcym uśmiechem. Stojąc tak samotnie z tyłu promu, tworzyli przyjemną, małą całość, maleńką bańkę odizolowaną od reszty świata. Stali oddaleni od siebie, lecz coś ich łączyło, może trzask statycznej elektryczności. To takie uczucie jak przy pocieraniu balona o wełniany sweter. Nawet, kiedy się już odłoży ten balon, pozostaje przyciąganie, w wyniku którego wszystkie włókna twojego ubrania jeżą się bez końca. Wszystko w niej samowolnie lgnęło do Matta i była pewna, że i on czuł przyciąganie ku niej. Było to przerażające w podniecający sposób i nie sądziła, aby kiedykolwiek czuła to samo w stosunku do kogoś innego. Bezsensownie odsunęła po raz nie wiadomo który włosy z twarzy i rozejrzała się po pustawym promie. Główną zaletą Nowego Jorku o tej porze roku był fakt, że prawie nie widziało się turystów, poza grupką Japończyków zawsze skorych do pstrykania zdjęć. I jakaż to stolica byłaby kompletna bez nich, niezależnie od temperatury i pory roku? Niesforna grupka uczniów uciekła na popołudnie z Bronksu i wykańczała psychicznie swoją zdesperowaną nauczycielkę.
Josie dobrze wiedziała, jak ona się czuła. I to wszystko. Przysłaniając oczy przed zimowym słońcem, Josie spojrzała na drugą stronę zatoki. Pomimo braku tłumów, które mogłyby ją podziwiać, Statua Wolności była piękna jak zawsze. Niesamowite, miedzianozielone szaty lśniły i tętniły życiem na tle niemożliwie niebieskiego nieba, a groźna stopa wystawała poza brzeg sukni, by strzelić gola na rzecz wolności w niewidoczną bramkę. Kiedyś w środku lata Josie usiłowała zwiedzić Statuę - w kolejce na prom stało się ze dwie godziny, a potem należało czekać w żarze słońca na wejście do wnętrza owej damy. Zrezygnowała głównie dlatego, że nie była w stanie dłużej wysłuchiwać narzekania Damiena. Dzisiaj będzie to zabawniejsze. Gdy tylko prom przybił do brzegu, Matt pociągnął ją za ramię. - Chodź, ścigajmy się z nimi na górę - powiedział już zadyszany na wietrze i popędzili przed Japończykami, którzy popsuli im zabawę, bo skierowali się prosto do sklepu z pamiątkami. Dotarli do pomnika sami, ciągle biegiem i chichocząc. Razem, sami. Josie spojrzała na
S
Matta. Jego rozpięty płaszcz powiewał na wietrze, a on uśmiechał się swoim zuchwałym uśmiechem labradora i poprowadził ją do środka. Przyjemnie było być tak razem i samemu.
R
Windy do pierwszego poziomu nie działały. Oczywiście. Na dole schodów widniał napis ostrzegający ich z typową amerykańską przesadą: „Nie próbuj się wspinać, jeśli uskarżasz się na zawroty głowy, klaustrofobię albo cierpisz na chorobę psychiczną". Wysoce pocieszające. - Jesteś pewna, że rzeczywiście chcesz tam wejść? - zapytał Matt. - Nie cierpię na żadną chorobę psychiczną, jeśli tego się boisz. - Nawet jeśli matka kwestionowała racjonalność jej decyzji poślubienia Damiena, zwłaszcza że wszyscy w cywilizowanym świecie uznali, że był dla niej nieodpowiedni. - Bardzo się cieszę. Oboje spojrzeli na schody, które zdawały się sięgać nieskończoności, a może i dalej. - Sądzę, że przydałaby się nam odrobina szaleństwa. Popatrzyli raz jeszcze. - W każdej chwili jestem gotowy. Josie skinęła głową. - No to chodźmy. Pomimo niejakiej obawy zaczęli miarową wspinaczkę. Josie była już w całkowitej rozsypce, zanim jeszcze zdołała dotrzeć do gigantycznych paluchów u nóg Statuy. - Te wszystkie wieczory spędzone na bolesnych ćwiczeniach step aerobiku w ogóle nic mi nie pomogły - dyszała.
Pokrzepiające było to, że Matt nie radził sobie o wiele lepiej. Jeszcze parę stopni i dyszał ciężej niż lokomotywa. Kiedy tak flirtowali z krańcem szaty Statuy, schody zamieniły się w typowe dla morskich latarni trójkątne stopnie, ułożone w spiralę, a każdy kolejny zdawał się bardziej ryzykowny od poprzedniego. Serce tłukło się w Josie tępym, głuchym łoskotem ciężkiego metalu. - Wszystko w porządku? - zapytał Matt bez tchu, marszcząc brwi z zatroskania. Josie skinęła ponuro głową. - Nie po to odbyłam pięć lat ciężkich robót w Dziewczęcej Drużynie Harcerskiej, by teraz zrezygnować. - Zdobycie odznaki Doskonałej Pani Domu także wymagało krwawych potów i łez oraz dziesięciu podejść do upieczenia Idealnego Ciasta z torebki, a zatem, czy była osobą, która tak łatwo poddawała się w obliczu niewielkich przeciwności losu i zwykłych, stromych, zdradliwych schodów, które wiły się w górę ku unicestwieniu? O, nie! Zwłaszcza nie wtedy, kiedy obserwował ją Matt. Pionierski duch. Dziewczęca siła. Josie spojrzała w górę. Zatrzymała się na sekundę z sercem tłukącym się jej w klatce piersiowej. - O Boże!
S
Pozostawało im iść albo bardzo daleko w dół, albo w górę. Zaczęli więc przeć naprzód i wzwyż.
R
Od zerwania z Damienem zaczęła przyjmować coraz bardziej beztroską postawę. Jakby potrzebowała udowodnić sobie, że jest nieustraszona i pozbawiona wszelkich lęków, od kiedy na jej wycieraczce pojawia się poczta adresowana do panny J. Flynn. Jej „nowe życie" objęło kurs nurkowania na miejscowym basenie (gdzie potopiły się wszystkie plastry), zapisywanie się na różnego typu zajęcia, na które odważyła się pójść jedynie raz (takie jak terapia wypoczynkowa dla osób samotnych), natychmiast bowiem mogła stwierdzić, dlaczego większość jej uczestników była rozwiedziona, czy wychodzenie bez żadnego towarzystwa do modnych barów, w których cynicznie wytrzymywała wszystkie spojrzenia na czas wypicia przynajmniej jednego drinka. Aż doszła do tego, że zaczęła wyszukiwać na Yellow Pages ludzi dających lekcje jazdy na motocyklach. Teraz natomiast wspinała się na gigantyczny posąg, choć każdy, kto ją znał, wiedział, że cierpi na patologiczny lęk wysokości. W małżeństwie dobre było to, że mogła obwiniać partnera o wszystkie swoje niedociągnięcia. Teraz jednak czuła się niezależna. Fałdy szaty stawały się coraz bardziej poskręcane niczym wnętrze czyjegoś mózgu. Nity i śruby rusztowania podtrzymującego tę całą przeklętą strukturę sprawiały mało solidne wrażenie. Nie było tam żadnej poręczy, barierka na brzegu schodów sięgała jej jedynie do kolan, a pomiędzy nią a jakimkolwiek zabezpieczeniem wyczuwało się zbyt dużo świeżego powietrza.
Miała zaledwie pięć stóp i trzy cale wzrostu, gdy stała na palcach, ważyła czterdzieści dziewięć kilo po zjedzeniu dwóch batoników Mars w biegu i ledwo wypełniała bluzkę w rozmiarze ósmym dzięki bolesnej diecie Damiena Flynna - a i tak było to dla niej ciasne. Jak mogli sobie z tym poradzić Amerykanie wychowani na hamburgerach? Dłonie pociły się jej obficie i choć utrzymywała jednakowe tempo wspinaczki, zaczęło jej strzelać w kolanach. Matt szedł opiekuńczo tuż za nią, wspinał się bez pośpiechu w wolnym tempie, mrucząc pokrzepiająco pomiędzy sapnięciami i zadyszką. - Już niedługo. - Sapanie. - To już ostatnia stromizna. - Zadyszka. A skąd on to wiedział? - Tylko powoli i spokojnie. - Kolejne sapnięcie. Czy jest tam jakieś inne dojście? Jeszcze nigdy w życiu nie była tak przerażona. Usta miała suche, a dłonie wilgotne, zaczęły jej pałać policzki. Oddychać należało teraz ostrożnie, nie było to już coś, co wykonywało się ze zwykłą łatwością, i utraciła zdolność mówienia. Nawet w tym stanie przerażenia w jej
S
mózgu zaświtała myśl, że Damien leciałby w takiej chwili do przodu, by dowieść swojej męskości, szydząc raczej z jej wysiłku, aniżeli próbując ją pocieszyć i zachęcić, tak jak to czynił
R
Matt. Nie robiło to zresztą najmniejszej różnicy, lecz liczyła się sama świadomość. Miedziane zwoje tkaniny zaczęły pływać jej przed oczyma, gdyż nie było niczego innego, na czym mogłaby się skoncentrować, a stróżka zimnego potu spłynęła jej po plecach. Przełyk zamienił się jej w twardą linię skurczu, która zanurzała się w kipieli zawartości żołądka i dalej w dygoczącej brei jelit. Było to wysoce nieprzyjemne uczucie. Dokładnie takie samo jak w chwili, gdy Damien oświadczył jej, że odchodzi. - Chcesz się zatrzymać? - zapytał Matt, kiedy doszli do minimalnego podestu pośród bezlitosnych skrętów schodów. - Nie - wymusiła z siebie piśnięcie Josie. - Jesteś pewna? - Nie. - Gdyby się teraz zatrzymała, nigdy już nie byłaby w stanie iść dalej. Miała tego świadomość. Istniała tylko jedna droga w górę i jedna w dół. Na tym polegały zdolności organizacyjne Amerykanów. Wspaniałe w teorii, lecz oznaczało to, że nie można zawrócić i wycofać się. Jak się już obrało jakąś ścieżkę, istniała tylko jedna droga i należało kroczyć nią do końca. Japońscy turyści, najwyraźniej niewzruszeni przedłużającymi się zakupami w sklepie
pamiątkarskim, zaczęli im deptać po piętach. Josie nie miała ochoty zostać zgnieciona pomiędzy nimi a szkolną wycieczką. Samotna wspinaczka już i tak przyprawiała ją o mdłości bez dodatkowego niebezpieczeństwa potrącenia przez stado ludzi sięgających człowiekowi do kolan. Josie pośpieszyła dalej. Ulga, jaką poczuła, kiedy wpadli na platformę widokową, była wręcz dotykalna - nawet jeśli krótkotrwała. Okna, które wydawały się atrakcyjnie panoramiczne, gdy patrzyło się na nie z ziemi, w rzeczywistości miały wielkość szyby samochodowej i były porządnie zabrudzone. Najwyraźniej od dłuższego czasu nikt nie używał tu płynu do mycia. Jedno z okien było lekko uchylone i podmuch mroźnego powietrza przenikał zalotnie do zatłoczonego i dusząco gorącego wnętrza. W środku lata człowiek czułby się tu jak przy piecu tandoori w płaszczu termicznym. - Cudowne - stwierdził Matt, dysząc atrakcyjnie. Faktycznie. Mozolny wysiłek, ale dała radę. Podobnie jak jej uwolnienie się od Damiena. Oswobodzenie.
S
Matt stanął za nią i położył dłonie na jej ramionach. Były ciepłe i kojące. Mocne. Pocałował ją w czubek głowy.
R
- Byłaś fantastyczna. Nie wiem, czy zaszedłbym tu bez ciebie. Teraz mi to mówi!
Widok na Manhattan był niezwykle efektowny. Jak Legoland, wielkości człowieka. Szkoda, że nogi za bardzo pod nią drżały, by mogła w pełni docenić ten moment. Josie oblizała usta językiem. I musieli jeszcze zejść z powrotem na dół.
Rozdział szósty Matt delikatnie postawił przed nią tacę z herbatą w papierowych kubkach i hot dogami na plastikowych talerzykach, tak jakby była inwalidką. Kawiarnia też miała plastikowy wystrój w pastelowych barwach i wydawała się trochę lichawa w taki jakiś kliniczny sposób, typowy dla zaniedbanego szpitala. Byli jedynymi ludźmi w środku. Wiatr przybrał na sile i zaczął garściami przerzucać po wyludnionym tarasie śmieci z opustoszałej budki z hamburgerami. Parę obszarpanych mew wydziobywało coś z nich, robiąc wrażenie zupełnie wyplutych. - Lepiej się czujesz? - zapytał. - Tak, dziękuję. - Jej uśmiech był równie słaby jak ta herbata. Nie, nie taki. Hot dogi to pomysł Matta, wydawało mu się bowiem, że Josie powinna coś zjeść dla uspokojenia żołądka. Nie wyjaśnił, dlaczego miały to być akurat hot dogi, a zwłaszcza dlaczego
S
akurat te zakwalifikował jako jedzenie. Podsunął w jej stronę jeden z kubków herbaty. - Jest mokra - powiedział, przyglądając się krytycznie jego zawartości. Josie dygotała na całym ciele. Ręka, którą wyciągnęła, by wziąć herbatę, trzęsła się jej
R
jeszcze bardziej, więc wsunęła ją z powrotem do kieszeni na parę dodatkowych minut wytchnienia.
- To było kształtowanie charakteru - odezwał się Matt. - Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że stanowiło to doświadczenie, którego nigdy więcej nie chciałabym powtórzyć, nawet gdybym miała dożyć stu dziesięciu lat, to owszem, przyznaję, że tak. - Josie wzdrygnęła się. - Wydaje mi się, że choroba umysłowa powinna być koniecznie wymagana przed każdą próbą wspinaczki na Statuę. Matt roześmiał się. - Byłam w listopadzie na plenerowych kursach szkoleniowych dla nauczycieli w dziczy Walii, a zatem doskonale wiem, na czym polega takie hartowanie - zapewniła go Josie. - Żeglowałam, zarzucałam sieci, pływałam kajakiem z najlepszymi. Przeszłam przez Euston Road w godzinie szczytu, nie korzystając z pasów. Nawet raz, ale tylko raz, wybrałam się na randkę w ciemno z facetem ze szmatławego ogłoszenia matrymonialnego w gazecie. Nic z tych rzeczy nie było nawet w przybliżeniu tak przerażające jak to - przyznała. Josie przyjrzała się hot dogowi i nabrała pewności, że nie czuje się na siłach, aby poddać własny żołądek takiemu poniżeniu.
- Nie cieszysz się, że to zrobiłaś? Nie masz poczucia jakiegoś osiągnięcia? - Jeśli pytasz, czy cieszę się, że jest już po wszystkim, to owszem. - Josie uśmiechnęła się. Tuż pod powierzchnią powoli mijającego przerażenia pojawiła się niewielka fala podniecenia. Przynajmniej nie musieli stać w kolejce. - To tak jak rodzenie dziecka - zapewniał ją. - Poczekaj, jeszcze będziesz o tym opowiadała swoim przyjaciołom. Wkrótce zapomnisz o tym całym przerażeniu. Podobnie jak ból rozstania, który też z czasem mijał. - A ty dużo wiesz o rodzeniu dzieci, co? - Absolutnie nic - uśmiechnął się Matt. - Wiem jednak wszystko, co tylko można wiedzieć, o pokonywaniu przeszkód i uważam, że dopicie do końca tej herbaty mogłoby się okazać równie ogromnym wyzwaniem. - Pokonywanie przeszkód? - zamyśliła się Josie. O tym też wiedziała coś niecoś. W pewnym momencie myślała, że nigdy nie poradzi sobie sama, teraz zaś często zastanawiała się, jak w ogóle mogła żyć z Damienem.
S
Ręce jej się uspokoiły i poprzestały na delikatnym drżeniu, ledwo dającym się zarejestrować na skali Richtera. Być może jej kolana wkrótce uspokoją się również. Stopniowo wracała do siebie.
R
Spojrzała na stojący przed nią jasnobeżowy płyn.
Spacerowali po znajdującym się pod Statuą muzeum, ramię w ramię, podziwiając amerykańską umiejętność nadawania nawet najbardziej banalnym drobnostkom statusu znakomitości, o ile chodziło o wypełnienie szklanych gablot, w których szmiry wartości dziesięciu pensów miały dwudziestodolarowe metki. - Pozwól, że kupię ci to dla upamiętnienia tego doniosłego osiągnięcia - powiedział Matt, wyciągając niesamowicie kiczowatą replikę Statuy Wolności z zielonego plastiku, włącznie z pozłacaną koroną. - Dziękuję. - Była zupełnie pozbawiona dobrego smaku, lecz Josie wiedziała instynktownie, że będzie ją cenić do końca życia. - A co powiesz na to? - Wcisnął jej na głowę wykonaną z gąbki, zieloną koronę Statuy. Josie pozowała mu posłusznie. - Wyglądasz cudownie - powiedział. - Kłamiesz - odrzekła. A on roześmiał się i kupił ją mimo wszystko. Idąc z powrotem do przystani, Matt trzymał ją za rękę w taki aseksualny, przyjacielski
sposób, lecz mimo to przeszedł ją dreszcz i pod koroną z gąbki poczuła wzbierające ciepło. Zmierzch zaczął już zacierać brzegi górujących nad nimi budynków, kiedy złapali ostatni prom powrotny. Stali przy nadburciu i patrzyli na wyłaniający się Manhattan, kołysząc się statecznie i płynąc z powrotem przez Górną Zatokę Nowojorską. Słońce już zaszło i zrobiło się zimno. Przejmująco zimno, aż do szpiku kości. Matt przyciągnął ją ku sobie i objął, aby ją rozgrzać. Chciała wejść gdzieś do środka i stanąć przy barze, ale nie mogła się poruszyć, bojąc się, że gdyby to zrobiła, Matt już by jej więcej nie przytulił. - Dziękuję za wspaniały dzień - powiedział jej Matt w szyję. - Dobrze się bawiłem. Była to ta okropna chwila, której tak nie cierpiała. Szuranie nogami i czekanie na to, by powiedzieć do widzenia. Do widzenia, do zobaczenia, adieu. Było cudownie, ale teraz już muszę iść. Zadzwoń do mnie. Albo nie, najlepiej będzie, jak ja do ciebie zadzwonię. Kiedyś. Wkrótce. Możesz się o to założyć. A potem ten najgorszy dylemat - pocałować czy nie pocałować? Pocałować, lecz uważać, by nie zrobić wrażenia zbyt chętnej? Pocałować, ale nie wyjść na desperatkę?
S
Cokolwiek by uczyniła, musiała robić coś źle, bo zawsze widywała ich po raz ostatni. Dlaczego mężczyźni nie mogli po prostu zagrać uczciwie i powiedzieć: Posłuchaj, było wspa-
R
niale, ale nie jesteś w moim typie, wolę kogoś wyższego/niższego/chudszego/blondynkę/ bardziej podobną do mojej matki, krótko mówiąc kogoś, kto po prostu nie jest tobą? Dlaczego dorośli uważali, że muszą grać bardziej od dzieci? - Josie - westchnął Matt.
O nie. Miała jednak nadzieję, że nie powie jej, że nie jest w jego typie. Pragnęła, żeby raczej podał jej numer swego telefonu komórkowego i celowo pomylił cyfry, tak aby mogła winić technologię za swojego pecha z mężczyznami, a nie jakąś wrodzoną skazę w jej randkowej technice. Czasami opłacało się być uprzejmym, kiedy się miało zamiar zrobić coś okrutnego. - Jest mi z tobą - Matt westchnął - bardzo wygodnie. - Wygodnie? - Josie zmarszczyła brwi. - Tak jakbyś miał na nogach stare kapcie? - Nie. - Matt spojrzał na horyzont. - Nie. Tak jak w porządnych, skórzanych rękawiczkach. - Czy to dobrze? - Tak. - Odwrócił ją ku sobie. - To bardzo dobrze. - Och. - No cóż, to lepsze od pantofli. Josie zachichotała.
- Chciałbym się dziś wieczorem z tobą spotkać - powiedział jej na ucho. - Czy masz już jakieś plany związane z dzisiejszą kolacją? O tak, skoro już była w Nowym Jorku, to chciała się spotkać z paroma starymi kumplami: Donaldem Trumpem, Woody Allenem, Sly Stallone'em, a może nawet i z Billem Gatesem. - Nic takiego, czego nie mogłabym odkręcić - odpowiedziała. Matt spojrzał na zegarek. - Muszę iść i złapać ten naładowany hormonami chłopięcy zespół. - Grający pod nazwą... - Headstrong. - Headstrong? Na jego twarzy pojawił się wyraz konsternacji. - Wiem - westchnął. - Być może jestem już na to za stary. Pamiętam Neila Sedakę. Nawet lubię Neila Sedakę! Choć samo przyznanie się do tego wywołuje ciarki na moich plecach. Pokręcił głową i znowu westchnął. - Studio znajduje się przy Lower East Side. - Skoro już je-
S
stem w okolicy, to równie dobrze mogę stawić czoło tej ich muzyce. Josie roześmiała się.
R
- Może mógłbym się później gdzieś z tobą spotkać? Na co masz ochotę? Cieszyła się, że dowcipna odpowiedź, która nasunęła się jej na myśl, pozostała niezwerbalizowana.
- Znam jedno dobre miejsce, nazywa się Alamo, przy East Forty Eight. - Uwielbiam meksykańskie jedzenie. No to ósma wieczorem? - Matt przeszukał kieszenie. - Lepiej sobie to zapiszę. Myślę, że to z powodu wieku. Moja pamięć nie jest już... - Słoniowa? - Taka jak kiedyś. - Wyciągnął pióro i jakiś wygnieciony skrawek papieru, zapisał adres i schował kartkę z powrotem w czeluściach kieszeni, po czym przyciągnął ją do siebie i również ukrył w połach swego płaszcza. Josie miała wyschnięte usta. Randka. Prawdziwa, wieczorna, przy kolacji. Z kimś, kogo przedtem nie znała. No więc, Josie Flynn, panno z parafii Camden, to nie było wcale takie trudne. Prawda? Matt uśmiechnął się do niej i przytulił ją. Żołądek zaczął jej nerwowo drżeć, lecz Josie wiedziała, że tym razem bynajmniej nie miało to nic wspólnego ze wspinaczką na Statuę Wolności.
Rozdział siódmy Zespół składał się z czterech nastolatków o gładkich twarzach. Nie mieli ani jednego pryszcza. Było to wręcz nieprzyzwoicie niesprawiedliwe, gdyż jego twarz w wieku piętnastu lat przypominała pizzę na grubym spodzie. Matt usadowił się głębiej na krześle, a jego kac nasilał się cudownie z każdym taktem. W przyciemnionej piwnicy odnowionego bloku mieszkalnego Headstrong obnosili dumnie swoje modne, młodociane bzdury i śpiewali mdłe piosenki o nieudanej miłości do równie mdławego muzycznego podłoża. Nowi Beatlesi? Niezupełnie. Gdzież się podziała tragiczna liryka z Eleanor Rigby czy też z She's leaving home? Och, och, dziecinko, chcę, żebyś wróciła, och, och. Itd. Syntetyczne uderzenia bębna, bum, bum, bum. Moje serce po prostu nie jest na właściwej drodze. No właśnie. A cóż właściwie oni wiedzą o miłosnych tragediach w tym wieku? Na litość
S
boską, toż oni dopiero są na etapie pierwszych prób gmerania. Chociaż jeśli było się idolem muzycznym nastolatków, to miało się niezłą szansę na to, by przeprowadzać swoje pierwsze zaloty w o wiele lepszym stylu, aniżeli robili to przeciętni nastolatkowie. Za jego młodości były
R
to głównie schowki na rowery i autobusowe przystanki. O mały włos nie stracił dziewictwa w zaparowanej nocnej pralni, lecz obsługująca wyrzuciła ich na ulicę. Poczekaj tylko, aż chłopcy ci przekroczą trzydziestkę i przejdą parokrotnie przez twardą szkołę, wtedy dowiedzą się, co tak naprawdę znaczy przegrana w miłości. Czyż wszyscy nie byliśmy tacy uparci w ich wieku? Matt przymknął powieki, aby zasłonić widok czterech herosów z czuprynami na kształt mioteł, podskakujących dookoła. Trudno to określić jako rewelację. Nie pamiętał, aby Beatlesi kiedykolwiek potrzebowali skoordynowanych układów tanecznych, aby skłonić wielbicieli do schodzenia się tłumniej do sklepów ze starymi płytami. Wypełni to jednak cztery strony magazynu, który w przeciwnym wypadku byłby raczej przygnębiająco pusty, a termin wydania już nad nim wisiał. Myślał, że świeże powietrze na promie powstrzyma narastający ból głowy, lecz zaduch zabronionych substancji w studiu dźwiękowym sprawił, iż stał się chwilowo niepomny własnego bólu. To bowiem dotyczyło zarówno jego fizycznego, jak i emocjonalnego samopoczucia. Bóle głowy można z reguły zlikwidować paroma dobrze wymierzonymi tabletkami Nurofenu oraz mocną kawą. Bóle serca były jednak znacznie bardziej skomplikowane do opanowania. Dlaczego tak go to zabolało, kiedy przyszły jego papiery rozwodowe? Czy było to zwią-
zane z faktem, że przypomniał mu się moment znalezienia Nicolette baraszkującej w ich małżeńskim łóżku z kimś nieskończenie grubszym, niższym, łysawym i znacznie nudniejszym od niego? Czy też po prostu dlatego, że pomimo oczywistych niedoskonałości jej wybranka, zamierzała wkrótce popędzić do ołtarza z entuzjazmem typowym dla szczeniaka labradora, zanim jeszcze dobrze nie wysechł atrament, podczas gdy on musiał dopiero znaleźć sobie kogoś, kto zdołałby wywołać u niego uniesienie brwi, nie mówiąc już o przyśpieszonym pulsie? Prawdę powiedziawszy, Josie Flynn zdołała doprowadzić do tego, że zjeżyło mu się parę włosków na skórze. Była to kobieta, która mogłaby zmusić człowieka do zastanowienia się, czy może nie warto było znowu skosztować weselnego tortu. Och, och, dziecinko, coś takiego robisz ze mną, och, och... Matt otworzył jedno oko i spojrzał cynicznie na zespół. Rzeczywiście. Josie była seksownie kobieca w taki kumpelski sposób, nie znoszący głupstw, z pewnego rodzaju trudnym do określenia czynnikiem. Miała w sobie coś, co mówiło, iż nigdy nie zgodziłaby się na seks na pierwszej randce - co było pociągające, gdyż czuł się już znudzony skakaniem po kawalerkach
S
z kobietami, których nie znał i których nawet nie chciał poznać. I do tego umiała sklecić razem dwa zdania, co w dzisiejszych czasach stanowiło rzadki talent wśród osiągalnych na rynku ko-
R
biet - a przynajmniej tych, na które spotykał. I do tego miała jeszcze nogi - ładne, takie, co to sięgały do samej góry, bez przystanku. I wdzięczny, mały tyłeczek, który poruszał się dziarsko, kiedy tak wspinała się po tych schodach, a ponieważ patrzył, jak wchodziła na milion i czternaście stopni, ruch ten został trwale wygrawerowany w jego pamięciowym banku i mógł się uważać za eksperta w tej dziedzinie. W sumie całkiem imponująca lista. A na dodatek umówił się z nią na randkę, szczegóły której ukrył z zadowoleniem w przepaściach kieszeni swego płaszcza. Złożył ślub celibatu, co niekoniecznie miało coś wspólnego z moralnością, lecz z faktem, że od miesięcy już nie czuł zarzuconej na sobie czyjejś nogi. Mógłby go jednak złamać dla Josie Flyn. Matt założył z zadowoleniem ręce na piersiach i pozwolił sobie na afektowany uśmiech. W sumie udany dzień, pomimo tego słuchowego ataku, który miał uchodzić za muzykę. - Martha? Tu Josie. Już tu jestem. Orzeł wylądował. - Josie wyciągnęła wielokolorową bluzkę, stojąc przed hotelowym lustrem, upstrzonym licznymi odciskami palców. Zbyt krzykliwe, jak na pierwszą randkę. - Jo-jo! - Krzyk Marthy był ogłuszający. - Miałaś dobry lot? - Wspaniały! Upiłam się z facetem siedzącym obok mnie. Weszliśmy razem na Statuę
Wolności. Zaprosił mnie dziś wieczór na kolację. - I idziesz? Josie dotknęła czule palcami koronę z zielonej gąbki, którą ciągle jeszcze miała na głowie. - A czy papież pije creme de menthe? Oczywiście, że idę. - A czy on jest słodki? - Jest cudowny! - Uśmiechnęła się głupkowato do siebie. - Musisz mi wszystko opowiedzieć. Kiedy tutaj przyjeżdżasz? Josie wyciągnęła czarny sweter. Zbyt ponury, biorąc pod uwagę jej obecną karnację Morticii. - Kiedy będę ci potrzebna? - Jesteśmy umówione na czyszczenie twarzy i francuski manicure w zakładzie kosmetycznym o dziesiątej trzydzieści, potem w południe na babski lunch u Ginellego, próba ślubu jest o szóstej, a potem z powrotem do domu na kosztowanie obiadu o siódmej trzydzieści, na-
S
stępnie do łóżka równo o dziesiątej, żeby się dobrze wyspać dla zachowania urody. - Czy czytasz to z jakiegoś rozkładu jazdy?
R
- Ten ślub jest zaplanowany z wojskową precyzją, która zasłużyłaby nawet na uznanie Pentagonu. Nic, powtarzam, absolutnie nic nie zostało pozostawione przypadkowi. - Masz dla mnie buty?
- Twoje buty już są. A ty nie zapomniałaś przywieźć sukienki? - Mam sukienkę. Siedemnaście jardów wiotkiego, liliowego szyfonu zgniecionego w walizce. - A powiesiłaś ją? - Powiesiłam. - Josie spojrzała z poczuciem winy na wymiętą masę. Powieszę, jak tylko odłożę słuchawkę. - Jak leci? - Potwornie. - A jak to znosi twój ojciec? - Źle. - A ty? - Nie mogę się już doczekać, kiedy tu przyjedziesz, Josie. - Brzmiało to podejrzanie, jakby głos Marthy się załamał. - Hej - powiedziała cicho Josie. - Ani się nie obejrzysz, a będę u ciebie.
Usłyszała, jak Martha pociągnęła nosem. - Zobaczymy się zatem jutro rano. Bladym świtem. - Tylko pamiętaj, żebyś dotrzymała słowa, Josephine Flynn. Nie chcę, żeby cię ktoś gwałcił przez całą noc w jakimś nowojorskim hotelu i przyjedziesz tu z kaprawymi oczami, posiniaczona i pogryziona, i ze śladami wysypki po czyjejś brodzie na całym ciele. Możliwości zakładów kosmetycznych są ograniczone. - Przyrzekam ci. - Wyciągnęła swój różowy kaszmir. - Pozwolę się gwałcić tylko przez pół nocy. - Doskonały. Siła dziewczęcego powabu. Drogi, ale w przystępny sposób. Miękki, lecz zarazem wyszukany. Jeśli pofolguje sobie odpowiednio pudrem, to zdoła jeszcze jakoś po ludzku wyglądać. - Nie spóźnij się. - Nie spóźnię. - Baw się dobrze. - Tak właśnie zamierzam. - Musisz mi o tym wszystkim opowiedzieć.
S
Josie uśmiechnęła się do siebie w lustrze i zastanawiała się, czy warto było ryzykować
R
pokaleczenie sobie goleni i jeszcze raz ogolić te swoje obolałe nogi. Dziewczyna z biura prasowego była szczupła z cyckami jak Kylie Minogue, w spodniach biodrówkach i skąpej bluzce. Wystawiła w jego stronę swój płaski brzuch. - Cześć! - powiedziała ponad tym jazgotem, który miał być muzyką. - Jestem Holly Brinkman. Matt Jarvis wstał i uścisnął jej dłoń, co najwyraźniej ją rozbawiło. - Są wdechowi, co? - A... owszem. Wdechowi. - Zdołał wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu, ile się dało dla tej niezupełnie bajecznej czwórki. Może powinien zmienić pracę. - Mam tu dla pana wycinki prasowe i kopie ich CD. - Wspaniale. - Dołączą do jego rosnącej kolekcji ponad czterystu promocyjnych dysków, których nigdy nie zdołał wysłuchać. Być może pewnego dnia sprzeda je wszystkie i za uzyskane pieniądze wybierze się w podróż dookoła świata katamaranem. Tyle tylko, że trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć z nich było nagraniami zespołów, o których nikt nigdy nie słyszał nawet wyjątkowo smutni ludzie. Jedyny szkopuł w tym skądinąd wyśmienitym planie. - Kiedy ukaże się numer?
- W każdym numerze zamieszczamy artykuły retro na temat Beatlesów w związku z nadchodzącą rocznicą śmierci Johna Lennona... - Rozpaczliwie udawała, że jest tym zainteresowana, jej oczy jednak mówiły: Jakiego Johna? - Porównujemy ich z nową falą muzyków. - Spojrzał na Headstrong. I na ten cały kram. - Wdechowo. - Założyła z zadowoleniem ręce, zakończywszy swą rolę rzecznika prasowego. - Paul McCartney jest teraz, jak to się u was mówi, rencistą? Czyż nie tak? - Prawie. - Matt przyznał niechętnie. Był to zbyt tragiczny jubileusz, aby myśleć o tych legendach muzyki odbierających bezpłatne przepustki na autobusy i ustępujących miejsca tej błazeńskiej paczce. - Mam nadzieję, że sama dożyję takiego wieku - zachichotała Holly. - A ja chciałbym umieć tak dobrze pisać piosenki - odparował Matt. - Dobrze jest mieć jakiś talent. Owszem i zastanawiał się, czy kiedykolwiek odkryje swój własny. Na szczęście Holly przerwała potok jego myśli, zanim zdążył pogrążyć się w depresji.
S
- Czy byłeś już kiedyś w Nowym Jorku? - spytała. - Wielokrotnie.
R
- Nie potrzebujesz zatem przyjaznego przewodnika. - Raczej nie.
- Zamierzam zabrać chłopców na jakiś posiłek, a potem idziemy do klubu. Chcesz się do nas przyłączyć?
To ostatnia rzecz, na którą miałbym ochotę. - Już poczyniłem plany na dzisiejszy wieczór. - Mam randkę. Mam randkę zapowiadającą się na gorącą, uf, gorącą! - O! - Robiła wrażenie rozczarowanej. Uśmiechnął się do niej ciepło. Była słodka i młoda i usiłowała tylko robić to, co do niej należało, a on zachowywał się tak grubiańsko. - Dziękuję za zaproszenie - powiedział. - Może innym razem. - Masz ochotę czegoś się napić? - Holly pomachała w jego stronę butelką. - To Jack Daniels. - Nie, dziękuję. - Tylko troszeczkę? - Nie, naprawdę nie.
- Chłopcy będą przesłuchiwali swego nowego singla. Zostań i posłuchaj. - Muszę już iść. - Strzemiennego? - Holly popatrzyła na niego błagającymi oczyma. - Tylko maleńkiego. Nalała mu whisky do szklaneczki i podała. Sam jej widok przyprawił Matta o ból głowy, lecz mimo to smakowała nieźle. Podobnie jak psia sierść i tym podobne. W dwie godziny później i po dwóch dodatkowych szklaneczkach Jacka Danielsa oraz dwudziestu czterech przesłuchaniach Chcę, żebyś została moją kochanką, dziecinko Matt wiedział już, że był poważnie zalany i że już dawno powinien stamtąd wyjść. - Muszę już iść - wybełkotał. - Masz tu mój numer. - Holly podała mu wizytówkę, rzucając mu spojrzenie prosto w oczy, które usiłowało uchodzić za nieśmiałe. - Zadzwoń do mnie. W każdej chwili. - Przypuszczam, że mam tu wszystko, co będzie mi potrzebne - powiedział, poklepując paczkę wycinków prasowych i celowo nie rozumiejąc pomimo odurzenia. - Zamierzam przyjść tu jutro, ażeby przeprowadzić wywiad z chłopcami. - Postaram się tu być.
R
S
- Ja również - powiedział i wyszedł, zataczając się, na ulicę. Alamo było zapełnione po brzegi młodymi, modnie ubranymi nowojorczykami. Mężczyźni w pasiastych koszulkach i z aparatami na zębach, kobiety w krótkich spódniczkach gdaczące i skrzeczące do siebie poprzez stoliki. Naprzeciw niej właśnie pełną parą kręciła się jakaś impreza z pociągająco atrakcyjną kobietą w roli głównej, owiniętą w różnego rodzaju girlandy. Josie już zaczęła jej nienawidzić. Parę stolików dalej jakaś para zaglądała sobie głęboko w oczy i bawiła się uwodzicielsko splecionymi palcami. Byli całkowicie niepomni harmidru wokół oraz faktu, że kelner stał teraz przy ich stoliku i dokonywał sztuczki polegającej na laniu strumienia płonącego alkoholu z butelki na ich deser. Bardzo imponujące. Ale czy oni w ogóle zwracali na to uwagę? Ani trochę. Biedak męczył się na próżno. Kiedy skończył, Josie nagrodziła go bezgłośnymi oklaskami, na co zareagował z wdzięcznością uniesieniem brwi. Przy swoim stole, w samym środku restauracji, tak aby było to dla wszystkich widoczne, Josie nadal siedziała sama. Matt spóźnił się już o całą godzinę. Wiedziała o tym, gdyż spoglądała na zegarek co minutę i do tego czasu uczyniła to już sześćdziesiąt razy. Była w trakcie konsumowania swej trzeciej truskawkowej margarity, które z początku smakowały jak odrobina nieba w kieliszku, lecz obecnie połykała ją, jakby piła kwas z baterii. Bawiła się nonsza-
lancko swoją pasiastą słomką, zegarkiem, kolczykami i włosami, lecz można było przekonywająco udawać nonszalancję najwyżej przez dziesięć minut, a potem zamieniało się to w niespokojne wiercenie się. Gdzież on się, u diabła, podziewał? Taka była pewna, że przyjdzie. Czyż nie bawili się dzisiaj tak dobrze? Te wszystkie schody, plastikowe hot dogi, mdła herbata, korona z zielonej gąbki. Czyż to wszystko nie składało się na wspaniałą randkę? Porównywał ją do pantofli i rękawiczek - dwóch rzeczy na swój sposób bardzo pożądanych. Powiedział, że się wygodnie z nią czuł. A nawet bardzo wygodnie. Aż tak wygodnie, że ją zostawił siedzącą tu samotnie niczym małą petunię na cholernej grzędzie cebuli, żeby tak wymyślić jakieś porównanie. Kelner przemknął obok z tacą załadowaną smakowitym, pikantnym jedzeniem i popatrzył na nią z litością. Josie dla zrównoważenia tego tria margarit popijała drobnymi łyczkami wodę mineralną, która zdążyła już zwietrzeć i ogrzać się - nie było w niej nawet jednego, najmniejszego, radosnego bąbelka, ożywiającego powierzchnię. O Boże, jakżeż ona nienawidziła mężczyzn! Wszystkich. Kiedy wróci do domu, zostanie lesbijką. Jej przyjaciółka Catherine
S
wychodziła za mąż czterokrotnie, a teraz chyba przerzuciła się na kobiety, więc coś w tym musiało być. Jeśli Catherine Trewin znana ze swych „trzech razy na noc" mogła dokonać takiego
R
przejścia, to każdy mógł. I pomyśleć tylko o płynących z tego korzyściach - będzie miała kogoś do prasowania bluzek, podlewania kwiatów i pamiętania, żeby zapłacić rachunek z Barclaycard. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej wydawało się jej to sensowne. Potrzebna jej była żona, a nie mąż.
Zastanawiała się, czy nie powinna zadzwonić, żeby zobaczyć, czy Matt był może w swoim hotelu. Zastanawiała się, czy potrafi przypomnieć sobie, który to hotel. Być może wrócił tam po zobaczeniu tego zespołu i stracił przytomność, popadając w śpiączkę wywołaną alkoholem i przesunięciem czasu. Nie pamiętał o mijających godzinach i fakcie, że wystawia do wiatru kogoś, kto potencjalnie mógłby okazać się zabawniejszy od Denise Van Outen. A może został gdzieś napadnięty i leżał teraz skrwawiony w jakiejś bocznej uliczce - takie rzeczy zdarzały się tu ciągle, oglądała przecież New York One. Josie przełknęła zwietrzałą wodę mineralną. Albo po prostu był łajdakiem. Da mu jeszcze piętnaście minut, i to wszystko. Po półgodzinie kelner ponownie przeszedł obok. - Czy pani sądzi, że ten pani przyjaciel jeszcze przyjdzie? - Nie sądzę. - Prawdopodobnie potrzebny był im stolik dla jakiejś szczęśliwej, gruchają-
cej pary, nie dla smutnej i opuszczonej rozwódki. - Czy zechciałaby pani coś zamówić? Nie była w stanie nic jeść. Żołądek skurczył się i prawdopodobnie zakrztusiłaby się na śmierć, gdyby usiłowała wmusić w siebie jakąś enchiladę. - Nie, dziękuję. - Jeszcze jedną margaritę? Nie zdoła wstać, jeśli wypije jeszcze coś więcej, a miała przecież jutro przygotowania do ślubu Marthy, na którym musiała być świeża i uśmiechnięta. - Nie. Lepiej będzie, jeśli już pójdę. Może on próbuje dodzwonić się do mnie do hotelu. Kelner zdawał się w to wątpić. I ona również. Wiatr dął wzdłuż Canal Street; kiedy Matt wyłonił się ze studia nagrań. Była jasna, gwieździsta noc, a powietrze mroźne i szczypiące, co w jakiś sposób wyrwało go z zamyślenia. O tej porze powinien już jeść kolację z Josie - cóż go opętało, żeby tu zostać i tak się urżnąć? Będzie się musiał gęsto tłumaczyć. Jakikolwiek by był ten jego szczególny talent, to z całą
S
pewnością nie dotyczył on kobiet. O rany, co z niego za idiota! Pierwsza dziewczyna od wieków, która zdołała poruszyć obszary, do których inne nawet nie potrafiły dosięgnąć, a on to właśnie z hukiem rozwalał.
R
Taksówka, taksówka, taksówka - musiał złapać taksówkę. A czy była takowa pod ręką, kiedy jej potrzebował? Oczywiście, drogi czytelniku, że nie. Taksówki są jak policjanci - dziwnie niewidoczni, kiedy mogliby się do czegoś przydać. Matt przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu nazwy i adresu restauracji. W trakcie tych poczynań kawałek papieru zwinął się w kulkę. Kiedy zaczął ją rozprostowywać, złośliwy wiatr ze swym bezbłędnym wyczuciem wyrwał mu ją z zaciśniętych palców i figlarnie poniósł na drugą stronę ulicy. - O nie! - wrzasnął Matt, kiedy kartka fruwała radośnie pomiędzy pojazdami. Zeskoczył z chodnika, gotowy rzucić się za nią w pogoń, lecz samochody jechały nieprzerwanym strumieniem, a parę z nich zatrąbiło klaksonami w wyjątkowo brzydki sposób. - Wracaj tu! - krzyknął. Papier jednak najwyraźniej nie miał zamiaru dać się pochwycić. Niemal było słychać, jak krzyczał: Jestem wolny! Jestem wolny! Matt objął głowę rękami, przeczesując włosy palcami. Miał ochotę się rozpłakać lub przynajmniej kopnąć coś martwego. Zatrzymała się przed nim taksówka. Ogłupiały, lecz wdzięczny Matt wgramolił się do środka.
- Chcę się udać do... do... - Gdzie on właściwie chciał jechać? - Do meksykańskiej restauracji. - Me-ki-kan? - zapytał kierowca. - Jesteś Meksykaninem? - Qué? - Meksykanin? - Sí. - Chcę jechać do meksykańskiej restauracji. - Qué? - Sí, sí. - Gdzie poszedłbyś, żeby coś zjeść? - Jeść? McDonald? - Nie, nie. - Krzycz. Tylko powoli. - Gdzie poszedłbyś coś zjeść meksykańskiego? - Me-ki-kan?
S
Pomyśl, Matt. Pomyśl. Gdzieś pod tą rzeką Jacka Danielsa masz przecież mózg. Ma to coś wspólnego z jakąś bitwą. Pod Little Big Horn, ostatnia pozycja Custera, Teksańska masakra piłą łańcuchową... - Quién?
R
- Nie, Custer! - Matt opadł z powrotem na siedzenie. - Och, na litość boską, jesteś przecież pierdolonym Meksykaninem, musisz więc wiedzieć, gdzie tu są jakieś dobre restauracje! - McDonald? Matt objął głowę rękami i ścisnął ją mocno. Myśl, myśl, myśl, lecz żaden olśniewający pomysł nie przyszedł mu do głowy. Kierowca spojrzał na niego wyczekująco. - Quién? Ramiona Matta opadły. - Och, zabierz mnie z powrotem do mojego hotelu - westchnął. - Qué? - Och, nie zaczynaj już tego od nowa. - Matt podał kierowcy adres swego hotelu. Uspokojony kierowca włączył się do ruchu, a Matt oparł głowę na siedzeniu. Głupiec, co za głupiec, głupiec. Piękna kobieta siedziała i czekała na niego cierpliwie (a w tej chwili już pewno bardzo niecierpliwie) gdzieś w tym bezosobowym mieście, a on był za głupi i za bardzo pijany, żeby wiedzieć gdzie. Durszlak poczułby się obrażony, gdyby porównał go do swojego
mózgu. Nie znał jej numeru, nie miał pojęcia, w którym hotelu się zatrzymała - to jak szukanie igły w stogu siana. Był w mieście, które nigdy nie śpi, a wkrótce miał iść do łóżka. I to sam. A jutro wieczorem skończy z tym Headstrong i odleci stąd samolotem z powrotem do Blighty, i złota szansa prześlizgnęła mu się przez palce. No pięknie, Matthew. Taksówka zatrzymała się na światłach jakiegoś skrzyżowania i Matt zamknął oczy, chroniąc je przed mrugającym światłem neonu na ciemnej ulicy. Pozwolił, aby odgłosy miasta spływały po nim, a wycie wiecznie obecnych policyjnych syren obmyło mu mózg. Otworzył nagle powieki i rzucił się na siedzeniu do przodu. - Alamo! - wykrzyknął. - Pierdolone Alamo! - Ach, sí, señor, Alamo! - Przypomniałem sobie. Przypomniałem sobie. - Osłabł z ulgi. - Alamo. Matt złożył ręce w błagalnym geście suplikacji. - Bóg rzeczywiście istnieje! - Sí!
S
- Szybko! Szybko. Zawracaj pan. Niech mnie pan tam zawiezie. Pronto. Pronto. Arriba!
R
Wybór różowego kaszmiru to błąd. Ogromna pomyłka. Był cały mokry pod pachami i przyprawił Josie o swędzenie na całym ciele. Jak mogła tak się pomylić co do Matta? Była przekonana, że cały jest opieczętowany słowem „uczciwość". Jej osąd okazał się jednak równie wiarygodny, jak miernik oklasków w programie Hughie Greena Okazja zdarza się tylko raz. Oto ona, puszczona wolno zaledwie na pięć minut, już znowu zadała się z Niewłaściwym Mężczyzną. Jak miała kiedykolwiek znaleźć miłego faceta, skoro oprogramowanie jej mózgu całkiem się poplątało i nie była w stanie odróżnić porządnego mężczyzny od łajdaka? Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Matt mógłby się nie pojawić, i nie wiedziała, czy powinna z tego powodu być zła, czy też należało się martwić? W ogólnym zestawieniu gniew dobrze jej robił. W żadnym przypadku nie powinna odwoływać wyimaginowanej kolacji z Donaldem Trumpem, aby zobaczyć się z Mattem Jarvisem. Trzeba było posłuchać rady matki i zadzwonić do Billa Gatesa. Siedział prawdopodobnie w swoim wyrku, gdzieś tu za rogiem, na Manhattanie, smutny pierdolnik, z pizzą i puszką piwa w ręku i czekał, aż ktoś do niego zatelefonuje i zaprosi go na randkę. Bycie milionerem nie jest wcale takie świetne, jak to sobie powszechnie wyobrażano. Zostawiła napiwek dla kelnera i przepchała się przez wesoły, roześmiany tłum, aż
znalazła się na środku chodnika, sama. Powietrze na zewnątrz było zimne, naprawdę zimne, a nie sztucznie oziębione przez klimatyzację, która działała w restauracjach mimo zimy. Czy powinna próbować złapać taksówkę, czy też przejść się parę ulic do hotelu i zaryzykować, że ktoś za nią pójdzie i napadnie ją lub zastrzeli? Wybrała napad i zastrzelenie. Pomimo dzikich opowieści o zbrodniach w Nowym Jorku, czuła się tu bezpieczniej niż w Londynie. I z tą myślą, pokrzepiającą ją trochę, ruszyła, wymyślając Mattowi Jarvisowi i uznając go za łajdaka najgorszego gatunku. Żółta taksówka zatrzymała się z piskiem opon przed Alamo parę kroków od niej i Josie odwróciła się, żeby na nią popatrzeć. Była kusząca. Matt wyjrzał przez zaparowane okno taksówki. Nie mogło być wątpliwości. Pseudomeksykański front restauracji wyróżniał się na tle skądinąd monotonnej ulicy. - Tak, tak, tak - podśpiewywał Matt. Josie zawahała się. Czy powinna poczekać i zwędzić taksówkę wychodzącemu z niej pasażerowi? Niezdecydowanie, niezdecydowanie. Nie, podjęła już decyzję, pójdzie pieszo. Dob-
S
rze jej zrobi, jeśli spali parę kalorii, których nie zjadła. Odwróciła się i odeszła szybko ulicą. Matt wyskoczył z taksówki, zapłacił kierowcy, a potem w przypływie afektu pocałował go prosto w usta.
R
- Kocham cię - powiedział w oczy osłupiałego mężczyzny i rzucił się prosto do restauracji.
Rozdział ósmy - Lavinia? Jak się masz? - Cudownie. A kto mówi? Damien zgiął spinacz wpół. - Damien. - A zatem powstrzymam się od pytania o nazwisko. Damien przechylił się na krześle do tyłu i położył stopy na biurku. Boże, nie cierpiał matki Josie. Ale z drugiej strony, to ona zaczęła, nienawidząc go od samego początku. Od momentu gdy go zobaczyła, postanowiła go nienawidzić. Co oznacza, że przeszli razem z Josie ciężkie chwile w okresie narzeczeństwa, a i w samo wesele też nie było im do śmiechu. Od pierwszego dnia dała mu jasno do zrozumienia, że nie był dostatecznie dobry dla jej drogocennej córeczki, lecz najprawdopodobniej walczyłaby z każdym konkurentem. Nawet najbardziej pożądani kawalerowie na świecie nie zdołaliby przypaść do gustu Lavinii. Bez wątpienia nawet
samemu księciu z bajki zabrakłoby według niej jakiegoś uroku. Damien był zawsze bardzo popularny w szkole, na uczelni i w pracy, więc fakt, że ktoś go nienawidził, był dla niego nowością. Lecz jak większość nowości, wkrótce mu się to sprzykrzyło, spowszedniało i zarówno on, jak i Lavinia omijali się nawzajem z daleka, spotykając się jedynie z rodzinnego obowiązku lub wtedy, kiedy zażyczyła sobie tego Josie. Śluby, pogrzeby, chrzty, Boże Narodzenia i Dni Matki. Choć w zasadzie to Halloween było świętem, które mu się najbardziej jednoznacznie kojarzyło z Lavinią. Nawet wówczas, gdy obowiązek kiwał na niego palcem, najczęściej udawało mu się pracować do późnego wieczora. Z wyjątkiem Bożego Narodzenia, kiedy choćby nie wiadomo jak chciał się wykręcić, trzeba było zmęczyć indyka à la Lavinia. Niezmiennie musiał odgrywać swoją rolę zięcia, podobnie jak nieodzowne były pozbawione gustu petardy, które zawsze wtedy wyciągano. Od wieków marzył, by spędzić święta na Malediwach, ale Josie nawet nie chciała o tym słyszeć. Dla Josie Boże Narodzenie sprowadzało się do świecidełek, indyka, owiniętych bekonem kiełbasek i cierpienia. Najgorszy był zeszły rok - jeśli to w ogóle możliwe. Przy Melanie łączyło się to bowiem
S
również z dwójką dzieci, wstawaniem bladym świtem, udawaniem, że św. Mikołaj istnieje naprawdę i, ogólnie rzecz biorąc, Damien czuł się jeszcze bardziej opuszczony niż kiedykolwiek
R
przedtem. Ogromna gotówka została wyrzucona w czarną dziurę z napisem „święta", żeby zakupić ostatnie bezużyteczne plastikowe nowości. Malediwy zamieniły się w szybko umykający sen.
- Brzmiałeś jak sprzedawca podwójnych szyb - stwierdziła Lavinia. - Lavinia, usiłuję odnaleźć Josie. - Być może ona wcale nie chce, żeby ją znaleziono. Damien zacisnął ciasno elastyczną gumkę wokół szyjki plastikowego ludka na biurku. Był to prezent od dzieci Melanie, zanim i one zadecydowały, że też nienawidzą Damiena. - Lavinia. - Nawet nie usiłował ukryć zmęczenia w głosie. - Rozważamy możliwość powrotu do siebie. - Po moim trupie. To było nawet kuszące. - Dopiero co podpisała papiery rozwodowe - przypomniała mu teściowa. Damien skurczył się - był to jeden z problemów w ich związku. Josie wszystko mówiła matce. Rzeczywiście wszystko. Nawet wtedy, gdy miał ten maleńki problem z przedwczesnym wytryskiem związany z pracą, ona natychmiast zadzwoniła do matki. A Lavinia upajała się
tym, nie tylko dlatego, że go nienawidziła i cieszyła się, że mu sprzęt nawala, lecz również dlatego, iż uważała się za tę popierdoloną Clare Rayner. - A teraz sądzę, że tego żałuje - odpowiedział chłodno Damien. - Pożałuje tego, jak tylko dostanę ją w swoje ręce. - Przez cały dzień próbowałem się do niej dodzwonić, ale jej nie ma. W szkole powiedziano mi, że są ferie i że Josie wyjechała na urlop. - Oni chyba powinni to wiedzieć. - No właśnie, a zatem gdzie ona jest? - Nie uważam, aby to była twoja sprawa. - Czy ona gdzieś wyjechała? Nastała martwa cisza. Les Dawson miał rację co do teściowych. Damien zsunął nogi z biurka i celowo nachylił się do przodu. - Lavinia, muszę z nią pilnie porozmawiać. Czy zdajesz sobie sprawę, że od tego może zależeć przyszłe szczęście twojej córki?
S
- Przyszłe szczęście mojej córki zależy od tego, czy zostanie dokładnie tam, gdzie jest w tej chwili. Bardzo, ale to bardzo daleko od ciebie.
R
- A zatem ona rzeczywiście pojechała na wakacje. - Damien był zadowolony z własnej przebiegłości, dopóty nie zaświtała mu potworna myśl. A kto z nią pojechał? Był w stanie wyobrazić sobie zaciśnięte do białości usta Lavinii. Najwyraźniej żałowała, że jej się to wymknęło z ust. Pochwyciwszy nożyk do otwierania kopert, dźgnął nim na poły uduszonego już ludka. - Czy ona wyjechała z tym swoim nowym facetem? - Jakim facetem? - Głos jego teściowej był pełen troski. Damien uśmiechnął się z zadowoleniem i strącił ludka na podłogę. A dobrze ci tak, Lavinio. - Odnajdę ją, Lavinio, i przywiozę z powrotem. Odłożył słuchawkę, zanim teściowa mogła się zdobyć na ostatnie słowo, które zazwyczaj należało do niej. Będzie płonąć z wściekłości. Uśmiechnął się ukradkiem jak ktoś wiecznie z siebie zadowolony. Damien przygryzł czubek nożyka i okręcał go pomiędzy zębami. A zatem Josie była na urlopie z tym swoim tajemniczym facetem. Ukradkowy uśmiech zniknął mu z ust i Damien zaczął bębnić palcami o blat swego biurka. To była zła wiadomość, naprawdę bardzo zła. Jeśli
bowiem Josie nie powiedziała o nim matce, to znak, że był to poważny związek. Bardzo poważny. W najwyższym stopniu poważny, Co również oznaczało, że należało z tym natychmiast skończyć.
Rozdział dziewiąty W słonecznych okularach na nosie Josie wjechała na Henry Hudson Parkway swoim wynajętym u Hertza samochodem, pozostawiając gdzieś za sobą panoramę Manhattanu i Matta Jarvisa. Nie spała zbyt dobrze. Pokój był głośny, łóżko twarde i do tego miała kiepski humor. Zasnęła akurat w momencie, kiedy należało wstawać, i burczała do siebie na temat tego niechlubnego porzucenia przez Matta, szorując zawzięcie zęby pastą Sensodyne. Teraz poczuła się znacznie lepiej dzięki kubkowi mocnej, czarnej kawy i słodkiej bułeczce z borówkami z ohydnej knajpki na rogu Bloomingdale oraz pełnym animuszu dźwiękom
S
Jammin'101, dochodzącym z samochodowego radia. Niebo było bezchmurne, koloru spranego drelichu, a słońce przygrzewało nietypowo mocno jak na tę porę roku. I nie zapomniała zapakować tego liliowego szyfonu, co powinno uszczęśliwić Marthę. Wszystko w jej świecie układało się obecnie dobrze.
R
Nie mogła się doczekać ponownego spotkania z kuzynką. Zazwyczaj widywały się raz w roku, organizując zjazdy na przemian po obu stronach oceanu, i regularnie dorabiały się horrendalnie wysokich rachunków za transatlantyckie rozmowy telefoniczne, gdy tylko nastawał jakiś kryzys. A w ostatnich latach było ich nawet kilka. Pełne udręczenia poszukiwania prawdziwej miłości Marthy nigdy nie przybierały najłatwiejszych dróg i Josie przyzwyczaiła się do porannych lub późnych nocnych telefonów, gdyż Martha, pogrążona w czeluściach swej rozpaczy, zapominała o pięciogodzinnej różnicy czasu. Nieprzyjemna separacja Josie z Damienem również znacznie powiększyła dochody British Telecom, a potem zaskoczyła wszystkich wiadomość o nagłej i niespodziewanej śmierci matki Marthy. Matki Josie i Marthy były jednojajowymi bliźniaczkami. Lavinia i Jeannie. Parka potworków. Jeannie pożegnała ich rodzinne miasto Liver Birds na początku lat sześćdziesiątych i kiedy wszyscy pakowali plecaki do Indii, na afrodyzjakach, upojeni i olewając uniwersytety, została opiekunką do dzieci u bogatej rodziny w Nowym Jorku. Pracowała po szesnaście godzin dziennie, pilnując ich niesfornej dziatwy, i nigdy nie żałowała swego kroku. Poślubiła trzecią generację sycylijskich pieniędzy i urodziła im jedyną spadkobierczynię, Marthę Rossa-
ni. Lavinia natomiast przeniosła się jedynie do Home Counties, wyszła za mąż średnio zamożnie i urodziła Josie. I pomimo odległości trzech i pół tysiąca mil pomiędzy dwoma siostrami nigdy nie mogło być ściślejszego związku. Obie były inteligentne, śliczne i kipiały życiem - a teraz Jeannie odeszła. Zmarła na atak serca w chwili, gdy uderzała piłeczkę tenisową w trakcie deblowego meczu w swoim klubie. I pewno byłaby tym rzeczywiście wkurzona, bo wygrywały. Naturalnie całą rodziną to wstrząsnęło, ale Lavinia przyjęła to gorzej od innych - i coś w matce Josie również umarło na tym tenisowym korcie. Nie przyjechała na pogrzeb, jak również nie mogła zdobyć się na uczestniczenie w ślubie Marthy, wiedząc, że jej drugiej połowy tam nie będzie. W wyniku tego Josie została jedyną reprezentantką brytyjskiego kontyngentu. Z tego też powodu połowa zawartości British Horne Stores, Marksa i Spencera oraz Debenhams pobrzękiwała w jej torbie na ramię. Josie jechała wzdłuż Saw Mill River Parkway, przytupując stopami w takt muzyki, obok znajomych miejsc o wymarzonych nazwach - takich jak Tarrytown, Pleasantville, Chappaqua i Mount Kisco, aż wreszcie skręciła z drogi i zjechała ze wzgórza w dół do Katonah.
S
Katonah przypominało Peyton Place. Wydawało się scenografią z filmu, tyle że bez śmieci. Była tam oryginalna, staroświecka kolejka, transportująca pasażerów do Grand Central
R
Station, serca Big Apple, oraz szereg domów z drewnianych desek, ciągnących się wzdłuż głównej ulicy sklepików z antykami, sklepów meblowych i delikatesów. Nawet maleńkie, pomalowane na biało banki wyglądały tam ślicznie. Martha mieszkała na przedmieściach w imponującym, różowym niczym migdałek w cukrze domu, usytuowanym pośrodku akrów ziemi, która niknęła w otaczających ją lasach. Cały dom składał się z okiennic, drewnianych podłóg i pachniał syropem klonowym. Josie uwielbiała w nim przebywać i żałowała, że dzieliła je tak ogromna odległość. Jako dziecko czuła się tu jak u siebie i często spędzała tam z matką całe szkolne wakacje. Spostrzegła kuzynkę, gdy tylko skręciła w szeroką, prostą drogę. Martha siedziała skulona, z podwiniętymi pod siebie nogami na huśtawce na frontowej werandzie. Robiła wrażenie drobnej i niepewnej siebie, dopóty nie dostrzegła wynurzającego się samochodu Josie i nie rzuciła się w podskokach, wymachując rękami w kierunku podjazdu, aby zaskoczyć ją piskiem, typowym dla dziewcząt ze szkół średnich na amerykańskich filmach o nastolatkach. Martha otworzyła drzwiczki, zanim Josie zdołała się zatrzymać. Josie wysiadła i objęły się ciepło. - Przywiozłaś sukienkę? - Martha miała głębokie cienie pod oczyma.
- Przywiozłam sukienkę. - Josie odsunęła kuzynkę od siebie. - Gdzie ty byłaś? Sama skóra i kości. - To przywilej panien młodych. Żywiłam się odpadkami. Josie wierzyła w to. W najlepszych czasach wikt Marthy był, oględnie mówiąc, co najmniej eklektyczny. Na śniadanie zjadała coś w rodzaju rozwodnionego bagiennego błota, mającego uchodzić za zielone glony, które były takie popularne po tej stronie oceanu i na które moda prawdopodobnie trafi do Camden na początku przyszłej wiosny. Miały pełno witamin i innych cudownych składników, których lepiej nie nazywać. Zazwyczaj pochłaniała potem podwójną porcję ciastek z kawałkami czekolady albo duże precle z serkiem i cynamonem, albo i jedno, i drugie. Zapracowała na to, by być gruba i pryszczata, lecz ze względu na przewrotność natury, taka nie była. Martha spokojnie mogłaby się przechadzać po plaży w Słonecznym patrolu - wysoka, niewybaczalnie szczupła, z oburzająco jędrnymi piersiami i nogami konia wyścigowego. Miała długie, jasne włosy, których barwę podkreślała chemicznie, oczy koloru świeżych, wiosennych listków i pełne, wiecznie uśmiechnięte usta o doskonałych zębach. Damien
S
zawsze utrzymywał, że posiadała najbardziej ponętne usta, jakie kiedykolwiek w życiu widział, ale to cały Damien. Najbardziej denerwujące zaś było to, że była naprawdę bardzo, ale to bar-
R
dzo miła. Gdyby nie to, że była jej ulubioną kuzynką, Josie bez wątpienia nienawidziłaby jej. - Tak się cieszę, że przyjechałaś, Jo-jo. Nawet nie masz pojęcia, co to dla mnie znaczy. - Nie zaczynaj tego, Martha. Obie zniszczymy sobie makijaż. - Ty go nie masz w tej chwili na sobie - upomniała ją Martha. Według Marthy, pojawienie się w miejscu publicznym bez chociażby jednej warstwy kosmetyków było ohydną zbrodnią. - Zdecydowanie robisz wrażenie chorej. - Nie spałam. - Josie, obiecałaś mi! - Niestety, nie huśtałam się na żyrandolach. Nie spałam z niezwykle banalnych powodów. - Ta twoja gorąca randka okazała się raczej ciepława? Josie Wytaszczyła torby z samochodu. - Moja gorąca randka w ogóle się nie odbyła. - Puszczono cię kantem? - Aha. - Mnie się to nigdy nie przydarzyło. Nawet w szkole średniej.
- Martha, to nie jest pocieszające. - Łajdak. - Cholerny łajdak. - Wnieśmy to do środka, to wtedy będziesz mi mogła coś więcej o tym opowiedzieć. Martha zarzuciła sobie na ramię torbę z pobrzękującymi alarmująco ślubnymi prezentami. Przecisnęła się przez drzwi na korytarz, a potem do kuchni, wrzucając bagaż Josie pod stół i sprawiając, że kolekcja Royal Dulton zabrzęczała ponownie. Martha przejrzała zawartość gigantycznej lodówki. - Chcesz trochę zielonych glonów? To bardzo ożywia. - Uwierzę ci na słowo. - Potrzebne ci coś, co doda ci animuszu. To wesele faktycznie da nam w dupę! - Myślę, że filiżanka dobrej herbaty wystarczy. Martha nastawiła czajnik. - PG Tips? Lavinia przysłała nam dodatkowe zapasy na święta. - Dobra, kochana mama. - Jak ona się miewa? Josie usadowiła się przy kuchennym stole. - Tak samo jak zawsze. - Przykro mi, że jej tu nie będzie. - Mnie również. Jak sądzę.
R
S
Martha nalała sobie swego bagiennego błotka i połykała je, wzdrygając się. Ogrzała imbryk, tak jak zawsze zalecały Jeannie i Lavinia. - Nadal brakuje jej mojej mamy? - Straszliwie. Wydaje mi się, że jest z tym coraz gorzej. Martha usiadła i podsunęła w stronę Josie filiżankę herbaty. Być może Amerykanie cierpieli na wrodzoną nieumiejętność parzenia herbaty, nawet jeśli dysponowali najlepszymi składnikami. Jej PG Tips wydawały się równie nie nadające się do spożycia, jak tamta herbata, którą Josie dzieliła z Mattem w knajpce pod Statuą Wolności. Ani się waż rezerwować mu miejsce w swoich myślach, Josie Flynn. To niebezpieczne. Martha nalała sobie kubek gęstej czarnej kawy ze stojącego na gorącej płytce dzbanka. - Muszę zasilić rezerwy kofeiny - stwierdziła, siadając naprzeciw Josie. - Czyż to nie zniweluje skutków działania tej twojej bagiennej wody? - Będą musiały rozstrzygnąć tę kwestię, walcząc w moich kiszkach.
Josie popijała swoją herbatę, która dobrze jej zrobiła, pomimo iż była zaledwie bladą imitacją prawdziwego, brytyjskiego naparu. - A ty? Jak ty radzisz sobie z brakiem Jeannie? - Spróbuj sama zorganizować cały ślub. - Martha wykrzywiła się. - Potworność. - Organizowanie ślubu z matką też nie należy do drobnostek. Kłóciłam się z mamą o suknię, welon, kwiaty, kościół, rozmieszczenie gości, druhny, a na koniec o sam wybór pana młodego, co do którego, muszę przyznać, miała rację. Nieomal odwołaliśmy całą imprezę, bo Damien uparł się, żeby włożyć seksowną kamizelkę pod poranny garnitur. Martha uśmiechnęła się smutno. - Och, jakże ja bym chciała móc się awanturować z Jeannie. - Wiem. - Josie chwyciła ją za rękę. - Wszystko będzie dobrze, jestem tego pewna. - Dobrze się ubawimy, stara - zapewniała ją Martha. - Ubawimy! W każdym razie opowiedz mi o tym przystojniaczku, który cię zostawił na lodzie. - Nie mogłam w to uwierzyć. Dlaczego zawsze zadaję się z niewłaściwymi mężczyzna-
S
mi? Tkwiłam sama w restauracji przez półtorej godziny niczym jakaś dupa. A wydawał mi się taki wrażliwy i troskliwy. Jak on mógł to zrobić?
R
- Jedyni wrażliwi i troskliwi mężczyźni w całym Nowym Jorku mają już chłopaków. - On jest Anglikiem. Spotkałam go w samolocie.
- Ale przecież Anglicy to tacy dżentelmeni. Josie westchnęła. - Być może byli takowymi wówczas, kiedy Rex Harrison występował na scenie, ale te czasy już minęły. Teraz wszyscy chrapią, noszą obrzydliwe kalesony i śmierdzące skarpetki. - Chyba sobie ze mnie żartujesz! Josie zapaliła się do tematu. - Żałuję, ale nie. Większość z nich pod względem dojrzałości emocjonalnej znajduje się na drabinie ewolucyjnej poniżej ameby. - A zatem to żadna wielka strata. Josie załamała się. - Myślałam, że on jest trochę inny. No cóż, może nawet zupełnie inny. - Nie. Oni wszyscy są tacy sami. - On był miły, śmieszny, uprzejmy, niechlujny. Zasadniczo tak różnił się od Damiena, jak tylko można. - Taki uprzejmy, że cię zostawił na lodzie - parsknęła Martha. - Podobał mi się, a już od dłuższego czasu nikt mi się tak naprawdę nie podobał. - Podobanie wystarczy. Trzymaj się tego. Gdybyś powiedziała, że go pokochałaś, była-
bym bardzo zmartwiona. Josie poczuła, jak rumienią się jej policzki. - Miłość to bardzo wielkie słowo. Martha pokręciła głową. - Tylko sześć małych literek. - Tak jak w dupsko, pierdolec. - Pierdolec ma dziewięć liter. - Zobowiązanie ma dwanaście. To o wiele większy wyraz. - Jakże ja to dobrze wiem. Josie westchnęła. - W każdym razie wszystko sprowadza się do tego, że Anglicy to kompletne szajbusy. Mam nadzieję, że wzięłaś sobie dobrego, typowego amerykańskiego chłopca. Martha dopiła swoją kawę. - Musimy już iść. - Pomachała Josie przed nosem jakąś kartką papieru. - Harmonogram przygotowań ślubnych. Najmniejsze odejście od niego grozi zgubą. A teraz czas na salon piękności Beatrice. Resztę dziewczyn spotykamy właśnie tam. Paryskie czyszczenie twarzy i fran-
S
cuski manikiur. Myślę też, żeby sobie wydepilować włoski na łonie w kształcie serca na okres miesiąca miodowego.
R
W przypadku Marthy należało uzmysłowić sobie jedno - posiadanie matki z Liverpoolu i ojca z Sycylii spowodowało, że miała bardzo dziwaczne poczucie humoru.
Rozdział dziesiąty Grupa Headstrong rozsadzała swoimi gitarami wzmacniacze i najwyraźniej doskonale się tym bawiła. Pracownicy studia nagrań stali w pobliżu i uśmiechali się pobłażliwie. Matt żałował, iż nikt im nie powiedział, że zespół The Who już wcześniej to robił, i to w znacznie lepszym stylu. Pod koniec dnia pozowali już tylko do zdjęć ze swoimi instrumentami - żaden z nich nie był w stanie wykrzesać choćby jednego dźwięku ze swojej gitary. Jeden z bębnów potoczył się po podłodze pod jego stopy. Boże, jakie to było nudne. Chciał jedynie przeprowadzić z nimi wywiad i zapierdalać z powrotem do domu. Nagle u jego boku pojawiła się Holly Brinkman. - Cześć. Z całą pewnością była na haju. Wprost proporcjonalnym do dołka, w którym znajdował się Matt.
Chciałby utrzymywać, że nie spał całą noc, przewracając się z boku na bok, rzucając się na łóżku z tęsknoty za Josie i żałując, że tak nawalił. Nie był jednak w stanie. Prawda bowiem była taka, że wrócił, zataczając się, do swego hotelu, zdruzgotany faktem, że Josie nie uważała za stosowne poczekać na niego przez te marne półtorej godziny, i gdy tylko przyłożył głowę do poduszki, zasnął jak zabity. Obudził się, gdy sprzątaczka wtargnęła do jego pokoju z odkurzaczem ryczącym na pełnych obrotach. Dopiero kiedy stał, oskrobując ostrożnie brzytwą napuchniętą, zarośniętą twarz spoglądającą na niego żałośnie, zaczął się poważnie obwiniać za swoją gafę. Uchodził za uosobienie rzetelności. Stanowiło to jedną z tych rzeczy, których jego była żona u niego nienawidziła - uważała bowiem za defekt to, że zazwyczaj postępował dokładnie tak, jak obiecał, i określała to jako brak spontaniczności. Dzwonił wtedy, kiedy powiedział, że zadzwoni, wracał do domu o ustalonej godzinie i pamiętał o wysłaniu kartek na wszystkie okazje, które wymagały tego komercjalnego pokazu solidarności. - Dobry, stary Matt - mawiali jego przyjaciele żartobliwym tonem, poklepując go ser-
S
decznie po plecach. - On cię nigdy nie zawiedzie! - A mimo to zawiódł jedyną osobę, która od wielu miesięcy cokolwiek dla niego znaczyła. Był to pierwszy raz, kiedy zachował się w spo-
R
sób bardzo spontaniczny, i drogo go to kosztowało. W tej chwili Josie najprawdopodobniej składała zażalenie w Biurze Łajdaków. To zupełnie zrozumiałe. Matt ponownie skupił uwagę na Headstrong i tym bezsensownym zniszczeniu, jakie dokonywało się wokół niego. Holly uśmiechała się figlarnie. Musiał stamtąd wyjść. - Do tego wywiadu już dzisiaj nie dojdzie, prawda? - Było to raczej pełne rezygnacji stwierdzenie aniżeli pytanie. - Przypuszczam, że nie. Chcesz to przełożyć na jutro? Nieszczególnie. - Owszem, dobrze. - Chcesz trochę? - Podała mu swojego skręta. - Ja nie palę. - Masz ochotę iść na piwo? - Muszę załatwić parę spraw. - Matt był zupełnie pewny, że nie ma ochoty na nic, co obejmowało trunki, narkotyki czy też muzykę. Chciał wrócić do swego hotelu, poczynić następną próbę zamienienia się w człowieka i zrobić coś, cokolwiek, co pozwoliłoby Josie Flynn wrócić do jego życia.
- Zobaczymy się jutro - powiedział i uciekł na nowojorskie słońce. Zdecydowany wracać na piechotę do hotelu, szedł przez Broadway, mijał sklepy ze sprzętem elektronicznym po obniżonych cenach i delikatesy z bezcelowością, którą miło byłoby z kimś dzielić. Z Josie. Zatrzymał się w celu zatankowania paliwa w knajpce Bigi, lokalu o chromowanych i plastikowych siedzeniach, z których wyłaziła wyściółka. Bigi oferowała fantastyczne, egzotyczne, włoskie kanapki. A zatem, opierając się na założeniu, że duża liczba kalorii zdoła być może zneutralizować część skutków jego zeszłonocnych ekscesów, poprawił kanapkę z żytniego chleba z pastrami i ogórkiem kiszonym ciepłym plackiem z orzechami i lodami oraz garnkiem gorącej czekolady z pianką. O ludzkości, teraz dopiero wiem, że żyję! „Co teraz robi Josie?", zastanawiał się. Powiedziała, że przyjechała tu na ślub kuzynki. Jak jej było na imię? Maria? Maureen? Marian? Maude? Martha! No właśnie. Ślub Marthy. Przyjechała tu na ślub Marthy. Matt uśmiechnął się do siebie. Gdyby nie ta tusza i fakt, że miała wąsy lepsze od Desa Lynama i była bezzębna, przeskoczyłby z radością przez ladę i wycałował tę włoską mamę, która obsługiwała gości. Jasne, iż ta gorąca czekolada musiała zmobi-
S
lizować jego komórki mózgowe, gdyż wpadł na przebiegły pomysł. Musiał jakoś dowiedzieć się, gdzie w Nowym Jorku odbywa się ślub kogoś o imieniu Martha. Czy to takie trudne?
R
W sumie były cztery druhny: Felicia, Betty-Jo, Kathleen i Josie. Jak Teletubisie, pomyślała Josie. Wybrano je, jak się zdawało, w celu zilustrowania hasła United Colors of Benetton. Felicia była Murzynką, Betty-Jo z pochodzenia Włoszką, Kathleen - Chinką, a Josie, jak się okazało, symboliczną, angielską różą.
Felicia, najlepsza przyjaciółka Marthy ze szkoły średniej, pracowała teraz jako reżyser radiowy gdzieś w Midwest. Nie była pewna, czy jest lesbijką czy też po prostu tak radykalną feministką, że nie potrafi zaakceptować niezliczonych niedociągnięć, jakie dostrzegała u większości mężczyzn, których dotąd poznała. Próbowała obu płci i doszła do wniosku, iż żadna z nich nie jest idealna, wobec tego kupiła sobie psa i czuła się rozkosznie szczęśliwa. Betty-Jo pracowała w agencji pośredniczącej w kupnie i sprzedaży nieruchomości w Arizonie, zbijając fortunę na sprzedaży domów dla rencistów steranym i wymizerowanym nowojorczykom i każdemu, kto pragnął spędzić resztę życia w bezśnieżnych rejonach, jeżdżąc po polach golfowych i popijając koktajle z miętą w przewiewnych domach na pedantycznie utrzymanych osiedlach, gdzie bardzo rozsądnie zakazano wstępu dzieciom poniżej szesnastu lat. W celu przywrócenia równowagi brała sobie za kochanków młodych chłopców, których, zgodnie z jej słowami, zmieniała jak rajstopy.
Kathleen była cudowna i wyszła dobrze za mąż za jakiegoś przystojnego komputerowca o wyglądzie prezentera telewizyjnego. Pracowała jako doradca finansowy w Bostonie, a weekendy wraz z mężem spędzała w ich domu w Martha's Vineyard, wypełniając tak czas, dopóki nie pojawi się ich inteligentna, piękna i dobrze wychowana rodzinka, co niewątpliwie kiedyś nastąpi. Josie usiłowała, lecz nie potrafiła przedstawić nauczania w Camden jako czegoś, co brzmiałoby romantycznie. Wszystkie zorientowały się, że nie była jedną z nich. Należała raczej do osób, które chciałyby być kimś, gdyby tylko miały więcej czasu, pieniędzy, pewności siebie itp. Czuła, że życie jej nie zrobiło na nich większego wrażenia, choć udawały zainteresowanie. Gruchały jednakże z zachwytem nad jej akcentem i kilkakrotnie kazały jej wymówić słowo „właściwie". Leżały wszystkie rządkiem w pomieszczeniu różowym niczym dziecięca pupka w salonie piękności Beatrice. Rozłożyły się na kozetkach, owinięte ręcznikami, z twarzami pokrytymi jakimiś dziwnie pachnącymi mazidłami, które miały złuszczyć martwe komórki skóry i zrege-
S
nerować wierzchnie warstwy ich epidermy. Czy też czegoś tam. Josie nie mogła się już doczekać. Jeśli tylko dzięki temu będzie wyglądała o dziesięć lat młodziej i upodobni się do Sharon
R
Stone, była gotowa znieść tę prymitywną formę tortur. Z całą pewnością nie wyglądało na to, aby zaszkodziło to w jakiś sposób Marcie. Ani trochę.
- A więc jaki właściwie jest ten twój wdechowy facet, za którego wychodzisz za mąż. - Jack?
- No chyba że masz kogoś drugiego w kolejce. Bardzo niewiele o nim mówisz, a to nie w twoim stylu. - Jack... - Martha parsknęła niewyraźnie przez nos. - On jest... on jest cudowny. Josie uniosła kawałek waty z jednej powieki oka i nachyliła się w stronę Marthy. - Cudowny. - Naśladowała głuchy ton głosu Marthy. Wata na oczach kuzynki pozostała na miejscu. - Aha. Josie zniżyła głos. - Czy mogłabyś to powtórzyć z nieco większym przekonaniem? W trakcie gdy Tommy Wynette świergoliła przez głośniki Pozostań przy swoim facecie, Martha pozostawała dziwnie milcząca. Josie zerwała drugą watę z oka i wykręciła twarz w stronę swojej kuzynki. Nawet pod powierzchnią prędko zasychającej maseczki była w stanie
zauważyć, że usta Marthy drżały płaczliwie. - Nie brzmisz jak kobieta, której rozpaczliwie spieszno pobiec do ołtarza, żeby tam przysiąc, że chce się przykuć do tej osoby na całe życie. - Zostaw to, Josie. - Coś tu nie gra, Martha. - Nieprawda. Jack jest miły, uprzejmy... - Cudowny. - Tak. - A zatem dlaczego mówisz o nim takim tonem, jakbyś dyskutowała na temat kremu przeciwko pleśniawce, którego ostatnio używałaś? Martha zerwała waciki z oczu i usiadła. - Ponieważ jestem zdenerwowana, Josie. Jutro mam zrobić coś, czego jeszcze nigdy wcześniej nie robiłam. Denerwuję się, bo może moja suknia nie będzie porządnie wyglądać. Denerwuję się, bo boję się, że pomylę się przy składaniu przysięgi. Denerwuję się, bo może
S
krewetki serwowane w trakcie przyjęcia okażą się nieświeże i zatrują mi wszystkich gości... - Ale chyba sam związek małżeński nie jest powodem twoich obaw, co?
R
Otworzyły się drzwi i ukazały się w nich cztery identyczne kosmetyczki, uzbrojone w miseczki z wodą i narzędzia, które wyglądały na coś zdolnego zadać poważne obrażenia tym, którzy zaniedbywali zabiegi upiększające. - Martha?
- Siedź cicho, Josie, i przygotuj się do złuszczania skóry. Twarz miała otartą do żywego po tym całym szorowaniu szorstkimi gąbkami przez tą suczą królową kosmetyczek z piekła rodem. Policzki jej pałały różowo, lecz Martha uważała, że tak właśnie powinna wyglądać druhna. Cała czwórka siedziała teraz rzędem i piłowano im paznokcie, polerowano je i malowano na różne odcienie pasteli, wybranych przez krytyczne oko Beatrice, która najwyraźniej zdążyła już zużyć odpowiednią ilość lakieru do paznokci w swoim życiu. Josie uważała, że jej palce wyglądały tak, jakby należały do kogoś, kto ma karteczkę przyczepioną do dużego palca u nogi, ale z drugiej strony nie należała do osób, które z natury lubiły malować paznokcie. Cieszyła się, że była na tyle przezorna, aby zlikwidować co bardziej wyraziste ślady ostrej czerwieni, z którą flirtowała przez jakiś czas, gdy znowu stała się wolna. Teraz nadeszła pora na suszenie i wraz z Marthą dzieliła jakiś emitujący fale ultrafioletowe przyrząd, który miał przyśpieszyć ten proces, lecz raczej jedynie wydawał usypiające
dźwięki. Pozostałe druhny z kampanii United Colors of Benetton czytały magazyny i chichotały nad kolumnami z poradami, co sprawiło, iż Josie poczuła się nagle równie stara jak sam czas. Martha zdawała się zamyślona. Przestała przyglądać się swojemu doskonałemu, perłowemu, jedwabnemu okryciu i spojrzała na Josie. - Czy odczuwałaś niepokój przed poślubieniem Damiena? - Nie taki, jakby należało, biorąc pod uwagę to, co wiemy obecnie. - Wiesz, o co mi chodzi. Josie westchnęła. - Nie znasz Jacka zbyt długo, prawda? - Czy sądzisz, że to ma takie znaczenie? - Naprawdę nie wiem. Wydawało mi się, że znałam Damiena na wylot, ale w końcu okazało się, że nie. Myślałam, że to dlatego się denerwujesz. - Nie denerwuję się. - Jestem twoją ulubioną kuzynką, Martho Rossani, więc mi tu nie kłam. Nie mamy przed sobą sekretów. Pamiętasz? Byłam pierwszą osobą, która wiedziała, że straciłaś dziewictwo, po-
S
za tobą samą oczywiście, no i zamieszanym w to dżentelmenem. - Curtis Neill nie był żadnym tam dżentelmenem.
R
- Ale, o ile pamiętam, ty też nie byłaś żadną damą! Obie zachichotały w swoje świeżo wymalowane paznokcie.
- Czyż wtedy wszystko nie było o wiele prostsze, Jo-jo? Wydaje mi się, że to milion lat temu.
- Brzmi to bardzo melancholijnie, jak na pannę młodą. - Może jest to po prostu ostry przypadek nerwicy przedślubnej, a może tęsknię za Jeannie. Ona wiedziałaby, co powiedzieć. Ona wiedziałaby, czy Jack jest dla mnie odpowiednią osobą. - Chyba nie lepiej od ciebie, Martho. - Wydaje mi się, że jest mi potrzebna jej aprobata. - A co myśli o tym twój tata? - On uważa, że już czas, żebym wyszła za mąż. Ja też uważam, że czas już wyjść za mąż. Tata jednak stał się bardzo zgorzkniały od czasu śmierci Jeannie. Chyba wydaje mu się, że nikt nie zasługuje na szczęście, ponieważ on sam siedzi na dnie rozpaczy i nie jest w stanie się stamtąd wydostać. Byli razem bardzo szczęśliwi. Przez ponad trzydzieści pięć lat. - To trudno powtórzyć.
Beatrice przechodziła wzdłuż schnących paznokci, sprawdzając ich zdolność do wystąpienia w szerokim świecie i pozostania bez zadraśnięcia. Gdybyż tak pół godziny pod suszarką wystarczyło, aby ochronić wrażliwe osoby. - Czy kochasz Jacka? - Czy to tylko od tego zależy? - To w jakiś tam sposób pomaga. - Jest dobry. Delikatny. Robi wspaniały sos do makaronu. - A to, jestem tego pewna - stanowi podstawę udanego małżeństwa. - Owszem, jeśli się jest sycylijskiego pochodzenia. - Martha westchnęła. - Chcę mieć duże, rodzinne obiady przy moim własnym stole w kuchni. Mam już dosyć tych niskokalorycznych dań na jedną osobę. - Są gorsze rzeczy od mrożonej lasagne, Martho. - Josie przerwała. - Chociaż może i nie ma. Martha roześmiała się.
S
- Możesz się śmiać - stwierdziła Josie. - Nadal jednak nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
R
Podeszła do nich Beatrice i wyłączyła ich suszarkę.
- Wydaje mi się, że już jesteście upieczone, moje kochane. - Popatrzyła z zachwytem na Marthę. - Z pewnością będziesz jutro piekielnie cudowną panną młodą. Mogę się założyć, że już nie możesz się doczekać.
Josie wiedziała, że olśniewający uśmiech Marthy był wymuszony, i podtrzymała kuzynkę na duchu, kładąc jej rękę na ramieniu, kiedy ta uiszczała rachunek i skreślała kolejną pozycję ze swojej wojskowej listy przygotowań ślubnych. - Czytałam coś kiedyś, prawdopodobnie w „Marie Claire". Pisano tam, że jeśli jest się niespokojnym przed ślubem i powodem tego są wątpliwości co do siebie i niepewność, czy będzie się dobrym partnerem, to jest to normalne i nie powinno się na to zwracać uwagi. Ale powiedziano tam również, że jeśli ma się wątpliwości co do tego, czy ta druga osoba jest dla nas odpowiednia, to należy się wstrzymać. - Patrzyła na kuzynkę poważnie i mówiła wolno, tak jak przemawia się do Francuzów lub Belgów, czy też innych ludzi, którzy twoim zdaniem nie wiedzą, co myślą. - Bez względu na to, na jakim jest się etapie, powinno się z tym wstrzymać. Martha wstała. Miała zaciśnięte szczęki, a jej oczy koloru świeżej zieleni zdawały się chłodne niczym letnia trawa po burzy. Ze zdecydowaną miną podeszła na swych długich no-
gach wyścigowej klaczy do kontuaru salonu. Zapłaciła uśmiechającej się błogo Beatrice, pozostawiając jej sowity napiwek. Pozostałe druhny zaczęły zbierać swoje rzeczy - magazyny, torebki, okulary słoneczne - i skierowały się w ich stronę. - Zobaczymy się jutro rano rześkie jak skowronki. - O szóstej rano? - Możesz być tego pewna. Jakim zbiorczym mianem można określić grupę druhen? Szefowe? Trajkotki? Kwiecie? Josie nie miała pojęcia, lecz pozostałe trzy wyszorowane i wymalowane towarzyszki zwaliły się na nie, świergoląc dziewczęco, przepychając się i ustawiając jedna drugą, i nie było już czasu, by powiedzieć, co należało. - Martho, proszę. - Nie mogę tego zatrzymać, Josie. - Martha spojrzała na kuzynkę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Nawet gdybym chciała. Wszystko jest już zaklepane.
S
Rozdział jedenasty
R
W Nowym Jorku było cztery miliony sto tysięcy i dwadzieścia siedem hoteli, a przynajmniej takie się miało wrażenie. Matt zapadł się na łóżku z rozłożoną przed sobą nowojorską wersją „Yellow Pages". Nagle prawdopodobieństwo powodzenia jego przebiegłego planu okazało się bardzo małe. Mówiło się, że trzydziestopięcioletni mężczyzna miał większe szanse na zawał serca bezpośrednio po zakupie biletu niż na zdobycie głównej wygranej w Loterii Krajowej. Jego szanse na odnalezienie Josie w tym pełnym hoteli mieście wyglądały podobnie. Spojrzał na stronice z literą „A" - całą ich masę, rozciągającą się przed nim niczym wyrok sądowy. Położył się i zaczął masować oczy. Przebiegły plan numer dwa! Uczyniwszy palcami znak piramidy na skroniach, tak jak czynił to Ewan McGregor w jednej z części Gwiezdnych wojen - Mroczne widmo - usiłował przesłać telepatycznie myśli do Josie: Zadzwoń do mnie! Zadzwoń do mnie! Zadzwoń do mnie! Wpatrywał się w telefon i uczynił to ponownie. Zadzwoń do mnie! Zadzwoń do mnie! Zadzwoń do mnie! I nic. To tyle, jeśli chodzi o jego umiejętności jako rycerza Jedi. Stary Obi-Wan Kenobi nie będzie się jeszcze musiał martwić o swoją pracę. Matt zazgrzytał zębami z frustracji. No cóż, nikt właściwie nie powiedział, że był to dobry pomysł. Powróćmy zatem do planu A. Na litość boską, przecież był dziennikarzem. Czyż nie było
to równoznaczne z umiejętnościami śledczymi? To nieważne, że nigdy właściwie nie musiał badać niczego wymagającego większego wysiłku niż przejrzenie zawartości własnego pępka, to jednak miał to chyba we krwi? Czyż mężczyznom słabego ducha udawało się kiedykolwiek podbić serca dam? Nie sądzę. Matt pochwycił ponownie za „Yellow Pages". „A" - dokładnie jak Aadvark, Wygodny Zajazd. No proszę, niektórzy zrobią wszystko w imię komercji, a Amerykanie są w tym chyba najgorsi. Matt wybrał numer. Byłby w stanie spłodzić kilkoro dzieci w czasie, gdy czekał, aż ktoś podniesie słuchawkę. - Aadwark, Wygodny Zajazd. - Witam. Czy macie jutro u siebie jakieś wesele? - Wesele? - No wie pani z panną młodą, panem młodym i tortem. - Owszem, proszę pana, mamy. - Czy wychodzi za mąż ktoś o imieniu Martha?
S
- A ma pan może do tego jeszcze jakieś nazwisko? - Nie, tylko imię - Martha.
R
Był w stanie dosłyszeć ciche westchnięcie recepcjonistki. Teraz to on był tym Upiornym Zagrożeniem. Zanim mu odpowie, dzieci niemal opuszczą dom i pójdą na uniwersytet. - Nie, proszę pana. Żadna Martha nie ma tu wesela. - Jest pani pewna? - Absolutnie. - Dziękuję, że pani to sprawdziła. - Nie ma za co. Nie powiedziała co prawda „cześć, frajerze", lecz wyraźnie to wyczuł. Czy pozwoli, aby to go zniechęciło? Owszem, trochę. Matt przekartkował strony - dwa cale samych hoteli. Co najmniej. O Boże, mógłby umrzeć, zanim dojdzie do „P". A przypuśćmy, że wesele Marthy odbędzie się w Weselnym Domeczku Ziegfielda? Martha mogłaby być już w podróży poślubnej, a Josie w samolocie powracającym na Heathrow, na długo zanim on zdoła zatoczyć się przed drzwi frontowe. To istny koszmar. Powinien po prostu o tym zapomnieć. Uznać to za kolejne doświadczenie. Był w Nowym Jorku. Miał nieoczekiwany darmowy dzień. Słońce topiło chodniki, mimo że to dopiero luty. Było tu przecież gdzie iść, co oglądać i znajdowały się sklepy, w których można było płacić plastikiem. A on siedział tu w swoim
pokoju z zamiarem wydzwaniania po wszystkich hotelach umieszczonych w książce telefonicznej. Oprzytomnij, Matthew!
* Dwie godziny później, kiedy utknął całkowicie na Albie - Zajeździe Amish i miał już dzwonić do Amerykańskiego Motelu Alice, zabrzęczał telefon. Popatrzył nań z niedowierzaniem. Czyżby był jakimś dalekim krewnym Doris Stokes i dotarł do Josie dzięki tajemniczej i wszechpotężnej komunikacji umysłu? Rzucił się na aparat pełen nadziei. - Słucham? - Matt? Cześć. Tu Holly. - Holly? - Jaka, u diabła, Holly? - Holly Brinkman - dodała po niezręcznej przerwie. - Rzecznik prasowy Headstrong. - O, cześć. - odrzekł Matt, kiedy centówka w końcu wleciała do automatu. - Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że chłopcy będą gotowi na wnikliwy wywiad jutro rano. W jakim stopniu wnikliwi mogli być czterej słabi na umyśle nastolatkowie? I na jaki te-
S
mat mieli zamiar dyskutować? Fizyki kwantowej, teorii względności czy wielkiego wybuchu? A może chcieli popłakać nad faktem, że Anglicy nie umieją już grać w tenisa, futbol czy kry-
R
kieta, choć sami te gry wymyślili? Przeprowadził już na tyle dużo wywiadów z boysbandami, by wiedzieć, że wszyscy uważali się za światowych ekspertów niemal w każdej dziedzinie, o którą mógłby zahaczyć. Być może był to wynik tego, że wielbiła ich cała populacja czternastolatek. Czyżby to oznaczało, że się zestarzał i zgorzkniał? Nawet kiedy sam miał czternaście lat, czternastoletnie dziewczyny wcale nie były nim zainteresowane. - Dobrze, w porządku. - Czy mógłbyś przyjść do studia około jedenastej rano? - Tak. W porządku. Nie mogę się już doczekać. Nastąpiła kolejna przerwa, w czasie której obydwoje przegapili sposobność odłożenia słuchawki. - Zastanawiałam się, czy mógłbyś dziś pójść na kolację. - Z całym zespołem? - Och, cóż to za dowcip, Matt! - Nie. - Holly Brinkman westchnęła z rozdrażnieniem w słuchawkę. - Tylko ze mną. Znam takie jedno miłe miejsce w Greenwich Village. - No cóż... - Matt zaczął obgryzać paznokcie i usiłował wymyślić powód, dla którego nie powinien iść. W porządku, narzucała się. Praca rzecznika prasowego z pewnością jej odpowiadała. Trzeba jednak przyznać, że Holly była też ładna w taki jakiś niedożywiony sposób.
A poza tym, co on właściwie miał do roboty? Oprócz tego, że sprawdzi wszystkie hotele na Manhattanie? - Czy mógłbym do ciebie oddzwonić, Holly? W tej chwili pracuję nad innym projektem. - To takie ładne dziennikarskie określenie daremnego wysiłku. - Masz mój numer komórkowy? - Sądzę, że tak. Podała mu go ponownie, więc teraz nie miał już właściwie żadnej wymówki. Matt zanotował go usłużnie na rogu grzecznościowego, hotelowego notatnika. Nie miała pojęcia, że nie można mu ufać w sprawie skrawków papieru, bez względu na to, jakie miały dla niego znaczenie. - Mam nadzieję, że do mnie zadzwonisz, Matt - powiedziała. Miał nadzieję, że ta jej nadzieja nie była zbyt wielka. - Jeśli dam radę, to zadzwonię. Czy było to dostatecznie niezobowiązujące? Jak w dzisiejszych czasach robiło się komuś zawód? - Do zobaczenia.
S
Odłożył słuchawkę. Boże, to brzmiało tak prostacko. Do zobaczenia? Wpatrując się w
R
ścianę, Matt przyglądał się dziurom po gwoździach, na których powinien być zawieszony jakiś obraz. Dlaczego nie mógł tak po prostu się na to zgodzić? Oto dlaczego. I pochwycił z westchnieniem telefoniczną książkę i zagłębił się w niej. Pod koniec popołudnia doszedł do Aylene - Przytulny Zajazd oraz do wniosku, że całkowicie postradał zmysły. Było to poparte faktem, że w każdym hotelu recepcjonistki, z którymi dotychczas rozmawiał, również stwierdzały, że jest zupełnym wariatem. Z drugiej jednak strony, chyba w Nowym Jorku musiały być do czegoś takiego przyzwyczajone? - Matthew Jamesie Jarvis, jesteś idiotą - powiedział w ironiczną ciasnotę swego hotelowego pokoju. Dotarł już do ostatniego „A". To dobrze. Stracił zaledwie pół dnia i pozostało mu jeszcze tylko dwadzieścia pięć liter. - Wiem - odpowiedział samemu sobie ponad szumem klimatyzacji. Być może nie ma tak wiele hoteli zaczynających się od liter „X" i „Y". Przekartkował odpowiednie strony i przygnębiło go to zupełnie (to znaczy totalnie go spierdzieliło), okazało się bowiem, że jest ich więcej i wystarczyły, aby ścierpł mu wskazujący palec.
Azekal - Manhattan Motel wydawał się w jakiś sposób miejscem niezbyt nadającym się na ślubne uroczystości. Matt zmusił się do wystukania numeru, wykonując palcami gigantyczną orkę po klawiszach. Kiedy odpowiedziała mu dziarska recepcjonistka, zaczął recytować swój dobrze już przećwiczony tekst z pewnym brakiem przekonania. - Dzień dobry. Organizujecie jutro u siebie jakieś wesele? - Z całą pewnością, proszę pana. W jaki sposób mogłabym pomóc? - Czy osoba, która wychodzi za mąż, ma na imię Martha? - Pan pozwoli, że sprawdzę spis wesel. Stukał cierpliwie palcami po nakryciu łóżka, słysząc odgłosy paznokci uderzających o klawiaturę komputera. - Czy może mi pan podać nazwisko, proszę pana? - Nie. Kolejne stuknięcia. Matt rzucił się na wznak na łóżko. Boże, po cóż skazywał na to wszystko samego siebie? Matcie Jarvis, w morzu jest pełno innych ryb. Owszem, sam już co
S
prawda zadecydowałeś, że większość z tych, które spotkałeś, to stare pstrągi. - Przyjęcie rozpoczyna się o dwunastej w południe, proszę pana. Matt usiadł prosto jak struna.
R
- Co takiego? - To było wręcz niewiarygodne. Co takiego powiedział Humphrey Bogart? We wszystkich hotelach świata...
- Rozpoczyna się o dwunastej w południe. - Jest pani pewna?
- Mamy tu tylko jedną Marthę, która wychodzi za mąż, proszę pana. - O dwunastej w południe. To niemożliwe. A może? Chciał rzucić się i popędzić do motelu Azekal, by wycałować tę cudowną panią po drugiej stronie słuchawki za przyniesienie mu tak radosnej nowiny. Po raz drugi w ciągu dwóch ostatnich dni zakochał się w nieznajomej osobie. No, może trzeci, jeśli wliczy się w to Josie. - Kiedy zjeżdżają się goście? - Dopiero jutro, proszę pana. - Czy ma pani numer, pod którym mógłbym skontaktować się z Marthą? - Obawiam się, że nie mogę udzielić panu tej informacji. Zostawię jednak wiadomość, że pan dzwonił. Matt pozostawił nazwę swego hotelu i numer pokoju.
- To bardzo ważne. - Czy jest pan na liście gości, proszę pana? - Jeszcze nie - odpowiedział Matt z uśmiechem. - Jeszcze nie. Matt odłożył słuchawkę. Odnalazł ją. Mój Boże, odnalazł ją. Tylko po pięciu godzinach nieustannych telefonów odnalazł ją. W jaki sposób powinien to uczcić? Przygotowywał się do odtańczenia salsy na niewielkiej przestrzeni swego pokoju. Chciał tańczyć i śpiewać, i wykrzykiwać imię Josie z wierzchołka Empire State Building. Czuł się zespolony w jedno z całym światem i odczuwał boską łaskawość w stosunku do całej ludzkości. Zaprzeczając ogólnie przyjętym prawom, dzięki motelowi Azekal i cudom współczesnej komunikacji dana mu została kolejna szansa na zrobienie pierwszego wrażenia. Matt skakał po pokoju, nucąc głośno melodię. Nagle zatrzymał się. Czy on faktycznie powiedział, że zakochał się w Josie? Obawiał się, że tak. Był to o wiele bardziej poważny stan, aniżeli przypuszczał. Miłość od pierwszego wejrzenia? Czyż nie zdarzało się to jedynie w ckliwych piosenkach? A już z pewnością nie trzydziestodwuletniemu dziennikarzowi rocko-
S
wemu, który choć chwilowo emocjonalnie przemęczony, był zupełnie rozsądnym i solidnym człowiekiem.
R
Och, och dziecinko, wystarczyło tylko jedno spojrzenie aby odczytać me serce niczym stronicę książki, och, och... O rany, czyż Headstrong nie byłby z niego dumny?
Rozdział dwunasty Kościół okazał się gotycką potwornością i na dodatek był zimny. Zimniejszy od piekła, jeśli ono w ogóle kiedykolwiek zamarzało. Nie miało to znaczenia, gdy nosiło się pełne buty i ciepłą bieliznę. Josie jednakże zastanawiała się, w jaki sposób ten liliowy szyfon miałby sprostać wymogom miejsca. Siedziała skulona na ławce z tyłu, wchłaniając w siebie powagę budynku, zapach kadzideł i wilgoć. Nic dziwnego, że księża żyli w celibacie. Martha fruwała dookoła, flirtując z duchownymi, i ogólnie wyglądała na trochę bardziej szczęśliwą z powodu rychłego zamążpójścia aniżeli parę godzin temu, co sprawiło Josie niemałą ulgę. Być może przy dzisiejszych przepowiedniach o nieuniknionej zgubie, będących wynikiem rozwodowych statystyk, rozsądniej było nie przywiązywać zbyt dużej wagi do przysięgi małżeńskiej. Każdemu owo „na zawsze" wydawało się bardzo długo. Ilu ludzi rzeczywiście
rozumiało lub faktycznie poważnie traktowało wymawiane przez siebie słowa „aż do śmierci?" W związku z ogólnym rozkładem życia małżeńskiego, czyż nie lepiej zamienić ślub na dziesięcioletni kontrakt, wznawiany za zgodą obu stron? Przynajmniej oczekiwania ludzi byłyby bardziej realistyczne. Czy można było stanąć przed Bogiem i twierdzić, że zaniecha się innych związków do końca życia, i faktycznie w to wierzyć? Owo „na zawsze" dla niej i Damiena znaczyło zaledwie pięć lat. Martha podeszła do niej zamaszystym krokiem. - Josie, nie siedź tu z tyłu taka skulona. Chodź, poznaj wszystkich. Pociągnęła Josie do nawy kościoła. - To jest Peggy. Jej dwie córeczki będą niosły kwiaty. - Witam. - Dzień dobry. Miło mi panią poznać. - Josie uścisnęła rękę kobiety. - Och, to pani musi być tą angielską druhną! - Tak. - Cudowny akcent. - Dziękuję.
R
- Martha tak bardzo czekała na pani przyjazd. - Ja również.
S
Martha zniknęła gdzieś i pojawiła się, ciągnąc za sobą jakiegoś mężczyznę. - Josie, pamiętasz Glena?
- Glen. - Oczy jej rozwarły się szerzej. - Glen? Ów Glen był wysokim blondynem, zbudowanym niczym szopa z cegieł. Miał na sobie jakąś sportową koszulkę i dżinsy i wyglądał, jakby czuł się lepiej, niosąc piłkę do amerykańskiego futbolu niż bukiet kwiatów, który właśnie miażdżył pod pachą. - Cześć, Josie. Długo się nie widzieliśmy. - Tak. - Czyżby ktoś jeszcze coś powiedział? - Glen będzie drużbą Jacka - poinformowała ją kuzynka. Glen parał się w swoim życiu wieloma rzeczami. Był przedmiotem sercowych uniesień w szkole średniej, fanatykiem fizycznej sprawności, modelem, a obecnie odnoszącym sukcesy menedżerem marketingu w dużej, międzynarodowej firmie sportowej. Był również chłopakiem Marthy przez trzy lata, jeśli Josie nie myliła pamięć. A z pewnością nie myliła. I pierwszą
miłością jej kuzynki, o ile dobrze się jej wydawało. A teraz wyglądało na to, że miał być drużbą jej narzeczonego. To coraz ciekawsze. Czyżby nagle znalazła się w którymś z odcinków Sąsiadów? - Glen jest jednym ze studentów Jacka w jego Akademii Wschodnich Sztuk Walki - rzuciła Martha, zanim się ulotniła. - Zostawię was teraz samych, abyście się mogli ponownie poznać. Akademii Wschodnich Sztuk Walki? Glen wyciągnął kwiaty spod pachy. - To bukiet ćwiczebny - wyjaśnił. - Martha chce mieć pewność, że wszystko pójdzie dobrze. - Nic nie pozostawi przypadkowi - mruknęła Josie, biorąc od niego kwiaty. - A jak tobie odpowiada życie małżeńskie? - zapytał Glen. - Wcale. Jestem w separacji. - Usiłowała się roześmiać, lecz zabrzmiało to patetycznie. - O, jak mi przykro. - Mnie również, ale to się zdarza. - Josie uśmiechnęła się. Cóż to za temat do rozmowy w
S
kościele w przeddzień ślubu! - Rozkoszuję się samotnością. - Jak to dobrze, że nie mam drewnianego nosa, bo w przeciwnym razie urósłby mi na sześć cali. - Ja również.
R
- Nigdy nie zdecydowałeś się na ten krok?
- Nie. - Glen zaśmiał się z zażenowaniem. - Już sam dźwięk słów takich jak nawa, ołtarz i marsz weselny napawa mnie lękiem. Zniechęcają mnie. - Spojrzał na jej kuzynkę, która wiodła rej pośród swego dworu, świergocząc piskliwie i odrzucając do tyłu grzywę jasnych włosów niczym płochliwe źrebię. - Może powinienem był poprosić Marthę. - No cóż, znasz chyba to powiedzonko o przepióreczce, co uciekła w proso? - Czy to w takim samym stylu jak to „kto rano wstaje..."? - Coś w tym sensie. - Czy zatrzymałaś się u Marthy? - Tylko na dzisiejszą noc. Mam zarezerwowany hotel na Manhattanie. - Powinienem był skontaktować się z Marthą. Byłem wczoraj w mieście. Mogłem cię zaprosić na obiad, oprowadzić po mieście. - To byłoby miłe. - Miałaś jakieś inne plany?
- Nie. - Matt Jarvis? A któż to taki? - Spędziłam spokojnie wieczór. - W Nowym Jorku? - Zarządzenie Marthy. Powiedziała, że moje zwyczajne orgie alkoholowe i narkotyki są wzbronione. - Oczywiście. - Glen popatrzył niepewnie. - Żartowałam - wyjaśniła mu, przypominając sobie, że ironia była szczególnie typowa dla Brytyjczyków. - Spotkałaś już Jacka? - Glen najwyraźniej zadecydował, że lepiej zmienić temat. - Nie - przyznała Josie. - Nie mogę się już tego doczekać. Jak dobrze go znasz? - Jest moim nauczycielem dżiu-dżitsu. Trenuję z nim, kiedy jestem w domu i w weekendy. To stąd te nabrzmiałe bicepsy. - I znasz go od dłuższego czasu? - Od pięciu lat. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że on i Martha... - Glen odchrząk-
S
nął. - Mogę się założyć, że Martha przez cały czas o nim opowiada. - E... tak. - John Noaks był częstszym tematem rozmów niż przyszły pan młody. - Bezustannie.
R
- A zatem są bardzo zakochani? - Glen spojrzał na Marthę ze smutkiem. - Mam nadzieję.
- A oto ten, o którym właśnie mowa - powiedział Glen, a jego twarz rozjaśnił uśmiech. Josie odwróciła się, by spojrzeć na mężczyznę w drzwiach kościoła. Zamarła. Martha rzuciła się mu naprzeciw. - Spóźniłeś się. Uścisnął ją obojętnie. - Ważne interesy. - No cóż, nic nie szkodzi. Skoro już jesteś, możemy zaczynać. Pocałuj mnie i chodź poznać moją kuzynkę, która przyjechała tu aż z Anglii. Jack wydął usta i pocałował ją, cmokając niczym koń chrupiący jabłko. - Josie, to właśnie jest Jack. - Martha pałała dumą. - A więc to ty jesteś tą angielską druhną. - Jack ujął ją za rękę, a dłoń miał wilgotną, tak jak przypuszczała. - Tak - odpowiedziała automatycznie. Na moment zastygli w bezruchu, co w nieskończoność przedłużyło jej skrępowanie. Glen
spoglądał rozpromieniony sympatią, Martha nareszcie pałała szczęściem, a Jack trzymał jej palce z urokiem typowym dla zdechłej ryby. To jeden z takich momentów, kiedy człowiek nie jest w stanie przypomnieć sobie potem niczego, co się działo dookoła. Nawet gdyby zawalił się sufit, organista za pulpitem łajdaczył się z którymś z chłopców z chóru i zaczął wiać lodowaty wiatr, który zamieniałby człowiekowi ciało w kamień. Wpatrywała się w nich oboje, piękną kuzynkę i jej wybrańca, i przełknąwszy przez ściśnięte gardło ślinę, zastanawiała się, czy przypadkiem Martha zupełnie nie postradała zmysłów.
Rozdział trzynasty Damien siedział, popijając herbatę z delikatnej porcelanowej filiżanki w salonie pani Bentham. Uszko naczynka było o wiele za małe dla jego palców, więc chwycił je kurczowo i ryzykownie, popijając ciepłą mleczną Darjeeling. W tym pokoju czas się zatrzymał - z wy-
S
pchanymi poduchami, porcelanowymi duperelkami i frędzelkami. Zdecydowanie kontrastujące z mieszkaniem Josie na górze, które urządzono w minimalistycznym stylu IKEA. Pozwolono
R
mu tam wejść jedynie raz. Do pokoju gościnnego. I nigdzie indziej. Był ogołocony i szykowny, bez żadnych przedmiotów, które mogłyby przypominać o ich wspólnym życiu. Żadnych fotografii ślubnych - ani jednej, choćby ze względu na dawne dzieje. Prawdopodobnie nadal gniły gdzieś na spodzie jej kufra na strychu. Nigdy nie widział sypialni swej byłej ukochanej i zastanawiał się, czy widział ją ten tajemniczy mężczyzna. Zawsze lubił zapach ich sypialni. Pachniała jak Josie, słodkim, puszystym, duszącym aromatem, kwiecistym zapachem kołdry zmieszanym z Brutem 33. Sypialnia Melanie pachniała niczym pracowita noc w burdelu - pełna gryzących podmuchów nieokiełzanego seksu. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie, czym pachniała czyjaś sypialnia. Damienowi powiedziano bez żadnych ogródek, aby nigdy nie ważył się przekroczyć progu domu Josie. A Josie, jeśli chciała, potrafiła być uparta. Wszystkie poręcze foteli pani Bentham przykrywały szydełkowe ochraniacze, stała też tam szafka z orzechowego drewna, wypełniona szklanymi ozdobami, czajniczkami i delikatnymi, porcelanowymi bukiecikami kwiatków. Gazowy kominek spalał rezerwy z Morza Północnego, a Damien, przyzwyczajony do klimatyzowanych biur i samochodów, pocił się obficie. Kot Uprzednio Księciem Zwany nie miał podobnych problemów. Leżał na włochatym, brązowym dywaniku, wystawiając białe podbrzusze w kierunku źródła ciepła w ekstatycznym transie.
Podobne do ptasich szponów ręce pani Bentham dotykały przelotnie włosów. - Wczoraj wyjechała. - Poinformowała go sąsiadka Josie, popijając drobnymi łyczkami herbatę. - Mam się opiekować tą dziecinką do poniedziałku rano. Kot Uprzednio Księciem Zwany otworzył jedno ślepie i rzucił Damienowi spojrzenie mówiące, że wiedział, kiedy spotykało go w życiu coś dobrego. Szkoda, że Damien nie był obdarzony intuicją tego kota, zanim pogonił za tą śliczną Melanie. Kiedy tylko seks spadł do poziomu niższego niż olimpijski, niewiele z tego pozostało. Melanie nie posiadała rozumu Josie, jej uczciwości, zdolności kulinarnych czy możliwości zarobkowych, choć po stronie plusów należy zaliczyć jej zdumiewający zbiór bielizny z PCV. - Powiedziała mi, że wyjeżdża na urlop. Damien roześmiał się ze swego zaniku pamięci. - Zupełnie wyleciało mi to z głowy. - Żachnął się, a pani Bentham zaśmiała się. Wywrócił oczami dla podkreślenia tego, że kompletny z niego idiota. Jej współczucie było wzruszające. Wystarczyło tylko na nią popatrzeć, aby zrozumieć, że osiągnęła już wiek, kiedy najwyraźniej trzeba zapisywać sobie, że należy zjeść rano śniadanie. - Nie pamiętam nawet, dokąd się wybierała.
S
- O mój głupiutki chłopcze - upomniała go pani Bentham. - Przecież ona pojechała na ślub Marthy.
R
Och, ależ to było proste. Wiedział, że oglądanie serialu Jonathan Creek pewnego dnia okaże się przydane. Trzeba było jedynie posłużyć się swoim urokiem osobistym i czarem, przebiegle wziąć na spytki starą, zwariowaną sąsiadkę, która wygadała się niechcący, jak Bóg na niebie. Damien usiadł na pluszowej sofie i pozwolił sobie na lekki uśmiech. - Ślub Marthy. Kot Uprzednio Księciem Zwany obrzucił panią Bentham spojrzeniem oskarżającym ją o zdradę, a na Damiena popatrzył jak na łajdaka, ale i szczęściarza. Damien zwęził oczy, wpatrując się w kota. Jeśli to będzie ode mnie zależało, to znowu zaczniesz jeść tanie kawałki ohydnej ryby z Tesco. I wynocha mi z łóżka w nocy. Mam już dosyć podrapanych jaj. Wkrótce odzyskam czołową pozycję w życiu miłosnym Josephine Flynn i ty wraz z tym jej tajemniczym facetem możecie spływać. Miej się na baczności. Na baczności. Na baczności. Kot Uprzednio Księciem Zwany patrzył z niefrasobliwą obojętnością i z głupawym uśmiechem ponownie pogrążył się w hipnotycznym stanie. Damien dokończył swoją herbatę Darjeeling, powstrzymując się od impulsywnego wzdrygnięcia.
- No cóż, dam już pani spokój - powiedział. - Chce pan zostawić jakąś wiadomość dla Josie? - Nie. Wkrótce się z nią zobaczę. - Niech pan zostanie na ciasto z orzechami i daktylami. Sama je upiekłam - wykrzyknęła pani Bentham. - Nie ma potrzeby się tak śpieszyć. - Muszę już iść. - Damien wstał i strzepał kocią sierść ze swoich granatowych spodni, rzucając obciążające spojrzenie w stronę Kota Uprzednio Księciem Zwanego. Ucałował dłoń pani Bentham, a ona zachichotała jak dzierlatka. - Jakże miło mi było panią poznać. - Jaki to użyteczny zwrot. - Niechże pan zostanie trochę dłużej. - Bardzo bym chciał - zapewniał ją Damien. - Ale mam wiele spraw do załatwienia. Jedną z nich było złapanie samolotu do Nowego Jorku. Pani Bentham wstała, wygładziła plisy swojej spódnicy i odprowadziła go do drzwi. - Josie powiedziała mi, że się rozwodzi - powiedziała.
S
- Ale nie tak wyobrażałam sobie jej byłego męża. - Osunęła niżej swoje binokle. - Pan jest bardzo miłym człowiekiem.
R
Damien poprawił krawat i obdarzył ją zwycięskim uśmiechem. - To dziwne. - Pani Bentham uśmiechnęła się do niego. - Josie powiedziała, że była żoną kompletnego łajdaka.
Rozdział czternasty Matt doszedł do wniosku, że problem z poczuciem jedności z całym światem i boską miłością dla całej ludzkości polegał na tym, że Bóg zadecydował objąć nią również i Holly Brinkman. To właśnie dlatego stał w tym obskurnym nocnym klubie z obezwładniającym zapachem potu z tysiąca ciał w nozdrzach, trzymając w ręku trupiego koloru drinka wątpliwej jakości i słuchając muzyki, mającej czar dwudziestu zsynchronizowanych młotów pneumatycznych. Po ścianach wirowały psychodeliczne wzorki i odbijały się w lustrzanym suficie, a Matt pomyślał sobie, że ostatnim razem zbierało mu się tak na wymioty w wieku dziewięciu lat, kiedy był w Domu Śmiechu na szkolnej wycieczce w Blackpool. Holly krzyczała głośno o czymś, co miało coś wspólnego z Bóg jeden wie czym, i rozpylała mu do ucha pianę z butelkowego piwa po wyjątkowo zdzierskiej cenie. Zastanawiał się, czy znalazłaby się dla niego jakaś cicha
robota w Radiu Dwójce. Może zmieściłby się gdzieś pomiędzy Edem „Stewpot" Stewartem a Terrym Woganem. Czy w tych dzisiejszych czasach grywano tam jeszcze Beatlesów? Czy w ogóle ktoś jeszcze to robił? Gdybyż tak zgubił ten papier z telefonem komórkowym Holly zamiast tego, który tak wątłą nicią łączył go z Josie Flynn, nie byłoby go tutaj. Jakie to nieuprzejme. Holly była młoda, usilnie próbowała zrobić na nim wrażenie i z całą pewnością miała ochotę się zabawić. - Zatańczysz? - Co takiego? Przyłożyła mu usta do ucha. - Zatańczysz? - Co takiego? - Zatańczysz? - Holly zaczęła się przed nim wiercić. Ale jak? Zawsze miał do tego dwie lewe nogi i tylko na krótko osiągnął szczyty chwały w mijającej już erze punków. W końcu każdy dureń potrafił bez większych trudności podskakiwać w miejscu. Należało jedynie pamiętać, żeby nie wylądować na nodze sąsiada, który miał
S
włosy w stylu Mohikanina i kolczyki w nosie i najprawdopodobniej porządnie by człowieka za to skopał pomimo kolan związanych niewolniczymi spodniami. Taniec. Matt nienawidził tego
R
punktu w każdym związku. Można było spędzić całe tygodnie, usiłując zrobić na kimś wrażenie kogoś chłodnego niczym lód. Można było podejmować kolacjami i wszystko układało się tak jak należy, aż do momentu, kiedy ona nie odkryła, że twój styl tańczenia przypominał sposób chodzenia Scotta Tracy'ego (pilota z Thunderbird 1). Czy Holly zorientowałaby się, ile był od niej starszy, gdyby poślizgnął się na parkiecie z całym wdziękiem rozlatującej się marionetki? - W porządku - powiedział Matt z pewną niechęcią, która, jak miał nadzieję, wskazywała na to, że taniec nie należał do jego mocnych stron. Nie miał może zamiaru zaimponować Holly swoimi umiejętnościami Travolty, lecz nie chciał też okazać się zupełną ofermą. Przynajmniej mógł dzięki temu zostawić ten wielobarwny koktajl. Holly wsunęła mu dłoń w rękę i poprowadziła na parkiet, który był tak zapchany, że poruszanie się na nim okazało się wręcz niemożliwe. Tempo muzyki spadło i melodia zamieniła się w coś o nieokreślonym rytmie. Matt stanął i zaczął potrząsać ciałem, podczas gdy Holly uniosła ręce nad głową i zaczęła się o niego ocierać. Wcale nie było to takie nieprzyjemne. - Świetnie się ruszasz - powiedziała, przekrzykując hałas. - Dzięki. - Mogę się założyć, że nikt nigdy nie powiedział tego Scottowi Tracy'emu! - Ty
też nie jesteś zła - odkrzyknął do niej. Och, jakiś ty towarzysko wyrobiony, Matt. Odzywka zaczerpnięta z poradnika Złych zachowań męskich? Już dawno kobieta nie ocierała się o niego na parkiecie czy też w jakimkolwiek innym kontekście. Kupował kondomy po trzy sztuki w paczkach, a parę miesięcy później wyrzucał je, bojąc się, żeby się guma nie zestarzała, czy coś podobnego. Był za bezpiecznym seksem i nie chciał rujnować wszystkiego tylko dlatego, że pękła mu prezerwatywa. Być może miało to związek z tymi wszystkimi ckliwymi piosenkami, których słuchał, albo też po spotkaniu Josie jego hormony zostały nagle obudzone, bo całe to dotykanie zdawało się odnosić dawno zapomniane skutki. Matt postanowił również poocierać się trochę. W jaki sposób mogłoby to mu zaszkodzić? Jutro przeprowadzi szybki wywiad z Headstrong i wyjedzie stąd do motelu Azekal na Manhattanie, ażeby wprosić się na wesele Marthy i zawrzeć pokój z najlepiej ubraną druhną na całym Zachodzie. A może i na Wschodzie też. Tempo spadło ponownie i piosenki najwyraźniej zaczęły być bardziej melodyjne. Jeszcze
S
parę minut, a zaczną grać Headstrong, nie daj Boże. Nowa fala tancerzy napłynęła na parkiet i przygniotła go do Holly. Nie próbowała się usunąć i objęła go rękami w pasie. Cóż więc miał
R
zrobić ze swoimi? Był przyciśnięty do niej i nie miał gdzie się ruszyć. Położył jej ręce na plecach, które były nagie ze względu na wręcz absurdalnie skąpy charakter jej bluzki. Skórę miała ciepłą i wilgotną i nagle jego górna warga powilgotniała również. Holly przytuliła się do niego i oparła mu głowę na ramieniu. Poczuł, jak coś stanęło mu w gardle. No i co teraz, Matthew?
Rozdział piętnasty Wyobraźcie sobie tego psa z tysiącem zmarszczek i skórą dziesięciokrotnie dla niego za dużą? Wiecie, o którym mówię? O shar-pei. W swojej brzydocie są nawet ładne. Wyobraźcie sobie go w wielobarwnym swetrze w etnicznym stylu ręcznej roboty, sięgający mu do pulchniutkich, małych kolanek oraz zwisający z tyłu głowy długi warkoczyk na chińską modę. I do tego czaszkę łysą i błyszczącą niczym u Bustera Bloodvessela. Tak właśnie wyglądał wybraniec Marthy i Josie nie była w stanie domknąć ust od momentu, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Piękna, szczupła i długonoga Martha wychodziła za mąż za faceta, przy którym Danny DeVito wyglądał jak Mister Universum. Fakt, że był on niemal w wieku ojca Marthy, również miał pewien związek z rozdziawioną buzią jej kuzynki.
Wróciły do domu Marthy, w którym kręciło się teraz mnóstwo dostawców, starych dziwaków i sycylijskich kuzynów, którzy również przylecieli tu specjalnie na wesele. Próba przebiegła zgodnie z planem i teraz odbywało się próbowanie obiadu - będące okazją, aby uprzednio nie znające się rodziny, mogły się sobie nawzajem przyjrzeć. Trzech braci kłóciło się zażarcie o autentyczność lasagne, szczupła dziewczyna o bladej twarzy malowała sobie paznokcie tuż obok sałatki z makaronu, a dwóch nastoletnich chłopców z zaczesanymi do tyłu włosami uczyło starszego wuja, który nigdy przedtem nie odważył się wyjechać poza granice własnego miasta, paru użytecznych zwrotów z angielskiego zbiorku wyrażeń. U ich stóp dziewczynki do niesienia kwiatów tarzały się po podłodze, wyrywając sobie włosy i usiłując pozbawić kończyn lalkę Barbie. Josie przyjęła to za dobry znak. Jeśli wyładują się teraz, to istniały pewne szanse, że jutro będą się dobrze sprawowały. Dom został udekorowany kwiatami, dając pewien przedsmak oprawy samego ślubu. Zapakowane prezenty zdobiły wszelkie możliwe miejsca, a nie dodano do nich jeszcze pościeli z British Horne Stores. Goście łazili z pokoju do pokoju z czubatymi talerzami kanapek, canelloni i dojrzałych melonów.
S
Martha i Jack stali po przeciwnych stronach pomieszczenia. Ramię kuzynki splatało się z
R
ręką jej przyszłej teściowej, rozmawiały z jej ojcem i napięcie zdawało się wręcz dotykalne. W trakcie próby ojciec Marthy, Joe, miał obiekcje co do wszystkiego - księdza, muzyki, kosztów. Wyglądało na to, że teraz to powtarzał.
Starszy wuj przysunął się do niej, ciepły uśmiech promieniował z jego wąskich, białych ust w papierowej twarzy. - Dzień dobry. A kimże ty dzisiaj jesteś? - Josie - odparła. - Kuzynka Marthy. Angielska druhna. Położywszy rękę na sercu, skłonił się nieznacznie. - A ja byłem wujem Nunzio. - Miło mi pana poznać. Wydął usta i przesłał jej całusa. - Bella. Bella. Popierdol się z jakimś facetem, to od razu poczujesz się lepiej. - Dziękuję - odparła Josie. - Postaram się o tym pamiętać. Chłopcy z ulizanymi do tyłu włosami chichotali ze swego kąta, chowając za sobą słownik frazeologiczny. Bardzo śmieszne. Josie posłała im swoje najlepsze belferskie spojrzenie. Choć musiała przyznać, że wuj Nunzio prawdopodobnie miał rację.
Glen podszedł do niej z butelką wina. - Wygląda na to, że przydałaby ci się dokładka. Mam wrażenie, że przydałaby mi się pełna kadź. Josie nadstawiła kieliszek. - Dziękuję. - Sądzę, że próba wypadła bardzo dobrze. - Uhm. Ja również. - To się dobrze składa, że jesteśmy partnerami. - Glen sączył swoje wino. - Oznacza to, że przez cały dzień będę się tobą opiekował. Jeśli mężczyźni mieli w zwyczaju trzepotać rzęsami, to definitywnie Glen to zrobił. Nie mogła wymyślić niczego przyjemniejszego. Doskonały sposób na wymazanie Matta Jarvisa z pamięci. - A zatem czy są obecnie w twoim życiu jacyś mężczyźni? - Nie. - Josie westchnęła. - A do tego nie ma za wiele życia w żadnym z mężczyzn, których znam.
S
Glen obdarzył ją typowym amerykańskim uśmiechem, zapewniającym ją, że oto on jest tym sympatycznym facetem.
R
- Mam nadzieję, że to się zmieni. Może mieszkasz po niewłaściwej stronie stawku. Kątem oka dostrzegła, że Jack odrywał się od sycylijskich kuzynów i kierował w jej stronę. Swój chiński warkoczyk miał przewieszony przez ramię. - Być może.
- Witam. - Jack ponownie uścisnął jej rękę. - Nie mieliśmy jeszcze okazji porozmawiać. Martha wiele mi o tobie mówiła. - Czyżby? - Dlaczego odniosła wrażenie, że jej głos zabrzmiał jak u Marry Poppins? Nie wiem, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy też martwić. - Znacie się już bardzo długo, nieprawdaż? - Nasze matki były bliźniaczkami. - Wdechowe. Czy mężczyźni dobijający pięćdziesiątki mieli licencję na używanie słowa „wdechowe"? Nikt powyżej piętnastego roku życia nie posłużyłby się tym określeniem w Camden, nie narażając się na utratę wiarygodności. - Proszę mi wybaczyć. - Glen spojrzał na nią z trudnym do zinterpretowania wyrazem twarzy i zanim zdołała zaprotestować, zniknął pośród zajadających lasagne. Spojrzała na Jacka
z konsternacją. Twarz miał ziemistą, brwi niczym Groucho Marx, a w kącikach wąsów czaiło się coś niezidentyfikowanego. - Przypuszczam, że cieszysz się, że ktoś w końcu weźmie Marthę w garść. Josie poczuła, jak jeżą jej się włoski na szyi, podobnie jak Kotu Uprzednio Księciem Zwanemu na widok rottweilera Geralda z sąsiedniego mieszkania. - Nie jestem pewna, czy Martha potrzebuje kogoś, kto miałby ją wziąć w garść. Jack pokiwał głową z przekonaniem. - Uważam, że to właśnie dlatego wszechświat zaprowadził nas do siebie. - Ach tak. - Josie napiła się łyczek wina. - A gdzie się spotkaliście? - W Wal-Mart. - O! A zatem wszechświat ma pewne poczucie humoru. - Słucham? - To pewno był jeden jedyny raz, kiedy Martha kupowała coś w Wal-Mart, a zatem faktycznie musiało to być przeznaczenie.
S
- Uważam, że zostałem przyprowadzony do Marthy, aby pokazać jej, jak żyć. - Naprawdę? - Gdzie się podział Glen z tą jego cholerną butelką? - Uważam, że Martha
R
nieźle radzi sobie w życiu. Mam tylko nadzieję, że masz na koncie w banku dostatecznie dużo pieniędzy, aby móc sfinansować małą amerykańską rewolucję, gdyż to wystarczyłoby, aby Martha oszalała z radości.
- Wierzę, że po naszym ślubie Martha porzuci swoje nałogowe przywiązanie do rzeczy materialnych. - Mam nadzieję, że masz rację. - Josie powstrzymywała się przed parsknięciem śmiechem, gdyż Jack rzeczywiście mówił poważnie. - Uważam, że to trochę nie na miejscu, żeby przytaczać tu opowieść o królu Kanucie i falach. - Możesz sobie z tego kpić, Josie, ale w głębi duszy Marthy kryje się niezwykle uduchowiona osoba, która pragnie wydostać się na zewnątrz. A w moim wnętrzu kryje się morderca, który pragnie cię udusić! - Chcę, aby po naszym ślubie Martha została wegetarianką, oczyściła swe ciało i przygotowała je dla mojego dziecka. - Jakież to romantyczne - powiedziała Josie, patrząc, jak Martha wybiera lepkie żeberko na słodko z tacy, którą niesiono obok niej. - To dla jej własnego dobra.
Czy on nie zdawał sobie sprawy z tego, że ta dziewczyna została wychowana na McDonaldzie, kurczakach z Kentucky Fried Chicken i pączkach z Dunkin Donuts? - Życzę ci powodzenia. - Mam nadzieję, że mówisz to szczerze, Josie. Będę się nią dobrze opiekował. - Ja również mam nadzieję, że mówisz poważnie, Jack. Obydwoje przyjrzeli się tłumowi gości. Na swoje nieszczęście Josie nie zauważyła pośród nich nikogo, kto potrzebowałby w tej chwili pomocy, ani też nikogo, kto byłby w stanie ją wyratować. - Masz ochotę na drinka? Spojrzał na nią z uśmiechem wyższości. - Ja nie zatruwam mego ciała alkoholem. Jaka szkoda, że nie zatrujesz go strychniną. - Martha mogła ci wspomnieć, że jestem dobrze zaznajomiony z mistyczną sztuką Wschodu. Martha nic o tobie nie wspominała i teraz rozumiem dlaczego! - No cóż, Jack, a ja zamierzam dobrze zaznajomić się z mniej mistyczną sztuką nadużywania alkoholu.
S
Na jego twarzy pojawił się wyraz absolutnej dezaprobaty.
R
- Nie masz chyba nic przeciwko temu? - Ależ proszę bardzo, to twoje życie.
Co Josie zinterpretowała jako: Mam nadzieję, że w trakcie przemówień odpadnie ci wątroba. - Dziękuję. - Josie, rozumiem twoją troskę, zwłaszcza po twoim nieudanym związku, lecz proszę cię, nie martw się o Marthę. Ja ją kocham. Jej kuzynka spojrzała z drugiego końca pokoju, rzucając jej jeden ze swych piękniejszych, obnażających zęby uśmiechów, i wymówiła bezgłośnie słowo „ratunku!" Josie zadecydowała, że było to wezwanie dla niej. Albo to, albo wepchnie temu łajdakowi do nosa paluszka o smaku czosnkowym. - Mam nadzieję, że przyniosę jej oświecenie. Dopiła wino i spojrzała stojącemu obok niej mężczyźnie prosto w oczy. - Ja również, Jack. Ja również. Josie przepchała się przez tłum, łapiąc po drodze za następny kieliszek wina. Cóż, do jasnej cholery, myślała sobie ta Martha? To prawda, że uroda była jedynie rzeczą powierz-
chowną, lecz pod tą zewnętrzną starą i niedostępną powłoką czaił się gość, który uważał się za bardziej świętobliwego od Matki Teresy. Martha chodziła z facetami, przy których Brad Pitt wyglądał na kogoś zupełnie pozbawionego urody. Na przykład z Glenem. W kwestii wyglądu wcale nie najgorszy. Czarujący, odnoszący sukcesy, najwidoczniej nie pedał. Co się z tym stało? Martha zrywała z tyloma mężczyznami, że trudno było przypomnieć sobie, dlaczego Glen nie dotarł do mety. Czy to ona go rzuciła, czy też on ją? Miło było pomyśleć, że jutro poświęci Josie całą swą uwagę. Uśmiechnęła się do siebie. Kuć żelazo, póki gorące. Miała zamiar uwolnić Marthę od jej ojca i teściów, a potem odszukać Glena i zatopić w nim mocno szpony, zanim zrobi to ktoś inny. Ale miałaby pecha, gdyby Felicia postanowiła dać mężczyznom jeszcze jedną szansę. O tak, dość tego zgrywania dziewicy zamierzała zmienić się za pomocą tego liliowego szyfonu w gorącą mamę i poderwać sobie faceta. Zobaczymy, co sobie Matt Jarvis o tym pomyśli.
Rozdział szesnasty
R
S
Holly Brinkman była niezmordowana. Wyglądała na osobę, która oprócz tych wszystkich narkotyków, które zażywała, brała też sporo witamin. Ktoś powinien zabrać jej albo jedno, albo drugie, a najlepiej obie te rzeczy. Było już późno, bardzo późno, a ona nadal odbijała się od ścian. Rozmazała się jej szminka, a tusz do rzęs podkrążył jej oczy niczym Alice Cooperowi. W klubie zapanowała tajemnicza, podziemna atmosfera. Dym z narkotyków i papierosów kłębił się w blasku migających świateł. Muzyka i ludzie stawali się coraz marniejsi. Matt nigdy nie był dobry w takich klimatach, mimo że wpisywały się w jego zawód. Być może jego żona miała rację, w głębi serca był zasadniczo nudnym pierdolcem. Holly rzuciła się na Matta ustami i nie trafiła. - Daj spokój, rącza stopo - powiedział Matt. - Myślę, że pora, żebyśmy już udali się do łóżka. Holly zachwiała się przed nim - Czy wszyscy Anglicy mają taki tupet? - Posłużyłem się tu królewską formą zaimka „my", miałem jednak na myśli to, że powinnaś już iść spać - sama. Holly zachwiała się ponownie. - Czy wszyscy Anglicy tak wszystko psują?
- Przydałaby ci się kawa. Dużo czarnej kawy. - Nie pijam kofeiny. To pewno i dobrze, pomyślał Matthew. - Wpadnij do mnie. - Nie sądzę, aby to był dobry pomysł. - A ja tak. - Uważam, że powinniśmy utrzymywać nasze stosunki wyłącznie na płaszczyźnie profesjonalnej. - Być może już się nigdy nie zobaczymy po tym weekendzie. Czyż nie moglibyśmy się trochę zabawić w czasie twego pobytu w Nowym Jorku? - Przekonałem się już, że taka zabawa prowadzi potem do potwornych komplikacji. Czy to samo powiedziałby, gdyby nie spotkał Josie? Dlaczego odczuwał konieczność pozostawania wiernym komuś, kogo wystawił do wiatru na pierwszej i przypuszczalnie ostatniej randce? Być może strzała Kupidyna, prosta i prawa, nie tylko przebiła mu serce, lecz trafiła również w jedno z jąder. Matt spojrzał na zegarek.
R
S
- Chodźmy zjeść razem śniadanie. Dzielenie słodkich bułeczek z cynamonem może być równie przyjemne jak baraszkowanie w łóżku z kompletnie obcym człowiekiem. Holly zdawała się w to wątpić. - Uwierz mi. - No cóż - jęknęła. - Jestem głodna. Wyglądała jednak tak, jakby zamierzała za chwilę majestatycznie zwymiotować. O Boże, miał nadzieję, że tego nie zrobi, gdyż zawsze w takich wypadkach miał ową niewiarygodną potrzebę przyłączania się do tego. - Nie wyglądasz za dobrze. - To ta twoja wzmianka o jedzeniu. Przez cały dzień nic nie jadłam. O, cudownie! Matt ujął jej twarz w dłonie. - Jeśli obiecam, że znajdę ci coś do zjedzenia, to przysięgniesz mi, że zatrzymasz to wszystko w żołądku i nie odtworzysz tego w charakterze jednego z płócien Jacksona Pollocka na moich spodniach? Holly zachichotała, co przyjął za zgodę.
- No więc chodźmy. - Znam świetne miejsce. Matt pokierował ją przez tłum, wiedząc, że w pewnym momencie swego życia będzie tego żałował. Miasto, które nigdy nie śpi, wydawało się całkiem zaspane. W jadłodajni na rogu Times Square, którą wybrała Holly, siedziało po kątach parę osób, lecz poza nimi było tam całkiem pusto. A szkoda, gdyż placki z syropem klonowym, które w tej chwili kosztował, smakowały bajecznie, choć mogło to też mieć coś wspólnego z faktem, że w tle grano cicho piosenki Beatlesów - All you need is love, You're going to lose that girl i I saw her standing there, co dodawało sytuacji nostalgicznego uroku i pewnej, nie dającej się pominąć ironii. Za oknem świt był szary i zimowy. Dzięki bezchmurnemu nocnemu niebu w powietrzu czuć było ostry mróz, który szczypał bezdomnych, dreptających w pobliżu markotnie z całym swym dobytkiem, zawieszonym na ich wymizerowanych ulicą ciałach, co sprawiało, iż wyglądali jak repliki stracha na wróble z Czarnoksiężnika z krainy Oz. Poza tymi nieszczęśnikami nie
S
było śladu życia. Od czasu do czasu przejeżdżała tamtędy jakaś taksówka i zbierali się zamiatacze ulic, i to wszystko.
R
Holly pochłaniała jajecznicę na bekonie tak chrupkim, że można go było przełamać na pół w jej ślicznych, różowych listeczkach. Jak na kogoś, kto sprawiał wrażenie, że mógł go porwać wiatr, miała całkiem zdrowy apetyt. Niesforna czupryna jasnych, poskręcanych włosów przykryła jej owalną twarzyczkę i Matt zastanawiał się, czy narkotykowy nałóg Holly wymykał się jej spod kontroli tak samo jak włosy. Spoglądał na nią znad swoich placków. Trzeźwiała ładnie, rumieniec powrócił na jej wynędzniałe policzki i nie wyglądało już, aby potrzebowała torebki na wymioty, co sprawiło mu ogromną ulgę. Matt usiłował odgadnąć, ile miała lat. Dwadzieścia trzy? Dwadzieścia cztery? Może trochę więcej. W dzisiejszych czasach trudno to powiedzieć. Miał trzynastoletnią siostrzenicę, która wyglądała na dwadzieścia osiem. Być może właśnie dlatego był bardziej opiekuńczy aniżeli drapieżny w stosunku do Holly. Kto wie? Miał tylko nadzieję, że nie jest to związane z SJF - Syndromem Josie Flynn. Łudził się, że nie pójdzie dalej przez życie, porównując każdą napotkaną kobietę z Josie. Czyż mógł żywić to nieśmiałe i wręcz nieprawdopodobne podejrzenie, że spotkał swą bratnią duszę po to tylko, by zaraz utracić ją przez nierozwagę? - Pensa za wszystkie - odezwała się Holly, chrupiąc swój bekon. Miała na brodzie sos pomidorowy i wyglądała bardzo słodko. Matt pochwycił serwetkę i wytarł go.
- To byłaby strata pieniędzy - odpowiedział. - To takie swobodne skojarzenia. - Wydawałeś się głęboko zamyślony. - Zastanawiałem się nad sensem życia. - O! - Holly uśmiechnęła się. - Myślałam, że to ja jestem na prochach. - Zbyt duża ilość syropu klonowego zawsze tak na mnie działa - odparł Matt. - Nie pasowałeś za bardzo do tej oprawy muzycznej. - Może kiedyś robiłem to lepiej. - Myślałam, że Londyn to miejsce wszelkich wydarzeń na czasie. - Owszem. Ale może po prostu już zbyt wiele razy widywałem te same wydarzenia. - Od jak dawna jesteś pismakiem rockowym? - Co najmniej przez kilka wcieleń. - Matt popijał drobnymi łyczkami słodką, gorącą herbatę. - A przynajmniej tak mi się obecnie wydaje. - Czy mogłabym cię o coś zapytać? Matt skinął głową. - Co tak naprawdę sądzisz o Headstrong?
S
- Naprawdę? - Matt nabił ostatni kawałek placka na widelec. - Chciałabym to wiedzieć. Naprawdę
R
Odstawił sztućce na talerz i wyprostował się, słuchając Johna Lennona zawodzącego z głośnika nad nimi - Mam ci coś do powiedzenia, co może sprawi ci ból... Matt złożył dłonie przed sobą. - Sądzę, że są naprawdę okropni. - Na ile okropni? - Wyjątkowo okropni. - Gorsi od... Matt przełknął placek i bawił się widelcem, obracając go. Przeżył już Bay City Rollers, Wombles i Nolan Sisters, i jodłujące chomiki i w porównaniu z Headstrong wszyscy byli na swój sposób rzeczywiście potworni. - Gorsi... gorsi od Marie Osmond śpiewającej Paper Roses. - Aż tak potworni? - Obawiam się, że tak. - O... Holly przełamała w palcach kolejny kawałek bekonu i schrupała go. - Wiesz co?
Matt czekał cierpliwie. - Ja też tak sądzę. - Uśmiech pomału pojawił się jej na ustach, rozjaśniając całą twarz. Spuściła oczy i zaczęła chichotać. Matt roześmiał się również głęboko i serdecznie, zagłuszając Johna Lennona i sprawiając, iż inni bywalcy tego skąpo zaludnionego lokalu oderwali uwagę od swoich posiłków. - Ale mimo wszystko mógłbyś dać im dobrą recenzję? - Może dałoby się mnie do tego nakłonić. - To mili chłopcy - powiedziała. - Jeśli tylko nie próbują rządzić światem. Ale ich muzyka jest do dupy. - Czyż nie utrudnia ci to w pewnym sensie pracy? - Jestem z natury potworną kłamczuchą. - No cóż, udało ci się mnie nabrać. Twarz jej nagle spoważniała. - Wcale nie uważam, aby łatwo cię było nabrać, Matt. - Nie nadaję się do zabawy, Holly. - Nie wiesz nawet, jaką zabawę mam na myśli. - Jest już późno - powiedział delikatnie.
R
S
- A może raczej wcześnie? Matt poszedł zapłacić rachunek. - Ja stawiam. - Holly wyjęła mu go spod palców. - Na koszt firmy. - Dziękuję.
- Masz rację. Śniadanie było bardzo przyjemne. Lecz może nie aż tak przyjemne jak niezobowiązujący do niczego seks. - Nie istnieje coś takiego. Holly naciągnęła na siebie kurtkę. - Moje mieszkanie jest niedaleko stąd. - Złapię ci taksówkę. - Możemy iść na piechotę. Powietrze dobrze nam zrobi. Może mógłbyś mnie objąć. - Popatrzyła na niego wyzywająco. - Nigdy nie wiadomo, może sprawi ci to przyjemność. - Czy ty nigdy nie dajesz za wygraną, Holly Brinkman? Wstała i ujęła go za rękę. - Tylko wtedy, kiedy osiągnę już to, czego chcę.
Rozdział siedemnasty Spis przygotowań przedślubnych został tymczasowo zarzucony. Już dawno minęła dziesiąta, ta nieprzekraczalna godzina na regenerujący sen. Goście wyszli i nawet pozostałe druhny ulotniły się wkrótce po północy, lecz Martha nie okazywała oznak senności. Kuzynki siedziały na parapecie okna, z nogami dyndającymi nad dachówkami spadzistego dachu. Okapy domu zlewały się z atramentową czernią czystego nieba, a punkciki gwiazd przypominające szpilki zdawały się równie ostre i wyraziste jak nocne powietrze. Już niedługo uwolni je brzask. Martha wyszukała dla nich obu wełniane piżamy i grube, puszyste skarpety, owinęły się też kocami dla ochrony przed chłodem. Martha zaciągnęła się skrętem, którego paliły do spółki. - Nie robiłam tego od czasu, gdy miałam siedemnaście lat - powiedziała. Josie wzięła go od niej, kiedy ta wypuszczała nosem melancholijny strumień dymu. - Ja również.
S
- Narkotyki nie są już teraz w modzie - stwierdziła Martha. - Ani picie czy przypadkowy seks. Wszystkie drobne życiowe przyjemności ulegają stopniowej erozji, nieprawdaż?
R
- Już niedługo prawdopodobnie odkryją, że oglądanie telewizji grozi rakiem oczu, a co się wówczas z nami stanie? Obie zachichotały.
- Tak się cieszę, że przyjechałaś, Jo-jo! - Martha sięgnęła i uścisnęła rękę Josie. - Ja również. - Jest mi diabelnie ciężko bez Jeannie. - Oczy Marthy migotały wśród gwiazd. - Była wspaniałą matką. - Żyłyście jak pies z kotem. - To dziwne, ale te sprawy przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy jest już za późno. - Będzie ci jej jutro brakowało. Martha skinęła głową. - Zatrzymamy się z Jackiem przy niej po zakończeniu uroczystości kościelnej. Tylko na parę minut. Zostawię jej mój ślubny bukiet. - To ładnie z twojej strony. - Jak to dziwnie się wszystko układa, prawda? - Martha spojrzała w niebo. - To konstelacja Oriona. - Wskazała palcami na gwiazdy. - Przystojny Łowca. Myślałam niegdyś, że gdzieś
na świecie również i mój bohater na niego patrzy i że pewnego dnia pojawi się i będziemy wiedzieć, że jesteśmy w jakiś sposób związani i było nam przeznaczone zostać razem na zawsze. Martha zaśmiała się pijanym chichotem. - Romantyczne, co? - No i znalazłaś tego swojego bohatera? - Kiedyś myślałam, że znalazłam. Był mi bardzo bliski. Ale chyba nie zgraliśmy się pod względem czasu. - Nie ma takich wielu. Powinnaś się go uczepić i trzymać. - Usiłujesz nawracać nawróconych. Myślałam, że świat jest pełen sympatycznych mężczyzn. Wystarczyło jedynie usiąść i wybierać. Im jestem starsza, tym bardziej zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, że wszyscy porządni zostali już złapani, a ja muszę przebierać pośród odpadków. - Co zaszło między tobą a Glenem? Martha spojrzała z ukosa i parsknęła: - Dlaczego pytasz o Glena? - Z ciekawości. - Martha uniosła brwi. - W porządku, jestem wścibska. Byłam nieco zaskoczona jego obecnością. - Coś więcej aniżeli pobieżna ciekawość? - Być może. - Jest niezły. - Zauważyłam to.
R
S
- On również uważa, że jesteś niezła. - To tym lepiej.
Martha oparła głowę o framugę okna. - Myślałam, że to on właśnie jest tym Jedynym. Przeszliśmy razem przez całą szkołę średnią. Był wszystkim, czego chciałam. Uwielbiałam go. I myślałam, że i on mnie uwielbiał. Patrzyła, jak dym skręcał się w powietrzu. - No i...? - No i kiedy ukończyliśmy szkołę i mieliśmy przed sobą całe życie, zaszłam w ciążę. Wydęła usta w stronę Josie. - O cholera. - Nikomu o tym nie powiedziałam - ciągnęła dalej, podciągając kolana do piersi. - Ani tobie. Ani nawet Jeannie. Nikomu. Powiedziałam tylko Glenowi. A on zupełnie zwariował. Nie był w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności. Uważał, że to zrujnuje nasze życie. Właśnie zaproponowano mu dobrą pracę w Europie i miał zamiar ją przyjąć. Krótko mówiąc, nie chciał
naszego dziecka i nie chciał mnie. Josie zaczerpnęła głęboko powietrza. - O cholera. - Przerwałam ciążę. Za co Glen po rycersku zapłacił. Przyjął posadę w Europie i tyle go widziałam. - Łajdak. - Pisał do mnie co roku, przestał dwa lata temu. Za każdym razem twierdził, że żałuje swego postępku, że nadal mnie kocha i że zrobi wszystko, żeby naprawić ten błąd. Martha zaciągnęła się głęboko po raz ostatni szybko dopalającym się skrętem, zgasiła go na parapecie i odetchnęła głęboko. - Podarłam wszystkie listy. - O cholera - westchnęła Josie. Obydwie spojrzały w milczeniu na Oriona. - Czy żałujesz tego? - Skrobanki czy zerwania z Glenem? Josie wzruszyła ramionami.
S
- Jedno i drugie przeżyłam ciężko. Wtedy wydawało mi się, że to były właściwe decyzje. Teraz nie mogę ich zmienić. Gdybym miała jeszcze jedną szansę, załatwiłabym to inaczej.
R
- Ach, ta stara śpiewka o odwracaniu biegu zegara. - Wszyscy na to cierpimy, Josie.
- Jakbym tego nie wiedziała. - Do którego momentu powinna cofnąć czas? Do okresu przed Damienem? Z całą pewnością do momentu, zanim została zostawiona na lodzie przez Matta Jarvisa. Cofnąć taśmę z rozmową. Miałabyś ochotę zjeść dziś wieczór ze mną kolację, Josie? Nie, spływaj. (Obrót na pięcie z wysoko uniesioną głową). Martha uśmiechnęła się figlarnie, włamując się do jej myśli. - A widzisz, wcale nie wiesz o mnie wszystkiego, Josie Flynn. - Na to wygląda. - Na szczęście nie spadła w szoku z okna. - A teraz ma on być drużbą Jacka? Jej kuzynka roześmiała się. - To dziwne, co? - Nie... - westchnęła Josie. - Skądże znowu. - Zaręczyliśmy się z Jackiem miesiąc po naszym spotkaniu w... - W Wal-Mart.... - Słyszałaś o tym? - Martha potarła twarz. - To długa historia. Nie uwierzyłabyś. - Wydaje mi się, że teraz mogłabym już uwierzyć we wszystko.
- W każdym razie Jack powiedział mi, że zna takiego fantastycznego faceta. Jack był takim jego guru w Akademii Wschodnich Sztuk Walki. I ten wspaniały facet miał jakieś osobiste problemy, a Jack pomagał mu przez nie przejść. Okazało się, że to był Glen. - Czy Jack coś o was wie? - Wie, że mieliśmy romans. Ale nie o dziecku. - A jak oni obaj się do tego ustosunkowują? - Chodzi ci o to, że obaj wiedzą, że jestem dobra w obciąganiu pały? - Martha zaśmiała się. - Martho Rossani, zachowujesz się skandalicznie! Potraktuj to poważnie. - Są spokojni. - Opadły jej kąciki ust. - Choć nigdy tak naprawdę nie rozmawiałam z Glenem. Przypuszczam, że lepiej o pewnych sprawach nie mówić. - Martha przesunęła się na parapecie i naciągnęła na siebie koc. - Ma swoje wady, no bo któż ich nie ma? Nikt jednak mu nie dorówna, gdy pomyślę o chwilach, kiedy było nam dobrze. - Nawet twój wybraniec?
S
- Przez ostatnie dziesięć lat szukałam kogoś, kto dorównałby Glenowi. - I Jack to zrobił? - Jack jest inny. Nie musisz mi tego mówić!
R
- No więc. - Kuzynka zwróciła się do niej i uniosła łobuzersko brwi. - Czy zamierzasz uderzyć na Glena? - Nie po tym, co mi powiedziałaś. - Jest bardzo zmysłowym facetem - zachęcała Martha. - I ma świetną dupę. - Oczekuję po mężczyźnie czegoś więcej - odparła wyniośle Josie. - Czy oni mają coś jeszcze oprócz tego? - Damien też miał świetną dupę. Problem polegał na tym, że lubił się nią dzielić z innymi kobietami. - Czy nadal o nim myślisz? Josie zaczęła obskubywać paznokcie. - Coraz mniej. - Jedynym sposobem, aby kogoś zapomnieć, jest zastąpienie go kimś innym. To nie takie skomplikowane, co?
- Prawdopodobnie masz rację. - Lubię być w jakimś związku. Nie czuję się kompletna bez mężczyzny. Czyż to nie jest patetyczne? - Ogromnie. - Felicia mnie przeraża. Ona jest taka ze sobą pogodzona. Uwielbia samotność. Ja tak nie potrafię. Muszę mieć kogoś, komu jestem potrzebna. Teraz, po odejściu Jeannie, mam wrażenie, że dryfuję. Utraciłam swoją kotwicę, Josie! - Martha męczyła się z ostatnim zdaniem i na chwilę objęła się w milczeniu ramionami, a potem przymknęła oczy i powiedziała: - To zbyt ciężkie! Josie zaśmiała się. - No popatrz tylko na tego faceta, którego spotkałaś w Nowym Jorku. Porzucił cię już po jednej randce, zniszczył twoje poczucie własnej wartości i rzucił się na kolejną ofiarę, a ty zostajesz i zastanawiasz się, co takiego zrobiłaś źle. Dlaczego my im na to pozwalamy? - Hormony - odpowiedziała Josie. - Ja je za wszystko obwiniam. - Wydaje mi się, że Glen by ci odpowiadał.
S
- Tak się boję, że znowu się zakochałam w niewłaściwym mężczyźnie.
R
- Dużo myślisz o tym gościu, którego spotkałaś. Co? Josie skinęła głową. - Więcej, aniżeli chciałabym przyznać.
- A zatem może rzeczywiście zakochałaś się w niewłaściwym facecie. - Nie mogę powtórzyć tego samego, Martha. Nie wytrzyma tego moja wiara w samą siebie. - No to pomyśl tylko o zabawieniu się z Glenem. On się zmienił, Josie. Jack mówi, że jest bardzo prawy. To wydarzyło się dawno temu, rzeczy się zmieniają, ludzie też. - A ty wierzysz w to, co mówi Jack? - Szanuję jego zapatrywania. - Ma ich bardzo wiele. - Nie zamierzam nawet cię pytać, co sądzisz o Jacku. - A ja nie mam zamiaru na ten temat mówić. - Nie musisz. Masz to wypisane na twarzy. Martha owinęła się ciaśniej kocem. - Martha - odezwała się cierpliwie Josie - jesteś najcudowniejszym stworzeniem na tej planecie. Z wyjątkiem być może Catherine-Zeta Jones czy Douglas, czy jak ona się tam teraz nazywa. A on... no cóż, być może to stworzenie z innej planety.
- Wygląd to nie wszystko. Sama dopiero co tak powiedziałaś. - Owszem, ale nie, jeśli wygląda się jak quasimodo po całonocnej balandze. - To niesprawiedliwe. - On wygląda jak shar-pei. - Ja lubię psy. - Ale nie wyszłabyś za żadnego za mąż. - Josie. - Martha westchnęła. - Zadawałam się z przystojniaczkami i z punkami. Zaliczyłam intelektualistów i artystów. Nowe pieniądze i stare pieniądze. I takich, co w ogóle ich nie mieli. - A więc teraz zaliczasz łysych, brzydkich i obleśnych. - Żaden z nich mnie nie uszczęśliwił. - A Jack tak? - Spotkałam go w tydzień po śmierci Jeannie. Był taki wspaniały. Wspierał mnie, doradzał i zachęcił, abym otworzyła moje wewnętrzne „ja".
S
- A od kiedy to twoje wewnętrzne „ja" było zamknięte? - Jestem o wiele bardziej świadoma siebie samej i swoich uczuć, od kiedy poznałam Jac-
R
ka.
- Czy to powód, aby wyjść za niego za mąż?
- Chcę mieć dziecko, Josie. Mam w życiu ogromną dziurę wielkości dziecka. Chcę pchać wózek. Chcę wiedzieć wszystko na temat jednorazowych pieluszek. Chcę być mamą. - Czy nie jest to przypadkiem bardziej związane z naprawianiem przeszłości niż z faktem bycia zakochanym w Jacku? - A to coś innego, to stało się po śmierci Jeannie. Nagle zdałam sobie sprawę, że nic nie ma takiego znaczenia. Ani pieniądze, ani wygląd, ani chodzenie po ekskluzywnych restauracjach, ani brak torebki będącej ostatnim krzykiem mody. Chcę mieć dziecko, zanim będzie za późno, a Jack też jest gotowy na to zobowiązanie. - On też jest gotowy? Martha, on jest dobrze po sześćdziesiątce. - On ma czterdzieści osiem lat. Po prostu nie wierzy w kremy nawilżające. - Jeśli sztuki wschodnie tak na człowieka działają, to w każdej chwili jestem gotowa brać nadmierne ilości Turkish Delight firmy Fry. - Jestem coraz starsza, Josie. A co będzie, jeśli wszystkie moje komórki jajowe przeszły mutację na skutek picia zbyt dużej ilości dietetycznej coli czy czegoś tam podobnego?
- Masz zaledwie trzydzieści cztery lata. Zostało ci jeszcze mnóstwo czasu. - Tego nigdy tak naprawdę nie wiesz. - A załóżmy, że jego sperma nie jest w stanie przepłynąć tego dystansu? Co będzie, jeśli potrafi już tylko taplać się na płyciźnie? Czy i wówczas wyszłabyś za niego za mąż? Martha wydęła nieszczęśliwie usta. - Możesz to zrobić bez małżeństwa. Dziecko można spłodzić z pomocą słoika po dżemie i pędzla do smarowania pieczonego indyka. Na litość boską, przecież obchodzicie Święto Dziękczynienia, masz więc chyba tu gdzieś coś takiego! - To absurdalna rozmowa. Chcę mieć dziecko, które zostanie spłodzone z miłości. - Miłości? To jest tutaj kluczowe słowo, Martho. - On mnie kocha. On mnie uwielbia. On mnie docenia. On jest jedynym mężczyzną, który poprosił, żebym wyszła za niego za mąż. Inni po prostu czegoś ode mnie chcieli. - Ale czy ty go kochasz, Martho? - Już za późno zadawać sobie takie pytania, Jo-jo.
S
- Nie, Martha, jeśli masz jakieś wątpliwości, to jest to właściwa pora na zadawanie takich pytań.
R
- Czy udałaś się kiedykolwiek w drogę, z której czujesz, że nie jesteś zdolna zejść? Czy kiedykolwiek miałaś wrażenie, że to jest ci przeznaczone pomimo wszystkich wątpliwości? - Czy jest to kwestia przeznaczenia, czy też zorganizowanego już przyjęcia? - Muszę się położyć. - Martha, czy ty go kochasz? - To jest to, co powinnam zrobić, Josie. Tego potrzebuję. - Ale czy ty go kochasz? Martha rzuciła długie, tęskne spojrzenie na Oriona. - Kocham go - odpowiedziała. - A teraz chodźmy się przespać.
Rozdział osiemnasty - Tak! - Damien odłożył słuchawkę i zacisnął pięść w powietrzu. Zatarł ręce z zadowolenia i na koniec klasnął w nie potwierdzająco. Bilet w klasie biznesowej w samolocie linii lotniczej Virgin Atlantic do Nowego Jorku kosztował go co prawda kupę forsy, ale był tego wart. Równo o siódmej rano, w menedżerskim komforcie, lot VA 100 zabierze go prosto na lotnisko Johna F. Kennedy'ego, a wkrótce potem w ramiona Josephine Flynn. Wszystko było gotowe. - Co ty robisz? - Damien odwrócił się. Melanie opierała się o framugę drzwi jego gabinetu. Włosy zmierzwione snem sterczały jej na głowie w mało atrakcyjny sposób. Miała krótką, jedwabną koszulkę i zgryźliwą minę. Damien westchnął. - Jest trzecia nad ranem - wyjaśniła. - Idziesz do łóżka? Koszulka rozchylała się na szyi, obnażając pełną krągłość jej piersi falujących oburze-
S
niem. Były jędrne i miękkie zarazem i stanowiły jeden z powodów, dla których się w niej zakochał.
Damien westchnął głośniej. To trudne. Ale on był twardy. - Nie, nie idę do łóżka.
R
Melanie spojrzała na torbę, którą pośpiesznie spakował, kiedy oglądała Coronation Street. Natalia, właścicielka Rovers, miała miłosną aferę z kolejnym młodszym od siebie mężczyzną, co przykuwało uwagę całego kraju, włącznie z Melanie. - O co tutaj chodzi? - Nie jestem w stanie już dłużej tego znosić - oświadczył Damien. - Czego? - Tego! - Damien rozłożył ręce i wskazał na dom. Zazwyczaj opalona Melanie zbladła. - Dlaczego? - Nie mogę tego dalej ciągnąć - ujął głowę w dłonie - ponieważ wydaje mi się, że nadal kocham Josie. - Ty łajdaku! - Melanie obróciła się na pięcie i wparowała do kuchni. Wzdrygnął się, słysząc trzaskanie kuchennych szafek, stukot czajnika w kran i brzęk porcelanowych kubków uderzających o siebie. Westchnął przejmująco. - Ja pierdolę! - mruknął, odsuwając się ciężko od swego taniego biurka marki MFI i po-
dążając za odgłosem rzucanych sprzętów domowych. Melanie opierała się o blat kuchenny i płakała. Twarz miała pokrytą czerwonymi plamami, wykrzywioną złością lub bólem albo i jednym, i drugim. - Melanie... - Czy ona cię kocha? No cóż, to raczej podchwytliwe... - Tak. - Czy nadal się z nią widywałeś? - Nie. - Ty kłamco! - Usiłuję być uczciwy - powiedział Damien i podszedł, żeby ją objąć ramieniem. - Damien, ty nie wiedziałbyś, co to jest uczciwość, nawet gdyby ugryzła cię w dupę. - Jestem urażony tą uwagą! - A ja jestem urażona tym, że wkroczyłeś w moje życie, a teraz mieszasz w nim i w gło-
S
wach moich dzieci, bo tobie się wydaje, że nadal kochasz swoją byłą żonę. - Ona nadal jest moją żoną.
R
- Damien, mieszkałeś tu przez sześć miesięcy. Bynajmniej nie jesteś wcieleniem oddanego męża. - Wiedziałem, że źle to przyjmiesz.
- Źle! - Twarz Melanie pociemniała z gniewu. - Jeszcze nawet nie zaczęłam przyjmować tego źle! - Chcę, żebyś wiedziała, że boli mnie to tak samo jak i ciebie. - To nieprawda, Damien. Ciebie nic nie boli. To ty jesteś tym, który zadaje ból innym. Mam tu jednak coś, co być może uświadomi ci, jak bardzo źle to przyjmuję! Melanie chwyciła cukierniczkę i cisnęła nią przez kuchnię. Uderzyła w ścianę tuż nad głową Damiena, rozpryskując się na tysiące kawałków i obsypując go białym, granulowanym cukrem Tate i Lyle. - Melanie! - Damien zasłonił się rękami. Chwyciła za oba kubki i rzuciła nimi w ślad za cukiernicą. Jeden z nich uderzył go lekko w głowę, zanim rozwalił się o framugę drzwi. - Potem będziesz tego żałowała - ostrzegał ją Damien. - Nie, to ty będziesz żałował - odparła Melanie, otwierając szafki. Twarz jej przybrała zdecydowany wyraz, kiedy wyciągnęła stos talerzy i złapała za pierwszy z nich. - Upewnię się,
żebyś tego żałował, Damien. - Wycelowała w jego głowę i rzuciła nim niczym frisbee. Świsnął w powietrzu i roztrzaskał się o samorozmrażającą się lodówkę marki Hotpoint. - Zrobię wszystko, żebyś żałował tego do końca życia.
Rozdział dziewiętnasty - Zróbcie mnie rzeczywiście na bóstwo - rzekła Josie. - Naturalny wygląd jest najlepszy, Beatrice - poleciła Martha, wcierając dokładnie pachnący wanilią krem w swoje szczupłe palce. - Naturalny, ale zapierający dech w piersiach swą wspaniałością - poprawiła Josie. - Nie chce chyba pani wyglądać lepiej od panny młodej? - Beatrice muskała ją pędzelkiem do pudru. - Oczywiście, że chcę - odparła Josie. - Przypuszczam jednak, że wymagałoby to poważ-
S
nej operacji plastycznej i hormonów wzrostu. Niech więc pani zrobi, co może, z pomocą pudru, Beatrice.
Była szósta rano, nadal się nie rozjaśniło, a drzewa na zewnątrz pokrywał twardy lukier
R
mrozu, sprawiając, iż wyglądały jak zaczarowane. Gdyby nie to, że temperatura wynosiła minus pięć stopni i ciągle spadała, byłby to doskonały dzień na ślub. Zebrana grupa siedziała w kuchni Marthy, popijając kawę i poddając się czesaniu i malowaniu przez Beatrice i jej cudowną asystentkę Christinę. Sposób, w jaki wymachiwały pędzelkami do makijażu, czynił z Rolfa Harrisa amatora. No i dobrze, gdyż oczy Josie były tak zapuchnięte i czerwone, jakby tysiąc razy oglądała film Co się wydarzyło w Madison County i wciąż na nim płakała. Zanim obie z Marthą udały się o skandalicznej porze do łóżek, Josie dowiedziała się, że ma prowadzić procesję druhen wzdłuż nawy kościelnej, a za nimi pójdzie Martha oraz jej bynajmniej nie krótki tren. Miała też odczytać epistołę, rozpocząć tańce i prawdopodobnie odstawić teatr jednego aktora podczas weselnego śniadania w ramach zabawiania gości. Wyglądało na to, że nie będzie tu mowy o piciu gdzieś na boku, jak to czyniły druhny na angielskich weselach. Josie spojrzała na rząd liliowych sukienek czekających cierpliwie na wieszakach i zaprasowanych nieomal na śmierć. - Nie mogłybyśmy tak mieć długich rękawów, Martho? - Przestań marudzić. Masz bajecznie wyglądać, a to będzie gorące wesele! Poczekaj tylko
do wieczora, a się zagotujesz. Wokół nich kręcił się również fotograf wraz ze swoim cudownym asystentem oraz operator wideo i jego już wyraźnie mniej atrakcyjny pomocnik. Josie nie była pewna, czy rzeczywiście chce na poły wymalowana, w wałkach na głowie i w zapasowej piżamie Marthy zostać sfilmowana dla potomności, lecz tak to właśnie zostało zaplanowane. - Podoba mi się ten fotograf - syknęła w przestrzeń dzielącą ich krzesła. - To pedał - powiedziała Martha, pochłaniając te swoje bagienne glony, tak aby Beatrice mogła zaaplikować jej szminkę pomimo wczesnej godziny. - Ten facet, który trzyma światłomierz, jest jego partnerem. - Martha spojrzała na nią, wychylając się poza Beatrice. - Co się z tobą dzieje, dziewczyno? - Myślę, że to krótkie spotkanie z tym cholernym angielskim przystojniaczkiem, Mattem Jarvisem, sprawiło, że rozbujały się we mnie hormony. Wuj Nunzio powiedział mi, że przydałoby mi się porządne pierdolenie. - Wuj Nunzio tak powiedział? - W oględny sposób.
S
- A zatem musisz się popierdolić. Wuja Nunzio trzeba słuchać.
R
- Naprawdę? Wygląda tak, jakby jego kolejny papieros mógł się okazać ostatnim. - Wygląd o niczym nie świadczy, Josephine. Szczególnie ty powinnaś o tym wiedzieć powiedziała jej kuzynka, wyciągając ręce tak, aby wszyscy mogli podziwiać jej paznokcie. Wuj Nunzio jest starym wygą. To głowa naszej rodziny i jest bardzo szanowany w swoim rodzinnym mieście. Nikt nie wchodzi w paradę Nunzio Rossaniemu. - A zatem kimże ja jestem, żeby kwestionować jego rady? Roześmiały się. - Felicia! - krzyknęła Martha w stronę nieprzytomnej postaci w piżamie. - Czy mogłabyś zadzwonić do kwiaciarni i zaznaczyć, że mam tam bukiet do rzucania i drugi, ślubny? - Jest dopiero szósta trzydzieści, Martho. - Felicia napychała się preclami z kwaśną śmietanką, jak gdyby od tego zależało jej życie. - Mają tam automatyczną sekretarkę. Potem mogę zapomnieć. A może się to okazać twoją wielką szansą. Felicia poczłapała w stronę telefonu. - Jeśli moje przyszłe szczęście zależy od złapania tego twojego przeklętego ślubnego bukietu, to już teraz podetnę sobie żyły.
Ściągnięto im wałki i chwycono za lokówki do podkręcania włosów, po których nastąpiło zaczesywanie i pryskanie taką ilością lakieru, że dziura ozonowa musiała aż jęknąć. Felicia odłożyła słuchawkę. - Jesteś już dumną posiadaczką dodatkowego bukietu. - Wróciła do swojego śniadania. Zadzwonił telefon. Felicia zsunęła się z powrotem z kuchennego blatu, żeby podnieść słuchawkę. Trzymając ją z dala od siebie, krzyknęła: - Ciocia Lavinia. Kto pierwszy w kolejce? Martha rozwiewała, machając ręką, opary lakieru do włosów i ujęła słuchawkę. - Witaj, Lavinio. Tak, już prawie tam jesteśmy. Tak, Josie sprawuje się dobrze. Josie zaskowytała ze złości, a Martha stłumiła w sobie chichot. - Tak, mam na sobie coś nowego, pożyczonego, starego i niebieskiego. Tak, żałuję, że ciebie tu nie ma. Tak, tatuś ma się dobrze. Tak, mnie również brak mamy. - Martha przygryzła wargę. - Tak, wiem, że o mnie myślisz. Muszę już iść, Lavinio. Dziękuję za telefon. Wkrótce do ciebie zadzwonię. Masz tutaj Jo. Josie przejęła słuchawkę.
S
- Tak, dotarłam tu bez problemów. Tak, jestem grzeczna. Tak, dalej też będę grzeczna.
R
Tak, dobrze wygląda. Dobrze, wszystkich pozdrowię. Tak, żałuję, że cię tu nie ma. Co takiego? - Josie przerwała. - Nie, nie zamierzam wrócić do Damiena. Co też ci przyszło do głowy? Tak, jestem pewna, że będziemy się dobrze bawić. Mamo, dlaczego pytałaś o Damiena? Mamo, mamo... - Odłożyła słuchawkę, zanim musiałam przeprowadzić całą sekwencję kończenia rozmowy. Po raz pierwszy się coś takiego zdarzyło. Padła na krzesło obok Marthy. - Mama zapytała mnie, czy zamierzam wrócić do Damiena. - Słyszałam. - Jesteśmy właśnie w trakcie rozwodu. O czym ona myśli? - Twoja matka czasami zachowuje się dziwnie. - Nie musisz mi tego mówić! Do kuchni wszedł Joe, ojciec Marthy. Miał na sobie kamizelkę i rozpięte spodnie, a koszula trzepotała mu po bokach niczym żagiel. - Nie mogę zapiąć tego zasranego, pingwiniego surduta! Na ratunek przyszła mu Felicia. - Niech pan weźmie sobie tymczasem precelka, panie Rossani, a ja pomogę panu z koszulą.
- O Jezu! - jęknął. - Cieszę się, że mam tylko jedną córkę. Za cenę tego małego przedstawienia mógłbym kupić cały szereg domków jednorodzinnych. - Przestań narzekać, tatusiu. Mama życzyłaby sobie tego. - Twoja matka cieszyłaby się każdą minutą. - Szarpnął za swoją muszkę. - Jeśli zaś o mnie chodzi, to nie mogę się doczekać końca tej przeklętej maskarady. Dlaczego musimy się ubierać o tej porze? To przecież jeszcze środek nocy. - Nie chcemy się spóźnić do kościoła. - Mamy tam być dopiero za parę godzin. - Jest jeszcze sporo do zrobienia. - Widać z tego, że wy, dziewczyny, musicie się porządnie napracować, żeby dobrze wyglądać. - Ależ, tatusiu! Uniósł do góry rękę. - Wynoszę się stąd. Będę sobie w mojej dziupli oglądał Wygraj pieniądze Bena Steina. Zawołaj mnie, gdy przyjdzie pora na ruszenie stąd tego całego towarzystwa.
S
Gdy wychodził, Martha patrzyła na niego, przygryzając wargi. - Tak naprawdę to on się tym cieszy - powiedziała bez przekonania.
R
- Oczywiście, że tak - pocieszała ją Josie. - Twój ojciec jest taki jak moja matka. Obydwoje lubią narzekać. Będzie się dobrze bawił i przez całe lata o niczym innym nie będzie mówił.
Martha i Josie zwolniły elektryczne krzesła. Zasiadły na nich Felicia i Betty-Jo. - Martha, masz ochotę na śniadanie? - Rozmażę sobie szminkę. - Już połowę z niej odgryzłaś. Beatrice może ci ją jeszcze raz później nałożyć. Musisz przecież coś zjeść. - Mam ściśnięty żołądek. - Jedz. - Josie podsunęła jej precle i obie zaczęły je delikatnie obgryzać. - Czy zastanawiałaś się nad tym, co ci powiedziałam ubiegłej nocy? - Całą noc cierpiałam na bezsenność. - No i? - To jest właściwa decyzja. - Jesteś tego pewna? - Tak.
- Naprawdę pewna? - Ile jeszcze razy mam ci to powtarzać? - Tylko raz, ale niech to zabrzmi przekonująco. - Będę o wiele szczęśliwsza, kiedy przestanę się już tak denerwować. - Rozluźnij się i ciesz się. Ten dzień minie tak szybko, że wkrótce o nim zapomnisz. Ręce Marthy drżały. - Chcę, żeby to był dzień doskonały, Jo. Chcę, żeby każdy zapamiętał go do końca życia i mówił: Ten ślub Marthy to dopiero był ślub! - Nic się nie bój. - Josie ujęła obie dłonie kuzynki i uścisnęła je. - Zapamiętają go sobie. Jestem pewna, że zapamiętają. Nagle na zewnątrz domu rozległo się głośne skrzypienie i pociemniało w oknach. - Przyjechały samochody - oznajmiła Martha. I rzeczywiście. Przed domem Marthy zaparkowały trzy największe i najbielsze limuzyny, jakie kiedykolwiek wyprodukowano, zasłaniając słońce, które wyłoniło się zza horyzontu.
S
- Czas, żebyśmy się już ubrały, moja mała kuzynko - stwierdziła Martha. - O mój Boże! - wykrzyknęła Josie i usiadła z powrotem na łóżku Marthy. Przygryzła so-
R
bie wargę, rujnując przy tym ostatnie ślady pracy Beatrice. - Tylko nie płacz, bo rozmażesz sobie całą twarz.
- Ja nie płaczę, tylko tak trochę pochlipuję. Martha obróciła się w kółeczko. - Podoba ci się?
- Jesteś najpiękniejszą panną młodą, jaką kiedykolwiek widziałam. - A zatem podoba ci się? - Martha podziwiała się w lustrze. Suknia uszyta była z królewskiej satyny, mocno dopasowana, z wyszywanym perełkami staniczkiem i, jak z pewną urazą zauważyła Josie, z długimi rękawami. - Pamiętasz, jak jako dzieci wkładałyśmy koszule nocne twojej mamy, żeby się bawić w księżniczki? No cóż, teraz wyglądasz jak księżniczka. - Każda kobieta powinna się tak czuć w dniu swego ślubu. - Martha zakręciła się jeszcze raz i lekki tren poszybował po podłodze, pieniąc się, kiedy wpadł weń podmuch powietrza i uniósł go w górę. - Jeannie by się to podobało. - Prawda? - Oczy Marthy napełniły się łzami. - Nic już nie mów, bo się rozpłaczę. - Byłaby taka z ciebie dumna.
- Jack chciał, żebyśmy się pobrali na Fidżi, tylko my dwoje. Cieszę się, że się uparłam na to całe przedstawienie. - Mam nadzieję, że on wart jest tego zachodu. - Myślę, że księżniczka będzie dalej żyła długo i szczęśliwie. - Martha pochyliła się przed lustrem. - Czyż nie zawsze tak bywa? - Nie - powiedziała Josie. - Nie zawsze. - Przepraszam - powiedziała Martha, opuszczając ręce. - Czy myślisz o Damienie? Josie skinęła głową. - Ja byłam tego taka pewna. Taka pewna. To było takie doskonałe. Tak pasowaliśmy do siebie. W jaki sposób to się popsuło? - Nie była nawet pewna, kiedy to się zaczęło rozsypywać. Czy po ich pierwszej awanturze? Żadne z nich nie potrafiło przepraszać. Czy to dlatego, że nie byli w stanie dogadać się na temat tapet? Czy dlatego, że Damien lubił Bon Jovi, a ona uważała, że Will Smith jest najbardziej klawym facetem na świecie? Kłócili się nawet o imię dla kota. Josie uważała, że Prince był uosobieniem szaleństwa i zabawy i odpowiednim wzorem do na-
S
śladowania dla żwawego kociaka. Zdaniem Damiena natomiast Prince to jedynie arogancki, niewielkich rozmiarów kutas. I do tego alfons. Nie życzył sobie, aby jego kot został nazwany
R
imieniem takiego chałturnika o przykrótkiej fujarze. Damien wolał coś w rodzaju Fiddles, Fluffy czy Puss-Puss, świadczącym o wyjątkowym braku wyobraźni, tak typowym dla całego jego życia. Rzucili monetę i wygrał Prince.
- Stałam tam tak samo jak ty, Martho, zaledwie pięć lat temu. Ubrana jak księżniczka i pełna nadziei na wieczne szczęście. I co się stało od tego czasu? - Damien zaczął się jebać z kimś innym. - No właśnie. Dziękuję za to zwięzłe podsumowanie sytuacji - stwierdziła z rozdrażnieniem Josie. - Jednak dlaczego to zrobił? Czy była to moja wina? Czy powiedziałam coś nie tak? Czy zrobiłam coś złego? Albo może właśnie czegoś nie zrobiłam? Nigdy mi tego nie powiedział, Martho. Nigdy nie powiedział mi, co ja takiego złego zrobiłam. - Nie powinnaś się tak zadręczać i czuć się niepewnie tylko dlatego, że twój były mąż jest palantem. - Dlatego tak się o ciebie martwię, Martho. Nie chcę, żebyś popełniła ten sam błąd co ja. A nawet nie wiem, jaki to był błąd. - Nic mi się nie stanie. - Czytałam kiedyś, że nie powinno się wychodzić za mąż za kogoś, z kim wydaje ci się,
że mogłabyś żyć, lecz za kogoś, bez kogo nie byłabyś w stanie żyć. - Josie, ty czytasz za dużo bzdur. Jej kuzynka roześmiała się. - To jest związane z faktem bycia rozwódką i spędzaniem zbyt wielu samotnych nocy. - Ja również tego zaznałam - stwierdziła Martha. - Teraz chcę zakosztować smaku małżeństwa. - Mam nadzieję, że zrobisz to lepiej ode mnie, kuzynko Martho. - Ja również. Obie zachichotały. - Chodź tutaj - powiedziała Martha i objęły się. - Kieruj się sercem, Martho, cokolwiek by to miało oznaczać. - Josie odsunęła ją od siebie. - Bądź szczęśliwa, obiecaj mi to. - Będę. - Martha! - krzyknęła Felicia z dołu. - Fotograf już czeka. Jesteś gotowa? - Już idę! - Josie, ty też już musisz włożyć suknię.
S
O radości! Nadszedł moment, na który tak bardzo czekała. Liliowy szyfonie - oto ja!
R
Rozdział dwudziesty Lotnisko Heathrow bladym świtem nie należało do gwarnych miejsc. Paru uzbrojonych policjantów spacerowało sobie spokojnie, robiąc wrażenie zdecydowanie znudzonych. Wyglądali na takich, którzy nie bardzo wiedzieliby, co uczynić, gdyby przyszło im kogoś zastrzelić lub przygwoździć jakiegoś terrorystę do podłogi. Sprzątaczki polerowały posadzki do obłędu, a obsługa sklepów zamierzała właśnie zakłócić swój spokój i rozpocząć pracę, poddając się nikczemnym wymaganiom niedomytych klientów. Biorąc pod uwagę fakt, że miał bardzo dużo czasu, Damien ucieszył się, gdy stwierdził, że wszystkie samoloty odlatują zgodnie z rozkładem, zarzucił torbę na ramię i pomaszerował mozolnie po ruchomym trotuarze. Był raczej zadowolony ze sposobu, w jaki realizował misję ponownego zdobycia Josie. Jakaż kobieta mogłaby się oprzeć jego ramionom wobec takiej otwartej manifestacji testosteronu? Niewielu mężczyzn zdecydowałoby się w mgnieniu oka na podróż przez Atlantyk jedynie po to, aby dowieść swego uczucia. I niech ten tajemniczy facet spróbuje temu dorównać! Wszystko jednak nie było jeszcze takie pewne. Przechodząc obok Tie Rack, Damien
przyjrzał się własnej twarzy w lustrze. Nie był to najpiękniejszy widok, jako że nosiła ona ślady rzucanych przez Szaloną Melanie talerzy. Z drugiej jednak strony, jeśli Josie byłaby wobec niego bezlitosna, do czego miewała niekiedy inklinacje, to być może podrapana porcelaną twarz mogłaby mu zaskarbić jej współczucie. Dla ponownego zdobycia Josie przecierpiał oburzające wręcz traktowanie i miał nadzieję, że ona to, do cholery, doceni! Damien pogładził palcami skórę. Zapiekła go. Ta Melanie miała celne oko. Dobrze, że nie wybrała szuflady z nożami, bo wówczas mógłby śpiewać o wiele cieńszym głosem. Nie mógł zrozumieć, co on właściwie w niej widział - poza oczywistą atrakcyjnością jej dużych piersi, żwawo poruszających się pośladków i niewielką liczbą komórek mózgowych. Chyba nie trzeba tu żadnych wyjaśnień. To była męska rzecz. Wszyscy to teraz robili w biurze - aż dziw, że w ogóle byli w stanie zajmować się tam jakąkolwiek pracą. Winę zrzucał na pocztę elektroniczną - cały system roił się od listów miłosnych. Dział zatrudnień zastanawiał się, czy prowadzenia prywatnych rozmów pomiędzy pracownikami za pomocą sprzętu firmy nie uznać za wykroczenie dyscyplinarne. Gdyby kiedykolwiek wprowadzono to w życie, trzeba by
S
wyrzucić z pracy połowę pracowników! Włącznie z naczelnym dyrektorem i jego sekretarką. Damien spojrzał na zegarek. Miał jeszcze parę godzin czasu. Przeszedł wzdłuż szeregu
R
sklepów, przyglądając się skórzanym aktówkom, ręcznie wykonanym jedwabnym koszulom i kapeluszom panama na wystawie bez zamiaru kupienia czegokolwiek. Tak chce wyglądać, jak będzie trochę starszy. Elegancki aż do mdłości. Bądźmy szczerzy, jeśli po pięćdziesiątce zamierzał poważnie myśleć o przyciąganiu panienek, to nie mógł zadowolić się zakupami w Next. I w tym momencie zobaczył go i natychmiast został nim urzeczony. Jarzył się w ostrym świetle wystawy, migocząc niebieskimi, różowymi i zielonymi iskierkami. Musiał go mieć. Był to największy, najbardziej błyskotliwy pierdolony pierścionek z diamentem, jaki kiedykolwiek widział. Jeśli już nic innego, to to powinno podbić ponownie serce jego oziębłej ukochanej. W tym przypadku diament to największy przyjaciel mężczyzny. Był czysty, bez skazy i w kształcie łezki. (Jakie to wymowne!) Damien sam nie mógł uwierzyć, że stać go na taki romantyzm. Pierścionek na powtórne zaręczyny. Padnie na kolana i będzie błagał, żeby Josie przyjęła go z powrotem. Jubilerowi musiało się wydawać, że wszystkie święta Boże Narodzenia nadeszły jednocześnie, pomyślał Damien ponuro. Sprzedawca uśmiechał się z nieopanowaną radością, kiedy Damien wkładał głęboko do górnej kieszeni aksamitne pudełeczko, poklepując je lekko dla upewnienia się, że będzie tam sobie wygodnie spoczywać. Nawet jego karta kredytowa z
Amexu, dobrze zaznajomiona z szałem ekstrawaganckich zakupów, wykrzywiła się z bólu, przechodząc przez terminal. Może i był to najbardziej pierdolony i imponujący diament, lecz miał też. równie popierdoloną i imponującą cenę. Damien czuł jednak, że wynagrodzi sobie tę stratę z nawiązką. To, co zapłacił za tę małą błyskotkę, równało się wyjątkowo dużej porcji upokarzających przeprosin. Ale ona była tego warta. Taka kobieta jak Josie zdarzała się raz na milion, podczas gdy takie Melanie kupowało się w życiu po dziesięć za pensa. Czemuż nie odkrył tego wcześniej i nie zaoszczędził sobie wiele bólu i opłat adwokackich? Nikt go nigdy nie będzie wspierał tak, jak to robiła Josie. A cóż takiego zyskiwał na związku z Melanie? Wątpliwy honor zostania światowym ekspertem od wyciągania tych cholernych Weetabixów z otworu wideoodtwarzacza. To była trudna lekcja. I do tego kosztowna. Damien ponownie poklepał się po kieszonce. Teraz jednak już zmądrzał. Bez względu na to, ile razy będzie zdradzał Josie w przyszłości, to nigdy, absolutnie nigdy, nie pokusi się o to, aby znowu ją porzucić. Teraz pozostało mu jedynie dowiedzieć się, gdzie to wielkie wydarzenie miało się odbyć.
S
Wybrał numer Marthy na swoim telefonie komórkowym, stukając nogą o podłogę, gdy czekał na połączenie.
R
- Słucham - odpowiedział odległy kobiecy głos. Damien przyłożył palec do ucha. - Martha?
- Nie, Felicia. Martha jest teraz zajęta. Szykuje się do wyjścia do kościoła. - Dostałem zaproszenie na wesele, ale gdzieś je zapodziałem. Czy może mi pani przypomnieć, w którym lokalu ma się odbyć przyjęcie? - Naturalnie. - Felicia wyrecytowała nazwę hotelu, a Damien zapisał ją z tyłu na kopercie, którą wyłowił z kieszeni. - Dzięki. To cudowne. Czy Josie tam jest? - Owszem, ale też jest zajęta. Czy to coś ważnego? - Nie. - Miał całą ich wspólną przyszłość przed sobą, aby to załatwić. - Czy przekazać jej, kto dzwonił? - Nie, niech jej pani nie przeszkadza. - Chciał, aby to była niespodzianka jej życia. - Przypuszczam zatem, że zobaczymy pana nieco później? - powiedziała Felicia, zanim odłożyła słuchawkę. Nie ma co do tego cienia wątpliwości, pomyślał Damien z uśmiechem.
Rozdział dwudziesty pierwszy Holly wyglądała absolutnie okropnie i siedziała bardzo cicho. Zaciągała się mocno papierosem i popijała coś, co podejrzanie przypominało mocną kawę, choć upierała się, iż należy do obszaru bezkofeinowego. Matt czuł się jak coś, co kot zamierzał przywlec do domu, lecz później, wziąwszy pod uwagę zagrożenie zdrowotne, postanowił zostawić to na zewnątrz. Headstrong natomiast pojawili się w studio niezupełnie o wyznaczonej godzinie, ale w ogóle przyszli, co w świecie zespołów młodzieżowych było już czymś graniczącym z cudem. Zabawiali się graniem w Nintendo Game Boys, czekając na to, co mogło luźno uchodzić za rozgrzewkę przed wywiadem. Inżynierowie w studio pracowali bezgłośnie nad wczorajszym nagraniem. Och, dziecinko, skąd miałem wiedzieć, że tyle dla mnie znaczysz, kiedy pozwoliłem ci odejść. Och, och, dziecinko...
S
Matt zastanawiał się, gdzie teraz mogła być Josie. Przypuszczalnie ubierała się właśnie w tę liliową suknię i pełniła obowiązki druhny. Za parę krótkich godzin Matt ukaże się nagle podczas uroczystości weselnych Marthy i albo sprawi tym Josie największą niespodziankę w jej
R
życiu, albo stanie się dla niej największym szokiem.
Matt usiadł obok Holly, która uśmiechnęła się blado. - Dobrze spałaś?
Holly oplotła dłońmi swój kubek i przysunęła go do siebie. - Gdybyś został dłużej, zgodnie z zaproszeniem, to znałbyś odpowiedź na to pytanie. - Dobrze wiesz, że to nie był dobry pomysł. - A ja uważałam, że świetny. Matt zostawił Holly przy wejściu do jej bloku. Pocałowali się na dobranoc. Nie zanadto namiętnie, ale z odrobiną języczków i odgłosami ssania i nadgryzania. I było to bardzo przyjemne. Holly jednakże zdecydowanie zirytowała się, kiedy jasno uświadomił jej, że nie ma zamiaru posunąć się dalej. Skomlała, nawet trochę błagała i na ogół była bardzo przekonująca - w rzeczy samej odrobinę więcej perswazji prawdopodobnie odniosłoby pożądany skutek. Nie, żeby brał swoje śluby przymusowego celibatu zbyt poważnie - miał równie słabą wolę jak każdy mężczyzna, ale ostatnimi czasy obowiązywała zasada, że jeśli zamierzało się z kimś pójść do łóżka, to trzeba było przynajmniej być do tego nastawionym entuzjastycznie, chcieć spędzić z tą osobą trochę czasu, a nie śpieszyć się, zanim jeszcze bekon i jajka spadną na patelnię. W
całym tym procesie pomocne było również i to, czy się tę osobę znało. Usiłował to wszystko wyjaśnić Holly, zanim ją zostawił i złapał taksówkę do swego hotelu. Wydawało się jednak, że Holly nie podzielała jego poglądów. - Być może innym razem - powiedział Matt, pragnąc, by nie zabrzmiało to zbyt brutalnie. - Twoja strata, Angliczku. - Padła chłodna odpowiedź, a Matt miał nadzieję, że nie uraził Holly. - Chcesz poznać myśli tych chłopców na temat spraw światowej wagi? - Nie mam pojęcia, cóż innego mógłbym tu robić. Ich oczy spotkały się i Holly mruknęła: - A ja mam. Headstrong nie byli, jak początkowo sądził Matt, rodowitymi nowojorczykami. Justin, ten najprzystojniejszy, pochodził z Basildon, Tyron przybył z Barnesley i prawdopodobnie z takim imieniem przeszedł w szkole piekło. Bobbie był z Accrington, a Stig spędził swe dziecięce lata w Maidstone, bez wątpienia na swój sposób bardzo czarującym zakątku angielskiej wsi, lecz bynajmniej nie będącym najbardziej wziętym miejscem na tej planecie. Z drugiej jednak strony, czyż był nim Liverpool przed Beatlesami?
S
Po cóż zatem przebył taki szmat drogi, żeby się z nimi spotkać, zamiast zrobić to w Le-
R
wisham czy w Camden? Rzucali wyzwanie tradycji, jak to określiła Holly swym językiem rzecznika prasowego, i najpierw zamierzali zawojować Amerykę. Wyglądało na to, że dominacja światowa miała w sposób naturalny nastąpić później. A więc powodzenia! To pierwsze, co nasuwało się na myśl. I bardzo by się ono im przydało. Matt miał wrażenie, że jest nauczycielem w jakiejś niezdyscyplinowanej klasie. Headstrong siedzieli przed nim, poklepując się nawzajem dla żartu po głowach i kopiąc po kostkach. Mieli zaledwie małą maturę z trzech przedmiotów i dopóki nie zostali odkryci przez kierownictwo firmy Beeline, żaden z nich nie wyjeżdżał dalej niż na Ibizę. Zabawy i podróże najwidoczniej zaczęły wpływać na wygląd chłopców. Ich twarze pokrywała sześciocalowa warstwa pomarańczowego pudru czy też sztucznej opalenizny, ukrywając na tyle, na ile to było możliwe, pączkujące wypryski i łuszczącą się wysypkę po goleniu, spowodowaną zaniedbaniem wskazującym, iż byli za bardzo pochłonięci miłym spędzaniem czasu, aby przejmować się myciem. Ich zęby jednakże świeciły nienaturalną bielą, którą można było uzyskać jedynie przez poważne nadużywanie Colgate. Zdaje się, że doskonałe uśmiechy należały do najcenniejszych walorów w kampaniach promocyjnych. Wszyscy mieli na sobie spodnie tak duże, że mogłyby się w nich ukryć małe zastępy dziewczęcych przewodniczek. Nic zatem dziwnego, że uwielbiały ich
nastolatki, a męscy przedstawiciele gatunku darzyli nienawiścią. I cóż takiego powiedział wydawca Matta? Jeśli miało się już dosyć przeprowadzania wywiadów z zespołami młodzieżowymi, to miało się już dosyć życia. Ten zespół szybko doprowadził do tego, że utracił wolę życia. Stłumiwszy serdeczne westchnienie, Matt ponownie włączył magnetofon. Matt: Kto według was wywarł największy wpływ na waszą muzykę? Justin: Co takiego? Matt: Który zespół lubicie najbardziej? Bobbie: Z czego? Matt: Ze wszystkich zespołów na całym świecie. Stig: Czy Fatboy Slim zalicza się do zespołu? Matt: A jeśli chodzi o bardziej renomowane grupy, na przykład takie jak Beatlesi? Bobbie: Moja babcia ich lubi i ta kobieta Jane McDonald z telewizji. Stig: Czy to oni zrobili My generation? Tyrone: To było Jima Davidsona.
S
Matt: To The generation game. My generation jest tytułem piosenki. Tyrone: Och! Matt: To śpiewali The Who. Bobbie: Kto? Matt: Dokładnie oni.
R
Tyrone: Słyszałem kiedyś coś takiego jak Frankie goes to Hollywood, ale byli bardzo kiepscy. Matt: Oni wszyscy są pedałami. Stig (wyniośle): Nie ma w tym nic złego. Justin: A czy wśród Beatlesów też nie było takiego wypierdka w okularach? Matt: John Lennon. Justin: Co to za rzygowina! Bobbie: Moja babcia go lubi. Matt: Jak również i paru innych ludzi. Beatlesi byli najsławniejszym zespołem dwudziestego wieku. Do tej pory cały zysk ze sprzedaży ich albumów wynosi sto sześć milionów. Odrobinę więcej niż zyski Headstrong, jak sądzę. Justin: Czy on nie zadawał się przypadkiem z taką grubą Chinką?
Matt: Był żonaty z Yoko Ono. Justin: Mogę się założyć, że będziemy od nich sławniejsi. Matt: Sergeant Pepper's Lonely Hearts Club Band była na pierwszym miejscu na liście przebojów przez sto czterdzieści osiem tygodni. Wypuścili pięć długometrażowych filmów, bardzo innowacyjnych, jak na swoje czasy. Justin: Spice Girls zrobiły to samo. Tyrone: Ale one są już odrobinę staroświeckie, no nie? Justin: Czterostrunowe pudła. Poszukują światowego pokoju. Matt: A za co będzie się pamiętało was? Za usługi na rzecz żelu do włosów? Justin: A cóż to za nazwa Beatlesi? Matt: A cóż to, do cholery, za nazwa Headstrong? Może powinniście ją zamienić na Headcase*? Justin: O co ci chodzi, kolesiu? Matt: O ciebie. O co właściwie tobie chodzi?
S
* Headstrong (ang.) - Mocnogłowi. Headcase - Przypadek psychiczny (przyp. tłum.).
R
*
Matt zapomniał wyłączyć magnetofon przed rozpoczęciem się bijatyki. Popchnął Justina, a ten oddał mu z zadziwiającą siłą, jak na kogoś, kto tak dychawicznie tańczy. W gorączce ślepej wściekłości Matt rzucił się Justinowi do gardła. W życiu każdego człowieka istnieją pewne decydujące momenty. Pierwszy następuje zazwyczaj wtedy, kiedy orientujemy się nagle, że wszyscy policjanci są od nas młodsi. I to, we własnym odczuciu, Matt zniósł ze stoickim spokojem. Drugi taki moment przychodzi, kiedy się człowiek budzi pewnego ranka i okazuje się, że wszyscy koledzy już się ożenili. I wtedy zaczyna się rozpaczliwe poszukiwanie kogoś, z kim się chodziło, by przed upływem roku zarzucić jej welon. To mogłoby w jakiś sposób wyjaśnić, dlaczego oświadczył się Eileen Fisher (znanej powszechnie jako Przyjaciółka Rybaka - co miało coś wspólnego ze ssaniem) zaledwie po sześciu tygodniach chodzenia. Na szczęście odmówiła mu. Niestety, w sześć miesięcy później jego była żona nie zrobiła tego samego. Trzecim decydującym momentem była chwila, kiedy zapryszczony młokos z zespołu młodzieżowego twierdzi, że twoi idole popu są również ulubieńcami jego babci, i porównuje ich do kabaretowych śpiewaków z filmu The Cruise, i w osobliwy sposób nie okazuje szacunku jednemu z największych muzyków naszych czasów. Czyż oni nie
mieli pojęcia, co oznaczało słowo „ikona"? James Dean? Janis Joplin? John Lennon? Prawdopodobnie wydawało im się, że Marilyn Monroe pracowała za ladą w miejscowej wypożyczalni kaset wideo Blockbusters. To było za wiele jak na jednego człowieka, zwłaszcza takiego rozwiedzionego, przygnębionego i steranego dziennikarza rockowego jak on.
Rozdział dwudziesty drugi Josie stała z tyłu w kościele, ściskając bukiecik białych róż w sinych dłoniach, podczas gdy wicher o natężeniu nawałnicy hulał jej wokół kolan, które i tak już dygotały same z siebie. Bynajmniej nie było tam ciepło. Martha dała im dopasowane do jej własnych rękawiczki bez palców dla ochrony przed zimnem - jak powiedziała. Był to gest wiecznego optymizmu. Nadjechał samochód panny młodej i wkrótce Joe i Martha weszli przez podwójne drzwi do kościoła. Usta Joe drżały i Josie była przekonana, że nie ma to nic wspólnego z faktem, że Ben Stein ponownie zatrzymał pieniądze.
S
Glen i Jack już byli w kościele. Jack patrzył prosto przed siebie, podczas gdy Glen kręcił
R
się nerwowo i co dziesięć minut poprawiał sobie różę w klapie marynarki. Obaj mieli na sobie smokingi i Josie musiała przyznać, że Jack się odstrzelił. Glen jednak wyglądał absolutnie wspaniale - szeroki w ramionach, wąski w biodrach, olśniewający uśmiech - nawet jeśli przypominał trochę wykidajłę z nocnego klubu. Było tam jeszcze trzech innych drużbów towarzyszących druhnom, lecz spośród nich Josie znała jedynie kuzyna Marthy Alberta. Pozostali dwaj byli braćmi Jacka i wyglądali na niezłych byczków. Jasne, że to Jack musiał w tej rodzinie odziedziczyć rozum. Rozległa się muzyka - znane tony Marsza weselnego, odbijające się echem po ogromnym kościele. Josie zajęła miejsce na czele orszaku panny młodej i wmusiła do płuc głęboki oddech. Głowy wszystkich odwróciły się, aby na nią popatrzeć. Droga do ołtarza zdawała się bardzo długa. Dlaczegóż nie mogła kroczyć markotnie wzdłuż nawy do ołtarza z tyłu, za innymi? Jej gęsia skórka była w pełni widoczna. Być może Glen pomyśli sobie, że tak się ucieszyła na jego widok. - Hej, Josie - szepnęła głośno Felicia. - Jakiś facet zadzwonił do ciebie tuż przed naszym wyjściem, ale miałaś wtedy robione zdjęcia. - Kto to był? - Nie zostawił nazwiska. Powiedział, że złapie cię później. Miał angielski akcent.
Kto wiedział, że wybiera się na ślub Marthy? Serce Josie omdlało. Według niej mógł to być tylko jeden mężczyzna. Matt Jarvis! Zdała sobie sprawę z tego, że nagle spociły jej się dłonie w rękawiczkach. Jak on ją, na litość boską, odszukał? - Zbladłaś - zauważyła Martha. - Czy dobrze się czujesz, kuzynko? - To ty powinnaś zblednąć - uśmiechnęła się Josie do Marthy, która jeszcze nigdy nie wyglądała tak promiennie. - Wszystkie gotowe? Kuzynka poprawiła tren. - No to ruszajmy komuś dokopać - powiedziała Martha. Nie było tam nikogo o suchych oczach, włącznie z Josie. Kiedy Martha wkroczyła do kościoła, wśród zebranych zapadła pełna czci cisza, przerywana jedynie od czasu do czasu pociągnięciami nosa. Kuzynka pomknęła wzdłuż nawy błyszcząca, królewska, zakochana. Ojciec Marthy płakał otwarcie przez całą drogę aż do miejsca, w którym przy ołtarzu czekał Jack, i trzymał ją przy sobie tak, jakby nigdy już nie zamierzał jej wypuścić. Niewypowiedzianą przez
S
nikogo myślą było to, że Jeannie upajałaby się tą ceremonią. Narzeczeni podeszli do ołtarza. Jack trzymał delikatnie rękę Marthy, a jego oczy otwar-
R
cie płonęły uwielbieniem. Być może Josie myliła się co do niego. Jedną z jej najgorszych przywar było to, że wydawała czarno-białe sądy o ludziach. Robiła tak ciągle, a potem potrzeba było monumentalnego wysiłku, żeby zmienić jej zdanie. Albo też monumentalnego rozczarowania. Tak jak w przypadku Matta Jarvisa. Martha podała Josie swój bukiet. Ksiądz zaczął recytować: - Zebraliśmy się dziś tutaj, aby połączyć tych oto dwoje ludzi, Marthę i Jacka... Ciągnął monotonnie, bez przerwy i wzrok Josie zaczął wędrować po kościele. Dlaczego ludzie nadal wybierali tę przestarzałą instytucję? Ile osób wśród zebranych miało szczęśliwe życie małżeńskie? Ilu żałowało, że nie poślubiło kogoś innego? Ilu z nich rżnęło cudze żony? Ilu wymyślałoby najrozmaitsze powody, żeby tylko ponownie nie stanąć na ślubnym kobiercu? Czy byli tu tacy, którym miłość za drugim razem wydawała się słodsza, czy też zaczynała już im gorzknieć w ustach, tak samo jak ta pierwsza? Którzy spośród nich należeli do tych odważnych, będących już w swoim drugim lub trzecim związku małżeńskim, doświadczając radości w żonglowaniu przybranymi dziećmi i byłymi współmałżonkami, tak aby każdy czuł się szczęśliwy i ostatecznie nie uszczęśliwiając nikogo?
W każdy z tych związków wstępowano bardziej optymistycznie niż w poprzedni - czegoś się chyba nauczyli na swoich błędach. Czy aby na pewno? Było to coś, co musiała zaakceptować w swoim porozwodowym życiu. Niemal każdy, kogo spotykała, miał już jakiś bagaż i musiał sprostać ogromnym płatnościom alimentacyjnym. Damien nigdy nie chciał dzieci, a mimo to uciekł z kimś, kto miał ich już dwoje. Jaki z tego wniosek? Wyobrażała sobie, że trudno byłoby radzić sobie w życiu z własnym dzieckiem, a co dopiero z cudzym. Zimno weszło jej w kości, zęby zaczynały szczękać, a stopy zdrętwiały z chłodu. Jeśli odmrozi sobie palce, to ile czasu pozostawało jej przed amputacją? Martha i Jack patrzyli sobie cielęco w załzawione oczy. Dookoła wyciągano chusteczki do nosa. Glen był poważny i stał niczym kamienny posąg, pełniąc swe obowiązki pierwszego drużby na piątkę. Ksiądz zwrócił się do Marthy. - Czy przyrzekasz kochać, szanować i być posłuszną... Cóż za absurdalne przysięgi, pomyślała Josie. Jakżeż ona mogła kiedyś tam stać i my-
S
śleć, że ma jakieś szanse na dotrzymanie ich? Damien złamał swą przysięgę pierwszy i czuła pewną satysfakcję, że była tą pokrzywdzoną stroną. Ile jednak upłynęłoby czasu, zanim ktoś
R
inny zakręciłby jej w głowie? Choć w tym czarującym, napędzanym szampanem świecie nie było wielu takich, którzy mogliby zakręcić komuś w głowie. Czy znudziłoby się jej kochanie, szanowanie i bycie posłuszną Damienowi? Patrząc wstecz, nie doszukała się tak wielu rzeczy, za które można go było szanować.
- Na dobre i na złe, w bogactwie i biedzie, w chorobie i zdrowiu... Większość mężczyzn rozkładała się, gdy tylko trzeba im było założyć plaster. Jakie istniały szanse na to, że będą biegali po schodach tam i z powrotem z jajkami na miękko i domowej roboty zupką dla pobudzenia apetytów chorych żon? Przy pierwszej wzmiance o bólach miesiączkowych wszyscy uciekali do pubu. Jak kobiety mogły się na coś takiego godzić? Co było powodem, że codziennie tysiące ludzi na całym świecie i we wszystkich czasach podejmowało podobne pochopne zobowiązania? Matka Natura i broszury reklamujące egzotyczne wakacje mają wiele na sumieniu. - ...i czy zaniechawszy wszystkich innych, pozostaniesz mu wierna aż do śmierci? W kościele nastała cisza. A wówczas głos Marthy zabrzmiał mocno i wyraźnie. - Tak. - I zwróciła się do Jacka: - I to jest moja uroczysta przysięga. To pocieszające, pomyślała Josie. Pomimo tej długiej nocnej rozmowy i nerwów w
ostatnim momencie, z powodu których Josie nie mogła zasnąć przez całą noc, martwiąc się o kuzynkę, Martha wydawała się bardzo pewna siebie. Kiedy wyszli z kościoła, sypał śnieg. Płatki uderzały w liliowy szyfon i pozostawały na nim. Już nawet gęsia skórka Josie dostawała gęsiej skórki, a sutki jej piersi byłyby w stanie wykolić komuś oczy. Glen obejmował ją ramieniem. - Wyglądasz wspaniale, Josie - powiedział szczerze. - Najwidoczniej masz słabość do zsiniałych ludzi. - Słucham? - Dziękuję, Glen. Sam też jesteś nieźle odstrzelony. Sprowadził ją ze schodów, przytrzymując lekko ramieniem. - Śnieg w dniu ślubu przynosi pecha! - narzekała Martha. - Jak się to stało, że nie zamówiłam sobie lepszej pogody? Zaczęła dygotać. - Jesteś przemarznięta - zauważył Glen. - Do szpiku kości - przyznała Josie.
R
- Tylko parę ujęć - krzyknął fotograf.
S
- Tylko niech się żadna z was nie waży wyglądać na zmarzniętą! - zagroziła Martha. Nie chcę żadnych posiniałych ust na moich ślubnych zdjęciach. - Przynajmniej będą pasowały do sukienek - mruknęła Josie. Fotograf ustawił wszystkich na kościelnych schodach i zaczął pstrykać. - Proszę. - Glen ściągnął z siebie marynarkę swego smokingu. - Narzuć to na siebie, bo inaczej przeziębisz się na śmierć. Limuzyny zajechały przed kościół. Rzucono na Marthę chmurę wilgotnych konfetti, które wylądowały beznadziejnie w małych grudkach u jej stóp, i nie zwlekając dłużej, wszyscy zbiegli ze schodów. Martha i Jack odjechali pierwszym samochodem. Druhny i drużbowie następnym. Josie opadła na skórzane siedzenie i przesunęła się, aby zrobić miejsce innym. Glen podążył za nią. Odtwarzacz CD wygrywał transatlantycką muzykę miłosną, a miliony maleńkich światełek zamontowanych w dachu limuzyny pulsowały do taktu. Glen wyciągnął butelkę szampana, odkorkował ją, nie uroniwszy ani kropli, co było niemałym osiągnięciem, zważywszy na to, że samochód mknął już po autostradzie na ślubne przyjęcie, i nalał im wszystkim
do kieliszków. Wzniósł swój kieliszek ku niej. - Toast za najpiękniejszą druhnę! - powiedział. Josie stuknęła swoim kieliszkiem w jego. - I za najprzystojniejszego drużbę! Oczy Glena błysnęły w dyskotekowych światełkach. Josie zsunęła z ramion jego marynarkę, pociągając za nią również ramiączko z liliowego szyfonu. Nagle, pomimo oblepiającego szyby śniegu, zrobiło się tam o wiele cieplej. Josie cieszyła się, że jej kuzynka nie zgodziła się na małą, cichą ceremonię na Fidżi. Właśnie zaczęła się dobrze bawić na tym weselu Marthy... Uśmiechnęła się do siebie zadowolona i pozwoliła, aby ramiączko sukienki opadło jeszcze niżej. Matt Jarvis może i wykonał jeden nędzny telefon na przeprosiny, ale prawdopodobnie uczynił to za późno.
Rozdział dwudziesty trzeci
R
S
- Próba pobicia czterech ludzi naraz jest czymś, czego nie próbowałby nawet Sugar Ray Leonard - powiedziała Holly, wycierając entuzjastycznie twarz Matta chusteczką higieniczną zamoczoną w Jacku Danielsie. Twarz miała pobladłą z niepokoju, a jej palce przeczesywały mu włosy.
Matt leżał w studiu nagrań rozłożony jak długi na trzech krzesłach, z woreczkiem kruszonego lodu przyłożonym do rozcięcia na policzku. - To tylko rany cielesne. Wydaje mi się, że bardziej zraniono moją dumę. Ona miała jednak rację, to było głupie zagranie. Dlaczego stracił kontrolę nad sobą z powodu paru głupich dowcipów jakichś zapryszczonych nastolatków, którzy i tak za parę tygodni popadną w zapomnienie? Byli jeszcze prawie dziećmi. Choć bardzo tępymi. Headstrong to dla nich odpowiednia nazwa. Matt znany był ze swego opanowania w obliczu przeciwności losu. Nawet kiedy przyłapał żonę na ciupcianiu się z sobowtórem Bernarda Manninga, czy uległ pierwszemu instynktownemu odruchowi i wepchnął mu zęby do gardła, na co miał wielką ochotę? Nie. Nawet nie zrobił sceny. Poszedł spokojnie do pubu Pod Kogutem i Bykiem, wypił jedenaście puszek jakiegoś alkoholu i niezauważony przez nikogo stracił przytomność gdzieś w kącie, aż wreszcie ktoś posprzątał go razem z pustymi szklankami przy zamykaniu lokalu. Co się zatem takiego stało, że nie zapanował nad sobą? Pan Trzeźwy i Rzetelny zrobił sobie krót-
kie wakacje i został zamieniony przez pana Całkowicie Nieracjonalnego, który miał niezdrowe skłonności do przekręcania rzeczywistości. Czy był sfrustrowany z tego powodu, że wydawało się, iż ostatnio nie jest w stanie nic zrobić dobrze? Stary Matt Jarvis - saksofonowy i rockowy odpowiednik Jasia Fasoli. Holly podała mu dwa tylenole i kubek Jacka Danielsa. Wykrzywiając się, połknął pastylki. - Która godzina? - Poczuł w ustach smak krwi. - Porządnie cię poturbowali. Byłeś nieprzytomny przez ponad godzinę. Myślałam, że umarłeś. O mało nie zadzwoniłam pod 911. - Jeszcze jeden zespół młodzieżowy? - Dzielą swą nazwę z naszym pogotowiem ratunkowym. - Och. - Przynajmniej komuś jakby na nim zależało. - Dziękuję. - Usiłował podnieść się do bardziej pionowej pozycji i spojrzał na zegarek. Miał roztrzaskane szkiełko. - Druga trzydzieści - powiedziała Holly. - Chłopcy już sobie poszli. Bardzo tego żałowali. Mają nadzieję, że to nie wpłynie na to, co o nich napiszesz.
S
- Naturalnie, że nie - odpowiedział groźnie Matt, ciesząc się, że jego pióro było zawsze mocniejsze od jego prawego sierpowego.
R
- Powiedziałam im, że John Lennon był twoim przyrodnim bratem i dlatego tak cię rozwścieczyły ich mądre dowcipy. - I uwierzyli ci?
- Hej, Matt, to nie są naukowcy od rakiet kosmicznych. To tylko piosenkarze. I nawet to jest wątpliwe. Matt wykrzywił w uśmiechu usta wyglądające jak kiełbaski wieprzowe. - Czy ty zawsze masz na wszystko odpowiedź? - Na ogół - odpowiedziała Holly. - Czy zebrałeś już wszystkie informacje potrzebne ci do artykułu? - Wystarczająco dużo. - No to mamy czas wolny. Chcesz coś zjeść? - Nie, dziękuję. - Matt dotknął ostrożnie swych ust. - Nie sądzę, abym był w stanie, nawet gdybym chciał. A poza tym - powiedział - muszę kogoś poszukać, będąc w Nowym Jorku. - Zawsze masz coś innego do roboty, Matcie Jarvis. - Jestem bardzo zajęty - przyznał przepraszająco. - Może później? Mam zaproszenie na zabawę. Stara przyjaciółka. Powinno być obłędnie.
Załatwiłam, żeby chłopcy zagrali tam parę numerów. Może mógłbyś przyjść? - Może jednak nie. - Jak mógł jej powiedzieć, że miał nadzieję, iż spędzi noc na przytulaniu się do seksownej druhny na weselu Marthy? - Jeszcze jeden klub? - Matt uśmiechnął się. Nie sądzę, aby mój organizm mógł to wytrzymać. - Wiesz co, Burt Reynolds nie doszedł do tego, kim teraz jest, udając takiego niedostępnego. - Ja wcale nie udaję. Wczoraj wieczorem dobrze się bawiłem. Lecz dzisiaj będę prawdopodobnie zajęty, a jutro po południu odlatuję. - Może skontaktujesz się ze mną przy następnej wizycie w Nowym Jorku? - Z całą pewnością to zrobię. - Kłamczuch. - Naprawdę. - Może się spotkamy, kiedy Headstrong wybierze się na podbój świata. Matt uśmiechnął się.
S
- Może. - Podniósł się na próbę ze swego łoża z krzeseł. Nie czuł, aby coś było złamane, lecz miał wrażenie, że zarobił sporo sińców. - Muszę już
R
iść.
- Do widzenia, Matt - powiedziała Holly. - A mogliśmy się tak dobrze zabawić. Kiedy wynurzył się z czeluści studia nagrań, sypał śnieg, więc Matt wziął taksówkę do motelu Azekal na Manhattanie. Był to odnowiony budynek z brązowej cegły w rejonie Fiat Iron i wydawał się niezłym miejscem na urządzanie wesela, nawet jeśli miał taką mało atrakcyjną nazwę. Zapłacił taksówkarzowi i wbiegł do recepcji hotelu, strzepując śnieg z włosów na czerwony, pluszowy dywan. Foyer udekorowane było dużymi bukietami kwiatów, tak bardzo odpowiednimi na wesele. Kremowe kwiatki rozsypywały się z greckich urn, altanek czy jak się tam to nazywało - kwiaciarstwo nigdy nie było jego mocną stroną - zwisały w pękach z krokwi, a recepcjonistka całkowicie ginęła wśród tej zieleni. Matt podszedł z boku do recepcji, przylepiając dłonią mokre włosy do czoła. - Przyszedłem na ślub Marthy - powiedział, mając nadzieję, że zabrzmiał dostatecznie apodyktycznie, a nie jak intruz. - Ślub Marthy? - Wydaje mi się, że jestem pod właściwym adresem. Recepcjonistka postukała w klawia-
turę komputera. Uśmiechnęła się do Matta, który zdawał się dziwnie zdenerwowany. - Przepraszam. Jestem na zmianie dopiero od obiadu. Ślub Marthy odbywa się w wielkiej sali. - Wychyliła się poza dekorację z kwiatów i wskazała mu ręką. - Po schodach i w lewo. Na wprost, proszę pana. - Dziękuję. - A męska toaleta jest po lewej stronie. - Rzuciła mu spojrzenie mówiące: „Niech pan tam wstąpi!" Matt pomacał delikatnie palcami policzek. Mógł przecież krwawić. - Dziękuję. - Nie ma za co. Matt skoczył prędko do toalety. Ta również została przyozdobiona kremowymi stroikami z kwiatów, co było raczej niezwykłe w męskiej ubikacji, nawet podczas wesela. Ta Martha musiała mieć cholernie duży budżet na kwiaty. Spojrzenie w lustro nie było najlepszym pomysłem. Krwawił. Niewiele, ale na tyle, aby
S
wyglądać bardziej na uzbrojonego włamywacza niż przeciętnego gościa weselnego. Ściągnął płaszcz i powiesił go na wieszaku. Czy ten krawat nie będzie się za bardzo rzucał w oczy? W
R
Anglii marka South Park była teraz bardzo modna - to znaczy w czasach, kiedy ten cudaczny krawat kupował - ale co pomyślą sobie o nim ludzie tutaj? No ale przynajmniej w ogóle miał krawat. Być może zrównoważy on brak marynarki. Pakował się na wywiad z młodzieżowym zespołem, a nie na wesele.
Miejmy nadzieję, że Josie będzie pod takim wrażeniem jego pomysłowości, że mu wybaczy te drobne niedociągnięcia. Matt przetarł rozcięty policzek kawałkiem rozmoczonego papieru toaletowego. Headstrong złożone jest być może jedynie z irytujących dzieci, lecz jedno z nich z pewnością wiedziało, jak zadawać ciosy bokserskie. Matt wyprostował się, wypiął piersi i obrócił się „dobrą" stroną w kierunku lustra. Następnie oklapł. To niezbyt przekonywające. Miał nadzieję, że światła będą tam przyćmione. - To niedobrze - powiedział i zaczął się przechadzać przed lustrem. - Pojawiam się tu niespodziewanie, wyglądam jak jednodniowe gówno i mam na sobie standardowe ubranie niechluja. Piękna Josephine może nie być tym zachwycona. Odetchnij głęboko, Matthew. Nie przyszedłeś tu, aby się teraz wycofać. - Z drugiej jednak strony, odszukałem Josie po to, ażeby przeprosić ją za tę małą zbrodnię porzucenia jej. Będę ją bombardował dobrymi prądami i ona natychmiast się zorientuje, jaki
ze mnie klawy facet. To brzmi za prosto. Ona zrobi scenę. Każe mnie wyrzucić, wepchnie mi tort weselny do nosa. I każe wszystkim zrobić to samo! - Weź się w garść, Matt - warknął do lustra. - Jesteś mężczyzną czy myszą? A cóż ona takiego może zrobić? Może ci kazać się wypchać? Wtedy uniesiesz wysoko głowę i powiesz, że przynajmniej próbowałeś. Matt podskakiwał na jednej nodze dla rozgrzewki. Wycelował parę uderzeń pięścią w lustro. Szkoda, że tego nie zrobił, zanim nie rzucił się na Headstrong, może wówczas lepiej by na tym wyszedł. Wzruszył ramionami i nabrał kilka uspokajających oddechów. - Lepiej się już do tego nie dani rady przygotować - oświadczył. Otworzyły się drzwi toalety za nim. - To dobrze - rzekł wychodzący z niej mężczyzna. - Jeśli zależy panu na mojej opinii, to uważam, że dobrze pan wygląda. - Dziękuję - odpowiedział ogłupiały Matt. - Przepraszam, myślałem, że jestem tu sam.
S
- No cóż. - Mężczyzna wyciągnął cygaro. - Dzięki tobie sranie było o wiele bardziej zabawne.
R
Mężczyzna skierował się ku drzwiom.
- Poczekaj pan - powiedział Matt. - Czy przypadkiem nie jest pan jednym z gości na weselu Marthy? - A pewnie, że jestem.
- Czy sądzi pan, że mógłbym panu towarzyszyć? Mężczyzna wzruszył ramionami. - Pewnie. - Dziękuję. Dziękuję. - Nie ma za co. - No bo widzi pan, nikogo tu nie znam. - Oprócz Marthy... - O tak, naturalnie. - Matt uścisnął mu rękę. - A tak swoją drogą, nazywam się Matt Jarvis. - A ja jestem wujem Hymni. - Miło mi pana poznać. - Nic jeszcze nie straciłeś - zapewniał go wuj Hymni. - Zabawa dopiero się zaczyna.
- To świetnie. Razem podeszli w stronę drzwi. - Ta kobieta, na której chcesz zrobić takie wrażenie... - zaczął wuj Hymni. - Josie? - Josie. Powinieneś jej przynieść kwiaty. - Kwiaty? - To na nie działa za każdym razem. Kwiaty. - Kwiaty. Matt rozejrzał się po pomieszczeniu i chwycił za wiązankę z flakonu obok umywalki. Wyszarpał z niej złotko i otrząsnął krople wody. Wyciągnął z pudełka dwa papierowe ręczniki i owinął je wokół łodyg. Miał tylko nadzieję, że Josie nie będzie chciała się nimi posłużyć, aby mu dołożyć. - Kwiaty - powtórzył z naciskiem wuj Hymni. - Kwiaty - przyznał Matt. - No to chodźmy zwalić ją z nóg.
S
- Tak - powiedział niepewnie Matt. I ruszyli razem na wesele Marthy.
R
Rozdział dwudziesty czwarty Te pawie wydają się ledwo żywe z zimna, pomyślała Josie Potrząsały piórami z entuzjazmem, jakiego nigdy przedtem u pawi nie widziała, a ich okrzyki wydawały się jeszcze potworniejsze niż zwykle. Zastanawiała się, czy przybyły tu z cieplejszego klimatu, jak również, kto nakłonił je do uległości i zdołał nałożyć im ślubne kokardki na długich, błyszczących szyjach. Cieszyła się tylko, że nie należało to do dodatkowych obowiązków druhen. Czy druhny w Anglii w ogóle zdawały sobie sprawę, jak łatwo im wszystko przychodziło? Cała gromada gości weselnych stała na zewnątrz na tarasie, otaczając Marthę i Jacka z szampanem w rękach. Josie zacisnęła palce wokół swego kieliszka, mając nadzieję, że choć odrobinę je rozgrzeje, ale szampan okazał się jeszcze zimniejszy od jej tyłka, który w tym momencie był cholernie zimny. Jaka szkoda, że nie pijemy teraz mocnego, gorącego Bovrilu, pomyślała sobie. Większość kobiet porzuciła już swoje kapelusze i dygotała z gracją w minusowych temperaturach. Było zimno, ale śnieg przestał już padać, za co należało być wdzięcznym, chociaż śnieg dodawał on uroczystości uroku prawdziwego, białego wesela. Wszyscy wpatry-
wali się w niebo i robili to już około dziesięciu minut. Glen był uprzedzająco grzeczny. Znowu miała na sobie jego marynarkę, podczas gdy on stał po męsku w samej koszuli, obejmując ją opiekuńczo ramieniem w pasie. Boże, jak dobrze było znowu poczuć się atrakcyjnym. Być może to właśnie z tego powodu niepotrzebnie zareagowała tak pozytywnie na Matta Jarvisa. Czy aż tak rozpaczliwie pragnęła w swoim życiu mężczyzny, że straciła głowę dla pierwszego, który poświęcił jej trochę uwagi? Czytała przecież Pamiętnik Bridget Jones i chyba nic się z niego nie nauczyła. Choć trzeba przyznać, że Matt wydawał się bardzo słodki. W taki jakiś nierzetelny sposób. Jaka szkoda, że się nie pojawił. No cóż, takie w obecnych czasach bywało życie. Wszystko nadawało się do wyrzucenia - kartoniki po mleku, maszynki do golenia, pieluchy, ludzie. Zastanawiała się, czy spróbuje jeszcze raz do niej zadzwonić. Być może będzie jakoś inaczej zajęta. Jak się ktoś raz poparzy, to potem dmucha na zimne. Obróciła się w stronę Glena i miło jej było, że uścisnął ją tak przyjaźnie. Górował nad nią, a ona przysunęła się bliżej ciepła jego ramion. No to dalej i w górę, Josie Flynn! - Już niedługo - powiedział.
S
I jak na znak na białym zimowym niebie pojawił się mały samolot, mający niewyraźny, szarawy odcień spranej koszuli.
R
Okrążył teren hotelu, wydając silnikiem mokre, bełkotliwe odgłosy niczym pierdnięcia, kiedy rozpoczął pikowanie. Nagle z jego ogona zaczęły wydobywać się kłęby białego dymu i w tym samym momencie samolot zanurkował, zrobił unik i wywrócił koziołki na pustej przestrzeni nieba. Tłum pokrzykiwał nerwowo, samolot zawrócił, obracając się wokół własnej osi jak oszalała mewa, po czym ostro opadł w dół. Pawie krzyknęły głośno. Powoli zaczęły wyłaniać się litery, aż wreszcie dym utworzył wyraz „Martha" wzdłuż ponurego, nowojorskiego horyzontu. Alarmująco zawył silnik samolotu i dym zmienił kolor na niebieski, literując „Jack" obok imienia panny młodej. Jeszcze jedno prędkie pikowanie, korkociąg i pojawiła się wstęga czerwonego dymu. Samolot kręcił się i wirował, dopóki nie otoczył obu imion czerwonym sercem. Przy okrzykach tłumu samolot wystrzelił pionowo w kierunku nieba, obracając się w zwycięskiej beczce i w końcu przeleciał nad swoim dziełem, rozwijając proporzec z napisem: „Zakochani na zawsze!" Goście weselni krzyczeli i nawoływali do pilota, klaszcząc, aż poczerwieniały im ręce. Zakończywszy swą misję, samolot zniknął w sinej dali, z której nadleciał, a tłum zaczął
się rozchodzić, podążając za Marthą do hotelu, by mogła rozpocząć się weselna uczta. Glen obrócił Josie w kierunku, w którym poszli inni. - Co o tym sądzisz? - Coś innego - odpowiedziała Josie. - Czy tego rodzaju rzeczy robią duże wrażenie w Anglii? - Niespecjalnie. - Nie? - My jesteśmy na ogół bardziej skromni. - To wesele jest bardzo na pokaz. - My w dzisiejszych czasach uważamy, że mamy szczęście, jeśli dostanie nam się bułka z kiełbasą czy kanapka. - Powinnaś zobaczyć to jedzenie. Ktoś wybulił sporo forsy. Ten Jack ma szczęście. Mam nadzieję, że on o tym wie. - Glen - odchrząknęła. - Ty znasz Jacka lepiej ode mnie. O wiele lepiej. Czy sądzisz, że on i Martha pasują do siebie?
S
- A kimże ja jestem, u diabła, żeby to oceniać? Wydaje mi się, że Martha tak uważa.
R
- Jej się tak wydaje, nieprawdaż? - Josie kopnęła płytki chodnika swoimi jedwabnymi pantofelkami, które uwierały ją w palce. - Czy on jest miłym facetem? Glen odwrócił się, aby jeszcze raz popatrzeć na niebo. - Hej, popatrz tylko na to!
Josie podążyła za jego wzrokiem. Dym z napisu szybował, falując na niebie. Literki bladły, przesuwały się i zlewały razem. Glen zaczął się śmiać. Jack rozpływał się na niebie, zlewając się i rozpraszając, i pozostało w tym miejscu jedynie słowo JERK, Dupek. Martha i Dupek. Mężczyzna obok niej zaśmiewał się serdecznie, aż łzy napływały mu do oczu. Z jakiegoś jednak powodu Josie nie mogła zdobyć się na śmiech. - Dzięki Bogu, już po wszystkim! - powiedziała Martha, opadając na perkalową sofę. Teraz możemy rozpocząć zabawę. Kierownictwo hotelu bardzo domyślnie oddało weselnikom do użytku pokój, w którym mogli się odświeżyć przed maratonem zdjęciowym. Reszta gości w tym czasie oddawała się przyjemnościom godziny koktajlowej - zimny bufet był tak ogromny, że mogłoby się wyżywić pięć tysięcy ludzi, gdyby mieli ochotę tam wpaść, i na tyle dużo bezpłatnego alkoholu, że można byłoby w nim zatopić „Titanica". I to wszystko, zanim rozpoczęło się właściwe jedzenie i
picie. Josie zrozumiała teraz, dlaczego ojciec Marthy narzekał na koszty. Wkroczyły dwie kelnerki, niosąc tace z małżami owiniętymi bekonem i największymi krewetkami, jakie Josie kiedykolwiek w życiu widziała. - Szampan, proszę pani? Martha nadstawiła skwapliwie kieliszek. - Zamierzam się urżnąć! - Kochanie, czy rzeczywiście uważasz, że powinnaś pić alkohol w dniu swego ślubu? zapytał Jack, zakrywając ręką swój kieliszek z sokiem pomarańczowym. - A jaki dzień będzie do tego lepszy? - szarpnęła za welon, lecz nie udało jej się go poruszyć. Wydawało się, że Beatrice przyspawała jej go do skalpu. - Być może odrobinka ci nie zaszkodzi. - Jeśli wypiję odpowiednio dużo - powiedziała Martha, zrzucając buty i wachlując się - to w ogóle nie poczuję bólu. Felicia chwyciła za krewetkę i zamoczyła ją w sosie pomidorowym. - Wspaniałe krewetki, Martho.
S
Jack podszedł do tac z tym smakowitym jedzeniem.
R
- Czyż nie prosiłem wyraźnie, żeby w zimnym bufecie nie było żadnego bekonu? - Daj spokój, Jack - powiedział Glen. - To twoje wesele. Najlepszy dzień w twoim życiu i tak dalej. Jaką różnicę zrobi odrobina martwej świni? Rozpuść włosy i rozluźnij się. - Nie mam włosów - odparł Jack.
- No to poczęstuj się krewetką - zaproponowała Martha, biorąc jedną z tacy, którą podała jej Felicia. - One żerują na dnie. Martha uczyniła wulgarny gest krewetką. - Napij się trochę bąbelków - nalegał Glen. - To ci pomoże się odprężyć. - Myślę, że pójdę w jakiś cichy kąt i wykonam sobie tęczę chi kung. - Jack! - dąsała się Martha. - Mamy zrobić zdjęcia, a nasi goście już czekają. - Muszę być do tego w odpowiednim nastroju - odpowiedział i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą mocno drzwi. - Jack! - krzyknęła Martha. - Zostaw go - powiedział Glen. - Daj mu parę minut, a potem pójdę po niego. Bardzo się tym denerwował. To ogromny krok.
- Dla mnie również. - Usta Marthy wyglądały tak, jakby za chwilę miały zacząć drżeć. Glen położył jej rękę na ramieniu. - Wiesz, jaki on jest. - Czyżby? - powiedziała Martha, wspierając się na nim. - Jeszcze szampana? - Kelnerka zaoferowała na wpół pustą butelkę w pełnej napięcia ciszy. - Czy mogłaby nam pani podać herbatę? - zaproponowała Josie. - Och, jakież to cholernie brytyjskie, Jo-jo. Kiedy tylko robi się gorąco, ty nastawiasz czajnik i robisz sobie filiżankę herbaty? - Martha podsunęła ponownie kieliszek. - Mnie potrzeba więcej szampana - powiedziała. Glen wstał i spojrzał na Josie z widocznym niepokojem w oczach. - Pójdę poszukać Jacka. Martha popijała spokojnie herbatę, podczas gdy Josie nakładała jej ponownie cienie do oczu. Choć bynajmniej nie było to konieczne - będzie musiała przespacerować się przez automatyczną myjnię samochodową, żeby to wszystko dziś wieczór zeskrobać. Beatrice była chyba
S
kiedyś murarzem, zanim zaczęła pracować jako kosmetyczka. Prawdopodobnie nie obejdzie się bez szorowania skrobakiem Brillo po powrocie do hotelu.
R
Felicia i pozostałe druhny zasnęły rozłożone z tyłu na sofie. Ostatnio widziano fotografa, jak przytupywał z niecierpliwością nogą.
Martha wydawała się wyraźnie przygnębiona. - Czy dobrze się czujesz? - spytała Josie, maczając pędzelek w cieniu do powiek. Kuzynka skinęła głową. - Na pewno? Martha nie odpowiedziała. - Jeśli jest to dla ciebie jakimś pocieszeniem, to my z Damienem też pokłóciliśmy się w dniu naszego ślubu. - Nie wydaje ci się, że to mógł być jakiś omen? - Prawdopodobnie masz rację - przyznała Josie. - Podszczypywał pośladki druhen. - I moje również. - O tak - powiedziała, przypomniawszy to sobie. Martha westchnęła przeciągle i zniżyła głos. - Czy sądzisz, Josie, że ja dobrze postąpiłam? - Naturalnie, że tak.
- Czuję się... - Martha przygryzła wargi - tak dziwnie. - Naturalnie, że tak! To w końcu dzień twojego ślubu, jesteś kłębkiem nerwów, o mały włos nie zamarzłaś na śmierć, a tu panuje atmosfera jak w saunie, i nic nie jadłaś poza preclem i tą twoją bagienną wodą. Naturalnie, że czujesz się wyprowadzona z równowagi. - Przypuśćmy, że już tego żałuję... - Nigdy nie powinnaś żałować tego, co w życiu zrobiłaś, jedynie tego, czego nie zrobiłaś. - To jedna z tych rzeczy, o których „oni" mówią? - Być może - odparła Josie defensywnie. - Zastanawiałam się nad tym, co mi wczoraj w nocy mówiłaś. - Nie powinnaś zwracać na mnie żadnej uwagi. Jeśli nie mam się czym martwić, to kłopoczę się o takie rzeczy. Przeniosłam własny brak poczucia bezpieczeństwa na ciebie. - Nie sądzisz, że za bardzo się z tym pośpieszyłam? Moje uczucia są tak popierdolone od czasu śmierci Jeannie, że nie jestem w stanie logicznie myśleć. Czy nie powinnam zaczekać? - Już rozmawiałyśmy na ten temat i sama wiesz, że podjęłaś właściwą decyzję. Chcesz mieć dzieci, pamiętasz?
S
- Ale przypuśćmy, że on nie może ich mieć? Miałaś rację, nie pomyślałam o tym.
R
- Będziesz miała ich setki. Wystarczą ci na własną drużynę amerykańskiego footballu. - Piłki nożnej.
- Dobrze, piłki nożnej - poprawiła się Josie. Glen pojawił się z powrotem. - Jack będzie tu za chwilę.
- Nic mu nie jest? - Twarz Marthy zdawała się ściągnięta. - Nic. Martha uśmiechnęła się słabo. Glen ujął ją pod brodę. - Stać cię na więcej - powiedział. - Będę musiała się postarać - przyznała Martha. - Mamy jeszcze do zrobienia tyle zdjęć. Jack wszedł do pokoju, upadł na kolana i pocałował ją w rękę. - Tak mi przykro, kochanie - powiedział. - Przypuszczam, że było to stresujące dla nas wszystkich. Wybacz mi. Martha okręciła palce wokół jego warkoczyka, przyglądając mu się tak, jakby go nie było. - Czy wszyscy są już gotowi? - spytała. - Fotograf czeka już za długo. Jack objął ją w pasie i przytulił do siebie. Martha przygryzła usta i popatrzyła nad jego
ramieniem, a jej oczy napotkały wzrok Glena, i wydawało się, że tylko Josie zauważyła spojrzenie, jakie wymienili między sobą.
Rozdział dwudziesty piąty Hawa Nagila odchodziła już pełną parą, kiedy Matt i wuj Hymni otworzyli drzwi do sali balowej. Wuj Hymni natychmiast zaczął klaskać, strzelać palcami i kołysać biodrami w takt muzyki. Matt stał niezdarnie ze swoim bukietem kwiatów, owiniętych papierem toaletowym, i przeszukiwał pomieszczenie wzrokiem, szukając jakichkolwiek śladów Josie. - Wmieszaj się w tłum - poradził wuj Hymni i pociągnął Matta w krąg tancerzy, z których każdy z wyjątkiem niego zdawał się wiedzieć, co robi. Gdyby to była The Birdie Song albo Saturday Night, to co innego, ale ruchy towarzyszące starożytnym żydowskim pieśniom jakoś nie były mu znane.
S
Stał tam i klaskał w ręce, wciąż trzymając kwiaty, i wyciągał szyję ponad krąg tancerzy, kiedy nagle został pochwycony pod ramię i obrócony dookoła przez kobietę mniejszą od R2D2,
R
która za to posiadała piersi większe od Dolly Parton. Kwiatki zostały zmiażdżone o filar, a płatki rozsypały się po całym parkiecie. Ciocia Dolly uśmiechnęła się do niego zachęcająco i obróciła go w drugą stronę. Jakiś inny krewny złapał go za drugą rękę i wypchnął z powrotem na środek kółka. Inni mężczyźni wykonywali jakieś rytualne, podrygujące ruchy, podczas gdy zewnętrzne kółko klaskało i zachęcało ich radosnymi okrzykami. Mężczyźni w pewnym wieku nie powinni próbować tańczyć, zauważył Matt. Michaelowi Flatleyowi mogło to ujść na sucho, ale i w jego przypadku niewiele brakowało. Normalni śmiertelnicy powinni trzymać się kręgli i golfa. Ktoś dźgnął Matta w plecy, więc posłusznie podnosił nogi, naśladując innych i kopiąc jak oszalały, wymachiwał też w powietrzu tym swoim bukietem. Rozejrzał się dookoła, aby sprawdzić, czy Josie go widziała, i z ulgą stwierdził, że nie. - Dobry Boże, kobieto - sapał przez zaciśnięte zęby. - Lepiej, żebyś okazała się warta tego upokorzenia. Gdyby tylko udało mu się dostać do tortu, to może miałby szansę zobaczyć którąś z druhen, albo nawet i tę właściwą. Wydawało się, że tempo muzyki spadło nieco, Matt przestał wywijać nogami tak szaleńczo i otarł zroszone potem czoło swoim krawatem firmy South Park. Rozległy się kolejne okrzyki tancerzy i muzyka ponownie stała się szybsza. Na litość boską, co to takiego? Dwunastocalowa wersja? Czyż oni wszyscy nie mieli już tego dosyć? Najwidocz-
niej emeryci w Nowym Jorku ulepieni byli z mocniejszej gliny. Ciocia Dolly pojawiła się przed nim, potrząsając zapamiętale biustem. Większość kwiatów w jego bukiecie potraciła główki. Zaczął małpować jej ruchy i był głęboko wdzięczny, że w szkole podstawowej nie przewagarował wszystkich lekcji tańców ludowych. Musiał już wtedy wiedzieć, że pewnego dnia to mu się przyda. I znowu ruszyli. Przepychali się przez sznur połączonych rąk, które obracały go i przesuwały w każdym możliwym kierunku, tylko nie w stronę, w którą chciał iść. Matt rzucił jednemu z przechodzących kelnerów to, co mu pozostało z bukietu, i dał się ponieść fali. W momencie, kiedy już wszystkim przydałaby się operacja wymiany bioder, muzyka przestała gra i z głośnym okrzykiem wszyscy tancerze opuścili parkiet równie nagle, jak rozpoczęli taniec. Ktoś wepchnął w rękę Matta kieliszek szampana, który pochłonął jednym haustem. Dyszał ciężko i nagle zdał sobie sprawę z tego, że nie był już w takiej formie, jak mu się niegdyś wydawało. - Chodź i poczęstuj się. - Ciocia Dolly skierowała go w stronę stołu z bufetem, który uginał się pod ciężarem wyśmienitego jedzenia. - Nie, naprawdę... - protestował Matt.
R
S
- Nie bądź taki nieśmiały - nalegała. Matt rozejrzał się dookoła w panice. - Ale ja nie jestem...
- O, ty jesteś Anglikiem! - wykrzyknęła. - O mój Boże! Byłam kiedyś w Stratford-uponAvon. Czy ty też tam byłeś?
- Tak. Byłem - powiedział Matt. Włożono mu w rękę talerz i popchnięto wzdłuż stołu. - Ten William Shakespeare był niesamowitym facetem. - Tak - przyznał Matt, pozwalając, aby załadowano mu talerz rzeczami, których nie miał zamiaru jeść. - Widziałam wszystkie jego filmy. Wygląda tak jak Joseph Fiennes. - Tak - zgodził się Matt. - I przyjechałeś tu aż z Anglii na ślub Marthy? - No niby nie. To znaczy tak. No cóż, niezupełnie. - Czy długo się znacie? - Nie za bardzo. - A skąd wy się znacie? - E...
- Nie wydaje mi się, aby Martha była kiedykolwiek w Europie. - Ja... ja... Przepraszam na chwilę - powiedział Matt i złapawszy swój wypełniony po brzegi talerz, skierował się pod najbliższy słup, który wydawał się na tyle duży, że mógł się za nim ukryć. Po poczęstowaniu się kieliszkiem numer trzy i połknięciu chłodnych bąbelków, Matt dostrzegł pannę młodą. Była wysoką blondynką, a niewiarygodnie piękna suknia krzyczała wręcz, że kosztowała fortunę. Definitywnie Martha była drogą w utrzymaniu cizią. Zaciągała się po kryjomu papierosem, który ukrywała za nieobotycznym tortem, pociągała też szampana, jakby już jutro wychodził z mody. Było to ogromne wesele. Setki gości kręciło się po tej ogromnej sali i jasne było, że tatuś Marthy musiał być wart parę dobrych melonów. Pełen nadziei przyglądał się twarzom weselników. Gdzie się, do cholery, podziały te piekielne druhny? Josie musi przecież gdzieś tutaj być. Matt oparł się o filar i zabrał się do jagnięcego kotleta. - Panie i panowie - oznajmił z sacharynową słodyczą jakiś głos. - Druhny i drużbowie poprowadzą nas teraz do następnego tańca.
S
Tak!, pomyślał Matt i złapał następny kieliszek bąbelków z mijającej go tacy. Tak, tak, tak!
R
Goście zaczęli entuzjastycznie klaskać. Orkiestra zagrała i tłum rozstąpił się, robiąc przejście.
Cztery kobiety weszły spokojnie na parkiet. Serce Matta łomotało głośno, a usta miał zaschnięte pomimo nadmiaru szampana. Posunęły w ramiona oczekujących na nie partnerów i pofrunęli bez najmniejszego wysiłku po podłodze niczym formacja taneczna z Home Counties North w czasie programu Zapraszamy do tańca. - Ja pierdolę! - mruknął Matt. Spojrzał na swój wypełniony po brzegi talerz i nagle całkowicie stracił apetyt. Wszystkie wyglądały bardzo pięknie. Błyszczące, rozpromienione. Wpatrywały się w twarze swoich partnerów z zachwytem i uwagą. Suknie miały wspaniałe. Zwiewne kreacje z tkanin delikatnych jak pajęczynka. - O psiakrew! Ja pierdolę! - powiedział Matt i osunął się na podłogę za filarem. Druhny tańczyły dalej, nieświadome jego cierpienia. Były jak śliczne, drobniutkie, wirujące księżniczki. Dlaczego mu się to przytrafiło? Dlaczego jemu zawsze się coś takiego przytrafiało?
Z punktu widzenia Matta sukienki te miały tylko jeden feler. Ale bardzo istotny. Były różowe. Niczym lukier - cukierkowo różowe. W kolorze różu Barbie. Bardzo piękne, lecz mimo to różowe. A nie liliowe. Taniec dobiegł końca. Druhny uśmiechnęły się czarująco. Wszystkie były cudowne i wiedział, że na swój sposób mógłby zakochać się w każdej z nich. Wiedział również z pewnością, która łamała mu serce, że nigdy przedtem na żadnej z nich nie spoczęło jego oko. Matt uderzał lekko głową w filar. - Ja pierdolę. Kimkolwiek ta Martha była, to z pewnością nie miała nic wspólnego z Josie.
Rozdział dwudziesty szósty
S
- Panie i panowie - powiedział facet z mikrofonem i zmierzwionym włosem - powitajmy oklaskami państwa młodych: panią i pana Labati.
Martha i Jack wkroczyli przy dźwiękach bębnów, zajmując środek sali balowej. Martha
R
obracała się niczym balerina, a z jej trenu wysypywał się deszcz konfetti, uporczywie trzymającego się fałd sukni. Goście powstali i obdarowali ich gorącą owacją. Josie przygryzła nerwowo swą koronkową rękawiczkę, a Glen poprawił sobie muszkę. - Panie i panowie, goście weselni! Honorowa druhna, panna Josie Flynn aż z samego Londynu w Anglii oraz pierwszy drużba pan Glen Donnelly! Podeszli również na środek parkietu, choć Josie pomyślała, że lepiej będzie, jeśli piruety pozostawi Marcie. Pozostałe druhny i drużbowie zostali przedstawieni z jeszcze większą fanfaronadą i powitani głośniejszymi oklaskami. Robiono tam znacznie więcej szumu niż na angielskich weselach, na których o tej porze zasiadano by już do łykowatej pieczeni wołowej i wysuszonego puddingu Yorkshire, w związku z tym, że chyba żaden hotel w Anglii nie zdołałby podać gorącego posiłku więcej niż czterem osobom jednocześnie. Matki nadal paradowałyby w swych kapeluszach, aby zwróciły im się koszty, a inni jęczeliby, że nie słyszeli księdza, nie znali żadnych hymnów i narzekaliby na powolną obsługę w barze. Glen wziął ją w ramiona. Czyż nie powiedziałem ci ostatnio, że cię kocham?, zawodził weselny śpiewak. Uśmiechnął się do niej.
- Możesz się odprężyć - powiedział. - Najgorsze mamy już za sobą. Josie pozwoliła, aby napięcie z niej opadło. Przesunął ręce po jej nagich ramionach i poczuła, jak przeszedł ją gorący prąd. - Jest ci nieco cieplej. - O wiele cieplej. Dziękuję. - Postaramy się, abyś wkrótce odtajała. Miała nadzieję, bo niespecjalnie pragnęła przejść przez życie z sercem zamrożonym jak lody, choć on prawdopodobnie nie to miał na myśli. Josie spojrzała na niego. Jego oczy były niespokojne, ciemne niczym wzburzone morze, a w ich głębi kryły się niebezpieczne prądy. Jedno podobało jej się w Matcie - w jego oczach znajdowała uczciwość, prawdę, której tak brakowało tylu mężczyznom w obecnych czasach. Zdawało jej się, że mówił prosto do niej. To niesamowite, jak człowiek może się mylić. Boże, musiała być o wiele bardziej pijana, niż sądziła, żeby tak zaufać obcemu. No cóż, należał już do historii. Josie ponownie spojrzała na Glena. Nic dziwnego, że jego
S
oczy zdradzały, że jest nieszczęśliwy. To musi być dla niego takie trudne, pomyślała. Jak ona by się czuła, gdyby się dowiedziała, że Damien zamierza ożenić się z tą pizdą. A jeszcze spró-
R
bowała wyobrazić sobie, że jest na ich ślubie i składa im życzenia wszystkiego najlepszego. Nie była w stanie nawet ścierpieć takiej myśli. A tu Glen musiał stawić temu czoło i patrzeć, jak jego przyjaciel poślubia jego byłą ukochaną. To nie mogło być takie proste. Chciała mu powiedzieć, że rozumiała, przez co musiał teraz przechodzić, że wiedziała o dziecku i o tym, że Martha bardzo go wówczas kochała. Co on teraz czuł do Marthy? Czy możliwa jest dobrotliwa obojętność wobec kogoś, kogo się kiedyś kochało? Jakim szokiem było dla niej, kiedy cała jej miłość do Damiena zamieniła się w nienawiść zaledwie po kilku słowach. „Jestem zakochany w kimś innym" - zdanie, które zdołało wstrzymać kochające serce i sprawić, że zaczęło pracować na wstecznym biegu. Jak to się stało, że ktoś, kogo kochałaś i z kim dzieliłaś życie przez tak długi czas, nagle przestał stanowić jego część i każda rozmowa musiała być prowadzona za pośrednictwem listów od bezosobowego adwokata, kosztującego dwieście funtów za godzinę? To prawda, pomiędzy miłością a nienawiścią istniała bardzo cienka granica. W rzeczywistości nie powinno być czegoś takiego jak przyjacielskie rozwody. Jeśli jest się w stanie wytrzymać cały ten ból, zachowując uprzejmość, to czyż nie łatwiej byłoby ustąpić i doprowadzić do tego, aby związek ten przetrwał?
Glen pochylił się i przyłożył usta do jej ucha. - Czy sądzisz, że oni wyglądają na szczęśliwych? Popatrzyła na Jacka i Marthę tańczących razem, trzymających się mocno jedno drugiego. Jack wydawał się taki dumny, a Martha, której daleko było do rumieniącej się wstydliwie panny młodej, wydawała się rozpromieniona w swej pewności siebie. Wiedziała, że wygląda wspaniale, i wykorzystywała to w pełni. A czemu nie? Zasłużyła sobie na to. Od czasu śmierci Jeannie kuzynka jej przeszła przez piekło. Należało jej się trochę szczęścia. - Sądzę, że tak - odpowiedziała Josie. - Ja również. - Jakoś nie wydawało się, aby ta myśl go pocieszała. - Masz ochotę usiąść? - Sądzę, że moglibyśmy się wymknąć na chwilę w jakieś spokojne miejsce, jeśli masz na to ochotę - powiedział Glen. Josie skinęła głową. - No to chodźmy.
S
Skierowali się w stronę ogrodu, porywając po drodze kelnerowi dwa kieliszki i butelkę szampana.
R
- Jesteś milczący - zauważyła Josie.
- To był bardzo długi dzień - odparł Glen i przechylając głowę, wypił szampana. Siedzieli w pawilonie przystani wioślarskiej znajdującej się na terenie hotelu, z widokiem na małe, szare jeziorko upstrzone zmarzniętymi kaczkami. Pawilon był drewnianą budowlą z oknami w stylu georgiańskim. Najwyraźniej nie używano go zbyt często, gdyż zamieszkiwały tam nie niepokojone przez nikogo pająki. Drzwi były otwarte, więc mogli spoglądać na jezioro. Josie położyła nogi na wąskiej ławeczce, obejmując ramionami kolana dla ochrony przed zimnem. Już po raz trzeci tego dnia siedziała opatulona w fałdy marynarki smokingu Glena i nadal sprawiało jej to przyjemność. - Ty też wyglądasz trochę na zmęczoną. - Mogę się założyć, że nie jest to pierwsza rzecz, którą ludzie zauważają w przypadku Cameron Diaz - powiedziała z irytacją Josie. - Hej, Cam, jak się mają twoje podkrążone i podpuchnięte oczęta? Mogę się założyć, że nikt jej ostatnio nie puścił kantem. - To wcale nie było pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem - zaprotestował Glen. - Po prostu próbowałem być uprzejmy. - Przepraszam - powiedziała Josie. - Zaczynam być przesadnie napastliwa i podejrzliwa
na stare lata. - Jesteś bardzo atrakcyjną kobietą. - W Anglii to nie jest dobre określenie - powiedziała mu. - Oznacza, że choć niezupełnie kwalifikujesz się do narzucenia ci papierowej torby na głowę, to nie uważa się ciebie za chodzącą piękność. Znaczy jednak, że na ogół można na tobie polegać i postawisz wszystkim rundkę drinków w pubie. - No cóż, w Nowym Jorku uważa się to za komplement. Jego uśmiech przyprawia o drżenie kolan, przyznała w duchu Josie, zadowolona, że nie stała. Przysunął się do niej bliżej i poczuła nikły zapach jego wody po goleniu - jednego z tych nowomodnych obupłciowych wymysłów, odświeżających i sportowych, wskazujących na to, że był facetem na czasie. Prawdopodobnie dostawał ją za darmo całymi butelkami od swojej firmy. Josie tęskniła za dawno już minionymi dniami popularności Gingham i Charliego - zdecydowanie dziewczęcych zapachów, które można było podwędzać z toaletki matki, kiedy tego nie widziała. Dlaczego te wszystkie modne mikstury zawsze pachniały jej jak Old Spice? - Jeszcze trochę szampana?
S
Josie skinęła głową. Glen pochylił się i przytrzymał jej rękę, żeby unieruchomić kieliszek
R
w trakcie nalewania, co sprawiło, że zaczęła drżeć jej jeszcze bardziej. - Wystarczy?
- Jeszcze nie - uśmiechnęła się. - Ale niewiele mi brakuje. - Bąbelki dotarły już do palców u nóg Josie i sprawiły, że zaczęły jej drętwieć na zimnym powietrzu. Siedzieli w przyjacielskiej ciszy, patrząc, jak kaczki kręciły kuperkami, usiłując usadowić się wygodniej. Josie przechyliła do tyłu głowę, łagodząc napięcie w szyi. - Spędziłyśmy z Marthą prawie całą noc na rozmowie. - To nic nadzwyczajnego, jak na Marthę. - Roześmiał się melancholijnie. - Czasami siedzieliśmy na werandzie z tyłu, rozkoszując się powiewami wiatru aż do wschodu słońca. - To miłe. - To było dawno temu. - Czy jest ci ciężko z tego powodu? - Z powodu picia szampana z piękną kobietą? - Glen roześmiał się. - Potwornie ciężko. - Wiesz, o co mi chodzi. Nalał sobie więcej szampana i usiadł ponownie, opierając się o nierówne deski pawilonu.
- To trudniejsze, niż myślałem. - Dlaczego zgodziłeś się to zrobić? - Wielokrotnie zadawałem sobie to samo pytanie. Josie patrzyła na dwie kaczki siedzące obok siebie na brzegu wody i poczuła ukłucie zazdrości. Zastanawiała się, czy kaczory również strzelały oczami na boki i czy nękały ich lęki przed trwałymi zobowiązaniami. - Bylibyście niezłą parą. - Sądzę, że mogłem ją kiedyś uszczęśliwić, ale nawaliłem. - Powiedziała mi, co się stało. - Josie przyglądała się kieliszkowi. - Wszystko. - Czy to o tym rozmawiałyście aż do rana? - zapytał żartobliwie. - Częściowo. Glen westchnął głęboko i przeciągle. - Potraktowałem Marthę bardzo źle. Teraz muszę z tym żyć. - Żałujesz tego?
S
- To największy błąd, jaki popełniłem w życiu, a możesz mi wierzyć, że mam ich parę na koncie.
R
W tym momencie zza drzwi pawilonu wyłoniła się głowa Marthy. Policzki jej pałały, a oczy błyszczały trochę zbyt intensywnie. Welon miała przekrzywiony, a fale szampana przelewały się przez brzegi kieliszka, który trzymała kurczowo w ręce. Zachwiała się lekko i oparła o drzwi, zanim się odezwała:
- A cóż takiego było tym twoim największym błędem? Odskoczyli od siebie, niepotrzebnie czując się winni. Glen pierwszy odzyskał równowagę. Spojrzał rozpromieniony na Marthę. - To, że nie porwałem cię do ołtarza, kiedy miałem na to szansę. - Doprawdy? - Wiesz o tym równie dobrze jak ja. - Czy powinnam już wyjść? - spytała Josie. - Nonsens. - Martha odrzuciła do tyłu sploty włosów, które opadały jej na twarz. - My tylko żartujemy. Przyszłam tu po was, bo właśnie miałam rzucać bukiet i chciałam, żebyście przy tym byli. Nigdy nie wiadomo, Glen, może skończy się tym, że poślubisz Josie! Josie powstała.
- Nie, dziękuję. Już raz byłam czyjąś namiastką. - W tym wypadku wcale by tak nie było. Zmieniłem się. Musiałem. Ona mnie odtrąciła jak wściekłego psa... - To nieprawda! - zaprotestowała Martha, tracąc równowagę w swych jedwabnych pantofelkach. Glen wyciągnął rękę, żeby ją przytrzymać. - Być może będziesz pierwsza, która nam pobłogosławi, gdybyśmy mieli zostać parą? Martha zachichotała niepewnie. - Chodź, Josie - powiedziała. - Rzućmy wreszcie ten bukiet i przekonajmy się, czy kiedykolwiek powiesz jeszcze „tak". - Ja to wiem bez jakichkolwiek wróżb - ostrzegła ją Josie. - No chodźcie - nalegała Martha z rozdrażnieniem. - Wszyscy czekają. Nie wiedzą, gdzie się podzialiście. - Wyszliśmy, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza - odparła Josie.
S
- Och, nie musicie mi się tłumaczyć - żartowała jej kuzynka. Glen pokiwał jej palcem. - Jesteś bezcenna, Martho Rossani.
R
Uśmiech Marthy przybladł na moment i wyciągnęła palec ze ślubną obrączką. - Labati - poprawiła. - Pani Martha Labati. - No cóż, pani Labati - powiedział Glen. - Zabieramy cię z powrotem na twoje wesele. Zmuszanie pana młodego do czekania nie jest w dobrym tonie. Martha obróciła się ryzykownie na obu piętach i pomaszerowała chwiejnym krokiem w stronę czekających gości. Zapadał zmierzch, popołudniowy chłód przeszedł w ciemną, zimną, przejrzystą noc. Wstali i powlekli się za Marthą. Glen objął Josie ramieniem i podążali cicho śladem wzburzonej kuzynki. Jego łokieć wystawał pod kątem i zamiast ją podpierać, sztywno obijał się o kościste części jej ciała, zakłócając rytm jej kroków, kiedy tak szła wzdłuż ścieżki. To nie należało do przyjemności. Pomiędzy Marthą a jej byłym kochankiem z całą pewnością istniały jakieś niedokończone sprawy i zastanawiała się, czy aby kuzynka rzeczywiście powiedziała jej o wszystkim. Martha kroczyła przed nimi, uderzając mocno związanym bukietem po nodze. Płatki kwiatów rozsypywały się po ziemi za każdym krokiem. W takim tempie niewiele pozostanie do
rzucania.
Rozdział dwudziesty siódmy Matt tańczył Hawę Nagilę do upadłego. Wykonał rundki z paroma pięciolatkami, ciocią Dolly, wujem Hymni, wujem Tomem Cobbleighem i chyba ze wszystkimi obecnymi. Odtańczył Kaczuszki, które wydawały się amerykańską wersją The Birdie Song, elektryczną zjeżdżalnię, wymagającą o wiele więcej zgrabnych obrotów, niż był w stanie wykonać, i jakieś podstawowe kroki do czegoś, co przypominało niejasno melodię Achy Breaky Heart. Raczej ze wzrastającym zażenowaniem aniżeli sugestywnymi ruchami bioder powłóczył nogami przy Macarenie, której to piosenki nigdy nie powinno się wypuszczać poza granice Ibizy bez odpowiedniego ostrzeżenia o jej szkodliwości dla zdrowia. Był to zbyt wielki happening jak na takiego podstarzałego dziennikarza rockowego. Nie po raz pierwszy też tego weekendu kwestionował swój wybór zawodu.
S
Tańczył teraz z przemiłą druhną. Nie tą właściwą, musiał przyznać, ale bardzo miłą. Uraczył się szampanem Marthy II, tej niewłaściwej panny młodej, i pomimo śmiertelnie zranione-
R
go serca i niepowodzeń w swych próbach odnalezienia Josie Flynn, która przebywała gdzieś w tym rozległym mieście, czuł się raczej dobrze.
Jego wątroba nie była poddana takiej próbie od czasów uniwersyteckich i zanim odleci na Heathrow, zostanie bez wątpienia zamarynowana niczym słoik ogórków. Matt przestał wirować z druhną. Była śliczną dziewczyną, smukłą niczym trzcina, o brązowych lokach jak lalka Tressy, którą posiadała niegdyś jego siostra. Ona również uważała, że William Shakespeare nakręcił wspaniałe filmy. Teraz wpatrywała się w niego zdyszana i uśmiechała się, a jemu jeszcze nigdy w życiu nie było tak smutno. Co on właściwie tutaj robił? Wepchnął się tutaj na siłę pomiędzy te wszystkie ciocie i wujków, i kuzynków, i przyjaciół. Nie pasował tam. Był miłym intruzem bawiącym się cudownie, ale mimo wszystko intruzem. Przytrzymał obie dłonie druhny w swoich. - To było wspaniałe. Dziękuję - powiedział. - Muszę jednak już iść. - Tak wcześnie? - zaprotestowała. - To potrwa jeszcze całe wieki. Nie miał co do tego wątpliwości. - Będzie jeszcze więcej jedzenia i tańców. Matt miał wrażenie, że zjadł już zawartość całego wózka w supermarkecie i przetańczył
więcej niż Lionel Blair w ciągu jednego udanego dnia. - Muszę gdzieś zaraz iść. - Było mi tak miło - powiedziała. - Tak. Wspaniale. Dziękuję... - Nawet nie znał jej imienia. - Alana. - ...Alana. Dlaczego nie mógł spotkać tych wszystkich uprzejmych kobiet, zanim został zahipnotyzowany czarem Josie Flynn? No cóż, przynajmniej tych dwóch. Pożegnał się z ciocią Dolly i wujem Hymni, a oni pocałowali go i wyściskali niczym dawno utraconego syna, obiecując, że go poszukają w Londynie, kiedy następnym razem przyjadą zobaczyć Shakespeare'a. Pożegnał się z Marthą II, życzył jej szczęścia i poczynił w myślach notatkę, aby wysłać jej przesadnie hojny prezent w ramach podziękowania po powrocie do Anglii. Matt wszedł do męskiej toalety po swój płaszcz. Wazon, z którego porwał wiązankę
S
kwiatów dla Josie, pozostał pusty i smutny. Matt spojrzał na leżące obok niego rozsypane płatki i roześmiał się nieszczęśliwie do siebie. A zatem nie udało mu się z tym poszukiwaniem Josie
R
Flynn. Wydawało mu się, że był już tak blisko celu. Tak blisko, a jednak tak daleko. To historia jego całego życia. Nałożył płaszcz i odszukał swój szalik, zastanawiając się, czy jeszcze pada śnieg.
Przed hotelem stał portier zatrzymujący taksówki i Matt ustawił się w kolejce. Gdzie teraz pojedzie? Sprawdził swój roztrzaskany zegarek i spostrzegł, że szkiełko zniknęło gdzieś w trakcie tańców. Zauważył również, że jest wczesny wieczór, nie wybiła jeszcze dziewiąta - było zatem za wcześnie, żeby poszukać jakiegoś baru i pić w nim samotnie. Światła na Broadwayu będą się teraz świeciły najjaśniej. Przesunął się do przodu, owijając szyję szalikiem. Mroźne, ostre powietrze cięło niczym brzytwa, wiatr wiejący w tunelach ulic wdzierał się pod płaszcz, kiedy tylko miał okazję, a w powietrzu wisiała groźba dalszych opadów śniegu. Boże, jakie to opustoszałe miejsce, jeśli panuje ziąb i jest się tu samemu. To jeszcze gorsze niż Kraina Jezior. Maleńki paluszek ciepła podrapał Matta w szyję. Poczekaj no. Istniało tu przecież takie miejsce, do którego mógłby się udać. Był tu ktoś, kogo znał i kto chciałby się z nim widzieć. Holly. Dlaczego wcześniej o niej nie pomyślał? Portier zagwizdał. Matt był pierwszy w kolejce po taksówkę. Nie mógł tak dłużej traktować Holly, podrywając ją i porzucając, kiedy mu to pasowało, tak jak się coś podnosi i odkłada w zależności od tego, czy ma się na to ochotę.
Zanim sumienie zdołało go powstrzymać, wystukał numer Holly na swojej komórce i przycisnął telefon do zamarzniętego ucha. Dzwonek dźwięczał i dźwięczał, aż wreszcie rozległ się trzask włączającej się automatycznej sekretarki. „Cześć. Przykro mi, ale nie ma mnie w domu. Proszę zostawić swój numer telefonu, abym mogła oddzwonić". Wiadomość. Wiadomość. Wiadomość. Pomyśl, jaką by tu zostawić wiadomość, Matthew. - Eee... Cześć, Holly. Tu mówi... Matt. Matt Jar... Dobiegł go nagle zgrzyt zatrzymywanej taśmy magnetofonu. - Cześć! - odpowiedziała Holly, dysząc ciężko. Podjechała taksówka i Matt przepuścił mężczyznę stojącego za nim. - Tu mówi Matt. - Miałam nadzieję, że zadzwonisz. - Wydaje mi się, że jesteś zdyszana.
S
- Zawróciłam na schodach, kiedy usłyszałam telefon. Właśnie wychodziłam. - O! W porządku. A zatem to nie ma znaczenia. - Co nie ma znaczenia? - No cóż, ja... ja... - Jesteś wolny?
R
- Jestem... To znaczy... Moje plany nie wypaliły - powiedział niezdarnie. - Jestem... Holly ukróciła jego cierpienia. - No to przyjdź do mnie. - Dobra. - Czy będzie robić z tego wielkie halo? Czyż nie był to niewymownie potworny pomysł, podobny w kalibrze do jego próby odnalezienia szczuplutkiej jak igła Josie Flynn w mieście, które wyśmiewało się ze zwykłych stogów siana? - Jeśli chcesz - dodała nieco mniej zuchwale. - Nie chcę ci zawracać głowy - powiedział Matt. - Może powinnaś trzymać się swoich pierwotnych planów. - Wolę zobaczyć się z tobą. - O! - Chcesz do mnie wpaść? - Chcę. - I w tym momencie rzeczywiście chciał. - Pamiętasz, gdzie to jest?
- Zapisałem sobie adres. - A gdzie jesteś teraz? - Tuż przy Szóstej Alei. - No to zobaczymy się za pięć minut. Telefon zamilkł, pozostawiając wpatrzonego weń Matta. Nadjechała kolejna taksówka i Matt wepchnął napiwek w rękę portiera, kiedy ten pomagał mu wgramolić się na tylne siedzenie. Portier dotknął ręką daszka czapki, zamykając drzwi i pozostawiając go w kokonie parującego, przesiąkniętego zapachem kadzidła ciepła taksówki. Matt usadowił się w przytulnym, wymoszczonym futrem kącie. Istniały jeszcze gorsze zawody od profesji pismaka rockowego. - A dokąd to, kolego? Matt wyciągnął z kieszeni kawałek papieru z adresem Holly. Dlaczego tak nagle pojawiła się u niego zdolność do ostrożnego obchodzenia się z mało istotnymi kawałkami papieru? Szkoda, że o trzy dni za późno. Podał taksówkarzowi adres Holly i ruszyli po wyboistej drodze wzdłuż Szóstej Alei -
S
taksówkarz z dziwnym poczuciem orientacji i instynktem typowego kamikadze, a Matt z podekscytowaniem i przeczuciem czegoś złego.
R
Rozdział dwudziesty ósmy Mimo iż był na tyle sprytny, żeby załatwić sobie dyrektorski środek lokomocji i z tego powodu miał o kilka tysięcy funtów lżejszy portfel niż wczoraj o tej samej porze, Damien nadal czuł się jak gówno. Samolot był przeładowany grubymi dyrektorami podróżującymi na koszt firm. Facet na sąsiednim siedzeniu chrapał niczym świnia w okresie rui przez całą drogę do Nowego Jorku, choć Damien usilnie starał się go obudzić. Wszystkie filmy okazały się romantycznym gównem. A stewardesy stanowiły kupę świętojebliwych lesbijek, które wyciągały szampana tak, jakby pochodził z ich własnych piwnic. Na rauszu można było być tylko dzięki ogromnemu wysiłkowi woli i cierpliwości. A nie istniało nic gorszego od pojawienia się na weselu trzeźwiejszym od misjonarza w dniu celebrowania mszy, kiedy już wszyscy pozostali byli w pestkę zalani. Równie dobrze mógłby się gnieść z plebsem tam z tyłu. Tylko, że plebs planował swoje podróże na kilka miesięcy wcześniej i nie było już wolnych plebejskich miejsc dla ludzi, którzy nie potrafili powstrzymać się od działania pod wpływem impulsu. Przejście przez odprawę celną trwało całe wieki i Damien stał, przytupując z niecierpli-
wością nogami, gdy czekał na pojawienie się swego bagażu. Mógł tu skonać ze starości, zanim jego walizka podjedzie na karuzeli, a on miał już dosyć przepychania się, za dużo zapłacił, żeby go ktoś szturchał. Dlaczego nie pomyślał, żeby wysłać Josie fax? Niekiedy bywał zbyt lekkomyślny, ze stratą dla siebie. Przesunąwszy palcami po zmierzwionych włosach, poruszył skorupę zasuszonego Tate&Lyle, który z daleka wyglądał podejrzanie jak łupież. Strzepał go z ramion z lekceważącym pomrukiem. Czuł się wymiętoszony i niedomyty i żałował, że nie miał czasu na prysznic i ogolenie się. Josie zawsze lubiła, aby jej mężczyźni wyglądali elegancko - i z tego też powodu podobali jej się Jeremy Irons i Pierce Brosnan, a nie te obszarpane typy w stylu Ewana McGregora. Spojrzał na zegarek. Będzie musiała go wziąć takim, jakim jest - nieumytym, miał jednak nadzieję, że to przemówi do jej uczuć macierzyńskich. Jeden Bóg wie, ile tych uczuć przelewała na ich nieszczęsnego, rozpuszczonego kota. Damien ponownie sprawdził czas. Rzeczywiście świetnie się składało. Melanie z drugiej strony lubi mężczyzn ordynarnych i zawsze gotowych. Najlepiej goto-
S
wych o każdej porze dnia i nocy. Wyszkolił się już po paru pierwszych tygodniach zakazanych spotkań i zmuszony był mówić Josie, że grał w squasha zaraz po pracy, aby wyjaśnić, dlaczego
R
wracał do domu późno, czerwony na twarzy i taki spocony. Prawdopodobnie spalał przy tym równie dużo kalorii, więc nie było to takim znowu kłamstwem. Zastanawiał się, co też teraz robi Melanie. Prawdopodobnie obcina po jednym rękawie ze wszystkich jego garniturów od Armaniego i skraca mu spodnie o dwanaście centymetrów nożem do chleba, albo też napycha wszystkie jego Rockports dojrzałym serem camembert. Powinien pomyśleć o tym i zabrać ze sobą wszystkie swoje najważniejsze rzeczy. W pościeli mogła być piekielną kocicą, ale niestety, o wiele mniej atrakcyjna część jej charakteru ujawniała się daleko poza ścianami sypialni. Melanie nie poddawała się bez walki. Mówiąc metaforycznie. Dla kontrastu Josie zachowywała się ulegle, kiedy od niej odszedł. Nie było żadnych garnków rzucanych w gniewie, niepotrzebnego wyginania kijów golfowych, obtłukiwania BMW, płaczu, zawodzenia czy jakiegokolwiek przesadnego zachowania, które można byłoby zakwalifikować jako histerię. Stała blada, z suchymi oczami i akceptująca. Nie, Josie przyjęła to wszystko z honorowym milczeniem. W rzeczy samej żałował trochę, że nie okazała więcej nieskrępowanych, niepohamowanych emocji. Może miałby wówczas wrażenie, że jej na nim zależało. Dla odmiany, jej matka obrzuciła go całym stekiem inwektyw, a niektóre z nich zawsty-
dziłyby nawet Kanał 4. Miał jednak nadzieję, że jego żona zachowa się równie ulegle w obliczu ich nieuniknionego pojednania i nie będzie wytykać mu za bardzo tego, że musiał teraz pedałować do tyłu jeszcze szybciej od Geralda Ratnera. Na samą myśl o panu Ratnerze Damien poklepał się po kieszonce z dumą właściciela. Nikt nie mógłby mu zarzucić, że ta maleńka dziecinka to gówno. Ten kamyczek stanowił przecież podstawę bytu wszystkich polis ubezpieczeniowych. Tak był przekonany, że dzisiejszej nocy podzieli łóżko z Josie, iż nie widział nawet potrzeby zarezerwowania sobie pokoju w hotelu. A cóż to za myśl! Zastanawiając się, czy to przypadkiem nie zamieniało się w jakiś nerwowy odruch, Damien ponownie sprawdził zegarek, a drobny dreszczyk podniecenia przebiegł mu po plecach. Przy odrobinie szczęścia, właściwym wietrze i sznurze taksówek oczekujących na zewnątrz JFK za jakąś godzinę ukaże się tam akurat, kiedy wszystko zacznie dobiegać końca. To właśnie nazywa się doskonałą synchronizacją! Śluby zawsze były takimi cholernie nudnymi imprezami, że aż dziw, że ludzie nadal je organi-
S
zowali. Na koniec wyłoniła się jego walizka. Damien uśmiechnął się do siebie, porywając ją z rozklekotanego pasa transmisyjnego. Miejmy nadzieję, że jego przybycie doda weselu Marthy odrobinę pikanterii.
R
Rozdział dwudziesty dziewiąty - I raz! Martha przewodziła grupie niezamężnych dziewcząt, które ruszyły entuzjastycznie ze swoich miejsc, by utworzyć niesforne stadko za nią. Josie została zawleczona bezceremonialnie przez swoją kuzynkę do pierwszego szeregu. To nie była scena w jej stylu, lecz wymalowała sobie uśmiech na twarzy, ażeby zrobić przyjemność Marcie. Równie dobrze mogła wywiesić proporzec z napisem: „Zdesperowana - nie mam faceta!" Felicia, jak zauważyła Josie, również została zmuszona do tej posługi i Josie żałowała, że nie zapisała sobie numeru Matta albo jego adresu, czy też czegokolwiek, kiedy zadzwonił wcześniej. Może nigdy już się z nim nie zobaczy, ale czułaby się znacznie lepiej, gdyby nie chciała się już z nim nigdy zobaczyć, gdyby wiedziała, że mogłaby to uczynić, jeśli tylko miałaby ochotę. Josie zmarszczyła brwi do własnych myśli. Martha uśmiechała się do niej jak maniaczka i Josie poczuła napięcie. Boże! Jak nie cier-
piała tego stania na przodzie i robienia z siebie idiotki - to rzeczywiście cud, że zdecydowała się być nauczycielką. Jej kuzynka żartowała sobie z niezamężnych dziewcząt, spoglądając przez ramię, aby widziały sfatygowany bukiet. Goście krzyczeli i pogwizdywali. - I dwa! - wrzasnęła śpiewaczka do mikrofonu. Martha rozgrzała bukiet paroma próbnymi rzutami, zamiatając nim w powietrzu jak granatem i nie wypuszczając go z ręki. Dziewczęta napierały na siebie niczym gorliwe klientki, przygotowujące się do natarcia na drzwi sklepu w dniu rozpoczęcia letniej wyprzedaży. Tłum ponownie zaczął wykrzykiwać. Martha uśmiechnęła się łobuzersko i zachwiała na swoich obcasach. - I trzy! Puściła bukiet, podrzucając go wysoko w powietrze. Poszybował ponad jej głową w deszczu osypujących się płatków, zanim uderzył w świecącą kulę zawieszoną nad parkietem i zleciał prosto w wyciągnięte ręce Josie. Patrzyła na niego z mieszaniną zdziwienia i przerażenia, pragnąc go upuścić niczym gorącego ziemniaka. Goście weselni szaleli z uciechy, krzycząc i gwiżdżąc.
S
- Burza oklasków dla angielskiej druhny - wykrzyknęła piosenkarka.
R
Tłum grzecznie spełnił tę przysługę. Josie czuła, jak pałają jej policzki. Zacisnęła zęby w uśmiechu, uniosła bukiet nad głowę i skierowała się prosto w stronę baru tak szybko, jak tylko zdołały ponieść ją nogi. Co to miało znaczyć? O tej porze na angielskim weselu byłaby już prawdopodobnie zalana i leżała gdzieś w alkoholowym zamroczeniu pod którymś ze stołów. - Panie i panowie - krzyczała śpiewaczka. - A teraz przekonamy się, komu dostanie się dziewczyna! Faceci w stanie wolnym o wiele mniej chętnie brali udział w rytuale, który mógłby uczynić z nich pośmiewisko. Trzeba ich było nakłonić do wejścia na parkiet przy pomocy krzepkich Sycylijczyków w czarnych garniturach, a potem błądzili po nim bez celu, powłócząc nogami. Glen przyczaił się niespokojnie gdzieś z tyłu. Spojrzał na Josie i mrugnął do niej, okazując swe zażenowanie. Odwzajemniła się mu zachwycającym uśmiechem. Jack przyłączył się do Marthy na scenie i przy dźwiękach muzyki z filmu The Stripper, rzucając lubieżne spojrzenia w stronę zachrypniętych gości, zaczął ściągać niebieską, koronkową podwiązkę z uda Marthy. Josie pociągnęła łyk szampana. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdołałaby pokochać człowieka, którego poślubiła jej kuzynka. Jego ręce nie pasowały do ud Marthy. Były pulchne, białe i pomarszczone i wyglądały jak jakiś obrzydliwy ogrodowy robak na gładkiej, opalonej
skórze. Istnieli ludzie, których trudno było sobie wyobrazić razem w łóżku - na przykład własną mamę i tatę, księcia Karola z kimkolwiek, Marthę i Jacka. Wizja jej samej z Mattem Jarvisem lub nawet z Glenem to zupełnie co innego. Wyobrażenie sobie Damiena z tamtą pizdą też nie było takie trudne - w istocie należało do często powtarzających się koszmarów Josie. Uporawszy się z zadaniem, Jack zaczął wywijać podwiązką w powietrzu. Goście wykrzykiwali zachęty. Zrobił podobne przedstawienie, co Martha, lecz z nieskończenie mniejszym dramatyzmem. - Raz! Dwa! I trzy! Wyrzucił podwiązkę za siebie. Poszybowała w powietrzu, przelatując nad głowami mężczyzn, którzy na próżno usiłowali ją złapać. Glen rzucił się do przodu, podskakując wysoko i łapiąc koronkowy fatałaszek w powietrzu. Gości weselnych ogarnął szał i wychwalali jego waleczność. Glen skłonił się łaskawie i trzymał tryumfalnie podwiązkę nad głową. - Panie i panowie! Pierwszy drużba, pan Glen Donnelly! Orkiestra odegrała jakiś kawa-
S
łek, a perkusista odstawił niesamowity łomot bębnów.
- A zatem poprosimy tę szczęśliwą parę do tańca! - Piosenkarka przygotowywała się do wykonania kolejnej piosenki.
R
Szczęśliwą parę? Josie dopiła swego szampana. U jej boku pojawiła się Martha. - To ty! - syknęła. - Idź i weź go sobie!
Josie wyraziła udawane zniecierpliwienie i zawiesiła rzucony jej bukiet na nadgarstku. - Dziękuję, kuzynko - szepnęła radośnie i skierowała się w stronę parkietu. Glen stał z szeroko rozpostartymi ramionami, czekając, aby ją objąć. No cóż, być może mimo wszystko nie będzie to takie straszne, uśmiechnęła się do siebie. Wziął ją w ramiona przy kolejnych burzliwych oklaskach gości weselnych. Martha stała znowu na scenie, klaszcząc spokojnie i przytrzymując się Jacka. Była blada i Josie wiedziała, że musiała gonić już resztkami sił. To tylko takie małe zauroczenie... - zawodziła piosenkarka. Glen skierował Josie w stronę środka, a kilka innych par przyłączyło się do nich, kiedy tak wirowali po parkiecie. Glen nachylił się do jej ucha. - Mówiłem poważnie - szepnął. Josie podniosła na niego wzrok, zakładając włosy za ucho w uwodzicielski, jak sądziła,
sposób. - O czym? - Martha wyszła za mąż. Nie jest już dostępna. - Wydął usta. - Ale ja jestem. - Ja również. Przyciągnął ją do siebie. - Może moglibyśmy wrócić dziś razem na Manhattan. Mam mieszkanie z widokiem na park. Josie coś ścisnęło w gardle. - Mam samolot jutro po południu. - Moglibyśmy przedtem spędzić razem trochę czasu. Coś zwiedzić, zjeść razem obiad. Kto wie? Masz inne plany? - Niezupełnie. Właściwie żadnych. Glen uśmiechnął się. - A zatem to ustalone? - Ustalone. Zacisnął mocniej wokół niej ramiona i poprowadził wokół sali. Ludzie przyłączali się te-
S
raz do nich, uśmiechając się i gratulując im tak, jakby to oni byli młodą parą. Josie rozluźniła się w objęciach Glena. Był niezłym przystojniaczkiem. Być może miał
R
trochę za bardzo perliście białe zęby i włosy zbyt nieskazitelnie przyżelowane, ale mogła z tym żyć. W końcu nikt przecież nie jest doskonały. Co z tego, że nie posiada swobodnego uroku Matta Jarvisa i przyjemnego widoku wyświechtanego uczniaka? Zamiast tego mogła pogodzić się z urokiem osobistym kogoś z pokazu mody. Zdawało się, że była to całkiem odpowiednia chwila, aby rozpocząć operację zajęcia się własnym życiem i zaprzestania przyciągania do siebie pokonanych przez życie. W rzeczy samej, myślała sobie Josie, wtulając się głębiej w ramiona Glena, to mogłoby się okazać nawet całkiem przyjemne. W tym momencie podeszła do nich Martha. Twarz miała pobladłą i zaciśnięte usta. Ciało jej wydawało się spięte i poruszała się gwałtownie. - Josie, czy będziesz miała coś przeciwko temu, jeśli zabiorę ci Glena na chwilę? Josie zdziwiła się. - Teraz? - To nie potrwa długo. - Czy coś się stało? - Nie. - Martha rzuciła jej ostrzegawcze spojrzenie. - Glen?
Glen nie miał zamiaru dać się zastraszyć. - Martho, pozwól, że obrócę tę piękną damę jeszcze raz wokół parkietu, aż do zakończenia piosenki, a potem cię odszukam. Martha wyglądała tak, jakby początkowo zamierzała protestować, lecz widocznie rozmyśliła się. - Dobrze - zgodziła się. - Nie zwlekaj jednak zbyt długo. Odmaszerowała, przeciskając się przez tłum tancerzy. - O co tu chodzi? - Nie mam pojęcia. - Glen zdawał się zaskoczony. Nadal wirował z nią po sali, tak jak powiedział Marcie, lecz Josie zauważyła, że kręcili się nieco szybciej. Josie zacisnęła usta i patrzyła na zamaszyste ruchy welonu Marthy wspinającej się na górę po schodach w kierunku pokoju, w którym wcześniej siedziały. Pod pewnym względem jej kuzynka nigdy się nie zmieniła. Nawet jako dziecko Martha nie znosiła, kiedy ktoś inny bawił się jej zabawkami.
S
Rozdział trzydziesty
R
Matt zapłacił kierowcy i patrzył, jak taksówka odjechała w ciemność. Stał niezdecydowany przed blokiem Holly, w miejscu, gdzie pocałowali się na dobranoc, patrząc na łunę neonów na niebie, a następnie wspiął się po schodach do dużych, frontowych drzwi i przejrzał listę lokatorów. Maleńkie czarne „HB" błyszczało odważnie z podświetlonego perspeksu. Kiedy Matt trzymał palec zawieszony w powietrzu nad dzwonkiem, domofon ożywił się nagle z trzaskiem. - Cześć! - Bezcielesny głos Holly brzmiał cicho i przerywały go zakłócenia. - Otworzę ci. Wchodź na górę. Zadźwięczał dzwonek i drzwi uchyliły się na ułamek cala. Matt wepchał się do środka, ściągając szalik i wkładając go do kieszeni. Korytarz był gorący i zbyt jaskrawo oświetlony. Blask świateł odbijał się od wyblakłych, białych ścian i ukazywał ślady miejsc bardziej wilgotnych czy popękanych, niż powinny być. Podłogę pokrywało ciemne, zdarte drewno, którego już od jakiegoś czasu nikt nie polerował. Po jednej stronie kręte, ozdobne schody wiodły na górę, a pośrodku znajdowała się staroświecka winda z zasuwającymi się z hukiem drzwiami z kutego żelaza. Przygładziwszy włosy, Matt skierował się w jej kierunku. Dobiegł go głos Holly zza poręczy balustrady.
- Nie działa. Będziesz musiał wejść po schodach. - Dobrze. Matt zaczął się wspinać, przemierzając po dwa stopnie naraz. Przypomniało mu to drogę na Statuę Wolności, ale bez dodatkowej atrakcji, jaką stanowił kręcący się przed nim tyłeczek Josie. Tylko jej pośladki podtrzymywały go w zamiarze wejścia na górę i zastanawiał się, czy ona domyślała się, że mimo brawury, tak naprawdę cierpiał na lęk wysokości. Przy trzecim zakręcie zaczął ciężko dyszeć. Gdy tylko dojedzie do domu, przestanie pić i jeździć taksówkami, a może nawet poleci do sklepu i kupi sobie górski rower. - Jeszcze tylko dwa piętra! - krzyknęła Holly zachęcająco. Szopa włosów rozsypała się jej na twarzy, a ona przechylała się pod zawrotnym kątem. Matt zatrzymał się i opierając się o wygiętą, drewnianą balustradę, walczył o oddech. - Mam nadzieję, że masz u siebie tlen. - Coś lepszego. Mam tequilę. Ponownie rozpoczął wspinaczkę. - Nic dziwnego, że jesteś taka szczupła.
S
- Daj spokój. Przestań. Przez ciebie czuję się winna. To już niedaleko. Matt zatoczył się na podeście przed mieszkaniem Holly. Powinien w połowie drogi ścią-
R
gnąć płaszcz, czuł niemiłą wilgoć w różnych miejscach. Wyprostowawszy się z wysiłkiem, odetchnął z głęboką ulgą. - Udało mi się! - Cieszę się.
Spojrzał na Holly, która uśmiechnęła się wstydliwie do niego. - O la la! - powiedział Matt, przełykając ślinkę. - Podoba ci się? - Okręciła się wokoło dla niego. - O la la! - powtórzył Matt. - A gdzież się podziała ta dupiasta laska? - Od czasu do czasu daję jej wychodne. - Wyglądasz wspaniale. - Zniknęły gdzieś fankowe dżinsy, sportowe buty i goły pępek. A na ich miejscu pojawił się jakiś mały, czarny ciuch i obcasy. I to wysokie. Z Dominatrix. Sukienkę stanowiły skąpe skrawki materiału przytrzymywane razem przez delikatne sznureczki i nie wydawały się one odpowiednie do powstrzymania nagłego przypływu testosteronu, który pojawił się skądś nieproszony. Nie było tego za wiele, lecz mimo to wyglądało fantastycznie. Holly ujęła go za rękę, zanim zdążył wytrzeć ją o swoje dżinsy. - Wejdź do środka - powiedziała, wciągając go przez drzwi wejściowe. - Witaj chez moi.
Chez moi stanowiło zagracone poddasze o ogromnych oknach wychodzących na jasne światła miasta. Wypełnione było materiałami artystycznymi porozrzucanymi wszędzie, gdzie się tylko dało - ołówkami, farbami, końcówkami zużytych pasteli. Ogromne barwne płótna zdobiły nagie poza tym ściany. - Rozbierz się. - Dziękuję. - Matt z wdzięcznością zdjął swój płaszcz i udrapował go na oparciu wiklinowego krzesła przy drzwiach. Nadal było mu gorąco i koszula uwierała i drapała go przy szyi. Obrócił się powoli, przeglądając owe odważne malowidła. Wskazał na jedno z nich. - To twoje? Holly wzruszyła ramionami. - Ukończyłam szkołę plastyczną. - Są dobre. - Nie na tyle dobre, aby pozwoliły mi żyć na poziomie, do jakiego chciałabym się przyzwyczaić. - Dlatego pracujesz jako rzecznik prasowy?
S
Skinęła głową, przechodząc obok niego i wchodząc do kuchni. - Na razie.
R
To była rewelacja. Matt uwielbiał nieład. Kobiety żyjące w bałaganie wydawały mu się przyziemne i atrakcyjne, w przeciwieństwie do jego byłej żony, która należała do wielbicielek plastikowych toreb na śmieci i płynów do czyszczenia ubikacji i zlewu. Poprzysiągł sobie, że nigdy już nie zakocha się w Porządnickiej kobiecie, i miał ogromną nadzieję, że Josie była flejtuchem. W kącie pokoju leżał stos porzuconych rzeczy - eklektyczna mieszanka okazyjnych zakupów ze sklepów charytatywnych i ubrań od znanych projektantów mody. Na samej górze spoczywały buty do biegania i spodenki z lycry. Biblioteczka zawierała szereg niesamowicie ezoterycznych książek, które wyglądały, jakby zostały zakupione w antykwariatach lub pożyczone z bibliotek i nigdy nie zwrócone. Wziął do ręki jedną z nich i przebiegł palcem po zakurzonym grzbiecie, zdając sobie nagle sprawę, jak niewiele wiedział o Josie. Wokół lustra znajdowała się bezładna kolekcja fotografii ukazujących Holly z ludźmi, którzy, jak przypuszczał Matt, byli przyjaciółmi i rodziną, jak również z paroma mniej lub bardziej znanymi gwiazdami rozrywki, włącznie z Headstrong. Matt poszedł za Holly do kuchni.
Pomieszczenie to również robiło wrażenie zamieszkanego, ale w chaosie tym widoczny był pewien porządek, subtelna organizacja kuchennych przyborów i garnków. Obok kuchenki stała butelka dobrej jakości octu balsamicznego i słoik soczystych oliwek oraz zbiór dobrze wytartych książek kucharskich, który świadczył o tym, że Holly była w stanie sklecić porządny posiłek. Dla zrównoważenia tego obok tostera leżała kupka niezdrowych okruchów, a w zlewie piętrzył się stos naczyń. Holly otworzyła lodówkę, chwyciła za butelkę tequili i zaczęła nią wymachiwać przed Mattem. - Mała czy duża? - Równie dobrze mogę kontynuować tak, jak zacząłem - powiedział Matt. - Duża. Dwunastostopniowy program detoksykacyjny musi się rozpocząć od poniedziałku. Holly nalała śmiertelną dawkę i podała mu ją. Napełniła własną szklankę i skinęła na niego. - Na zdrowie.
S
Matt przepłukał usta lodowato zimnym napojem, rozkoszując się wywołanym przez niego silnym pieczeniem. - Zdaje się, że jesteś zaskoczony.
R
- Nie tego się spodziewałem. - Matt oparł się o kredens, skrzyżowawszy nogi. - Kryje się w tobie więcej zalet, aniżeli widać na pierwszy rzut oka, Holly Brinkman. - Wypiję za to! - Przetrzymała spojrzenie Matta i osuszyła swą szklankę jednym haustem. - Być może tym razem zostaniesz na tyle długo, aby odkryć coś więcej. - Taki właśnie mam zamiar - odparł. - Usiądźmy wygodniej - zaproponowała Holly, ciągnąc go do salonu i Usadawiając na ogromnej, podniszczonej kremowej sofie, która nosiła ślady niefachowo zeskrobywanej farby. Matt oparł się o poduszki. Bolały go stopy i teraz wiedział, jak musiał się czuć ktoś, kto miał guzy na paluchach, choć najwidoczniej nie powstrzymywało to cioci Dolly od pląsania jak obłąkana nimfa wodna. Holly przechyliła się, aby włączyć odtwarzacz CD, najwyraźniej była to dobrze wyćwiczona uwodzicielska technika. W mieszkaniu rozległy się przyciszone dźwięki jazzu, Holly zrzuciła jednym kopnięciem buty z większą teatralnością, aniżeli to było konieczne, po czym podwinęła pod siebie nogi i opierając się o zapiecek sofy, przesunęła palcami po gęstej grzywie swoich jasnych, kręconych włosów.
- A zatem mam cię teraz wyłącznie dla siebie. Chcesz mi opowiedzieć historię swego życia? A może ja mam ci opowiedzieć moją? Matt sączył tequilę i spoglądał na dno swojej szklanki. - Historia mojego życia jest mało inspirującą lekturą. Niezadowolony z pracy, nieszczęśliwy w miłości, mający aspiracje do zamieszkania w jakimś małym domku na plaży na Bahamach i pisania tam świetnych i chodliwych powieści, czego prawdopodobnie nigdy nie osiągnę. A ty? Holly wydęła usta. - Tak samo. Usiłuję pracować jak mogę, żeby opłacić czynsz. Jestem zbyt zmienna na trwały związek, więc nie wiem, co to prawdziwa miłość. Mam aspiracje uderzyć w sam szczyt artystycznych kręgów na Manhattanie jako najnowsze odkrycie i prawdopodobnie nigdy mi się to nie uda. - Zasługujesz na to. Odrzuciła włosy do tyłu. - Ach, wy, Anglicy, zawsze macie na wszystko gotową odpowiedź.
S
Obydwoje napili się i Matt zauważył, że jego szklanka pustoszała gwałtownie. Szklanka Holly również, więc dopełniła je. Przysunęła się do przodu na sofie, tak że jej usta znalazły się zaledwie parę milimetrów od ust Matta.
R
- No cóż, teraz wiemy już o sobie wszystko, co można wiedzieć. - Tak sądzę.
- A mówią, że gadanie nic nie kosztuje. - To nie kosztowało nas ani pensa.
Znowu przysunęła się bliżej, oparłszy dłoń na jego udzie, spoglądała na niego spod rzęs. O rany, dlaczego tracił całe życie na gonitwie za kobietami, które od niego uciekały, podczas gdy należało jedynie usiąść i dać się ponieść z prądem. A trzeba było przyznać, że prąd Holly przepływał bardzo prędko. Jej palce zakradły się do jego koszuli, bawiły się materiałem, drażniły i przesuwały się po jego skórze. Słyszał, jak łomotało mu serce, a piersi drgały, jak gdyby łaziło po nich tysiące maleńkich mrówek. Miłe mróweczki. Jej usta odnalazły jego usta i były miękkie i ciepłe, i smakowały jak owoce kiwi. Przejechała językiem wzdłuż jego górnej wargi i zaparło mu dech w piersiach, co nie przydarzyło mu się już od dłuższego czasu. Chyba w zeszłym tygodniu, kiedy biegł za autobusem na Embankment i, chcąc nie chcąc, zasapał się. No i kiedy wspinał się na Statuę. Matt przeraził się. Nie waż mi się tego popsuć, Josie Flynn! Nigdy jeszcze nie miałem
kobiety tak rozpaczliwie pragnącej mego ciała! Spływaj i zostaw mnie w spokoju! Próbowałem i nie byłem w stanie cię odnaleźć, a zatem dajmy już temu spokój. Zamknął oczy i rozmyślając o Tottenham Hotspur wygrywającym Puchar i innych mało prawdopodobnych i równie rozpraszających uwagę scenach, poddał się pocałunkom Holly. Równie nagle jak zaczęła, Holly odsunęła się delikatnie od niego. - Jesteś głodny? - Nie. - Dlaczego mieliby to teraz przerywać? - Nie mam za dużo jedzenia - przyznała. - Tylko kilka rondli z kleikami i trochę sushi. - Mogę się obejść bez kleików - odparł Matt. Tylko rób dalej to, co robiłaś. - I bez surowej ryby. - Moglibyśmy pójść do delikatesów za rogiem - zaproponowała Holly. - Mają tam wspaniałą cielęcą piccatę. - Zjadłem już dzisiaj tyle, że wystarczy mi do końca tygodnia. - Na dowód tego Matt zaczął masować swój wystający brzuch.
S
- Co się zatem stało? - Założyła włosy za ucho. - Czyżby ktoś wystawił cię do wiatru? Matt pomyślał ze skruchą o Josie, siedzącej dwa dni temu samotnie w meksykańskiej restauracji.
R
- Nie - powiedział z wahaniem. - Nie miałem żadnej randki. Jako takiej. - Nie mam nic przeciwko temu - zapewniała go Holly. - Panuję nad sobą.
- Nie. Z całą pewnością nie miałem randki. - Jak zatem spędziłeś dzień, poza tym, że się najadłeś? - E... - Na zwiedzaniu? - No cóż, odtańczyłem Hawę Nagilę, parę tańców w kółeczku, kilka elektrycznych zjeżdżalni, Kaczuszek i Macaren - zaśpiewał Matt, kładąc ręce na biodrach i poruszając nimi ze znikomym entuzjazmem. - Słucham? Matt oparł głowę z powrotem i przymknął oczy. - Byłem na weselu. - Niemożliwe. - O tak, naprawdę. Śpiewanym i tańczonym, etnicznym, amerykańsko-żydowskim wese-
lu. - Nie wiedziałam, że wybierałeś się na wesele. - Ja również. To znaczy w pewnym sensie wiedziałem. - Znałeś pannę młodą i pana młodego? - No cóż, w pewnym sensie nie znałem ani jej, ani jego. - Matt przełknął trochę tequili. - To bardzo długa historia. - Cóż to za zbieg okoliczności. - Co? Ty też ich nie znałaś? Holly miała bardzo dziwną minę. Do duszy Matta zaczęła wpełzać powoli strużka czegoś niesamowitego. Jak w jakimś filmowym horrorze, kiedy drzwi otwierają się ze skrzypieniem, gaśnie światło, a muzyka gra da, da, da, da... i ma się ochotę złapać za poduszkę i wepchnąć ją sobie do gardła, gdyż wiadomo, że zaraz ukaże się coś potwornego. I wówczas spostrzegł prezent ślubny, pięknie zapakowany, leżący obok nieukończonego płótna, które chyba przedstawiało połówkę misy z owocami. Papier pokrywały srebrne napisy
S
„Powodzenia", wypisane przesadnie powykręcanym pismem, kokardki i wstążeczki kwitły na szczycie i spadały delikatną kaskadą po obu stronach. Spojrzał ponownie na Holly i usiłował
R
powstrzymać się od rozdziawienia gęby. Tylko proszę! Niechże to nie będzie właśnie to! - Akurat kiedy zadzwoniłeś, wychodziłam na wesele. Wszystkie włosy na głowie stanęły mu dęba. Był to taki moment ze Strefy mroku. - Czy to była ta zabawa, na którą mnie zapraszałaś, a ja ci odmówiłem? Holly pokiwała głową. - Nie wiedziałam, że już idziesz na jedno. Powinieneś mi powiedzieć. Ileż razy już mu to mówiono w życiu? Powinieneś mi powiedzieć, że chciałeś umówić się z moją najlepszą przyjaciółką, powinieneś powiedzieć, że chciałeś dostać awans w pracy, i nie dopuścić, aby ten zasmarkany Simpson został redaktorem, powinieneś powiedzieć, że kochałeś mnie bardziej, to może nie zostawiłabym cię wtedy. Itd. Itp. O ile więcej zakrętów i poślizgów miałoby jego skomplikowane życie, gdyby powiedział choć połowę z tych pieprzonych rzeczy, które powinien był powiedzieć. Powinien powiedzieć, że ze wszystkich ślubów, które potencjalnie odbywały się teraz w Nowym Jorku, szukał tego jedynego, jednej szczególnej kobiety, jednej określonej panny młodej, jednej określonej druhny. Powinien to powiedzieć. Cóż to za cholernie głupie zdanie! Holly przysunęła się znowu, żeby go pocałować, a on, zamiast coś powiedzieć, pozwolił,
aby jej usta przykryły jego. Pozwolił, aby jej język odszukał jego język, posmakował go, podroczył się z nim, a jego koniuszek jeździł mu po zębach. To niemożliwe. To byłoby zbyt surrealistyczne. To nieprawdopodobne. A może jednak? Językiem odkrywał jej usta, lecz oczy miał otwarte i furkotało mu w mózgu... Rozpinała mu palcami koszulę ze znawstwem, które było nieco alarmujące. Ręce jej znalazły dojście do środka i sprawiały wrażenie chłodnych na jego gorącej, rozpalonej skórze. Oczy Matta rozszerzyły się. Ona zaczęła pojękiwać! Słodkie, zachęcające, ciche dźwięki, które jednak nie były w stanie zagłuszyć pytania, jakie łomotało mu w mózgu. Nie mógł dalej migdalić się z nią, nie zadając jej tego pytania. On to musiał wiedzieć! Matt powstrzymał jej dłoń, wędrującą wewnątrz koszuli w kierunku jego szyi. - Zaczekaj minutkę! - powiedział, odsuwając się od niej. - Powiedz mi coś więcej na temat tego wesela. Holly wydawała się zaskoczona, lecz wziąwszy pod uwagę okoliczności, było to całkiem zrozumiałe. - To ważne.
S
Usiadła prosto na sofie, nie robiąc wrażenia aż tak zniecierpliwionej, jak mogłaby być, i
R
rozłożyła ręce w geście mówiącym: „I od czegóż mam zacząć?" - Moja stara przyjaciółka wychodzi za mąż. Byłam w szkole plastycznej, a ona pomagała w galerii w SoHo. Sprzedawała wiele moich obrazów swoim nadzianym przyjaciołom. Żywiła mnie w czasie studiów. Jestem jej dłużniczką.
Matt domagał się gestem czegoś więcej. Holly kontynuowała. - Załatwiłam, aby Headstrong zagrał dla niej kilka numerów podczas weselnego przyjęcia. To będzie bomba. Wolę jednak widzieć się z tobą. Holly dała mu do zrozumienia, że to wszystko. I nic więcej. Matt otarł zimny pot, który pojawił mu się na górnej wardze. - Czyż ta twoja przyjaciółka nie będzie na ciebie wściekła, że się tam nie zjawiłaś? Holly roześmiała się. - Nikt tam nie będzie za mną tęsknił. Usiłował zachować spokój, ale wydawało mu się, że jego głos podnosi się i opada w niekontrolowany sposób. Jak zawsze, kiedy był zdenerwowany - z tego powodu wyrzucono go ze szkolnego chóru. - Może jednak powinniśmy tam pójść.
- Dwa wesela w jednym dniu! Jeszcze ci mało, co? Matt przełknął grudkę niepokoju stojącą mu w gardle. - Wesela bardzo mnie wzruszają. Holly przytuliła się do niego i zaczęła masować ręką wewnętrzną stronę jego uda, pochylając się nad jego ciałem. - Mnie też... - Matt zaczął ciężko oddychać - ale mogłabym wyobrazić sobie inne rzeczy, które moglibyśmy razem robić... - Ha, ha. Ja również - odpowiedział Matt. - Która jest teraz godzina? - Usiłował bezskutecznie uwolnić rękę, którą Holly przycisnęła mu do boku. - Robi się już późno. - Czy bylibyśmy w stanie tam dojechać, zanim to się skończy? Holly usiadła ponownie. Zmarszczka pofałdowała jej czoło. - Rzeczywiście chcesz tam pójść? Matt wzruszył nonszalancko ramionami, a serce tańczyło mu tango.
S
- Byłaby to świetna okazja do ponownego posłuchania Headstrong. - Przecież ich znienawidziłeś.
R
- Być może był to pochopny osąd. Holly uśmiechnęła się. - Robisz to dla mnie, prawda?
Matt uśmiechnął się głupkowato. Próbował sprawiać wrażenie przyłapanego na gorącym uczynku i uniósł dziwacznie brwi. - Nakryłaś mnie! - Zadzwonię i wszystko wyjaśnię, jak tylko ona wróci z podróży poślubnej. Mają spędzić trzy tygodnie, wędrując po Amazonii. Wydawało się, że robi to na niej wrażenie. - To wspaniale - powiedział Matt. - Nic się nie martw. - Holly spojrzała na niego z wyrazem najwyższej wyrozumiałości. Możemy tu sobie przytulnie posiedzieć. - Sięgnęła po butelkę i dolała im tequili do szklanek. Martha się nie obrazi. Matt poczuł, że kurczy się do rozmiarów myszy i wzbiera w nim ogromny krzyk. Złapał Holly za rękę. - Bierz płaszcz! - warknął, usiłując zapiąć koszulę. - Co takiego? - Porwał ją na nogi. - Ależ, Matt!
Rozlała alkohol na swoje czarne wdzianko i gorączkowo usiłowała strzepnąć plamę ręką, podczas gdy on ciągnął ją w stronę drzwi. - Co takiego? - powtórzyła. - Płaszcz - powiedział. Sam wkładał już swój na ramiona. - Pospiesz się. Idziemy na wesele. - Ty jesteś chyba szalony! - odparła Holly, podskakując i usiłując ponownie nałożyć buty. - Szybko! Szybko! Matt był już w drzwiach, kiedy zatrzymał się nagle i zwrócił do Holly: - A gdzie się odbywa to wesele? - Na Long Island. - Long Island! A gdzie na Long Island? - U Zappego. W Pałacu Ślubów Zappego. - U Zappego - powtórzył Matt. I pomyślał, że prawdopodobnie zemdleje.
S
Rozdział trzydziesty pierwszy
R
Josie obracała w dłoniach ślubny bukiet, czując się z nim idiotycznie. Glena i Marthy nie widziano już od dłuższego czasu. Bardzo długiego. Jack zaczął wyglądać patetycznie i zdawał się zagubiony, samotnie podejmując swych weselnych gości. Tańczył z podstarzałą, sycylijską ciocią o włosach koloru atramentu i chyba zachowywał się bardzo uprzejmie. Josie miała ochotę coś kopnąć. I to mocno. Gdzież się podziała ta jej cholerna kuzynka? A co ważniejsze, gdzie się podziała ta jej cholerna kuzynka z jej facetem? Przeżyła ten wstyd z rzucaniem bukietu i uczciwie go wygrała. Gdzie oni zniknęli? I co ona miała mu takiego ważnego do powiedzenia, że musiała go od niej odciągnąć akurat w momencie, kiedy zaczynało być im ze sobą tak przytulnie? Martha może sobie wyglądać bosko i być miła i zabawna, lecz należała do najbardziej niesolidnych osób na tej planecie. Josie przeszukała tłum, wypatrując migającego w przelocie welonu lub swego przystojnego drużby. I nic. Gdziekolwiek by byli i cokolwiek by robili, nie był to odpowiedni na to czas. - Gdzie się podziała ta moja cholerna córka? - warknął Joe, kiedy tańczył obok z żoną swego najstarszego brata. - Wyszła na chwilkę, wujku Joe. Na świeże powietrze.
- Świeże powietrze! Akurat! O Jezu, ta dziewczyna spóźni się nawet na własny pogrzeb. - Nagle zorientował się, co takiego powiedział, i skurczyła mu się twarz. Cóż za facet. Josie stała niepocieszona na skraju parkietu. U jej boku pojawił się nagle wujek Nunzio. - Taniec, proszę pani? - Dlaczego nie? Wziął ją delikatnie w swe stare, zasuszone ramiona, ramiona, które wyglądały tak, jakby orały pola i zbierały winogrona, mimo że Martha powiedziała jej, iż wuj Nunzio był multimilionerem i prowadził jakieś imperium eksportowe. Cokolwiek by tam robił, to ruszał się nieźle i umiejętnie prowadził ją pomiędzy innymi tancerzami, lekko niczym sam Fred Astaire. Pomimo dźwięków piosenki Celine Dion, zawodzącej My Heart Will Go On, Josie nie mogła otrząsnąć się ze swego niepokoju i ponad ramieniem wuja Nunzio przeszukiwała wzrokiem salę, usiłując dojrzeć na niej swoją zbłąkaną kuzynkę. - Zrelaksować się - radził jej wuj Nunzio. - Przydałoby się dobre jebanko.
S
- Na litość boską, nie zaczynaj od nowa. Przecież próbuję - odpowiedziała mu. - Naprawdę próbuję. Spotkałam przedwczoraj kogoś, z kim mogłabym wskoczyć do łóżka na każde
R
zawołanie. A to wcale nie jest w moim stylu. Ale on zniknął gdzieś w sinej dali. I cały dzień ścigałam pierwszego drużbę i on mi też gdzieś się teraz zapodział. Nabawię się w związku z tym kompleksów, więc daj mi już spokój.
Wuj Nunzio obdarzył ją pełnym zębów uśmiechem, na co odpowiedziała mu tym samym. - Nie masz najmniejszego pojęcia, o czym mówię, co? - Ale jaja - odpowiedział. - Tak też myślałam. - Josie uśmiechnęła się do niego. - A zatem niczym się nie różnisz od innych mężczyzn, z którymi bywałam. Pojawił się przy nich Jack, negocjując obrót w tańcu ze swoją miniaturową, niebieskawych odcieni partnerką. - Josie, widziałaś Marthę? - zapytał. - Od jakiegoś czasu nie. A dlaczego pytasz? - Mają serwować następne danie. Nie chciałem, aby zaczynali bez niej. - Miał zmarszczone brwi, raczej bardziej zmarszczone niż zwykle. - Pójdę i jej poszukam. - Nie, nie - powiedziała Josie, nie mając pojęcia, dlaczego tak panikuje. - Ja pójdę.
- Może Glen wie, gdzie ona jest? - Jack bezskutecznie rozglądał się za swoim pierwszym drużbą. - Glena też nie widzę. - Jest gdzieś tutaj - powiedziała z przekonaniem Josie. - Myślisz, że nic jej nie jest? - Jestem pewna, że nic się jej nie stało. - Wydaje mi się, że nie ma jej już od dłuższego czasu. - Może boli ją głowa. - Josie usiłowała go uspokoić. - Taki długi dzień i tak dalej. Być może Marthę rzeczywiście rozbolała głowa. Kto to wie?, pomyślała Josie. - Pójdę jej poszukać, Jack. Ty zostań tu ze swoimi gośćmi. - Dziękuję ci, Josie. - Uśmiechnął się i była w tym głębia i ciepło, które ją zaskoczyło. Odwrócił się, aby odejść. - Jack. - Josie uścisnęła go za ramię. - Gratulacje. To było cudowne wesele. - Dziękuję - powiedział ze wzruszającą szczerością. - Cieszę się, że mogłaś przyjechać. - Ja również - odparła Josie.
S
Pomiędzy nimi pojawił się fotograf i pstryknął zdjęcie. Josie i Jack mrugnęli oczyma jednocześnie.
R
- Przyłapani na gorącym uczynku! - powiedział Jack i tańczył dalej roześmiany. Josie odwróciła się do swego partnera.
- Wuju Nunzio, muszę już iść - krzyczała do niego tak, jakby był głuchy. Wuj Nunzio uśmiechnął się i tańczył dalej. - Muszę już iść! - Wskazała na drzwi. - Muszę zamordować moją kuzynkę. - Sí, sí - powiedział entuzjastycznie. - Sí. - Sí - potwierdziła, wyplątując się. - Zobaczymy się później. - Jądra mi płoną na twój widok. - Nie mogę powiedzieć, aby wielu mężczyzn wyraziło wobec mnie akurat takie emocje. - Masz wspaniałą dupę - powiedział. - Dziękuję. - Josie przyjęła to z uśmiechem. - A ty potworne słownictwo. Porzuciła swego partnera, zanim poczuła ochotę wyszorowania mu mydłem ust, i skierowała się w stronę schodów. Być może Martha udała się do pokoju, żeby się położyć. Albo jeszcze gorzej - może oboje z Glenem ukrywali się gdzieś i wspominali swój były romans w całkowicie nieodpowiednim czasie. Zabije ich oboje, jeśli gawędzili sobie na temat starych dziejów. Tak długo czekali, że mogli przełożyć to na później.
Jack zajął swoje miejsce przy weselnym stole. Wydawał się niespokojny i samotny. Obok przesuwał się sznur gości składających mu życzenia i wpisujących się do Księgi Pamiątkowej, do której, podobnie jak do albumów fotograficznych, nikt po zakończeniu wesela nie będzie zaglądał. Żaden z weselników nawet nie zauważył jego niepokoju. Josie przyśpieszyła kroku. Gdziekolwiek była Martha, lepiej, aby tu wróciła, i to szybko. - Panie i panowie. - Śpiewaczka postukiwała w mikrofon. - Byliśmy tu weselnymi dzwonami. Będziemy bawić państwa podczas obiadu, zanim ustąpimy miejsca... - tu sprawdziła swoje notatki - nowym talentom na tanecznym parkiecie - grupie Headstrong! Josie zatrzymała się. Headstrong? Pojawiły się kelnerki z gorącymi tacami załadowanymi plastrami filetów. Headstrong? Gdzie ona, do cholery, słyszała już tę nazwę?
Rozdział trzydziesty drugi
S
Sypał śnieg i nie mogli złapać taksówki. Nigdzie. Holly podskakiwała, usiłując stawiać
R
pewnie stopy w butach na obcasach, które z całą pewnością nie nadawały się do chodzenia. Matt brnął do przodu, aby uniknąć zimna i piekących płatków śniegu, topniejących im na mokrych twarzach.
- To jest wysoce nieprzyjemne - narzekał Matt, ciągnąc za sobą Holly. - Wcale nie musimy tam iść - przypominała mu Holly. - Musimy - wyjaśnił Matt. - Musimy. I nie pytaj mnie dlaczego. Po prostu musimy. - Czy to typowo angielskie? - Holly odsunęła wilgotne loki od ust. Włosy spłaszczyły jej się na czubku głowy i porobiły się szerokie fale po bokach niczym u Crystal Tipps w programie „Crystal Tipps i Alistair". Niewątpliwie była ładna i z każdą minutą wydawała mu się coraz ładniejsza. W innych okolicznościach porwałby ją, popędził z powrotem do jej ciepłego, zabałaganionego, artystycznego mieszkanka i rozkoszowałby się nią. Ale nie teraz. Teraz uparł się, aby brnąć dalej na piechotę jak w jednej ze scen w Stacji arktycznej „Zebra ", szukając kobiety w sukni z liliowego szyfonu, która była błogo nieświadoma faktu, iż rujnowała mu miłosne życie. - Czy niepojawienie się na czyimś weselu przynosi pecha? - Potwornego - wysapał Matt. Holly zatrzymała się jak wryta. Uniosła dłonie ku niebu.
- Zaryzykuję - orzekła. - Cóż takiego może się stać? Dostanę wysypki? - Daj spokój. Nie pamiętam. Potworne rzeczy. Naprawdę okropne rzeczy. - Dostanę alergii na alkohol? To najpotworniejsza rzecz, jaką mogę sobie wyobrazić. - Jeszcze tylko pięć minut - nakłaniał ją Matt. - Jeszcze tylko pięć minutek i jeśli do tego czasu nie pojawi się taksówka, to damy sobie na dzisiaj spokój. - Będę potwornie wyglądać. Jestem cała mokra i poskręcały mi się włosy. - Wyglądasz przepięknie - powiedział Matt, aby ją zbyć. - Czy rzeczywiście tak sądzisz? - Holly okręcała pasmo włosów wokół palca. Spojrzał na nią. Na jej mokry, błyszczący nosek, jej mokre, poskręcane włosy. Mokre, śmieszne buty. - Tak - przyznał uczciwie. - Tak sądzę. - Wróćmy do mojego mieszkania, Matt - poprosiła go. Zatrzymał się. Śnieg rozpryskiwał mu się na nosie, na płaszczu, przyklejając mu włosy do głowy. Słyszał własny oddech pomimo nieustającego ruchu ulicznego. Wokół nich migotały
S
neonowe światła, zamazane na konturach przez biały puch.
Nieproszona taksówka zatrzymała się tuż obok nich. Matt gapił się na nią z rozdziawio-
R
nymi ustami. To było przeznaczenie. To była ta cholernie kapryśna ręka fatum! - Wsiadaj! - polecił jej.
Otworzył drzwi i usadowili się w niej oboje.
Rozdział trzydziesty trzeci Głośne odgłosy weselnej zabawy niknęły spokojnie w tle, w miarę jak Josie wspinała się coraz wyżej po schodach w kierunku pokoju, w którym wcześniej wszyscy się odświeżali. Gruby dywan koloru krwi wciągał jej obolałe stopy w swoją głębię. Palce pulsowały jej milutko w tych ciasnawych, liliowych pantofelkach. Josie zatrzymała się, opierając się całym ciężarem na mahoniowej balustradzie, która wiła się przed nią bez końca. Błyszczała wypolerowana i każda ręka pozostawiała odciski na jej nieskazitelnej powierzchni. Utrzymywanie jej w takim stanie musiało być zadaniem równie trudnym, jak malowanie mostu przy Forth Road. Teraz kiedy się zatrzymała, okazało się, że ruszenie z miejsca wymaga niewspółmiernie większego wysiłku. Była całkowicie wypluta. Kolana błagały ją, aby usiadła, i z wdzięcznością osunęła się na znajdujący się pod nią stopień.
Czy warto było? To całe przygotowanie, stres, wydatki. No i po co? Kto ostatecznie zyskiwał na tej rytualnej ekstrawagancji? Jej własny ślub był doskonały, a mimo to pięć lat później - właściwie co do dnia - było już po wszystkim. Wszystko się skończyło i tyle, jakby nigdy nie złożono żadnych małżeńskich przyrzeczeń. Nie wchodziła w ten związek w różowych okularach - oczywiste wydawało jej się, że każda para musiała przechodzić przez trudne okresy, lecz nie spodziewała się niczego tak uparcie wytrwałego jak ta mała pupencja z księgowości. A może nie powinno to stanowić dla niej takiego zaskoczenia - libido Damiena zawsze znacznie przerastało jego inteligencję. Byli tacy szczęśliwi - a przynajmniej tak się jej wydawało. Miewali swoje wzloty i upadki. Ktoś, kto nie potrafi zamontować paru półek bez pomocy pół tony gipsu i kolejnych wizyt elektryka, hydraulika i brygady strażackiej, zawsze stanowi istotny powód domowych irytacji, ale tak dobrze się razem bawili. Czy kiedy przestali się już kochać z Melanie, odgrywali nogami teatrzyk cieni na ścianie w kolorze magnolii, którą zawsze zamierzali przemalować i jakoś nigdy tego nie zrobili? Czy nadal upierał się, aby jego „łoś w okresie godowym" był całkowi-
S
tym i niepokonanym zwycięzcą? Czyż nie zaśmiewali się do łez na podłodze w kuchni, bo rzeźb z sera, które zrobili i które miały być ich podobiznami, przypominały bardziej Beavisa i
R
Buttheada? Być może nie. Melanie nie wyglądała na osobę rzeźbiącą w serze. Być może powinna inaczej zareagować. Skoro skoki w bok zdarzały się teraz tak często, to czy musiały oznaczać koniec małżeństw, jak to niegdyś bywało? Czyż nie powinni być już bardziej dojrzali i obyci w sprawach zwykłej niewierności? Czy w ostatecznym rozrachunku miało to jakieś znaczenie? Wtedy tak jej się wydawało, teraz nie była tego taka pewna. Damien nie okazywał skruchy. Uparcie utrzymywał, że gdyby była lepszą żoną, nic takiego by się nie wydarzyło. Ani razu nie wspomniał o tym, że sam okazał się zasranym mężem. To nie jego zdrady poczyniły taką szkodę. Najgorsza w tym była utrata zaufania i szacunku. Kiedy tego zabrakło, nie pozostało nic. Co teraz porabiał Damien? Teraz, kiedy znudziła już mu się zabawa w dom z Melanie i jej potomstwem. Poczynił parę kroków, żeby przypodobać się Josie, lecz były to niezdecydowane próby - parę telefonów, zazwyczaj po pijaku i o pierwszej rano, kilka bukietów kwiatów, nigdy jej ulubionych, jakaś szaleńcza bielizna, zbyt wulgarna, aby można ją potraktować poważnie. Damien w przymilnym nastroju był nieobliczalny. Kto zostanie jego następną, niczego nie podejrzewającą zdobyczą?, zastanawiała się. W przeciwieństwie do wampira, Damien wysysał poczucie własnej wartości ze swoich dobrowolnych ofiar.
Nie miała wszak pewności, czy ostatecznie nie było to równie paskudne jak wypijanie krwi. Życie w samotności okazało się trudne - brakowało jej przytulania i towarzystwa, które Kot Uprzednio Księciem Zwany mógł zrekompensować jej tylko do pewnego stopnia. Zdarzały się okresy, głównie około trzeciej nad ranem, kiedy całkowicie traciła zdolność rozsądnego rozumowania i tęskniła za Damienem tak bardzo, że prawie czuła go obok siebie i wyciągała rękę, udając, że go głaszcze, mimo że nigdy właściwie nie leżał w tym łóżku. Były to czasy, kiedy posługiwała się swoją butlą na gorącą wodę, i nad ranem to zwykle mijało. Na ogół jednak uważała, że samotne życie było o wiele bardziej atrakcyjne aniżeli życie z Damienem. Josie spojrzała na schody. Miała nadzieję, że Marcie powiedzie się lepiej niż jej. Dobiegły ją odgłosy śmiechu z sali. O rany, musi się ruszyć, bo w przeciwnym razie Jack przesiedzi tam samotnie całą noc. Zmusiwszy się do wstania, Josie ponownie zaczęła wspinać się na górę. Było tam tak cicho, tak spokojnie. Josie przeszła na palcach przez korytarz, odgłosy jej kroków pochłaniała miękkość dywanu. Można tu było skonać, a nikt by tego nie zauważył.
S
Weszła do przedpokoju będącego korytarzem wiodącym do właściwego pokoju. Na pozłacanym wieszaku na ścianie wisiał w przezroczystym opakowaniu strój Marthy, w którym
R
miała wyjechać w podróż poślubną. Spodnie i marynarka w najjaśniejszym, błękitnym odcieniu. Ciemnoniebieskie buty do kostek czekały cierpliwie na miejscu. Josie stanęła i podziwiała je. Martha będzie wyglądała w tym doskonale. Po prostu doskonale. Lecz z drugiej strony, ona zawsze tak wyglądała.
Pokój znajdował się tuż przed nią i dobiegały do niej przytłumione szmery zza zamkniętych drzwi. I to musiała być Martha. Być może przyszła tu na górę, żeby wykonać parę telefonów, załatwić coś w ostatniej chwili. Josie zastukała kłykciem w drzwi z solidnego drzewa. - Martha? Nie uzyskała odpowiedzi, lecz Josie wiedziała, że w środku ktoś jest. Szmery stawały się coraz głośniejsze, głosy coraz bardziej znajome, coraz wyraźniejsze. Nadsłuchiwała, żeby usłyszeć coś więcej, lecz drzwi były zbyt grube. Josie zapukała głośniej. - Martha! Przekręciła klamkę i drzwi otworzyły się bezszelestnie na dobrze naoliwionych zawiasach.
- O mój Boże! - powiedziała Josie. W momencie gdy się odezwała, ręka automatycznie uniosła jej się do ust, lecz było już za późno. O wiele za późno. Szczęka zdążyła jej już upaść na miękki, pluszowy dywan.
Rozdział trzydziesty czwarty Sypał śnieg i Matt siedział wpatrzony w okno taksówki, przysłuchując się szmerom wycieraczek. Cała ulica była zatłoczona, gdyż podobnie jak londyńczycy, mieszkańcy Nowego Jorku nagle zapominali, jak się jeździ, gdy tylko drogi przyprószy śnieg równie śmiertelny jak lukier na torcie. Matt sam nie prowadził już od miesięcy. Samochód przepadł mu wraz z rycinami Gustawa Klimta, tosterem, dzięki któremu nie umarł z głodu na uniwersytecie, i jego częścią małżeńskiego łóżka.
S
- Ślimacze tempo - powiedział, usiłując się uśmiechnąć. Holly przytuliła się do niego. Zimno mi.
R
- Masz. - Odwinął swój szalik i przesunął go pod jej włosami, otulając ją nim delikatnie. - Dziękuję - powiedziała i przytuliła się do niego mocniej. Taksówkarz miał na sobie skórzaną czapkę z futrzanymi nausznikami i najwyraźniej oszczędzał na ogrzewaniu. Cały pobyt w Nowym Jorku można spędzić, narzekając na temperaturę. Wydawało się, że nie rozumiano tu idei temperatury umiarkowanej i wszędzie było albo za zimno, albo o wiele za gorąco. Matt pozwolił sobie na głęboki oddech, wolno wypuszczał parę z ust i patrzył, jak unosi się ona w powietrzu w taksówce. Cóż on, do licha, wyrabiał? Dlaczego ganiał (ha, ha - cóż to za żart!) po Manhattanie, tuląc do siebie wyjątkowo atrakcyjną dziewczynę, która nawet jeśli nie pragnęła rozpaczliwie jego ciała, to przynajmniej wydawała się bardzo chętna, po to tylko, aby spotkać się z angielską druhną i najprawdopodobniej usłyszeć, żeby się odczepił. Czy tak zachowuje się normalny człowiek? Czyż nie byłoby lepiej, gdyby po prostu zapomniał o tej kobiecie i cieszył się tym, co jeszcze dało się uratować w tej sytuacji? Spojrzał na Holly. Powieki miała ciężkie, a twarz śpiącą i rozmarzoną. - Czy sądzisz, że jak tam dojedziemy, będzie już po wszystkim? - Prawdopodobnie - odpowiedziała sennie, tłumiąc ziewanie. - Nawet po Headstrong?
- Prawdopodobnie. - Chyba nie takie miałaś plany na dzisiejszy wieczór, co? Holly uniosła jedną z brwi i na jej ustach pojawił się leniwy uśmieszek. Przynajmniej nadal potrafiła się z tego śmiać, pomyślał Matt. - Niezupełnie - odpowiedziała, nie patrząc na niego. - Tak czy owak, zrobiłem z tego weekendu prawdziwie królewską szopkę - westchnął. Holly przysunęła się do niego, wsuwając rękę pod jego płaszcz przy szyi. Była zimna i jej lodowate palce sprawiły, że zadrżał. - Wieczór jeszcze się nie zakończył - stwierdziła. - Nie. - Oczy miała nadal zamknięte, lecz jej usta jakimś cudem zbliżyły się na odległość pocałunku do jego ust. Wystarczył zaledwie nieznaczny ruch głowy, aby można było rozpocząć procedurę dokowania. Zaczęło w nim wzbierać niezdecydowanie, powodując, że serce zabiło mu nierówno i nierytmicznie jak perkusista z Headstrong. Matt podniósł wzrok i podchwycił spojrzenie tak-
S
sówkarza, który bacznie obserwował ich w swoim lusterku. Matt wzruszył ramionami z powodu swego dylematu. Kierowca również uczynił to sa-
R
mo. To mu wystarczyło. Matt opadł z powrotem na zimne, plastikowe siedzenie i pociągnął ku sobie zaspane ciało Holly.
Już bardzo długo jechali tak donikąd. Damien przysłonił ręką zegarek. Nie chciał więcej na niego patrzeć, gdyż mogło się to przerodzić w jakieś poważne schorzenie. W szkole podstawowej miał takiego kolegę, który nazywał się Joseph Miller i który rozśmieszał wszystkich, udając, że się jąka. Robił to jednak tak często, że w końcu nie był w stanie przestać. Damien spotkał go dwa lata temu na konferencji komputerowej w hotelu Harrowgate i Joseph nadal się jąkał. To go nauczyło, że nie wolno nie doceniać potęgi nerwicy lub pragnienia popularności. Damien zmusił się zatem do odprężenia na zimnym i niewygodnym siedzeniu taksówki. W życiu najważniejsza jest synchronizacja w czasie. Wiedzą o tym aktorzy komediowi, rolnicy, maklerzy giełdowi i ludzie wygrywający na loteriach. Czemuż zatem ci cholerni taksówkarze byli tego tak błogo nieświadomi? Jego kierowca rozsiadł się na swoim wyłożonym koralikami siedzeniu i chociaż nieustannie trzymał dłoń na klaksonie, nie wykazywał większego entuzjazmu. Nawet gdyby Damien mu o tym powiedział, to wyglądał na kogoś, kto pozostałby zupełnie nieporuszony faktem, że jego pasażer poważnie nadwyrężył swoją plastikową kartę, by się tu dostać, a w górnej kieszonce marynarki ukrytą miał diabelnie dużą grudkę naj-
lepszego z najlepszych kruszców z Afryki Południowej, mającą uratować jego rozpadające się małżeństwo. To nie wyglądało za dobrze. Jeśli będą tu stali dłużej, to spotka Josie dopiero w drodze powrotnej. Śnieg zaczął prószyć w iście hollywoodzkich proporcjach - niczym w scenie z Holiday Inn, w której, z pewnym brakiem logiki, Bing Crosby śpiewał, że marzą mu się białe święta Bożego Narodzenia, a ledwo go było widać spod tony wiórów, które jakiś ograniczony pacan wyrzucał na niego z maszyny do robienia śniegu. Damien usiłował zachować spokój, lecz to nie w jego stylu. Josie umiała zachować spokój. Josie uspokajała się całkiem nieźle, lecz on należał do tych, którzy szybko doprowadzali się do wrzenia, a potem wybuchali jak granat. Jego irytacja prędko dochodziła do punktu wrzenia, co pogarszał jeszcze fakt, że Trini Lopez, czy ktoś tam inny, dudnił w taksówce La Bambę tak głośno, że brzęczały głośniki i drżały obicia drzwi. Damien pochylił się do przodu.
S
- Czy nie możesz zadzwonić do centrali czy gdzieś tam indziej i dowiedzieć się, co się stało?
R
- Ja nie znam angielskiego - odparł taksówkarz.
- Czy nie podają tu u was w radiu komunikatów dotyczących ruchu drogowego? Przecież, do cholery, to jedno z najbardziej technologicznie rozwiniętych miast na tym popierdolonym świecie, tak czy nie?
- Hablo español - odparł taksówkarz. Damien osunął się na siedzenie. - Moi aussi - mruknął. - Dos cervezas, por favor. - Ha, ha! - zaśmiał się taksówkarz. - Cervezas! Samochód na pasie obok nich przesunął się odrobinę do przodu. Damien rzucił się na swoim siedzeniu. Dlaczego tamci ruszyli, a oni nie? Zawsze miał takie szczęście, w jakiejkolwiek by stał kolejce - czy to w banku, w firmie budowlanej czy w supermarkecie - inne kolejki zawsze, ale to zawsze, przesuwały się szybciej. O wiele szybciej. Damien wyjrzał ze złością przez okno i mężczyzna na sąsiednim pasie znowu posunął się odrobinę dalej do przodu. - No dobra! Dosyć tego! - stwierdził Damien, rzucając się do akcji. Być może nie zdoła dojść na piechotę do Long Island, lecz bynajmniej nie miał ochoty siedzieć tu, nie wiedząc dokładnie, co się stało.
- Zostań tutaj! - krzyknął do taksówkarza, który był zablokowany ze wszystkich stron przez buicki i lincolny, i żółte taksówki i najwyraźniej nigdzie się nie wybierał. Damien wyskoczył z samochodu i poślizgnął się niebezpiecznie na zlodowaciałej powierzchni jezdni. Zatrzasnął za sobą drzwiczki ze złością, aby pokazać, że gdy Damien Flynn coś sobie poważnie postanowi, to dopnie swego. Podnosząc kołnierz marynarki, Damien zaczął boleśnie zdawać sobie sprawę z grubych, mokrych płatków śniegu, lądujących mu między oczami. Wcisnął ręce głębiej w kieszenie i skulił się dla ochrony przed opadami, ruszając w dzikim pędzie wzdłuż szeregu unieruchomionych samochodów, których tylne światełka mrugały prowokująco w dali. Ano zobaczymy, czy Anglik nie potrafi ruszyć tego cyrku z miejsca. Taksówkarz Matta obserwował ich, jak się obłapiali na tylnym siedzeniu. To oczywiste. Siedział teraz skruszony i zbaraniały. - Nic ci się nie stało? - zapytał Matt, usuwając z płaszcza Holly coś, co wyglądało na zeschnięte resztki hamburgera. - Tak sądzę. - Odsunęła włosy z twarzy, sprawiając wrażenie lekko oszołomionej. I któż
S
mógłby ją za to winić? W jednym momencie rozkoszowali się czułym, długim pocałunkiem, a w chwilę później buch!, i obydwoje zlecieli z tylnego siedzenia na podłogę. Owo buchnięcie
R
nie było bynajmniej metaforyczne, nie stanowiło też jakiejś emocjonalnej eksplozji miłości, pożądania czy uniesienia. O nie. Było to coś znacznie bardziej przyziemnego. Spowodował je fakt, że ich kierowca wpakował się prosto i ze znaczną siłą w bagażnik znajdującej się przed nimi taksówki. Po czym bardzo prędko nastąpił kolejny huk, kiedy taksówka jadąca za nimi uderzyła w nich. W tym momencie żaden z kierowców nie wydawał się specjalnie szczęśliwy. Pióropusz pary i dymu, czy czegoś, czego z całą pewnością nie powinno tam być, uniósł się spod maski, by rozmyć się w powietrzu. Bagażnik taksówki jadącej z przodu był wgnieciony pośrodku i otworzył się, ukazując swą zawartość, którą okazała się masa lin, opon i skrzynek z narzędziami. Niektóre z nich mogłyby się nawet okazać przydatne, gdyby kierowca podszedł do tego choć z odrobiną humoru. Wyglądało jednak, że nie można na to liczyć. Podszedł do ich samochodu, krzycząc. I to głośno. Matt podniósł Holly z podłogi. Roześmiał się słabo. - Mogę się założyć, że zaczynasz podejrzewać, iż nie jestem wart tego całego zachodu. - Owszem - przyznała. - Och! Usiadła na siedzeniu, sprawdzając, czy nie trzasnęły jej kręgi w szyi. Wydawało się, że
żaden z nich nie został złamany w przeciwieństwie do obcasa jej pantofla, który pękł na pół w trakcie stłuczki. - O cholera! - powiedziała Holly i westchnęła ciężko. Wydawała się niebezpiecznie bliska łez. - Nie można narzekać na nudę, mając ciebie u boku, Matcie Jarvis. - Nie, nie za często - przyznał. Ich kierowca wysiadł i wykłócał się wściekle z taksówkarzem z przodu. Obaj mężczyźni wykrzykiwali coś i wymachiwali groźnie rękami. O Boże, miał tylko nadzieję, że nie dojdzie do bójki. Był do niczego w bójkach i dowiódł tego już ten pożałowania godny incydent z Headstrong. - Najlepiej będzie, jeśli wyjdę i zobaczę, co się dzieje. - Matt przecisnął się przez Holly i otworzył drzwiczki. - Nie wydaje mi się, abyśmy jeszcze dzisiaj zdołali dotrzeć na wesele Marthy - powiedziała. - Poczekam tu, aż dostanę wysypki czy też tego, co miało mnie dziś spotkać. - Sądzę, że tak dzieje się tylko wtedy, jeśli nie idzie się na wesele specjalnie. Jeśli usilnie
S
próbowało się coś zrobić i na każdym kroku coś ci to udaremnia, to los ci to chyba wybaczy. Miał nadzieję, że brzmiało to pokrzepiająco, i modlił się, żeby choć w niewielkim stopniu miał rację.
R
- Czy ludzie używają jeszcze słowa „udaremnia"? - spytała Holly, przyłączając się do Matta na ośnieżonej drodze.
Odwrócił się do niej i upewnił, że jego szalik chronił ją przed zimnem. - Dziennikarze rockowi nadal się nim posługują. - Rozumiem - odparła. Na asfalcie odchodziła wesoła gęganina, tyle że nikomu z biorących w niej udział nie było do śmiechu. Do dwóch pierwszych taksówkarzy dołączył trzeci i jakiś wściekły facet w szykownym garniturze, który wykrzykiwał coś z angielskim akcentem. Kiedy Matt i Holly stali tak w śniegu drżący z zimna na peryferiach tej ożywionej dyskusji, kierowca ich taksówki odwrócił się nagle w ich stronę i wskazał na nich kciukiem z zupełnie zbędną według Matta zjadliwością. Nie to, żeby był tchórzem, ale miał szczerą nadzieję, iż przeżyje ten mały incydent bez oberwania po głowie. Jeszcze nie zdążyły mu się zagoić obrażenia po ostatniej bijatyce. - To przez tych dwoje! - oświadczył taksówkarz. - Oni się tam jebali z tyłu w mojej taksówce. To mnie trochę rozproszyło. Dlatego najechałem ci na zadek.
- Wcale się nie jebaliśmy - zaprotestował Matt. - Był to po prostu jeden czuły moment. A poza tym ty sam mnie do tego zachęciłeś. Nie miałem pojęcia, co robić, dopóki nie wzruszyłeś tak śmiesznie ramionami. To dlatego ją pocałowałem. - Czyżby? - spytała Holly posępnie. Taksówkarz rozłożył ręce, aby pokazać, że jest niewinny. - Ja nic takiego nie zrobiłem, proszę pani. - Zaraz to wyjaśnię - wtrącił pośpiesznie Matt. - No właśnie - zgodziła się Holly. - To wcale nie tłumaczy, dlaczego wjechałeś na niego z tyłu! - wrzasnął mężczyzna w garniturze do swego kierowcy. - Zostawiam cię na pięć minut, dosłownie na pięć minut, żeby sprawdzić, co się stało i dlaczego tkwimy w tym pierdolonym korku, i po powrocie znajduję sprasowaną taksówkę! - Mężczyzna zasłonił rękami twarz, usilnie próbując się opanować. Czy ty też patrzyłeś, jak oni się jebali? - Myśmy się wcale nie jebali - odezwali się Matt i Holly jednocześnie.
S
- Ważą się właśnie moje losy, a my stoimy tu, dyskutując na temat pokiereszowanych zderzaków. - Mężczyzna zaczął rwać sobie włosy z głowy. - Śpieszę się, jak jeszcze nikt nigdy
R
się nie śpieszył. Tak mi pilno, pilno. Przeleciałem przez Ocean Atlantycki trzy i pół tysiąca mil w takim samym czasie, w jakim dojechałem tutaj z JFK. Proszę - powiedział słabym głosem czy nie moglibyśmy tak ruszyć z miejsca tych naszych zasranych dup? Wszyscy stali w bezruchu. - Proszę! Nadal nikt się nie poruszył. Mężczyzna uśmiechnął się słodko i czynił zachęcające do pośpiechu ruchy palcami. Samochody wokół nich przesuwały się już teraz swobodnie, klaksony wyły na nich ze wszystkich stron, kiedy tak stali pośrodku zamarzającej drogi, zasypywani śniegiem. Matt wcisnął się głębiej w swoje palto, przeklinając pod nosem. To była zła decyzja numer 427, Matthew! Wielkie nieba, powinienen zostać u Holly w mieszkaniu, zjeść tę surową rybę, schlać się tequilą i, miejmy nadzieję, trochę do tego podymać. Kierowca pokiereszowanej taksówki z przodu poczłapał w stronę swego bagażnika i spróbował go zatrzasnąć. Klapa otworzyła się ponownie i wszyscy wstrzymali oddech. Spróbował jeszcze raz, tym razem bardziej stanowczo, lecz i teraz zamknięcie bagażnika odskoczyło. Taksówkarz rozejrzał się dookoła ponuro i jeszcze raz zamachnął się potężnie, co tym razem
przyniosło pożądany efekt i klapa rozsądnie pozostała na swoim miejscu. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Gniewny pan w tym granatowym garniturku odmaszerował w stronę swojej taksówki, wpadając po drodze na Matta. - Masz szczęście, że nie dałem ci w pysk, kolesiu - syknął przez zaciśnięte zęby niczym jakiś czarny charakter z pantomimy. - Mnie? - zapytał Matt. - A tobie! - Mężczyzna dźgnął go palcem i poszedł dalej. - A niby dlaczego mnie? - krzyknął za nim Matt, kiedy tamten był już w bezpiecznej odległości i Matt wiedział, że się nie odwróci. Kierowca tego faceta podążył za nim pokornie, obydwaj wsiedli do samochodu i z towarzyszeniem zgrzytu metalu i kłębów pary taksówka wolno włączyła się do ruchu i zniknęła w mroku nocy. Matt zaczął zacierać ręce dla rozgrzewki.
S
- No cóż, przypuszczam, że teraz na nas kolej - odezwał się lekko. - Wsiadać - rozkazał taksówkarz.
R
Holly wślizgnęła się cicho do środka, a Matt udał się za nią, strzepując śnieg z włosów. - Masz szczęście, kolesiu, że ja ci też nie przywaliłam w pysk - powiedziała, krzyżując ręce i usuwając się w kąt.
Matt siedział, zaniemówiwszy z obrazy za tak niesprawiedliwe oskarżenie. Samochody mijały ich pośpiesznie, światła aut rozmazywały się w topniejącym na szybach śniegu. Taksówkarz usadowił się wygodnie na swoim pokrytym koralikami siedzeniu i poprawił swoją skórzaną czapkę. Samochód przed nimi ruszył, zabierając ze sobą ich przedni zderzak, który ciągnął się po jezdni, skrzecząc jak torturowana papuga. Taksówkarz obejrzał się z rozdziawioną gębą. - No jedź! - polecił mu chłodno Matt. Dostanie się dziś wieczór na ten cholerny ślub Marthy, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobi. Kierowca włączył bieg, zwolnił ręczny hamulec i zerknął w lusterko, by sprawdzić, czy z tyłu ma bezpieczny teren. Matt zaryzykował spojrzenie w kierunku Holly, która siedziała skulona w kącie, a na jej mokrej, maleńkiej twarzyczce malował się zawzięty uśmieszek - z całą pewnością z jej strony nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
Kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce. Brzęk. I nic. Spróbował jeszcze raz. Brzęk. I nic. I jeszcze raz. Brzęk. Nic. Brzęk. Brzęk. Brzęk. Nic. Nic. Nic. Obrócił się na siedzeniu i spojrzał pytająco na Matta. Lecz cóż on mógł powiedzieć? Poza tym, że okno zabite deskami bywało mniej martwe od tego silnika.
Rozdział trzydziesty piąty Martha miała spódnicę zakasaną do pasa, jej piękny tren z cieniutkiej niczym pajęczynka tkaniny przyozdobiony był pomidorowym sosem, serwowanym z owymi gigantycznymi krewetkami, na których o mały włos nie usiadła. Spodnie Glena leżały gdzieś u jego kostek. I wydawali odgłosy normalnie zarezerwowane dla kiepskich filmów pornograficznych z lat sześćdziesiątych. Pomimo podskoków, jakie temu towarzyszyły, welon Marthy nadal trzymał się na swoim miejscu. Ta Beatrice faktycznie odwaliła piekielnie dobrą robotę.
S
Josie stała w miejscu jak wryta, z językiem zwisającym jej atrakcyjnie z ust i oczami wybałuszonymi i wywalonymi na sprężynkach jak u jakiegoś idiotycznego bohatera filmów rysunkowych. Byli tak pochłonięci sobą, że nawet nie zauważyli, gdy weszła do środka. A przy-
R
puśćmy, że byłby to Jack? A gdyby Jack wszedł tutaj i patrzył, jak oni pierdolili się na całego? Jak Martha wykręciłaby się z tego? A kręciła się nieźle. Bycie nieproszonym widzem takiej intymności stanowiło dziwne doświadczenie. Czy Damien kiedykolwiek wyłączył dla niej cały świat? Czy doznała kiedyś namiętności sięgającej tak zawrotnych szczytów, że wykluczała wszystko, zwłaszcza w tak dwuznacznych okolicznościach jak te? Jeśli tak, to nie była w stanie sobie tego przypomnieć, co niekoniecznie stanowiło dobry znak. W pokoju nic się nie zmieniło - nadal było tam gorąco i duszno i z każdą minutą robiło się pod tym względem coraz gorzej. Potrawy z bekonu, które tak skrytykował Jack, leżały teraz zimne na półmisku w białym tłuszczu, torebka z kosmetykami Marthy stała na wpół otwarta na konsolce, poduszki na szezlongu, na których Felicia położyła na pięć minut stopy dla powstrzymania pulsowania w palcach, nadal były pogniecione. Dlaczego nie kochali się na szezlongu? Z pewnością byłoby to wygodniejsze od siedzenia na półmisku z krewetkami i sosem pomidorowym. Martha dochodziła do orgazmu, nadając tym samym zupełnie nowe znaczenie słowom „Oto nadchodzi panna młoda". Sapanie stawało się coraz głośniejsze i w odczuciu Josie coraz
bardziej teatralne. Brzmiała jak Meg Ryan w restauracyjnej scenie z filmu Kiedy Harry poznał Sally - było to udawane i mało przekonywające. Damien zawsze narzekał, że Josie nie wydawała za dużo odgłosów. Głośno to od razu musiało oznaczać lepiej. Jak stereo w samochodzie. Dlaczego nikt nie doceniał cichej, niedomówionej wersji ekstazy? Martha miała zamknięte oczy i trzymała Glena, uczepiwszy się jego smokingu, a Josie pomyślała sobie, jak on śmiesznie wyglądał w rozpiętej koszuli, ze spuszczonymi spodniami, ale za to w marynarce. Najwidoczniej za bardzo się śpieszyli, aby pomyśleć o tym, żeby się odpowiednio rozebrać. To dziwne, ale kobiety mogły sobie pozwolić na noszenie przypadkowych części garderoby i nadal wyglądały kusząco, jednak mężczyźni nie prezentowali się zbyt dobrze połowicznie ubrani. I Glen nie był tu żadnym wyjątkiem. Martha wydawała teraz odgłosy, jakby rodziła - krzyczała, płakała i rzucała głową niczym obłąkana. A potem otworzyła oczy i spojrzała prosto na Josie, i następny okrzyk, który dobył się z jej gardła, z pewnością nie był okrzykiem rozkoszy. Josie miała co do tego pewność. Glen jednak pozostawał w błogiej nieświadomości i sam zaczął teraz pokrzykiwać. To
S
było nie do wytrzymania. W tym momencie mogliby równie dobrze odstawiać folwarczne impresje.
R
Damien zabrał ją kiedyś do Brighton, rzekomo na taki romantyczny weekend. Para zajmująca sąsiedni pokój parzyła się przez całą noc jak króliki, co sprawiło, iż ich mizerne dwa razy wyglądały zdecydowanie mało romantycznie. Oparcie łóżka waliło z monotonną regularnością w ścianę, a do tego kwakali niczym kaczki do dwunastej, ryczeli jak osły do pierwszej, beczeli jak owce do drugiej i kwiczeli jak świnie do trzeciej, aż wreszcie o czwartej, kiedy nadeszła pora na pełny, jednoczesny orgazm Starego McDonalda, zamknęli się wreszcie i wówczas Josie podskoczyła na łóżku i przyłączyła się do nich ze swoim kukuryku. Damien wpadł we wściekłość. Powiedział, że zrujnowała ich romantyczny weekend. Czyżby? Stwierdził, że była zazdrosna i małostkowa - co nie mijało się z prawdą - i do tego zmęczona. Powiedział, że muszą się spotkać się z nimi na śniadaniu, i może ich spotkali. W jadalni było parę kobiet, które wydawały się potencjalnie zdolne do pokwikiwania i skrzeczenia, lecz żaden z mężczyzn nawet odrobinę nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie wytrzymać tak długo w łóżku. Powinna ich podziwiać, ale miała ochotę jedynie na kłótnię, odnosiła też wrażenie, że jest nie kochana, i oboje z Damienem nie rozmawiali ze sobą przez cały dzień. I tyle z tej romantyczności. Być może Damien czułby się szczęśliwy, gdyby spędziła całą noc na pokwikiwaniu niczym z filmu Babe. W swoim czasie zastanawiała się nad tym, jakby to było, gdyby przebywali z taką parą w
jednym pokoju, skoro oboje z Damienem słyszeli tak wiele przez ściany? Teraz już wiedziała. Martha nadal wpatrywała się w nią w osłupieniu, z twarzą wykrzywioną mieszaniną przerażenia i rozkoszy. To również było niesamowite. Najwyższy czas, aby Josie stamtąd wyszła. Zatrzasnąwszy za sobą głośno drzwi, Josie oparła się o nie ciężko. Robiło jej się niedobrze. Zabolało ją serce i żołądek, zbierało jej się na wymioty. Kusiło ją, aby otworzyć te drzwi ponownie i przekonać się, że zło, które widziała, rzeczywiście było takim złem. A było. Wiedziała o tym bez potrzeby zaglądania tam jeszcze raz. A szczerze mówiąc, ostatnią rzeczą, jaką chciała w tej chwili zobaczyć, była Martha jebiąca się głośno z drużbą własnego męża. Josie zaschło w gardle, a jej język sprawiał wrażenie płytki chodnikowej. Liliowy szyfon jakby się skurczył, ściskał jej żebra i dławił oddech w piersiach. Potworne kropelki potu zaczęły swędzieć ją na górnej wardze, a ręce miała mokre i lepkie, jak gdyby przebiegła wiele mil. Źle. Bardzo źle. Zaledwie parę godzin temu Martha przyrzekła kochać, szanować i cenić oraz te wszystkie inne bzdury. I brzmiała tak przekonywająco. I co się stało? Może to tylko
S
jedno potknięcie?, pomyślała Josie, a w jej mózgu przelatywały pędem wszystkie możliwe scenariusze. Drobne potknięcie... drobne potknięcie! Uciekanie chyłkiem na górę, żeby się pody-
R
mać ze swoim drużbą w trakcie swego własnego wesela bynajmniej nie stanowiło drobnego potknięcia, upominała samą siebie. Najwyraźniej tak długie życie z Damienem powypaczało u niej zasady moralne. Ale to mogło być coś... coś... Josie zamknęła oczy, przeszukując katalogi własnego mózgu w poszukiwaniu natchnienia. To mogło być... coś... Nic. Bez względu na to, jak usilnie próbowała, nie umiała znaleźć żadnego wytłumaczenia dla Marthy. Za drzwiami ustały pokrzykiwania „och!", „ach!" i „o tak!" oraz inne świńskie odgłosy, które zamieniły się w szelest welonu i dźwięk zasuwanych zamków. Josie rzuciła się w kierunku damskiej toalety, zanim pojawiła się Martha w wymiętoszonej sukni. Musiała dać sobie odrobinę czasu na przemyślenie, cóż takiego mogłaby powiedzieć swojej kuzynce, co nie zawierałoby słowa „suka". Josie trzymała dłonie pod kranem z zimną wodą, bawiąc się strumieniem, aż zdrętwiały jej czubki palców. W ostro oświetlonym lustrze jej twarz nabrała barwy kleju do tapet. W liliowym kolorze nie było jej do twarzy. A przynajmniej nie dzisiaj. Otworzyły się niepewnie drzwi i Martha wcisnęła się do środka. Welon miała nadal przytwierdzony do głowy, lecz szminka rozmazała jej się wokół ust, a koniec trenu był zaróżowiony i została na nim plama zasuszonego sosu. Josie przyjrzała się jej w lustrze.
- Nadal masz na rękach koronkowe rękawiczki. - Martha wskazała na jej ręce w wodzie. - Wiem, co robię - odpaliła Josie, wyciągając dłonie w przemoczonych rękawiczkach spod kranu. Martha oparła się o ścianę i westchnęła: - Ja też. Josie obróciła się. - Czyżby? - Martha wyglądała niezdarnie i patetycznie, lecz w jej zazwyczaj łagodnych, zielonych oczach pojawił się błysk przekory połyskujący niczym plomba w Mint Cracknel. Wydaje mi się, że dopiero pięć minut temu patrzyłaś rozmarzonym wzrokiem i mówiłaś „aż do śmierci". Przypominasz to sobie, Martho? „Zaniechując innych" i „zachowując się tylko dla niego?" Itd. Itp. Czy traktowałaś te bzdury poważnie? - Wtedy tak. - Wtedy! - wybuchła Josie. - To nie było w zeszłym roku. To nie było sześć miesięcy temu. I nie sześć dni temu, Martho. - Josie policzyła na palcach. - To było zaledwie sześć godzin temu.
S
- Wiem. - Głos Marthy brzmiał cicho i niezdecydowanie. - Okoliczności się zmieniają. - Ale nie tak cholernie prędko. - Owszem. - Nie.
R
- Ile czasu zajęło Damienowi odejście od ciebie? - To jest cios poniżej pasa, Martha. To zupełnie coś innego. Byliśmy razem przez pięć lat, a nie przez pięć minut. Nawet nie pokroiłaś jeszcze weselnego tortu! - Może moglibyśmy domagać się zwrotu kosztów - mruknęła Martha. - Miałaś go zachować na chrzciny. - Myślę, że biorąc pod uwagę okoliczności, było to zbyt optymistyczne. - A ja uważam, że należy wspomnieć w tym miejscu, że według mnie, nie dałaś temu żadnej szansy. W kącie, tuż pod maszyną z tampaksami i suszarką do rąk znajdowało się pluszowe krzesło i Martha opadła na nie, okręcając tren wokół kolan. - On nie jest dla mnie odpowiedni. - Jack? Martha spojrzała na nią z wściekłością.
- Nie, miałam na myśli Brada Pitta. - A ja myślałam o Glenie - odparła Josie. - Bądź rozsądna. - Tak, Jack. Nie sądzę, aby był dla mnie odpowiedni. - To nie jest czas na to, by coś takiego mówić, Martho. Byłoby o wiele lepiej, gdybyś doszła do takiego wniosku wczoraj. - Sama mi mówiłaś, że on wygląda jak shar-pei. - Bo wygląda. - I powiedziałaś mi, że jest dla mnie za stary. - Bo jest. - No więc? - A ty powiedziałaś mi, że go kochasz. Powiedziałaś mu, że go kochasz. Stałaś w kościele przed połową Sycylii i powiedziałaś, że go kochasz! - Bo go kochałam - broniła się Martha. Josie pożałowała, że nie trzyma już rąk w zimnej wodzie lub że nie włożyła tam głowy Marthy. - Ale teraz już nie. - Nie.
R
S
- Martha - odezwała się do kuzynki głosem, który, miała nadzieję, brzmiał rozsądnie i rozważnie. Był to ton, którego używała, usiłując przywołać do porządku swoich najtrudniejszych uczniów. - Być może Jack wygląda, jakby go wyhodowali w laboratorium. Może robić wrażenie kogoś równie starego jak sam czas. Może być zwykłym, upartym skurwysynem. I może nie jest człowiekiem, którego wybrałabym dla ciebie. Ale nawet gdyby to wszystko i jeszcze ciut więcej było prawdą, ty go wybrałaś, Martho, i on na to nie zasłużył. Jakikolwiek by był i cokolwiek by uczynił, on na to nie zasłużył. - On niczego nie zrobił. To ja. - To mu nie poprawi samopoczucia. - Nic na to nie poradzę - odpowiedziała Martha wojowniczo. - Owszem, możesz temu zaradzić! Jesteś jedyną osobą, która może natychmiast to zakończyć. Kąciki ust Marthy opadły. - Twój mąż jest na dole i czeka na ciebie, podczas gdy ty i jego drużba jebiecie się na górze. Tańczy teraz z jakąś drobną sycylijską personą o błękitnych włosach i twarzy pomiętej jak
papierowa torebka i jest wobec niej wyjątkowo miły. - Nie mogę z nim zostać z tego powodu, Josie. - On nie zrobił nic, żeby cię zranić. Sama mówiłaś, że cię uwielbia i bardzo cię ceni. Czy to się nie liczy? - Ty też nie zrobiłaś niczego, czym mogłabyś zranić Damiena, a on i tak cię porzucił. Głos rozsądku Josie był zupełnie bezradny wobec tego kompletnego braku logiki. Doprowadziłoby to pana Spocka do szaleństwa i jej również niewiele brakowało. - A zatem, w jaki sposób Glen pasuje do tej małej, tandetnej układanki? - Kocham go. - Czy on czuje wobec ciebie to samo? - Tak, zawsze mnie kochał. - Pokładasz wielką wiarę w facecie, który cię porzucił i uciekł, gdyż nie był w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności w momencie, kiedy potrzebowałaś go najbardziej. Martha wzdrygnęła się wyraźnie. - To było wiele lat temu.
S
- I od tego czasu go nie widziałaś - przypomniała jej Josie z irytacją. - Dlaczego sądzisz,
R
że kiedy ucichnie orkiestra i zgasną światła, on znowu nie ucieknie w siną dal? Czy zostanie tu z tobą, żeby ci pomóc sprzątnąć ten bałagan? Skąd wiesz, że tym razem będzie przy tobie? - Myślę, że będzie.
- Myśleć a być pewnym to cholerna różnica. - Wiem, że tym razem ze mną zostanie. - Czy zdziwi cię bardzo, jeśli cię poinformuję, że zaledwie godzinę temu prosił mnie, żebym spędziła z nim weekend? - Myślał, że mnie utracił. - No cóż, jako że jest pierwszym drużbą na twoim weselu, sądzę, iż powinno to do niego dotrzeć. - Nie jesteśmy w stanie bez siebie żyć. - Całkiem nieźle dotąd sobie bez niego radziłaś. - Ale dłużej już nie mogę. - Martha, czy mogłabym cię o coś zapytać? Czy uderzył cię ktoś po głowie jakimś wyjątkowo ciężkim przedmiotem? Martha wstała, dźwigając się z pluszowego stołka ze znużeniem przenikającym ją do
szpiku kości. - Wracam do początków tej rozmowy, Jo. Wiem, co robię. - A czy mogłabym zapytać, co to znaczy? - Wyjedziemy razem z Glenem. - Teraz? - Teraz. - Czy ty masz jakiegoś psychiatrę? W końcu chyba wszyscy Amerykanie mają swoich psychiatrów, nieprawdaż? - Owszem, prawdę mówiąc, mam. - No to zadzwoń do niego w tej chwili i przekonaj się, co ci powie na temat uciekania z własnego wesela. - Powie mi, że powinnam robić to, co dyktują mi moje uczucia. - W takim razie jest psychiatrą do duszy! Lepiej posłuchaj mnie! - Moje uczucia nakazują mi odejść. - Martha, ty nie możesz tego zrobić. - Muszę to zrobić.
R
S
- Nie, nie musisz. Dotrwaj do końca dnia, tak jakby nic się nie wydarzyło, zatańcz z Jackiem, uśmiechaj się do swoich gości, wypij szampana - najlepiej sporo - i pokrój ten pierdolony tort. A następnie poczekaj sześć miesięcy, ażeby to przemyśleć. Przez cały ten czas byliście daleko od siebie, jaką różnicę zrobi dodatkowe parę miesięcy? - Nie mogę tak długo czekać. - No to przynajmniej parę tygodni. Martha stała bez ruchu. - Kilka dni... Martha nie odezwała się ani słowem. - Może jutro? Martha bawiła się swoim trenem i dopiero teraz dostrzegła, że różnił się pomidorowym ubarwieniem od koloru, który miał na początku. - Na litość boską, Martha! Błagam cię, nie zostawiaj Jacka samego z tymi wszystkimi gośćmi, tym tortem i wszystkimi wyjaśnieniami. - Chcę spędzić tę noc z Glenem. - Martha złapała ją za rękę i Josie zauważyła, że jej rękawiczka pozostawała nadal mokra. - I chcę, żebyś mi w tym pomogła.
Josie wycofała się. - O nie. O nie! Nie. Nie. Nie. - Chcę, żebyś powiedziała Jackowi. - Nie. Nie. Po trzykroć nie. - Jesteś moją kuzynką. Musisz to dla mnie zrobić. Proszę. - Nie ma takiego punktu w moim kontrakcie druhny. Absolutnie się nie zgadzam. - Nie czytałaś drobnego druku. - Nie. - Nie mogę spojrzeć mu w oczy. - Musisz, Martho. Przynajmniej tyle jesteś mu winna. Martha pociągnęła zdecydowanie za swój welon i diadem, lecz nie zdołała ich poruszyć nawet o centymetr. - Musisz mi to jakoś ściągnąć - jęknęła. - To mnie dobija. - Nie tak, jak dobije to Jacka - odparła Josie.
S
Rozdział trzydziesty szósty
R
- Nie wydaje mi się, abym chciała być teraz z tobą - mruknęła Holly, kopiąc zwały śniegu na skraju ulicy. Jej włosy wyglądały jak przyklejone brylantyną do głowy i dygotała z zimna w swoim płaszczu. Jej drżące palce uniosły papierosa do zmarzniętych ust i zacisnęła na nim wargi, żeby się zaciągnąć, wydychając dym w sypiący śnieg. Wyciągnęła rękę. - Mam wrażenie, że naruszasz moją prywatną przestrzeń. - Usiłuję przekazać ci trochę ciepła - odparł Matt. - Nie jest mi potrzebne. - Owszem, jest. Weź mój płaszcz - zaproponował, rozpinając guziki. - Jeszcze nabawisz się jakiejś cholernej hipotermii - narzekała. - Nie zdejmuj go. Ja już to jakoś przeżyję. Chciałam jedynie, żebyś wiedział, że cierpię. - Obydwoje dostaniemy hipotermii - zauważył Matt. - Wróćmy do samochodu. - Hitler nie pozwoli mi palić w swojej taksówce. - Dźgała powietrze papierosowym dymem. Stali na skraju wąskiego chodnika i obserwowali przesuwający się wolno obok nich sznur samochodów, czekając na zastępczą taksówkę, którą jakiś czas temu zamówił im ich kie-
rowca. Stał oparty o maskę swego wozu, rozkoszując się papierosem, i nie patrzył na nich. On jednak miał na sobie kożuch i czapkę pilotkę. - Czy nie jesteś w stanie wytrzymać bez papierosa? - Nie, Matt, nie jestem - warknęła. - Nie jestem. W tej chwili mogę pogodzić się z brakiem wielu rzeczy, ale jedyną rzeczą, bez której nie potrafię się obejść, jest papieros. Pomaga moim nadwyrężonym nerwom pozostać w kondycji, w jakiej zaprogramowało je moje DNA. Matt pomyślał, że musi koniecznie również pokopać sobie zaspę śniegu. - Przepraszam cię za ten wieczór. Zupełnie go zepsułem, prawda? Holly parsknęła wyzywająco. - Wynagrodzę ci to - obiecał Matt. - Kiedy? - Holly znowu zaciągnęła się papierosem. - Jutro wracasz do domu. - Przyjadę tu jeszcze. Patrzyła na niego. - Kiedyś - powiedział. - Niedługo. Załatwię to sobie. - Holly znowu prychnęła na niego. -
S
I wtedy ci to wynagrodzę. Zaproszę cię do jakiejś ładnej restauracji. Spotkania ze mną są zazwyczaj bardzo zabawne.
R
Holly prychnęła teraz wyjątkowo głośno i taksówkarz odwrócił się, aby na nich popatrzeć. Matt przeprosił ją wzrokiem i taksówkarz zajął się swoim nikotynowym nałogiem. - Wesele Marthy podniesie cię na duchu. - Kusiło go, aby ją trącić łokciem, ale pomyślał, że lepiej zachować tę swoją wesołość dla siebie. - Będziemy się mogli napić, potańczyć, posłuchać Headstrong. Pokręcił przed nią zachęcająco biodrami. Z nosa jego towarzyszki wydobył się dym. Makijaż Holly zostawiał ślady na jej policzkach i zaczęła wyglądać jak jedna z mniej atrakcyjnych członkiń Kiss. Ale czy mógł mieć do niej o to pretensje? To, że znaleźli się w tej nieszczęsnej sytuacji, było jego winą. - Ostatnią rzeczą, na którą mam w tej chwili ochotę, jest uczestniczenie w weselu Marthy - powiedziała wolno. - Teraz chcę jedynie wrócić do domu, wziąć gorącą kąpiel i rzucić się do łóżka. Mattowi pojaśniały oczy. Być może obydwoje powinni to zrobić. Powinien zakończyć to uganianie się za Josie Flynn, które w tym momencie zaczynało raczej przypominać poszukiwanie Świętego Graala przez Monthy Pythona, i zgodzić się na opcję kąpieli z bąbelkami i wolnego od zobowiązań seksu.
- Sama - dodała, rzucając na ziemię papierosa i miażdżąc go celowo w śniegu. Ja pierdolę, pomyślał Matt, albo i nie pierdolę, jak to się może jeszcze okazać. Dlaczego nie jest w stanie zostawić sprawy Josie? I jakiej tam znowu sprawy? W sytuacji, w jakiej się obecnie znajdował, w ogóle nie było o czym mówić! Czytał kiedyś taką książkę o mężczyźnie, który zakochał się obsesyjnie w kimś, kogo nawet nie znał. Nazywało się to syndromem De Clerambaulta i polegało na tym, że w krzakach, chmurkach na niebie i owczym łajnie widziało się potajemne zwierzenia miłosne wysyłane drogą telepatii, czy jakoś tam, zgodnie z najgłębszymi pragnieniami czyjegoś serca. Gwiazdy popu nieustannie cierpiały z tego powodu szaleni, opanowani przez obsesję ludzie uważają, że wiedzą o swych idolach wszystko, a tymczasem w ogóle ich nie znają. Jedna kobieta żyła w przekonaniu, że każda piosenka skomponowana przez Johna Lennona została napisana wyłącznie dla niej. I nie chodzi o sytuację, kiedy człowiek jest w depresji lub został porzucony, i słuchając Radio One, myśli sobie: „Aha, ten utwór jest akurat dla mnie". Przerażające. Ciekawe, co ta wariatka sobie wyobrażała, kiedy Lennon napisał Yellow Submarine. A może to Paul ponosił całą winę za to odchylenie?
S
Matt spojrzał na chmury. Jedyne przesłanie, jakie otrzymał od swojej ukochanej drogą żywiołów, to zapowiedź dalszych opadów śniegu. Musiał ją odnaleźć. Bóg jeden wie dlaczego,
R
ale musiał. Być może nie cierpiał na ten syndrom ani na obsesję, być może był po prostu zwyczajnie i całkiem po staroświecku zakochany po uszy. Gdzieś w głębi czuł, że Josie była zbyt dobra, żeby ją utracić - chyba w okolicach drugiego skrętu okrężnicy, sądząc po nerwicy żołądka, jaką to u niego wywołało. Miał wrażenie, że ona go nawinęła na szpulkę, że był do niej przywiązany, a sama świadomość tego, iż Josie była gdzieś w tym piekielnym mieście, tak prowokująco poza jego zasięgiem, za kolejnym zakrętem, kolejną przeszkodą, czy też następną zepsutą taksówką, stanowiła dla niego istną męczarnię czyśćcową. Jak na zawołanie podjechał do nich zamówiony samochód. Holly wskoczyła do środka, zanim Matt zdążył się poruszyć, żeby otworzyć jej drzwi. - Chcę jechać do domu - oznajmiła mu, kiedy wślizgnął się i usiadł niepewnie obok niej, wdzięczny za nagłą falę ciepła. - Czy miałabyś coś przeciwko temu, gdybym udał się na ślub Marthy bez ciebie? - zapytał, a ciepło sprawiło, że zaczęło mu cieknąć z nosa, a całe ciało świerzbiło go z bólu. Holly obróciła się na swoim siedzeniu. - Chcesz iść na ślub mojej przyjaciółki beze mnie? - E... no tak - odpowiedział Matt. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu.
To nie ból był przyczyną tego, że świerzbiło go całe ciało, to rozkosz, zorientował się nagle Matt. Cudowne podniecenie, swędzące go jak wełniany sweter. - Odnoszę wrażenie, że czegoś tu nie rozumiem, Matt - stwierdziła Holly, szukając wzrokiem jego oczu. - Myślę, że dotyczy to nas obojga - odparł i z przerażeniem zorientował się, że zabrzmiało to bardzo marzycielsko.
Rozdział trzydziesty siódmy - Josie - odezwał się Glen, kiedy wróciła z Marthą do pokoju. Wyglądał na mężczyznę potrzebującego papierosa lub czegoś mocniejszego do picia, a może nawet jakiegoś kosmicznego statku czy czegokolwiek, co mogłoby go bezpiecznie wyratować z tego trudnego położenia i przenieść w inny świat.
S
Martha opadła ciężko na krzesło przed toaletką - była chyba najbardziej nadąsaną panną młodą, jaką Josie kiedykolwiek widziała. Josie potraktowała Glena jednym z najbardziej miaż-
R
dżących spojrzeń swojej matki - tym zarezerwowanym dla kierujących ruchem drogowym, dostawców i przedstawicieli zarządu miejskiego. Spojrzeniem, które powalało małych człowieczków na kolana. Glen został nim najwidoczniej zmiażdżony. Josie zauważyła, że przynajmniej znowu był w pełni ubrany. Widok dorosłego mężczyzny wijącego się bez kalesonów mógł okazać się jeszcze bardziej nieprzyjemny. Martha mówiła prawdę, Glen miał świetne pośladki, a Josie żałowała jedynie, że ujrzała je akurat w takich okolicznościach. - Wiem, co sobie o tym myślisz - zaczął Glen. - Nie, Glen. Nie sądzę, abyś to wiedział. - Na pewno myślisz, że jestem prawdziwą dupą. - Prawdę mówiąc, słowa, które przyszły mi na myśl, to pierdolnik i łajdak. - Nie chcieliśmy, aby do tego doszło... - A zatem dlaczego to się wydarzyło? - spytała Josie. - Nikt was przecież do tego nie zmuszał. - Bo ją kocham. - Wydaje mi się, że bardziej kochasz samego siebie, w przeciwnym bowiem razie nigdy byś do tego nie dopuścił. Gdybyś ją kochał, trzymałbyś się z daleka. To jej ślub, na miłość boską! Jesteś drużbą jej męża! Jak mogłeś zrobić coś takiego?
- Nie sądzę, aby wyjaśnianie ci tego miało jakiś sens. - To nie mnie powinieneś to wyjaśnić, lecz Jackowi. - To nie byłoby w porządku. - Nie? Ale uciekać z jego żoną to w porządku. I w porządku jest prosić mnie, żebym odwaliła za was brudną robotę, ty, ty pozbawiony kręgosłupa... - Josie - odezwała się Martha z zaciśniętym gardłem. - Muszę wydostać się z tej sukni. Josie podeszła do swojej kuzynki i zaczęła szarpać za zamek. - Nie mamy na to czasu - odburknął Glen. - Musimy stąd wyjść. - Nie mogę tak iść! - zaprotestowała Martha. - Będziesz musiała. - Przynajmniej pozwól, że choć to zdejmę! - I bez żadnego rezultatu szarpnęła za welon. Josie przyłączyła się do jej wysiłków, ciągnąc zwoje delikatnego tiulu. - Masz tu chyba ze trzysta spinek i wsuwek do włosów. Nie jestem w stanie tego poruszyć. - Josie zastanawiała się, co pomyślałaby sobie Beatrice, gdyby wiedziała, że jej fryzura okazała się trwalsza od tego małżeństwa.
S
- Zostaw to, Martho. Jutro kupimy ci coś do ubrania. Ciuchy, buty czy ja wiem. Wszyst-
R
ko, co będzie ci potrzebne. W każdej chwili może tu przyjść po ciebie Jack. - Nie chcę go widzieć - powiedziała Martha płaczliwie. - Nie zdołam tego ściągnąć - rzekła Josie. - Beatrice przyśrubowała ci to do głowy. Być może to właśnie dlatego nie pracuje ci mózg. - No to co ja mam teraz zrobić? - On ma rację, Martho. - Josie przestała wyszarpywać welon z włosów Marthy i opuściła ręce. - Jeśli rzeczywiście zamierzasz to zrobić, to już idź. Odejdź stąd prędko. Zostaw ten bałagan do posprzątania innym. - A co z moim kostiumem? - Zostaw go - westchnęła Josie. - Im mniej rzeczy będzie ci o tym przypominać, tym lepiej. Glen objął Marthę ramieniem i pomógł jej wstać. Martha płakała. - Josie, wyjaśnisz to Jackowi, prawda? - Tak. - Powiedz mu, że nie chciałam go skrzywdzić. - To zabrzmi zbyt wiarygodnie, Martho. Takich rzeczy nie czyni się ludziom, których nie
zamierzamy skrzywdzić. - Ale ty nadal mnie kochasz, prawda Jo-jo? - W tej chwili, Martho, nie sądzę, abym cię nawet lubiła. Po twarzy Marthy spłynęły łzy. - Powiedziałaś, że powinnam się kierować sercem. Cokolwiek by to znaczyło. Tak powiedziałaś. - Nie powinnaś mnie słuchać. Prawie zawsze gadam od rzeczy. A teraz proponuję, żebyś już poszła, zanim zaczną cię szukać. - Dziękuję ci, Josie - powiedziała Martha i objęła ją. I pomimo swego postanowienia, że będzie surowa dla Marthy, Josie rozpłakała się również. - Bądź szczęśliwa, kuzynko. - Będę. - Padły sobie z płaczem w objęcia, a Glen dreptał nieswojo za nimi. Martha niechętnie wyrwała się z objęć kuzynki. - Zadzwoń do mnie i daj mi znać, gdzie jesteś - powiedziała Josie. Martha skinęła głową, ocierając łzy koronkowym rękawem swej ślubnej sukni i dodając tusz do rosnącej listy szkaradnych plam.
S
Otworzyli drzwi, wyjrzeli na korytarz, aby się przekonać, czy droga wolna, jak w jakimś
R
kiepskim filmie. Naturalnie nie było tam nikogo. - Do widzenia, Josie. - Zadzwoń do mnie. - Już mi to mówiłaś.
- Nie wiem, co ci jeszcze powiedzieć. - Już nic nie zostało do powiedzenia. Josie wzruszyła ramionami. - A zatem do widzenia. - Do widzenia, Josie. - Martha zarumieniła się ponownie i przecisnęła przez drzwi, uczepiwszy się ręki Glena. Była to zupełnie zbyteczna scena, gdyż nikogo nie było widać, a Josie poczuła nagle, że jest najbardziej znużoną osobą na świecie. - Martha! - zawołała za nimi. - Mówiłaś mi, że chciałaś, aby ludzie zapamiętali twój ślub. Martha odwróciła się i uśmiechnęła smutno przez łzy. - Coś mi się wydaje, że trudno im będzie o nim zapomnieć - dodała do siebie Josie. Josie otarła łzy dłonią i poczłapała niespokojnie na dół po pluszowym, aksamitnym dywanie, patrząc, jak Martha i Glen, tuż przed nią, uciekają ukradkiem w ciemność nocy. Przyśpieszyli kroku i zaczęli chichotać jak nowożeńcy udający się w podróż poślubną.
- O Boże - powiedziała Josie, pocierając spowitymi w mokre rękawiczki dłońmi twarz. Na dole przy schodach stał kelner z tacą pełnych po brzegi kieliszków szampana. Josie chwyciła za jeden z nich i opróżniła go. - Nie jestem jeszcze na tyle zalana, aby móc to zrobić - mruknęła. Osuszyła kolejny kieliszek, który podążył w ślad za pierwszym z równym pośpiechem, przyłożyła rękę do ust, aby zagłuszyć beknięcie, po czym niechętnie skierowała się w stronę sali balowej. Stanęła w drzwiach i przyjrzała się rozbawionemu towarzystwu. Zabawa szła pełną parą - ogromne weselisko. A ten nieoczekiwany obrót spraw uderzył ją z siłą równą podaniom Jonaha Lomu w rugby. Grał teraz jakiś zespół - czterech młodocianych, wiercących biodrami i rozdzierających serce nastolatków, wykonujących coś w rodzaju rapowej interpretacji jakiegoś numeru Beatlesów, który sprawił, iż nawet Sycylijczycy kręcili się na parkiecie z takim zapałem, że Chubby Checker mógłby być z nich dumny. Wszyscy zzielenieli z zazdrości, bo to ja jestem tym, który wygrał twą miłość... Headstrong! Josie wiedziała już, skąd znała tę nazwę, lecz zanim zdołało to dotrzeć do jej
S
wnętrza, podszedł do niej Jack i powitał całusem w policzek. Miał na twarzy uśmiech wielkości Bristolu.
R
- Znalazłaś Marthę? - zapytał, wciągając Josie na salę za rękę. Nie wierzyła, że ludzie rzeczywiście rozmawiają w taki sposób poza serialem East Enders.
- Jack - powiedziała ściszonym głosem. - Musimy porozmawiać. - Mam dla niej niespodziankę. Jej dłoń przykryła jego rękę. - Wydaje mi się, że ona ma dla ciebie również. - Sztuczne ognie! - powiedział i rozpromienił się jeszcze bardziej. - Ona to uwielbia. Załatwiłem to w sekrecie. Martha nie ma o tym pojęcia. Zaraz się rozpoczną. - Wiem - powiedziała cicho. - Z tym jednak nie można zwlekać. Zmarszczył brwi z zatroskania. - Czy z Marthą wszystko w porządku? - To zależy, co przez to rozumiesz. - Josie wzięła go za rękę. Goście zaczęli wychodzić na taras na pokaz sztucznych ogni. - Zostawmy ich. Musimy udać się w jakieś spokojne miejsce. - To nic dobrego, co, Josie? - Owszem.
Radość zniknęła, a wraz z nią większość odwagi Josie. - Chodźmy - powiedziała. Prowadząc Jacka pomiędzy stolikami na zewnątrz, w stronę pawilonu przy przystani wioślarskiej, usiłowała nie myśleć o swojej ostatniej wizycie w tym miejscu. O tej porze będzie tam zimno i nie okryje jej kojące ciepło marynarki Glena. Nie mogła uwierzyć w to, co się działo. Było to jak jakiś wyjątkowo zły sen, taki, z którego człowiek budzi się o trzeciej nad ranem zimny i spocony. Miała nadzieję, że leży w łóżku i że wkrótce ocknie się i nie będzie musiała przez to przechodzić. Być może za minutę zadzwoni budzik i Josie czeka jedynie następny podniecający dzień w świecie Technologii Informacyjnej w starym college'u w Camden. Nie powinna tego zrobić. Glen Donnelly. Co za łajdak. Był tylko zwykłą szumowiną o niezłym tyłku. Zarówno on, jak i Matt Jarvis to najlepsi kandydaci na zdobywców nagród w Konkursie na Największego Łajdaka Roku. Zaryzykowała spojrzenie z ukosa na Jacka. Usta miał opuszczone, podobnie jak wąsy, a wyraz jego twarzy świadczył o tym, że był wyjątkowo zatroskany - to w końcu normalne. Wy-
S
chodząc na zewnątrz, złapała na wpół pustą butelkę szampana, którą znalazła pośród resztek na jednym ze stolików, i dwa kieliszki, które wydawały jej się względnie czyste. - Ja nie piję - przypomniał jej.
R
- Ale będziesz - powiedziała. - Uwierz mi. Będziesz.
Z piskiem i dymem palonych opon pod Pałac Ślubów Zappego podjechała żółta taksówka. Damien wreszcie zdołał wytłumaczyć kierowcy znaczenie słowa pośpiech. Zastanawiał się, czy Rett Butler robiłby takie wrażenie, gdyby musiał wszędzie łapać taksówki. Damien zapłacił kierowcy i specjalnie nie dał mu żadnego napiwku. Jak można było dawać napiwek mężczyźnie, który spowodował wypadek, usiłując podglądać kogoś, kto się migdalił? No ale dostał się tu w samą porę i tylko to się liczyło. Damien wysiadł z taksówki i zauważył, że przestał sypać śnieg. Niebo było bezchmurne, powietrze rześkie, szczypiące odrobiną mrozu. Zatarł ręce, drobny ruch dla rozgrzewki i opanowania narastającego podniecenia. Ledwo mógł się powstrzymać. Cokolwiek by to słowo oznaczało. Czyż mężczyźni, którzy się „powstrzymywali", lecieliby aż taki kawał drogi, znosili takie niewygody i wydawali tyle pieniędzy tylko po to, aby zademonstrować swą wieczną miłość? Miał co do tego wątpliwości. Damien wyciągnął walizkę z taksówki i zatrzasnął za sobą drzwiczki. - Hej, kolego! - krzyknął jakiś mężczyzna. - Czy mógłbyś zatrzymać dla nas tę taksów-
kę? Damien zajrzał w okno kierowcy. - Zaczekaj, bracie - odezwał się. - Masz tu następny kurs. A potem podniósł wzrok. To była Martha. Wyglądała zdecydowanie na bardziej zalaną i obszarpaną, aniżeli przystało przeciętnej pannie młodej. - Martha? Martha wreszcie dostrzegła Damiena. Otwarła szeroko oczy i wpatrywała się w niego, lecz wzrok miała jakiś taki zamglony, białka zaczerwienione, a źrenice robiły wrażenie, jakby w każdej chwili miały się zacząć kręcić. Ta dziewczyna musiała się nażłopać cholernie dużo szampana, żeby doprowadzić się do takiego stanu, pomyślał. No, ale ona była z tego znana. Martha potrafiła dotrzymać kroku najlepszym z najlepszych - była lwicą pośród balangowych zwierząt. Miał jedynie nadzieję, że ten facet wiedział, co bierze sobie na barki. Ich oczy spotkały się na krótko. - Damien! - Wyglądasz niewiarygodnie - powiedział. - Co ty tu robisz?
R
S
- Musiałem przecież pogratulować mojej ulubionej kuzynce! - Rzucił walizkę na chodnik i wziął Marthę w ramiona. - Gratuluję! - Pocałował ją mocno usta. - Gratuluję! Trzeba przyznać, że nie przyjęła tego entuzjastycznie. Dzięki Bogu nie przybył tu jedynie po to, żeby jej winszować. To podałoby w wątpliwość całe jego przedsięwzięcie. - Właśnie wychodziliśmy - oświadczyła. - Nie mów mi, że przebyłem taki kawał drogi i spóźniłem się na zabawę! - Nie, to tylko ja i... - Martha zamilkła. - A gdzie podział się tłum żegnających was gości? Martha obejrzała się niespokojnie. - Nie ma tu nikogo - odparła. - Wymykacie się po cichutku, co? Rozumiem. Bara-bara. - Tak sądzę. - Gdzie się wybieracie? - Damien mrugnął do niej. Martha zdawała się oszołomiona. - Nie wiem. - Wielki sekret, co? Mam nadzieję, że to jakaś egzotyczna, karaibska wyspa. - O, rozumiem, o co ci chodzi... Podszedł do nich mężczyzna, który poprosił Damiena o zatrzymanie taksówki, i wyglą-
dał groźnie. - Martha, lepiej jedźmy. - To na pewno jest twój mąż - powiedział Damien, łapiąc go za rękę i potrząsając nią mocno. Ręka mężczyzny w jego dłoni robiła wrażenie bezwładnej, a on sam wykrzywił się w próbie uśmiechu. Wielkie nieba, to ci dopiero musiało być niesamowite weselisko, skoro nawet pan i panna młoda byli tak zawiani. - Gratuluję, bracie! - Damien klepnął go po ramieniu i poczuł, jakby uderzył w szopę. - Masz chłopie ogromne szczęście! - Wiem o tym. Martha patrzyła w ziemię. - Musisz mieć w sobie coś niezwykłego, skoro zdołałeś ją złapać. Nigdy nie przypuszczałem, że ona pobiegnie do ołtarza bez walki. - Martha - odezwał się mężczyzna, spoglądając znacząco na taksówkę. Martha okręciła palce wokół swego welonu. - To długa historia, Damien. Nie mam teraz czasu, żeby ci podać wszystkie krwawe szczegóły.
S
- Och! - powiedział Damien, czując się, jakby wypuszczono z niego powietrze. - Musimy już jechać.
R
- Szczęśliwego miodowego miesiąca! - powiedział. - Nie rób niczego, czego ja sam bym nie robił!
Martha i Glen wymienili między sobą spojrzenia. - Do zobaczenia, kolego - powiedział przystojniaczek i pociągnął Marthę do czekającej taksówki. Damien zaczął walić w dach. - Oby wszystkie wasze problemy były małe! Martha wychyliła się przez okno. - Josie nadal tu jest. Musisz z nią porozmawiać. Właśnie w tym celu przebył taki cholerny szmat drogi. - Przykro mi z powodu tego całego rozwodu - dodała Martha w momencie, gdy taksówka znikała w ciemności nocy, pozostawiając Damiena stojącego samotnie na chodniku. Czuł urazę do kuzynki Josie za to, że popsuła mu jego wielkie wejście. - Popatrz tylko na to, Martha. - Poklepał się uspokajająco po kieszonce. - Tylko na to popatrz. Na tle nocnego nieba eksplodowały sztuczne ognie, którym towarzyszyło pełne uznania
„Oooo..." dobywające się z gardeł patrzących gości. Towarzyszyły temu dźwięki Marsza weselnego i wydawało się, że minęły wieki, odkąd Martha i Jack kroczyli do ołtarza w takt tej samej muzyki, pełni nadziei i obietnic u progu swego nowego wspólnego życia. Rozpoczynanie nowego życia dwa razy w ciągu jednego popołudnia - Martha z całą pewnością niczego nie robiła połowicznie. Jack i Josie schronili się w pawilonie przystani wioślarskiej i patrzyli na odbicia eksplodujących rakiet w gładkiej, nieporuszonej wodzie jeziora. Po jego powierzchni rozsypał się deszcz różu, zieleni i żółci, po czym rozpłynął się w atramentowej czerni nocy. Obok pływały kaczki, niczym nie poruszone i obojętne. - Kocham ją, Josie. - Jack trzymał twarz w dłoniach. Josie opatuliła się pokrytym pajęczyną kocem, który znalazła porzucony gdzieś w kącie na ławce, i usiłowała nie myśleć o tym, gdzie się znajduje, tudzież jak wielki jest właściciel owej pajęczyny. Nalała szampana do kieliszka. - Masz, wypij to.
S
- Nie. - Odepchnął kieliszek i zamiast tego wziął od niej butelkę i wlał sobie połowę jej zawartości do gardła, po czym otarł usta wierzchem ręki. - Niezłe - powiedział, spoglądając na etykietkę. - Nic ci nie jest? - spytała Josie. - Nic.
R
- Nie mogę uwierzyć, że ona mogła ci zrobić coś takiego. Jack roześmiał się, lecz śmiech ten był gorzki i głuchy i odbił się echem o drewniane ściany pawilonu. - Ona jest taka piękna, taka śmieszna i taka czuła - zwrócił się do Josie. - Nie mogłem uwierzyć, kiedy się zgodziła wyjść za mnie za mąż. - No cóż... - powiedziała Josie. - Ty też w to nie mogłaś uwierzyć, prawda? - Ja... - Dobrze to ukrywałaś. - Roześmiał się ponownie, tym razem nieco ciszej. Świst, huk i ooo... Patrzyli, jak deszcz białych iskier szybuje spokojnie nad wodą. - Martha czuła się bardzo zagubiona od czasu śmierci Jeannie. To było ciężkie dla nas wszystkich. Nie wiem, czego ona chce. Ona sama nie wie, czego chce. - Josie pokręciła głową. - Moja mama powiedziała, że przydałoby się, aby ktoś porządnie natarł jej uszu.
- Opiekowałbym się nią, Josie. Byłbym dla niej dobrym mężem. Ja ją uwielbiam. - A zatem to ona straciła. Jestem przekonana, że Glen nie będzie jej uwielbiał. - Nie miałem pojęcia, że on i ona byli... - Nie byli. Tylko dzisiaj. - I to właśnie dzisiaj. Pociągnął następnego łyka z butelki i zaczął kaszleć. - Och, Jack! - Josie oparła głowę na jego ramieniu. - Tak mi przykro. Jack objął ją ramieniem. - Nie ma potrzeby. Nie byłaś w stanie nic zrobić. - Może mogłam bardziej się postarać i zmusić ją, żeby mnie wysłuchała. Usiłowałam ją powstrzymać. Naprawdę próbowałam. - Ona bywa niekiedy bardzo uparta i twardogłowa - powiedział. Josie wzdrygnęła się nieznacznie na nieproszoną myśl o boysbandzie Matta, o podobnym przymiotniku w nazwie. - Jak już raz sobie coś postanowi, nie ma odwrotu. To była jedna z tych cech, które tak mnie w niej zafascynowały.
S
- Mimo że jest moją kuzynką i kocham ją, mogłabym ją teraz zabić!
R
- Nieukierunkowana złość może być bardzo szkodliwa - powiedział. - Ona wcale nie jest nieukierunkowana - upierała się Josie. - Doskonale wiem, przeciw komu jest skierowana.
- Najgorsze, że nie wiem, jak mam się zachować. - Jack znowu podniósł butelkę do ust, lecz była już pusta. - Co mam powiedzieć tym ludziom? Tak ich to zaboli. A co będzie z ojcem Marthy? Czy on o tym wie? - O cholera - powiedziała Josie. - Biedny wujek Joe. Zupełnie o nim zapomniałam. - On musi się o tym dowiedzieć. - Wydaje mi się, że groziłoby to następnym pokazem pirotechnicznym. Musimy się nad tym zastanowić, Jack. Jeśli ty mu o tym powiesz, skończy się na jałowcówce. - A co z tymi wszystkimi prezentami? - Będzie można je odesłać - powiedziała Josie. - Kilka ręczników kąpielowych nie powinno być żadnym zmartwieniem. Jack przygryzł wargę. - O cholera, Josie, chyba się rozpłaczę. Josie położyła sobie na ramieniu jego głowę i trzymała go mocno, kołysząc delikatnie,
kiedy tak szlochał. Świst, huk i ooo... Posypał się deszcz złotych pióropuszów, podbarwiony czerwienią. Przepiękny. - Nie martw się, Jack - powiedziała. - Ja już coś wymyślę. Powietrze wypełniło skwierczenie i trzask sztucznych ogni oraz zapach kordytu, kiedy finał fajerwerków wstrząsał całym niebem. Rozległ się krzyk i entuzjastyczne oklaski. Przynajmniej jedna tura fajerwerków dobiegła końca. Ekstrawagancki, piękny i bezsensowny pokaz, który zakończył się równie prędko, jak się zaczął. Josie oparła głowę o ścianę pawilonu i obracała w zamyśleniu kieliszek do szampana. No dobrze, powiedziała Jackowi, że coś wymyśli. Zastanawiała się tylko co.
Rozdział trzydziesty ósmy
S
Kiedy Damien wkroczył do hotelu, w recepcji nie było nikogo - wszyscy wyszli na zewnątrz, najwyraźniej oklaskując pokaz fajerwerków, które rozświetlały nocne niebo nad Long Island. Całkiem imponujące. Niemniej nie dorównuje temu małemu świecidełku spoczywającemu w jego kieszeni.
R
Wziął kieliszek szampana od jednego z kelnerów, który stał bezczynnie, oczekując na ponowne rozpoczęcie zabawy, i poszedł w stronę drzwi. Czterech tymczasowo bezrobotnych członków zespołu w baseballowych czapkach siedziało na skraju sceny i ukradkowo paliło dżointy. Sala sprawiała wrażenie czegoś pomiędzy scenografią z Marii Celeste a pozostałościami po bitwie na jedzenie św. Triniana. Najwyraźniej bawiono się tu całkiem nieźle. Damien usiadł na końcu stołu i sięgnął po kanapki leżące na srebrnych tacach, dekorujących jego rogi. Spojrzał krytycznie na miniaturowe ciasteczka, usiłując domyślić się, z czym je przyrządzono. To bynajmniej nie było wejście, jakiego się spodziewał. Widział siebie wkraczającego na salę w czasie weseliska, całowanego i witanego przez pannę młodą i pana młodego niczym dawno utracony, ukochany krewny i w końcu porywającego w ramiona wdzięczną do łez Josie. Potem miał paść na kolana i ogłosić zdziwionemu i oczarowanemu tłumowi ich ponowne zaręczyny. To było wejście, jakie sobie wymarzył! Damien wypluł na serwetkę kawior, który zjadł niechcący - jeśli istniało coś, czego naprawdę nienawidził, to była tym rybia ikra - i popatrzył niepocieszony na zużyte petardy. Chwycił następną kanapkę w nadziei, że będzie lepsza od poprzedniej, wepchał ją sobie całą do ust, zastanawiając się jednocześnie, jakie istnia-
ło prawdopodobieństwo wybrania dwóch kiepskich zakąsek pod rząd. Goście przestali klaskać i zaczęli ponownie wchodzić na salę, rozmawiając między sobą z podnieceniem. No cóż, miał przed sobą zadanie do wykonania. Damien poczęstował się szampanem. A teraz musiał odnaleźć kobietę, którą zamierzał zmusić do pozostania panią Flynn. Holly dąsała się. Jednakże nie aż tak jak uprzednio i kąciki jej naburmuszonych ust zaczęły unosić się już prawie do uśmiechu. Jej noga przysunęła się bliżej niego na siedzeniu taksówki, a ruch ten student języka gestów z pewnością uznałby za zachęcający. Matt pochylił się ku niej i uśmiechnął. - Rób, co chcesz, tylko nie uśmiechaj się do mnie - powiedział. Usta jej zadrżały, a ona zacisnęła je mocniej. Matt uśmiechnął się szerzej. - Tylko się nie uśmiechaj - ostrzegł ją. Kąciki jej ust uniosły się ku górze, ukazując zęby. - No, nie śmiej się! Holly wybuchła śmiechem i zaczęła go okładać pięściami. - Matcie Jarvis! Jesteś prawdziwym dupkiem. - Jeszcze nikt mi tego nie powiedział.
R
S
- Zadziwiasz mnie. - Holly osunęła się z powrotem na siedzenie. - Nie mam pojęcia, jak zdołałeś mnie do tego namówić.
On również nie wiedział. W jednym momencie tupała nogami i mówiła nie. A w drugim jechali razem na Long Island w niepokiereszowanej taksówce. Teraz znajdowali się o rzut kamieniem od Pałacu Ślubów Zeppego i Matt nie mógł się już doczekać. Nawet maleńki kawałek żwiru byłby mu wystarczył. Przejechali całą Long Island bez najmniejszego wypadku - żadnej stłuczki, spadających meteorytów ani porywania przez kogoś z obcej planety - i zbliżali się do celu. Na Matta spływał spokój, co objawiało się wyschniętymi ustami. Instynktownie wiedział, że było to właściwe wesele, właściwa Martha, a nie żadna podrabiana z żółtymi czy zielonymi druhnami. To będzie ta Martha z druhnami w liliowych szyfonach i z Josie Flynn. Czuł to w sercu, we krwi i w szpiku kości. - Teraz to już nawet nie chcę być na tym weselu - narzekała Holly. - Ależ chcesz - odpowiedział jej Matt. - Świetnie się będziemy bawić. Przyrzekam ci to. Czuł się naprawdę jak świnia, traktując Holly w ten sposób. Ciągnął ją tutaj, żeby móc pogonić za inną kobietą. Usiłował przekonać samego siebie, że wyświadcza jej przysługę i że
bez niego nie poszłaby na ślub swojej przyjaciółki, ale te tłumaczenia tak naprawdę nie trzymały się kupy. Co zrobi, kiedy już dotrą na miejsce - poleci za ubawioną tym Josie i porzuci Holly? Zasłoni się nią, jeśli Josie postanowi się zamachnąć i go uderzyć? Zostawi ją z tą mniej niż fantastyczną czwórką, a sam będzie tańcował do późna w nocy z kobietą swoich marzeń? Było to zachowanie, z jakim kojarzyło się zazwyczaj Warrena Beatty, Matta Le Blanca czy Johnny'ego Deppa - a więc tych, którzy zgodnie z narzuconą opinią magazynu „Hello!" lubowali się swoją opinią złych chłopców. Jednak jego bynajmniej to nie bawiło. Zazwyczaj to on był wystawiany do wiatru przez kobiety, które uwielbiał. Zawsze tak się działo, od czasów kiedy Julia Mulville w czwartej klasie złamała mu serce, uciekając z Keithem Kirkbym tylko dlatego, że tamten posiadał lepszą kolekcję płyt Jama. O tak, Julia Mulville ustaliła wzór wszystkich jego późniejszych związków. I uczyniła go nie tyle łamaczem serc, ile tym, któremu łamano serce. Taksówka przemknęła przez żelazne wrota i jechała krętym podjazdem przecinającym
S
zimowy szpaler wysokich dębów. Fontanny fajerwerków w kolorze tęczy rozjaśniały niebo. To niewątpliwie obudziło w Matcie jego dziennikarski instynkt, gdyż rzuciwszy jedynie okiem na
R
to miejsce, był w stanie stwierdzić, iż miało ono klasę, i żałował, że nie ma na sobie czegoś bardziej cywilizowanego od ulubionego starego płaszcza i krawatu z South Park. Holly nadal wyglądała bajecznie, nawet jeśli była nieco sfatygowana przez pogodę. Wsunęła mu rękę pod ramię.
- Obiecaj mi, że nie zostaniemy tu długo, Matt - powiedziała. Spoglądała na niego, a jej twarz miała jakiś taki miękki i ponętny wyraz. - Mam jeszcze dziś wieczór ochotę na inne rzeczy. - Dobrze - odparł Matt. I nagle, kiedy wszystko zaczęło się już lepiej układać, zaniepokoił się, czy przypadkiem sprawy znów się nie pokręcą.
Rozdział trzydziesty dziewiąty - Jak się czujesz, kochanie? - Glen uścisnął Marthę. - Trochę dziwnie. - Tak, w rzeczywistości odczuwała pustkę, miała wrażenie, że jest wyzuta ze wszystkiego, w potrzasku, wyzwolona, nieszczęśliwa, podniecona i więcej niż trochę zbierało jej się na wymioty. Taksówka wiozła ich do hotelu, a ona myślała o pustym apartamencie dla nowożeńców w hotelu Waldorf Astoria nadaremnie oczekującym na przybycie jej i Jacka. Łóżko pozostanie tam porządnie zasłane, płyn do kąpieli niezużyty i butelka szampana nieruszona - i pewno dobrze, gdyż wypiła już dostatecznie dużo. Glen rozluźnił krawat i stłumił ziewnięcie. - To był piekielny dzień, Martha - powiedział. - Nigdy nie przypuszczałem, że tak się zakończy.
S
- Ja też. - Martha wpatrywała się w okno i obserwowała migającą ciemność. - Mogliśmy jechać do mojego mieszkania. - Glen przesunął się na siedzeniu, aż ją przycisnął do siebie. - Myślę, że ci się spodoba.
R
- Nie chciałam tego robić tak od razu, Glen - odpowiedziała. - Jakieś anonimowe miejsce wydawało mi się lepsze. Potrzeba mi trochę czasu, żeby się do tego przyzwyczaić. - Rozumiem, kochanie. To poważny krok.
Martha uśmiechnęła się krzywo. Równie poważny jak sama decyzja o wyjściu za mąż. - Jesteś pewna, że dobrze postąpiłaś? Martha skinęła głową i usiłowała powstrzymać łzy. - Jestem pewna, że Jack też tak z czasem pomyśli. - Będziemy musieli poszukać jakiegoś większego mieszkania - powiedział Glen, opierając się wygodniej. - Muszę rozejrzeć się za nowym apartamentem. Może w tym samym bloku. Jest tam wspaniały widok na park, nie chciałbym go stracić. - Może zastanowimy się nad domem za miastem - zaproponowała Martha. - Nowy Jork nie jest miejscem odpowiednim do zakładania rodziny. - Oczywiście - odparł Glen. A Martha wyczuła wahanie w jego głosie. Taksówka zatrzymała się przy budce pobierającej opłaty drogowe i Glen w milczeniu podał kierowcy pieniądze. - Raczej nie sprzedam mieszkania w mieście, żeby mieć się gdzie zatrzymać w ciągu ty-
godnia - powiedział, kiedy wjeżdżali z powrotem na Manhattan. - Mam sporo klientów. Nie jestem w stanie codziennie dojeżdżać pociągiem do Sunnyville. - Może to za wcześnie, żeby mówić o tego typu rzeczach. Musimy od nowa się poznać. - Masz rację - przyznał. - Chodź tu i pocałuj mnie, pani Labati. - Nie zwracaj się do mnie w ten sposób, Glen. To niewłaściwe. I tak czuję się z tego powodu bardzo źle. - Nie przeszkadzało ci to za bardzo w tym pokoju na górze. - Glen uniósł uwodzicielsko brwi. - Tamto nie było rzeczywiste, a to jest - odpowiedziała. - Mnie wydawało się to bardzo autentyczne. - Przyciągnął ją do siebie, oplatając ramionami. - Wszystko będzie dobrze - zapewniał ją, całując w czubek głowy, tam gdzie nadal mocno przypięty tkwił jej welon. Przyprawiło ją to o ból głowy i miała wrażenie, że trzeba go będzie chirurgicznie usunąć. - Nie pożałujesz tego. Ależ pożałuje. Wiedziała, że pożałuje. W nocy, nad ranem będzie się rzucać i wiercić w
S
łóżku i obudzi się z pytaniem na ustach: jak mogła skrzywdzić takiego kochającego i dobrego człowieka, którego jedyną pomyłką było to, że się w niej zakochał.
R
A co by na to wszystko powiedziała Jeannie?, zastanawiała się. Stwierdziłaby to samo, co Josie - trzymaj się tego, co przyrzekałaś, podejmuj decyzje, kiedy nie masz głowy pełnej szampana i kołaczących w niej z zawrotną prędkością przypadkowych uczuć jak małych srebrnych kuleczek do gry. Gdyby Jeannie tam była, być może w ogóle nie miałaby okazji, żeby się gdziekolwiek wymknąć. A może jej matka w ogóle nie dopuściłaby do tego małżeństwa? A co powie na to ojciec? Wielki Boże, zgubiła go gdzieś w tym wszystkim! Nawet nie pomyślała, żeby go zawiadomić. Może dlatego, że dobrze wiedziała, iż on również nie pozwoliłby jej na to. Stosunki pomiędzy nimi uległy pogorszeniu, odkąd zabrakło matki, która powstrzymywała ich od docinania sobie, lecz jeśli istniało coś, na co Sycylijczycy rzeczywiście zwracali uwagę, to były to zobowiązania wobec rodziny. I on już by się postarał, by pozostała i wypełniła swoje. W jakiś sposób poczucie obowiązku ominęło jedno pokolenie i Martha wiedziała, że okaże się dla ojca wielkim rozczarowaniem, gdyż upokorzyła go przed wszystkimi jego przyjaciółmi w dniu, który miał być dla niej najważniejszy. Wkrótce ojciec się o tym dowie. Zadzwoni z hotelu i zapewni go, że wszystko jest w porządku - pod warunkiem że miejsce jej pobytu pozostanie dla niego tajemnicą. W przeciwnym razie przyjedzie z wujem Nunzio i którymś z bardziej krzepkich kuzynów, żeby ją zaciągnąć z
powrotem. Po zastanowieniu doszła do wniosku, że lepiej, iż wymknęła się, nic mu nie mówiąc. Wtuliła się w zgięcie ramienia Glena, ciepłe wobec skąpej osłony, jaką stanowiła koronkowa ślubna suknia. Tyle straconych pieniędzy. Tylu ludzi, którzy już nigdy ani słowem się do niej nie odezwą. To był poważny publiczny błąd i nikt jej tego lekko nie wybaczy. A zwłaszcza ona sama. Hotel był elegancki i wytworny, odwiedzany przez gwiazdy popu, filmu, królów i królowe, mężów stanu i bogatych turystów wygrywających na loterii i - jak się zdawało - nowożeńców. Odwiedziła go już kiedyś, przy okazji wystawy jakiegoś radykalnego minimalistyczne artysty z Afryki, jednak nie potrafiła przypomnieć sobie ani nazwy galerii promującej wystawę ani jego nazwiska. Ale jej mózg nie pracował w tej chwili na pełnych obrotach. Martha czuła się niezręcznie, drepcząc bez celu w swej obszarpanej sukni ślubnej, podczas gdy Glen załatwiał pokój. - Czy mógłbym pani pogratulować? - zwrócił się do niej recepcjonista, kiedy Glen wy-
S
pełniał kartę meldunkową. - Przeniosę państwa do pokoju o wyższym standardzie w kurtuazyjnym geście ze strony kierownictwa. - Ale my nie... - zaczęła Martha.
R
- My wyjeżdżamy w podróż poślubną nie wcześniej niż jutro - przerwał jej Glen z promiennym uśmiechem.
- Tak - potwierdziła Martha, skubiąc ze skrępowaniem welon. - Dopiero jutro. - Czy mają państwo jakieś bagaże? - E... nie. - Teraz z kolei Glen zdawał się zażenowany. - Jeśli będą państwo czegoś potrzebowali, to jestem pewien, że obsługa pokojów pomoże państwu. - Dziękujemy. Uśmiech na twarzy urzędnika pozostał niewzruszony, kiedy podawał im elektroniczny klucz. - Mam nadzieję, że ten krótki pobyt u nas będzie dla państwa przyjemny. A Martha zastanawiała się, co on sobie pomyślał o ich późnej rezerwacji i o mniej niż niezbyt świeżym wyglądzie panny młodej z twarzą zalaną łzami, nie posiadającej nawet szczoteczki do zębów. Taktownie odwrócił się, aby wpisać ich dane do komputera. - Dlaczego udawałeś, że jesteśmy małżeństwem? - spytała Glena, kiedy prowadził ją do
windy. - Głównie dlatego, że masz na sobie suknię ślubną, kochanie. - Uśmiechnął się sztywno do hotelowego gońca. - Czy źle zrobiłem? - Nie - odpowiedziała. - Przypuszczam, że nie. Tylko poczułam się tym trochę skrępowana. - To i dla mnie jest zupełnie nowa gra, Martho - przypomniał jej. - Będzie to wymagało pewnych kompromisów z obu stron. - Wiem - powiedziała. - Przepraszam. Glen wziął ją w ramiona, kiedy weszli do windy i zamknęły się za nimi drzwi. - Mamy na to całą resztę naszego życia, kochanie. Winda ruszyła w górę, a żołądek Marthy w dół. Resztę naszego życia. To jakby stale powtarzający się motyw.
Rozdział czterdziesty
S
Josie przytrzymała twarz Jacka w swoich dłoniach i spojrzała na niego. Przestał już pła-
R
kać, lecz był blady i zmęczony i wyglądał na mężczyznę, którego porzucono na własnym weselu. - Lepiej się czujesz? Jack skinął głową.
- Może powinienem posiedzieć tu trochę dłużej. - Głowa do góry - powiedziała Josie i pocałowała go. - Zostanę tu z tobą tak długo, jak będzie trzeba. Jeśli tego chcesz. Jack uśmiechnął się słabo. - Tak, chcę. - Och, jak tu przytulnie - odezwał się nagle jakiś głos w drzwiach pawilonu. - Jak tu cholernie przytulnie! Josie wpatrywała się w sylwetkę stojącą w ciemnościach. Mężczyzna opierał się o framugę drzwi z arogancją, która zdecydowanie wydawała się jej znajoma. To niemożliwe. Przesunął się w stronę niewielkiej plamy światła utworzonej przez latarnie umieszczone wzdłuż jeziora. - Damien! - Aaa! Zatem jeszcze mnie pamiętasz - powiedział.
- Co ty, na litość boską, tutaj robisz? - Czuję się jak zapasowy kutas na weselu, jakby to powiedzieć. - Wskazał kciukiem na Jacka, który zdawał się bardzo zmieszany. - Nie spodziewałem się, że go tu zobaczę. - Jacka? - Josie i Jack popatrzyli na siebie. - A dlaczego nie? - Gdyby twoja matka powiedziała mi, że on tutaj będzie, nie przyjechałbym tu za tobą. - A cóż moja matka ma z tym wspólnego? - Ona ma nadzieję na pojednanie między nami. - Między nami? - Josie zaczęła się śmiać. - Wydaje mi się, że wolałaby raczej widzieć mnie zamężną z kimś tak sprytnym i podniecającym jak Listonosz Pat niż znowu przy twoim boku, Damien. - Co ty w nim widzisz? - Twarz Damiena pociemniała, kiedy spojrzał w stronę Jacka. Ma tyle lat, że mógłby być twoim ojcem. - Co ja w nim widzę? - Jack i Josie ponownie spojrzeli na siebie. Josie zmarszczyła nos. Damien, jeśli pod tym drzewem chcesz szczekać, to zapewniam cię, że się pomyliłeś. Damien żachnął się.
S
- Chcesz, żebym się tym zajął, Josie? - zapytał Jack. Zaczął wstawać.
R
Damien popchnął go i Jack usiadł z powrotem ze zdziwionym „uff". - Sądzę, że zająłeś się już wystarczającą liczbą spraw, kolego. Ona nadal jest mężatką i nie sądzę, żeby ci o tym powiedziała.
- Jestem w pełni świadomy statusu cywilnego Josie. - Jack podniósł się znowu i stanął w pozycji, która wydawała się Josie jakąś okropną postawą kung-fu, oznajmiającą, że zaraz rozłoży Damiena na łopatki. - Nie wydaje mi się jednak, aby tobie był w pełni znany mój. - Nie obchodzi mnie to, koleś. - Damien przyjął pozycję bojową. - Albo i owszem, obchodzi mnie o tyle, o ile dotyczy mojej żony. - Wcale nie dotyczy twojej żony. - Jack uczynił taki śmieszny, kręty ruch rąk, jakby chciał przez to powstrzymać gniew. - A ja ci mówię, że tak. - Damien uderzył Jacka w piersi. Jack powtórzył ten sam śmieszny ruch. Jakby rozgniatał coś, co nie istniało. - Sądzę, że wszyscy powinniśmy się uspokoić. - Możesz sobie sądzić, co ci się, do cholery, podoba, koleś - powiedział Damien, zanim odskoczył i wycelował w nos Jacka. Josie stała zdumiona. Mrugnęła i przegapiła całe widowisko. W ułamku sekundy było już
po wszystkim. W jednym momencie Damien miał uderzyć Jacka, a za chwilę już leżał twarzą do ziemi na podłodze pawilonu. - A... a... a... - rzęził. Stopa Jacka spoczywała na ramieniu Damiena, które zostało wykręcone do tyłu, a palce zgniecione w mocnym uścisku. Twarz Jacka stanowiła uosobienie łagodności i spokoju. Gdyby Josie była na jego miejscu, to zbiłaby Damiena na kwaśne jabłko. Damien szamotał się bezskutecznie. Josie złożyła ręce na piersiach i stała nad jego rozpaczliwie wijącą się postacią. - Sądzę, że już najwyższy czas, abyście zostali sobie formalnie przedstawieni. Jack, to jest Damien, mój były mąż. - Miło mi cię poznać, Damien. - Jack skinął głową lecz ten gest umknął uwagi Damiena, który aktualnie gryzł dywan, lub raczej deski podłogowe. - Damien, to Jack. Jest ekspertem wschodnich sztuk walki - wyjaśniła Josie niepotrzebnie. - Jest również mężem Marthy.
S
Matt wkroczył do recepcji w Pałacu Ślubów Zeppego, usiłując zachować spokój i obojętność na tyle, na ile było to możliwe, wziąwszy pod uwagę fakt, że to, co w tej chwili dźwię-
R
czało w jego głowie, można było porównać do pokręconej końcówki I Am the Walrus, w której wszystko staje się zgrzytami, pierdnięciami i nieharmonijnymi piskami. Pośród całej tej cudownej muzyki napisanej przez Lennona i McCartneya nigdy nie lubił tego kawałka. A jeszcze mniej lubił, gdy grała mu ona w jego własnym mózgu, sercu i żołądku. Stojąca obok Holly była na bosaka. Trzymała w ręce połamane buty i bez słowa wrzuciła je do skrzynki z kwiatkami, kiedy przechodzili obok niej. Ściągnął swój przemoczony od śniegu płaszcz, wziął palto Holly, kiedy się z niego wyślizgnęła, i podał je obsłudze w szatni. Następnie uśmiechnął się do Holly sztywno, a ona obdarowała go lekkim, przebaczającym uśmiechem. Obydwoje odczuli ulgę, że w końcu tu dotarli, choć każde z innych powodów. Serce łomotało mu pod koszulą, duże, ciężkie uderzenia, które u bardziej dojrzałego mężczyzny bez wątpienia wskazywałyby na początek choroby wieńcowej. To już. Nadszedł moment prawdy. Nie mógł uwierzyć, że po tych wszystkich próbach, męczarniach i daremnych wysiłkach wreszcie dopiął swego. Przejechał nerwowo ręką po twarzy i dotknął palcami szczeciny rosnącej mu na brodzie. Miał wieczorny zarost mogący współzawodniczyć z sierścią psa Huckleberry. O cholera, powinien się ogolić. W całym tym szaleństwie zapomniał, że wyglądał jak kompletny obdartus. Czy Josie to zauważy? Naturalnie, że tak. Przecież ta kobieta ma oczy,
tak czy nie? Będzie musiał ją oślepić swym błyskotliwym dowcipem. Co przywiodło go do problematycznego punktu. Co on miał jej właściwie powiedzieć? Jak miał jej dać do zrozumienia to, co czuł, nie będąc jednocześnie zbyt obcesowym? Jak mógł jej zakomunikować, nie robiąc wrażenia kogoś będącego pod kuratelą opieki społecznej, że od momentu, kiedy ją spotkał, usycha z tęsknoty? To trudne. Holly wsunęła mu rękę pod ramię. Bez tych ogromnych obcasów była drobniutka i czuł się jak ten wielki zły wilk. I właśnie w tym momencie przeszła obok nich. Nie ta druhna, ale druhna. Druhna ubrana na liliowo. Było to coś z gołymi plecami, bez rękawków, powiewne niby mgła - wszystko tak, jak opisała Josie. Matt przymknął oczy, mając ochotę krzyczeć z radości. Kiedy weszli na salę, zobaczył Headstrong w akcji, a Holly pomachała im na powitanie. Matt zauważył ze zdziwieniem, że grają Got To Get You Into My Life. - Wiem - westchnęła Holly. - Oni nie mają pojęcia, że to numer Beatlesów. Im się wydaje, że to napisali Oasis. Proszę cię, tylko nie mów im o tym.
S
- Nawet nieźle im wychodzi, prawda? - Matt zdziwił się mile i mimowolnie przytupywał stopą.
R
- Chcesz zatańczyć? - spytała Holly.
- Czy nie powinnaś poszukać Marthy?
- Może - odparła Holly. - Znalezienie jej nie powinno być trudne. Nie może być tu zbyt wielu osób w długich białych sukniach. Chcesz się rozejrzeć? - Sądzę, że zostawię to tobie - odparł Matt. - Muszę wyskoczyć na stronę. Kłopoty z pęcherzem po tych wszystkich przeżyciach... - W porządku - odparła. - A zatem wkrótce się tu spotkamy? Matt skinął głową. - To nie potrwa długo. Holly zniknęła w tłumie tancerzy, kręcąc palcami i pośladkami. Matt zatarł ręce, tak jak to czynią wszyscy łajdacy przygotowujący się do haniebnego uczynku. A teraz poszukajmy Josie. Trzy okrążenia parkietu później popadł w depresję. Przeszukał wszystkie zakamarki i kąty, lecz nie natrafił nawet na przelotny widok uroczej Josie. Matt podrapał się w głowę, tak jak to czynią wszyscy łajdacy, których zawodzą ich haniebne plany. Przecież ona musi tu gdzieś być. Znalazł się we właściwym miejscu, o właściwym czasie i u właściwej Marthy. Potrzebne
mu jeszcze było ukazanie się tej właściwej druhny.
Rozdział czterdziesty pierwszy Martha siedziała na skraju łóżka, gdzie po ściągnięciu czterystu dwudziestu sześciu wsuwek mocno przymocowany przez Beatrice welon w końcu rozstał się z jej skalpem. Było to ogromną ulgą i krew ruszyła do cebulek jej włosów z werwą, która sprawiła, iż piszczała z radości. Glen obejrzał się i uśmiechnął do niej. Marynarka od jego smokingu leżała przerzucona przez krzesło wraz z muszką. Kołnierzyk koszuli miał rozpięty, a mankiety rękawów podwinął aż pod łokcie. Jego włosy utraciły ten wygląd świeżo napomadowanych. - Myślałam, że nigdy nie zdołam zdjąć z siebie tej przeklętej rzeczy - powiedziała Martha. - Wydawało mi się, że do końca życia będę robiła zakupy w Target z welonem na głowie.
S
- Zwracałabyś na siebie jeszcze większą uwagę niż normalnie - odpowiedział. - Całkiem możliwe - odparła. Użycie jednego z powiedzonek Josie wywołało u niej nagły przypływ tęsknoty za kuzynką. Żałowała, że nie miała przy sobie Josie do pomocy. Wyciąganie
R
tych wszystkich spinek nie było zabawne, a teraz nie wiedziała, co chciała dalej robić. Josie by jej powiedziała. Ale kiedy Josie radziła jej, co powinna robić, ona nie słuchała. Martha poczuła w żołądku niepokój niezdecydowania. Może powinna. - Zamówić szampana? - spytał Glen. - Szampana? - Żeby to jakoś uczcić. - Uczcić? - Czy wydarzyło się coś, co należało uczcić? Zerwanie małżeństwa i odejście w ramiona innego mężczyzny tego samego dnia. Nie było to coś, za co chciałaby wznieść toast szampanem. - Myślałem, że warto zrobić coś dla upamiętnienia tego wydarzenia. - Wypiłam już dziś wystarczająco sporo szampana - odpowiedziała Martha, wzdychając. Cóż zrobiłaby teraz Josie? Bez wątpienia zażyczyłaby sobie herbaty. - Zwymiotuję, jeśli napiję się więcej. - Martha zaczęła szarpać koronkową sukienkę, która zaczęła ją swędzieć. - Muszę się z tego wydostać. - Chcesz, żebym ci pomógł? - zapytał, a uśmiech na jego twarzy przybrał złośliwy wyraz zarezerwowany dla dziennych mydlanych oper. Podszedł i usiadł przy niej. Odsunąwszy jej
włosy z twarzy do tyłu, pokrył ich linię delikatnymi pocałunkami. Jego usta były zimne i mokre, podczas gdy wcześniej wydawały się jej ciepłe i uwodzicielsko wilgotne. Przesunął palce wzdłuż jej szyi, bawiąc się brzegiem sukni ślubnej, a ona wzdrygnęła się. Nie, nie chciała, aby pomagał jej ściągnąć suknię. Nie, nie chciała szampana. I nie, nie wiedziała, czego chce. Ogarnęło ją nagle znużenie przyprawiające o ból stawów i sztywność kości, tak jakby pracowała za długo. - Myślę, że potrzebuję chwili samotności, Glen - powiedziała, masując sobie ramiona. Jest wiele rzeczy, które powinnam przemyśleć. Może zrobię sobie kąpiel. Glen przyciągnął ją bliżej do siebie. - Chcesz, żebyśmy razem weszli do wanny? - Myślę, że teraz będzie lepiej, jak wejdę tam sama. Odsunęła się nieco od niego. - Glen, to wszystko jest dla mnie bardzo dziwne. - Dla mnie również, kochanie. Dlatego tak bardzo usiłuję sprawić ci przyjemność. - Glen pocałował ją w nos. - I tak mizernie mi to wychodzi.
S
Martha oddała pocałunek i wrażenie niezręczności pomiędzy nimi zniknęło. - Przepraszam.
R
- Nic nie szkodzi. Przypuszczam, że obydwoje czujemy się w tej sytuacji trochę niepewnie. To już spory szmat czasu. - Oplótł ją w pasie ramionami. - Wynagrodzę ci to wszystko, Martho. Przyrzekam ci to. Tylko poczekaj, a zobaczysz. Martha poczuła, że nieco napięcia zniknęło z jej szyi. - Dlaczego nie zadzwonisz po obsługę? Zamów sobie coś, kiedy ja się będę moczyć. Glen wstał i zaczął masować sobie żołądek. - Nie byłbym w stanie niczego zjeść. To dopiero było weselisko. Twój ojciec dostanie za tę zabawę monstrualny rachunek. - Szkoda, że tylko to mu po niej pozostanie. Glen padł przed nią na kolana i patrzył jej w oczy. - Postąpiłaś właściwie - powiedział. - Być może teraz tak ci się nie wydaje, ale nie zdołałabyś przez to przejść. Ludzie się do tego przyzwyczają. Pomyślała o Jacku i o tym, jak on się z tym pogodzi. Pomyślała o ojcu, który będzie musiał z tym żyć. I wiedziała, że jej matka zabiłaby ją raczej, niż to zaakceptowała. - Muszę zadzwonić do taty - powiedziała Martha. - Powinnam mu powiedzieć, że nic mi
się nie stało i że nikt nie porwał mnie wbrew mojej woli. On ogląda dużo wieczornych programów telewizyjnych, prawdopodobnie doszedł do wniosku, że jesteś przybyszem z obcej planety. - Pośle za tobą tych Sycylijczyków - ostrzegł ją Glen. - Myślę, że są za bardzo pijani, by prowadzić samochód - zaśmiała się Martha. - Ale na wszelki wypadek zablokuję numer. - Powiem ci, co ja teraz zrobię - rzekł Glen. - Pójdę na dół do baru, napiję się czegoś na dobranoc i zostawię cię tu na chwilę w spokoju. Co o tym sądzisz? - Wspaniale. Wstał i przeciągnął się. Zdawał się zmęczony, nieznaczna szarość pokryła mu policzki, a zmarszczki wokół oczu zdawały się nieco głębsze. Dla niego musiał to być równie ciężki dzień. - Nie chcę zostawiać cię samej - powiedział. - Jesteś pewna, że nic ci nie będzie? - Nic mi się nie stanie. Jego oczy poszukały jej wzroku. - Naprawdę - zapewniła go.
S
Glen zdjął marynarkę smokingu z krzesła i zarzucił ją sobie na ramię. - Nie będę długo.
R
- Nie ma potrzeby się śpieszyć - odparła Martha. Pocałował ją w usta i mrugnął. - Już za tobą tęsknię. - I wyszedł z sypialni.
Gorąca woda trysnęła z kranów niczym wodospad, napełniając łazienkę kłębami pary. Martha nalała ostrożnie nakrętkę oferowanego przez hotel płynu do kąpieli, wdychając słodki, sztuczny zapach, który rozniósł się w powietrzu. Zawahała się, a następnie przechyliła całą butelkę. Jeśli miało się ochotę na piankę, to równie dobrze można było mieć jej dużo. Czyżby łudziła się, że bąbelki wymasują jej wszystkie zmartwienia? Przypuszczalnie. Odwracając się w stronę lustra, wytarła spodem dłoni część pary, która je spowiła, i wpatrywała się w swoją twarz otoczoną kropelkami wody. Oczy miała zmęczone, z czarnymi podkówkami, i to nie tylko z powodu rozmazanego tuszu i kredki do oczu, które dodatkowo wpływały na efekt ogólny. Szminka jej się rozmazała, a róż na policzkach dawno już zniknął. Jeśli ona wyglądała tak okropnie, to jak to musiało podziałać na Jacka? Martha uniosła ręce i usiłowała rozpiąć suknię. I znowu przydałaby jej się Josie. Około tysiąca maleńkich perłowych guziczków trzymało ją w potrzasku, wszystkie starannie ręcznie przyszyte i wszystkie ciasno przechodzące przez dziurki. Kusiło ją, żeby je rozerwać, lecz wiedziała, że nie starczy jej na to siły, i zamiast tego przyznała się do klęski.
Usiadła na skraju wanny, pozwalając, aby gorąca woda spływała jej kojąco na ręce... Glen prawdopodobnie nie posiedzi tam długo, wiedziała, że palił się do tego, żeby wskoczyć do łóżka. A dlaczego nie? Ona również powinna się śpieszyć. Ona jednak chciała tylko się położyć i spać, spać - głębokim, mocnym snem, który wymaże wydarzenia tego dnia z jej mózgu. Najwyższy czas, żeby zadzwoniła do ojca. Martha poszła do sypialni, obgryzając swe wypielęgnowane paznokcie. Usiadłszy przy biurku obok telefonu, podniosła słuchawkę i wykręciła numer, aby wyjść na miasto. Cóż ona mu powie? Odłożyła słuchawkę i ponownie zaczęła obgryzać paznokcie. Gdzie miała dzwonić - do hotelu czy na komórkę ojca? W którym miejscu będzie najmniej na nią krzyczał? Bóg jeden wie, że miała szczęście, iż nie wywołało to u niego ataku serca. A może i wywołało, tylko ona nie ma o tym pojęcia. Martha zaczerpnęła głęboko powietrza i podniosła słuchawkę do ucha. Odetchnęła jeszcze głębiej i odłożyła ją z powrotem. To był istny koszmar. Na samą myśl o tym czuła, że ulega hiperwentylacji. Jak ona mogła zostawić Jacka samego z tym wszystkim? Drogi, słodki Jack. Josie od początku miała rację. Nie uczynił nic, żeby sobie zasłużyć na takie traktowanie. Miała
S
nadzieję, że jej kuzynka opiekowała się nim dobrze i że nie zrobili sobie z marcepana na torcie jej podobizny i nie wbijali w nią teraz szpilek.
R
Na zewnątrz hotelu wyły syreny, ich żałosny odgłos odbijał się echem w jej wewnętrznej pustce. Zastanawiała się, jak długo będzie się tak czuła. Czy rzeczywiście wydawało jej się, iż ucieczka z Glenem okaże się taka prosta? Z całą pewnością nie sądziła, że odejście od Jacka bez odwracania się za siebie będzie takie trudne. Spojrzała na łóżko. Na łóżko, które wkrótce podzieli z Glenem. Nie jest to zupełnie taka poślubna noc, jaką sobie wymarzyła. I Martha roześmiała się głośno do siebie w tej bogato umeblowanej, lecz jakże pełnej ironii sypialni. Obiecali sobie, że spłodzą dziecko tej nocy, ona i Jack. Dziecko nocy poślubnej na rozpoczęcie wspólnej przyszłości, dla przypieczętowania ich szczęścia i uczynienia z nich rodziny. Czy Glen chciałby tego? Był jej teraz zupełnie obcy. Intymnie obcy. Czy dziecko znalazłoby się teraz na jego liście rzeczy niezbędnych? Martha zarzuciła pomysł dzwonienia i podeszła do okna. Odsuwając otuchę, jaką oferowały aksamitne kotary, pozwoliła, aby ciemność nocy zalała pokój, wchłaniając widok Piątej Alei. Przyłożyła twarz do zimnego okna, rozkoszując się jego chłodem na jej rozpalonym policzku. Już po śniegu. Jego bezkompromisowa biel zniknęła gdzieś, nie pozostawiając po sobie nic oprócz błyszczących, mokrych ulic, tymczasowego lustra dla ulicznych latarni i tylnych, czerwonych świateł samochodów. Dwie strużki wody wiły się na zewnątrz po oknie, niczym
dwie samotne łzy spływające po jego twarzy, i Martha odtworzyła palcami ich krętą ścieżkę, zorientowawszy się ze zdziwieniem, że sama również płacze. Postąpiła źle. Wiedziała to teraz. Dlaczego nie posłuchała Josie? Jak mogła złożyć te obietnice, wypowiedzieć te przyrzeczenia, a następnie złamać je przy pierwszej nadarzającej się okazji? Co sprawiło, że Glen wydał jej się nagle taki atrakcyjny, iż była w stanie zawrócić i skrzywdzić tych wszystkich ludzi, a zwłaszcza Jacka? I to dla kogo? Ile czasu upłynie, zanim ciężar winy zniszczy jej nowy związek? Kiedy „a co by było gdyby" zrobią się tak głośne, że utworzą nieustającą wrzawę w jej głowie? Ile czasu będą wszyscy potrzebowali na to, aby pozbierać się do kupy i żyć dalej tak, jakby nic się nie stało? Martha spojrzała na telefon. Istniał tylko jeden sposób, aby naprawić to wszystko. Należało zrobić jedną, jedyną rzecz. Powiodła palcami po oknie, fala melancholii obmyła jej duszę. Już podjęła decyzję. Tak będzie najlepiej dla nich wszystkich. Bar dla gości hotelowych był wytworny, w stonowanym stylu. Glen uniósł trzecią brandy do ust z wyraźnym brakiem entuzjazmu. Z rzadka porozsiadana klientela rozmawiała ze sobą
S
przyciszonymi głosami - były tam dwie panie w krótkich spódniczkach i w butach na bardzo wysokich obcasach, które wykazywały profesjonalne zainteresowanie grupą japońskich biz-
R
nesmenów, opowiadając im niesmaczne żarty. W odległym kącie pianista w białym smokingu pobrzękiwał jakąś cichą jazzową melodię, lecz pomiędzy wysokim sklepieniem, czerwonym aksamitem sof i złoceń foteli nie udawało mu się wytworzyć intymnej atmosfery, o którą mu chodziło. Podobnie jak w przypadku jego prób z Marthą. Na koniec zwrócił się do barmana, który udawał, że jest zajęty polerowaniem szklanek, lecz nawet on unikał kontaktu wzrokowego. Glen zastanawiał się, czy przypadkiem nie powinien już wrócić do Marthy. Nie chciał zjawić się u niej za wcześnie ani też pozostać tutaj za długo. Atmosfera pomiędzy nimi, podobnie jak ta w tym barze, była napięta i nienaturalna i chciał zrobić wszystko, co w jego mocy, aby ją polepszyć. - Poszukujemy pana Glena Donelly'ego. - Boy hotelowy w swym jasnoczerwonym mundurze ze złotymi epoletami wkroczył zdecydowanym krokiem na salę, ze ściśniętymi mocno ustami, skoncentrowany na swojej misji. - Poszukujemy pana Glena Donelly'ego. - Hej! - Glen uniósł kieliszek w stronę gońca. Młody człowiek podszedł do niego. - Pan Donelly? - Owszem. - Mam dla pana wiadomość, proszę pana.
- No to strzelaj. Goniec zniżył głos. - Mamy mały problem dotyczący pańskiego pokoju, proszę pana. Brandy na języku Glena zamarzła. - Jakiego rodzaju problem? Po raz pierwszy tego wieczoru barman spojrzał na niego z zainteresowaniem, ścierka zastygła mu w połowie ruchu. - Nie jestem pewien, proszę pana. Kierownik zmiany udał się do pańskiego pokoju z awaryjnym kluczem, ale chcielibyśmy, aby pan przy tym był. Czy mógłby mi pan towarzyszyć? Glen przełknął resztkę swego trunku, nawet nie czując jego smaku, po czym zeskoczył ze stołka i udał się za gońcem, który przyśpieszył kroku. Dotarli do windy niemal biegiem i stali w milczeniu, kręcąc się nieswojo w oczekiwaniu, aż zadzwoni i zazgrzyta, podjeżdżając na ich piętro. Kierownik zmiany majstrował już coś przy zamku, kiedy biegli obaj korytarzem. Pragnąc
S
otworzyć jak najprędzej drzwi, pomylił coś w zamku elektronicznym, w wyniku czego zaczęły równocześnie migotać zarówno czerwone, jak i zielone światełka. Zatrzymał się i spojrzał na
R
Glena, dając szansę opanowania się sobie i zamkowi. - O co tu chodzi?
- Zgłoszono nam z pokoju poniżej, że przez sufit cieknie woda. Glen ledwo był w stanie pohamować uczucie ulgi. - Woda? - Być może z pańskiej wanny, proszę pana. - Czy to wszystko? - zapytał Glen. - Zaciągnął mnie pan tu z dołu jedynie z powodu przeciekającej wanny? Goniec i kierownik zmiany wymienili niespokojne spojrzenia. - Gdzie jest pańska żona, proszę pana? - Moja żona? - Glen zmarszczył brwi. - Ach, rozumiem. Moja... żona... moja żona bierze teraz kąpiel, jak sądzę. Może cieknie gdzieś z kranu. - Próbowaliśmy dodzwonić się do pańskiego pokoju, lecz nie byliśmy w stanie uzyskać połączenia. Krew w żyłach Glena zamieniła się w lodowatą wodę. - Daj mi to. - Wyrwał magnetyczny klucz z rąk kierownika, który z ulgą pozbył się za
niego odpowiedzialności. Wpadli do pokoju, waląc klamką drzwi w ścianę i odrywając przy tym kawałek tapety. Nie było tam ani śladu życia. - Martha! - krzyknął Glen, biegnąc do łazienki. Otworzył gwałtownie drzwi i otuliła go wirująca mgła pary i zapach wanilii. - Martha! Góra białej piany wydobywała się sponad krawędzi wanny i spływała wesolutko na kafelkową podłogę. Woda sięgała tam niemal cala. Glen poczłapał, brodząc po niej, i zakręcił kurki. Marthy nie było w wannie. Odwrócił się w stronę kierownika zmiany, który zdawał się rozzłoszczony, choć przynajmniej twarz jego ponownie nabrała koloru. - Przepraszam - powiedział Glen. - Nie wiem, co się stało. - Przyślę tu kogoś z obsługi, żeby posprzątał, proszę pana - powiedział grzecznie kierownik.
S
- Dziękuję. - Glen wszedł do sypialni, przeczesując palcami włosy. - Zapłacę za szkody -
R
powiedział w zamyśleniu, podchodząc do okna.
- Odnotuję to, proszę pana - powiedział kierownik. - Nie chciałbym, aby ten mały incydent popsuł panu pańską noc poślubną. Czy chciałby pan, abyśmy przenieśli państwa do innego pokoju?
Glen stał teraz przy oknie. Zasłony były odsunięte, okna zamglone od pary. Stał nieruchomo jak pień. - Nie sądzę, aby to było konieczne, dziękuję panu - powiedział. - Być może przygotuje pan mój rachunek. Wkrótce się wymelduję. - Dobrze, proszę pana - powiedział kierownik zmiany i bez pytania wyszedł z pokoju, wyprowadzając ze sobą oszołomionego boya. Glen odwrócił się ponownie w stronę okna i wpatrywał się w nie, nic nie widząc. Na zaparowanej szybie Martha napisała: „Myślałam, że cię kocham, ale nie potrafię tego zrobić. Wybacz mi". Glen odchrząknął, gdyż nagle zaschło mu w gardle. Zasunął kotary, zasłaniając tym samym noc i pożegnalną notatkę Marthy. A potem usiadł na łóżku, złożył twarz w dłoniach i zapłakał tak, jak to uczynił ostatnim razem, kiedy pozwolił, by Martha wymknęła mu się między
palcami.
Rozdział czterdziesty drugi - Skąd miałem wiedzieć, że on jest mężem Marthy? - skarżył się Damien. - Spróbuj najpierw posługiwać się własnym mózgiem, a dopiero potem mięśniami i, zanim w ruch pójdą pięści, może najpierw użyj gęby - poradziła mu Josie. - To mogłoby ci pomóc. - To niesprawiedliwe. Cóż ja mogłem sobie pomyśleć? Dopiero co widziałem ją, jak wsiadała do taksówki z jakimś niewiarygodnym przystojniaczkiem o owłosionej dupie. - Z Glenem - wyjaśniła Josie. - Pierwszym drużbą. - O pierdolę - powiedział Damien. - Tak. To też zrobili. - Co takiego? Josie pokręciła głową. - Nieważne.
R
S
Szli wzdłuż jeziora, pozostawiając w pawilonie Jacka, który zastanawiał się, co też ma powiedzieć pozostałym gościom, kiedy w końcu zbierze się na odwagę, żeby wrócić do środka. Josie była nadal opatulona swym pajęczym szalem przed nocą, która stawała się coraz zimniejsza. Parę kaczek unosiło się dzielnie na powierzchni jeziora w pogłębiającym się mroku, sprawiały jednak wrażenie na wpół zamarzniętych. - Ciekaw jestem, czy dostaną się do Księgi rekordów Guinnessa. - Przypuszczam, że w tej chwili to jest ich ostatnie zmartwienie. Szli obok siebie, blisko. Czuła, jak materiał garnituru Damiena ociera się o nagą część jej ramienia, i miała nadzieję, że to nie to spowodowało u niej gęsią skórkę. Już od bardzo dawna nie byli sami tak jak teraz i w każdych innych okolicznościach można by to uznać za romantyczne. Na niebie pojawił się księżyc o nowej twarzy, świecącej z nadzieją. Spojrzała na męża z ukosa. Był bardzo przystojny na swój sposób i trudno wątpić w jego pewność siebie i wiarę we własne siły. To dlatego kobiety nadal mu ulegały. Josie patrzyła na niego ze smutnym uśmiechem. Gdyby istniało w nim coś miękkiego, trochę zaokrągleń na kantach. Gdyby tak potrafił płakać, oglądając Dźwięki muzyki, lub lubił Kubusia Puchatka i nie uważał, że Lady in Red jest tylko „kupą parującego gówna" (cytat). Josie zmusiła się do powrotu do teraźniejszości.
- Nie powiedziałeś mi jeszcze, co ty tu robisz - rzekła, zdzierając pantofelki na żwirowanej ścieżce. - Myślałem, że to oczywiste. - Nie przypuszczałam, że tak lubiłeś Marthę - zauważyła Josie. - Nigdy mi tego nie powiedziałeś. - Nie lubię Marthy - odwarknął Damien. - Ma popierdolone w głowie. - To nieprawda - odparowała Josie. Jednak wydarzenia dzisiejszego dnia raczej to potwierdzały. - Wszystko jej się pomieszało - dodała w zamyśleniu. - Ona jest zwariowana - dokończył Damien. - A poza tym już ci powiedziałem, po co tu przyjechałem. Josie spojrzała obojętnie. - Według słów Tommy'ego Wynette'a nasz rozwód zostanie zatwierdzony lada moment. Damien westchnął ciężko i rozłożył ręce. - A ja nie chcę, żeby tak się stało. Josie zaczęła się śmiać. - Ty chyba nie mówisz serio, Damien!
S
- Dlaczego się śmiejesz? - Damien zdawał się śmiertelnie obrażony. - Naturalnie, że mówię poważnie. Josie zaśmiała się ponownie. - To niemożliwe! - Ależ oczywiście, że tak.
R
- I przebyłeś taki szmat drogi, żeby mi o tym powiedzieć? - No oczywiście, że tak. Josie zatrzymała się, żeby na niego spojrzeć. - Dlaczego? Damien zdawał się zmieszany. - Jak to dlaczego? - No właśnie o to mi chodzi. Dlaczego? - Dlaczego? Wiercił się i wiercił. - Dlaczego? - Czemu tak to utrudniasz? - Nie utrudniam. Chcę tylko wiedzieć dlaczego. - Rzuciłem dla ciebie Melanie.
- Co takiego zrobiłeś? - Rzuciłem ją. - Damien zwiesił głowę. - Wczoraj w nocy. - Ot, tak. - A cóż innego mogłem zrobić? To ty jesteś tą, którą kocham - upierał się Damien. - A co to kurwiszcze pomyślało sobie o tym twoim pośpiesznym odejściu? - Melanie... kurwiszcze wcale nie było z tego zadowolone - odparł. - Rzuciła we mnie talerzami. Josie parsknęła śmiechem. - Powiedziałabym, że masz szczęście, iż zdołałeś ujść z życiem. - Wiem. Zawrócili i spacerowali dalej wzdłuż jeziora. Z przyjęcia dobiegły ich dźwięki muzyki, a zatem jasne było, że Jack jeszcze tam nie poszedł i nie powiedział im, żeby się spakowali i poszli do domów. - Niezupełnie wychodzi mi to tak, jak sobie zaplanowałem. - Damien wydął usta. Wyda-
S
wało się, że zamierzał ją ująć za rękę, ale widocznie się rozmyślił. - Miałem przyjść na ślub Marthy, zwalić cię z nóg i poprosić, żebyś ponownie wyszła za mnie za mąż.
R
Josie zatrzymała się w pół kroku, a usta otwarły jej się ze zdumienia. - Nawet kupiłem pierścionek - powiedział z nadzieją w głosie Damien. - Zamierzałeś więc wejść tam w tych swoich buciorach i zrobić wielkie przedstawienie z czegoś tak intymnego między nami? - E... no tak. - I popsuć Marcie wesele? - Chwileczkę - zaprotestował Damien. - Sądzę, że ona sama zrobiła z niego niezłą szopkę. - Damienie Flynn, jesteś pozbawionym wszelkich uczuć łajdakiem. Damien nachmurzył się. - Mówisz, jakby to było coś złego. - Bo jest. Naturalnie, że jest. Już dość tych twoich manipulacji. Mam teraz moje własne życie, Damien, i nie ma w nim już miejsca dla ciebie. - Myślę, że w tym momencie za bardzo się śpieszysz, Josie. Damien wyciągnął z górnej kieszonki marynarki pluszowe, aksamitne pudełeczko. - To bardzo duży pierścionek - powiedział, otwierając wieczko.
Josie zaparło dech. Damien pozwolił sobie na powolny uśmiech. - Słowo daję, Damien. Jest piękny. - Wiedziałem, że ci się spodoba. - Nie znam kobiety, której by się nie spodobał. Damien przyjrzał się niechętnym okiem żużlowi, a następnie opadł na jedno kolano. - Kocham cię, Josie. - Wyciągnął pierścionek z pudełka i podał go jej. Josie ujęła pierścionek i spojrzała na niego. - Nigdy czegoś takiego nie widziałam. - Zamigotał w nim księżyc, wyzwalając uwięzione w nim niezliczone kolory. Kamień zaczął świecić i tańczyć, żyć swym własnym życiem. - Zaręczmy się, Josie - powiedział Damien. - Odwołajmy ten rozwód i zacznijmy od nowa. - Nie możemy. - Możemy. - Damien, nie możemy.
S
- Możemy. Musimy tylko wstrzymać papiery. Josie spojrzała na pierścionek i westchnęła.
R
- To nie jest takie proste. Damien przesunął się na klęczkach. - Dlaczego?
Josie pozwoliła, aby opadły jej ręce, chowając pierścionek przed powabem księżycowej poświaty. - Ponieważ ja już ciebie nie kocham. Damien podniósł się z wysiłkiem i zatrzasnął puste pudełko po pierścionku, wpychając je sobie do kieszeni. - Nie mogę w to uwierzyć! - Chodził tam i z powrotem po ścieżce, tupiąc nogami i szarpiąc się za włosy z frustracji. - To z jego winy, nieprawdaż? - Czyjej? Damien wskazał na coś w oddali. - Jego! - Jakiego jego? - Jakiego jego? - przedrzeźniał ją Damien. - Tego nowego faceta w twoim życiu. Tego
faceta, z którym jadasz przytulne obiadki. Tego faceta, który jest teraz tak dla ciebie ważny. To musi być coś poważnego, skoro nie powiedziałaś o tym twojej matce, bo przecież ty mówisz tej swojej cholernej matce wszystko! Josie zaczęła się śmiać. - Właśnie w tym leży cały problem, Damien - powiedziała. - Tu nie chodzi o to, że chcesz, żebym wróciła. Tu chodzi o to, że nie chcesz, abym była szczęśliwa z kimś innym. Pragniesz udowodnić, że jesteś lepszy od niego. - A czy on kupuje ci diamenty? - Nie, nie kupuje. - Zawahała się, zanim pobrnęła dalej. - To nie jest tego rodzaju związek. - Podniosła pierścionek.. - A prawdę powiedziawszy, uważam, że jest to frywolny i bezsensowny gest. Mnie potrzebne jest przywrócenie zaufania, skrucha, poczucie bezpieczeństwa i miłość, Damien. A nie pierścionek wielkości cholernego boiska sportowego. Twarz Damiena pociemniała niczym nocne niebo.
S
- Chcę, żebyś wiedziała, że ten diament kosztował mnie dwadzieścia patyków. Mógłbym za to kupić całą farmę na Orkadach.
R
- A zatem szkoda, że tego nie zrobiłeś - odpaliła Josie. - I że się tam nie przeprowadziłeś. Owce miałyby czym się martwić. - Jak on się nazywa?
- Jak on się nazywa? - Josie naciągnęła sobie koc na ramiona. - E... Matt. - Tak jak mata na podłogę? - Nie, tak jak Matt Jarvis. - Kochasz go? - Tak - odparła wyzywająco. A potem dodała cicho: - Owszem, kocham. - Kim on jest? Jakimś nauczycielem chemii w nieprzemakalnym płaszczu, palącym fajkę i głosującym na Partię Pracy, którego spotkałaś w pokoju nauczycielskim? - Cieszę się, że masz tak dobrą opinię na temat mego gustu, jeśli chodzi o mężczyzn, Damien. W końcu wybrałam ciebie. Damien chełpił się. - Mogę się założyć, że w tym wypadku trafiłem w dziesiątkę. Josie położyła ręce na biodrach. - Jest muzykiem rockowym - odparła.
- Muzykiem rockowym? A co ty wyprawiasz z muzykami rockowymi? - Świetnie się razem bawimy. Damien wskazał na pierścionek. - To jest dowód mojego przywiązania do ciebie, a ciebie stać jedynie na to, aby mi tym rzucić w twarz. Jak może cię to nie wzruszyć? Czego ty jeszcze chcesz? Nowy samochód? Nową zmywarkę do naczyń? Jeśli to cię uszczęśliwi, to możemy się udać na jakieś kosztowne, wysokiej klasy wakacje oferowane przez Thomsona. - Zupełnie nie rozumiesz, o co mi chodzi, Damien. To nie tego spodziewam się po związku. Nie możesz mnie kupić za swoje pieniądze. - Josie Flynn, jesteś wyjątkowo niewdzięczną osobą. - A ty jesteś pozbawionym rozwagi, zarozumiałym byłym mężem - powiedziała. - I nie rzucam ci tego w twarz... - Josie uniosła pierścionek - tylko wyrzucam to do jeziora! Pierścionek wpadł z pluskiem do wody, zaskakując kaczora, który na nieszczęście przepływał obok. Z radosnym kwaknięciem ptak zanurzył dziób w wodzie i połknął błyskotkę. Josie i Damien patrzyli na to z otwartymi ustami. Świat poruszał się w zwolnionym tempie, dopóki Josie nie odezwała się ponownie.
S
- Odchodzę - powiedziała. - Mam już dosyć mężczyzn. A zwłaszcza ciebie, Damienie
R
Flynn. I mam już dosyć tego cholernego wesela! - Odwróciła się na pięcie i odmaszerowała w ciemną noc.
Damien patrzył na fale na stawie jak osłupiały, nie będąc w stanie się poruszyć. Oczy utkwił w kaczorze, który połknął diamentowy pierścionek. Nawet w stanie takiego szoku Damien wiedział, że powinien coś zrobić - wleźć do wody, rzucić w kaczkę kamieniem lub przynajmniej obelgami - nie był jednak w stanie zmusić swoich zesztywniałych kończyn do jakiegokolwiek ruchu. Kaczor zakwakał duszącym się głosem, przygładził piórka i odpłynął spokojnie. I gdyby Damien nie był racjonalnym człowiekiem, to mógłby przysiąc, że ptak się uśmiechał.
Rozdział czterdziesty trzeci Jak mogła poślubić takiego... takiego dupka! Josie miotała się cicho. Stała w recepcji i czekała na przybycie żółtej taksówki, tupiąc nogami, załamując ręce i pozwalając sobie na te wszystkie drobne gesty wskazujące na wzbierającą w niej wściekłość - z wyjątkiem rwania sobie włosów z głowy i wrzeszczenia. Policzki jej pałały i po raz pierwszy tego dnia było jej gorąco, lecz mimo to pocierała nagie ramiona. Jak Damien mógł sobie pomyśleć, że machając jej pod nosem tym ekstrawaganckim świecidełkiem, zmusi ją do padnięcia mu w ramiona. Była to typowa dla niego bezmyślność i niezrozumienie życia w realnym świecie. Z takim trudem usiłowała wiązać koniec z końcem w Londynie od czasu, kiedy ze sobą zerwali. Jak on śmie obnosić się przed nią swoim bogactwem! Nawet Kot Uprzednio Księciem Zwany został odzwyczajony od jedzenia tych drogich, maleńkich konserw z wykwintnych nonsensów - delicji z krewetek i ogonków homarów w ka-
S
wiorowym sosie, kiełbów w galaretce z truflami, kalmarów z musem z krabów - i przeszedł na zwyczajne mięsne kawałki konserw Whiskas. Z wyjątkiem specjalnych okazji. I nadal żywił o to urazę. Damien natomiast wyciągnął prezent wartości jej całorocznej pensji. Może gdyby tak
R
pojawił się w Spółce Budowlanej i zapłacił jej czynsz za sześć miesięcy, to zrobiłoby to na niej większe wrażenie. To jednak, musiała przyznać, nie uchodziło na ogół za specjalnie romantyczny gest.
Znając jednak Damiena, prawdopodobnie mydlił jej oczy. Najprawdopodobniej dostał ten pierścionek za darmo w bożonarodzeniowej pukawce albo zbierając wieczka z opakowań Weetabixów czy czegoś w tym rodzaju, i diament tylko robił wrażenie takiego fantastycznego okazu. Nie ma mowy, by Damien był w stanie rozstać się z taką masą pieniędzy, chyba że został rzeczywiście doprowadzony do rozpaczy. A Damiena nigdy nic nie doprowadzało do rozpaczy. Zmarszczyła czoło. Być może jednak nie powinna rzucić pierścionka kaczkom. Josie popatrzyła przez drzwi na przyjęcie, które toczyło się pełną parą pomimo widocznej nieobecności panny młodej. Ten boysband Headstrong był całkiem niezły i gdyby czuła się w nastroju, a to wesele nie okazało taką katastrofą, to może skusiłaby się, wróciła do środka i zatańczyła. I usilnie próbowała nie myśleć o Matcie Jarvisie i o tym, jak mu poszedł wywiad z nimi, czy też zastanawiać się, dlaczego nie pojawił się w Alamo, skoro się umówili. Usta Josie robiły wrażenie, jakby za chwilę miały zadrżeć. Znajdowały się tam pary, które wydawały się szczęśliwe. A jeśli nie były szczęśliwe, to przynajmniej nie były zupełnie nie-
szczęśliwe ze sobą. To wszystko, czego chciała. Czy to zbyt wygórowane żądanie? Być może powinna zamieścić ogłoszenie w rubryce dla samotnych serc w miejscowej gazecie: „Poszukuję miłego mężczyzny dla sfrustrowanej rozwódki. Palący, sknerzy, życiowi nieudacznicy, grubasy, piwosze, łysi, dewianci i agenci sprzedaży nieruchomości, kierowcy białych furgonetek, kibice piłki nożnej, czytelnicy »Sunday Sport« i szaleńcy niech się nie zgłaszają". To jednak w sposób istotny ograniczyłoby wybór ewentualnych kandydatów. I któż by jej pozostał? Co się w dzisiejszych czasach stało z mężczyznami? Dlaczego nie mogła spotkać kogoś, kto zdołał dojść do literki „Z" w słowniku i znał znaczenie słowa zobowiązanie? Podjechała jej taksówka i Josie wybiegła w zimną lutową noc. Kiedy wskakiwała do samochodu, miała nadzieję, że Damien nie wypadnie nagle zza krzaków. Ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili potrzebowała, była następna konfrontacja. Spotkało już ją dzisiaj tyle niespodzianek, że wystarczy jej na całe życie. Teraz chciała już tylko wrócić do hotelu, zdjąć te cudowne liliowe buciki, które aktualnie czyniły z niej kalekę, wziąć sobie parującą kąpiel i wypić całą zawartość swego minibarku.
S
Matt i Holly tańczyli melodię I'm Happy Just To Dance With You, kolejną interpretację utworu Beatlesów w wykonaniu Headstrong. Parkiet był zatłoczony i potrącało go tysiące kan-
R
ciastych łokci. Jak ludzie potrafili sunąć spokojnie wokoło, kiedy panowała moda na walce, fokstroty i galopki? Parkiety musiały być wówczas o wiele większe - teraz miejsca starczało jedynie, by stać prosto, nie depcząc sobie samemu po palcach, nie mówiąc już o palcach partnera. Holly sprawiała wrażenie błogo nieświadoma jego skrępowania. - Widziałaś już Marthę? - zapytał Matt mimochodem już po raz czterdziesty. - Nie. - Holly zmarszczyła nos. - Nie wiem, gdzie ona się podziała. Jeden z gości powiedział mi, że jeszcze nie wyszła, więc sądzę, że musi gdzieś tu być. Pokręcili się jeszcze trochę, lecz nogi Matta odmawiały mu posłuszeństwa, a jego ręce zaczynały się poruszać samowolnie i bez wyczucia rytmu. - Czy wszystkie ich piosenki są z Beatlesów? - zapytał Matt. - Sporo - przyznała Holly. - A w każdym razie te, które mają słowa. - I nikt nie uważał za stosowne, żeby im to uświadomić? - No cóż, to nie jest za bardzo na czasie. - Nie rozumiem dlaczego. Żałuję, że nie powiedziałaś mi tego, zanim wczoraj przyłożyłem pięścią któremuś z nich. Mogłoby to nam zaoszczędzić sporo kłopotów. - Nie sądzę, aby mieli o to do ciebie żal - odrzekła.
- Ale może ja mam do nich! - Matt. - Popatrzyła na niego ze współczuciem. - Musisz wiedzieć, że moje rany są o wiele głębsze niż te parę powierzchownych zadraśnięć. - Czy masz coś innego na myśli? Jesteś bardzo drażliwy i przyczyną tego nie może być kilka piosenek Beatlesów. Matt stanął w miejscu. - Tak naprawdę to nie mam ochoty na taniec, Holly. - Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wszystko przez tę wcześniejszą Hawę Nargilę. Wykończyła go. - Czy będziesz miała coś przeciwko temu, jeśli wyjdę na parę minut na zewnątrz i zostawię cię tutaj? - Nie - odparła. - Posiedzę tu z chłopcami. Pewno wkrótce będą kończyć. - Nie będę tam długo - powiedział, odwrócił się tyłem do parkietu i udał się, jak miał nadzieję, na poszukiwanie schronienia i Josie. I niekoniecznie w tej kolejności. Zatrzasnęły się drzwiczki żółtej taksówki, która z piskiem opon ruszyła w noc, kiedy
S
Matt wkroczył w chłodną ciszę recepcji. Bum, bum, bum i You've Got To Hide Your Love Away - dźwięki mordowanej piosenki ucichły w oddali. I dzięki Bogu. Mimo to pozostałym gościom
R
najwyraźniej to nie przeszkadzało. Ale zalani w pestkę ludzie będą tańczyć do wszystkiego jak wielokrotnie dowiodło tego Boney M.
Teraz, gdy już znalazł się w tym schronieniu, zorientował się, że nie miał co w nim robić. Matt żałował, że nie pali. Całe to napięcie wywoływało u niego objawy choroby św. Wita i nie wiedział, co począć ze swymi rękami. Przypuszczał, że mógłby się zająć czymś użytecznym, jak na przykład dłubaniem w nosie czy obgryzaniem paznokci albo choćby liczeniem płatków łupieżu. Zdecydowanie był to jeden z tych cholernych dni, kiedy człowiek chciałby cofnąć czas i zacząć wszystko od początku. I tym razem zrobić to dobrze. Josie musi tu gdzieś być. Nie mogła mu przecież zniknąć. Nie z wesela własnej kuzynki. Damien ściągnął buty. Fakt, że należały do najlepszych wyrobów samego Patricka Coxa i warte były dwieście pięćdziesiąt funtów, stanowił dostateczny powód, żeby nie brodzić w nich po wodzie. Ściągnął również skarpetki i włożył je porządnie do butów. Trawa na skraju jeziora wydawała się jego bosym stopom absolutnie lodowata i prawdopodobnie grozi mu amputacja palców, jeśli potrwa to dłużej niż pięć minut. Maksymalnie. Właśnie był w trakcie procesu podwijania nogawek od spodni i wypatrywania kaczora gustującego w diamentach, usiłując nie wpaść przy tym do wody.
- No chodź tu, ty popierdolony, potworny zwierzaku - powiedział Damien z uśmiechem Jacka Nicholsona. - Chodź do tatusia. - Kwa! - odpowiedział mu kaczor, zastygły w bezruchu. Damien zbliżył się do wody. - To będzie całkowicie niemiłe doświadczenie - oświadczył, zaciskając zęby. Miał pod ręką pełen pajęczyn koc Josie, który porzuciła, uciekając do pałacu ślubów. - Chodź no tu, ty śliczna, mała kaczuszko. Mogłabyś mi to choć trochę ułatwić. - Kwa! - odparł kaczor i odpłynął nieco, bliżej środka jeziora. - Słuchaj no! - krzyknął Damien. - Chcę ci tylko wsadzić rękę do tego twojego popierdolonego gardziołka i wyciągnąć mój diamentowy pierścionek. Czy to aż takie niedorzeczne żądanie? - Kwa! - odparł kaczor. Damien spojrzał na wodę, która miała równie czarną barwę jak ten modny atrament z ośmiornicy, którym polewają makaron w eleganckich restauracjach. Nie było wątpliwości, że jest bardzo, ale to bardzo, zimna. Damien posunął się odrobinę do przodu, pozwalając, aby wo-
S
da zachlupotała mu między palcami. Jej lodowate zimno zaparło mu dech w piersiach, aż zaczął głośno sapać, tak jak to zwykł czynić, kiedy urocza Melanie raczyła go ssać. - Kwa, kwa! - odezwał się kaczor.
R
- Jeśli ci drgnie choć jeden mięsień - zagroził mu Damien - to drugą rękę wsadzę ci do tej twojej kaczej dupy tak dla czystej przyjemności!
Kaczor usiadł na wodzie i zaczął trzepotać skrzydłami. Następnie uniósł się, poszybował po powierzchni parę stóp dalej i usadowił z powrotem na wodzie. - Ani mi się waż - syknął Damien. - Jeden trudny ptaszek dziennie wystarczy mi aż nadto. Damien stanął w wodzie. Jego palce z łatwością zatopiły się w lepkim, oślizgłym mule. Już dawno utracił wszelkie czucie poniżej kostek. - Apierdolętopierdolętopierdolęto - mruczał do siebie, brodząc po jeziorze.
Rozdział czterdziesty czwarty Josie padła z wdzięcznością na łóżko w swoim hotelowym pokoju, skopując oba pantofle jednym, cudownie wyzwalającym ruchem stóp. Jej duże palce aż strzeliły z radości, a kołdra była ciepła i rozkosznie ponętna dla jej przemarzniętych kończyn. Światła miasta znaczyły swe drogi poprzez zasłony i towarzyszyło im nieustanne wycie policyjnych syren. Josie zastanawiała się, gdzie też się teraz podziewa Martha. Nie ze swym mężem w apartamencie dla nowożeńców hotelu Waldorf Astoria, tak jak powinna. To pewne. Modliła się, aby Martha była szczęśliwa z Glenem, żeby wszystko ułożyło się dla nich pomyślnie, lecz drobne wątpliwości nadgryzały i drążyły jej świadomość. Czy można mu było zaufać, że będzie się nią tym razem opiekować? Miała nadzieję. Jednak jego brwi łączyły się pośrodku i jej matka od razu doszukałaby się w tym jakichś złych oznak. Owłosionym mężczyznom nigdy nie należało ufać, według Lavinii. Skoro jej własne kryteria oceny mężczyzn za-
S
wiodły ją tak okropnie, to może w przyszłości powinna zacząć słuchać matki. Josie przeciągnęła się z rękami nad głową, rozkoszując się uczuciem ciepła ponownie przenikającego jej kości i ulegając senności, która powoli obezwładniała jej ciało. Miło byłoby
R
zwinąć się w kłębek i zapaść w sen przytulonym do kogoś - irytujące, że pomyślała o Matcie. Gdzież się on podziewał w tym zaśnieżonym, pełnym gwizdów i zgrzytów mieście? Czy poszedł gdzieś balować? A może siedział w swoim pokoju w hotelu. Był sam, czy też miał kogoś? A może poderwał sobie następną naiwną gąskę i właśnie łamał jej serce? A może też wpatrywał się w sufit i był równie samotny jak ona? O nie, Josie Flynn. Na tego typu nastroje nie ma tu miejsca! To jego strata, że nie zjawił się na randce stulecia! Miała już dosyć złego losu, ponuractwa i depresji jak na jeden dzień. Przyszedł czas, żeby dodać sobie otuchy w sprawdzony sposób. Trunek. Kąpiel. I łóżko. I z tymi ożywiającymi myślami Josie zebrała resztę sił i zmusiła się do wstania. Najpierw jednak należało zająć się tym, co najważniejsze. Bez żadnych zbędnych ceregieli Josie ściągnęła liliową sukienkę druhny przez głowę, po czym wrzuciła ją do kubła na śmieci, nawet się nie oglądając. Nareszcie! Już do końca życia nie włoży niczego liliowego - najwyraźniej ten kolor przynosił pecha. Josie przebrała się w wygodny hotelowy szlafrok w rozmiarze Demisa Roussosa i zajęła się najważniejszą ze swoich potrzeb. Otworzyła barek i przeszukała jego zawartość, wybierając z niego do natychmiastowej konsumpcji dwie miniaturowe karafki wódki i najmniejszą bute-
leczkę toniku, jaką była w stanie znaleźć. Syk musujących bąbelków po wlaniu toniku do przygotowanej szklanki sprawił, że westchnęła z ulgą. A teraz kąpiel. Na półce w łazience czekała na nią bateria małych flakoników wypełnionych różnymi pachnidłami. Widziała już siebie pławiącą się w aromatycznej wodzie, zamykającą oczy i wyobrażającą sobie, że te ostatnie dwa dni były jedynie złym snem. Josie przebiegła po nich palcami. Konwalia, jaśmin, narcyz, goździki, róże. Niebiańskie zapachy, które przeniosą ją bez wysiłku do angielskiego, wiejskiego ogrodu. Pozostało jej jedynie wybranie któregoś z nich i wlanie go do wanny. Jednak kiedy odkręcała kurek, żeby przygotować sobie kąpiel, zadzwonił telefon. To mogła być Martha! Josie spojrzała tęsknie na uwodzicielskie mydełka w kształcie muszelek, zakręciła kran i pośpieszyła z powrotem do sypialni. - To twoja matka. - Po drugiej stronie słuchawki odezwał się głos, którego trudno było nie rozpoznać. Josie padła na posłanie. Gdzieś pomiędzy kąpielą a łóżkiem zapomniała o walnięciu się
S
w ucho. No ale trunek się przyda. Wypiła wódkę jednym haustem. - Cześć, mamo. - No i? - Wszystko w porządku, dziękuję.
R
- Chodziło mi o to, czy wszystko w porządku z weselem Marthy? - Aha - odpowiedziała, zastanawiając się, czy sznur od telefonu sięgnie do barku. - Co to „aha" oznacza? - spytała Lavinia. - Wiedziałam, że powinnam tam być. - Nie przypuszczam, żeby miało to jakieś znaczenie. - Co nie miałoby? I czemu jesteś w hotelu tak wcześnie? - A dlaczego dzwonisz, skoro nie przypuszczałaś, że będę w hotelu? Nastała znacząca cisza. - Tak spróbowałam, na wszelki wypadek - odparła jej matka. - A poza tym twoja komórka tam nie działa. Pani Smithers powiedziała mi, że to dlatego, że jest dziesiętna, a nie analna. - Cyfrowa, a nie analogowa - poprawiła ją Josie. - No to dlaczego tak mało mówisz na temat ślubu Marthy? Czemu nie krzyczysz i nie opowiadasz, jaki był piękny? - To długa historia, mamo. Opowiem ci o tym, kiedy wrócę. - Sznur był trochę za krótki. Psiakrew! Rozmowa z matką na sucho! Serce Josie zamarło.
- Ale ona powiedziała to „tak", prawda? - Tak jakby... - Niby jak jakby? - Muszę iść. Ktoś jest za drzwiami. - Nie otwieraj. A co będzie, jeśli to jakiś włamywacz udający, że jest z hotelowej obsługi? - Będę musiała podjąć to ryzyko. - Czekaj! Josephine! Mam dla ciebie złą wiadomość... O, nie! Trzeba przerwać proces zakończenia rozmowy. - Złą wiadomość? - Damien nadal cię kocha! - Wiem o tym. - Josie uśmiechnęła się do siebie. - To potworne, nieprawdaż? - Jestem tym zdegustowana. Co masz na myśli, mówiąc, że o tym wiesz? - On tu przyjechał.
S
- Na wesele Marthy? Ale przecież jego nie zaproszono. - Takie rzeczy zazwyczaj nie powstrzymują Damiena. - Cóż to za prostak.
R
- Dokładnie to samo mu powiedziałam. Damienie, ty prostaku! - Josie położyła się na łóżku. Było miękkie i ciepłe, a poduszka zapadała się ponętnie wokół jej szyi. - No cóż, wiem, że wy, młode damy, w dzisiejszych czasach posługujecie się bardziej dobitnymi określeniami, ale na jedno wychodzi - poinformowała ją matka wyniośle. - Wygląda na to, że bardzo chce, żebyś do niego wróciła, kochanie. Mam nadzieję, że nie ulegniesz jego wdziękom. - Nigdy w życiu nie uległam niczyim wdziękom. Josie wydawało się, że usłyszała parsknięcie matki, lecz mogły to być jedynie trzaski. No, w każdym razie nie ulegała im za często. - Przyrzeknij mi, kochanie. - Przyrzekam - powiedziała Josie. - Damien ma większe szanse na to, że zakocha się w... w kaczce, aniżeli na to, że znowu mnie poślubi. - Nawet nie masz pojęcia, jakie to pocieszające. A ty, matko, nawet nie wiesz, ile w tym prawdy! - Skoro już jestem na linii, to muszę ci opowiedzieć o wrośniętym paznokciu pani Bot-
tomley! Josie przymknęła oczy. Zapach konwalii, jaśminu, narcyzów, goździków i róż rozwiał się gdzieś powoli. - To kosztuje cię fortunę, mamo. - To nie zajmie nawet minuty. Zazwyczaj trwało prawie sześćdziesiąt. - Czy nie mówiłam ci, że musiała iść do doktora Pilkingtona, żeby go wyciął? - Nie. - Powiedział, że miała szczęście, że go nie straciła... - Rzeczywiście? - A z panią Golding wcale nie jest lepiej. Pamiętasz panią Golding? - Nie. - Pamiętasz. Miała siostrę, która uczyła muzyki w twojej szkole podstawowej. Nie należy źle mówić o chorych, ale to ta kobieta puściła cię wolno z fletem. Przez trzy miesiące mieliśmy Greensleeves na śniadanie, obiad i kolację, aż wreszcie w tajemniczych okolicznościach fujarka została złamana.
S
Po wielu tygodniach szukania zrozpaczona Josie znalazła ją w trzech częściach z tyłu szuflady w bieliźniarce matki. - Pamiętasz ją. - Tak. - Nie!
R
- Ma raka jelit. Według wszelkich obliczeń niewiele jej zostało - powiedziała jej matka radośnie. - Te wszystkie lata nieregularnego załatwiania się w końcu jej zaszkodziły. To właśnie dlatego jestem taką zwolenniczką All-Bran. - Aha. - Josephine, czy ty słuchasz, co do ciebie mówię? - Tak, mamo. - Ziewnęła, odwracając się na bok i kuląc się. Gdzieś tam w tym tętniącym życiem, pasjonującym mieście ludzie się dobrze bawili. Jedli obfite kolacje w wykwintnych restauracjach. Popijali egzotyczne koktajle w eleganckich barach. Zakochiwali się. A inni, szczęśliwi, kochali się. Równie dobrze Matt Jarvis mógł być jednym z nich. I pomyśleć tylko, że zamiast długo oczekiwanego wyjazdu do Nowego Jorku, mogła spędzić urlop na edukacyjnej wycieczce do Francji z trzydziestoma dwoma naładowanymi hormonami nastolatkami i paroma brodatymi, palącymi fajki nauczycielami.
Josie pozwoliła, aby sen zmorzył ją przy monologu Lavinii na temat schorzeń jej przyjaciółek, sąsiadów, mleczarza i całej masy innych ludzi, z których fizjologią była tak dobrze zaznajomiona. Dla niej, Josephine Flynn, stanowiło to idealne zakończenie doskonałego dnia.
Rozdział czterdziesty piąty - Chodź no tu, ty mała świnio! - Damien stał po kolana w mętnej wodzie i mule. - Kwa, kwa! - darła się mała świnia i uciekała jeszcze dalej od Damiena, którego najwyraźniej uważała za idiotę. Damien uniósł ramiona, zamarł w pozycji Petera Cushinga ze starego filmu Hammer House of Horror, gotowy do skoku. - Dostanę cię, choćby nie wiem co! - syknął. Inne kaczki zaczęły się teraz nimi interesować i pływały Damienowi wokół nóg.
S
- Hej, spierdalać mi stąd! - rozkazał. - Ja was wcale nie chcę, tylko tamtego Donalda. Popluskał trochę w wodzie i przepłoszył je. - Coś takiego jak kacza siła nie istnieje. Spływajcie mi stąd i niech on się sam broni. - Chlupot wody zachęcił również i Donalda do odpłynięcia
R
nieco dalej. - Och, na litość boską! - Damien wzniósł ręce do jasnego, obojętnego księżyca. Może przyjdzie mi tu spędzić całą noc.
Donald zaczął kwakać w wojowniczy i wyraźnie prowokujący sposób. - No właśnie! - Damien ściągnął marynarkę i rozluźnił krawat. Celując marynarką w małe, dekoracyjne molo, zakręcił nią nad głową i rzucił z całej siły. Wylądowała parę cali od zamierzonego celu. - O cholera! - powiedział Damien, przeklinając swego pecha już tysięczny raz tego wieczoru. Donald rzucił się do ucieczki, a Damien podążał tuż za nim. - Chcę cię powiadomić - wysapał Damien bez tchu w lodowatym jeziorze - że w wieku pięciu lat zdobyłem odznakę za przepłynięcie pięćdziesięciu metrów. Ciekaw jestem, ilu jest takich, którzy mogliby się tym pochwalić. Donald popłynął jeszcze szybciej, a Damien za nim. - W trzynastym roku życia byłem mistrzem Regent Grammar School w stylu klasycznym. I jeśli to nie wzbudza w tobie strachu, to nie wiem, co zdoła to zrobić.
Donald przepłynął na drugą stronę. Wyszedł, poczłapując, na mulisty brzeg, dołączył do grupy stłoczonych kaczek i przystanął, otrząsając sobie elegancko piórka. Damien rzucił się za nim w pościg, wydostał się z wody i ugrzązł w błocie, wpadając w nie po kolana z pełnym udręczenia okrzykiem. Ten hałas przestraszył Donalda, który rzucił się do ucieczki w momencie, gdy Damien dał nura do przodu poprzez błoto, łapiąc mocno w ramiona przerażonego kaczora. - A mam cię! - wrzasnął tryumfalnie Damien, powstrzymując się od wyrzucenia pięści w powietrze i tym samym rozluźnienia uścisku, w którym trzymał kaczora. Donald skrzeczał z przerażenia. Złowieszcze, czarne chmury zasłoniły księżyc i zaczął dąć chłodny wiatr, który jeżył Damienowi włosy na szyi i mierzwił Donaldowi piórka na ogonie. Damien, cały mokry, usiadł w błocie, trzymając przerażonego kaczora z diamentowym pierścionkiem w brzuchu. Nawet jeśli fakt, że jego inwestycja pozostała nienaruszona, przyniósł mu pewną ulgę, to prędko zniweczyła ją myśl, że teraz będzie musiał jakoś wydobyć pierścionek z ptaka.
S
Damien przytrzymał mocno Donalda i ostrożnie wsunął palce do kaczego dzioba, zastanawiając się, czy to zmusi kaczora do wymiotów i zwrotu diamentowej błyskotki. Donald,
R
skrzecząc głośno, zacisnął dziób na palcach Damiena z siłą imadła. - Ałć! - wrzasnął Damien, wyciągając prędko palce. - Ty skurwysynie! Damien i kaczor spojrzeli na siebie z nienawiścią. To prawda, że Damien popełnił w życiu wiele nikczemności, rzeczy, których później żałował, lecz do tej pory nigdy z zimną krwią nie zamordował żadnej żywej istoty. Usiłował przyjąć odpowiednio groźną postawę. Kaczor, wyczuwając w jakiś sposób zmianę nastroju, zaczął żałośnie kwakać. - Ja pierdolę! - jęknął Damien, który zapomniał pełnych erudycji zwrotów ze swojego słownika. Trzeba jedynie mocno pociągnąć i trach! Będzie po wszystkim. Przyłożył ręce do szyi Donalda i naciągnął ją. Kaczor zaczął machać skrzydłami w panice. - Nie rób tego - błagał Damien. - To będzie prawie bezbolesne. Donald kwakał i kwakał na alarm, i usiłował odlecieć, podczas gdy Damien próbował zmusić się do zaciśnięcia rąk na jego szyi. - Przyrzekam ci, że niczego nie poczujesz. To mnie zaboli o wiele więcej niż ciebie. Rozpaczliwe rzucanie się Donalda dowodziło dobitnie, że on się z tym nie zgadzał. Da-
mien odwrócił się i pociągnął mocniej. Kaczor zaczął się drzeć, jakby od tego zależało jego życie - i miał rację. Na koniec, kiedy całe łono miał już pokryte kaczym gównem, a Donald ani na jotę nie był bliższy śmierci, Damien postanowił dać spokój. Pokonany, opadł z powrotem w błoto. O wiele można go oskarżyć, lecz z całą pewnością nie był urodzonym mordercą. - Chodź - powiedział, wpychając Donalda pod pachę i wyłażąc z chlupotem z mułu. Musimy znaleźć na to jakiś bardziej ludzki sposób. I tak oto Damien, w swoim bajecznie drogim garniturze od Paula Smitha upapranym nie do rozpoznania błotem i ze zwieszoną nisko głową, skierował się w stronę lokalu, gdzie odbywało się weselisko Marthy. Matt stał w recepcji, nie mając pojęcia, co robić dalej. Z drugiej jednak strony, jego ostatnie poczynania były zaplanowane, jeśli nawet nie w stu procentach, to przynajmniej z jakąś tam formą wymęczonej logiki, i nigdzie go to nie zawiodło, tylko nadal tkwił w górze zasranego strumienia z zupełnie niewłaściwym wiosłem.
S
Przyczepił się do niego jakiś mały, śniady mężczyzna sycylijskiego pochodzenia, który starał się nadrobić brak postury unoszącą się wokół niego tajemniczą aurą szacunku. W alar-
R
mujący sposób przypominał Mattowi Marlona Brando z Ojca chrzestnego - był jednak niższy, chudszy i znacznie mniej urodziwy niż Brando.
Mężczyzna przyjrzał mu się z zainteresowaniem i skinął do niego przyjaźnie głową. Matt odwzajemnił mu się ukłonem i ostrożnym uśmiechem. - Druhny mają wspaniałe cycki - stwierdził wuj Nunzio. - Naprawdę? - odpowiedział Matt poważnie. - Jeszcze nie miałem przyjemności. Ale łudzę się, że wszystko przede mną. Wuj Nunzio ukazał w uśmiechu swe w większości bezzębne dziąsła, lecz zanim zdołał naświetlić kolejne szczegóły anatomii kobiet uczestniczących w weselu, ich uwagę zwrócił widok wyjątkowo zabłoconego mężczyzny, wchodzącego z korytarza do recepcji, dźwigającego wiercącą się torbę, z której zdawały się dochodzić stłumione odgłosy kwakania. Mężczyzna podążał zdecydowanym krokiem w stronę głównego wejścia do hotelu, pełen determinacji, z wysuniętym podbródkiem i oczyma utkwionymi w swym celu. Matt i wuj Nunzio spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami. Damien zawrócił w ich stronę z pociemniałą i groźną twarzą. - Coś wam przeszkadza?
Matt obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy to do nich się zwracał. Nie było tam nikogo innego. - Nie, kolego. Wygląda jednak na to, że tobie tak - odpowiedział. - Wielkie nieba! - jęknął Damien, upuszczając torbę z Donaldem na podłogę. - To ty! - Wielkie nieba! - powtórzył jak echo Matt. - To ty! - To ty jesteś tym facetem z taksówki! - I ty też! - wykrzyknął Matt. - Nie rozpoznałem cię przez to błoto. Damien łypnął na niego groźnie okiem. - Co ty tu robisz? - Najwyraźniej znaczenie mniej niż ty - odparł Matt, spoglądając znacząco na kwaczącą torbę, która usiłowała uciekać po podłodze. - Czy jesteś przyjacielem Marthy? - zapytał Damien. - Niezupełnie - odparł Matt. - On się jebie z jedną z druhen - powiedział uczynnie wuj Nunzio z uśmiechem. - To nieprawda! - zaprotestował Matt.
S
- Z którą? - Twarz Damiena przybrała delikatny odcień czerni.
R
- Z żadną z nich - upierał się Matt. - No, może z Josie. - Odwrócił się i spojrzał groźnie na wuja Nunzio. - Dzięki, ty stary, pomarszczony, sycylijski podżegaczu. - Josie? - Damien ślinił się niczym wściekły pies. - No cóż - wyjaśniał Matt rozsądnie. - W zasadzie wcale się z nią nie jebałem. - Poświęcił trochę czasu na to, żeby przygwoźdźić wuja Nunzio kolejnym miażdżącym spojrzeniem. W zasadzie nic jeszcze nie zrobiłem, ale nie miałbym nic przeciwko temu. - Matt mrugnął jak mężczyzna w gronie mężczyzn. - O, nie miałbyś? - Ona ma świetne cycki - wtrącił wuj Nunzio. Matt uśmiechnął się. - Któż mógłby temu zaprzeczyć? - Ja - odparł Damien groźnie, niskim głosem. - Ja mogę, gdyż tak się składa, że Josie jest moją żoną. - Żoną - powtórzył Matt, zastanawiając się, dlaczego nagle zaschło mu w ustach. - Żoną - powtórzył przez zaciśnięte zęby Damien, który nieco przypominał rottweilera. Rottweilera, który właśnie się dowiedział, że gryzienie listonoszy jest nielegalne. - Powiedziała mi, że się rozwiodła.
- A co ja jestem? Szkocka mgła? Słowa nie zdołały uformować się w mózgu Matta w momencie, kiedy akurat były mu najbardziej potrzebne, miał jednak absolutną pewność, że ten stojący przed nim, najwyraźniej wyjątkowo rozwścieczony osobnik, jest o wiele bardziej stałą i przerażającą materią niż szkockie opary. - Mogę cię zapewnić, mój przyjacielu, że ona definitywnie jest mężatką. - To śmieszne, ale nic o tym nie wspomniała - powiedział Matt, usiłując zgrywać zucha, choć wydawało mu się, iż język przylepił mu się do podniebienia. - A czy ja się z tego śmieję? - zapytał Damien. Trzeba przyznać, że nie wyglądał na kogoś, kto pękał ze śmiechu. Matt pomyślał sobie jednak, że był to ktoś, kto potencjalnie mógł mu rozpruć wargi. - Ona jest świetną pizdą. - Wuj Nunzio najwyraźniej świetnie się bawił. - Och, na litość boską! - błagał Matt. - Gdzieś ty się uczył angielskiego? Z czwartego kanału?
S
- Chwileczkę. - Damien zmrużył oczy do wielkości szparek. - To ty jesteś Matt? - E... - Matt przez chwilę zastanawiał się, czy temu nie zaprzeczyć. W końcu po Nowym
R
Jorku może włóczyć się tysiące Mattów, którzy mogliby twierdzić, że znają Josie. A nawet i miliony.
- Matt Jarvis - powiedział Damien, wygrzebując informację z zakamarków własnego mózgu. - E... - odparł Matt. - Muzyk rockowy - szydził Damien. - E... - powiedział znowu Matt. Muzyk rockowy? Brzmiało to raczej atrakcyjnie i czemu miałby zaprzeczać? - Ten, w którym moja żona, Josie, owa tak skora do jebania się druhna, jest zakochana? - Naprawdę? - Twarz Matta widocznie pojaśniała. - Nie mam pojęcia, z jakiego popierdolonego powodu tak ci wesoło. Powinienem wkopać ci te twoje pierdolone zęby do gardła. - A gdzie jest Josie? - zapytał Matt. - A co to ciebie obchodzi? - Tak się tylko zastanawiałem... - No to przestań się zastanawiać!
- Czy ona jest gdzieś tutaj? - Nie - odparł Damien. - Nie ma jej. - No to gdzie jest? - Myślałem, że to ty będziesz w stanie mi to powiedzieć - rzekł Damien. - Nie - odparł bardzo zaskoczony Matt. - Słuchaj no - powiedział Damien, wzdychając ze znużeniem. - Przez ciebie zmarnowałem tysiące funtów z moich ciężko zarobionych pieniędzy na przylot tutaj i zrobiłem z siebie kompletnego idiotę. Przez ciebie jeden kot nie ma ojca. Przez ciebie odeszła moja żona. Przez ciebie wewnątrz kaczki leży duży i fenomenalnie wprost drogi diamentowy pierścionek. Przez ciebie mój garnitur od Paula Smitha jest cały uwalany ohydnym, cuchnącym błotem. Przez ciebie moje ulubione buty od Patricka Coxa uległy zniszczeniu i nie ma żadnych szans na ich uratowanie. To przez ciebie poznałem smak kaczego gówna. Przez ciebie za chwilę będę miał otarte kłykcie. Doszedłem do wniosku, że powinienem ulec instynktowi, kiedy spotkaliśmy się podczas tego godnego pożałowania incydentu z rozwalonymi taksówkami, i wkopać ci te twoje
S
pierdolone zęby do gardła. - Damien uniósł pięść do twarzy Matta. Matt wskazał na torbę.
R
- Uważaj, kolego, kaczka ci ucieka!
Damien spojrzał na torbę, która rzeczywiście powoli i nieco niepewnie zataczała się po podłodze.
Matt chciał skorzystać ze sposobności i obrócił się, żeby uciekać, kiedy nagle spotkał się twarzą w twarz z Holly, stojącą z rękami na biodrach, nadąsaną i ze ściągniętymi ustami. - Na pięć minut nie można cię zostawić samego, nie obawiając się, że wpadniesz w jakieś tarapaty - warknęła. - O co tu chodzi? - Mogę to wyjaśnić - powiedział Matt, ułamek sekundy wcześniej, zanim pięść Damiena zbombardowała mu twarz, oświetlając wnętrze jego mózgu deszczem tysiąca cudownych fajerwerków takich jak te, które rozświetliły niebo nad Long Island nieco wcześniej, i tym samym skutecznie udaremnione zostały jakiekolwiek wyjaśnienia. Matt poczuł, że pada z przyprawiającym o mdłości głuchym odgłosem. Metaforycznie i dosłownie. Dlaczego Josie nie powiedziała mu, że jest mężatką? Wydawało mu się, że pamiętał przez mgłę alkoholowego zamroczenia, jak mówiła mu o separacji. A jeśli tak, to zdaje się, że jej mąż nie zdawał sobie za bardzo z tego sprawy. Czy nie rozmawiali o swoich bliznach? Czy nie porównywali rachunków od adwokatów? Czyżby ona robiła to tak dla hecy?
Całkiem możliwe, że cały pobyt w Nowym Jorku uganiał się za śliczną liliową tęczą po to tylko, by przekonać się, że ten dzbanek złota należał już do innego mężczyzny. Okrutny, okrutny świat! Po tym wszystkim, co mu się przydarzyło, nie było mowy, aby kiedykolwiek zadał się z zamężną kobietą. To wbrew jego zasadom. Nie miał ich wiele, ale tych, które posiadał, trzymał się jak biała kocia sierść czarnych spodni. Jego procesy myślowe zostały zakłócone. Jednak to prawda - pomyślał przez mgłę, która unosiła się mu przed oczyma - że nie istnieje przyjemność bez bólu. Kiedy zwinął się w kłębek i zapadł w pozbawiony marzeń sen, jedna jasna myśl uczepiła się jego świadomości z całą siłą superkleju. Josie nie wspomniała mu być może o zazdrosnym mężu, czającym się gdzieś w pobliżu, lecz nie było wątpliwości, że powiedziała temuż mężowi, iż była w nim, Matcie Jarvisie, muzyku rockowym, zakochana. Teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem chciał z nią porozmawiać i uzyskać pewne odpowiedzi. Kiedy tak powoli pogrążał się we mgle, zdał sobie sprawę po raz trzeci w ciągu trzech dni, że jedyny jego problem polegał na odnalezieniu jej.
S
Rozdział czterdziesty szósty
R
W rzeczywistości Matt mylił się, sądząc, że znalezienie Josie było jedynym problemem, z którym musiał sobie poradzić. Nie spodziewał się, że po przebudzeniu będzie musiał stawić czoło Holly z odpowiednim wyjaśnieniem. A wyglądało na to, że takowe nie istnieje. Holly miała pytania, na które domagała się odpowiedzi, i Matt zupełnie nie wiedział, od czego zacząć. Żałował, że jego głowa jest wypchana watą, gdyż w przeciwnym razie byłby w stanie wymyślić jakieś przekonywające kłamstwa. Moralność najwidoczniej miała dzisiaj zasłużone wychodne. Holly stała przed nim, przytupując z niecierpliwością swoją nieobutą stopą. Jej włosy były jeszcze bardziej rozczochrane w związku z poszturchiwaniami, które tu odchodziły, a twarz nabrała koloru ketchupu dzięki mieszaninie gniewu i alkoholu. Wyglądała na bardzo rozzłoszczoną, lecz jednocześnie niewymownie pięknie. Gdyby Matt nie był taki obolały, być może zaryzykowałby uśmiech. - I nawet nie próbuj się uśmiechać! - rozkazała Holly. - Nie próbowałem - mruknął Matt przez obolałe usta. - Przydałby ci się na to stek - powiedziała Holly, wskazując na miejsce pod okiem, w którym wkrótce ukaże się siniak.
- Myślałem, że takie rzeczy zdarzają się tylko na filmach rysunkowych. - Nie wiem, Matt - wyrzuciła z siebie. - Nie jestem twoją zasraną niańką, choć muszę przyznać, że zaczynam mieć takie wrażenie. Matt zwiesił głowę, która bolała go w różnych miejscach. Siedział, a raczej na wpół leżał, oparty o biurko w recepcji, co przyprawiało go o ból w plecach. Liście doniczkowej palmy rozczesywały mu włosy, lecz nie czuł się na siłach, aby pomyśleć o zmianie miejsca. - Pseprasam - wyseplenił. - Psyspozyłem ci tyle problemów. - Owszem, przysporzyłeś. - Holly złożyła ręce na piersiach, lecz głos jej zmiękł nieco. - Zabierzemy cię teraz do domu. Wszyscy już poszli. Jak na zawołanie, czterech ożywionych członków grupy Headstrong wyszło z sali tanecznej. - Do widzenia, Holly - powiedzieli zgodnym chórem. - Złapiemy cię jutro? - Aha - odparła ze znużeniem. - Dobra robota? Uszczęśliwiliście dziś wiele starszych pań.
S
Matt osunął się niżej, ignorując ich, podobnie jak oni zignorowali jego, choć mógłby przysiąc, że ten, którego poturbował wczoraj - Barry, Larry, Gary, czy jak mu tam, uśmiechał
R
się bardziej, niż było to konieczne. Pomachali Holly i wyszli, zabierając ze sobą swoje nieprawdopodobnie ogromne spodnie, nastroszone fryzury i nadczynność hormonalną. Matt przesunął ręką po twarzy. - A co się stało z kaczym Drakulą?
- Poszedł sobie - odparła Holly. - Razem z kaczorem. Miał złapać samolot. - Czy to byłoby za dużo, gdybym żywił nadzieję, że ten samolot złapie jego. Najlepiej jeśli uderzy go w tył głowy? - Prawdopodobnie - odparła Holly. - A co z Marthą? - Już poszła. - A druhny? - Też już poszły. - Wszystkie? - Aha. Matt spojrzał na nią pytająco. - Nie mam pojęcia, co się stało. - Holly wzruszyła ramionami. - Może bolały ich głowy.
To najdłuższe wesele, na jakim w życiu byłam. - A zatem - Matt bezskutecznie usiłował się podnieść - pozostaliśmy tu jedynie we dwoje. Holly okręciła się na palcach. - Na to wygląda. - Chciałem powiedzieć... W tym momencie pojawił się wuj Nunzio w cieniu ogromnego mężczyzny w czarnym płaszczu, który wyglądał tak, jakby niósł futerał na skrzypce, lecz zamiast tego ciągnął dwóch nastoletnich chłopców za uszy. Stanął nad Mattem, szeroko rozstawiwszy nogi dla podtrzymania swego ogromnego ciała, i zasłonił światło z ukrytych punktowych lamp halogenowych, pogrążając Matta na poły w ciemnościach. - Wuj Nunzio chciałby przeprosić - powiedział mężczyzna głosem zdającym się pochodzić ze stu tabletek Capstan Full Strength dziennie. - Ja przepraszam - dodał wuj Nunzio z ręką na sercu. - On czuje, że to jego wina...
S
- Ależ nie, nie - zapewniał Matt. Wuj Nunzio pokiwał głową. - Moja wina.
R
- Nie, nie. To nieprawda - zaprotestował Matt z wielkodusznym machnięciem ręki. Wstrzymał się. - No cóż, właściwie to prawda.
- Angielski wuja Nunzio nie jest najlepszy. To przez to miał kłopoty. - Dryblas uderzył dwóch wiercących się chłopców po głowach, nawet na nich nie patrząc. - On chce to teraz naprawić. - Naprawić - solennie zawtórował mu wuj Nunzio. - Dla nas na Sycylii ważny jest honor. - Tak też słyszałem - przyznał sucho Matt. - Wierzymy w zasadę oko za oko, ząb za ząb. Zemsta bez żalu to nasze rodzinne motto. - A... ha. - Matt zdawał się wahać. - Gdzie poszedł ten facet z kaczką? - Potężny mężczyzna zapytał Holly. - JFK - odpowiedziała Holly. - JFK - powtórzył dryblas. Wuj Nunzio skinął ledwo dostrzegalnie głową.
- Nie martw się, mój przyjacielu. - Mężczyzna pochylił się, wziął Matta za rękę, ściskając mu palce niczym rozmokłe winogrona. - My zwrócimy ci honor. - Honor - powiedział wuj Nunzio z niewielkim ukłonem. I wyszli, wpychając chłopców do samochodu z zaciemnionymi oknami, w którym pomieściłby się cały budynek i jeszcze więcej. W recepcji zapanowała niesamowita cisza i Matt wraz z Holly patrzyli tępo na siebie. Pomyślał sobie, że trzeba o wiele więcej, niż mógł mu zaoferować ten Sycylijczyk, żeby odzyskał swój honor. Zrobił minę. - Czy sądzisz, że rzeczywiście powinniśmy mu powiedzieć, dokąd on poszedł? - Hej, to Ameryka XX wieku, a nie czternastowieczna Sycylia. Cóż oni zamierzają zrobić? Ukraść i zjeść mu tę jego popierdoloną kaczkę? - Nie wiem - odpowiedział Matt. - Ale nie chciałbym być im winny jakieś pieniądze, a potem napatoczyć się na nich w ciemnej uliczce z pięcioma dolarami w kieszeni. Holly podrapała się po policzku. - Wydaje mi się, że Martha mówiła mi kiedyś, że jej rodzina ma jakieś powiązania z mafią. Matt rozdziawił usta.
R
- Niemożliwe! Holly roześmiała się.
S
- O tak, to bardzo śmieszne, panno Brinkman - powiedział cierpko Matt. - Kopnij leżącego. Holly przestała chichotać.
- Powinieneś zobaczyć własną twarz. - Śmiała się. - Oglądasz za dużo filmów. - Lubię bezpłatny seks i przemoc. - Ja też - powiedziała Holly. - A w każdym razie seks. Matt zaczerwienił się. - Ty zajmujesz się bezpłatną przemocą za nas dwoje. - Holly pochyliła się i poprawiła mu koszulę. - A teraz doprowadzimy cię do porządku. Matt podniósł się z podłogi, jęknąwszy przy tym. Objęła go ramieniem i z całą siłą, na jaką mogło się zdobyć silne, czterdziestopięciokilogramowe ciało, pomogła mu się wyprostować. - Dziękuję - powiedział Matt, wykrzywiając się. Spojrzał na nią i usiłował ułożyć usta tak, aby wymówiły wyraz „wdzięczny". I po raz milionowy zastanawiał się, dlaczego uganiał się za nieuchwytnym, uciekającym motylem - i najwidoczniej zamężnym nieuchwytnym, uciekającym motylem - kiedy obok niego, na tym kapuścianym liściu, siedział taki wspaniały i zu-
pełnie wolny. Choć pewno Holly nie jest taka głupia i nie będzie chciała mieć z nim nic wspólnego, po tym wszystkim, co jej uczynił. Mattowi zrobiło się niedobrze na samą myśl, że mimo najlepszych intencji czasami nie mógł nic poradzić na to, że był mężczyzną. - Nie mogę uwierzyć, że za chwilę to powiem. - Holly podniosła oczy do sufitu. - I jeszcze zanim wyrwie mi się to z ust, wiem, że będę tego żałować! - Popatrzyła na niego i westchnęła ciężko. - Chcesz przyjść do mnie napić się czegoś na dobranoc? Gdyby Matt nie miał pękniętych ust, to pewno by się uśmiechnął.
Rozdział czterdziesty siódmy Wszyscy już wyszli poza Jackiem. Siedział w przyciemnionej sali, oparty o krawędź podium, na którym stały dwa bogato rzeźbione fotele państwa młodych, teraz puste i osamotnione. Otoczony był ze wszystkich stron resztkami petard i weselnymi prezentami. Błyszcząca ku-
S
la z lat sześćdziesiątych obracała się wolno, rzucając diamentowe iskierki światła na salę w jakiś taki zawiły, niepocieszony sposób.
R
Nawet pan Rossani już wyszedł, choć cholernie trudno było go do tego nakłonić. Jack nie odważył się powiedzieć ojcu panny młodej, że jego córka uciekła z własnego wesela i zniknęła gdzieś w ciemnościach nocy z pierwszym drużbą. Jak można było coś takiego komuś powiedzieć, nie łamiąc mu przy tym serca? Jack przekonywał go, iż Martha odpoczywa na górze złożona bólem głowy, i po delikatnych perswazjach udało mu się nakłonić jej ojca do pójścia do domu i pozostawienia jej w spokoju. Wystarczy, jak powie mu całą prawdę jutro. Jutro, kiedy pan Rossani wytrzeźwieje i nie rzuci się za Glenem z jakąś strzelbą i paroma mocniej zbudowanymi sycylijskimi kuzynami. Jack spojrzał na stoły zaśmiecone kieliszkami z na wpół wypitym szampanem i talerzami niedojedzonych kanapek. Czuł się równie bez życia jak ten zwietrzały szampan, zimny i zastygły jak te pozostawione, niedojedzone potrawy. Nie był w stanie nikomu o tym powiedzieć. Tylko on i Josie wiedzieli, co tak naprawdę się stało - oprócz samej Marthy i Glena. Roześmiał się bez goryczy. Wszyscy myśleli, że załamała się pod ciężarem emocji tego dnia - co w jakimś sensie pewno i było prawdą. Teraz, kiedy goście już wyszli, minęła mu senność. Złożywszy głowę w dłoniach, Jack przygryzł usta i powstrzymywał łzy. Jeśli oznaczało to, że był świadomy własnych emocji, to mógł się bez tego obejść. Jakie on czasami wygadywał głupoty! To nie był moment na analizowanie swych głębszych uczuć. To był czas na
to, aby się poważnie i całkowicie upić. Jack nalał sobie jeszcze jeden kieliszek zwietrzałego szampana i wypił go, nawet nie poczuwszy smaku. Jak mogło się mu kiedykolwiek wydawać, że taka dziewczyna jak Martha w ogóle go zechce? Bardziej pasowała do kogoś takiego jak Glen - bogatszego, młodszego i przystojniejszego niż on. Glen da Marcie wszystko to, co było jej potrzebne, w znacznie bardziej atrakcyjnej formie, niż Jack kiedykolwiek zdołałby jej dać. Lecz Jack ściągnąłby i księżyc z nieba i podał jej na tacy, gdyby tylko było to w jego mocy. Wyjedzie stąd, zacznie wszystko od początku. Nie ma mowy, aby wytrzymał plotki w takim małym miasteczku jak Katonak. Może wszyscy rozmawiali przedtem o nim i przewidywali, że jego związek z Marthą skazany jest na niepowodzenie. Nie chciał, żeby przekonali się, iż mieli rację. Być może, gdyby nie próbował być dla Marthy taki doskonały, taki opanowany... Gdyby ona wiedziała, jak bardzo potrzebował, by wniosła światło i życie do jego świata, to nie uciekłaby od niego. Drzwi otworzyły się ze szczękiem i jakaś postać podeszła do niego w ciemności. Zrobiło się już późno. Obsługa hotelowa będzie chciała posprzątać i iść do domu. Do domu, do własne-
S
go życia, do swoich bliskich. Muszą pozamiatać to pobojowisko. Jack zastanawiał się, czy sam kiedykolwiek zdoła to uczynić. Jack podniósł wzrok.
R
- Cześć - odezwała się Martha, stojąc niepewnie przed nim. Błyszczące światełka przesunęły się po jej obliczu, oświetlając jej bladą cerę. Wyglądała na zmęczoną, miała wymizerowaną twarz i domyślał się, że on również. Welon już zdjęła, ale nadal była ubrana w suknię ślubną i wyglądała równie cudownie. - Cześć - odpowiedział Jack. Martha odetchnęła ze zmęczeniem. Jack poklepał dłonią podium obok siebie i Martha ciężko usiadła. Podniósł z leżącej obok niego tacy kieliszek, który robił wrażenie czystego. - Masz ochotę napić się ze mną trochę zwietrzałego szampana? - Przecież ty nie pijesz - zauważyła Martha. - Teraz piję. Nalał jej kieliszek, zauważywszy brak bąbelków, i podał jej. Ręka Marthy drżała i miał ochotę ją przytrzymać. Zamiast tego stuknął własnym kieliszkiem w jej. - Za co wypijemy? - zapytała Martha. - Myślę, że to nie mnie należy pytać o takie rzeczy, Martho.
Westchnęła i przyłożyła kieliszek do ust, rozkoszując się szampanem, mimo że smakował okropnie. Powiodła oczyma po sali. - Jaki bałagan - odezwała się. - Sprzątnięcie tego nie zajmie im wiele czasu. - Nie to miałam na myśli. - Podniosła porwany zwój kolorowego papieru i okręciła go sobie wokół palca, a Jack zauważył, że obrączka i pierścionek zaręczynowy nadal pozostały na miejscu. - Myślałam o nas. - Wiem o tym. Ręce Marthy były napięte, pobielałe na kłykciach. Ściskała swój delikatny kieliszek tak mocno, że Jack obawiał się, iż pęknie mu nóżka. - Co na to tatuś? - Nic. - Jack oparł się i spojrzał na sufit. - Nic mu nie powiedziałem. Nie powiedziałem o tym nikomu - wyznał. - Nikomu? - Żywej duszy. Tylko Josie wie. - Dlaczego?
R
S
- Nie miałem pojęcia, co mam im powiedzieć, żeby to nie zabrzmiało źle. To zepsułoby im dzień. Wyjaśniłem im, że boli cię głowa.
Martha roześmiała się bez cienia radości w głosie. - Ty nadal o mnie myślisz.
- To nie jest jedynie twoją winą. Martha odwróciła się do niego. - Ależ oczywiście, że jest. Jack, uciekłam z twoim najlepszym przyjacielem z naszego wesela. - Musiałaś mieć ku temu powody. - Nie jestem pewna, czy były wystarczająco dobre. - Po raz wtóry westchnęła ze zmęczeniem. - Czy pomogłoby ci podzielenie się nimi ze mną? Martha uśmiechnęła się. - Nie wiem, czy to pomoże, ale myślę, że przynajmniej tyle jestem ci winna. - Tu nie chodzi o to, kto jest komu, co winien, Martha. Tu chodzi o odkrycie tego, w którym miejscu coś się zaczęło psuć. - Nic się nie zaczęło psuć - odpowiedziała. - Wszystko się pochrzaniło. - Wydmuchała nos. - Spanikowałam, Jack. Nagle życie wydawało mi się... jak dożywocie. Przyzwyczajona
jestem do tego, że myślę tylko o sobie. Dotąd byłam tylko ja, ja, ja. Miałam wszystko, co chciałam, podane na talerzu i nagle, kiedy zobaczyłam Josie i Glena razem, zdałam sobie sprawę, że tego już nie mogę mieć. Nie byłam już sama, byłam dwojgiem osób. Od tej pory we wszystkim, co będę robiła, po wieki wieków muszę brać pod uwagę drugą osobę. - Martha spojrzała w górę. - Dwie... lub więcej. - Potarła twarz. - Wszystkie nasze plany przytłoczyły mnie i nie byłam pewna, czy jestem na nie gotowa, ale już za późno... Och, sama nie wiem - powiedziała. - Szukam wymówek tam, gdzie ich nie ma. - Wstała nagle i zrzuciła buty z nóg. - Były istną męczarnią przez cały dzień - narzekała. Kulała widocznie, kiedy podeszła zmęczona do miejsca, w którym w całej swej kunsztownej okazałości wystawiony był na pokaz ślubny tort. - Nawet nie pokroiliśmy tortu - powiedziała, wodząc palcami po zawiłych kwiatach z lukru w liliowych, błękitnych i turkusowych odcieniach, przypominających sińce. - Tak naprawdę nie było ku temu okazji - przypomniał jej Jack. - Chcesz to zrobić teraz? - spytała Martha, chwytając za nóż, czekający cierpliwie z boku nienaruszonego ciasta. - Umieram z głodu. - Nie sądzę.
R
S
- Nie mogę go pokroić sama, Jack. To przynosi pecha. - Czy sądzisz, że to jeszcze ma jakieś znaczenie? To nie był początek życia małżeńskiego, o jakim marzyłem.
Martha spojrzała na niego w półświetle.
- Bardzo cię zraniłam - powiedziała apatycznym głosem. - Nigdy nie zamierzałam tego zrobić. Nie wiem, co powiedzieć. Jack nalał sobie więcej szampana. - Chodź i pokrój ze mną ten tort, Jack - nalegała. - Proszę cię. Wstał i podszedł do Marthy, czując, jakby do stóp miał przykute ołowiane ciężarki. Jego żona - jak dziwnie było zwracać się do niej w ten sposób - zachowywała się jak dziecko ledwo będące w stanie pohamować podniecenie i nagle zorientował się, że mimo całej swej urody Martha musi jeszcze sporo dorosnąć. I może właśnie dzisiaj zaczęła to robić. Martha trzymała nóż zawieszony nad tortem, jego czubek przecinał chrupki, biały lukier. - Tutaj - powiedziała. - Połóż swoją dłoń na mojej. Jack zrobił, jak prosiła. Rękę miała już teraz pewną, drżenie ustało, choć w dotyku przypominała marmur.
- Jesteś zimna - powiedział, zakrywając jej palce. - A ty jesteś ciepły. - Martha spojrzała mu w oczy. - Gotowy? - spytała. - Gotowy. - Jack nacisnął jej dłoń i ostrze bez trudu zatonęło w lukrze. Martha manewrowała nożem i razem wykroili mały kawałek ciasta. Wysunęła ostrze. - To było bezbolesne, prawda? - Sądzę, że tak. Trzymając kawałek tortu w ręce, zaproponowała mu go Jackowi. - Nie mam apetytu - powiedział. - Zjedz to - poleciła mu Martha. Nachylił się i ugryzł kawałek. - Dobry - stwierdził, kiwając głową. - To dobry tort. Smakowałby naszym gościom. Martha odłożyła ciasto i oparła się o stół. Błyszcząca kula połyskiwała w ciszy, a Jack patrzył na żyłę pulsującą na szyi Marthy. Podniosła ku niej rękę, jej palce powiodły po linii szyi, a Jackowi wydawało się, że przełknęła ślinę.
S
- Popełniłam potworny błąd - powiedziała, a łzy nabiegły jej do oczu. - Nie wiem, jak go naprawić, Jack.
R
Stał i patrzył na światła migoczące na jego nowych, niewygodnych, wypolerowanych na wysoki połysk butach.
- Czy będziesz mógł mi to kiedykolwiek wybaczyć? - Kocham cię, Martho - powiedział, spoglądając na swoją rozczochraną pannę młodą. - I nic nigdy nie zdoła tego zmienić. Przysięgałem ci to. - A ja tobie i złamałam przysięgę. Na twoich oczach roztrzaskałam ją na drobne kawałeczki. Martha rozpłakała się. - Cicho, cicho - powiedział Jack. - Nie płacz. Nie w dniu swojego ślubu. Wszystko będzie dobrze. - Jak ja to kiedykolwiek zdołam naprawić? Jack uniósł jej twarz i przytrzymał w swoich dłoniach. - Martho, dlaczego wróciłaś? Martha szlochała. - Bo nie byłam w stanie tam zostać. - To mi wystarczy - powiedział. Martha pociągała mokrym nosem. Przyciągnął ją do siebie.
- Będziemy znowu parą, Martho. Mężem i żoną. Możemy to zostawić za sobą i zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. - Jak moglibyśmy to zrobić? - Przy odrobinie wysiłku i sporej ilości uczucia z obu stron. - Byłam ci niewierna, Jack. - Niewierność nie musi być najbardziej niszczącą rzeczą, jaka może się przydarzyć w małżeństwie. - W dniu naszego ślubu! - Może nie zgrałaś sobie tego najlepiej. - A co ludzie na to powiedzą? - Nikt inny o tym nie wie. Nie muszą się dowiedzieć - zapewniał ją Jack. Martha nie była pewna. Jack ujął jej dłonie w swoje. - Jeśli mówisz, że Glen był pomyłką, to ja potrafię z tym żyć. Nie dałbym jednak rady, gdybyśmy zamienili to w nieodwracalny błąd. - Kąciki ust jego żony nadal zwrócone były ku dołowi, a usta jej drżały niebezpiecznie.
S
- Jak możesz być tak cholernie wielkoduszny, Jacku Labati.
R
- Martho - westchnął. - Przez bardzo, bardzo długi i samotny czas czekałem, by znaleźć kogoś, z kim mógłbym spędzić resztę życia. Nie chcę tego tak lekkomyślnie utracić. - Nawet jeśli ja to zrobiłam? - Pociągała nosem Martha. - Jakie były te śluby, które sobie złożyliśmy? „W bogactwie i w biedzie, na dobre i na złe". - Jack otarł łzę z policzka żony. - Myślę, że moglibyśmy uznać to za przykład tego „złego". - „Zaniechawszy wszystkich innych... - ciągnęła Martha - przez całe życie aż do śmierci. Oto moja uroczysta przysięga". - „Biorę cię i trzymam..." - Potrzymaj mnie Jack... Wziął ją w ramiona. - Myślę, że w tym miejscu mogę już pocałować pannę młodą... Jack skosztował ust Marthy - były słodkie i słone od łez. - Kocham cię, pani Labati - powiedział. - I zawsze będę. - Ja też cię kocham, Jack - odparła Martha. Jack pociągnął ją w stronę parkietu. - Czy moja żona zechciałaby zatańczyć ze mną nasz pierwszy wspólny taniec młodej pa-
ry? Oboje usłyszeli muzykę, która zaczęła grać tylko dla nich dwojga. Czy mówiłem ci ostatnio, że cię kocham? - Czy sądzisz, że to przetrzymamy, Jack? - Mam nadzieję, że w dwudziestą piątą rocznicę naszego ślubu spojrzymy wstecz i uśmiechniemy się na myśl o tym, jacy byliśmy kiedyś młodzi i głupi - powiedział. - Jaka ja byłam młoda i głupia - poprawiła Martha, opierając głowę na jego ramieniu.
Rozdział czterdziesty ósmy Donald wiercił się niczym nawiedzony. Torba podskakiwała pomiędzy kolanami Damiena, który z największym wysiłkiem usiłował zacisnąć nogi na tyle ciasno, aby udaremnić Donaldowi próbę ucieczki na wolność, lecz nie tak mocno, by zadusić go na śmierć. Z drugiej jednak strony, to też niezła myśl.
S
Urzędniczka przy odprawie bagażowej przypatrywała się Damienowi podejrzliwie.
R
- Jakiś bagaż podręczny, proszę pana?
- Tylko jeden. - Damien rzucił okiem na swoje kolana. Oziębła urzędniczka podążyła za nim wzrokiem i w reakcji na ten tak wyraźnie wiercący się bagaż i zabłocone ubranie przesunęła gumę do żucia na drugą stronę szczęki. - Miałem wypadek - wyjaśnił Damien. - W drodze na lotnisko. Mam przy sobie ubranie na zmianę. - Poklepał ręką torbę. Donald zakwakał. - Czy sam pan pakował swój bagaż? - Tak. Damien przeleciał nerwowo wzrokiem po pozostałych okienkach odprawy, zastanawiając się, w jaki sposób mógłby powstrzymać pojawiający mu się na górnej wardze pot i jak pozbyć się go, nie używając w tym celu rękawa. - Czy zostawił go pan gdzieś na jakiś czas bez opieki? - Nie. - Jak mógłby to zrobić z tą kaczką, diamentem i życzeniem śmierci. - Czy prosił ktoś pana o przewiezienie jakiejś rzeczy? - Nie. Wzrok Damiena powędrował ku sąsiedniemu okienku. Stało przy nim trzech bardzo du-
żych i bardzo ponurych facetów, bacznie się mu przypatrujących. - Czy ma pan jakieś narkotyki, materiały wybuchowe lub broń palną? Damien odwrócił się i oparł o kontuar. - Wszystko naraz. Urzędniczka uniosła brwi. - Żart - powiedział Damien. Nie uśmiechnęła się. - Nie mam żadnych narkotyków ani bomb czy broni palnej. - A jakiś żywy inwentarz? - E... nie. Urzędniczka przechyliła się przez kontuar. - Czy mogłabym zatem zapytać pana, dlaczego pański bagaż zdaje się najwyraźniej samowolnie poruszać? - To taka zabawka - oświadczył z przekonaniem Damien. - Ostatni krzyk mody. Nowy Furby. Pływa, kwacze i świetnie pasuje do sosu pomarańczowego. Patrzyła na niego kamiennym wzrokiem.
S
- To mechaniczna kaczka - powiedział. - To dla mojej córki... bratanicy. Bratanicy przyjaciela, przyjaciela mojej bratanicy ... Ja pierdolę!
R
- Będziemy wymagali, aby w ramach środków ostrożności przeszła przez rutynową procedurę prześwietleń, proszę pana. - W porządku. - Ja pierdolę.
Damienowi wydawało się, że zauważył cień uśmieszku na skądinąd pozbawionej wszelkiej wesołości twarzy urzędniczki. - Oto pańska karta pokładowa, proszę pana. Proszę sprawdzać monitory w celu uzyskania informacji dotyczącej czasu odlotu. - To z całą pewnością był uśmiech. Powierzchowny. - Życzę panu miłego dnia. - A kij ci w dupę - mruknął Damien pod nosem, odwracając się i odchodząc. - I panu również, proszę pana - odpowiedziała urzędniczka, nie podnosząc wzroku. Damien odnalazł najbliższy bar na terminalu i przyciągnął sobie stołek. Rzucił torbę z Donaldem obok swych nóg, a kaczor zakwakał w proteście. Damien widział zbyt wiele lotnisk i wiedział, że były to miejsca zapomniane przez Boga. A wszystko to z winy Josie. Miał sporo czasu do zabicia przed swoim odlotem. Wiele godzin do przesiedzenia i zastanowienia się, jakim cudem dał się wpakować w takie cholerne tarapaty. Dlaczego nie potrafił być szczęśliwy, jeśli już nie z Josie, to przynajmniej z Melanie, i szukał zielonej trawki, która zawsze oka-
zywała się brązowa, gdziekolwiek by się ruszył? A nawet jeśli trawa była świeża i zielona, to tylko dlatego, że uparcie sikał deszcz. Zdawał sobie sprawę, że między nim a Josie wszystko skończone. Tak naprawdę, zawsze o tym wiedział. Była zbyt przyziemna i rozsądna jak dla niego. Długo zajęło mu zrozumienie, że z natury był wolnym duchem, bańką światła kipiącą energią, która potrzebowała kogoś, kto pozwoli mu unosić się nieskrępowanie na fali i nie przywiąże go do zlewozmywaka. Potrzebował kogoś, kto biegałby za nim nago przez pola ekscesów i nie próbował nalegać, by wychodził z domu w kurtce i wełnianej czapce, nawet w lecie. Czy rzeczywiście byłby w stanie tak całkowicie zobowiązać się w stosunku do Josie, nawet jeśli po raz drugi powiedziałaby „tak"? Czy musiałaby mieć na boku Melanie albo kogoś innego? Być może zawsze będą mu potrzebne dwie kobiety - jedna, aby dać mu domowy azyl w życiu - miłość, wyżywienie, wyprasowane koszule - i druga, zawsze przyczajona gdzieś z tyłu, dostarczająca mu przyjemności, zakazanych radości, łagodnego sadomasochizmu. A czemu nie? Innym mężczyznom uchodziło to na sucho - gwiazdom popu, politykom, księżom. Było to tak powszechne, jak noszenie niebieskich
S
skarpetek. Spojrzał z żalem na swoje własne - zabłocone i zniszczone. Kiedy tak myślał o zakazanych rozrywkach, zaczął się zastanawiać, gdzie teraz znajduje
R
się Melanie, i poczuł czułość w stosunku do kobiety, która, jak mu się wydawało, jeszcze wczoraj zamierzała go zamordować. Nie była taka zła - trochę za bardzo skłonna do fochów, lecz wewnątrz z czystej stali i do tego posiadała żelazną wolę. Przyjmie go z powrotem. Trochę flirtowania w stylu starego Flynna i zanim Melanie zdąży rozpiąć biustonosz, Damien znajdzie się w jej łóżku. Uśmiechnął się na myśl o tej jowialnej modzie i pomyślał o tych dobrych chwilach, które spędzili razem, przyznając, że większość z nich obejmowała czynności natury horyzontalnej. Nie czułby się tak bezpiecznie i nie byłby z siebie taki zadowolony, gdyby wiedział, co Melanie robiła od czasu jego wyjazdu. Wkrótce jednak Damien odkryje, że spędziła cały ranek w Debenhams, gdzie fałszowała jego podpis na licznych wydrukach z terminali kredytowych, kupując drogą biżuterię, ciuchy Jaspera Conrana i małe, lecz zupełnie zbyteczne, elektroniczne przedmioty. Po czym, niepomna wyczerpania spowodowanego owymi zakupami, wróciła do domu, aby napisać na komputerze list z jego rezygnacją z pracy, nie omieszkawszy nazwać w nim jego szefa kompletnym idiotą, którym - nawiasem mówiąc - faktycznie był, i zręcznie naniosła nań u dołu teatralny zakrętas stanowiący podpis Damiena. Następnie zapakowała i oddała komputer włącznie z kolorową drukarką, skanerem, kamerą cyfrową i mnóstwem gier kom-
puterowych swojej koleżance Valerii, która prowadziła przedszkole i mogła zacząć wypaczać umysły miejscowych czterolatków. Następnie z telefonu w jego biurze zadzwoniła pod numer loterii „Kto chce zostać milionerem?" i położyła słuchawkę obok aparatu. Przy pięćdziesięciu pensach za minutę przypuszczała, że Damien z całą pewnością nim nie zostanie. Na koniec, zanim udała się do łóżka z niewielkim żalem, ale za to z butelką ulubionego czerwonego wina Damiena i Stephenem, dyrektorem do spraw wypoczynkowych ich prestiżowego klubu fitness, Melanie wepchnęła małą, skromną i nie rzucającą się w oczy północnoatlantycką krewetkę w złącza laptopa Damiena, do którego odnosił się on z takim nabożeństwem. A na lotnisku JFK Damien westchnął ciężko - i nic dziwnego. Postanowił zdać się na naturę i czekać, aż Donald się zesra, lecz czas uciekał, a kaczor nie wyprodukował nawet jednego, maleńkiego gówienka. Czy przerażenie mogło wywołać u kaczek zatwardzenie? Co by tu zrobić, żeby się wyplątać z tych tarapatów? Co by tu zrobić, żeby wydostać diament z tej kaczki? To zbyt zawiły problem, aby można się nad nim zastanawiać bez pomocy mocnego alkoholu. - Co mógłbym panu podać? - jak na zawołanie zapytał barman. Był to człowiek, który
S
najwidoczniej miał za sobą lata pracy w zawodzie, gdyż zdawał się nie dostrzegać brudnego i przemoczonego ubrania Damiena.
R
- Brandy - powiedział Damien. - Podwójną. - Już podaję.
- No to niech mi pan da dwie podwójne i piwo. Przy minimalnej ilości ceregieli i bez ociągania się barman postawił przed Damienem napitki, a on zaczął po kolei - najpierw piwo, potem brandy. Po kolejnej rundce stało się jasne, że Donald jest coraz bardziej niespokojny. Mimo że kiwał się już nieco na stołku, Damien był w stanie stwierdzić, że Donald usiłuje niespostrzeżenie mu uciec. Damien opróżnił zatem dwa ostatnie kieliszki, zapłacił rachunek i zeskoczył na ziemię. - Chodź no tu, kaczorze - powiedział. - Muszę się zastanowić, co teraz z tobą zrobić. Chwytając za torbę, znowu zobaczył tych barczystych mężczyzn. Siedzieli stłoczeni przy jednym ze stolików przy ladzie z zakąskami, tuż obok baru. Damien obejrzał się przez ramię. Wszyscy przełknęli kawę i wpakowali sobie słodkie bułeczki do ust, strzepując okruchy z ciemnych, jednakowych płaszczy. Damien odszedł prędko, przyciskając Donalda do piersi. Kim oni mogli być? FBI? Celnikami? A może dostali cynk z kontroli biletów od tej cierpkiej urzędniczki, która nie dała się nabrać na te bzdury o automatycznej kaczce. Nigdy nie dostałby pracy w programie Jackanory.
Czy można kogoś aresztować za przemycanie kaczki? Czy można kogoś aresztować za przemycanie diamentu w kaczce? Być może ze względu na jego wygląd przyjęli, że jest terrorystą, a nie nieszczęsnym romantykiem, nie mającym szczęścia w miłości. Damien pośpieszył wzdłuż hali lotniska tak prędko, jak tylko mógł, zważywszy na to, że roiła się ona od emerytów w słomianych kapeluszach, którzy najwyraźniej zmierzali w cieplejsze strony. Poza tym, gdy tylko nabierał przyzwoitego tempa, Donald zaczynał kwakać z oburzenia. Mężczyźni, jak zauważył z niepokojem Damien, rozmyślnie podążali za nim. Wpadł dla zmylenia ich do jednego z jasno oświetlonych, lotniskowych sklepów, sprzedających drobiazgi zapominane z reguły przez wszystkich wyjeżdżających w pośpiechu na wakacje. Mężczyźni zatrzymali się przed wystawą, przeszukując wzrokiem tłum. Nie było wątpliwości, że to za nim szli. Zaschło mu w ustach, serce zaczęło bić szybciej, a kaczor podskakiwał wewnątrz swego brezentowego więzienia. Dla opanowania narastającej paniki, Damien zmusił się do przejścia wzdłuż sklepu, przebiegając wzrokiem po rzędach kosmetyków, kondomów i gum do żucia. Próbował skoncentrować się na swoim kolejnym ruchu, jego umysł
S
pracował jednak zbyt prędko, aby był w stanie przeanalizować pogmatwane myśli, które wpadały mu do głowy chaotycznie niczym artyści z Cirque du Soleil. Myśl, Damien. Do cholery,
R
myśl!
Mężczyźni nadal stali przed sklepem. Jeden z nich uczynił ruch w jego stronę. Nagle Damien zatrzymał się i spojrzał na półkę przed sobą. Stopy wrosły mu w ziemię i wszystko inne rozmazało się w tle. Jego wzrok skupił się na celu z ostrością czubka szpilki. Był tak uszczęśliwiony, że miał ochotę rozpłakać się z ulgi! Dlaczego, na miłość boską, nie pomyślał o tym wcześniej? - Gównogównogówno - mruczał, przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu paru drobnych dolarów i mając na oku zbliżającego się mężczyznę. Damien dostał odpowiedź na swoje modły. - Już to cię pogoni, mój zakorkowany przyjacielu! - powiedział z ponurym uśmiechem, ściskając największą paczkę środków przeczyszczających Eezee-Go, jaką zdołał złapać w rękę.
Rozdział czterdziesty dziewiąty Taksówka podrzuciła Matta i Holly pod jej blok i teraz stali oboje, dygocząc z zimna w minusowej temperaturze, nieodpowiednio ubrani, jak na ten zimny wiatr, który ich smagał, podczas gdy Holly grzebała zziębniętymi palcami w torebce w poszukiwaniu swego nieuchwytnego klucza. Świeżo podbite oko Matta pulsowało przyjemnie, a temu staremu, z bójki z Headstrong, najwyraźniej nie podobało się to, że zostało tak prędko wyrugowane i zaczęło puchnąć. Stereofoniczny ból. Cudownie. Jutro zaraz z rana będzie musiał kupić sobie okulary słoneczne w stylu Blues Brothers, aby zasłonić purpurowe sińce i swe upokorzenie. Nie miał pojęcia, czy było to związane z Josie, ale z każdą minutą coraz bardziej stawał się muzykiem rockowym - pijąc, rozbijając się i robiąc Bóg jeden wie co. Przyszło mu nawet na myśl, żeby po powrocie do domu poszukać swojej starej gitary i wzmacniaczy. Mattowi wydawało się, że za chwilę przymarznie do chodnika, miał już dosyć bezowoc-
S
nych poszukiwań Holly, porwał ją więc w ramiona i zaniósł po paru kamiennych stopniach na górę. Była lekka jak piórko i jej włosy łechtały go lekko w nos. Holly uderzyła go torebką.
R
- Puszczaj mnie, ty palancie! Trzymał ją mocno, kiedy tak się wierciła. - Myślałem, że masz zmarznięte stopy - powiedział, spoglądając na jej gołe palce. - Owszem, mam - odrzekła, szczękając zębami. - Wyślę ci rachunek za nowe buty. Pomyślał, żeby jej przypomnieć, iż złamany obcas w jej bucie podczas incydentu w taksówce nie był w zasadzie jego winą, lecz z drugiej strony, jeśli zbadało się dokładnie fakty, to wszystko, cały ten nieszczęsny wieczór, to zasadniczo jego wina. - Delikatnie się ze mną obchodź - powiedział. - Moja karta kredytowa opiewa jedynie na trzy tysiące funtów. - Ha, ha, ha - zaśmiała się Holly, wymachując swym krnąbrnym kluczem, a Matt opuścił ją nieco niżej, aby mogła manewrować przy zamku. Otworzył drzwi pchnięciem stopy i z wdzięcznością zaniósł ją do środka. - W porządku, teraz możesz mnie puścić - orzekła Holly, kiedy przeszli przez korytarz. Już dam sobie radę. - Możesz na coś ostrego nadepnąć. Nie chciałbym być odpowiedzialny jeszcze za spowodowanie śmiertelnego obrażenia. - Matt sapał, wspinając się po schodach. - Twoje mieszkanie jest bardzo wysoko, nieprawdaż?
- Bardzo, bardzo wysoko - odpowiedziała Holly ze złośliwym błyskiem w oczach. Objęła go ramionami za szyję i uniosła z przyjemnością brwi. Matt wykrzywił się i szedł dalej. - To można by uznać za dostateczną karę za twoje przewinienia w ciągu ostatnich paru dni - orzekła Holly. - Dziękuję - wysapał Matt. - Nic nie mów - poradziła Holly, kładąc mu delikatnie palec na ustach. - Nie chcielibyśmy, abyś zbyt wcześnie opadł z sił. - Jakie ty masz dobre serce - powiedział Matt. - To był twój pomysł. - Holly przyjrzała się swoim paznokciom i pomachała nogami. Matt zataczał się ciężko po schodach, piórkowa waga Holly zamieniała się z każdym krokiem w ołowianą. Zbliżali się teraz do samego szczytu i jego nogom pozostało akurat tyle siły, ile znajduje się w na poły zastygłej galaretce. - Musisz trochę schudnąć - jęknął Matt. - A ty ćwiczyć - zaszczebiotała. Na szczęście widać już było mieszkanie Holly.
R
S
- Jesteśmy prawie na miejscu. - Holly wskazała niepotrzebnie na drzwi i pomachała przed nim kluczem.
Matt widział psychodeliczne zakrętasy, co, jak sądził, wywołał brak tlenu. To był męczący dzień i jego ciało najwyraźniej nie nawykło do takich dystansów. Ta cała Hawa Nargila z ciotką Dolly dawała się mu we znaki. - Na dół - rozkazała Holly, kiedy Matt zatoczył się przed drzwiami jej mieszkania. Matt posłuchał i ostrożnie obniżył ją do poziomu dziurki od klucza. Paliły go kolana i ręce, a plecy zupełnie mu zdrętwiały. - A teraz zobaczymy. - Holly przyglądała się kluczom w ręce. - No, pośpiesz się, kobieto! - Matt potrząsnął nią, aż zachichotała i kiedy Holly otworzyła drzwi, wpadli do pokoju, śmiejąc się jak pięciolatki. Matt przeszedł chwiejnym krokiem przez pokój i rzucił Holly bez żadnych ceregieli na jej kanapę. Gdy to uczynił, ugięły się pod nim kolana i runął na nią. Leżała pod nim, chichocząc bez tchu, podczas gdy on dyszał ciężko z całą elegancją wykończonego konia wyścigowego. Nagle śmiech ustał, a ich oddechy stały się cięższe, bardziej skupione. W pokoju nastała cisza, słychać było jedynie, jak oddychają zmęczeni, a z opuszczonych ulic poniżej dochodziło
nieustanne wycie policyjnych syren. Matt miał świadomość jej ciała, miękkiego i małego, przylegającego tak dokładnie na całej rozpiętości do jego. Dzika, dumna czupryna okalała jej twarz, sprawiając, że robiła wrażenie figlarnej i jednocześnie takiej słabej. Jego ręce przytwierdziły jej drobne nadgarstki do poduszki nad głową, naprężając ciało Holly ku niemu. Usta miała różowe i wilgotne, przebiegała po nich drżącym językiem. Matt zauważył maleńkie, niepewne przełknięcia przechodzące przez całą długość jej obnażonego gardła. Delikatny rumieniec rozlał się na jej piersiach, a jej nierówny oddech uniósł je, sprawiając, iż sutki dotknęły jego koszuli i poczuł ich ciepło. W ciemnościach Matt spojrzał Holly w oczy. Boże, to byłoby takie proste, takie kuszące. - Panno Brinkman - powiedział. - Wydaje mi się, że mam nad panią przewagę. - Panie Jarvis - odrzekła mu Holly. - Jestem pewna, że uszanuje pan moją cnotę. W końcu jesteś pan Anglikiem i do tego dżentelmenem. - Panno Brinkman, mam wrażenie, że pani mnie przecenia. - Matt przesunął ciężar swego ciała na łokcie.
S
- Miał pan, i zapewne zdaje pan sobie z tego sprawę, kilkakrotnie sposobność pobzykać się ze mną, a mimo to konsekwentnie opierał się pan moim nie takim znowu nieistotnym powabom.
R
- Obawiam się, że to może ulec zmianie. Za chwilę zacznę się zachowywać jak gbur i absolutny wyrzutek społeczeństwa.
- Wyrzutek społeczeństwa, panie Jarvis? - Holly zdawała się zdezorientowana. - Jestem Amerykanką, proszę pana. Nie wydaje mi się, abym wiedziała, jak zachowuje się absolutny wyrzutek społeczeństwa. Matt odsunął włosy z oczu Holly. - A zatem z przyjemnością to pani pokażę, panno Brinkman - powiedział, dotykając wargami ust Holly.
Rozdział pięćdziesiąty Przerażający mężczyźni czekali nadal, kiedy Damien wymknął się bokiem ze sklepu, ściskając środek przeczyszczający Eezee-Go z uczuciem ledwo powstrzymywanej radości. Skupili się wszyscy wokół zapalniczki Zippo i skoncentrowali na zapalaniu papierosów na tyle, że Damien zdołał się wymknąć niespostrzeżenie. Potajemnie skręcił w korytarz i wpadł do najbliższej męskiej toalety. Ależ to absurd! Czuł się jak w jakimś cholernym filmie Harrisona Forda, ale bez statusu gwiazdy, superzgrabnej cizi i odpowiedniego honorarium. Oparł się o ścianę i oddychał ciężko, bezskutecznie próbując się uspokoić. Damien odłożył torbę na kontuar. Sądząc po odgłosach wydawanych przez Donalda, był on coraz bardziej zestresowany. Damien rozejrzał się. Znajdował się w bardzo utylitarnym pomieszczeniu wyposażonym
S
w funkcjonalny chrom i białe kafelki. Z głośników dobiegały dźwięki piosenki I've Had the Time of My Life, śpiewanej przez Billa Medleya i Jennifer Warnes, co dodawało surrealizmu wydarzeniom, którym i tak nic już nie brakowało. Wszystkie kabiny wydawały się puste. Da-
R
mien zajrzał pod drzwi, szukając stóp. Nic nie zauważył. Chyba że jakiś karzeł siedział na sraczu.
Z największą ostrożnością Damien otworzył powoli zamek swojej torby. Z doświadczenia wiedział, że ten smarkacz potrafił gryźć. Jedno poślizgnięcie i wszystko mogłoby się zakończyć łzami. Donald wystawił łeb z fałdów brezentowej torby, a z jej głębi uniósł się bardzo nieprzyjemny kaczy smród. Daniel rozpiął zamek jeszcze trochę. Mając szansę na ucieczkę, Donald zaczął trzepotać skrzydłami i mężnie spróbował zwiać. Poszybował z torbą w otwartą przestrzeń męskiej toalety, zwiastując głosem wyzwolenie. Damien złapał go w powietrzu. - Mam cię! - wrzasnął. Mrugnął do kaczora. - Przykro mi, ale to nie takie proste, przyjacielu! Donald wyrywał się trochę, a potem runął Damienowi w ramiona. - Chcę ci tylko dać taką maleńką, dobrą tabletkę. - Damien rozpakował środki przeczyszczające. - Jedna maleńka pigułeczka. Albo może dwie. - Wyciągnął je, żeby pokazać Donaldowi. - No, popatrz, to cię nic nie będzie bolało, ani troszeczkę. To nawet nie jest wielkości dia-
mentowego pierścionka. Łatwe do przełknięcia - przeczytał. - Już nazwa na to wskazuje, nieprawdaż? Samo wpada do gardła, co? - Damien uśmiechnął się zachęcająco do Donalda. Mniam, mniam, mniam! Nie przekonało to kaczora. - Otwórz szeroko! - Damien rozwarł Donaldowi dziób, uważając, aby trzymać palce w bezpiecznej odległości. Donald robił tyle hałasu, że obudziłby umarłego. - Przecież cię nie morduję! - upierał się Damien. - A w każdym razie jeszcze nie teraz. Nawet podawanie odrobaczającej pigułki Kotu Uprzednio Księciem Zwanemu było łatwiejsze od tego, a kocur zamieniał się w Brada Pitta z Podziemnego kręgu z chwilą, gdy padały słowa: weterynarz, pigułki czy proszek przeciw pchłom. Kaczor rozdziawił dziób jeszcze szerzej, aby wydać najgłośniejsze dotąd kwaknięcie, i w tym momencie Damien wsypał do gardła swego więźnia całą zawartość paczki środków przeczyszczających i zacisnął mu z powrotem dziób. A potem przygwoździł kaczora złowróżbnym uśmiechem.
S
- A teraz pozostało nam jedynie trochę poczekać.
R
Czekali bardzo długo. Damien jeszcze raz sprawdził zegarek. Piętnaście minut i nic, a jego już zaczynała boleć ręka. Zmienił ręce i przymknął oczy z bólu. Siedział w kucki w ciasnym pomieszczeniu, wciśnięty pomiędzy zimnymi ścianami kabiny, i jego kolana zaczynały już zdawać sobie z tego sprawę. Trzymanie Donalda w muszli klozetowej nie było najlepszą zabawą, jaką mógł sobie wyobrazić. Co prawda dwa lata temu usuwano mu wrośnięty duży paznokieć u stopy, ale w porównaniu z tym tamta operacja okazała się śmiechu warta. - No szybciej, szybciej, szybciej - ponaglał go Damien. - Jedno małe gówienko. Tylko tyle potrzeba, żeby zakończyć tę męczarnię, i Wtedy obaj będziemy mogli pójść sobie do domu. Donald sprawiał podejrzane wrażenie, jakby za chwilę miał zasnąć. - Nie kimaj! - szturchał go Damien. - Mamy tu interes do załatwienia. Donald przewrócił sennie oczyma. - Słuchaj, będę ci śpiewał, dobra? - zaproponował Damien. Gorączkowo szukał w pamięci melodii nadającej się do ułatwienia kaczkom wypróżnienia. Donald nie wydawał się zainteresowany. W mózgu Damiena zaświtała nagle myśl. - Już wiem! - Odchrząknął. Zazwyczaj potrzebował o wiele więcej bursztynowego napo-
ju, aby choćby spróbować śpiewać. Jego głos samoczynnie ulegał zmianom, począwszy od głębi Barry'ego White'a po wysokie tony Bee Geesów, bez jego woli oczywiście. Zakaszlał znowu. Stary Donald farmę miał Ija, ija, o! Na tej farmie kaczki miał Ija, ija, o! Kwa, kwa tu i kwa, kwa tam. Tu kwa, tam kwa, wszędzie kwa, kwa. Stary Donald farmę miał Ija, ija, o! Damien oparł się o drzwi ubikacji. - No i co? - zapytał z nadzieją w głosie. - Kwa! - odpowiedział mu Donald. - Jeszcze raz? - zaproponował Damien. - Kwa! Damien zirytował się, a potem uśmiechnął zachęcająco do Donalda. Jego repertuar kaczych piosenek był tragicznie ograniczony. Ta melodia zawsze przypominała mu ten okropny weekend z Josie, kiedy to urządzili sobie rzekomo romantyczny wypad, a ona spędziła noc na
S
wydawaniu folwarcznych odgłosów dla pary w sąsiednim pokoju, która najwidoczniej kochała się w sposób o wiele bardziej nieokiełzany i niepohamowany niż oni. A w tych okolicznościach
R
nie było to coś, o czym chciał sobie przypominać. Stary Donald farmę miał Ija, ija, o!
Na tej farmie kaczki miał - ija, ija, o! Kwa, kwa tu i kwa, kwa tam... - Kwak! - dodał Donald. - Tu kwa, tam kwa... - Kwa! - Tu kwa... - Kwa! - Tam kwa! - Kwa! - Wszędzie kwa, kwa! - Kwa, kwa, kwa!
- Nie chcę, żebyś mi tu, cholera, siedział i śpiewał razem ze mną! - wrzasnął Damien. Sraj, ty durne ptaszysko!
- Kwa! Damien opadł pokonany na posadzkę. - To nie działa, co? Kwaknięcie, którym odpowiedział Donald, zdawało się definitywnie mówić, że nie. Wzdychając ze znużeniem, Damien posadził Donalda na kontuarze. - Słuchaj no, mój pierzasty przyjacielu. Z jednej strony, rozumiem twoje położenie, musisz uważać się za niewinnego świadka tej całej farsy. Nie mogłeś przecież wiedzieć, że ten ponętny kąsek, który wpadł z pluskiem do wody, nie był kawałkiem chleba Hovis czy krakersa. Połknąłeś go w dobrej wierze, tak jak to jest w kaczym zwyczaju, nieświadomy tego, że pochłaniasz najlepszego przyjaciela dziewcząt. - Damien patrzył mu prosto w oczy jak mężczyzna kaczce. - Z drugiej jednak strony, robisz niepotrzebne trudności. Próbowałem, jak mogłem, traktować to rozsądnie, lecz czas jest przeciwko nam. A więc, mój stary, jeśli w przeciągu następnych pięciu sekund się nie zesrasz, to w tym miejscu się pożegnamy. Damien zacisnął jedną rękę na szyi Donalda, a drugą odkręcił kurek, napełniając umy-
S
walkę w męskiej toalecie ciepłą wodą. Zanim zdążył się zastanowić nad sensownością topienia kaczki, złapał swoją ofiarę i wcisnął jej głowę pod wodę. Donald walczył z siłą dwudziestu
R
ptaków, trzepocząc szaleńczo skrzydłami i oblewając przy tym Damiena wodą od stóp do głów. - A zdychajże, ty cholerny kaczorze z piekła rodem! - krzyczał Damien, usiłując przytrzymać Donalda. - Zdychaj!
W tym momencie z rozmachem otworzyły się drzwi i trzech krzepkich dryblasów przysłoniło mu światło słoneczne. - Mogę to wyjaśnić - odezwał się Damien, zwalniając uścisk na szyi Donalda. Kaczor usiadł na kontuarze i otrzepał się. Mężczyźni podeszli bliżej. Donald zakasłał. Damien cofnął się. Zasłonił twarz rękami. - Tylko nie róbcie mi krzywdy! - błagał.
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy Matt otworzył oczy i usiłował mruganiem powiek usunąć senność. Zasłony były odsunięte, lecz tylko nikła smuga szarego światła wskazywała na zbliżający się świt. Sypialnia Holly wyglądała, jakby nocował w niej jakiś zespół heavymetalowy, a nie jeden samotny dziennikarz rockowy. Podłoga zarzucona była ubraniami, butelkami i różnymi innymi nieprzyjemnymi przedmiotami. Położył się z powrotem na łóżku, z rękoma nad głową, wykończony. Jego ciało być może ostatnimi czasy nie miało okazji do takich wyczynów, lecz kiedy wymagały tego okoliczności, odznaczało się wyjątkową sprawnością i Holly z pewnością musiała przyznać mu w myślach dziesięć punktów na dziesięć możliwych już za sam wysiłek, jeśli nie za artystyczną interpretację. Kochali się na sofie, nad sofą, na dywaniku przed kominkiem, pod prysznicem, na podłodze w łazience, na podłodze w sypialni i na końcu w łóżku. Aha, i jeszcze w kuchni, opierając
S
się o szafki gdzieś po drodze. Matt był wdzięczny, że Holly nie mieszkała w jakimś ogromnym apartamencie i w końcu zabrakło pomieszczeń. Nie zabrakło jej jednak kondomów i usiłował
R
wymazać z pamięci to, że miała większy wybór niż przeciętny, dobrze zaopatrzony magazyn Dureksu. Jeśli tak samo przykładała się do pracy w biurze prasowym jak do swoich spotkań seksualnych, to Headstrong bez wątpienia podbije Amerykę, mimo że ich śpiew nie jest wart nawet skręta z marihuany.
Matt nie lubił przygodnego seksu. Naprawdę. To jak pole minowe. Sprawa była już i tak wystarczająco skomplikowana z kimś, kogo się znało i kochało, ale z przypadkową i obcą osobą istniało tak wiele niebezpieczeństw, że mina mogła wybuchnąć ci w samą twarz. Po pierwsze, należało wziąć pod uwagę elementy fizyczne - czy jest się odpowiednio dużym, może za dużym (to w dziedzinie fantazji), dostatecznie szybkim, odpowiednio powolnym, czy się nie finiszuje za prędko i czy w ogóle zdoła się finiszować? A dodaj do tego jeszcze wszystkie emocjonalne trudności wynikające z faktu, że jest się nago w łóżku z kimś, kogo się nie znało. Matt często zastanawiał się, jak to się dzieje, że ludziom w ogóle się chciało. A jednak się chciało, ponieważ sytuacje takie jak ta wczorajsza zdarzały się, jeśli nawet nie za często, to jednak od czasu do czasu, co czyniło je tym bardziej ponętnymi. Noce, w czasie których za bardzo się flirtowało, zbyt wiele wypiło, było się zbyt samotnym i pojawiało się za dużo tych absurdalnie nieuchwytnych i destruktywnych elementów chaosu, które bez zastanawiania się nazywamy od-
powiednim klimatem. Nawet gdy wszystkie te elementy się zgrały, przyjemność zawsze była krótkotrwała, później bowiem całymi tygodniami męczyła go myśl, że może nie sprawił się dostatecznie dobrze. Nawet jeśli zostawiano mu karteczkę z nabazgranym pośpiesznie numerem telefonu lub usłyszał na odchodnym obietnicę, że się zadzwoni, zawsze pozostawały te same, nieznośne wątpliwości. Nigdy nie chciał, aby jego męstwo w pościeli służyło za temat rozmów w lokalnym pubie podczas rundki Powiewów Bacardi. Jego ego było na to o wiele za słabe, a dobrze wiedział, jak kobiety potrafiły przesadzać po paru kieliszkach. Holly przynajmniej mieszkała na innym kontynencie i wobec tego jej opowieści nie dosięgną uszu bywalców knajpy Pod Żużlem i Torebką. Dochodził do tego jeszcze jeden element. Był niewierny Josie i sama myśl o tym sprawiła, iż żołądek zamienił mu się w masę zakrzepłej owsianki. Mimo że nie miał pewności, czy technicznie można być niewiernym komuś, kto jest całkowicie i bezwarunkowo nieświadomy twojego głębokiego i stałego zaangażowania. Komuś, kto przypadkowo zapomniał nadmienić,
S
że jeszcze jest zamężny. Niemniej żal wypisał się wielkimi literami w sercu Matta, co z kolei nie było sprawiedliwe wobec Holly, ponieważ nie mógł powiedzieć, iż ubiegłej nocy nie wykazywał oczywistego entuzjazmu.
R
To jednak było wczoraj, a dzisiaj to co innego i po upływie tych paru godzin nadeszło zimne, jasne światło świtu. Kiedy tak Matt zastanawiał się, co dalej robić, obok niego na łóżku nastąpiło pewne poruszenie. Niewielki ruch pościeli na jego biodrach. Nienawidził tego momentu. Bardziej niż czegokolwiek innego. Bardziej niż zapachu czyjegoś ciała, bardziej niż cytrynowych herbatniczków, kierowców z Metro City i tego, że się nie znał na footballu amerykańskim. Mógł spokojnie powiedzieć, że w całym swoim życiu nigdy nie poszedł do łóżka z brzydką kobietą, lecz niestety wydawało mu się, że obudził się z kilkoma. Czy Holly również wraz ze wschodem słońca zamieni się w kogoś przypominającego miłą, uśmiechniętą małpę z Planety małp. Niewątpliwie miłą, niemniej jednak małpę. Już mu się to zdarzało. Niejednokrotnie poszedł do łóżka z Liz Hurley, a obudził się z Lesem Dawsonem. Matt odwrócił się i uśmiechnął z zażenowaniem do Holly pogrążonej w półmroku, zorientowawszy się z ulgą, że ona nadal wyglądała zupełnie ładnie. Siedziała na łóżku z rozsypanymi dookoła włosami, paliła w zadumie skręta i patrzyła, jak pierścienie wydmuchiwanego przez nią dymu dryfowały bez celu w stronę sufitu, zwijały się i rozwiewały w nicość w powietrzu. Uśmiechnęła się do niego, jej zęby bielały w surrealistycznym świetle.
- Cześć! - Cześć - odpowiedział Matt. Holly wydmuchnęła następny pierścionek dymu. - Wszystko w porządku? - zapytał Matt. Skinęła głową, lecz w jej zachowaniu wyczuwało się jakieś chłodne napięcie, ciało miała wstydliwie owinięte prześcieradłem, co było nieco bezsensowne, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności. - Nie chciałam cię obudzić - powiedziała Holly pomiędzy jednym zaciągnięciem się a drugim. - Nie miałem zamiaru odwrócić się i zasnąć - powiedział Matt. - To takie gburowate. - Wiem. - Holly zgasiła skręta w popielniczce w kształcie muszelki, która robiła wrażenie dobrze wysłużonej. - Nienawidzę tego momentu - powiedział Matt. - Nie mam pojęcia, co trzeba w takich sytuacjach robić lub mówić. - Podciągnął się do góry. - Zawsze brzmi to jakoś tak stereotypowo,
S
kiedy pytasz: „No i jak ci było?" - albo - „No i czy poruszyła się ziemia, kochanie?" - Cóż - rzekła Holly. - Gdybyś tak zapytał, to powiedziałabym, że było bardzo miło i
R
choć ziemia nie poruszyła się tak dosłownie, to jednak zakołysała się nieco. - Naprawdę?
- Naprawdę. - Holly rozluźniła nieco usta. - A jeśli chodzi o to, co mógłbyś teraz zrobić, to mógłbyś mnie po prostu potrzymać w ramionach. Ponieważ nie oponował, przytuliła się do niego i teraz z kolei Matt poczuł narastające napięcie. Jak on się w to wpakował? W jednej minucie wszystko sprowadzało się do zniszczonych pantofli i druhen, a w drugiej rozkoszował się już przytulankami, dorzucając sporo do światowej góry zużytej gumy. - A czy tobie też to odpowiadało? - spytała Holly. - Aha. Było wspaniale. Świetnie. Fantastycznie. - Ograniczony zasób superlatyw Matta wyczerpał się. - Aha. Klawo. - Klawo? - Klawo? - spytała Holly i pozwoliła sobie na przebiegnięcie palcami po jego piersiach i w dół, w kierunku brzucha. - Na tyle klawo, że chciałbyś zrobić to znowu? - Teraz?
- Dlaczego nie? - Dlaczego nie? - Istniało tysiące powodów, dlaczego nie, i żadnego z nich nie mógł podać Holly. Nie mówiąc już o tym, że nie miał pojęcia, skąd miałby wziąć konieczną do tego energię. - Żaden czas nie jest tak dobry jak teraźniejszy - dodała Holly. Matt powstrzymał jej rękę. - Która godzina? Och, mój Boże! - Spojrzał w półświetle na zegar stojący za ramieniem Holly. Holly odwróciła się i popatrzyła. - Jeszcze nie ma szóstej. - Już? O rany! Holly odsunęła się od niego. - Nawet mi nie mów. Musisz już iść. - Mam dziś samolot. - Dopiero po południu. - Muszę się spakować.
R
- Usiłujesz wybrnąć z tej sytuacji, prawda? - Tak. - Dlaczego? - spytała Holly.
S
- Bo jestem facetem. Jestem beznadziejny w tych emocjonalnych bzdurach następnego dnia. Holly nie dała się łatwo udobruchać. - Jestem angielskim gburem, a my jesteśmy w tym najgorsi. Słyniemy z tego. - Co ja takiego zrobiłam? - Nic - odparł Matt. - Absolutnie nic. Uwierz mi. - To dlaczego tak ci spieszno stąd uciec? - Ależ nie. - Matt przesunął się niezręcznie. Rozpaczliwie musiał iść do ubikacji, lecz nie był w stanie zdobyć się na to, by wstać nago z łóżka, taki zwiotczały i ogólnie patetyczny. - No cóż, to prawda. Ale to nie ma nic wspólnego z tobą. - Ściągnął rękę Holly ze swoich piersi i uścisnął ją. - To była świetna zabawa... - Zabawa? - spytała Holly. - Zabawa? Matt nie był pewien, czy podobało mu się to, że wyraz „zabawa" zabrzmiał jak coś złego.
- Czy tylko tyle to dla ciebie znaczyło? - Nawet w półmroku Matt widział, że twarz Holly pociemniała o parę odcieni. - Zabawa? - No... no tak - odpowiedział Matt. - Myślałem, że o to ci chodziło. - Czy tobie się wydaje, że ja to robię dla zabawy? - No... tak. - Lubię cię, Matt. Musisz to przecież wiedzieć. Nie wskakuję do łóżka z każdym mężczyzną, którego spotkam. Za jaką kobietę ty mnie masz? - No... wyzwoloną, na czasie, uwodzicielską - spróbował Matt. - Rodowitą mieszkankę Nowego Jorku. - Ja pochodzę z Oregonu. - Naprawdę? Jeszcze nigdy tam nie byłem. - A zatem jestem wyzwoloną, uwodzicielską kobietą na czasie, którą możesz sobie zostawić na drugi dzień, bo tak ci się podoba? - Holly, ja naprawdę muszę złapać samolot. Zdawałaś sobie sprawę, że to było tymcza-
S
sowe. - Matt rozłożył ręce, szukając słów. - Wiedziałem, że źle to załatwię. - Nie rozumiem, w czym tkwi problem? - Holly trzymała ręce założone na piersiach. -
R
Moglibyśmy się jeszcze trochę pokochać. Zjeść razem śniadanie. Świeżą sałatkę owocową. Może mogłabym roztrzepać parę jajek. A nawet zrobić ci na śniadanie placki. I moglibyśmy się rozstać w dobrym nastroju. Nie rozumiem tej nagłej zmiany. - Placki byłyby niezłe...
- Wypchaj się tymi plackami... Matt osunął się z rezygnacją. - To moja wina, Holly. Nie twoja. - To zazwyczaj oznacza, że moja, nie twoja. Jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. - To takie staromodne poczucie winy. Nie mogę się już z tobą kochać, ponieważ mam takie poczucie winy za to wszystko. - Winy? - Holly usiadła. - W związku z czym? - A w związku z tym i owym. A zwłaszcza w związku z tamtym. - Dlaczego? Obydwoje jesteśmy przecież wolni, nieprawdaż? - E... No tak. Chodzi o to, że rano wszystko wygląda inaczej, prawda? - Nie wiem, Matt. Ty mi to powiedz. Zeszłej nocy byłam wolna, idąc z tobą do łóżka, i Holly sprawdziła swój serdeczny palec - wydaje mi się, że dzisiaj też jestem wolna. A zatem pozostajesz ty...
- E... - Czy jesteś w jakimś stałym związku, Matt? - To zależy, co właściwie rozumiesz przez słowo stały. - Żona, dwoje dzieci, dom na wsi, zobowiązania. - No to w takim razie nie, nie jestem w żadnym trwałym związku. - Ale istnieje ktoś inny. - E... - Matt zaczął żałować, że nie wstał, nie ubrał się i nie był już na ulicy, tylko leżał nago w łóżku na linii laserowego spojrzenia Holly. - Cały czas czułam, że jest coś, o czym mi nie mówisz. - Mówiąc to, zmarszczyła nos. Kobiety potrafią wyczuć oszustwo niczym koty zapach gotowanego kurczaka na odległość mili. Różnica polega na tym, doszedł do wniosku Matt, że kobiety czasami wolą to ignorować. Kot instynktownie odnajduje niewinnego kurczaka i od razu odgryza mu nogi, bez żadnego zawracania głowy. Kobiety mogą dobrowolnie ignorować nawet najmocniejszy, najbardziej ponętny aromat, jeśli tak im się podoba. Przez lata czekają i odkładają odgryzanie nogi, aż na-
S
dejdzie odpowiedni czas i okaże się to maksymalnym wstrząsem. Nos Holly zmarszczył się znowu.
R
- Czy ma to coś wspólnego ze ślubem Marthy? - Tak. - I z tą sprawą druhen? - Tak. - A więc jest ktoś inny? - Tak. - I to dlatego ten facet cię uderzył? - Tak. - I jesteś w niej zakochany? - Tak. - I ona też jest w tobie zakochana? - Nie mam pojęcia. - To co ty tu robisz ze mną w łóżku?
- Partaczę to, co mogłoby się okazać zupełnie niezłą przyjaźnią. Holly osunęła się i podciągnęła pościel pod szyję. - Myślę, że lepiej będzie, jeśli już sobie pójdziesz, Matt.
- Tak - odpowiedział Matt i zastanawiał się, jak ma wyjść z łóżka po swoje ubranie, a następnie przejść do drzwi wyjściowych, nie wyglądając na kompletnego durnia.
Rozdział pięćdziesiąty drugi Damien miał po obu stronach po jednym dryblasie. Trzymali go pod łokcie, a jego stopy ledwo dotykały posadzki, kiedy eskortowali go prędko przez budynek lotniska. Trzeci mężczyzna niósł Donalda, teraz z powrotem ukrytego w torbie. Tłumy w wyblakłych błękitach i kapeluszach typu panama rozstępowały się, kiedy zbliżali się do nich, i Damien zastanawiał się, czy ludzie byli w stanie zauważyć przerażenie malujące się na jego twarzy, a jeśli tak, to dlaczego nikt nie zamierzał w związku z tym jakoś zareagować. Damien rozważał przez chwilę, czy nie zacząć krzyczeć, ale nawet w tym stanie przerażenia musiał brać pod uwagę swój wizerunek.
S
- Kim wy właściwie jesteście? - zapytał, kiedy wynoszono go pośpiesznie z budynku na ulicę, a dryblasy ryzykowały jego życie i członki, lawirując wśród piszczących oponami taksówek. Ścisnęli go mocniej za łokcie. - Jesteście z FBI? - próbował. - A może celnicy?
R
- Zamknij się - odezwał się chrapliwie mężczyzna, ściskając go silniej. - Przyprowadziliśmy tu kogoś, żeby się z tobą zobaczył.
- Żeby się ze mną zobaczył? - powiedział Damien, kiedy poganiali go przez parking w stronę czarnej limuzyny z przyciemnionymi szybami, zwiastującej jedynie same niebezpieczeństwa. - Musieliście złapać niewłaściwą osobę. Mężczyzna otworzył drzwi i wepchnął Damiena do środka, uderzając przy tym jego głową we framugę drzwi. - Aj, aj! - żalił się Damien, dotykając palcami czaszki. Mężczyzna wcisnął się obok niego, pakując Damiena niczym w kanapce pomiędzy siebie a wuja Nunzio. Damien odczuł przemożną ulgę. - Och, dzięki Bogu! To ty! Ze ślubu Marthy! - Damien dramatycznym gestem położył rękę na piersi. - Przez chwilę myślałem, że już po mnie. - Wuj Nunzio przybył tu dopilnować, aby został przywrócony honor - oznajmił mu poważnie mężczyzna zajmujący miejsce obok niego. Damien zauważył, że Donald siedział zadowolony na kolanach i z zaciekawieniem wystawiał łebek z torby. - Honor - pokiwał głową wuj Nunzio.
- Honor? - zapytał Damien. - Czyj honor? - Wyrządziłeś krzywdę naszemu przyjacielowi na weselu i teraz musisz znaleźć jakiś sposób, aby mu to wynagrodzić. - Jakiemu znowu przyjacielowi? - Damiena nagle oświeciło. - Chyba nie temu idiocie Mattowi Jarvisowi? Och, na litość boską! - Musisz naprawić to, co zrobiłeś źle - upierał się mężczyzna. - Ten mężczyzna zrujnował moje małżeństwo! Jedyne, co mogłem zrobić, to dać mu w pysk! - Postanowiliśmy - ciągnął dalej mężczyzna niewzruszony - zabrać ci tę kaczkę w ramach rekompensaty. - Moją kaczkę? - Damien został doprowadzony do wściekłości. - Nie ma mowy! - Mowy? - dopytywał się wuj Nunzio. - Nie ma mowy, bracie! - wyjaśnił Damien. - Ten kaczor należał do mojej rodziny przez całe lata. On mi jest jak brat. I nikt mi się nie będzie mieszał w sprawy rodzinne. - Damien ża-
S
łował, że nie jest w stanie zrobić groźniejszego wrażenia i nie zdradzać przy tym swego strachu.
R
- My chcemy tego kaczora - powtórzył mężczyzna.
- Nikt, kurka wodna, nie będzie mi się tu dobierał do mojego kaczora - powiedział Damien z naciskiem.
Popatrzyli na siebie kamiennym wzrokiem, a potem ten najpotężniejszy z nich zaczął zginać kłykcie i trzaskać nimi na podobieństwo wystrzałów pistoletowych. - Chwileczkę, poczekaj! - Damien wyciągnął rękę. - To wszystko dlatego, że podsłuchaliście jakieś bzdury o diamentowym pierścionku, co? Nikt się nie odezwał. - Prawda? - powtórzył Damien. - Wam się wydaje, że ten kaczor ma w środku diamentowy pierścionek. Czy mam rację? Wuj Nunzio i tamci spojrzeli na siebie ponuro. - No cóż, bardzo się mylicie. Jak zdołam przemycić go przez komorę celną? Przecież oni go prześwietlą! Nie mogę uwierzyć, że tak się daliście nabrać! - Damien trzepnął się po kolanach jak na prawdziwej pantomimie. Wuj Nunzio i dryblas wydawali się mniej pewni siebie. - To jest kaczor diamentowo-pierścieniowy - wyjaśnił z pogardą Damien. - To jego mar-
ka... taki model... typ... rasa. Dryblas spojrzał na wuja Nunzio, który pozostawał niewzruszony. - Utrudniasz nam tę sytuację, przyjacielu - powiedział. - Albo ty stracisz twarz, albo my. - Och, posłuchaj - westchnął Damien. - Mam już tego dosyć. Chcę zachować moją twarz taką, jaka ona jest. Jestem już zmęczony. I zmiażdżony. Muszę zdążyć na samolot. I chcę go złapać, bo pragnę już wrócić do domu. Możecie sobie wziąć tego kaczora. -7- Odsunął Donalda od siebie. - No, weźcie go sobie. Weźcie. Czy mogę już teraz sobie pójść? Proszę? Dryblas wydawał się zaskoczony. Wuj Nunzio wzruszył ramionami. Dryblas wysiadł z samochodu, pozostawiając Damienowi znacznie więcej swobody. - Nie mogę powiedzieć, aby spotkanie z wami było dla mnie przyjemnością - oświadczył Damien wujowi Nunzio. - Martha ma bardzo interesujących krewnych. Mam nadzieję, że i pan, i mój kaczor będziecie razem szczęśliwi. Dryblas stanął przy drzwiczkach samochodu i Damien wysiadł, wyprostowując się z godnością, na jaką było go stać, biorąc pod uwagę, że nogi trzęsły mu się bardziej niż para zabawkowych sprężynek.
S
- Opiekuj się nim. - Damien sięgnął i poklepał łebek Donalda. - Ma na imię Donald.
R
Donald zakwakał żałośnie. Dryblas zdawał się wzruszony do łez. Damien przygryzł drżącą wargę. Pochylił się nad torbą. - Do widzenia, mój stary.
Z szybkością, z której dumny mógł być sam Will Carling, Damien porwał torbę z uścisku zaskoczonego dryblasa i pognał przed siebie, lawirując pośród ryczących klaksonów samochodów. Donald odkwakiwał im równie głośno. Damien obejrzał się za siebie i zaśmiał się, widząc, iż usiłowali biec za nim, lecz zostali odcięci przez niemiłosiernie długi sznur żółtych taksówek. I kto powiedział, że nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebne? Pozostało mu tylko wykombinować, w jaki sposób przenieść Donalda przez odprawę celną, i w tym momencie wydawało mu się to nieco trudne.
Rozdział pięćdziesiąty trzeci Josie miała kaca nad kacami. Leżała w łóżku przez całe trzydzieści minut, usiłując zmusić pokój do zatrzymania się i zbierając konieczną odwagę, aby spróbować się podnieść. Teraz stała z zamkniętymi oczami pod prysznicem, pozwalając, aby gorąca woda opływała jej ciało. Kołysała się lekko i była przykładem wszystkich objawów, które wyszczególniają kierownicy działów reklamowych sprzedający lekarstwa na kace. Horror wydarzeń poprzedniego dnia bynajmniej nie zmniejszył się po wytrzeźwieniu. Zastanawiała się, gdzie teraz przebywa Martha i ile czasu upłynie, zanim ojciec odnajdzie ją i zabije. Dowodem jej wstrząsu było pragnienie zadzwonienia do Lavinii. Josie czuła się tak osamotniona w tym wielkim mieście, że tylko matczyna miłość zdołałaby ją pocieszyć - lecz przypomniała sobie, że to obejmowałoby piętnastominutową grę pod tytułem „nazwij tę dolegliwość", toteż postanowiła przetrwać to sama.
S
Zakręciwszy kurek prysznica, owinęła się w ciepły, puszysty ręcznik, wytarła parę z lustra i przyjrzała się sobie długo i wnikliwie. Od czasu Toma Cruise'a w Wywiadzie z wampirem nie widziała tak czerwonych i przekrwionych oczu. Odpowiednio przerażona Josie poczłapała z
R
powrotem do sypialni. Klimatyzacja i centralne ogrzewanie staczały śmiertelną walkę o supremację, produkując rodzaj mroźnego zaduchu przepełnionego kurzem. Była to dusząca kombinacja, a jak zwykle w hotelach Nowego Jorku okna sypialni zostały zamknięte, przygwożdżone i zabarykadowane.
Miasto poniżej budziło się ze snu, leniwy ruch niedzielnego poranka raczej popychał łokciem, aniżeli poganiał Big Apple do życia. Gdzieś tam poniżej Matt pewno również się budził. Odsunęła zasłony i wyjrzała przez okno. Czy powinna go poszukać? Gdyby rzeczywiście spróbowała, to może przypomniałaby sobie, gdzie znajdował się jego hotel? Czy było to dwie przecznice dalej czy dziesięć? Bóg jeden wie. Ta informacja wypadła jej z mózgu jako mało ważna, musiała zrobić miejsce dla tego wszystkiego, z czym jej szare komórki zostały zmuszone poradzić sobie w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. A poza tym, czy on był tego wart? Może zakończył już te swoje wywiady i wrócił do Londynu? Nigdy się już tego nie dowie. Delikatny, różowy odcień słońca czynił mężne próby ocieplenia ostrego, szarego światła chłodnego świtu. Nie było sensu siedzieć tu niczym sentymentalny mazgaj w ostatnim dniu pobytu w USA. Jutro, o wiele za szybko, wróci w głąb Camden, do starego, wesołego młyna
Technologii Informacyjnej. Musiała wyjść na miasto, i to na względnie świeże powietrze, i wykorzystać pozostały jej czas. Josie chwyciła za egzemplarz hotelowego magazynu „Gdzie w Nowym Jorku" i przeglądnęła strony z rozrywką. Niedzielna msza gospel w Harlemie - za dużo śpiewu, za dużo hałasu, za dużo radości. Obiad w Loli - myśl o jedzeniu wywoływała u niej kipiel w żołądku. Nigdy już nie będzie jadła. Windą na Szczyt Świata - wysokości niedobre, trzeba czuć ziemię pod stopami. Kartkuj dalej, kartkuj. Stop. Jej czerwone, wypolerowane papierem ściernym oczy usiłowały się zaświecić. Wypożyczalnia rowerów, mówiło ogłoszenie. Josie uśmiechnęła się do siebie i wywołało to u niej ból głowy. Nie ma lepszego sposobu na pozbycie się kaca niż wycieczka na dwóch kółkach do Central Parku, tych zielonych i pulsujących życiem płuc miasta. Holly wyrzuciła mu owoce na głowę. Matt zrobił, co mógł, aby rozstać się z nią w dobrych stosunkach, żartował, pocieszał ją, prawił komplementy, uspokajał, starał się okazywać niefrasobliwość lub troskę. W rzeczy samej przebiegł przez całą gamę możliwych uczuć w bardzo krępujących i żenujących okolicznościach, ubierając się pośpiesznie, ale nic nie zdołało
S
skłonić Holly do wyjścia spod kołdry, pod którą skryła się w milczeniu. Co w pewnym sensie mu odpowiadało, gdyż nie istniał żaden przyzwoity sposób na włożenie z godnością skarpetek.
R
Kiedy wyszedł i znalazł się już na ulicy, wszystko zmieniło się diametralnie. Otworzyła okno swego mieszkania i zaatakowała go całą baterią moreli, kiwi, pomarańcz i małych, słodkich bananów, bardzo smacznych i niemożliwych do dostania w Anglii. Towarzyszyły temu słowa: „Ty pierdolony skurwysynie!", wykrzyczane na cały głos. Kiedy zaproponowała mu sałatkę owocową na śniadanie, nie przyszło mu coś takiego do głowy. Gdy tak próbował unikać ognia pocisków z witaminą C, zastanowiło go, że nikt nie zwracał na to uwagi. Być może ludzie przyzwyczaili się do tego, że Holly obrzuca egzotycznymi produktami pośpiesznie umykających mężczyzn, a może był to po prostu typowy, przeciętny poranek w Nowym Jorku. W końcu wydostał się poza zasięg pocisków Holly, która zatrzasnęła okno z pożegnalnym „Odpierdol się". Zdaje się, że nie przyjęła tego przedwczesnego odejścia zbyt dobrze. A zatem, co teraz? Matt zjadł na śniadanie placki w gorącej knajpce - samotnie - i stał teraz na krawężniku, zastanawiając się, jakby tu najlepiej wypełnić pustkę, którą groził mu jego ostatni poranek w Big Apple. Mógł udać się okrężną drogą do swego hotelu i wymeldować się, zanim postanowi, co dalej robić. Całe ciało miał obolałe po różnych starciach, przez które przeszedł w ciągu weekendu, i teraz tak naprawdę pragnął jedynie się położyć i przespać. Najchętniej w samotności.
Wiatr zmierzwił mu włosy i sprawił, iż skóra na głowie zaczęła mu pulsować. Matt zdał sobie nagle sprawę, że musi cholernie gównianie wyglądać - a z pewnością tak właśnie się czuł. Przejeżdżając ręką po policzku, pomasował obolały, ciemny zarost, który bez wątpienia wyrastał z ziemistej, odwodnionej i noszącej znaki wszelakich używek skóry. Ślicznie. Nic dziwnego, że Holly chowała się pod pościelą. Dobrze zrobiłby mu spacer, świeże powietrze pomogłoby mu usunąć pozostałości szampana i tequili z jego znużonego mózgu. Potrzebował czasu, aby zastanowić się nad Holly i tym, jakim cudem zdołał tak to wszystko spartaczyć. I chciał też pomyśleć o Josie i o tym, jak ją utracił. Mógłby wynagrodzić to Holly po powrocie do Anglii. Wyśle jej kwiaty, czekoladki i może jakieś buty od Jimmy'ego Choo w charakterze odszkodowania oraz owoce - co, jak miał nadzieję, przyjmie za na tyle wysokiej klasy żart, że zdoła mu wybaczyć. I napisze płomienny, wyjątkowo pozytywny artykuł porównujący wschodzące gwiazdy z boysbandu Headstrong do zmarłego, wielkiego Johna Lennona, choć było to całkowicie wbrew jego przekonaniom. Wolałby raczej zostać zamknięty w windzie na pięć godzin z Desem O'Connorem, niż jeszcze raz
S
spocząć wzrokiem na kolektywnej klątwie Justina, Tyrone'a, Bobbiego i Stiga, czyli Headstrong. A jeśli chodzi o Josie - to będzie o wiele trudniejsze.
R
Matt spojrzał na górę, na ogromną przestrzeń nieba. Słabe zimowe słońce zdołało wypalić szarość, pozostawiając czysty lazur. Ona była gdzieś tam, pod tym samym niebem i on ją odnajdzie. W jakiś sposób. Jakoś. Nawet jeśli miała to być ostatnia rzecz, jakiej dokona w życiu.
Robił się piękny poranek. Twardy biały szron przyprószył czubki szkieletów drzew, sprawiając, iż migotały w świetle i dodawały rześkości powietrzu, które szczypało w odkryte nosy i uszy. Matt owinął się płaszczem i ruszył, maszerując w tempie, jakie zdawało się wskazywać na to, iż wiedział, gdzie idzie, choć w rzeczywistości nie miał zielonego pojęcia.
Rozdział pięćdziesiąty czwarty Damien miał dylemat - za nim podążało trzech dryblasów, którzy z łatwością i gracją primabaleriny przebili się przez ruch uliczny i biegli teraz zdecydowanie wzdłuż budynku lotniska z oczyma utkwionymi w celu, jakim był Damien Lewis Flynn. Przed nim natomiast stało trzech celników, którzy wyglądali na równie potężnych i podłych. Przynajmniej jednak zamiast go gonić, opierali się ze znudzeniem o kontuar. Donald wiercił się w swojej torbie i nie po raz pierwszy już Damien żałował, iż nie miał na tyle zimnej krwi, żeby zadusić to cholerstwo, kiedy nadarzyła się ku temu sposobność. Teraz jednak nie było już czasu, aby cokolwiek z tym zrobić. Wolał raczej zaryzykować z celnikami, niż pływać w mętnych wodach nowojorskiego portu lub stanowić dodatek do cementowych fundamentów któregoś z nowych wieżowców. Obejrzawszy się za siebie, Damien przeszedł przez kontrolę paszportową do komory celnej. Mężczyźni zatrzymali się - ściana czarnych
S
płaszczy, której udaremniono nikczemny plan pozbawienia go jego pierzastego przyjaciela. Damien zaryzykował szyderczy uśmiech. Przez krótką i wyzwalającą minutę wszystko szło raczej dobrze.
R
Podszedł do celników, a Donald przywitał ich kwaknięciem. Trzej panowie zignorowali je.
- Proszę położyć bagaż na pasie transmisyjnym, proszę pana - powiedział najpotężniejszy z nich.
Damien przełknął głośno ślinę. Co teraz robić? Spociły mu się ręce i miał wrażenie, że niesie w torbie dwadzieścia dwa kilogramy heroiny klasy A, a nie zadziornego kaczora, bardziej niezniszczalnego niż sam kapitan Scarlet. Czy przewożenie zwierząt było zbrodnią? Prawdopodobnie. Albo też, kiedy odkryją ten diament, pomyślą sobie, że jest międzynarodowym złodziejem klejnotów i że Donald stanowi jedynie wybieg, by zamaskować jego przemytnicze wyczyny. O Boże, miał ochotę zamordować Josie za to, że wplątała go w tę sytuację! - Pański bagaż, proszę pana - powtórzył celnik. Za nim zdążyła się już uformować kolejka i ludzie zaczynali się gapić. Damien położył ostrożnie torbę i patrzył, jak kwaczącego Donalda pochłaniał czarny, metalowy tunel prześwietlarki. - Teraz pan. - Jeden z funkcjonariuszy nakazał mu przejść przez bramkę z czujnikami metalu.
Kiedy Damien ją mijał, zadzwonił alarm, o mały włos nie doprowadzając jego łomotającego szaleńczo serca do ataku. Być może okaże się, że to za wiele dla Donalda i zdechnie na zawał w zamknięciu tunelu prześwietlarki, i to wszystko na darmo. Strażnik ze służby bezpieczeństwa przejechał po nim detektorem metalu. - Klucze - powiedział. Usta Damiena zacementowały się. - Co takiego? - Ma pan klucze w kieszeni, proszę pana. - O, tak - odpowiedział Damien. Rzucił je na tacę, przeszedł przez bramkę bez żadnego incydentu. Podszedł do końca pasa transmisyjnego, gdzie za operatorem prześwietlarki zebrało się trzech celników. - Czy wiedział pan, że ma żywy inwentarz w torbie, proszę pana? - E... tak. - A czy wie pan, że to jest wbrew przepisom Ministerstwa Zdrowia? - Naprawdę? Nie miałem pojęcia.
S
- Proszę z nami, proszę pana - powiedzieli zgodnie celnicy i po raz drugi tego dnia Da-
R
mien został wzięty pod łokcie i odprowadzony.
- Obawiam się, że będziemy musieli zatrzymać ten inwentarz - upierał się oficer, przyciskając opiekuńczym gestem torbę z Donaldem. Donald wystawił łeb i przyglądał się tym wydarzeniom z zainteresowaniem.
- Próba przemycenia zwierzęcia poza granice Stanów Zjednoczonych Ameryki stanowi wykroczenie federalne. Damien siedział w niedużym, skąpo umeblowanym pokoju, klinicznie groźnym i klaustrofobicznie małym. Było gorąco, a on czuł się brudny, śmierdzący, zmęczony i miał coraz podlejszy nastrój. Pociągnął się za kołnierzyk koszuli, rozluźniając już rozwiązany krawat. Celnicy stali i z jego punktu widzenia wydawali mu się bardzo wysocy. Damien opuścił głowę na dłonie. - Już wam mówiłem - powiedział ze znużeniem, mając wrażenie, że przemawia w obcym języku. - Istnieje powód, dla którego usiłowałem zabrać tego kaczora do Anglii. I wcale nie próbowałem go przeszmuglować. Kiedy ostatnio widział równie pozbawione wyrazu twarze, były one wyrzeźbione w skale.
- Moja żona i ja przyjechaliśmy tutaj na wesele jej kuzynki, Marthy. I niestety, nie z mojej winy mieliśmy małą sprzeczkę... - Pan i pańska żona? - Tak - odparł Damien. - Małą, nieistotną sprzeczkę, jak to pomiędzy kochankami. Wiecie, jak to jest, kiedy jest się żonatym od jakiegoś czasu... - Nawet jeśli wiedzieli, to nie wykazywali specjalnego zainteresowania jego kłopotami. - No i - ciągnął dalej jedynie trochę zniechęcony - tak się niefortunnie złożyło, że moja żona rzuciła swój pierścionek zaręczynowy do jeziora, gdzie został połknięty przez tego kaczora... ten inwentarz. - Popierdolone zwierzę. - A gdzie teraz znajduje się ten pierścionek? Damien wskazał na Donalda. - W środku tej kaczki. Trzech celników spojrzało tępo po sobie. - Możecie zrobić z tym kaczorem, co chcecie - oświadczył wspaniałomyślnie Damien. Ja pragnę tylko odzyskać mój pierścionek. Moja żona bardzo się zdenerwuje, jak się dowie, że go straciła.
S
- A gdzież się teraz podziewa pańska żona, proszę pana? To było nieco niebezpieczne.
R
- Poleci późniejszym samolotem. Chciała zatrzymać się jeden dzień w Nowym Jorku i zrobić zakupy.
Celnicy ponownie spojrzeli po sobie.
- Nie brzmi to prawdopodobnie, co? - Damien zaśmiał się słabo. - Chcielibyśmy uwierzyć w pańską historyjkę, proszę pana - powiedział jeden z mężczyzn. - Brzmi ona bardzo przyjemnie - zaśmiał się zgodnie drugi celnik. - Jednakże - przerwał w celu wzmocnienia wrażenia - zdjęcia z naszej prześwietlarki nie wykazały śladu żadnego pierścionka, z diamentem czy bez. Resztki krwi odpłynęły z twarzy Damiena. - Ależ to niemożliwe. - Przykro mi, proszę pana. Pański kaczor jest pełen tylko... kaczego gówna. - Ależ on musi tam być! - Damien wstał, wyrwał Donalda z torby i potrząsnął nim energicznie. - Gdzie jest ten mój pieroński pierścionek? Donald zakwakał głośno i żałośnie. - Czy moglibyśmy jeszcze raz go prześwietlić? - zapytał Damien. - Może ta wasza aparatura jest niesprawna?
Wszyscy trzej mężczyźni nie wydawali się szczęśliwi z powodu tej insynuacji. - Wasza prześwietlarka... - podkreślił Damien. - Prosimy tędy, proszę pana. - Damien podreptał za nimi potulnie z Donaldem pod pachą i ponownie podeszli do maszyny. - Być może, jeśli on będzie po prostu siedział na taśmie, a nie w torbie - zaproponował Damien - wówczas zdjęcie wyjdzie wyraźniej. - I nie czekając na ich zgodę, wsadził Donalda na pas transmisyjny. Wszyscy czterej stłoczyli się wokół monitora. Widniały na nim różne kacze rzeczy. Kacze żebra, kacze serce, kacze płuca i kacze żarcie w kaczym żołądku Donalda, lecz ani śladu diamentowego pierścionka. - To niemożliwe, aby ona pracowała prawidłowo! - Damien kopnął maszynę. Jeden z oficerów przytrzymał go za ramię. - Proszę pana, proszę nie niszczyć sprzętu. Donald wylazł z prześwietlarki. Damien miał ochotę zawyć z bólu, lecz zamiast tego upadł na kolana na podłodze lotniska.
S
- To niemożliwe! - powiedział, masując sobie oczy. - To niemożliwe! To musi być inna kaczka. W tych ciemnościach musiałem złapać niewłaściwą kaczkę!
R
Celnicy spojrzeli po sobie, po czym wzruszyli ramionami. - Proszę pana - zaczął jeden z nich.
- A weźcie go sobie! - powiedział Damien. - Zastrzelcie go, zagazujcie, zjedzcie go sobie! Nie dbam o to. Usiłowałem zrobić dla niego, co mogłem, a on tak mi się odwdzięczył! Damien spojrzał na nich z podłogi. - Czy mogę już teraz iść? - We właściwym czasie. Czy mógłby pan udać się z nami? Chcielibyśmy przeprowadzić jeszcze jedną czy dwie rutynowe czynności. Damien poczłapał apatycznie za nimi do małego, białego pokoiku i swego twardego, bezkompromisowego krzesła. - Proszę, niech pan tutaj poczeka. - Czy mogę gdzieś zadzwonić? - zapytał Damien. - Za chwilę przeczytamy panu pańskie prawa, proszę pana - odpowiedział jeden z oficerów, zamykając przed Damienem drzwi. Prawa, mam je w dupie, pomyślał Damien. Zamierzał zadzwonić do Melanie. Musiało być coś, co mogłoby go uratować z tej katastrofy, i równie dobrze mogła to być ona. Przy odrobinie szczęścia będzie czekać na niego z otwartymi ramionami, kiedy wyląduje na lotnisku
w Heathrow. Damien wyciągnął z kieszeni swój telefon komórkowy, z którego wąską strużką ściekała mętna woda z bajorka. - Ja pierdolę! - zaklął Damien, rzucając go na stół. W pomieszczeniu służbowym celnicy palili zasłużone papierosy. Donald obserwował ich uważnie. - No to co teraz z nim zrobimy? Zaciągnęli się po raz ostatni i zgasili niedopałki w popielniczce. - Wypuścimy go. Niech spróbuje szczęścia pod niebem Nowego Jorku. Nie mamy potrzeby go tu trzymać. - Roześmieli się. - Diamentowy pierścionek! Jeden z celników podszedł do wyjścia awaryjnego i popchnął zasuwę, żeby otworzyć drzwi. - W porządku, kolego - powiedział, podnosząc Donalda i zanosząc go do wyjścia. - Jesteś wolny, mały kaczorku. Uważaj tam na siebie. Pa! Rozejrzawszy się prędko dookoła, Donald zakwakał na pożegnanie i posłusznie poczłapał na otaczający budynek lotniska trawnik.
S
- A teraz co, wrócimy i zakończymy sprawę z tym facetem?
R
- Mnie się wydaje, że przydałoby mu się pełne przyjęcie. - On z całą pewnością coś ukrywa. Tacy goście jak on zawsze coś ukrywają. A ja chcę wiedzieć co.
- No to kto ma przeprowadzić pełną rewizję osobistą, ty czy ja? Najpotężniejszy, najtęższy, najzłośliwszy i najprzewrotniejszy z celników uśmiechnął się i zatarł ręce. Kolega podał mu pudełko chirurgicznych rękawiczek oznakowanych jako Ekstraduże, ten wybrał parę, naciągając z głośnym trzaskiem kremowego koloru gumę na mocne palce. - Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział.
Rozdział pięćdziesiąty piąty Matt włóczył się bez celu ponad godzinę i teraz bolały go nogi, a organizm potrzebował zastrzyku kofeiny lub czekolady. Obok niego przeszła grupa japońskich turystów, którzy skłaniali głowy, przepraszając go za zakłócanie mu spokoju. Ich drobniutka przewodniczka, owinięta przed zimnem w żółty wełniany płaszcz, świergotała coś głośno w ich rodzimym języku i trzymała parasolkę, wymachując nią entuzjastycznie w daremnej próbie zebrania ich razem. Matt spojrzał w górę, zastanawiając się, co było powodem tego, że z takim ożywieniem pstrykali zdjęcia. Znajdował się na końcu West-Seventy Second Street, naprzeciw budynku Dakota, w miejscu, gdzie John Lennon został brutalnie zastrzelony przez wariata, który uważał się za jego fana. - Och, Yoko Ono - powiedziała przewodniczka. - Och, Yoko Ono - powtórzyli za nią echem, szczerząc zęby i kiwając głowami.
S
Matt uśmiechnął się do siebie. Podobno ona nadal tam mieszkała, a Japończycy najwyraźniej podnieceni tym faktem dalej pstrykali zdjęcia.
Matt wsunął ręce głęboko do kieszeni. Życie po Johnie toczy się dalej. Jedna z najwięk-
R
szych ikon muzyki popowej naszych czasów umiera, a życie toczy się dalej, gówniane zespoły wygrywają gówniane wersje jego piosenek, a zmęczeni światem dziennikarze mało znanych magazynów rockowych wypisują banalne artykuły na temat wpływu, jaki on wywarł na życie i muzykę innych ludzi, lecz nic poza tym się nie zmieniło. Piosenki spadają z listy przebojów, by ustąpić miejsca następnym, równie mało oryginalnym melodiom, artykuły wyściełają dna koszów na śmieci, a ludzie, którzy rzeczywiście znali i kochali Johna Lennona, żyją dalej, jak potrafią. Przeszedł przez ulicę, manewrując pomiędzy samochodami mknącymi przez Central Park West. Życie po Josie też jakoś będzie się toczyć. Będą blondynki, brunetki, pyskate i miłe. Może nawet takie, którym i on się spodoba. I może będzie bardziej uważał, żeby ich nie zgubić. Zapewne nie wszystkie z nich będą tak doskonałe, ale pojawi się kiedyś w jego życiu jakaś kobieta i z czasem dzięki paru samouczkom nauczy się nie popełniać takich gaf jak z Holly. Wszedł do Central Parku, który rozpościerał się zachęcająco przed nim niczym piękny, zielony dywan pośrodku zagraconego sklepu z rupieciami. Niedzielny poranek w parku. Miłośnicy psów już tam byli, jak również rowerzyści i wrotkarze, wszyscy wykorzystywali ten niewielki obszar zieleni, której jeszcze nie zadusił tlenek węgla. Mróz utrzymywał się nadal;
idąc, Matt widział swój oddech. Znalazł się w Strawberry Fields, małym ogrodzie na zboczu pagórka, założonym na cześć Johna. Było to miejsce cichej samotności, tak rzadkie w tym mieście. Matt zatrzymał się w celu orzeźwienia umysłu. Były tam opatulone przed zimnem pary z czerwonymi nosami, które spacerowały, trzymając się za ręce, roześmiane, chichoczące, niepomne całego świata. To przyprawiło go o mdłości. Dlaczego wszyscy byli szczęśliwi, zakochani, gruchający jak gołąbki, a on nie? Dlaczego jedni potrafili żyć w stadle lepiej od innych? W jaki sposób przechodzili gładko od jednego związku do drugiego, wkraczając w życie drugiej osoby, zdawałoby się, bez potrzeby pokonywania ostrych brzegów i kantów. Dlaczego niektórzy umieli poukładać swe związki niczym dokładnie pasujące puzzle, dokonując drobnych dopasowań tak długo, aż uzyskali płaski, gładki i piękny obrazek, podczas gdy inni (na przykład on) przemieszczali się nieustannie, aż utracili zainteresowanie albo dali za wygraną, pokonani i wyczerpani związanym z tym wysiłkiem. I dlaczego niektórzy, gdy wydawało się, że właśnie znaleźli osobę, z którą mogliby utworzyć ten obrazek, okazywali się tacy głupi, że zgubili adres cholernej restauracji, w której mieli
S
się spotkać? To zbyt okrutne, by można to było rozważać. Matt skierował się w stronę najbliższej wolnej ławki i usiadł na niej samotnie, żeby oddać się rozmyślaniom.
R
Josie stosunkowo łatwo odnalazła garaż wynajmujący rowery i uzbrojona w typową amerykańską paranoiczną listę tego, czego nie wolno robić, i tego, co robić należało, skierowała się na rozklekotanym rowerze w stronę Central Parku, z obowiązkowym kaskiem rowerowym, w którym nie chciałaby, aby widziano ją nawet martwą, zawieszonym na kierownicy, z wiatrem we włosach i pragnieniem wymazania z pamięci tego, kiedy ostatnim razem jeździła na rowerze. Ryzykując życie i kończyny, przejechała przez Columbus Circle i wjechała do parku, chybocząc się pod wpływem śmiertelnej mieszaniny braku wprawy i zastałych od alkoholu mięśni. Wjazd do parku wydawał się wejściem do innego świata. Zniknął hałas ruchu ulicznego i zastąpił go śmiech dzieci, głuchy odgłos uderzeń skórzanej piłki baseballowej i lekki świst wrotek. Budynki zaglądały tęsknie ponad wierzchołkami nagich drzew, tłocząc się na zewnątrz dookoła, ażeby uzyskać lepszy i z tego powodu droższy widok na ten niewielki prostokąt cennej zieleni. Chłód wiejącego przez nią powietrza wywiewał pajęczyny i rozjaśniał jej w głowie. Mój Boże, to, co się wczoraj stało, było okropne. Najpierw ta cała sprawa między Marthą i Glenem i to ich zniknięcie, a potem pojawienie się Damiena jak gromu z jasnego nieba - przypominało to bardziej zebranie Kółka Spirytystycznego niż wesele.
Było jej ogromnie przykro z powodu Damiena - teraz, kiedy pomiędzy nim a jej gniewem istniał jakiś dystans. Przypuśćmy, że on usiłował być szczery na swój sposób. Przypuśćmy, że ten diamentowy pierścionek rzeczywiście stanowił okrutnie kosztowny dowód miłości, a nie jakiś tani chwyt. Może nie powinna się tak zachować. Damien może i był kłamliwą, oszukującą i flirtującą świnią, ale nie tak całkiem złą. Nogi jej odnajdowały dawno zapomniany rytm i parła głębiej w park, zdecydowana ożywić swój zmaltretowany organizm, choć czuła się zdechła i do tego było jej zimno. Minęła leniwych turystów w jaskrawo wymalowanych powozach, ciągniętych dookoła parku przez znudzone konie, które odbyły już tę samą trasę tysiąc razy przedtem. Lodowisko było pełne rodzin opatulonych w wełniane szale i rękawiczki, chwiejących się na nogach dzieci, wierzących, iż ich równie niestabilni rodzice bezpiecznie przeprowadzą je po śliskiej powierzchni. Josie poczuła nagłe ukłucie samotności. To, że była sama i samowystarczalna, to dobrze, lecz czyż jednej z największych radości życia nie stanowiło dzielenie się z kimś innym tymi małymi przyjemnościami? W jakiś sposób będzie musiała ponownie opuścić bariery, w prze-
S
ciwnym razie nikt nigdy nie przebije się przez skorupę ochronną, by odkryć tam schowaną wewnątrz prawdziwą Josie. Czyż nie lepiej kochać otwarcie i dobrowolnie, ryzykując zranienie,
R
niż nigdy nie podejmować tego ryzyka i odmawiać sobie tak wiele? Spojrzała na otaczające ją drzewa. Po surowej jałowości zimy następował początek wiosny - otwarcie, rozkwit i odnowa. Taki jest porządek w przyrodzie - i należało to zaakceptować. Ale o ileż łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić!
Odsunąwszy na bok te myśli, Josie pedałowała po parku, a ćwiczenie to pompowało krew po całym jej ciele, rozgrzewając ją od środka i napawając zadowoleniem, że wyszła z hotelu. Central Park był może w tym ruchliwym mieście oazą względnego spokoju, lecz nowojorczycy potrafili ożywić każdą piędź tej nędznej trawy i nagiej skały. Jechała wzdłuż Mail, prostej alei obsadzonej wiązami, z rzędami posągów wielkich osobistości literatury, a następnie skręciła w lewo i pojechała wzdłuż brzegu Sheep Meadow, miejsca, w którym zabronione były wszelkie czynności głośniejsze od pikników. Twarz jej teraz pałała, żyły nabrzmiały od pulsującej energii, a płuca paliły ją od tego wysiłku, do którego nie była przyzwyczajona. Zazwyczaj niedzielny poranek polegał na dłuższym leżeniu w łóżku z tostem, herbatą i „Mail on Sunday", no i Kotem Uprzednio Księciem Zwanym - lecz nigdy więcej. Od dzisiaj zamierza wstawać i w każdą niedzielę jeździć na rowerze.
Josie zwolniła, dając nogom nieco odpoczynku. Przed nią znajdował się mały ogródek na zboczu i zatrzymała się przy niskim ogrodzeniu, myśląc, że odpocznie sobie przez chwilę, zanim zacznie zwiedzać resztę parku. Zeskoczyła z roweru i ściągnąwszy spinkę, potrząsnęła głową, pozwalając, by włosy opadły jej na ramiona. Oparła rower o ogrodzenie i ruszyła w górę niewielkiego zbocza, mając nadzieję, że jej wypożyczony środek lokomocji będzie na nią czekał po powrocie. Rośliny były tam rzadkie w swym zimowym wystroju, rozpościerając białe czubki palców jak mogły najefektowniej. Iskierki szronu połyskiwały na wietrze, nadając temu miejscu magiczny charakter. Odważne zimowe słońce zaczęło rozgrzewać jej policzki. Josie westchnęła i poczuła, jak część napięcia zaczęła opuszczać jej ciało. To było przyjemne miejsce. I dobrze było żyć. Dobrze być młodym, sprawnym i zdrowym. Dobrze czasami nadużywać ciała, aby sobie przypomnieć, że należy je bardziej cenić. Na szczycie pagórka znajdowała się ogromna szaro-biała tablica przymocowana na ziemi, z gwiaździstym wzorem i napisem „Wyobraź sobie" pośrodku. Panowała tam atmosfera ci-
S
szy i spokoju, i teraz wiedziała dlaczego. Josie objęła się rękoma i rozejrzała dookoła. W pobliżu nie było nikogo poza niechlujnym, nieogolonym mężczyzną, siedzącym samotnie na ławce
R
naprzeciw niej. Brodę miał spuszczoną, niemal spoczywającą mu na piersiach i zdawał się zatopiony w myślach. Podeszła do napisu i mężczyzna podniósł wzrok. - Josie? - zapytał.
Josie przyjrzała się mu bliżej, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. - Matt? Podniósł się i podszedł do niej niepewnie. - Josie. Ciekło jej z nosa z zimna, a teraz zaczęły ją piec oczy od gorących łez, a w gardle zbierał się jej śmiech. - Matt! Stanął przed nią osłupiały. - Nie mogę uwierzyć, że to ty! Patrzyli na siebie, nie poruszając się. Matt potrząsnął głową. - Szukałem cię po tym całym, zapomnianym przez Boga mieście. - Naprawdę? - Myślałem, że cię straciłem!
Josie pociągnęła nosem, ocierając łzy. - Myślałam, że mnie puściłeś kantem. - Nie uwierzysz, co ja robiłem, żeby cię odnaleźć! - Śmiał się z niedowierzeniem. - Byłem na weselach dwóch Marth, zostałem użyty jako worek treningowy przez niewiarygodnie kiepski młodociany zespół muzyczny i przez twojego męża. - Byłego męża... - poprawiła go. Matt roześmiał się z ulgą. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że to słyszę. - I szukając mnie, przeszedłeś przez to wszystko? - I nie uwierzyłabyś przez co jeszcze... - Głos mu zanikł. - A ty tu jesteś. - Tak - odparła Josie. Podszedł i wziął ją w ramiona, unosząc w powietrze i okręcając dookoła. - Myślałam, że ci nie zależało - wysapała Josie. Opuściwszy ją z powrotem na ziemię, ujął jej twarz w dłonie.
S
- Naturalnie, że mi zależało! Obleciałem cały świat i do tego jeszcze Long Island, usiłując to naprawić.
R
Matt przyciągnął Josie do piersi, miażdżąc ją w fałdach swego szmatławego, dziennikarskiego płaszcza.
- Nie chcę cię stracić. Już nigdy. - Przygryzł usta. - Nie mogę uwierzyć, że to powiem rzekł zniecierpliwiony. - Być może będziesz miała ochotę krzyczeć albo kopnąć mnie w goleń lub zrobić coś nieprzyjemnego z moimi jądrami. - Zaczerpnął głęboko powietrza. - Kocham cię! Josie nie wiedziała, czy się śmiać, czy płakać. - Ja też ciebie kocham. Objęli się mocno w niewypowiedzianej obietnicy, że będą się kochać i pozostaną przy sobie od tego dnia aż do śmierci. Na dobre i na złe, w bogactwie i ubóstwie, w zdrowiu i chorobie. W tej swojej radości nie zauważyli nawet małego, niepozornego kaczora, który przyczłapał spokojnie na Strawberry Field tuż za nimi. Z niewielkim wysiłkiem i ogromnym uczuciem ulgi pozbył się czegoś, co już od paru godzin leżało mu na żołądku. A potem, kwakając ze szczęścia, Donald wzbił się w powietrze w poszukiwaniu odpowiedniego stawku, pozostawiając za sobą nieco ubabrany i raczej duży pierścionek z diamentem.
Matt przytrzymał Josie z dala od siebie i z wilgotnymi oczyma i uśmiechem powiedział: - I wyobraź sobie, że to tu cię spotykam. Josie roześmiała się przez łzy i przebiegła palcami po policzku Matta. - Wyobraź sobie - powtórzyła. I gdzieś, jakimś sposobem nad niebem Central Parku zaczął śpiewać John Lennon.
R
S