a Jeden 30 Czerwiec 2011
Miecz runął szybko i mocno ku mojej twarzy, pozostawiając mi ledwie wystarczającą ilość czasu...
13 downloads
17 Views
1MB Size
a Jeden 30 Czerwiec 2011
Miecz runął szybko i mocno ku mojej twarzy, pozostawiając mi ledwie wystarczającą ilość czasu na podniesienie swojego do sparowania uderzenia. Siła zderzających się ze sobą ostrzy, cofnęła mnie o krok do tyłu a nadgarstek zabolał bardziej niż wcześniej. — Na jaja Oberona, Sylvester! — warknęłam. — Próbujesz mnie zabić? — To generalny cel uderzenia kogoś mieczem — odpowiedział nieomal radośnie i zaatakował ponownie. To, że Sylvester Torquill, książę Cienistych Wzgórz, czystej krwi Daoine Sidhe, a co najważniejsze, wybrany przeze mnie zwierzchnik, wywijał mieczem nad moją głową, nie było mniej niepokojące ani bardziej zabawne. Nawet wiedza o tym, że nasze ostrza były stępione magią nie powstrzymywała moich atawistycznych odpowiedzi w stylu 'Och, cholera, nie.' Zablokowałam to pchnięcie odrobinę szybciej niż poprzednie, odpychając jego miecz na bok i wślizgując własne ostrze pod jego ramię. Teoretycznie to powinno pozwolić mi go uderzyć. Rzeczywistość nie była jednak tak łaskawa. Sylvester obrócił swoim ostrzem pod moim i uderzył płasko ostrzem moje palce, powodując, że otwarły się mimo woli. Mój miecz upadł na podłogę sali balowej, grzechocząc na wypolerowanym marmurze. Nagłe rozbrojenie zaskoczyło mnie na tyle, że zapomniałam wykonać unik. Sylvester złapał moje ramię, obrócił wokoło i uderzył plecami w swoją klatkę, przyciskając miecz do mego gardła. — Znowu martwa — powiedział tonem konwersacji. — Możesz powiedzieć mi, co zrobiłaś źle?
Przełknęłam, próbując zignorować ostrze przy skórze. Nie było to łatwe. — Nie uciekłam w tej samej sekundzie, w której zaproponowałeś, że nauczysz mnie używać miecza? — Nie zakończyłaś, pozostawiłaś się otwarta. — Puścił mnie robiąc krok do tyłu. — Musisz na to uważać. — Pozostaję przy mojej pierwszej odpowiedzi. — Dałam sobie chwilę na otarcie potu z czoła nim pochyliłam się, aby zabrać broń. Chłodne światło księżyca wpadało poprzez okna znajdujące się ponad nami wypełniając salę balową cieniami. — Skończyliśmy? — Powiem ci, kiedy skończymy. A teraz zaczynaj. — Sylvester opadł do defensywnej pozycji. Starałam się go naśladować jak tylko mogłam. Przynajmniej był w stanie nauczyć mnie, że gdy ktoś rzuca się na ciebie z mieczem trzeba być przygotowanym, by go powstrzymać. Nie żeby kiedykolwiek mi się to udało, ale do cholery przynajmniej próbowałam. W końcu to musiało się jakoś liczyć, prawda? Zaczęliśmy wokół siebie krążyć. Sylvester był w irytująco dobrym humorze, jak zawsze zresztą, wygłaszając rzekomo mające mi pomóc komentarze na temat mojej formy, gdy szukał szansy, aby kolejny raz mnie uderzyć. Tak naprawdę nie dbałam o to, czy go uderzę. Po prostu chciałam odebrać mu ten jego cholerny miecz, skoro to sprawiłoby, że przestałby we mnie uderzać. Ale nie zapowiadało się na to, że dostanę to, czego chciałam w najbliższym czasie. Minął miesiąc, od kiedy król słońca ( najwyższy autorytet w świecie wróżek północnej ameryki) ułaskawił mnie za rolę, jaką odegrałam w śmierci ślepego Michaela. Z moim tak zwanym przestępstwem wybaczonym, królowa mgieł była zmuszona puścić mnie wolno a nie spalić tak jak naprawdę chciała. W końcu jej życie jest takie ciężkie. Miesiąc był wystarczającym okresem na wykonanie sporych ilości zaległego prania, odfajkowania kilku robót, jako wolny strzelec, zapłaceniu rachunków, przejęciu kontroli nad włościami, które odziedziczyłam po Evening Winterrose i dowiedzenia się więcej niż kiedykolwiek chciałam o właściwym użyciu miecza. Sylvester Torquill to doskonały nauczyciel, obdarzony stopniem cierpliwości, jakiego prawdopodobnie nigdy nie będę miała. Cierpliwość nie jest moją silną stroną. Zaczynałam już myśleć, że władanie mieczem również. Zakołysał go nad moją głową a ja pochyliłam się zamiast go zablokować; ruszał się szybko, a ja przewróciłam się o własne nogi uciekając. Byłam krótko mówiąc, beznadziejna. Sylvester zmierzał już do mego torsu. Już miałam trzy siniaki na żebrach i nie chciałam kolejnych. Siniaki bolały, bez względu na to, jak szybko się leczyłam. Może to była motywacja, której potrzebowałam, ponieważ udało mi się jakoś zablokować go moim mieczem. Sylvester krzyknął: — Dobrze! — Jasne. — Zrobiłam zwód próbując trafić go w lewą nogę. Uchylił się i odparował cios.— Nadal nie rozumiem, dlaczego mam się tego uczyć? — Masz talent do wpadania w kłopoty. — Sylvester wykorzystał swoją przewagę, pozbawiając mnie równowagi serią krótkich szybkich pchnięć. Drań nawet nie oddychał ciężko.
— I sądzisz, że zaopatrzenie w miecz jest odpowiedzią? Mogę kogoś zranić. Prawdopodobnie samą siebie. — Obserwowałam go uważnie, starając się przewidzieć kolejny ruch. Musiałam powstrzymać go jakoś przed zepchnięciem mnie na ścianę. Jeśli tak się stanie, to nastąpi koniec i zaczniemy wszystko od początku. Złota Zieleń może i była moją ziemią, ale to tak naprawdę nie dawało mi żadnej przewagi, którą byłabym w stanie wykorzystać. Sylvester po prostu się zaśmiał Prawdą było to, że miał rację: Miałam talent do wpadania w kłopoty. Nie byłam tylko pewna, czy oddanie mi broni, której ledwie mogłam użyć, było odpowiednim rozwiązaniem. Zgaduję, że to lepsze niż nic, ale nadal czuję się bezpieczniej z czymś, czemu mogę nadać trochę większego przyspieszenia, jak na przykład mój nóż. A może cegła w jutowym worku? Sylvester zrobił zwód w stronę mojej kostki. Sparowałam, celując ostrzem w jego nadgarstek, nim ostre uderzenie głowicy jego miecza zmusiło mnie do otwarcia dłoni. Mój miecz upadł na podłogę. Znowu. Cofnęłam się, oddychając ciężko. — Palant — powiedziałam między sapnięciami. — Jesteś coraz szybsza. Straciłbym tą rękę, gdyby twoje ostrze nie było zaczarowane. — Podniósł mój miecz, oddają mi go, rękojeścią. — Powinniśmy zrobić przerwę? Zerknęłam wściekle i wyszarpnęłam miecz z jego dłoni, wkładając go do pochwy z taką gracją, na jaką tylko mogłam się zdobyć, po czym pokłoniłam się. On również się ukłonił, ułamek sekundy później robiąc, co w jego mocy, aby powstrzymać cisnący się na usta uśmieszek. Sesja nie dobiegła końca do póki nie wymieniliśmy ukłonów. Teraz dopiero mogłam odejść unikając zasadzki. Jednego razu udało mu się uderzyć mnie trzy razy, kiedy się od niego oddaliłam a on jeszcze nie ukłonił się. Już nigdy nie zwrócę sie plecami do Sylvestera, nim wcześniej nie zobaczę jego ukłonu. Był podstępny. Jak również nie uczył nikogo od bardzo długiego czasu i puszył się teraz tym, że może sprawić mi niezłe lanie. — Piętnaście minut przerwy i wracamy do pracy — poinformował mnie Sylvester, prostując się. — Napijmy się czegoś. Wyglądasz strasznie. Jęknęłam: — Piętnaście minut? Dobijasz mnie. — Narzekasz tylko, dlatego że przywykłaś do lenistwa. — Sylvester schował swój miecz odchodząc. Gdybym tego spróbowała prawdopodobnie sama bym się dźgnęła. — To byłoby o wiele prostsze gdybyś była w formie. — Ty tak twierdzisz. To, czego Sylvester ostrożnie nie mówił to to, że teraz jestem w lepszej formie niż kiedykolwiek wcześniej. Urodziłam się, jako odmieniec, pół człowiek, pół wróżka. Moje pochodzenie czyniło mnie tylko odrobinę szybszą i wytrzymalszą niż ludzkie normy, ale nie było to nic nadzwyczajnego. Męczyłam się, łamałam sobie kości. Nieomal umarłam, kilka razy. Odrobina domieszki krwi wróżek nie czyni cię nieśmiertelnym. Ale czyni cię odrobinę trudniejszym do zabicia.
Wszystko to uległo zmianie, gdy wynajęty zabójca trafił mnie elfickim strzałem, rodzajem zaczarowanej broni, która wróżki czystej krwi posyła w wieczny sen a odmieńców zabija. To powinno mnie było zabić. Zamiast tego, moja matka wyłoniła się na moment ze swego prywatnego szaleństwa i uratowała mi życie zmieniając równowagę mojej krwi, i grzebiąc podczas tego procesu część mojej śmiertelności. To, co zrobiła Amandine było niemożliwe dla każdego, oprócz niej. Dorastałam z wiedzą, że moja matka była najlepsza w posługiwaniu się magią krwi w całym świecie wróżek. Dorastałam również wierząc, że była Daoine Sidhe, co znaczyło, że ja też nim byłam. To tylko jedno z kłamstw, które powiedziała mi matka. Okazało się również, że mama jest córka Oberona, co czyni ją tak samo pierworodną wróżką jak Luidaeg, czy ślepy Michael. Normalne zasady nie mają zastosowania, jeśli chodzi o nią i jej potomstwo (czyli mnie) i wcale nie jesteśmy Daoine Sidhe. Niektóre rzeczy zaczęły nabierać dla mnie sensu po tym małym, kosmetycznym triku Amandine. Moje beznadziejne iluzję, na przykład, jako pierwsze: Daoine Sidhe są w tym świetni a moje iluzje, szczerze mówiąc zawsze były do kitu. Titania to pani iluzji a ja nie wywodzę się od niej. Wszystko inne jest tylko jeszcze bardziej zagmatwane. Według Luidaeg (pierworodnej córki Maeve i Oberona, co technicznie rzecz biorąc czyni ją moją ciotką) zawsze powinnam była taka być. Amandine nie chciała córki odmieńca, więc starała się zrobić ze mnie człowieka, gdy byłam zbyt młoda by to zrozumieć. Nie udało jej się to, ale osłabiła moją krew na tyle, że przez lata wierzyłam jej, gdy mówiła mi, że jestem tylko Daoine Sidhe z mniejszą mocą. Ale wszystko, co tak naprawdę zrobiła zmieniając niedawno równowagę mojej krwi, to przywróciła mnie do oryginalnego stanu. Szkoda tylko, że był to stan zupełnie nowy dla mnie. Niektóre zmiany były natychmiastowe jak blond pasma w moich prostych, brązowych włosach. Inne przyjdą z czasem. Byłam coraz szybsza i silniejsza, gdy moje ciało przystosowywało się do nowego stanu, zbliżając się do tego, co wróżki czystej krwi nazywają 'normalnością'. Cholernie mnie to przerażało. Sylvester znał mnie na tyle dobrze, że o tym wiedział i podejrzewałam, że to dlatego w końcu wprowadził swoje groźby na temat tego, że nauczy mnie władać mieczem w życiu. Wedle jego logiki, jeśli na nowo nauczę się współpracować z własnym ciałem, zacznę czuć się mniej obco. Cóż było to warte spróbowania. W tej chwili, mój instruktor spoglądał na mnie z rozbawionym wyrazem twarzy. — Dni takie jak ten przypominają mi, że nigdy nie byłaś giermkiem, twój rycerz pracowałby z tobą nad tym, nad czym ja teraz. — Etienne próbował. — Zostałam pasowana na rycerza za rozwiązanie sprawy morderstwa i znalezienie nowych włości dla królowej. Nigdy nie byłam trenowana, nigdy nie byłam giermkiem, chociaż Sir Etienne robił, co w jego mocy, aby mnie po tym fakcie wyszkolić....,dopóki nie zszargałam mu ostatnich nerwów i nie błagał o zwolnienie go z obowiązków mego nauczyciela. Cóż mogę powiedzieć? Umiem doprowadzać ludzi do szaleństwa.
Sylvester ruszył w kierunku drzwi.— Ćwiczę z tobą w ten sposób, bo mi na tobie zależy. Celem rycerza jest nauczenie swojego giermka przeżycia. — Wiem. — Podążyłam za nim, zwalczając ochotę, aby głośno westchnąć. — Przepraszam jestem po prostu zmęczona. — Dojdziesz do siebie i następnym razem będziesz męczyć się odrobinę wolnej — uśmiechnął się. — Jesteś teraz hrabiną, pamiętasz? Żadnych słabości. Tym razem westchnęłam. — Jakże mogłabym zapomnieć? Kiedy królowa mgieł uczyniła mnie hrabiną Złotej Zieleni, aby spłacić swój dług, (co jest naprawdę długą historią) włości o tej samej nazwie otrzymałam razem z tytułem: duże, odrobinę szalone miejsce wypełnione pixie, zbutwieniem i różnymi straszydłami. Nie są nawet w połowie tak rozległe jak Cieniste Wzgórza, dzięki ci za to Oberonie, ale są większe niż przeciętne centrum handlowe. Było to też swego rodzaju szczęście w nieszczęściu, odkąd Lily pani Japońskich Herbacianych Ogrodów zmarła, poprosiła abym zajęła się jej poddanymi. Wszystkimi. Większość odmieńców nie posiada zasobów, aby zająć się i stworzyć dom grupie porzuconych w świecie stworzeniom wróżek. Ale większość odmieńców nie ma też dostępu do całych włości. Dodałam dwa do dwóch i wszystko zrobiło się nieomal funkcjonalne. Sala balowa, której używaliśmy z Sylvesterem do ćwiczeń była jednym z pierwszych pomieszczeń, które zostało posprzątane i odrestaurowane. Kuchnia znajdująca się po drugiej stronie wąskiego korytarza dla służby, była drugim. Było to kwadratowe pomieszczenie wielkości nieomal mojego mieszkania. Jedną stronę pomieszczenia zdominował poharatany dębowy stół, używany zarówno do przygotowania posiłków jak i ich spożywania; a Taca z krojonym chlebem, serem i jabłkami, leżała rozłożona przed naszą dwójką, zaraz obok glinianego dzbanka z wodą. Uśmiechnęłam się rozpoznając wyrób Marcii. Sylvester odpiął miecz powiesił go na haku w ścianie nim usiadł. Zrobiłam to samo, zajmując miejsce po drugiej stronie stołu. Czasem zaskakiwało mnie to, jak dobrze zinternalizowałam często błędną etykietę wróżek czystej krwi, która z zadziwiającą łatwością łączy rozsadek i szaleństwo. Nigdy nie mów dziękuję, jeśli możesz coś na to poradzić; dotrzymuj swoich obietnic, nawet gdyby to oznaczało, że zginiesz; Wzięłam kubek wody podanej mi przez Sylvestera i opróżniłam go jednym haustem, podając by znowu go napełnił. Tym razem zmusiłam się do wolnego popijania, czując jak bicie mego serca powraca do normalności. Bez względu na to czy doceniałam, czy nie archaiczną naturę walki na miecze, byłam wdzięczna za trening. Musiałam na nowo określić swoje granicę, nim coś mi się stanie. Milczeliśmy przez kilka minut w tym czasie większość mojej uwagi przerzuciła się na jedzenie. Zawsze szybko się leczyłam a dzięki sztuczkom Amandine, zaczynam nabywać statusu super bohatera. Wpływa to wszystko na mnie dość dziwacznie, na przykład zaczynam dostawać napadów głodu w odpowiedzi na ból. Sylvester jadł zdecydowanie bardziej powoli, obserwując mnie wnikliwe. Wygięłam brew obserwując jak mnie obserwuję.
Sylvester Torquill to klasyczny Daoine Sidhe, ze szpiczastymi uszami i efektownymi barwami popularnymi pośród wróżek czystej krwi. Jego włosy są rudą czerwienią a oczy odcieniem złota, który jest wspólny, dla wszystkich, jakich znam Torquill’ów, mających tą samą krew. Ostatnio wygląda na zmęczonego, nowe załamania pojawiły się na jego wiecznie młodej twarzy. Nie byłam tym znowu bardzo zaskoczona. To było cholernie ciężkie lato i jeszcze nie dobiegło końca. Cisza trwała dopóki połowa chleba i cały ser nie zniknęły ze stołu, a wtedy powiedział: — Chciałem przedyskutować z tobą coś niezwiązanego z naszymi lekcjami, jeśli nie masz nic przeciwko. — Pewnie — odparłam.— Jesteś moim zwierzchnikiem. — Tylko dlatego, że nadal pozostajesz mi zaprzysiężona, jesteś teraz hrabiną i mogłabyś poprosić o zwolnieni z tej przysięgi w każdej chwili — uśmiechnął się odrobinę — to ja jestem tutaj i przeze mnie cierpisz. — Moje cierpienie nie ma z tym nic wspólnego — powiedziałam z grymasem— Jesteś tutaj, aby przypomnieć królowej, że masz stałe zaproszenie do odwiedzania moich ziem a ona nie nawet, jeśli posiada moją wierność. I to był całkowicie twój pomysł. — Nawet, jeśli tak pytam cię, jako przyjaciel a nie, jako zwierzchnik i chciałbym, abyś rozważyła moją prośbę pod takim samym kątem. To prośba nie rozkaz. Wyprostowałam się na krześle. — Sylvester, co jest grane? — Nic złego, nie wpadaj w paranoję. —Nie mogę uwierzyć, że właśnie to powiedziałeś — odparłam przyglądając mu się. W ciągu minionych dwóch lat zostałam postrzelona, dźgnięta, otruta, zdradzona, często podczas zadań wykonywanych na prośbę Sylvestera. Te niekończące się emocję, pozostawiły na mnie zbyt wiele blizn do tego, żeby występować teraz w doborowym towarzystwie. Koszmary, o których próbuję nie myśleć i rezydujący u mnie sobowtór, który wyśmiewa się z moich spędzanych w szlafroku niedziel, poświęcanych moim kotom i oglądaniu telewizji. Zarobiłam sobie uczciwie na posiadanie tej paranoi! — Przepraszam! — Wyciągnął do góry dłonie w obronnym geście, nie do końca przełykając cisnący się na usta śmiech. — Obiecuję już więcej nie kwestionować twojego prawa do irracjonalnego martwienia się wszystkim, co powiem. A teraz wysłuchasz mnie w końcu? — Tak długo jak nie będziesz używał słów: prosta, mała przysługa, mogę cię posłuchać. — Muszę prosić cię o przysługę. Zamknęłam oczy, licząc do dziesięciu. Wydawało się, że za każdym razem jak Sylvester prosił mnie o przysługę, ktoś kończył martwy. To nie jego wina, ale wystarczyło, aby wprawić mnie w stan zdenerwowania. — Co tym razem? — Nigdy nie byłaś giermkiem, ale zostałaś rycerzem. To było na tyle zaskakujące, że otworzyłam oczy. Zerknęłam na niego. — Odbierasz mi tytuł?
— Och nie, jestem daleki od tego. Po prostu proszę cię, żebyś wykonywała swoje rycerskie obowiązki i wzięła giermka. Wyraz jego twarzy jest otwarty i szczery. Cóż to nigdy nie jest dobry znak. — Twoje metody są niekonwencjonalne, ale cóż taki jest teraz świat, umiejętność prowadzenia auta i przetrwanie wśród śmiertelników są prawdopodobnie bardziej użyteczną sztuką dla młodego rycerza niż jazda konno i szlachetny wygląd. Wszystkie luki w twojej edukacji da się jakoś obejść. — Nawet zakładając, że się zgodzę, to ciężko będzie to zrealizować — powiedziałam powoli. Przyjąć giermka? Ja? Mam problem, żeby sama utrzymać się przy życiu. — Gdzie znajdziesz kogoś, kto będzie gotowy oddać swojego dzieciaka, jako giermka odmieńcowi obecnie o nieznanym do końca pochodzeniu? Zwłaszcza takiemu z moimi 'osiągnięciami'? Sylvester uśmiechnął się. — To ja jestem odpowiedzialny za trening tych, którzy są u mnie na wychowaniu a to dotyczy też wybierania rycerzy, jeśli zachodzi taka konieczność. — Ty....— gapiłam się na niego.— Proszę, powiedz mi, że nie chcesz powiedzieć, tego co myślę, że zaraz powiesz. — Chciałbym abyś została rycerzem Quentina. Jęknęłam. — Tego się właśnie obawiałam. Sylvester, nie mogę. Mam na niego zły wpływ. Wciąż przeze mnie ktoś do niego strzela. Za dużo przeklinam, nie szczotkuje zębów przed każdym pójściem do łóżka i czasem nawet zapominam, że nie zjadłam śniadania. Chcesz dla niego kogoś kulturalnego, opanowanego. — Jest twoim przyjacielem. Już i tak wykonałaś większość jego przeszkolenia. To ty przekonałaś Etienne'a, aby dawał mu lekcję fechtunku, nikt z nich nie dostrzegał tej konieczności, czekając z tym, aż będzie starszy a ty — Dostrzegłam moją szanse i złapałam się jej — Tak! Właśnie! Etienne! Etienne byłyby znacznie lepszym rycerzem dla niego. Etienne nawet mieszka w Cienistych Wzgórzach, jest świetnym facetem, będzie idealnym rycerzem dla Quentina. Wie jak używać miecza i nie dać się postrzelić, zna wszystkie obowiązki rycerza. — Jest też ograniczony, formalny i nie chce mieć styczności z nowoczesnym światem chyba, że jest do tego zmuszony — dokończył Sylvester. — Czy taką postawę chciałabyś zaszczepić w Quentinie? — Ja...— zamarłam, zamykając usta i spoglądając na niego wściekle. To było niskie zagranie. — Możliwe. Nie zadziałało? — Nadal twierdzę, że Etienne były dla niego lepszy. — Quentin to mój wychowanek, nie twój, co czyni, że jest to moja decyzja. Rozmawiałem z jego rodzicami. Wiedzą o tobie wszystko i uważają, że jesteś dla niego możliwe najlepszym rycerze. W końcu przejmie on ziemie swego ojca i chcieliby aby był bardziej elastyczny niż większość jego pochodzenia. On cię słucha, uważa za przyjaciółkę, patrzy na ciebie jak na mentora. Naprawdę chcesz mi wmówić, że znajdę mu kogoś lepszego? Chciałam powiedzieć. — Oczywiście, że znajdziesz, nie bądź niemądry Absolutnie i będę szczęśliwa, mogąc ci w tym pomóc.
Kiedy jednak otworzyłam usta, to z nich wyszło: — Co musiałabym robić? Sylvester miał przynajmniej tyle klasy, że nie wyglądał na zadowolonego z siebie. —Będziesz odpowiedzialna za jego szkolenie w zakresie posługiwania się magią krwi i radzenia sobie ze światem śmiertelników. Nie oczekujemy, że nauczysz go dworskiej sztuki (tym zajmujemy się w Cienistych Wzgórzach), ale praktycznych rzeczy, które wymagają takiej samej uwagi. Nadal mieszkasz w swoim mieszkaniu? — Tak. Dlaczego? — Byłoby dobrze, gdyby mógł z tobą mieszkać, przynajmniej w niepełnym wymiarze godzinowym, ale to nie jest najważniejsze. Jeśli to sprawa pieniędzy, mamy sporo nieruchomości w rejonie zatoki. Moglibyśmy pomóc ci coś znaleźć. — Uhm, jasne. —Sylvester i Luna mieszkali w Cienistych Wzgórzach od dziewiętnastego wieku mieli, więc sporo czasu na zakup ziemi. Wróżki, zwłaszcza te czystej krwi, mają tendencje do inwestycji długoterminowych a ziemia zawsze jest w cenie. Są gorszę sposoby zarobienia fortuny, jeśli ma się dość czasu. — Więc, zrobisz to? Zawahałam się. Przyjęcie giermka to nie coś, co powinno się robić lekkomyślnie. Quentin był dobrym dzieciakiem i zasługiwał na to, aby ktoś przekazał mu wiedzę niezbędną do tego, aby utrzymał sie przy życiu. Czy naprawdę byłam najlepszym wyborem do edukowania wróżki czystej krwi? Zwłaszcza takiej, która już dzięki mnie została postrzelona, i która przyczyniła się do zorganizowania mojej ucieczki z wiezienia królowej? Cóż był tylko jeden sposób, aby się dowiedzieć. — Dobrze — powiedziałam — zrobię to. Sylvester wyszczerzył się w uśmiechu. — Wiedziałem, że się zgodzisz. A teraz chodź. Piętnaście minut już minęło. — Och, na zęby Maeve — jęknęłam, wypuszczając z dłonie na wpół nadgryzione jabłko i podniosłam się na nogi. — Byłam zbyt zajęta myśleniem o wszystkim innym, aby odpocząć, to niesprawiedliwe. — Przestań narzekać, masz teraz giermka a to oznacza, że teraz ty musisz być tu dorosła. — Powinnam była przeczytać to, co było napisane drobnym drukiem. Sylvester tylko się zaśmiał. Zabraliśmy nasze miecze i wróciliśmy z powrotem do sali balowej. Jęknęłam ponownie, gdy przekroczyliśmy próg. Mieliśmy towarzystwo. May i Quentin siedzieli na ławce pod ścianą i wyglądali tak, jakby mieli tu zostać przez jakiś czas. Sylvester uśmiechnął się promiennie, gdy ich zobaczył. — Dzień dobry wy dwoje! — Dzień dobry, Wasza miłość — odpowiedział Quentin. — Witaj Syl — odparła May, machając. Quentin drgnął. Co prawda wyluzował się już odrobinę, ale nadal nie potrafił ogarnąć swoim umysłem tego, że szlachta też posiada imiona a nawet zdrobnienia. — Co tu robicie? — zapytałam. Sylvester obrócił się i ukłonił. Odpowiedziałam automatycznie. Nie za dobrze kłócić się, gdy Sylvester rozpoczął ćwiczenia. Zwlekanie z wydobyciem miecza zaowocuje tylko jakimiś nowymi, bolesnymi siniakami.
— Przyszliśmy popatrzeć jak ćwiczysz — powiedziała May. Mój były sobowtór był ubrany jak wypalający się w umyślę powrót z lat 80-tych, łącząc jadowicie różowe jeansy z jakąś koncertową koszulką w kolorze srebrnej foli aluminiowej zespołu, którego nie rozpoznawałam. Wsuwki w kolorze tęczy trzymały się na jej krótkich włosach, przeplatanych pasemkami w kolorze fuksji i zieleni. May i ja kiedyś wyglądałyśmy identycznie, zanim elfi strzał mnie nie zabił. Tego dnia powinna teoretycznie zniknąć z tego świata. Tak właśnie dzieje się z sobowtórami. Ale jakimś cudem Amandine to powstrzymała i to przełamało naszą więź. May dostała swoje własne życie. A skoro nie byłybyśmy połączone, kiedy Amandine zmieniała równowagę mojej krwi, May wciąż wyglądała jak odmieniec, którym kiedyś byłam, podczas gdy ja nadal czasami ledwie rozpoznawałam się w lustrze. Nadal nie jestem pewna, co w związku z tym czuję. — To był pomysł May— dodał Quentin. — O, tego jestem pewna — odparłam. Sylvester zaczął wokół mnie krążyć. Przyjęłam defensywną pozycję. — Nie czuję się z tym dobrze May. — Poradzisz sobie — skwitowała. —Może widownia poprawi twoją formę — powiedział Sylvester i zaatakował. Sparowałam. — Może widownia rozkojarzy mnie na tyle, że mnie w końcu wypatroszysz. — Pokażcie nam trochę krwi! — wrzasnęła May, wyrzucają pięść w powietrze. — To nie profesjonalne zapasy! — warknęłam, próbując trafić Sylvestera w kostkę. Zablokował, nieomal mnie rozbrajając. Znowu. — I przyrzekam, że jeśli krzykniesz, 'zdejmij to', to przyjdę tam do ciebie! — Zdjąć, co? — spytał Sylvester. — Nic takiego, wasza miłość. — Quentin i ja krzyknęliśmy jak jedno. — Mięczaki — skwitowała May. — Zamknij się. — Sparowałam ponownie. Sylvester wykorzystał przewagę i poleciałam do tyłu, próbując powstrzymać go przed kolejnym uderzeniem. Rozkojarzenie zniknęło, gdy skupiłam się na rytmie jego ataków. Po każdym pchnięciu następowała krótka przerwa. Nie była długa, ale tam była. Odrzuciłam jego miecz na bok i rzuciłam się do brzucha, uderzając ostrzem mojego własnego miecza tuż powyżej jego pępka. Sylvester zatrzymał się natychmiast. — Wierzę, że tym ruchem byś mnie zabiła — powiedział brzmiąc na lekko zdyszanego i śmiesznie zadowolonego z siebie. Opuściłam miecz i cofnęłam się. — Czy to znaczy, że skończyliśmy? — Moja droga dopiero, co zabiłaś mnie po raz pierwszy. To wymaga celebracji. — Skłonił się sygnalizując koniec walki. Odkłoniłam się z powrotem. — Jak mnie dopadłaś? — Robisz przerwy pomiędzy natarciami. — Zastanawiałem się jak długo zajmie ci zauważenie tego. Następnym razem już tego nie zrobię, wiesz — mrugnął chowając miecz do pochwy i podał go mnie. — Jesteś już gotowa na delikatne utrudnienia.
— Och, ale ze mnie szczęściara — wymamrotałam, odchodząc i wieszając nasze miecze na ścianie, po czym skierowałam się do May i Quentina. — Zadowoleni? — Nie dotykaj mnie. — May zmarszczyła nos. — Cała jesteś spocona a ja mam randkę. — Jazz się tu z tobą spotyka? — Przytaknęła. — Wrócisz dziś do domu? — May i Jazz (jej krucza dziewczyna) spotykały się już na poważnie, pomijając mały problem May, która była stworzeniem nocnym, jak większość wróżek a Jazz dziennym jak większość ptaków. Już odbyłyśmy dyskusję na temat tego, czy Jazz mogła, czy nie wprowadzić się. Oczywiście, zgodziłam się. Przynajmniej, kiedy Jazz jest w pobliżu, May pozwala mi od czasu, do czasu złapać pilota. — Powinnyśmy — odparła May. Sylvester podszedł, wycierając czoło chusteczką. Nie wyglądał nawet w połowie na tak zmęczonego jak ja się czułam. Czasem świat nie jest sprawiedliwy. — Ach, Quentin. Muszę zamienić z tobą słowo. — Zerknęłam na niego a on pokiwał. — Wydaje się właściwe zrobienie tego od razu. Przełknęłam chęć by zaprotestować. — Ty tu jesteś szefem. — Skapitulowałam. W końcu i tak musielibyśmy mu powiedzieć. Quentin spoglądał pomiędzy nami, marszcząc brwi. — Co sie dzieje, Wasza miłość? — Quentin, pamiętasz jak mówiłem, że szukam dla ciebie rycerza? — Tak, Wasza miłość, — powiedział. — Jeśli przypisałeś go do Etienne'a, to będę musiała cię uderzyć — wtrąciła swoje trzy grosze May. Zerknęłam na nią. — Dlaczego? — Bo nuda nie jest cnotą. Sylvester uśmiechnął się. — Nie, nie przypisałem go do Etienne'a. — Ramiona Quentina opadły, relaksując się odrobinę. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak poważnie do tego podchodził. — Mogę ci zagwarantować, że rycerz, którego mu znalazłem nie jest nudny. May posłała mi pełne spekulacji spojrzenie. — Czyżby? — May. — Wasza miłość mogę przemówić? Sylvester i ja obydwoje zapatrzyliśmy się na Quentina. Sylvester otrząsnął się odrobinę szybciej niż ja i zapytał: — Tak, Quentin? — Chciałbym prosić o przypisanie do Sir Daye. W porządku, tego się nie spodziewałam. — Na dąb i jesion, dlaczego? — zażądałam odpowiedzi, nim mogłam się powstrzymać. — Ponieważ on ma gust — odparła za niego May. — Ponieważ uważam, że mogę się od ciebie dużo nauczyć — odpowiedział Quentin a dopiero później dźgnął May łokciem. Pisnęła. — Lubię cię i uczysz mnie takich rzeczy, jakich nie nauczy mnie nikt inny. — Jak na przykład jak to, jest zostać postrzelony? — spytałam.
— Jak zrobić to, co musi zostać zrobione. Proszę Wasza miłość, chciałbym abyś rozważył moją prośbę tak, aby mogła mnie dostać? Spojrzałam na Sylvestera. Nawet nie próbował ukrywać swojego uśmiechu. Westchnęłam. — Już cię dostałam — odparłam. — Już ją namówiłem, by się zgodziła — dodał Sylvester. Quentin spoglądał od jednego do drugiego z szeroko rozwartymi oczami. — Naprawdę? — Naprawdę — odparłam. — Wow, jestem ci winna pięć dolców — powiedziała May spoglądając na Sylvestera — Mówiłem ci, że się zgodzi. — Klepnął mnie w ramię. — Chodźcie. Marcia obiecała zrobić uroczysty lunch, jeśli uda mi się przekonać Toby. Posłałam mu spojrzenie z ukosa. — Zakładaliście się o to? — Tak zakładaliśmy się — odparł potakując. — A teraz chodź. Musimy ustalić, kiedy odbędzie się jego ceremonia pasowania na giermka i czy chciałabyś, aby odbyła się tutaj czy w Cienistych Wzgórzach. — Wciąż z uśmiechem, odwrócił się i ruszył. May posłała mi kciuka do góry i poszła za nim. Quentin spytał — Nie masz nic przeciwko, prawda? Przeciwko? Że zostałam namówiona do przyjęcia giermka, który najwyraźniej sam chciał ze mną pracować? Obraz Quentina leżącego z postrzałem i umierającego na jakimś polu został, zastąpiony powolną świadomością, że posiadanie giermka, może mimo wszystko, to nie będzie aż taką tragedią. Już i tak troszczył się o mnie, gdy go potrzebowałam, do cholery pomógł Tybaltowi ocalić mi życie, gdy królowa wsadziła mnie do więzienia za zabójstwo ślepego Michaela, a to wymagało odwagi skoro technicznie była, to po prostu zdrada. Może i był tylko dzieciakiem, ale wiedział, co robi. A będzie jeszcze lepszy. Sama go nauczę. Wyszczerzyłam się w uśmiechu, kładąc mu dłoń na ramieniu, w taki sam sposób, w jaki jeszcze przed chwilą Sylvester położył swoją na moim. Byliśmy nieomal tego samego wzrostu. Na dąb i jesion, strasznie szybko rósł. — W zasadzie Quentin — powiedziałam — myślę, że to będzie dobre dla nas obojga.
m Dwa May i Sylvester byli w holu grając w jedną z ulubionych gier May, 'znajdź straszydło'. Polegało to na gapieniu się nieruchomo na krokwie, czekając aż sufit zacznie się poruszać. Nigdy nie pojmę tego, co mój były sobowtór uważał za zabawne. Straszydła to tylko zmieniające kształt potworki zalegające w opuszczonych miejscach, takich jak strychy, stare zamki i Złota Zieleń, która stała pusta przez nieomal dwa lata, nim przeszła w moje ręce. Straszydła były tu, gdy otwarłam drzwi. Nakłonienie ich do opuszczenia tego miejsca nastręczało więcej problemów niż to było warte, więc zamiast tego zawarliśmy swego rodzaju dziwaczny sojusz, taki w związku, z którym nie straszyły mieszkańców a ja nie pozwalałam, aby mieszkańcy polowali na nie zabijając kamieniami. Sylvester spojrzał w dół, gdy nadeszłam z Quentiem. — May przypominała mi, o niektórych bardzo interesujących...zmianach, jakie tu poczyniłaś — uśmiechnął się. — Naprawdę wierzę w to, że wyjdą na lepsze. Odpowiedziałam uśmiechem. — To dobrze. Ja również. Złota Zieleń była naprawdę w kiepskim stanie, gdy ją przejęłam, ale Sylvester nigdy nie postrzegał tego w ten sposób. Prawdopodobnie pamiętał te ziemie w taki sposób, w jaki Evening lubiła prezentować je ludziom, idealne i statyczne, a nie jak skorupa, którą się stały. Już dłużej nie były one kruszącą się skorupą. Czasem było po prostu odrobinę chaotycznie. Dla przykładu: stado pixies wystrzeliwujące z kuchni, lecące w zwartym szyku, trzymając krawędzie białej ścierki do naczyń. Wiatr, który tworzyły rozwiewał mi włosy. Cała nasza czwórka rozproszyła się, udało mi się uchylić tuż przed tym jak jeden z maruderów prawie kopnął mnie w czoło.
Marcia nadbiegła zaraz po pixies wymachując miotłą nad głową i krzycząc: — Wracajcie, brudne małe szkodniki! Złodzieje! Jej oczy rozwarły się szeroko, gdy nas dostrzegła i stanęła przed nami wyhamowując z poślizgu, z poczuciem winy malującym się na twarzy. Próbowała schować miotłę za plecami, jeszcze bardziej zwiększając śmieszność tej całej sytuacji. — Uhm, cześć, Toby. May. Quentin. Uhm. Wasza miłość — Witaj, Marcia — powiedziałam z rozbawieniem. — Co tym razem ukradły? — Pixies to chochliki, które kradną wszystko, co nie jest przykute na stałe a te zamieszkujące Złotą Zieleń wydają się postrzegać Marcię, jako rozrywkę. Wiedzą, że nigdy nie dopadnie ich swoją miotła. Jeśli zaś chodzi o Marcię, to myślę, że sprawia jej to tyle samo zabawy, co im. Po prostu nigdy się do tego nie przyzna. — Dwa bochenki chleba i moją ścierkę. — Lepiej się pośpiesz nim porwą ścierkę robiąc z niej sobie przepaski na biodrach. — Wiem. Przepraszam za to. Lunch już podano. — Dygnęła i pobiegła, podążając za błyszczącym śladem pixie pozostawionym w powietrzu. Odwróciłam się do innych.— Więc? — spytałam. — Ktoś jest głodny? — Umieram z głodu — powiedział Quentin. Ruszył w stronę kuchni gdzie stał już posiłek składający się z kurczaka na zimno, sałatki i ciasta jabłkowego czekającego na stole. Jedna definitywna przewaga posiadania własnych włości, jadałam teraz lepiej, od kiedy Marcia wydawała się posiadać jakąś nadprzyrodzoną zdolność wiedzieć, kiedy to będzie w stanie wepchnąć mi widelec, w dłoń a krew wróżki, która w niej płynie jest akurat na tyle silna, że pozwala jej przygotowywać posiłki trzy razy szybciej niż normalnie. Kawa nadal jest podstawową częścią mojej diety, ale już dłużej nie odgrywa roli głównego produktu. Telefon May zadzwonił, gdy jedliśmy i pomachała nam na pożegnanie, po czym wypadła z włości na spotkanie swojej dziewczyny, które miało nastąpić po śmiertelnej stronie, na parkingu muzeum. Sylvester, Quentin i ja dokończyliśmy nasz lunch w komfortowej ciszy. Byłam w doskonałym nastroju do czasu, gdy wyprowadziłam Quentina i Sylvestera ze Złotej Zieleni. To była świeża i sucha noc. Powietrze smakowało jak lato a niebo było bezchmurne, pozostawiając gwiazdy błyszczące jasno przeciw siłom ciemności. Mieliśmy tego rodzaju czerwiec, o którym ludzie piszą kiepskie miłosne ballady, idealna pogoda i czyste niebo. Noce takie jak ta przypominały mi, dlaczego uwielbiałam mieszkanie nad zatoką. Samotna chmura wpadła w poślizg tuż przed księżycem, na krótko chowając jego twarz, wzdrygnęłam się. Minął mniej niż rok od czasu, gdy byłam uwięziona na ziemiach ślepego Michaela, przygotowując się do roli jego małżonki. Był martwy od ponad ośmiu miesięcy. To ja go zabiłam, ale to nie czyniło wspomnień o nim ani trochę łatwiejszych. Samochodem Sylvestera na ten wieczór był klasyczny Cadillac, pomalowany na granatowo nieomal stapiając się z cieniami zalegającymi na skrajach parkingu.
Nie żeby ludzcy pracownicy muzeum byli w stanie zobaczyć samochód nawet, gdyby był jaskrawo czerwony i stał zaparkowany w różanym ogrodzie. Zaklęcia Nie patrz tutaj w wykonaniu Sylvestera to piękna magia. Uściskał mnie mówiąc: — Dobrze sobie radzisz. Wkrótce będziemy mogli zacząć prawdziwe lekcję. Nadal jęczałam teatralnie, gdy on i Quentin wsiadali do samochodu i odjeżdżali, pozostawiając mnie samą z moim starym i poobijanym Volkswagenem. Odprawiłam swój stały rytuał sprawdzenia tylnego siedzenia nim otworzyłam drzwi. Możecie nazwać mnie paranoiczką, ale potrzebowałam tylko zabójcy na tylnym siedzeniu, którego przeoczyłam, aby uczynić z tego rytualny nawyk na całe życie. Włączyłam radio na pełny regulator i zaśpiewałam głośno i kiepsko, piosenka po piosence, wracając do swojego mieszkania. Nawet mimo dość sporego ruchu ulicznego wróciłam do domu w rekordowym tępię. Zabezpieczenia wokół mych drzwi były nietknięte, co znaczyło, że moja noc może pozostać do końca całkiem przyzwoita. W końcu cuda też się zdarzają. Strzeliłam palcami nucąc zaklęcie, zabezpieczenia puściły, pozostawiając zapach miedzi wiszący w powietrzu. Bułka z masłem. Radzenie sobie z zabezpieczeniami przychodzi mi teraz znacznie łatwiej, skoro są konstruowane i usuwane z brutalną siłą a ja uderzam mocniej niż przywykłam. Magiczna mowa. Pewnie, że czasem moje zaklęcia idą nie tak jak trzeba, ale to lepsze niż spędzanie całych dni na Tylenolu, nie? Spike i koty ocierają się o moje kostki w tej samej sekundzie, w której weszłam do domu, miaucząc i ćwierkając. — Spokój — powiedziałam, śmiejąc się i ściągając kurtkę. — Zaraz was nakarmię. — Tak w zasadzie, to chyba są złe, bo ja tu jestem. — Luidaeg wstała, wypuszczając na stolik z rąk najnowszy plotkarki magazyn May, gdy odsuwała się od kanapy. — Chyba mnie nie lubią. Zamarłam gapiąc się na nią, moja kurtka wyśliznęła się z moich nagle słabowitych palców i z głośnym hukiem upadła na podłogę. Zawsze wiedziałam, że moje zabezpieczenia nie powstrzymają, czegoś naprawdę dużego, ale nigdy wcześniej nie miałam na to dowodu. Luidaeg obserwowała mnie czekając aż mój szok przeminie. W końcu niepewnie powiedziałam. — Luidaeg. Jesteś...tutaj — Jesteś spostrzegawcza. Powinnaś pracować, jako detektyw. — Jej rozbawiony ton był podszyty ponurością, tak jakby żartowała tylko dlatego, że było to łatwiejsze niż krzyki. Jakoś było to jeszcze bardziej przerażające niż znalezienie jej w moim mieszkaniu. Powierzchowność Luidaeg nie jest przerażająca, przez większość dni wygląda jak człowiek, bardziej niż ja. Jak tego rodzaju kobiety, które mija się na ulicy tysiące. Jest średniego wzrostu, ma opaloną skórę i pokryty piegami nos, i duchy starych po trądzikowych blizn na policzkach. Dziś miała na sobie znoszone spodnie khaki i koszulkę pracownika stacji benzynowej z wyszytym na niej imieniem Annie, jej kręcone, czarne włosy do ramion, miała zaplecione w warkocze związane na końcach taśmą izolacyjną. Jej oczy były brązowe. Jednak wygląd Luidaeg potrafił być zmienny. Im bardziej zirytowana była, tym bardziej uciekało jej człowieczeństwo i zazwyczaj zaczynało się to od oczu.
Gdy jej oczy robiły się takie dziwne zazwyczaj rozpoczynałam ewakuację. Luidaeg podniosła brew. — Czy jest coś, co musisz zrobić nim skupisz się w końcu na mnie? To była moja szansa na przejęcie kontroli nad sytuacją. Wykorzystałam ją. — Muszę się napić kawy — odparłam, podnosząc kurtkę i wieszając ją na korytarzu. — Podać ci coś? — Może być kawa. Masz śmietanę? — Luidaeg podążyła za mną do kuchni i usiadła przy stole, odsuwając od siebie stos nieotwartej poczty. Spike i koty podążyły jej śladem. — Tak myślę. — Złapałam na w pół pełny dzbanek z kawą i napełniłam dwa kubki. Zawsze należałam do tej szkoły, która twierdziła, że kawa jest z czasem coraz lepsza. Dajcie mi dzbanek trzydniowej starej kawy a udowodnię, że sen jest niekoniecznym luksusem. — Wypiję swoją z solą i łyżką śmietany — powiedziała Luidaeg. Posłała kotom dobroduszne spojrzenie. Odpowiedziały tym samym, nie mrugając. Pokiwała. — Tak myślałam. Możecie odejść. Nic co mam do powiedzenia nie zostanie przez was powtórzone. Koty się nie poruszyły. Luidaeg podniosła brew pytając: — Naprawdę sądzicie, że wasz król skrzywdzi was gorzej niż ja? To odniosło skutek. Cagney i Lacey wypadły z pomieszczenia z uszami położonymi gładko po sobie i ogonami wypiętymi w powietrzu. Spike pozostał na miejscu spoglądają ostrożnie. Luidaeg uśmiechnęła się. — Ty możesz zostać. Twoja lojalność uległa zmianie. — Zerknęła na mnie. — Wiesz, że te worki pcheł szpiegują dla Tybalta, prawda? — Tak zakładałam. — Otwarłam lodówkę, grzebiąc w środku aż znalazłam pojemnik kwaśnej śmietany. May i Jazz obie lubiły gotować a z Jazz spędzającą coraz więcej czasu w mieszkaniu, nasza lodówka zawsze była pełna jedzenia. Nigdy nie przypuszczałam nawet, że jest tak wiele rodzajów chleba. Albo, że potrzeba tak wielu noży do czegoś innego niż dźgnięcie człowieka. — To, dlatego kazałaś im wyjść? — Wkrótce i tak będzie znał szczegóły. Nie czuję potrzeby głaskania jego ego dostarczaniem mu informacji, których jeszcze nie musi znać. — Jasne. — Postawiłam śmietanę i jeden z kubków przed Luidaeg, wskazując solniczkę gestem dłoni i odwróciłam się doprawiając swoją własną kawę.— Więc, dlaczego tu jesteś? Nie byłaś ostatnio zbyt towarzyska. — To było delikatnie powiedziane. Nie widziałam Luidaeg od czasu choroby Lily. Gdy poszłam do niej żądając informacji na temat tego, czym byłam. Nazwała wtedy dla mnie rodzaj wróżek, z którego pochodzi moja matka, Dóchas Sidhe a potem mnie wykopała. Nie było jej tam, gdy zostałam ułaskawiona. Nie odbierała telefonu a gdy poszłam do jej mieszkania nie mogłam go znaleźć. A teraz siedziała w mojej kuchni, może i byłam paranoiczką, ale ani trochę mi się to nie podobało.
— Przechodzimy od razu do rzeczy? — Wsypała sól do kawy. — Nie zapytasz, co u mnie? — A po co? — Skończyłam słodzić własną kawę i usiadłam na przeciwko niej. — W końcu nie martwiłaś się o mnie jakoś zbytnio, po tym jak matka zabawiła się z moim kodem genetycznym. — A więc się dąsasz, o to chodzi? — Luidaeg potrząsnęła głową. — Nie potrzebowałaś mnie, Toby. Nie mogłam nic zrobić, czego ty już byś nie zrobiła. Wiedziałam, że Sylvester się tobą zajmie. — I to niby ma usprawiedliwić twoje zniknięcie? — Nie masz zielonego pojęcia, co robiłam od czasu, gdy widziałaś mnie po raz ostatni. — I powinno mnie to niby obchodzić? — Zdałam sobie sprawę, że odpowiedź prawdopodobnie zabrzmi tak, jak tylko te słowa opuściły moje usta. Jeśli była zbyt zajęta, aby się mną zająć to prawdopodobnie nie, dlatego że była na wakacjach w Disneylandzie. — Tak, powinno obchodzić cię, coś wystarczająco okropnego, że musiałam się tym zająć. Tak, October powinno cię obchodzić, jeśli nie z innych powodów to, chociaż dlatego że nie lubisz jak ktoś niszczy twoje zabawki.— Luidaeg dotknęła powierzchni kawy końcówką palca, obserwując kręgi rozchodzące się po płynie. — Jesteś mi coś winna. Tego się nie spodziewałam. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego. — Co? — Jesteś mi coś winna. — Podniosła głowę. — Pokazałam ci drogę na ziemię mego brata, dwukrotnie; pomogłam ci go zabić tym, że umożliwiłam ci podróż na jego ziemię. Zrobiłam to, bo mnie o to prosiłaś, ale ja nie pracuję za darmo. Nie jestem też tania. Mówiłam ci to. Powiedziałaś, że cię to nie obchodzi. Kolory odpłynęły z jej oczu czyniąc je białymi i bezlitosnymi niczym morska piana. — Jest między nami nieuregulowany dług, October córko Amandine i nadszedł czas, abyś zaczęła płacić swoje długi. Zesztywniałam.— Nigdy nie byłyśmy przyjaciółkami, prawda? Po prostu chroniłaś swoją inwestycję. — To nie czas i miejsce na to. Uwierz mi żałuję, że nie mogę siedzieć tu z tobą i kłócić się o ideały naszej przyjaźni, ale nie mogę. Czas leci i jest już o wiele za późno. — Podniosła swoją kawę. — Przykro mi, że nie było mnie tutaj. Musiałam się czymś zająć czymś, co było znacznie ważniejsze niż te kilka problemów, z którymi wiedziałam, że sobie poradzisz beze mnie. Gapiłam się na nią. Kilka problemów? Lily umarła. Tak samo jak więcej niż tuzin Cait Sidhe. Ja nieomal umarłam a moje przetrwanie oznaczało porzucenie wszystkiego, w co do tej pory wierzyłam. Nie mogąc się powstrzymać zażądałam odpowiedzi. — Co takiego, do cholery robiłaś, co było tak ważne, że nie mogłaś tu być?
Było coś satysfakcjonującego w używaniu ludzkich przekleństw na kogoś tak nieludzkiego jak Luidaeg, mimo tego, że sama od czasu do czasu to robiła. Mój krótki moment satysfakcji przeminął, gdy odpowiedziała. — Próbowałam zapobiec wojnie. Chwilę zajęło mi ponowne odnalezienie głosu. Na wpół jąkając się spytałam: — Zapobiec wojnie? Jakiej wojnie? Społeczeństwo wróżek, co prawda dzieliło się feudalnie (królowie, królowe, książęta, księżnę i rycerze, damy i wszystkie te inne bzdury, które koloryzują śmiertelnicy nazywając rycerskością), ale nie pakowaliśmy się w wojny bez konkretnych powodów. Z tego, co było mi wiadomo nikt w tej chwili nikogo nie szturmował. Nawet Marzycielskie Lustra ze swoją paranoją, książęcej ekspansji siedziały cicho, zbyt zajęte oczekiwaniem aż Okiełznana Błyskawica eksploduje nękając oprócz nich, całą resztę z nas. Co prawda zawsze istniała możliwość, że jedno z królestw zdecydowało się uderzyć na inne, ale zebranie armii i zagrożenie tronowi to podstępny interes, który wymaga czasu, wojska i wielu zasobów. Nie moglibyśmy nie zauważyć ruchu na taką skalę. — Ile wiesz o podmorskim królestwie? — Co zostaniemy zaatakowani przez syreny? Luidaeg spojrzała na mnie stanowczo, zdałam sobie sprawę, że mówiła poważnie. Ludzie zamieszkują tylko jeden poziom życia: ziemię. Mogą podróżować poprzez powietrze i morze, ale nie są w stanie latać, czy też oddychać pod wodą. Wróżki nie mają tych ograniczeń. Są królestwa głęboko w oceanach i wysoko w chmurach, kwitnące poza zasięgiem śmiertelnych oczu ...i większości oczu wróżek, jeśli mam być szczera. Wróżki lądowe rzadko zadają sobie trud odwiedzania tych podmorskich a większość skrzydlatych ras jest zbyt słaba, aby dotrzeć do królestwa chmur. Może i jesteśmy wszędzie, ale to nie powstrzymuje nas przed dzieleniem przez środowisko. — Tak ciężko w to uwierzyć? Ziemia zatruwa ich wody i zabija ludzi. Podmorskie królestwo nigdy nie radziło sobie z ludźmi, jeśli tego nie chciało i nie potrafiło zrozumieć, dlaczego wróżki lądowe pozwoliły ludziom tak bardzo wydostać się spod kontroli. Przez jakiś dziewięćdziesiąt procent czasu są w stanie łagodnej irytacji. Nie są aktywnie wkurzeni, stąd brak corocznych inwazji, ale zirytowani. — Więc w czym problem? — W kilku zdaniach? Ktoś nęka księżną Solnej Mgły i jej rodzinę. Znasz księstwo Solnej Mgły? — To rodzinne księstwo Connora. — Technicznie był Selkie1 i pochodził z domostwa Roan2 zwanym Rathad, ale to domostwo odpowiadało bezpośrednio przed Solną Mgłą, której władza rozciągała się na linię brzegową całej północnej Kalifornii. 1
W mitologii celtyckiej istoty mogące zmienić się z lwa morskiego w człowieka, poprzez zrzucenie skóry.
2
Zmiennokształtne foki.
To Solna Mgła zdecydowała, że nadał się odpowiednio do transakcji dyplomatycznego małżeństwa z Rayseline Torquill. Nigdy wcześniej nie poznałam sprawującej tam rządy księżnej. Nie mogłam powiedzieć, że miała wiele szacunku, co do jej umiejętności podejmowania decyzji. — To przybrzeżne tereny, rozciągające się zarówno na lądzie jak i pod wodą, chociaż przede wszystkim pod wodą — powiedziała Luidaeg, tonem powinnaś to już wiedzieć. — Księżna Lorden jest tam regentem już od dwustu lat. — Merrow3?— Domyślałam się. Merrow są dla wody tym, czym Daoine Sidhe dla lądu, tylko bez zdolności do magii krwi i z tendencją do przyzywania sztormów w chwilach irytacji. Och, no i z płetwami, chociaż mogą mieć też nogi, kiedy tylko zechcą. — Tak — potwierdziła Luidaeg popijając kawę.— Jest dzisiejszym królem Giladisem. Starał się utrzymać więź z podmorskim królestwem. Obecna królowa...no, cóż po prostu tego nie robi Zaczynałam się powoli czuć jakbym nie przeczytała całego stosu informacji. — Król Gilad był otwarty na kontakty z podmorskim królestwem? — Wszystko było wtedy inaczej, przed trzęsieniem ziemi w 1906. — Wyraz jej twarzy był zamyślony. Odstawiła kubek. — Królowa Mgieł nie zawracała sobie głowy tym, aby pozostać z Solną Mgłą w dobrych stosunkach. Nie sądzę, aby dla niej mieli jakiekolwiek znaczenie. — Ma w sobie krew morskiej istoty. Czy jej rodzice nie nauczyli jej skąd się wywodzi? Luidaeg zamilkła przyglądając mi się przez chwilę. A potem mówiła dalej tak jakbym wcale się nie odezwała. — Dianda Lorden ma słabość do lądowych wróżek. Jej mąż jest Daoine Sidhe. Był pozbawionym ziem baronem nim zaczął odgrywać małżonka księżnej. — Więc, jak to się stało, że nie utonął? — Byłam tym zainteresowana, pomijając moją niechęć do wody. Jestem całkiem pewna, że Daoine Sidhe to nie wodne stworzenia. W innym razie ktoś by mi o tym powiedział. — Jest mężem Merrow. Mieli dość czasu, aby coś z tym zrobić. Niestety w wyniku tych działań Lordensowie byli zmuszenie do zakończenia dyplomatycznych stosunków z większością lądowych sąsiadów. — Dlaczego? — Niektórzy są bardziej świadomi politycznie niż wodorosty, Toby. Proszę zauważ, że nie zaliczam do nich ciebie — westchnęła. — Większość wróżek czystej krwi nie przepada za mieszanymi małżeństwami a już w ogóle nie przepadają za małżeństwami krzyżującymi ich światy. Więc kiedy szlachcic z lądu poślubia księżną podwodnego królestwa. — Ale przecież królowa też jest mieszana, prawda? A mój przyjaciel Mitch jest w części Nixie4.
3
Morska wróżka w Irlandzkiej mitologi.
4
Duszki zmieniające kształt wywodzące się z germańskich i skandynawskich folklorów.
— Po pierwsze nie wskazujemy palcem królów i królowych. Wszyscy wiedzą, że Królowa Mgieł ma w sobie krew mieszkańca morza, ale nikt nie będzie na tyle nietaktowny, aby kiedykolwiek o tym wspomnieć. Twój przyjaciel jest Odmieńcem. Nie stoi w kolejce do żadnego tronu a zwyczajni ludzie nie są tak niebezpieczni jak spadkobiercy szlacheckich tytułów. Po trzecie... — Zawahała się, wyglądając niepewnie. To było bardziej przerażające niż cokolwiek, co mogłaby mi powiedzieć. — Luidaeg? Dźwięk jej imienia jakby wyswobodził ją z transu. Potrząsnęła głową, powtarzając: — Po trzecie. Mieszana krew może być niestabilna w zależności od tego jak głęboka jest mieszanka. Jeśli spiknie się dwóch potomków mego ojca, nie ma tak naprawdę znaczenia, z jakiej linii krwi się wywodzą. Jeśli jedno z nich jednak decyduję się na potomka mamy, cóż. Tkwi w tym potencjał na sporo szaleństwa. — Jak Szaleństwo Odmieńca? — Dokładnie jak Szaleństwo Odmieńca. Nie spotykamy go po prostu tak często w mieszanej krwi, ponieważ większość z nich uczy się jak to ukrywać albo ginie. Niektóre kombinację krwi są stabilne, inne, już nie tak bardzo. Większość ludzi nie jest szczęśliwa, gdy szlachta decyduje się podejmować takie ryzyko. — Jasne — odparłam, czując się nagle zupełnie odrętwiała, gdy zaczęłam myśleć o tych wszystkich mieszankach krwi, o których wiedziałam, a które teraz przyszły mi do głowy. Siostrzenica Sylvester’a January O’Leary, miała mieszaną krew. Devin był Odmieńcem, ale również miał mieszaną krew. No i jeszcze Oleander, i Rayseline .....— Jeśli Dianda i Patrick pobrali się sto lat temu, czemu to nagle nabrało aż takiego znaczenia? — Ktoś grozi, że zabije jej dzieci. Nieomal wypuściłam z rąk kawę. — Co? To było tak oburzające, że z początku nie chciałam w to wierzyć, ale Luidaeg nigdy mnie nie okłamała. Jest obca nawet pośród wróżek i zbyt wiekowa, aby myśleć w taki sposób, by zrozumiał to ktoś, kto ma mniej niż tysiąc lat, ale nie była kłamczuchą. Dzieci są cenne w świecie wróżek, pomijając ich pochodzenie i nie mamy ich tu tyle, aby im grozić. Ślepy Michael był chroniony przez fakt, że był pierworodnym i był tak przerażający, że nikt nie chciał się tego podjąć. Ale nawet to nie uratowałoby go, gdyby pobierał swoją dziesięcinę częściej. Grożenie zabójstwem dzieci szlachty to porosty sposób do tego, aby przekonać się jak wiele zbrojnych jest w stanie taka szlachta zebrać, i jak wielu żołnierzy mają ich przyjaciele. — Ktokolwiek to jest twierdzi, że ma pozwolenie królowej, starałam się powstrzymać Lordensów przed zrobieniem czegoś głupiego, ale ich synowie zniknęli dziś rano. Dianda i Patrick są przerażeni. Przerażeni ludzie, przerażeni rodzice są skłonni do zrobienia niezwykle destrukcyjnych rzeczy. — Wyciągnęła skorupę uchowca w kolorze łupków, w rozmiarze srebrno dolarówki z powietrza upuszczając ją na stół między nami. — Noś to ze sobą, gdy będziesz mi potrzebna, dowiesz się. Zabezpieczenia w moim domu będą wiedziały, aby cię przepuścić. Przyjdź, jeśli będę ci potrzebna. Będę tam. Byłam tak skupiona na tym, co mówiła, że nieomal zapomniałam, dlaczego to mówiła. Miałam spłacić swój dług. — Co mam zrobić? — Podniosłam skorupę. Była zimna w dotyku.
— Musisz pomóc mi powstrzymać tę wojnę. — Luidaeg, co mam zrobić, czego ode mnie oczekujesz? Nie mam doświadczenia w zapobieganiu wojnie. Dlaczego ja? — A kto inny miałby to być? Wszystko, czego oczekuję to, to, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy. To wszystko, czego zawsze chciałam od twojej matki i wszystko, o co kiedykolwiek prosiłam ciebie. Jutro w nocy jest spotkanie na dworze królowej. Lordensowie pojawią się na nim żądając oddania swoich dzieci, prawdopodobnie będzie to ich ostatnia próba przed wypowiedzeniem wojny. Królowa wyślę kogoś, kto będziesz nalegał na twoją obecność, jako reprezentację Złotej Zieleni. Ubierz się ładnie. Idź uzbrojona. — Luidaeg. — Zginą ludzie, jeśli tego nie powstrzymamy. Ty możesz być jednym z nich, jak również ja. Nadal musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy. — Odwróciła się i wyszła z kuchni. Wstałam wsuwając muszlę do kieszeni i podążyłam za nią. Cagney i Lacey siedziały przed drzwiami, wierzgająca ogonami. Luidaeg stanęła spoglądając na nie. — Powiedzcie swojemu królowi, że tym razem nie może jej ocalić. Moje żądanie ma pierwszeństwo, bez względu na to, jak daleko będzie musiała się posunąć, aby je wypełnić. — O czym ty mówisz? — Nieważne. One wiedzą, o co mi chodzi — spojrzała przez ramię otwierając drzwi i powiedziała. — Uważaj na siebie. Trzymaj oczy szeroko otwarte. Nie mamy czasu, aby się z tym pieprzyć. — O czym ty… — Bądź ostrożna — potworzyła zamykając drzwi. Gapiłam się na nie przez moment, po czym ruszyłam za nią, otwierając je szarpnięciem i krzycząc: — Czy mogłabyś, choć na dziesięć sekund przestać mówić tak niejasno i wytłumaczyć wszystko normalnie?! — zażądałam odpowiedzi. Dłoń Dugana powędrowała właśnie w powietrze, aby zapukać. Opuścił ją. — Ehm — powiedział. Zaklęłam puszczając klamkę. — Och, to ty. Dugan Harrow pracował dla Królowej Mgieł. Był dworzaninem bez tytuły z Głębokich Mgieł i dokładnie tym rodzajem aroganckiego, uprzedzonego drania, do którego system naszej szlachty zdecydowanie zachęcał. Ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy wykazywał irytujące pokłady radości z faktu skazania mnie na egzekucję. Nie polubiliśmy się. Wstrząśnięty moim zdecydowanie niestandardowym pozdrowieniem, Dugan odchrząknął pytając: — Mogę wejść? Posłałam mu zmęczone spojrzenie. — O której mam tam być? Powinnam z kimś przyjść? — Ja...uhm... siódma trzydzieści. I tak. To formalna uroczystość i towarzystwo jest zalecane. Brzmiąc nieszczęśliwe dodał: — Powiedziano mi, abym zgłosił się ochotnika, jeśli…
—To nie będzie konieczne. — Zamknęłam drzwi, tuż przed jego twarzą, zatrzaskując zasuwę z głośnym hukiem. Nieomal świtało; Connor może będzie jeszcze na nogach, jeśli od razu do niego zadzwonię. To załatwiłoby sprawę partnera, jeśli zaś chodzi o resztę... Zagubione dzieci. Luidaeg żądająca spłaty długu. Czasem zastanawiam się, dlaczego w ogóle zawracam sobie głowę myśleniem, że życie może być proste. To dzieje się jedynie w bajkach.
h Trzy Telefon zadzwonił, kiedy po niego sięgałam. Skrzywiłam się i podniosłam, wymyślając w głowię jakąś wymówkę, dlaczego to muszę natychmiast się rozłączyć. — Hallo? — Och, dobrze, że jeszcze nie śpisz. Całe napięcie spłynęło z moich ramion. Oparłam się o ścianę korytarza i mimowolny uśmiech zakwitł na moich ustach. — Connor, cześć, właśnie miałam do ciebie dzwonić. — Więc, to dobrze, że ja też jeszcze nie śpię. — Śmiech Connora był odrobinę rozkojarzony tak, jakby skupiał swoją uwagę na kilku rzeczach jednocześnie. — Mogę cię zobaczyć? — Dlatego właśnie miałam dzwonić, Connor.... — Powiesz mi, kiedy będę już u ciebie. Jestem na dole, na ulicy.— Rozłączył się nim mogłam zaprotestować. Nie żebym miała taki zamiar, potrzebowałam randki na dwór królowej a nawet bardziej potrzebowałam przyjaciela. Potrzebowałam Connora. Connor O’Dell zaczęliśmy się spotykać, kiedy byłam nastolatką. Zerwaliśmy, ponieważ jego rodzina powiedziała, że nie może on tracić czasu z Odmieńcem, ale nigdy nie wyleczyliśmy się z tego uczucia, nawet wtedy, gdy związałam się z ludzkim mężczyzną a on wpakował się w dyplomatyczne małżeństwo z wariatką. Nie sądzę, aby ktokolwiek poczuł się zaskoczony, kiedy Connor świętując unieważnienie swojego małżeństwa zaprosił mnie na śniadanie. Wiem też, że żadne z nas nie było zaskoczone tym, że powiedziałam tak. Śniadanie rozpoczyna się o zachodzie słońca (całkowicie uzasadniona godzina, skoro wróżki to stworzenia nocy) i trwały aż do zamknięcia restauracji. Potem wędrowaliśmy po mieście, trzymając się za ręce, rozmawiając i przypominając sobie, dlaczego już na samym początku wpadliśmy sobie w oko. Pocałował mnie na dzień dobry na progu mego mieszkania, dziesięć minut przed wschodem słońca a ja wciągnęłam go do środka tak, aby mógł mnie też pocałować na dobranoc. Do diabła z uprzejmością i czekaniem aż ludzie zapomną o skandalu związanym z dezercją jego żony. Czekaliśmy latami i nie chciałam już dłużej czekać.
Może to był kiepski pomysł, ale na Maeve, zasłużyłam sobie na luksus jednego, czy dwóch kiepskich pomysłów. Skierowałam się do kuchni, aby dokończyć kawę, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. Zerknęłam na zegarek kierując się by otworzyć. — Nie żartowałeś, kiedy powiedziałeś, że jesteś na dole. Ile ci to zajęło, jakieś trzy minuty? Connor uśmiechnął się blado. — Ledwie pamiętałem, aby najpierw zadzwonić. — Tak, czy tak ucieszyłabym się na twój widok. Wejdź. Przyjrzałam mu się, gdy wszedł do środka, oceniając jego wygląd. Gust Connora w kwestii ubrań zawsze oscylował wokół swobody i tak było też i dzisiaj; miał na sobie jeansy i biały T-shirt a stopy miał bose. Jego skóra lwa morskiego, która wiązała go z magicznym światem wróżek była zawiązana w pasie skomplikowanym marynarskim węzłem. Jego pstrokate, brązowo szare włosy były zmierzwione i jeszcze nie do końca suche w taki sposób, że miałam nieodpartą chęć by przeczesać je swoimi palcami. Connor dostrzegł moje szacujące spojrzenie i potrząsnął głową.— Podjechałem tu na Kelpie5. To była długa noc. Gdybym to ja spróbowała ujeżdżać Kelpie, skończyłabym rozszarpana i pożarta nim zdążyłabym mrugnąć. — Jestem całkowicie pewna, że to właśnie to, co nazywają spokojem przed burzą. — Tego się właśnie obawiam — potwierdził Connor. Położył dłonie na moich ramionach i obrócił tak, że stałam przed nim, po czym pochylił się i pocałował mnie głęboko. Jego usta smakowały wodorostami i wodą morską. Pocałunki Connora sprawiły, że nawet najgorsze dni nie wydawał się wcale aż takie złe. Wtopiłam się w niego, przeczesując jedną dłonią jego włosy a drugą wsuwając pod węzeł paska, który zrobił sobie ze swojej skóry, skutecznie zatrzymując go na miejscu. Nie lubię wody, ale jeśli chodzi o Connora, byłam gotowa zrobić wyjątek. Gdyby był oceanem byłabym bardziej niż szczęśliwa mogąc w nim utonąć. Wydałam z siebie pełen niezadowolenia pomruk, kiedy przerwał nasz kontakt. — Smakujesz jak kawa. — Jego dłonie jakoś znalazły drogę pod moją koszulkę i teraz delikatnie zataczały kręgi w dole moich pleców. — A to zaskoczenie. — Pocałowałam go ponownie, po czym oparłam swoje czoło o jego, pozostawiając dłonie wplątane tam gdzie były. — Cieszę się, że tu jesteś. — Ja również. — Wyraz jego twarzy zrobił się poważny. — Na sól i piasek Toby nie wiem jak ci to powiedzieć, ale... Moje serce zamarło. — Solna Mgła odsyła cię stąd, prawda? — Co? — Odsunął się. Moje zamierające serce nie zwolniło swego uścisku. Pozwoliłam mu się odsunąć.— Dlaczego tak myślisz? Zmusiłam się do wymuszonego uśmiechu, pomijając ból serca i wyjaśniłam. — Jesteś mokry a Luidaeg była tu zanim zadzwoniłeś. Naprawdę jest aż tak źle jak uważa? Odchodzisz?
5
W folklorze celtyckim nadnaturalny wodny koń, zmieniający kształty, nawiedzający szkockie jeziora i rzeki.
Connor milczał przez chwilę, a jego ciemne oczy przeszukiwały moją twarz. W końcu, cicho powiedział. — Prawdopodobnie jest nawet gorzej. Myślę, że będziemy mieli szczęście, jeśli nie dojdzie do wojny. I nie, jeszcze nie odchodzę, ale... sam nie wiem. Być może będę musiał. — Na zęby Maeve. — Uwolniłam dłonie używając ich do odsunięcia własnych włosów z twarzy. — Wybierasz się na to dyplomatyczne coś, jutro na dworze królowej? — Nadal jestem dyplomatycznym ambasadorem w Cienistych Wzgórzach, przynajmniej do czasu, gdy nie zostanę odwołany. Muszę tam być — powiedział. — Wzywają też szlachtę? — Tak, też dostałam zaproszenie, właśnie minąłeś się z Duganem. Spojrzenie Connora pociemniało. — To dobrze. Wolałbym nie wywoływać dyplomatycznego incydentu, gdy stoimy na skraju wojny. — Lubię, kiedy jesteś taki opiekuńczy — powiedziałam, pochylając się bliżej do niego i zaplatając dłonie na jego karku. Z jakiegoś powodu mój chłopak nie przepadał za mężczyzną, który mnie pojmał i odprowadził do celi w łańcuchach. Cóż nie trudno się tego domyślić. — Pomimo tego, że myślałam, iż uda mi się trochę po wagarować, nic z tego jednak nie będzie, Luidaeg mi na to nie pozwoli. Nie chcę abyśmy wplątali się w wojnę, więc najwyraźniej mam temu zapobiec. Connor zagwizdał, długo i nisko. — Nie prosi nigdy o niewielkie przysługi, prawda? — To nie w jej stylu. — Pocałowałam go w podbródek. — Co powiesz na to, aby pokazać się ze mną publicznie? I może poręczyć za mnie u Lordensów? Byłoby łatwiej gdyby mnie nie znienawidzili. — Spróbuję — powiedział z głęboką czułością w głosie. — Planujesz ratować świat już dziś wieczorem? — Nie. W końcu nie mogę od tak sobie odwiedzić podwodne królestwo no i wiem, gdzie Lordensowie będą jutrzejszej nocy. Wtedy się z nimi spotkam. Poza tym jest późno. Byłoby miło, choć raz rozpocząć radzenie sobie z kryzysem uprzednio porządnie się wysypiając. — Społeczeństwo wróżek zasadniczo wyłącza się po wschodzie słońca. Jeśli pójdziemy na wojnę to nie stanie się to wcześniej niż późnym popołudniem. Masa czasu na sen...i inne rzeczy. — Mogę spędzić tu dzień? Uśmiechnęłam się. — Tak jakby miała pozwolić ci wyjść? Connor nie odpowiedział mi słowami. Zamiast tego pocałował mnie mocno, unosząc podczas tego procesu moje nogi z podłogi. Odpowiedziałam zrzucając buty i oplatając go nogami w pasie. Złapałam ponownie jego pasek tym razem dla lepszej przyczepności i oddałam pocałunek próbując jednocześnie lepiej się w niego wpasować. Zaniósł mnie tak w dół korytarza, całując przez całą drogę, tak jakby myślał, że w ciągu ostatnich pięciu minut mogłabym zapomnieć, co do mnie czuł. Miałam ledwie na tyle przytomności umysłu, aby wyplątać jedną rękę i zatrzasnąć drzwi sypialni nim, jakiekolwiek z moich zwierzaków podążyło za mną. Naprawdę nie dbałam o to, że Cagney i Lacey szpiegują dla Tyblata, ale były pewne rzeczy, które nie musiały być mu raportowane.
Connor cofał się dopóki nie uderzył w łóżko i nie usiadł, pozostawiając mnie siedzącą na jego kolanach. Rozsupłałam nogi tak, że siedziałam teraz na nim okrakiem, ściągając jednocześnie przez głowę jego koszulkę. Był bardziej niż chętny, aby mi pomóc zwłaszcza, że dzięki temu mógł zrównoważyć skalę odpinając moją koszulę i rzucają ją na podłogę. Pocałowałam go ponownie, podczas gdy on odpiął mój stanik, zrobił to zadziwiająco sprawnie biorąc pod uwagę to, że jego palce były połączone błonami, aż do pierwszego knykcia. Obydwoje byliśmy już nadzy do pasa, gdy przerwał posyłając mi spojrzenie, pod którym ucieszyłam się, że już siedzę, bo w innym razie zwaliłoby mnie z nóg. Czekałam bardzo długo, aby zobaczyć to spojrzenie na jego twarzy. Teraz, gdy widywałam je już w miarę regularnie, było jedną z moich najulubieńszych rzeczy na świecie. Jego ręce zajęły się teraz odpinaniem mego paska na noże i zapomniałam o wszystkim, starając się tylko doprowadzić do tego, abyśmy oboje byli nadzy najszybciej jak to tylko możliwe. Selkie całą swoją magię trzymają w skórach, które ze sobą noszą. To znaczyło, że bez względu na to, co robiliśmy, Connor musiał trzymać swoją skórę gdzieś w pobliżu ciała, aby utrzymać kontakt ze światem wróżek. Teraz już praktycznie tego nie zauważałam. Jego jeansy dołączyły do moich na podłodze, a potem byliśmy już tylko my, splatani razem tak ciasno, że potrzeba by chyba jakiegoś aktu Oberona, aby nas rozdzielić. Chrząknął, gdy doszedł wydając z siebie dźwięk bardzo podobny do szczeknięcia foki. Jęknęłam, kołysząc jeszcze mocno biodrami, po czym opadłam wyczerpana. Idealnie wymierzyliśmy czas. Słońce właśnie zaczęło sie wznosić, gdy się rozdzieliliśmy... a wtedy nacisk świtu uderzył w nas z całą mocą, wypalając całą magię tego świata. Zatopiłam twarz w ramieniu Connora, walcząc o oddech. Wschód słońca nie ranił mnie już tak jak kiedyś, ale nadal mnie ubezwłasnowolniał i cholernie bolał. Connor otoczył mnie ramieniem, trzymając mocno. Selkie nie odczuwają świtu w taki sposób jak reszta z nas. Sprawia im, co prawda ból, ale nie pozostawia ich kompletnie bezradnych. Nacisk zniknął, pozostawiając powietrze spopielone w wyniku śmierci magi. Zakaszlałam, tuląc się do Connora i wdychając uspokajający zapach soli morskiej jego skóry, gdy odpływałam w niespokojny sen. Światło przesączające się przez zasłony, gdy się zbudziłam było pół mroczne: klasyczne złote popołudnie według Lewisa Carroll’a. Prześcieradła miałam splątane wokół pasa, dowody mego niespokojnego snu. Connor poruszył się przy mnie. Wtuliłam się w niego pytając. — Nie śpisz? — Mmmm. — Dobrze. — Stuknęłam go lekko w ramię. — Już popołudnie, śpiochu. Otworzył oczy uśmiechając się do mnie. — Hej — powiedział przysuwając mnie bliżej do siebie. — Dobrze sapałaś? Odpowiedziałam pocałunkiem. Connor przesunął dłonią wzdłuż moich pleców, obejmując krągłość biodra. Nie myślałam o nadchodzącej wojnie, ani o tym, że jeszcze nie umyłam zębów.
Myślałam tylko o gładkim ciele Connora przyciśniętym do mojego. Selkie mają mniej owłosienia na ciele w swojej ludzkiej formie, niż można byłoby się spodziewać; są naturalnymi pływakami, usprawnieni tego rodzaju muskulaturą, o którą olimpijczycy muszą się starać. Obrócił mnie na plecy, oplatając palcami moje nadgarstki. Błony między jego placami były tak chłodne, jak reszta jego ciała gorąca. — A co z tobą? — zapytałam słodko, przesuwając palcami stopy wzdłuż jego nogi. — Dobrze spałeś? — Za wyjątkiem chrapania, pewnie — odparł i uśmiechnął się. Nie powstrzymałam się, by się na to nie roześmiać, opierając głowę na jego ramieniu. O tej porze roku ze sposobu, w jaki wpadało do sypialni światło, wywnioskowałam, że mamy jeszcze może, trzy godziny, po czym będziemy musieli zacząć poważnie myśleć o udaniu się na dwór królowej. Miałam zbyt dużo do zrobienia, aby wylegiwać się w łóżku, więc musiałam odsunąć na bok mojego kuszącego kochanka Selkie. — Czasem bycie odpowiedzialny jest do kitu— zrzędziłam, wysuwając się z łóżka. Porwałam szlafrok z podłogi. — Chodź Connor, czas stawić czoła kolejnej nocy w naszej bajkowej krainie. Connor jęknął i podążył za mną do kuchni. Konwersacja umarła zastąpiona jedzeniem. Connor pochłaniał świeże owoce i musli, podczas gdy ja wsypałam łyżkę płatków do resztek pozostałych z mojego wczorajszego dzbanka kawy, nastawiając od razu nowy. — Jesz jak sześciolatka — skomentował Connor i wyszczerzył się na mnie wkładając miseczkę do zlewu. — Uzależniona od kofeiny sześciolatka — poprawiłam go. — Och przepraszam. Jesz jak uzależniona od kofeiny sześciolatka. — Podszedł do mnie całując lekko. — Muszę się przebrać na dzisiejszą noc i sprawdzić kilka rzeczy. Wrócę po ciebie za kilka godzin? — Też powinnam się już przygotowywać — powiedziałam pełna żalu. — Uważaj na siebie, dobrze? Nie jestem jeszcze gotowa, aby ponownie z tobą zerwać. Zaśmiał się odrobinę. — Spróbuję nie nadziać się na żaden nóż. — Trzymam cię za słowo. Szerokiej drogi. Connor pocałował mnie ponownie. — Szerokiej drogi, słodkiego pływu, wrócę nim się spostrzeżesz. — Kłamca — odparłam i puściłam go. A to było coś, co robiłam coraz bardziej i bardziej niechętnie... a jeśli nie uda nam się powstrzymać tej wojny, być może będzie to coś, co będę musiała zrobić już na zawsze.
h Cztery Skończyłam płatki, po wypuszczeniu Connora. Dwór królowej nie jest tego rodzaju miejscem, do którego udaję się na dobry posiłek i byłam prawie pewna, że po tym wydarzeniu, nie będę już miała zbyt wiele czasu na jedzenie. Gdy skończyłam podniosłam słuchawkę bezprzewodowego telefonu i skierowałam się do swojego pokoju. Jeśli mam udać się na formalną uroczystość i nie zawstydzić samej siebie, będzie mi potrzebna odrobina pomocy. I to, dlatego właśnie, przyjaciół mam na szybkim wybieraniu. Dziarski, pełen werwy, damski głos odezwał się w słuchawce, po drugim dzwonku. — Hallo? — Cześć, Stacy. — Trzymałam telefon między policzkiem a ramieniem, gdy zaczęłam przekopywać się przez szafę. Co ubrać na dyplomatyczne wydarzenie, które powinno być pierwszym krokiem ku zapobieżeniu wojnie? Oczywiście poza dużą ilością broni. Ostatnie, czego chciałam, to rozpoczęcie nowego konfliktu poprzez posiadanie nie tego, co trzeba rodzaju miecza. — Toby! Co słychać, skarbie? — Ktoś krzyczał w tle. To pomogło mi ukoić nerwy. Stacy i jej mąż mają piątkę dzieci. Byłabym bardziej zaniepokojona, gdyby nikt nie krzyczał w tle. — Niewiele. Jesteś zajęta? — Nie zupełnie, Jessica, natychmiast zdejmij stamtąd brata! Dlaczego pytasz? — nie mogłam winić jej za to, że brzmi odrobinie podejrzliwie. Bycie jedną z moich najlepszych przyjaciółek nauczyło ją obawiać się niezapowiedzianych telefonów. — Muszę dzisiaj iść na dwór królowej i nie mam się, w co ubrać. — Podniosłam dżinsową spódnicę z podłogi w szafie. — Mam jeszcze problem z włosami, gdy sama coś z nimi spróbuję zrobić, skończę wyglądając jak czyjś wystawowy owczarek Collie. Stacy przerwała pytając. — Toby, co jest grane? Zdusiłam westchnienie. Czasem posiadanie spostrzegawczych przyjaciół przysparza więcej problemów, niż jest tego warte. — To dyplomatyczna impreza. Lokalni reprezentanci podwodnego królestwa tam będą a ja powinnam reprezentować Złotą Zieleń, co oznacza, że muszę ubrać się jak dorosła. — Ach, rozkosze bycia hrabiną. — Stacy brzmiała tak, jakby poczuła ulgę. — Dyplomatyczna impreza najwyraźniej nie uwolniła w jej głowie żadnych ostrzegawczych dzwonków. — Mam pomóc ci się przygotować?
— Proszę? — Nie ma problemu. Czy May jest w domu? — Nie w tej chwili. Dlaczego? — Mam dla niej straszliwy szalik. Karen zrobiła go na zajęciach ze sztuki. — Jestem pewna, że się jej spodoba. Widzimy się za godzinę? — Coś w tym rodzaju. — Rozłączyła się. W tym momencie zawartość mojej szafy już w większości była na podłodze. Pchnęłam je nogą i usiadłam na łóżku. Zakładając, że Stacy wyjdzie z domu o tej godzinie, o której powiedziała, że to zrobi, miałam jeszcze jakieś czterdzieści pięć minut, aby się umyć, zrobić więcej kawy i wykonać jeszcze kilka telefonów. Westchnęłam i zaczęłam wybierać kolejny numer. Następny miałam zamiar wykonać do Bucer'a O’Malley. Kiedyś mieszkaliśmy razem w miejscu zwanym Domem, jeszcze w czasach, gdy sądziłam, że uliczny zakapior, to jedyna ścieżka mojej kariery. Nie pracowaliśmy razem od bardzo długiego czasu, ale wiedziałam, że nadal przebywa w królestwie. Wiele z byłych dzieci Devina utrzymywało ze sobą przynajmniej luźny kontakt, powiązania sekretami, które dzielili i wspólnym poczuciem wstydu. Jeśli ktoś stąd wynajął porywacza, Bucer będzie wiedział. Nie odbierał telefonu. Zostawiłam mglistą wiadomość, wraz z silną sugestią, aby oddzwonił i wybrałam ponownie, dzwoniąc do kogoś, kogo bardzo lubiłam: Dannego, mostowego trolla, taksówkarza, który gdzieś po drodze stał się moim sojusznikiem. Winiłam za to jego słabo rozwinięty zmysł poczucia własnego bezpieczeństwa. Cieszyłam się, że mam go po swojej stronie. Czasem to całkiem poręczne mieć u swego bogu siedmiu stopową górę, która porusza się jak mężczyzna i jest gotowa uderzać różne rzeczy, jeśli ja tego potrzebuję. — Joł — powiedział Danny krzycząc abym usłyszała go poprzez rezydujące u niego stado szczekających Barghestsów. Swoim poziomem hałasu jego dom spokojnie mógł konkurować ze Stacy. — Hej, Danny, tu Toby. — Tobes! — powiedział z nieukrywaną radością. — Co słychać dziewczyno? Potrzebujesz podwózki? — Nie, nie podwózki, przysługi. Słyszałeś o tym, co się dzieję w Solnej Mgle? Radosny ton zniknął natychmiast. — Nie w zbyt wielu słowach, ale wszyscy wiedzą, że coś jest na rzeczy. Nikt nie widział żadnej z wróżek Merrow, które zwykle przesiadują w pobliżu doków, już od wielu dni i większość Selkie też zniknęła. Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? — Cóż, być może ruszymy na wojnę. Czy to się liczy, jako coś, co powinieneś wiedzieć? — Jego milczenie powiedziało mi wszystko. — Chcę, żebyś popytał, zobaczył, czy ktoś ostatnio jakoś znacznie się wzbogacił, czy ktoś nie szuka na ulicy popleczników próbując kupić ich za pieniądze i nie tylko. — Już się robi — odparł Danny. — Jest coś jeszcze, czego potrzebujesz?
— Synowie księżnej Solnej Mgły zniknęli. Muszę ich znaleźć. Ale najpierw muszę pojawić się na dyplomatycznym przyjęciu na dworze królowej. Więc, jeśli jest coś, co mógłbyś zrobić, podczas gdy ja będę niestety zajęta gdzie indziej, to będę twoją dłużniczką. — Nie musisz być moją dłużniczką dziewczyno, po prostu utrzymaj się przy życiu. — Staram się. Szerokiej Drogi Danny. — Tobie również. Czułam się odrobinę lepiej, gdy opuszczałam pokój. Z Dannym i Bucerem (jeśli będzie zawracał sobie głowę tym, aby do mnie oddzwonić) będę miała przynajmniej oko na ulicę podczas, gdy sama, będę spędzać czas z ludźmi, którzy mieli problem z tym, aby w ogóle przyznać, że coś takiego jak ulica istniej. Czasem mam wrażenie, że to cud, iż świat wróżek w ogóle jeszcze funkcjonuje, skoro wydajemy się żyć w stałym zaprzeczeniu, na temat tego jak działa nasza społeczność. Spike poszedł za mną do łazienki sadowiąc się na krawędź umywalki i poćwierkując. Pochyliłam się, aby pogłaskać jego pokryty kolcami łepek, gdy czekałam aż woda się zagrzeję. Woda w kranie to jedna z prawdziwie pięknych rzeczy wśród pomysłowości śmiertelników. Wróżki może i mają zamki ze szkła i lustra, które mówią, ale trzeba było ludzi by wymyśli spłuczkę w toalecie. Mimo, że bardzo chciałam spędzić godzinę, albo dwie, pod prysznicem pozwalając wodzie popracować nad mięśniami zmęczonymi po lekcji z Sylvesterem (i moich lekcjach z Connorem), miałam rzeczy do zrobienia. Spłukałam się pośpiesznie, zakręciłam wodę i wśliznęłam się w szlafrok, po czym wyszłam z łazienki. May czekała na mnie w korytarzu z rozbawionym wyrazem twarzy. — Cześć — powiedziała. — Hej, jesteś już w domu. — Minęłam ją. — Łazienka jest już wolna. — To miło. — Założyła ramiona na piersi wpatrując się we mnie z kpiącym uśmieszkiem. — Jazz i ja znalazłyśmy Stacy siedząca na progu, gdy wróciłyśmy to domu. Jesteś kiepską przyjaciółką. — Kiedy to było? — spytałam nim uniosłam głos i krzyknęłam: — Jesteś wcześniej! — Wiem! — zawołała w odpowiedzi Stacy. Wywróciłam oczami. — To będzie niezły ubaw. Powiedziała ci, dlaczego tu jest? — Nie, ale Luna to zrobiła, gdy zadzwoniła i poprosiła, abym przyjechała odebrać twoją sukienkę. Będziesz najpiękniejszą księżniczką na całym balu. — May uniknęła mojego kurczowego wymachiwania rękoma i skierowała się w stronę kuchni. Spojrzałam na jej odwrót czując wewnętrzną ulgę. Nie chciałam tłumaczyć całej sytuacji przy Stacy. To by ją zmartwiło, a martwiąca się Stacy nigdy nie jest za dobrym pomysłem. Stacy czekała w moim pokoju. Pozbierała ubrania z mojego łóżka i podłogi w trakcie oczekiwania, odkładając je na miejsce z dokładnością, jakiej większość moich ubrań nie doświadczyła od momentu opuszczenia sklepowej półki.
Przeglądała moją szufladę z bielizną, kiedy się pojawiłam. — Toby, wydaje mi się, że większość z tego poprzedza powstanie tkaniny syntetycznej. — Ja też cię witam — powiedziałam sucho. — Jesteś tu po to, aby zrobić mi włosy a nie kpić z mojego ubraniowego gustu. — Jestem tu po to, aby pomóc ci się przygotować kochanie a to oznacza jedno i drugie — przesunęła się, aby mnie uścisnąć ignorując fakt, że nadal ociekałam wodą po prysznicu. Następnie wskazała moje biurowe krzesło, które teraz zostało zaciągnięte na środek przed lustro w sypialni. — Siadaj. Muszę odbyć sobie z twoimi włosami długą pogadankę. — Czy to będzie bolało? — Posiadanie trzech córek pozwalało Stacy być na bieżąco z najnowocześniejszymi trendami, była też na tyle zorientowana w trendach wróżek czystej krwi, aby wiedzieć, co nie jest akceptowane. Była najlepszą możliwą osobą, aby pomóc mi się przygotować. — Prawdopodobnie — Stacy pchnęła mnie na krzesło, stając za mną. — Musisz lepiej zajmować się swoimi włosami — powiedziała, rozkładając mi ręcznik na karku i delikatnie osuszając włosy, pasmo po paśmie. — Po co? Przecież ty to za mnie robisz? — Mówię poważnie. Masz dopiero pięćdziesiąt lat. Co zrobisz jak będziesz miała dwieście? Zaczniesz nosić perukę? — To jakaś myśl — odparłam zamykając oczy. — Mogłabym załatwić sobie taką wystylizowaną jak twoja? Stacy zmarszczyła się, ale nie przerwała suszenia. Obie wiedziałyśmy, że żartowałam tylko w połowie. Stacy i ja obie jesteśmy brunetkami, ale jej włosy mają kolor eleganckiego kasztanu, podczas gdy moje wyblakłego, przypominającego popiół brązu ze złotymi pasemkami. Jej włosy są gęste i zadbane, moje, sterczą prosto i jedyne, co mogę z nich uczesać to kucyk. Tak naprawdę włosy Stacy są tak dobre jak cała jej reszta, dziewczyna potrafi zatrzymać ruch uliczny jednym uśmiechem. Ja też to potrafię. Tylko muszę do tego celu wjechać w coś samochodem. — A więc zapraszają cię teraz na dyplomatyczne imprezki? — Stacy upuściła ręcznik i zaczęła rozplątywać moje wilgotne włosy czymś, co w odczuciu przypominało czekan. Trzymałam oczy zamknięte. — Zastanawiam się, kiedy zaczną wykazywać się poczuciem rozsądku. — Jestem pewna, że zaprosili mnie tylko po to, aby zgadzała im się liczba gości. — Mimo to, może to właśnie ty dodasz odrobiny poczucia rozsądku całemu temu zgromadzeniu — Ha, ha — sarknęłam z kamienną miną. Stacy parsknęła śmiechem, był to o wiele bardziej szczerszy dźwięk.— Mówiłam ci, że Anthony ma w przyszłym tygodniu swoje pierwsze piżamowe przyjęcie? — Nie — odparłam relaksując się i opierając głowę. — Opowiedz. Pozwoliłam, aby jej słowa mnie obmyły, koncentrując się lepiej na nich niż na stałym szarpaniu moich włosów.
To było wręcz kojące, nieomal jak te piżamowe przyjęcia, które sami urządzaliśmy, gdy byliśmy nastolatkami i świat wydawał się o wiele prostszym miejscem. — Niech to chwileczkę przeschnie, kiedy będę robić ci makijaż — powiedziała odsuwając ręce. Usłyszałam brzdęk otwieranych słoiczków, gdy wyciągała swój zestaw do makijażu i musiałam stłumić chęć, aby czmychnąć. — Widziałaś już sukienkę, którą ubierzesz? — Chyba sobie daruję tą sukienkę. Królowa na pewno chce zobaczyć moją najnowszą dresową bluzę nie? — Stacy ukuła mnie. Pisnęłam. — Przestań! Nie, nie widziałam. A ty? — Tak. Myślę, że ci się spodoba. — Słoiczki zagrzechotały o siebie zanim zaczęła rozcierać mi coś na twarzy. — Robię ci klasyczne, proste, przydymione oko. Spróbuj tego za bardzo nie rozmazać, dobrze? Wygląd a la Szop Pracz nie upiększy nikogo. — Postaram się, — opierając się chęci, aby zerknąć. To mogłoby się skończyć szczoteczką od tuszu w moim oku. Stacy pracowała przez nieomal dwadzieścia minut nim wydała z siebie lekki dźwięk aprobaty.— Prawie gotowe — powiedziała, muskając pędzlem mój nos i czoło. — I dzięki ci za to o Titanio — powiedziałam żarliwie, gdy wróciła do pracy nad moimi włosami. — Powinnaś dziękować Titani — skomentowała Stacy, rozpryskując coś, co pachniało w powietrzu nad moją głową jak róże i kwiaty bawełny. — Gdyby nie ona, robiłybyśmy to wszystko metodami śmiertelników a to potrwałoby przynajmniej jeszcze jedną godzinę. — Super. — Toby! — zawołała May z salonu, przyszedł Connor. — Jeszcze jej nie dostanie! — krzyknęła Stacy — Jesteśmy zajęte! — Kapuję! Stacy chwyciła pasmo moich włosów, skręciła je i podpięła, po czym opryskała moją głowę jeszcze większą ilością mgiełki kwiatowej. — To rodzi pytanie, czy jesteś pewna, że powinnaś zabierać Connora? No wiesz w jednej chwili się z tobą spotyka, w drugiej zrywa, bo Selkie nie chodzą z Odmieńcami. — To nie była jego wina! — zaprotestowałam. — W następnej jest już żonaty, tak teraz jest wolny i nagle znowu, w tobie zakochany? Nie chcę patrzeć jak cierpisz, Toby. — Stacy ... — Wydaje się tylko, że cała masa rzeczy 'nie była jego winą' — pociągnęła mnie mocno za włosy. Skrzywiłam się. — Nie ruszaj sie teraz, gdy to wpinam. — Tak jest szefowo — wymamrotałam.
Jej palce szarpały i puszczały, łapiąc luźne kosmyki i przypinając je w jednym miejscu. W końcu klepnęła mnie w ramię. — W porządku, skończyłyśmy. — W końcu. — Wstałam, kręcąc szyją, aby pozbyć się sztywnego karku. Spojrzałam w lustro i zamarłam mrugając. Mój makijaż był subtelny i naprawdę idealny, podkreślał to, co miałam najlepsze jednocześnie ukrywając to najgorsze. Moje włosy spływały, poupinane w eleganckich lokach, podtrzymywane rzeźbionymi, jesionowymi spinkami. Loki poruszały się naturalnie, gdy obracałam głową, ale potem wracały z powrotem. Każdy włosek w tej fryzurze miał swoje miejsce. — Powinny się trzymać, dopóki nie wdasz się w jakąś bójkę. — Stacy pojawiła się za mną w lusterku uśmiechając się szeroko. — Zakładam, że tego nie zrobisz? — Zrobię, co w mojej mocy. — Dobrze. Podoba ci się? — Tak. — Zaryzykowałam skinienie. Ponownie moje włosy poruszyły się, po czym wróciły na swoje miejsce. To był po prostu cud. — A nawet lepiej, powinny zostać nietknięte aż do rana tak długo jak ich nie zmoczysz. — Żadnego bicia i moczenia w wodzie, zrozumiałam. — Odwróciłam się, aby na nią spojrzeć. — A teraz, skoro moje wyczucie mody nie jest dziś akceptowalne, gdzie jest ta sukienka? — Myślałam, że już nigdy nie spytasz. — Stacy uśmiechnęła się z tryumfem. — May, jesteśmy gotowe! Drzwi sypialni stanęły otworem i May weszła do środka z czymś czarnym udrapowanym w ramionach. — Hej, Toby. Wow, Stacy wygląda jak normalna dziewczyna.— Z mrugnięciem dodała. — To znaczy, że podoba mi się twoja fryzura. — Zrozumiałam — odparłam zerkając na materiał, który trzymała. — Proszę powiedz mi, że jest tam więcej sukienki niż myślę, że jest. Wyciągnęła ramiona w moją stronę. — Luna powiedziała, że tak właśnie powiesz. Kazała mi przypomnieć ci, że częścią takich dyplomatycznych spędów jest to, aby wyglądać imponująco, czego nie mogłabyś zrobić w żadnej z tych rzeczy, które uważasz za modne. A teraz ubieraj się. — Ja... — Ubieraj się. Wiem, kiedy przegrywam. Westchnęłam i wzięłam sukienkę. Była lekka jak piórko. Zamarłam, marszcząc brwi. — Czy to pajęczy jedwab? — Tak. Pajęczy jedwab jest rzadki, nawet jak na standardy świata wróżek. Jest także bajecznie kosztowny. W większości zakupują go wróżki czystej krwi, aby nosić na takie właśnie wieczory. Niższe klasy biorą udział w takich imprezach w swoich zwyczajnych ciuchach zamaskowanych iluzją; od członków szlachty oczekuje się wyższych standardów nawet, jeśli muszą sprzedać swoją ziemię, aby im sprostać. Wróżki potrafią stwierdzić, kiedy masz na sobie coś prawdziwego a nie iluzję, a przynajmniej tak zawsze mówiła mi matka.
Kłamała o wielu sprawach, ale nigdy nie dała mi powodu, aby wątpić w jej słowa, jeśli chodzi o dyplomację i modę. Świadoma tego, że trzymam w ramionach fortunę przyjrzałam się sukni ostrożnie. Z początku wydawało się, że jest czarna, ale iskrzyła się drobinkami złota i srebra, gdy uniosłam ją pod światło. Kolory przepływały płynnie i efekt był porażający. — Przymierz — powiedziała May, wyrywając mnie z kontemplacji. Podniosłam głowę, wyginając brew. Napotkała moje spojrzenie bez zawahania. — Należała do Amandine. Gapiłam się na nią. May zaoferowała niewielki uśmiech. — Najazd na szafę twojej matki, to uświęcona tradycja, prawda? — Odwróciła się, wychodząc z pokoju ze Stacy podążającą tuż za nią. — Cóż, będziemy w salonie — dodała Stacy i zamknęła drzwi. — Jasne — powiedziałam do pustego już pokoju. Myśl o Lunie przekopującą szafę Amandine była niepokojąca. Wieża mojej matki nigdy nie potrzebowała wielkiej ilości zabezpieczeń, sama w sobie jest wystarczająco świadoma, aby wiedzieć kto nie został zaproszony i trzymać taką osobę z daleka. Z tego, co mi wiadomo ani matka, ani ja nigdy nie dałyśmy Lunie zgody na wejście do środka. Och, cóż. Później się o to pomartwię, po tym jak przetrwam tę noc. Wysunęłam się ze szlafroka, nakładając parę majtek i wkładając sukienkę. Była bez rękawów z prostym w kroju dekoltem rodem z lat pięćdziesiątych. Była też kilka rozmiarów za duża, wisząc na mnie jak namiot. To jednak było ławę do naprawienia. Podniosłam sukienkę jedną ręką i sięgnęłam drugą do tyłu, zbierając materiał na krzyżu. Pajęcza nić wiła się jak żywa istota, gdy sukienka zwierała się wokół mnie, stając się dopasowaną do tego stopnia, że wyglądała jakby była praktycznie namalowana. Istnieją powody, dla których ta rzecz jest taka droga. — Teraz lepiej — powiedziałam do siebie, puszczając sukienkę i oglądając się w lustrze. Jedną z najlepszych rzeczy w pajęczym jedwabiu jest to, jak podkreśla linię twego ciała. Sukienka pasowała tak jakby została uszyta specjalnie dla mnie, ukazując każdą wypukłość, jaką miałam i kilka, o których do tej pory nie byłam tak do końca świadoma. Prosty dekolt jakimś sposobem był całkiem pochlebny i to w dużej mierze jak sądzę, ponieważ biustonosz był tu niepotrzebną ekstrawagancją. Spódnica sięgała kolan i była delikatnie marszczona. To był idealny krój dla mnie, klasyczny a jednocześnie taki, w którym łatwo się poruszać, no i zwracał uwagę na moje nogi. Miałam całkiem niezłe nogi, prawdopodobnie dzięki temu, że w sumie to całkiem sporo biegałam. Wszystkie moje blizny były widoczne, ale byłam rycerzem. Blizny to część tej pracy. W zależności od tego jak chciałam na to spojrzeć, albo wyglądałam fantastycznie, albo jak małe dziecko przebrane w sukienkę mamy. Sama zdecydowanie głosowałam za tą drugą opcją. Byłam dorosła już od długiego czasu, ale to...,to nie było w moim stylu.
— Hej, Toby. Jesteś ubrana? — May nie czekała na odpowiedź zanim otworzyła drzwi sypialni. Zamarła a brwi podjechały jej do góry. Po chwili zagwizdała nisko mówiąc: — Nie źle — i krzyknęła przez ramię: — Connor, wygrałeś na loterii! — Przestań! — zasyczałam. — Nie — powiedziała May ze śmiechem. Rzuciła mi jakiś woreczek, który złapałam jedną ręką. — Załóż to. I na miłość Oberona, pozbądź się tego krzywego wyrazu twarzy. Wyglądasz jakbyś zjadła cytrynę. Zatrzasnęła drzwi za sobą, wychodząc z pokoju nadal ze śmiechem na ustach. Spoglądałam wściekle jeszcze przez chwilę na miejsce, w którym stała, po czym wysypałam zawartość woreczka na łóżko. W środku znalazłam parę czarnych, jedwabnych? obcasów wiązanych na kostkach, strych wrogów moich stóp. Podniosłam je z westchnieniem. Przynajmniej nie spadną mi, gdy będę musiała biec. Znalazłam tam również czarny wisiorek z pajęczego jedwabiu zakończony owalnym wisiorkiem z kamieniem księżycowym, wielkości mego kciuka, zero zaskoczenia. Nałożyłam wszystko i obejrzałam się w lustrze, próbując przełknąć gulę zalegając mi w gardle. Spoglądają na wszystko razem, strój sprawiał jakieś dziwne wrażenie, że nie miał nic, a nic wspólnego z magią. Bagatelizując moje śmiertelne cechy a podkreślając moje podobieństwo do matki i sprawiając, że wyglądałam tak jak chciałaby dwór królowej, abym wyglądała. Nie przypominałam już dziewczyny pracującej dla Devina, która zdobyła swój szlachecki tytuł nieomal przypadkowo a kiedyś chciała całkowicie odciąć się od świata wróżek. Wyglądałam szlachetnie. Wyglądałam jakby tu należała. Wyglądałam jak Hrabina Złotej Zieleni. Wzięłam głęboki wdech, aby się uspokoić. Mogłam to zrobić. Mogłam pójść tam i stawić czoła dworowi królowej i odegrać rolę którą Złota Zieleń i Luidaeg chciały abym odegrała. Byłam to winna ludziom, którzy w jakiś sposób stali się moimi poddanymi. — Toby? May powiedziała, że… — Connor wszedł do pokoju, zamierając w pól kroku, gdy mnie zobaczył. Chyba przedstawiałam wstrząsający obraz, zwłaszcza biorąc pod uwagę mój zwyczajowy styl dziewczyny w dżinsie i bawełnie. — Tak?— spytałam wymuszając uśmiech. — Wyglądasz... Musiałam zdusić w sobie chęć przeczesania włosów dłonią. — Wiem, kiepsko, nieprawdaż? — Wyglądasz wspaniale. — Posłał mi ogłupiały uśmiech. — Naprawdę. — Przebrał się, zastępując swoją białą bawełnianą koszulkę i dżinsy odpowiednią niebieską kamizelką, białą jedwabną koszulą ciemno niebieskimi spodniami, kilka odcieni jaśniejszymi, niż jego marynarka w wiktoriańskim stylu. Jego włosy były znowu wilgotne, artystyczny nieład splatanych szaro brązowych pukli dopełniał tego idealnego obrazu. Jego uśmiech poszerzył się, gdy go obserwowałam. — Aprobujesz? — Tak. — Wygładziłam spódnicę, pochylając głowę, aby ukryć rumieniec i krzyknęłam. — May? Jak mam uzbroić się w tym stroju?
— Nie masz — odpowiedziała wchodząc do pokoju ze Stacy. Skrzyżowałam ramiona. — Nie ma takiej opcji. Stacy uśmiechnęła się. — Wyglądasz świetnie. — Mimo to, nadal potrzebuję broni— powiedziałam twardo. Stacy zamrugała wyglądając na szczerze zatroskaną. — Masz zamiar iść na dwór królowej, uzbrojona? Ona już i tak cię nie lubi Toby, jesteś pewna, że to rozsądne? — Nie, ale i tak to zrobię. Jestem zbyt dobra w pakowaniu się w kłopoty, aby pójść bez broni. — Mówiłam Lunie, że to będzie trudne — powiedział May podając mi pochwę mocowaną na udzie. — To oczywiście, dzięki uprzejmości Sylvestera. — Oczywiście — zgodziłam się i przypięłam ją. Mój pasek z pochwami na noże leżał na podłodze razem z jeansami. Podniosłam go i przeniosłam noże do nowego miejsca sprawdzając dwukrotnie, aby upewnić się, że są w dogodnej pozycji, jeśli musiałabym ich użyć. Zazwyczaj nosiłam ze sobą dwa noże, srebrny i żelazny. To kolejna rzecz, jaka zmieniła się wraz ze zmianą mojej krwi przez Amandine. Żelazo teraz parzy mi skórę, nie mogę znieść jego dotyku no chyba, że mam na sobie specjalne rękawiczki. Wkrótce zastępie ten nóż innym, ale jeszcze nie teraz. Wyciągając z kieszeni muszlę, którą dała mi Luidaeg wsunęłam ją pomiędzy pochwę na noże i nogę. Skóra wcisnęła mi w nogę krawędzie muszli, rozprzestrzeniając na niej dziwne, chłodne dreszcze. Stacy uśmiechnęła się do mnie, gdy się wyprostowałam. — Wyglądasz niesamowicie — powiedziała szczerze. — May? Odprowadzisz mnie do samochodu? — Pewnie — powiedziała May — wyglądasz wspaniale, połam nogi. — Po czym zniknęła wychodząc za Stacy z pokoju. Connor i ja wymieniliśmy spojrzenia. — Naprawdę wyglądasz świetnie — dodał. — Ty też. Jesteś gotowy? — Nie. — To dobrze, bo ja też nie — westchnęłam. — Chodźmy zobaczyć królową. Connor zaśmiał się, gdy wychodziliśmy na korytarz. To było dobre. Byłam całkiem pewna, że nie pośmiejemy się za bardzo po tym jak znajdziemy się we włościach królowej.
f Pięć Samochody, które niejasno rozpoznaję wypełniają nieomal połowę parkingu w pobliżu włości królowej. Inne miejsca były pozornie puste, ale promieniowały aurą 'Nie chcesz zaparkować tutaj', która zdradzała obecność pojazdów ukrytych za zaklęciem 'Nie patrz tutaj', którego nadal nie mogłam przejrzeć, moja magia nie była jeszcze wystarczająco silna. Connor zerknął w moją stronę, zapewne odczytują napięcie w sposobie, w jaki zaciskałam szczękę i praktycznie dusiłam kierownice. — Na pewno jesteś na to gotowa? — Muszę być. — Zaparkowałam pomiędzy dwoma pojazdami, których nie mogłam zobaczyć, czerpiąc dziwną przyjemność z tego, że jestem widoczna. — Na cycki Maeve, nie cierpię tego miejsca. — Ty też? — Connor odpiął pasy i wysiadł z samochodu. — Przynajmniej królowa cię nie nienawidzi. — Zaoferowałam podążając za nim. Moje buty dowiodły niesamowitej przyczepności zarówno na pokrytym piaskiem chodniku jak i parkinu oraz piaszczystej plaży poniżej. Fanfary dla butów na obcasie dobrej jakości. — Hej, myśl perspektywicznie, teraz już prawdopodobnie też mnie nienawidzi skoro się z tobą umawiam i już raz skazała mnie na śmierć. — Kiepsko dla niej, że ciężko mnie zabić. — Spojrzałam na skały rozciągające się pomiędzy nami a jaskinią, w której znajdowało się wejście do włości królowej. — Spadnę. — To nie będzie problemem. — Connor uśmiechnął się i wziął mnie za rękę. Zapach wodorostów wzrastał wokół nas tłumiąc zapach wody. Pchnął mnie do przodu. — Chodź, będzie dobrze. Spojrzałam na niego podejrzliwie, ale pozwoliłam poprowadzić się wokół skał, przez które normalnie musielibyśmy przejść, aż do ostatniego piaszczystego fragmentu i do płytkiej wody. Widziałam, że woda zalewa mi już łydki ale niczego nie czułam. — Niezła sztuczka — powiedziałam. Wyszczerzył się w uśmiechu. — Są pewne korzyści wynikające z umawiania się z Selkie. — Chcesz powiedzieć, że dostanę coś jeszcze poza seksem? Super.
Connor zaśmiał się. Niedotykalne fale wzburzały się wokół nas, gdy wędrowaliśmy poprzez nie w kierunku płytkiej, stojącej wody, zalegającej podłogę jaskini. Prawdopodobnie po raz pierwszy w historii, będę odwiedzać włości królowej kompletnie sucha. W jaskini było znacznie jaśniej niż przywykłam, ale to było spowodowane zmianą we mnie a nie zmianą dekoracji przez królową. Moje nocne widzenie poprawiło się wraz z resztą mojej osoby. Posłałam Connorowi ostatnie ukradkowe spojrzenie żałując, że nie możemy się z tego wykręcić i zamiast tego skoczyć na przykład do kina, i przeciągnęłam go przez tylną ścianę jaskini. Kamień przekształcił się w chłodną mgłę, zmieniając świat w szarość i przesyłając elektryzujące dreszcze przez mój kręgosłup. Idziemy dalej. Mgła przerzedziła się i w końcu zniknęła całkowicie, pozostawiając nas stojących we włościach królowej... ale nie tam gdzie oczekiwałam. Connor wypuścił moją rękę. — Whoa— powiedział. Po cichu podzieliłam to uczucie. Normalnie przyplażowe wejście do włości królowej prowadzi do rozległej, przepastnej sali balowej, która wydaję się rozciągać bez końca. Ale nie tym razem. Zamiast tego, stoimy w wielkim przedsionku, wyraźnie przeznaczonym do kontrolowania przepływu pojawiających się gości. Mógłby się wydawać okazały, gdybym nie spodziewała się sali balowej. A skoro się spodziewałam wydawała się po prostu ostentacyjna, tak jakby ktoś tu zbyt mocno się starał. Ściany były z biało niebieskiego marmuru i różowego koralowca, podłoga z blado różowego marmuru. Czułam się tak, jakbyśmy stali we wnętrzu gigantycznego ślubnego tortu. Pomieszczenie kończyło się parą bogato rzeźbionych, dębowych drzwi, wysokich, na co najmniej piętnaście stóp, otoczonych parą Daoine Sidhe odzianych w barwy królowej. Jeden miał ciemno niebieskie włosy; włosy drugiego były nieomal idealnie w odcieniu waty cukrowej. — Możesz dopasować też moje oczy do koloru sukienki? — wymamrotałam do siebie. — Co? — Nic.Ignoruj mnie. — Uwolniłam się od ludzkiego zauroczenia pozostawiając za sobą zapach miedzi i świeżo skoszonej trawy, wiszący w powietrzu. — Więc, jesteś już teraz gotowy? Zauroczenie Connora rozwiało się przy zapachu wodorostów i morskiej wody. — Nadal nie. — Dobra odpowiedź. Chodź. Błękitno włosy gapił się prosto na nas, gdy nadchodziliśmy, jego nos zadrgał nieznacznie, tak jakby poczuł coś nieprzyjemnego. Skrzywiłam się, gdy byliśmy już na tyle blisko, że mogłam go rozpoznać. Dugan Harrow; nieposiadający ziemi, dupek, ulubieniec wszystkich. — Kto przybywa? — zażądał, gdy byliśmy już zbyt blisko, aby nas zignorować bez naruszenia zasad grzeczności.
Nawet ja wiedziałam, że nie powinnam kpić sobie z członka orszaku królowej w chwili takiej jak ta. Wyprostowałam się i powiedziałam: — Hrabina October Christine Daye ze Złotej Zieleni, Rycerz Utraconych Słów, zaprzysiężony księciu Sylvesterowi Torquill z Cienistych Wzgórz. — Connor O'Dell ze Solnej Mgły, aktualnie dyplomatyczny emisariusz Podwodnego królestwa wysłany z Solnej Mgły do Cienistych Wzgórz— powiedział Connor. Dugan skrzywił się. — Możecie przejść — powiedział nie zawracając sobie głowy, aby ukryć swoją niechęć. My (odmieniec i zmieniający skórę) byliśmy zaproszonymi gośćmi, podczas gdy on czystej krwi Daoine Sidhe, utknął na służbie przy drzwiach. Nadal z krzywą miną odwrócił się praktycznie w tandemie z drugim odźwiernym, aby otworzyć ogromne dębowe drzwi ujawniając długą, słabo oświetloną salę, która swoim wyglądem pasowała do przedsionka. Minęłam ich z wysoko uniesioną głową, nie nawiązując kontaktu wzrokowego. Connor szedł obok mnie, czekając aż drzwi zamkną się za nami, aby wyszczerzyć się w uśmiechu i powiedzieć. — Zawsze mówiłaś, że nie cierpisz swojego imienia. Dlaczego nie używasz drugiego, Christine? — Bądź cicho. — Moglibyśmy wołać na ciebie Chrissie. — Zamknij się. Connor parsknął i przestał mówić, ale nie przestał wyglądać na rozbawionego. Seria przeźroczystych zasłon w kolorze świeżego śniegu zafalowała spływając z sufitu, przekształcając znajdującą się za nią salę balową w akwarelową abstrakcję. Dłoń Connora ścisnęła moją mocno. Posłałam mu to, co miałam nadzieję, że było uspokajającym spojrzeniem i przeszliśmy razem przez wiszące warstwy materiału. Zasłony rozsuwały się wokół nas lekko jak bardziej solidna wersja ściany, przez którą przeszliśmy, aby wejść do włości i tak samo jak ściana, kiedy ostatnia z nich opadła, ujawniła przemieniony świat. Główna sala została udekorowana specjalnie na tę okazję, zmieniając ją w coś praktycznie nierealnego. Szare jedwabne wstążki, oplecione wokół filarów z kości słownikowej podtrzymujących pomieszczenie, warstwy białego jedwabiu pokrywające ściany. Wszystko to uniemożliwiało precyzyjne wskazanie wejścia. Królewski herb Królestwa Mgieł wisiał z każdego z czterech balkonów; bez względu na to, w którym miejscu by się nie stało, od razu wiadomo było czyje to terytorium. Jeszcze większa ilość wstążek zwisała z ciężkich żyrandoli nad głową, wirując wraz z ruchem tłumu poniżej, dopóki nie zdryfowały niebezpiecznie blisko otaczających świec. Światło świec samo w sobie było jednocześnie jasne i rozproszone, czyniąc wszystko nierealnym. Zadrżałam, ściskając dłoń Connora. Nienawidziłam światła świec. No i byli jeszcze ludzie.
W królestwie Mgieł były dziesiątki różnych majątków. Większość z nich miała w swoich szeregach przynajmniej jednego szlacheckiego członka rodziny i na wieczór taki jak ten (wieczór, który miał zapobiec wojnie) wszyscy wyszli z ukrycia, aby udowodnić swoją gotowość do podjęcia wysiłku. Wszyscy. Nie rozpoznawałam połowy z tych ludzi. Każdy z nich ubrany był ekstrawagancko, mieszając się ze sobą i gawędząc, ignorując służących manewrujących między nimi z tacami pełnymi drinków i przekąsek. Tylko lekki wyczuwalny w powietrzu niepokój burzył tą iluzję czarującej socjety. To mogła być ostatnia noc pokoju w królestwie, przynajmniej na jakiś czas. Moje stopy nagle zrobiły się odrętwiałe, nie chcąc pozwolić mi się poruszyć. — Chyba nie mogę tego zrobić — powiedziałam. — Po prostu się uśmiechaj. — Tego chyba też nie mogę zrobić. — Spróbuj. Wzięłam głęboki oddech i rozejrzałam się po pomieszczeniu, szukając czegoś bezpiecznego, na czym mogłabym się skoncentrować. Znalazłam to w kobiecie stojącej przy najbliższym bankietowym stole, od niechcenia skubiącej pieczeń Wyvern. Miała włosy w kolorze nagietków i była jedyną osobą, która miała na sobie jeansy. Wskazałam na nią — Czy to ta osoba, o której myślę? Connor podążył za moim palcem, po czym pokiwał. — Tak. — Och dzięki ci Oberonie. Już się obawiałam, że będziemy tu jedynymi zdrowymi na umyślę osobami. Z determinacją zaczęłam manewrować między tłumem holując za sobą Connora. Kobieta spojrzała do góry, tak jakby wyczuła nasze nadejście, światło odbijało się od soczewek jej okularów, kiedy odwróciła się w nasza stronę, uśmiechnęła i zniknęła. Osoby, obok których jeszcze przed chwilą stała gapiły się oniemiałe. Tylko kilka wróżek może w tak zwyczajny sposób używać teleportacji jak robi to April O’Leary, April ustala swoje własne zasady. Pozwala jej na to bycie hrabiną i jedyną cyber driadą jaka istnieje. Connor i ja przystanęliśmy, przesuwając w stronę schronienia, jakie oferował jeden z masywnych filarów. — Przynajmniej teraz wiemy, że nie mają zamiaru pozwolić nikomu uniknąć tej trudnej sytuacji — powiedziałam. Wywiezienie April z jej domostwa musiało wymagać użycia całkiem sporych ilości skomplikowanego sprzętu. Jak również pozostawiało Okiełznaną Błyskawicę praktycznie pozbawioną ochrony, skoro była i hrabiną jak i ich systemem wczesnego ostrzegania. — To już wiedzieliśmy — powiedział Connor. — W końcu zaprosili ciebie. Powietrze przed nami zamigotało nim zdążyłam wymyślić jakąś ripostę. Kiedy iskrzenie ustało, April po prostu stała tam a zielone iskierki tańczyły na brzegu jej okularów. Byłam nieomal zawiedziona, gdy zobaczyłam, że zmieniła jeansy na odpowiednią suknie balową z gniecionego zielonego aksamitu przyozdobioną czarnymi wstążkami. — October. Connor — uzupełniła swoje powitanie niewielkim skinieniem głowy. — Miło was znowu widzieć.
— Wzajemnie — odparł Connor. — Cześć April. Widzę, że też cię zwerbowali. — Tak — potwierdziła. — Nie chciałam w tym uczestniczyć, ale Elliot powiedział, że muszę zachować pozory tego, że przykładamy uwagę do wydarzeń w królestwie. To brzmi dokładnie jak coś, co powiedziałaby Elliot. — Czy on jest tu z tobą? — Nie. Rzucaliśmy monetą i wygrał, więc pozostał na miejscu. Jestem tu z młodszym programistą. Chyba ma schadzkę w kuchni z jednym z rezydujących tu duszków. Tak długo jak mój serwer jest nienaruszony to nie moja sprawa.— April wzruszyła ramionami dając do zrozumienia, że nie przejęła się zbytnio tym, że została sama. — To interesujące zobaczyć tyle nowych twarzy. Nadal nie wychodzę zbyt często. To doskonała okazja, aby przetestować mój nowy serwer. — Powinniśmy to naprawić, tą część z nie wychodzeniem zbyt często. — Zabieram dwa kieliszki musującego wina od pobliskiego kelnera, podając jeden Connorowi. Zostałam zatruta w taki sposób w przeszłości, ale jeśli ktoś chciał zadać sobie aż tyle trudu, aby zabić mnie na dworze królowej, nie poprzestałby na kilku zatrutych drinkach. Wino było lekkie i miało cierpko słodki smak z nutą kwiatu jabłoni. — Nie jestem wcale pewna, czy chcę więcej wychodzić. — April rozejrzała się wokoło, nim dodała z frustracją. — Z tymi ludźmi trudno się skomunikować. Przez większość czasu tylko się gapią. Musiałam się zaśmiać. — Jeszcze się do ciebie nie przyzwyczaili, musisz im dać trochę czasu. — Z tego, co wiedziałam, April była jedyną driadą, jaka kiedykolwiek otrzymała szlachecki tytuł. Zdecydowanie była jedyną driadą, która została przeflancowana na kawałek komputerowego sprzętu. Mówcie, co chcecie o jej przybranej matce, January O’Leary, ale kobieta miała swój własny styl. — Doświadczam tej reakcji bardzo często.— April odsunęła włosy z oczu. — Naprawdę nie wiem, czego oczekuje się ode mnie, jeśli dojdzie do tego konfliktu. Wątpię w to, by Podwodne Królestwo miało jakiś system transmisji danych DSL, z którym mogłabym coś zrobić, no i moja mobilności jest też ograniczona moim sprzętem. — Szczerze, ja też nie wiem, co tu robię. — Muszla Luidaeg, zrobiła się na moment lodowata przypominając mi, że wszystko jedno, co ale coś na pewno będę musiała zrobić. April przechyliła głowę, spoglądając pomiędzy mną i Connorem i spytała: — Kiedy wzięliście ślub? Connor zadławił się swoim winem. Zakaszlałam w dłoń próbując odzyskać oddech nim spytałam. — Uhm, co? — Nie mam racje? W takim razie przepraszam — April wyglądała na zirytowaną. — Sądziłam, że wasza obecność tutaj razem coś oznacza, biorąc pod uwagę zniknięcie mojej kuzynki Rayseline. Naprawdę jestem kiepska w tych stosunkach międzyludzkich. Elliot mówi, że muszę znaleźć mężczyznę i spróbować mieć z nim dzieci, jeśli chcę potwierdzić swoją pozycję.
— Naprawdę, już teraz? — spytałam, ledwie nadążając za jej nagłą zmianą tematów. Connor wciąż walczył o oddech. Było to nieomal zabawne na swój sadystyczny sposób. — Wydaje mi się to głupie i biologicznie niemożliwe, ale... — April wzruszyła ramionami, ukazując w swoim geście za jak głupie uważała większość społecznych tradycji. — Przepraszam was, chyba widziałam wujka Sylvestera. Muszę się z nim przywitać. — Jej sukienka zamieniła się z powrotem w sweter i jeansy, po czym zniknęła, pozostawiając drgające powietrze w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stała. Posłałam Connorowi spojrzenie z ukosa. — Normalnie, byłaby to chwila, w której oboje męczylibyśmy Sylvestera, ale w tych okolicznościach, chyba pozwolę jej go zatrzymać. Głos z mojej drugiej strony zapytał: — Czy ona tak zawsze? — Przez większość czasu — odpowiedziałam automatycznie. — W inne dni jest trochę dziwna. — Wtedy zatrzymałam się, zdając sobie sprawę, że głos nie należał do nikogo, kogo znam. Mrugając odwróciłam się. — Przepraszam, ale nie zostaliśmy sobie właściwie przedstawieni. Mężczyzna stojący koło mnie, zaśmiał się z czymś, co brzmiało na szczere rozbawienie. Nie znałam go. Zapamiętałabym w innym razie. Był Daoine Sidhe, jednak z większą mocą niż jakiś przeciętniak, zbudowany bardziej jak marynarz, niż szlachcic. Lekka miedziana zieleń pokrywała jego brązowe włosy a oczy miały kolor ciemno niebieski. Rysy jego twarzy były przyjemne dla oka, choć nie spektakularne. To było niezwykłe: Daoine Sidhe zazwyczaj słyną z nienaturalnego, wyrafinowanego piękna. Wyglądał również na wykończonego. Cieńcie bruzdy otaczały skórę wokół jego ust i miał też cerę człowieka, który nie jadł właściwie, i nie spał od kilku dni, jeśli nie nawet tygodni. — Nie martw się o to — powiedział. — Miło usłyszeć tu odrobinę szczerości. Nie sadzę abyśmy się wcześniej poznali, chociaż wyglądasz znajomo. — To moja pierwsza dyplomatyczna impreza — odparłam, Connor przestał w końcu kaszleć i złapał mnie za łokieć, próbując zwrócić na siebie moją uwagę. Nie mogłam wymyślić żadnego sposobu, aby przerwać prezentację, nie bodąc jednoczenie nieuprzejmą, więc ciągnęłam dalej: — To była hrabina April O’Leary z Okiełznanej Błyskawicy. Ja jestem Hrabiną October Daye ze Złotej Zieleni. Możesz mówić mi Toby. To mój towarzysz. — Connor O’Dell — dokończył nieznajomy. Connor puścił mój łokieć. — Poznaliśmy się już. Ale ty...Jesteś córką Amandine, prawda? Tą, która zabiła Ślepego Michael'a. — To właśnie ja. — Nieznajomy pokiwał. — Mówią, że jesteś bohaterką. — Mówią wiele rzeczy — spojrzałam na niego beznamiętnie. — Obawiam się, że nie dosłyszałam twojego imienia. — Patrick— uśmiechnął się. — Miło cię poznać. Posłałam Connorowi przepraszające spojrzenie. Cóż to chyba wyjaśniało, dlaczego spróbował zwrócić na siebie wcześniej moją uwagę. — Patrick Lorden? — Dokładnie ten sam.
— Jesteś mężem księżnej Solnej Mgły, prawda? — Cóż nie ma to jak prowadzenie nieformalnej rozmowy z jedną z osób, z którymi mieliśmy dojść do porozumienia. — To właśnie ja. — Patrick szczęśliwie nie brzmiał na urażonego. To już coś. — Dianda krzyczy na królową a ja staram się trzymać od tego najdalej jak tylko mogę. Moja żona potrafi być... gwałtowna...kiedy się rozkręci. Witaj Connor. Urocza partnerka. — Wasza miłość — powiedział Connor. Brzmiał na upokorzonego. Chyba nie tak wyobrażał sobie prezentację swojej dziewczyny zwierzchnikowi. — Wybacz, że to mówię, ale Wasza Miłość wydaje się bardziej zrelaksowany niż oczekiwałam — powiedziałam ostrożnie. — Słyszałam, że mieliście kilka problemów. — Jeśli przez problemy rozumiesz porwanie i groźby śmierci rzucane moim synom? To tak mieliśmy. — Jego uśmiech nie miał w sobie ani odrobiny ciepła, ani humoru. — Zapewniam Was, że mój obecny spokój to tylko fasada, ale skoro nie mogę zrobić niczego, aby pomóc mojej żonie w negocjacjach, prowadzących do ich powrotu, usuwam się jej z drogi. — To bardzo rozsądne z waszej strony — powiedziałam. — Gdyby coś stało się mojej córce, byłabym o wiele mniej zdolna do zachowania takiego rozsądku — i o wiele bardziej bezsilna, koniec końców, to nie miałoby znaczenia. Gdyby coś stało się Gillian, rozszarpałabym świat na strzępy, aby ją ocalić, nawet gdyby napluła mi w twarz, kiedy bym to zrobiła. To oznaczało rodzicielstwo. Patrick przechylił na bok głowę. — Jesteś rodzicem? Kiedyś byłam, pomyślałam, ale głośno powiedziałam: — Tak. Nazywa się Gillian. Niedługo skończy osiemnaście lat. Coś w moim głosie musiało powiedzieć mu, żeby nie ciągnął tego tematu. Patrick pokiwał zamiast tego i powiedział: — Miło w końcu cię poznać. — Wzajemnie. — Cisza zapadła pomiędzy naszą trójką, nikt nie był tak do końca pewien, co powiedzieć, ani jak to zrobić. Próbowałam ukryć zmieszanie sięgając po kolejny kieliszek wina, ale zamarłam zmrożona. Świece rzucały setki maleńkich, migoczących cieni na powierzchni mego wina, wszędzie za wyjątkiem jednego małego punktu na krawędzi szkła, gdzie odbicie pokoju było ostre i doskonale wyraźne. Wszystko prócz tego jednego miejsca było zniekształcone, jak...jak...luka w osobistym zaklęciu niewidzialności. — Patrick? — powiedziałam swobodnie, przechylając kieliszek, aby lepiej przyjrzeć się odbiciu. Teraz, kiedy naprawdę na nie spoglądałam, widziałam zarys osoby ludzkiej, postaci na balkonie poza mną, trzymającej coś, co było albo bronią, albo małą kuszą. Dziura w zaklęciu nie była na tyle duża, abym mogła dostrzec, jakieś szczegóły, jak na przykład, jaki rodzaj broni jest wymierzany w naszym kierunku. Jeśli faktycznie była to broń nie miałam żadnych szans zgadnąć, czy kulę będą żelazne. Jeśli kusza, prawdopodobnie naładowana elfickim strzałami. Nie był to zakład, który chciałam robić z drugiego końca sali. — Tak?
— Zdaję sobie sprawę, że dopiero, co się poznaliśmy i prawdopodobnie pomyślisz, że jestem szalona, ale musisz zrobić dokładnie to, co ci powiem, dobrze? Nie wyglądaj na zaskoczonego, nie krzycz, tylko kiwnij, jeśli zrozumiałeś. Zerknęłam w bok, na tyle długo, aby zobaczyć jak Patrick kiwa. Jego ramiona nagle zrobiły się napięte. Miałam nadzieję, że nasz strzelec tego nie zauważył. Cieszyłam się, że celuje próbując uzyskać idealną linię strzału, niż miałyby strzelać na ślepo z nadzieją, że mu się poszczęści. — Dobrze. Zaraz podam Connorowi moją szklankę a wtedy rzucę się na ciebie. Nie walcz ze mną, nie próbuj się odsunąć. Connor, gdy się ruszę, padnij na podłogę. Nie odwracaj się tylko padnij. — Toby, co… — Zaufaj mi — przykleiłam uśmiech do twarzy odwracając się, aby podać Connorowi kieliszek. A wtedy rzuciłam się na Patricka, powalając nas oboje na podłogę. Bardziej słyszałam niż widziałam, że Connor podąża za nami. Upuścił kieliszki, które roztrzaskały się na marmurze, posyłając szkło w wszystkich kierunkach. W tym samym czasie rozległ się inny o wiele bardziej złowieszczy dźwięk, świst strzały przelatującej nad moją głową. Ktoś krzyknął i w sali balowej rozpętał się chaos. Ludzie rozproszyli się, oddalając się od nas tak szybko, jak tylko mogli. Zignorowałam ich, trzymając Patricka na dole i licząc do dziesięciu. Gdy nie rozległy się kolejne strzały, podniosłam się na nogi pozwalając Connorowi i Patrickowi wstać i zwróciłam się w kierunku balkonu. Był pusty. — Na korzeń i gałąź — warknęłam. — Toby? — Zawiadom straże. To był zamach. — Podeszłam do strzały i kucnęłam obok niej. Leżała tylko kilka stóp od miejsca, w którym staliśmy, grot wbił się w marmurową podłogę na taką głębokość, na jaką nie wbiłyby się kule śmiertelników. Amunicja wróżek może i jest staromodna, ale jest też przerażająco skuteczna. Trzonek był wypolerowany, zabarwioną na czarno jemiołą, generalnym materiałem wykorzystywanym na elfickie strzały. Kolory mogłyby stanowić wskazówkę, gdyby był to każdy inny kolor, szlacheckie domy miały ograniczony zakres drewna i barwników w tych dniach, ale czarny to kolor zabójców, i żaden szlachecki dom nie czuję okazjonalnej potrzeby do używania takich strzał. W niczym mi ona nie pomoże. Sięgnęłam po strzałę i zatrzymałam się gdy muszla Luidaeg naglę zapłonęła lodowatym chłodem, mówiąc, że dotykanie tego drewna gołymi rękoma nie jest najlepszym pomysłem. — Czy ktoś ma koszulę, którą mogłabym pożyczyć? — Proszę — powiedział Patrick, zsuwając swoją skórzaną kamizelkę i oferując ją mi. Skinęłam w podziękowaniu, którego etykieta wróżek nie pozwalała mi wypowiedzieć na głos, nim pochyliłam się i ostrożnie owinęłam strzałę. — Możesz chcieć się cofnąć — powiedziałam. — To coś może eksplodować. — Z tą radosną informacją, chwyciłam strzałę obiema rękoma i wyszarpnęłam.
Wyszła luźno nieomal natychmiast, zygzakując mnie zupełnie nie tego, bowiem spodziewałam się po czymś, co leciało z wystarczającą siłą, aby wbić się w solidny kamień. Cofnęłam się do tyłu, ledwie powstrzymując przed przewróceniem. Gdy już upewniłam się, że stoję stabilnie, podniosłam strzałę do nosa i powąchałam w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu magii. Zapach drewna gryzł; był to butelkowy czar i niestety znajomy. — Elficki strzał — powiedziałam zdegustowana. Connor nagle znalazł się przy mnie, powietrze przepełnił słonawy zapach jego magii, gdy odpowiedział na potencjalne zagrożenie. — Nic ci nie jest? Stałam, posyłając mu uspokajające skinienie nim zwróciłam się do Patricka. Rozsunęłam kamizelkę w taki sposób, aby wyeksponować tak dużo strzały jak to tylko możliwe, jednocześnie jej nie dotykając. — To lotka z piór sowy — powiedziałam, — czy pasuje do jakiegoś wzoru, który rozpoznajesz? — Nie. — Był blady, ale stał i wyglądał w miarę spokojnie, przynajmniej tyle dobrego. Ostatnie, czego mi trzeba, to rozhisteryzowany małżonek księżnej. — Niczego podobnego nigdy wcześniej nie widziałam. Tłum nadal się kurczył. Wiele osób już wyszło, pędząc do drzwi w panice. Miałam tylko nadzieję, że straże królowej wykażą się inteligencją i nie pozwolą im opuścić włości. A jeśli już mowa o strażach królowej… — Gdzie do cholery są straże? — pytałam. — Już powinni tu być. — Lepsze pytanie brzmi, kim Ty go cholery jesteś? — pytająca przepchnęła się pomiędzy nami, swoim spojrzeniem rzucając mi wyzwanie, abym zrobiła coś, co ją wkurzy. Nie musiałam wiedzieć, kim była, aby uznać, że to nie był zbyt dobry pomysł. Nigdy nie jest dobrym pomysłem szczucie kogoś, kto wygląda tak jakby miał zamiar odgryźć ci głowę. Miała czarne włosy i ciemne oczy, skórę w kolorze czystego piasku i delikatnie szpiczaste uszy, które nie miały odpowiedniego kształtu, aby była Daoine Sidhe. Wąskie szczeliny, które rozpoznałam jako skrzela biegły wzdłuż obu stron jej szyi. Suknia była z aksamitu w granatowym odcieniu, podszyta bielą, ozdobiona perłami i wypolerowanymi muszelkami, nie miała na sobie butów. To w takim samym stopniu jak sposób, w jaki sięgnęła po dłoń Patricka powiedziało mi, kim była. — Księżna Lorden. — Ukłoniłam się, wystarczająco długo, aby zachować uprzejmość. Merrow, to jedna z niewielu czysto krwistych podwodnych ras, która może przybierać dwunożną postać nawet, jeśli to trudne utrzymać ją przez dłuższy czas. Miało to w sumie sens w końcu pewnie chciała spotkać się z królową na równi. — Jestem Toby Daye. — To, o czym zapomniała wspomnieć, to, że jest nową hrabiną Złotej Zieleni, i że spałbym przez setki lat, gdyby nie ona — dodał Patrick, pozwalając by Dianda wzięła go za rękę. — Proszę miej to na względzie, Di. — Pomyślałam, że wolałabyś go jednak niepozbawionego przytomności — powiedziałam. Nigdy nie byłam dobra w trzymaniu buzi na kłódkę. Dianda zmrużyła oczy. — Jak to się stało, że stałaś się hrabiną Złotej Zieleni? Myślałam, że włości zostały zapieczętowane po śmierci Winterrose?
Więc podwodne królestwo nie podzielało ogólnie przyjętej niechęci do akceptowania istnienia śmierci? To była naprawdę miła odmiana. Gdyby nie ta część z wodą, może kusiłoby mnie, aby zacząć uczęszczać na ich towarzyskie rauty. Albo cokolwiek, co robili tam na dole. — To było królewskie nadanie. Zabiłam Ślepego Michael'a a nie mogli dać mi medalu za morderstwo, więc zamiast tego spoliczkowali mnie hrabstwem — zaczęłam krzyżować ramiona i przerwałam przypominając sobie strzałę. Dianda promieniowała gniewem spoglądając od mojej twarzy do strzały w dłoni i z powrotem. — Skąd wiedziałaś? — Odbicie w moim kieliszku z winem było nie takie jak trzeba. — Spojrzała na mnie pusto, więc wyjaśniłam: — Osobiste zaklęcia niewidzialności mogą zostać przystosowane do działania na szczególnych powierzchniach, ale to nie powstrzymuje ich przed rzucaniem odbicia na rzeczach, o których zablokowaniu rzucający czar nie pomyślał, jak płyny. Zauważyłam coś odbiegającego od normy a mam lekką paranoję, jeśli chodzi o tego typu sprawy. Connor, nic ci nie jest? — Tak sądzę — ukłonił się przed Diandą. — Wasza miłość. — Connor — odpowiedziała lodowato. Odchrząknęłam. — Wasza Miłość przykro mi, że musiałam powalić na ziemię twojego męża, ale cieszę się, że mogłam pomóc. Miałam nadzieję...że — mój głos się załamał, gdy zobaczyłam szturmująca w naszą stronę królową mgieł, jej chore umysłowo, szalone oczy iskrzyły się furią. Spódnicę z białego jedwabiu trzymała mocno zaciśnięta w dłoniach, kreując ocean piany morskiej z materiału u swoich stóp. Przełknęłam i wznowiłam swoje oświadczenie mając nadzieję ukończyć je nim dopadnie nas królowa. — Wasza Miłość, nie każdy tutaj jest przeciwko tobie. Dianda nie miała szansy by odpowiedzieć. Królowa stanęła między nami plecami, zwracając się do Diandy i Patricka. — Hrabino Daye, co to wszystko ma znaczyć? — zażądała odpowiedzi ignorując szlachtę podwodnego królestwa. Nigdy nie byłam jej ulubienicą, ale starałam się jej nie wkurzać. Prawdziwe są legendy o tym, że jej głos przypominający melodyjny krzyk niezmiennie przypomina mi o jej pochodzeniu Banshee lub szkodach, jakich mogła narobić, kiedy była naprawdę zła. — Był tu łucznik ukryty pod osobistym zaklęciem niewidzialności, wasza wysokość — powiedziałam, podnoszą strzałę. — Widziałam odbicie jego lub jej w moim winie i zareagowałam, aby chronić naszych gości. — Łucznik, twierdzisz — zesztywniała. — Skąd mogę mieć pewność, że to nie byłaś ty? — Ponieważ, Wasza wysokość, dzień w którym będę w stanie wypuszczać strzały z poza siebie i wbijać je w solidny kamień, będzie dniem, w którym nie będę musiała strzelać już do nikogo. Rzuciła mi wściekłe spojrzenie. Westchnęłam. — Spytaj, kogo tylko chcesz; to nie byłam ja. Usilnie zalecam ci przeszukanie tego miejsca, nim nastąpi kolejny atak. — To nie będzie konieczne. — Głos Diandy byłby wstanie powstrzymać gorącą lawę. — To jasne, że niczego tu nie rozwiążemy, więc już pójdziemy.
Królowa Mgieł posłała jej spojrzenie wypełnione taką ilością obrzydzenia i niechęci, którą zwykle rezerwuje dla mnie. — Skoro musicie. — Musimy. Ląd całkiem jasno wyraził, czego chce, spotkamy się, więc na polu bitwy — powiedziała Dianda i odwróciła się zwracając w stronę tłumu. Patrick posłał mi usprawiedliwiające spojrzenie i ruszy za nią. — Toby! Co się dzieje? — Sylvester i Luna śpieszyli do nas z drugiej strony. Królowa spojrzała niechętnie na nich oboje. Sylvester zignorował ją, koncentrując swoją uwagę na mnie. — Co się tu stało? — Ktoś próbował zastrzelić księcia Solnej Mgły. Co jest złe a to miejsce z każdą minutą opróżnia się jak sito, co jest jeszcze gorszę, ale nadal mam strzałę. — Trzymałam się tego, choć wiedziałam, że to niewiele. — Jest jeszcze gorzej — dodała królowa. Odwróciłam się do niej mrugając. Uśmiechała się. Był to gorzki uśmiech pozbawiony radości. Nie było też radości w jej głosie, gdy podniosła go, aby zwrócić się do wszystkich. Czułam jak działa jej pochodzenie Banshee, roznosząc jej słowa o całych włościach. — Panie i Panowie, Dworzanie ci z was, którzy pozostali, moim obowiązkiem, jako Monarchini Królestwa Mgieł jest poinformować was, że od tej chwili jesteśmy w stanie wojny. Jej uśmiech wypaczył się stając teraz praktycznie grymasem. — Niech Oberon czuwa nad nami.
k Sześć Cisza, jaka zaległa po nowinie królowej przerywana była jedynie, szeleszczeniem spódnic i szuraniem butów po podłodze. A wtedy zaczęło się szeptanie. Z początku bardzo miękkie, ale wzrastało gwałtownie i gorączkowo, gdy w końcu słowa królowej spłynęły na wszystkich. Trzymałam na niej swój wzrok. Ona też obserwowała mnie w odpowiedzi, milczące wyzwanie czaiło się w jej oczach. Następny ruch ( jakikolwiek nie będzie) będzie należał do mnie. W porządku. Odwróciłam się rozglądając po pomieszczeniu. Może jakaś ćwierć oryginalnie zaproszonych gości jeszcze tu pozostała; reszta wylała się pośpiesznie, jak fala powracając do morza, albo znikając głęboko we włościach, albo uciekając do świata śmiertelników. Connor nadal stał u mego boku, ale nie było żadnych innych wróżek z podwodnego królestwa. Nie widziałam żadnych Selkie ani Nixie. Sylvester i Luna stali kilka stóp dalej, na skraju jakiejś grupki. Gdy ich ujrzałam zdałam sobie sprawę z tego, jaki uczynię następny krok. Rodzina Torquill zawsze posiadała… nazwijmy to niezwykłymi zdolnościami. Cóż, zanim stała się hrabiną Okiełznanej Błyskawicy, April O'Leary (adoptowana siostrzenica Sylvestera) była interkomem hrabstwa, kombinacją Driady z talentem do teleportacji z całkowitym lekceważeniem przestrzennej względności. Odchrząknęłam — April, mogłabyś tu przyjść, proszę? Powietrze przede mną zadrżało. Nastąpił krótki rozbłysk ozonu i April po prostu stała już przede mną, wyglądając na zirytowaną.— Wiesz, co się dzieję? — zażądała ode mnie odpowiedzi. — Wszyscy poszaleli. Musiałam wydać rozkaz, aby moja eskorta pozostała razem z serwerem. Był przygotowany do ucieczki i pozostawienia mnie tutaj — brzmiała jednocześnie na zranioną i zaskoczoną, tak jakby nigdy wcześniej nie brała pod uwagę tego, że ktoś mógłby zrobić coś takiego. Im szybciej wyjaśni się, tym szybciej będziemy mogli zabrać się do roboty. — Łucznik strzelił do jednego z odwiedzających szlachciców. Wybiegli stąd w irytacji i teraz mamy wojnę. — Podniosłam strzałę gestem wykazując na królową wolną dłonią. — Jej straże nie zatrzymały tłumu. Dasz radę szybko sprawdzić tych, którzy nie byli na liście gości?
April spojrzała na mnie pustym wzrokiem. — Mogłabym, gdyby miała kopię listy gości. — Obie odwróciłyśmy się do królowej. Wyraz nadchodzącego gniewu rozprzestrzeniał się na jej twarzy. — To byłoby kompletnie niewłaściwe z mojej strony, dzielenie się tą informacją poza moim dworem — warknęła. — Nie zrobi też nikt z mego dworu… Cholera. No cóż, warto było spróbować. Spojrzałam z powrotem na April. — Czy możesz sprawdzić tych, którzy wyglądają dla ciebie podejrzanie i wrócić, jeśli coś wyda ci się nie na miejscu? — Nie był to dobry kompromis, ale jedyny jaki miałam. — Oczywiście. — Zniknęła w poświećcie iskier. Jakaś dłoń zacisnęła się na moim ramieniu. Odwróciłam się tylko po to, aby stawić czoła królowej. — Co ci się wydaje, że robisz? — zażądała odpowiedzi, księżycowe, szalone oczy mrużyły się w furii. — Proszę hrabinę Okiełznanej Błyskawicy, aby dokonała pobieżnej kontroli, skoro w innym razie nie będziemy mieli pojęcia, kto tu jest a kogo nie ma. — Wysunęłam się spod jej dłoni. Skorupa Luidaeg była tak zimna, że aż mnie raniła, ale nie śmiałam wyciągać jej dopóki nie znajdę się z dala od królowej. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego pozwoliłaś wszystkim wyjść, no chyba, że to ty jesteś odpowiedzialna za atak na Patricka. W innym razie nie ma to żadnego sensu. — To nie zwykłe przestępstwo — powiedziała królowa. Każde słowo było dokładnie ukształtowane i wyraźne tak jakby zostało kierowane do nieposłusznego dziecka. — To było działanie, które rozpoczęło wojnie, znalezienie łucznika niczego tutaj nie zmieni. Gapiłam się na nią. — Chcesz mi powiedzieć, że jakiś dupek może spróbować zabójstwa i skazać tym samym całe królestwo na samobójstwo? To głupota! — Witaj w polityce — dodała Luna. — Jeśli chcesz powstrzymać wojnę, znajdź dzieci Lorden — powiedział Sylvester. — Ocalisz wtedy życia, prawdopodobnie również i ich. Ludzie, którzy kradną dzieci nie zawsze postępują z nimi ostrożnie. Skrzywiłam się. Temat kradzionych dzieci jest dla Sylvestera bardzo osobisty. Jego córka Rayseline, wychowała się w magicznym więzieniu. Doprowadziło ją to do szaleństwa. Jego żona jest dzieckiem prawdopodobnie największego porywacza i niszczyciela dzieci w całym świecie wróżek. Nazywanie ich rodziną z problemami jest delikatnym określeniem. Królowa spoglądała wściekle przez długą chwilę nim w końcu niechętnie powiedziała: — Znalezienie dzieci może zapobiec wojnie, zwłaszcza w sytuacji, gdy ktoś twierdzi, że to mój dwór jest odpowiedzialny za ich porwanie. — A nie jest? — spytałam. Jej oczy rozwarły się. — Co do mnie powiedziałaś? — Czy Twój Dwór był w jakikolwiek sposób odpowiedzialny za zniknięcie dzieci Lordenów? — Potrząsnęłam głową. — Nie mogę nic z tym zrobić wasza wysokość, jeśli jesteś w to zamieszana, jeśli ich ukradłaś a teraz wysyłasz mnie na ich poszukiwania to miło byłoby wiedzieć nim ślad doprowadzi mnie do ciebie?
— Co na świecie sprawiło, że myślisz, że wysyłam ciebie? — Gniew królowej zamienił się w pogardę. — Twoje niepowodzenia znacznie przewyższają sukcesy. Sylvester ruszył do przodu. Powstrzymałam go gestem. Królowa nadal przemawiała w miarę rozsądnym tonem, nie używała przeciw mnie swoich darów wynikających z pochodzenia Banshee i próbowałam uważać to chwilowo za dobry znak. — Wasza Wysokość, pomijają moje porażki. Jestem jedną z niewielu osób w tym królestwie, która naprawdę wie cokolwiek na temat tego jak radzić sobie z przypadkiem porwania — powiedziałam. — Jeśli nie chcesz tej wojny, jesteś mi potrzebna. Królowa spoglądała ode mnie do Sylvester i Luny a potem jeszcze na Connora, który stał w milczeniu u mego boku. Wyraz jej twarzy trochę się uspokoił. — Nigdy więcej się tak do mnie nie odzywaj — powiedziała odwracając się do mnie plecami. — Jeśli to zrobisz, żadna liczba potężnych przyjaciół cię nie ocali. Zabiorę ci ziemię i tytuły i wyrzucę tak daleko od mego wybrzeża jak tylko będę mogła. Poślę cię na wygnanie i będę z tego powodu bardzo zadowolona. Zrozumiałaś? Przełknęłam. — Tak. Wasza Wysokość. — Bardzo dobrze — machnęła każąc nam odejść. — Możesz spróbować, teraz już nawet ty nie jesteś w stanie pogorszyć tej sytuacji. — Ile mam czasu? — Trzy dni — odpowiedział Sylvester. Wszyscy odwróciliśmy się do niego. Wzruszył ramionami. — To tradycyjny upływ czasu pomiędzy deklaracją wojny a rozpoczęciem działań wojennych. Lordensowie muszą wysłać oficjalną notkę do wszystkich lokalnych lenn a to trochę spowolni całą sprawę. Honor wróżek czystej krwi czasami działa na naszą korzyść tak samo jak i przeciwko nam, co prawda na naszą korzyść działa rzadko, ale rzadko to lepiej niż nigdy. Opróżnienie w działaniach wojennych dałoby czas lokalnym lennom na odesłanie swoich dzieci oraz te pozostające na wychowaniu w bezpieczne miejsce, nim sprawy przybiorą gwałtowny obrót. Według prawa Oberona dorośli mają prawo zabijać się na polu bitwy, gdy trwa wojna, ale nic nie usprawiedliwia zabijania dzieci. Spojrzałam z powrotem na królową. — Będę potrzebowała zgody na przepytanie twojego dworu Wasza Wysokość. Jej oczy zmrużyły się. — Znowu kwestionujesz mój autorytet? — Nie. Proszę tylko o zgodę na przepytanie osób znajdujących się pod Tobą. Bez względu na to jak stalowy jest Twój honor ci, którzy dla ciebie pracują mogą być mniej godni podziwu. Królowa zawahała się nim skinęła, raz. — Możesz z nimi porozmawiać pod warunkiem, że będziesz pytać tylko o to, co jest konieczne, zacznij o zmierzchu. — O zmierzchu, jutro? Ale to godziny od … — Mówiłam ci abyś nie kwestionowała moich decyzji, Daye. — W jej głosie wyczułam niebezpieczne nuty. — Moi ludzie potrzebują czasu, aby się uspokoić i wysłać informację o tym, że nadchodzi wojna a ona nadejdzie chyba, że w jakiś sposób zdobyłaś moc czynienia cudów na żądanie. Pozwolę ci odegrać tą twoją małą detektywistyczną zabawę, ale uwierz mi to rozstrzygnie się na polu walki. — Rozejrzała się wokół grupy. — Jak bardzo upadł świat wróżek, że wy wszyscy stoicie
tu, gdy ta skundlona suka podważa mój autorytet i nie reagujecie. Żałuję, że nie ma tu Oberona, aby to zobaczył. — Mój dziadek pochwaliłby działania hrabiny Daye — powiedziała miękko Luna. Królowa przystanęła. Nikt z nas nie przywykł do myślenia o Lunie jak o córce dwóch pierworodnych wróżek a nawet więcej, jako o kimś, kto znał Oberona osobiście, jako kochającego dziadka w czasach przed jego zniknięciem. To nadawało jej pewnej przerażającej wiarygodności. — Bądź, co bądź — powiedziała królowa w końcu — nie ma go tutaj i mamy wojnę. — To miło — powiedziałam gładko. — A więc zmierzch? — Zmierzch. — Czy możemy odejść? — Nikt wcześniej nie zapytał o to, ale w tej sytuacji uprzejmość wydawała się najlepszym wyjściem. — Idźcie. — Królowa wskazała na drzwi. Nie chciałam powiedzieć już nic więcej, aby wysłać ją znowu na skraj nerwów i szaleństwa, więc po prostu ukłoniłam się, wzięłam dłoń Connora i ruszyłam do drzwi. Sylvester i Luna podążyli za nami. Nie chcieli abym zwracała się plecami do Królowej Mgieł samotnie i ucieszyłam się z tego. Przeszliśmy właśnie przez zasłonę prowadzącą do sali balowej z głównego holu, gdy pojawiła się April. — Strażnicy w tym przybytku są niezmiernie nerwowi — powiedziała krzywiąc się przy tym. — Dostałam z kuszy. April jest materialna tylko wtedy, gdy tego chcę. — Cieszę się, że nic ci nie jest. Dowiedziałaś się czegoś? — Niczego interesujące. Ludzie uciekli. Słabo wyszkoleni strażnicy nie mogą uwierzyć w to, że nastąpił atak na terenie królewskich włości, co tylko dowodzi tego, że posiadają niewystarczające rozumienie historycznych faktów. Kilkoro giermków kopulowało w kuchni. Chyba nie byli zadowolenia, gdy pojawiłam się koło nich. — Żadnych śladów naszego atakującego? — Nic. Przykro mi. — W porządku. Zrobiłaś, co mogłaś — spojrzałam na Sylvestera. — Sylvester. — — Wiem. Naprawdę myślisz, że możesz znaleźć chłopców? Prawdopodobnie nie. Ale dziewczyna musi próbować. — Mam nadzieję. Jeśli nie...Naprawdę będziemy mieli wojnę? — Nigdy wcześniej nie widziałaś wojny prawda? — Luna zerknęła na męża. — Zawsze zapominam jak jest młoda. Mam ponad pięćdziesiąt lat. Według ludzkich standardów byłabym w średnim wieku, według standardów wróżek jestem zaledwie trochę ponad byciem dzieckiem. — Nie, nie miałam tego przywileju. — To nie przywilej — powiedział Sylvester. Jego głos był miękki. — To najgorsza rzecz na świecie. Możesz uważać się za szczęściarę, że Milcząca Wojna wydarzyła się tak dawno temu. Walczyłem na niej. Jakaś część mego serca, nigdy nie opuściła pola bitwy. — Och na dąb i jesion — powiedziałam. — Tak mi przykro.
Królestwo Milczenia spotkało się z Królestwem Mgieł mile od miejsca, w którym stan Oregon spotyka, stan Kalifornia. Milcząca Wojna rozegrała się tam, krótko po śmierci króla Gilada, rządzącego Milczącym Królestwem, nie podobały mu się odezwy, które czyniła nasza królowa i kiedy dyplomacja zawiodła, zdecydował się ją obalić. To, czego się nie spodziewał to, to, że Królestwo Mgieł miało swoją własną armię. Wojna trwała sześć dni. Setki zabitych po obu stronach, gdy świat wróżek idzie na wojnie, nocni łowcy pożywiają się bardzo, ale to bardzo obficie. Gdy opadł kurz i pył po bitwie, rządząca rodzina Milczącego Królestwa była rozbita, ich spadkobiercy rozproszyli się a armia została wygnana przez człowieka, który przejął tron człowieka, który przypadkowo kiedyś był baronem na dworze Królestwa Mgieł. Od tego czasu mamy dobre relację z Milczącym Królestwem. Oczywiście nie tak znowu trudno utrzymywać dobre relację z rządową marionetką. Łatwo jest również pozwolić swojej armii popaść w rozsypkę, kiedy twoi najbliżsi sąsiedzi nawet nie marzyliby, aby podnieść przeciw tobie rękę. Milczące Królestwo mimo wszystko może kiedyś jeszcze śmiać się ostatnie. — Ta wojna skończyła się dawno temu — powiedział Sylvester — teraz wypada nam powstrzymać kolejną wojnę od wybuchu. Sięgnęłam poprzez nasz mały krąg, aby złapać go za rękę. — Powstrzymamy — powiedziałam — przynajmniej, jeśli ja będę miała w tej sprawie coś do powiedzenia.
i Siedem Światło gwiazd obmywało plażę złoconym srebrem, gdy wyszliśmy z naszego schronienia jaskini i wędrowaliśmy poprzez wodę ku plaży, każdy z nas idealnie suchy dzięki uprzejmości Connora. Sylvester uścisnął mnie mocno i powędrował za rękę z Luną w stronę parkingu. April obserwowała ich nim odwróciła się z powrotem do mnie.— Czy jest coś jeszcze, co mogę zrobić? — Po prostu wróć bezpiecznie do domu i każ swoim ludziom trzymać się z daleka od niebezpieczeństwa — pozwoliłam sobie na szczery uśmiech. — Nie mam teraz czasu, aby ratować ich tyłki. — Przyjęłam do wiadomości — powiedziała i zniknęła w statycznej mgle, prawdopodobnie powracając do swojego towarzysza. Connor rzucił pośpieszne zaklęcie nie patrz tutaj na nas oboje, zapach jego magii mieszał się z zapachem fal. Wziął mnie za wolną rękę, gdy zaklęcie było już kompletne, a jego oczy popłynęły w kierunku wody. — Toby... — Wiem. — Podążyłam za jego spojrzeniem. — Jeśli do tego dojdzie, nie będę cię obwiniać. — Ale ja będę obwiniać siebie. — Connor ...— Skorupa Luidaeg stopniowo robiła się coraz bardziej zimna, dochodząc do momentu, w którym lodowate zimno stawało się gorącem. Zadrżałam. — Nie powinnam była pozwolić odejść April nie pytając jej wcześniej, czy ma telefon. Masz telefon? Connor zamrugał — Uhm...nie? Połowę czasu spędzam pod wodą. Robią już zegarki dla nurków, ale telefonów jeszcze nie wymyślili. — Och na korzeń i gałąź. — May truje mi już od wieków, żebym nosiła telefon komórkowy. Nie cierpię, kiedy okazuje się, że ma rację. — Masz coś, przeciwko jeśli zrobimy mały objazd? Chyba Luidaeg próbuje się ze mną skontaktować. — Nie chciałam wyciągać skorupy uchowca stojąc na publicznej plaży, bez względu na to czy otaczało nas zaklęcie nie patrzy tutaj, czy nie. Generalnie ta skorupa mogła uczynić wszystko, od zwyczajnej transmisji jej głosu, aż do eksplozji i nie chciałam mieć z tym teraz do czynienia.
— Ja...chyba nie. — Connor wyglądał niepewnie. Nie mogłam tak do końca go za to winić. Luidaeg to legendarny potwór świata wróżek, jest dobrze znana wszystkim i jest bardzo namacalnym niebezpieczeństwem dla podwodnego królestwa. — Jeśli ona chce się z tobą widzieć. — Dobrze. Więc chodźmy. Parking był pusty, gdy doszliśmy do mojego samochodu. Podałam Connorowi strzałę, nadal owinięta w kamizelkę Patrika i otworzyłam drzwi. Chciał oddać mi strzałę, gdy byliśmy już w samochodzie, ale potrząsnęłam głową. — Trzymaj ją, gdy będę prowadzić. Spróbuj się nią nie skaleczyć. Connor parsknął. — To prawdziwe votum zaufania. — Zostań jeszcze jakiś czas a może otrzymasz kolejne. Uśmiechnął sie na to odrobinę, układając strzałę na kolanach końcem wskazującym w stronę drzwi. Jeśli coś zostanie nią dźgnięte to będą, to moje biedne drzwi, a to już lepsze niż jakakolwiek inna alternatywa. Odsuwając jednak żarty na bok ogrom tego, co nas czekało był wstrząsający. Dla Connora, był to wybór pomiędzy lojalnością. Dla mnie, to było cholernie zbyt wiele, aby w ogóle o tym myśleć. Mój umysł był zbyt przeładowany, aby ustalić, co ważniejsze, dzieci Lordenów, czy groźba wojny. Z wyglądu twarzy Connora mogłam stwierdzić, że jego myśli były równie ponure. Odchrząknęłam. — Jesteś pewny, że nie masz nic przeciwko temu, aby jechać ze mną? — Nie mogę mieć. — Dlaczego? — Ponieważ wolę już spotkać się z Luidaeg niż ryzykować to, że skończymy po dwóch przeciwległych stronach pola walki. Skrzywiłam się.— Nie ruszymy na wojnę. Muszę tylko znaleźć te dzieciaki i wszystko rozejdzie się po kościach. — To przy założeniu, że twoja królowa sama ich nie porwała. Nie umknął mi jego wybór zaimków. Podwodne królestwo technicznie jest częścią systemu dworów i królestw ustanowionych przez Oberona, ale technicznie, to naprawdę wielkie słowo. Gdzieś tam w Pacyfiku był król i jeśli Solna Mgła chciała należeć do jego terenów zamiast Mgieł, nikt tak naprawdę nie mógł jej powstrzymać. — Nie sądzę, aby to zrobiła, tak czy inaczej nie powinniśmy tego mówić — powiedziałam ostrożnie. — Była gotowa wygnać mnie już za samą tylko sugestię, że to zrobiła. — Tak, cóż. Królowej teraz tu nie ma, a ja jej nie ufam. — To coś, co mamy wspólnego; ja też jej nie ufam. Robię się odrobinę ostrożna, kiedy ludzie próbują mnie zabić. — A ja robię się odrobinę wkurzony, kiedy ktoś próbuje zabić, któreś z nas — westchnął. — Toby wiesz, co się stanie, jeśli sprawy przybiorą zły obrót. Ja…— — Naprawdę chcesz teraz o tym rozmawiać? — Nie. — Porwałeś dzieci Lordenów? — Co? Nie!
— Więc uspokój się dopóki nie dotrzemy do Luidaeg. Powstrzymamy to wszystko i nie będzie, to już wtedy miało żadnego znaczenia — posłałam mu uśmiech. — To właśnie piękno przyszłości. Możemy ją zmienić. W porządku? — Ta, w porządku. — Connor położył dłoń na moim kolanie. Nakryłam ją swoją i ścisnęłam delikatnie, po czym skupiłam się z powrotem na tym, aby pozostać na drodze. Była dopiero ósma trzydzieści, byliśmy na dworze królowej tylko godzinę? To niesamowite jak szybko wszystko może się rozpaść na kawałki, ruch na drodze był zbyt duży abym mogła pozwolić sobie bezpiecznie na rozproszenie. Ulice opustoszały, kiedy wjechaliśmy w mniej renomowany odcinek wybrzeża, a zapach doków wślizgiwał się do środka poprzez otwory wentylacyjne napełniając samochód mieszaniną ryb i słodkawego rozkładu. Jak dziwne by się to nie wydawało, zrelaksowało mnie to. Luidaeg była jednym z potworów świata wróżek, ale była również przyjaciółką i ufałam jej. Sąsiedztwo Luidaeg wyglądało tak jakby miało zwalić się do oceanu w każdej chwili. Ludzie, którzy mieszkali w tej okolicy byli tymi najbiedniejszymi z biednych tymi, którzy nie mieli innego wyboru. No i jest to prawdopodobnie jedno z najbezpieczniejszych miejsc w mieście. Kiedyś podejrzałam to w policyjnych aktach, po rzuceniu szybkiego zaklęcia 'nie patrz tutaj', aby powstrzymać policjantów przed zorientowaniem się, że być tam nie powinnam. Pewnie, znajdzie się tu dilerów narkotykowych skrytych w cieniach i prostytutki na ulicznych rogach, ale nikt nie wydaje się w tej dzielnicy faktycznie odnieść żadnych ran. Wszystkie te przestępstwa są bez ofiar i nawet najbiedniejsze dziecko nie idzie do łóżka głodne. Zaparkowałam przecznice dalej od jej mieszkania, zabierając strzałę od Connora nim wysiadł z samochodu. Przyglądał się opuszczonej ulicy, gdy wstał.— Uhm, Toby? Czy my jesteśmy we właściwym miejscu? — Nie tego się spodziewałeś? — Od Morskiej Wiedźmy? Nie zupełnie. — Connor potrząsnął głową. — Nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie tego. Oberonie chroń mnie przed wróżkami czystej krwi i ich oczekiwaniami. — Idź za mną i postaraj się niczego nie dotykać. Poprowadziłam go alejką w kierunku drzwi prowadzących do mieszkania Luidaeg, płaskiego prostokąta z gnijącego drewna, osadzonego w sypiącej się ramie. Drzwi stanęły otworem nim zdążyłam zapukać, ukazując Luidaeg we własnej osobie. Connor zamarł. To całkiem naturalna reakcja na konfrontację z morską wiedźmą. Dobrze, że wszystkie moje naturalne reakcję zostały pogrzebane już lata temu. — Hej — powiedziałam. — Co tak długo do cholery? — warknęła, usuwając się z drogi i gestem nakazując mi wejść do środka. — Spodziewałam się ciebie dwadzieścia minut temu. — Korki — odparłam. Skorupa uchowca przestała emanować tym parzącym wręcz zimnem jak tylko przeszłam przez próg. Potarłam udo, przez materiał sukienki, krzywiąc się odrobinę. Będę miała szczęście, jeśli nie nabawię się odmrożeń. Tak jakby mogła czytać w moich myślach (to swoją drogą była naprawdę przerażająca myśl) powiedziała: — Powinnaś być mi wdzięczna. Mogło się to skończyć znacznie gorzej.
— Jestem — odparłam. I naprawdę byłam. Luidaeg prawdopodobnie mogłaby rozsadzić mi mózg tym czymś, gdyby chciała. Przesunęła swoją uwagę na Connora. — Selkie. — Na wpół powiedziała, na wpół wypluła to słowo. Przełknął ciężko i powiedział: — Proszę pani. — Och na litość matki. — Luidaeg wywróciła oczami. — Nie mam na to czasu. Wchodź — wszedł do środka a ona zatrzasnęła za nim drzwi, spowijając korytarz ciemnością. — A teraz chodźcie — odwróciła się i ruszyła w głąb korytarza. Nie będąc tak do końca głupia, podążyłam za nią a Connor za mną. Dywan chrzęścił pod nogami, kawałki gruzu wbijały mi się w obcasy. Nie wiem, jakiego koloru był dywan, gdy wprowadziła się tu Luidaeg i zawsze jest tu tak ciemno, że nawet mój wyostrzony wzrok nie pozwala mi dostrzec, jakiego koloru jest on teraz. Są jednak jeszcze niewielkie miłosierdzia na tym świecie. Do chrzęszczącego dźwięku doszedł teraz jeszcze odgłos niewielkich insektów pierzchających nam spod nóg w poszukiwaniu kryjówki. Karaluchy, wystarczająco sprytne i szybkie, aby przetrwać w obecności Luidaeg miały tu niezłe życie, te głupie i słabe niszczyła lub zjadała. Jeśli kiedykolwiek owad wyprze ssaka w łańcuchu pokarmowych oczekuję, że stanie się to właśnie w tym miejscu. Salon Luidaeg zazwyczaj wygląda odrobinę lepiej niż korytarz w tym kontekście, że warstwy śmieci pokrywające podłogę są płytsze no i są tu okna, które powstrzymują pleśń od porośnięcia wszystkiego bardziej niż ta lekka warstwa pokrywająca ściany i podłogę. Luidaeg stała na środku pokoju ze skrzyżowanymi ramionami, czekając. — Więc? — zażądała odpowiedzi. — Co się stało? — Skąd wiesz, że coś się stało? — Jesteś tu, co oznacza, że skorupa uchowca zareagowała właściwie. To świadczy, że coś się stało. Co to było? Wzięłam głęboki oddech. — Ktoś próbował zastrzelić Patricka Lordena. — Och na zgniliznę i wrak. — Luidaeg zrobiła krok w tył, opadając ciężko na kanapę. Jej oczy rozwarły się szeroko. To była chyba najstraszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam. — Nie żyje? — Nie, udało mi się powalić go na podłogę nim zamachowiec wystrzelił. — Podniosłam w górę strzałę. — Wyciągnęłam to z podłogi. — Daj mi to. — To nie była prośba. Ruszyłam do przodu, upuszczając strzałę na jej wyciągniętą dłoń. Odsunęła kamizelkę Patrick’a wąchając drewno, a potem liżąc pióra lotki. Krzywiąc się gorzko oddała mi strzałę. — To tylko elficki strzał. Można jej bezpiecznie dotykać, tak długo jak nie zrobisz niczego głupiego, jak na przykład zacięcie się nią. Zapewnienia na bok, nadal używałam kamizelki Patricka, aby nie dotknąć drewna, gdy wyjęłam ją z jej rąk. Parsknęła wyglądając na nieomal rozbawioną. — Poproszę Walthera, aby się temu przyjrzał. Może uda mu się wykombinować, jaka receptura została tu użyta. — Walther Davies to prawdopodobnie jedyny alchemik w świecie wróżek, który posiada stopień naukowy i tytuł doktora chemii.
Wyleczył moje zatrucie żelazem po tym, jak zostałam uratowana z lochu królowej i był w dużej mierze odpowiedzialny za ocalenie życia Luny, gdy otruła ją Oleander. Jeśli ktokolwiek mógł zidentyfikować konkretne zaklęcie, które przyczyniło się do powstania tej elfickiej strzały, to na pewno on. — Dobrze. Gdy na ciebie czekałam miałam wizytę jednego z królewskich posłańców — zaczęła odklejać taśmę izolacyjną z lewego kucyka z zamyślonym wyrazem twarzy.— Solna Mgła zadeklarowała wojnę. Musisz znaleźć tych chłopców Toby. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo będziesz miała przesrane, jeśli tego nie zrobisz. Zmarszczyłam się. — Co masz na myśli? Pójdziemy na wojnę, jeśli ich nie znajdę, czy to nie wystarczająco kiepsko? — On wie — wskazała palcem na Connora. Ten odwrócił wzrok. Rzuciła mu wściekle spojrzenie. — O tak, on wie. Podwodne królestwo gromadzi swoje siły, prawda, Selkie? To będzie maskara, ponieważ w czasie, gdy ląd zmiękł, ocean nadal pozostał twardy. Woda nie może pozwolić sobie na to, aby zmięknąć, prawda Selkie? — Nie — wymamrotał Connor. — Nie — powtórzyła Luidaeg. — Rozumiesz to Toby? Ocean ma więcej wojowników niż ląd. Są lepiej wytrenowani, lepiej zdyscyplinowani i nie są tak politycznie podzieleni. Zarżną was. — Nas — poprawiam. Luidaeg milczała. — Luidaeg? Miałaś na myśli, że zarżną nas. — Nie — spojrzała na mnie grobowo. — Mam na myśli to, że zarżną was. — Luidaeg. — Podwodne królestwo zna moje ograniczenia. — Puściła swój kucyk, wstając. — Nie ma tam nikogo, kto byłby gotowy przybyć tutaj i mnie zabrać, ale wiedzą, że nie będę z nimi walczyć. Nie mogę atakować dzieci Titanii. Nie zaatakuję dzieci Maeve. To zadanie należy całkowicie do armii królowej i wiesz, co October? Armia Twojej królowej temu nie sprosta. Connor nic nie mówił. To tylko sprawiło, że ton Luidaeg ( mieszanina gniewu, strachu i rezygnacji) była jeszcze bardziej przerażająca. Zacisnęłam ramiona, próbując zignorować fakt, że stałam w mieszkaniu morskiej widźmy, w sukni jak z bajki, czekając na atak syren. — Co chcesz abym zrobiła? — Znajdź chłopców. Zakładam, że królowa zleciła ci to samo zadanie? Parsknęłam. — Musiałam ją prawie zastraszyć, aby mi na to pozwoliła, ale tak, można tak powiedzieć. — Dobrze. A teraz mnie posłuchaj, jeśli ich znajdziesz, nie możesz ich do niej zabrać. Przyprowadź ich do mnie, albo od razu oddaj ich rodzicom, ale nie pozwól, aby ona znalazła się w ich pobliżu. Nie ufam jej na tyle, żeby wiedzieć, iż odstąpi od wojny, jeśli będzie miała ich, jako asa w rękawie. — W porządku. — Przełożyłam strzałę do drugiej ręki. — Coś jeszcze? — Tak. Jeszcze jedno, nie masz za dużo czasu. Szukałam ich, lecz nie mogłam nigdzie znaleźć, to nie jest dobry znak. Masz nie wiele czasu. — Tego domyśliłam się sama.
Wskazała na drzwi.— Więc co tu jeszcze robisz? — Ruszamy. — Odwróciłam się kierując do wyjścia. Connor podążał tuż za mną, wyglądając tak, jakby odczuwał wręcz bolesną ulgę, że już stąd wychodzi. Byliśmy już nieomal przy drzwiach, kiedy Luidaeg zawołała: — Och i Toby? Spojrzałam na nią. — Tak? — Będziesz musiała przynieść mi wkrótce zmiennokształtnego. Ale nie jego. Nigdy więcej nie przyprowadzaj tu Selkie. Nie są tu mile widziani. — Coś w jej głosie nakazało mi nie pytać, dlaczego. Jeśli mówiła, że będę potrzebowała zmiennokształtnego, to tak pewnie będzie... a jeśli Selkie nie był tu mile widziany, to i tak nie powie mi przy nim, dlaczego będzie mi potrzebny zmiennokształtny. — W porządku — odparłam i złapałam rękę Connora, zaciągając go na zewnątrz w noc. Nie musiałam ciągnąć go daleko. Wyswobodził swoją dłoń z mojej, jak tylko zatrzasnęły się za nami drzwi i ruszył szybko do przodu. Nim doszliśmy do auta już prawie biegł. Złapałam go za łokieć. Odwrócił się gwałtownie, spoglądając na mnie, oczy miał dzikie a oddech płytki i pełen paniki. — Hej! — Puściłam go i zrobiłam krok w tył, podnosząc do góry ręce. Cóż prawdopodobnie nie był to zbyt uspokajający gest z tą zatrutą strzałą, którą nadal trzymała w ręce. — Co się stało? O co chodziło? — spytałam — Morska wiedźma nie pertraktuje z Selkie — powiedział. Było coś antycznego, jakaś zraniona tęsknota w jego głosie, jak dźwięk pędzącej fali.— Nie pytaj mnie, dlaczego. Nie mogę ci powiedzieć. — W porządku — powiedziałam — ja tylko....no dobrze. Wracasz ze mną do mieszkania? — Na chwilę — westchnął. — To nie ma nic wspólnego z Tobą, w porządku? — Tak, w porządku — powiedziałam — a teraz wsiadaj do samochodu. Nieomal pół godziny zajęło nam przebijanie się przez zakorkowane ulice i powrót do mojego mieszkania. Kiedy weszłam do mieszkania, May i Jazz siedziały przytulone na kanapie, oglądając jakiś telewizyjny program, w którym dwudziestokilkuletni ludzie udają nastolatków. Spojrzały do góry, gdy otworzyłam drzwi, instynktowny uśmiech na ich twarzach zamarł, gdy zobaczyły wyraz twarzy Connora i strzałę w mojej dłoni. Nawet jak na mnie, coś takiego trudno było nazwać gorącą randką. — Kiepska noc? — spytała May. — Tak kiepska jak oczekiwałam. Musimy zadzwonić do Walthera. — Zamknęłam drzwi i włożyłam strzałę w stojak na parasole, grotem w dół. Connor zamrugał na mnie. — Masz lepszy pomysł? — spytałam. — Nie zupełnie — przyznał. — Tak myślałam. Słuchajcie strzała w stojaku na parasole to elficki strzał. Nie dotykajcie go. — I dlatego dzwonimy do Walthera? — spytała May. — Dokładnie. — Jasne. — Jazz podniosła się z kanapy. — Zrobię kawę. — Dobry pomysł. — Jeden z kotów zaczął ocierać się o moje kostki. Podniosłam go z podłogi.
— Witaj, Cagney. Nic cię nie obchodzi to, że idziemy na wojnę, prawda? — Zamruczała. — Tak właśnie myślałam. — Czy to już oficjalne? — spytała cicho May. — Tak — odpowiedziałam. Stałam tam głaszcząc Cagney i opowiadając wszystko May. Byłam mniej więcej w połowie, kiedy Jazz wyszła z kuchni oferując mi kubek kawy, który przyjęłam z wdzięcznością. Connor wtrącał coś od czasu do czasu, ale głownie milczał, trzymając się blisko mnie i oferując wsparcie poprzez samą tylko swoją obecność. I było to zadziwiająco komfortowe. Gdy skończyłam mówić zapadła krótka cisza. W końcu Jazz spytała: — Naprawdę myślisz, że Walther będzie w stanie odkryć, kto zrobił ten elficki strzał? — Warto spróbować — zerknęłam na Connora. — Luidaeg nie weźmie udziału w tej walce z wyjątkiem tego, co uda jej się osiągnąć za moim pośrednictwem. Więc praktycznie jesteśmy zdani na siebie. — Świetna zabawa — skomentowała May. — Mogę zanieść strzałę do Walthera — zaoferowała Jazz. Spojrzeliśmy na nią. Wzruszyła ramionami. — Nie potrzebuję samochodu, pamiętacie? — Dobrze — zgodziłam się. — Tylko upewnij się, że nie zrobisz sobie tym krzywdy. Najlepszy scenariusz, po elfickim strzałę to sen przez setki lat. — Będę ostrożna — powiedziała Jazz. Pocałowała May w policzek, złapała strzałę ze stojaka na parasole (dotykając tylko skórzanej kamizelki, co zauważyłam z aprobatą) otworzyła drzwi i tyle ją widzieliśmy. Kruki śmiertelników nie lubią latać po zmroku. Kruki świata wróżek są bardziej elastyczne. Są też dużo bardziej odporne. Jazz prawdopodobnie mogłaby latać, setki mil nocą, gdyby musiała. Wzięłam głęboki oddech. — No dobrze, to jeden problem mniej. A teraz, jeśli chodzi o to najważniejsze: mamy trzy dni na znalezienie chłopców Lorden, potem zrobi się naprawdę nieprzyjemnie. — Czy znalezienie ich powstrzyma sprawy od przybrania tego złego obrotu, czy tylko sprawi, że nabiorą odrobinę mniej gorszego obrotu? — May zamilkła na moment, po czym dodała: — Nawet nie jestem pewna, czy to było zdanie. Tak czy inaczej to, co chcę powiedzieć, to, to, skoro są teraz w stanie gotowości strzelania do ludzi, czy zrezygnują z tego tylko, dlatego że znajdziemy dzieci? — Prawdopodobnie nie — przyznałam. — Ale wtedy przynajmniej mielibyśmy do czynienia z kimś, kto chce rozpętać wojnę a nie z nimi i z samą wojną. To musiałoby być lepsze niż to, co mamy w tej chwili, nie? — Warto spróbować — powiedział Connor. Obrócił lekko głowę napotykając moje spojrzenie. Nieomal drgnęłam i odwróciłam wzrok. Oczy Selkie zawsze są ciemne, ale ciemność w oczach Connora nie była tylko zrodzona z jego biologii; nie dzisiaj. Był mężczyzną spoglądającym na wybór, wybór, którego nie wiedział jak dokonać i tym razem, to on był tym, który wyglądał jakby miał utonąć. Ja, czy Podwodne Królestwo? Jeśli będzie musiał wybierać to, kto wygra? — Connor— zaczęłam i przerwałam, bo ktoś zapukał do frontowych drzwi. Wszyscy odwróciliśmy się rzucając zaniepokojone spojrzenia w tę stronę. — May, zamawiałaś pizzę?
— Dobry pomysł, ale nie — odparła. — Obawiałam się, że to właśnie powiesz — odstawiłam kubek z kawą na najbliższą półkę i podeszła do drzwi wołając. — Kto tam? — Nie miałam zamiaru tracić energii na ludzkie zauroczenie, jeśli nie musiałam tego robić. — Nie musielibyśmy przechodzić przez tą mała szaradę, gdybyś po prostu uznała mnie za honorowego gościa i zgodziła się z tym, że mogę wchodzić, kiedy tylko chcę — odpowiedział Tybalt, brzmiąc na rozbawionego i zmęczonego jednocześnie. Otworzyłam drzwi. Tybalt stał na progu, tylko zaledwie minimalna zasłona iluzji oddzielała go od nocy śmiertelników. Raj (jego bratanek i tytularny spadkobierca dworu kotów, zakładając oczywiście, że pożyje tak długo) stał obok niego, wyglądając na nieomal śmiertelnie zawstydzonego. Ledwie zauważyłam, że w ogóle tam był. Byłam zbyt zajęta mruganiem z zaskoczenia na widok jego wujka. Tybalt powtarzał mój gest. Król Dworu Kotów San Francisco jest trudny do opisania. Zbyt wielka ilość jego uroku zawiera się w sposobie poruszania, w tym jak się uśmiecha, jak subtelnie przechyla głowę, gdy poświęca komuś swoją całkowitą uwagę. Nie żeby nie był przystojny (bo był), ale miał w sobie też coś więcej. Miał też mniej kocich cech, niż inne wróżki Cait Sidhe; tylko kocie źrenice i podszyte czernią imitującą pręgowane futro ciemno brązowe włosy. Reszta jego samego, spokojnie mogła uchodzić za Daoine Sidhe w odpowiednim oświetleniu. Wygląd oczywiście może być zwodniczy. Tybalt jest kotem i to na wskroś i lepiej jest o tym nie zapominać. Nie widziałam go od momentu, gdy opuściłam jego dwór przed moim drugim 'procesem' na dworze królowej. Zawsze miał skłonności do znikania, ale nigdy wcześniej nie trwało to aż tak długo. Ostatnią rzeczą jaką do mnie powiedział przed tym było: Wróć do mnie. Kiedy jednak próbowałam to zrobić nie mogłam go znaleźć. Dwór kotów jest otwarty tylko dla tych, którym król zezwalała na wejście a on zamknął swoje drzwi, nie mówiąc mi nawet, dlaczego. A teraz stał tu na moim progu, gapiąc się na mnie z wyrazem twarzy, który graniczył z osłupieniem. Connor wyłonił się stając za mną i przynosząc ze sobą, ostry zapach morskiej wody i co ważniejsze przypominając mi, że tu był. Wyprostowałam się, zdając sobie sprawę, gdy to zrobiłam, że nadal jestem ubrana tak jak byłam na dworze królowej. Cóż, to by wyjaśniało to gapienie. Tybalt nigdy wcześniej nie widział mnie w sukience, którą ubrałabym na siebie z własnej woli a już na pewno nie w takiej sukience. — Tybalt — powiedziałam tak neutralnie, jak tylko mogłam. — Nie spodziewałam się ciebie. — Co? Naprawdę? — May przepchnęła się przez Connora podchodząc do drzwi. — Wow, Cześć Tybalt. Wejdź Raj, ci dwoje prawdopodobnie będą tak gapić się na siebie jeszcze przez jakiś czas, nim cokolwiek zrobią — podała dłoń młodszemu Cait Sidhe. Przyjął ją i pozwolił wciągnąć się do mieszkania. Wedle przewidywań May, Tybalt nadal się we mnie wpatrywał. W końcu, zakłopotany zaczął: — Toby...
Czy byłam szczęśliwa z powodu tego, że widzę Tybalta po miesiącu uników z jego strony? Cóż, to zależy. Czy możliwym jest, aby wybrał sobie gorszy termin niż tuż po mojej porażce w zapobiegnięciu wojnie? Znając jego, odpowiedź prawdopodobnie brzmiałaby 'tak'. Ma niesamowity talent pojawiania się wtedy, kiedy nie chcę, aby to robił. Miał również niesamowity talent ratowania mojego tyłka. Bez względu na to, co myśleliśmy na swój temat, był królem kotów i to pozostawało faktem, jeśli więc miałam jeszcze powstrzymać tę wojnę to, że był po mojej stronie, nie było czymś złym i wiedziałam o tym. — Zapomnij — odsunęłam się, otwierając drzwi na tyle szeroko, aby mógł przejść. — Wejdź, jeśli masz zamiar wchodzić do środka. Spojrzenie chwilowej porażki zamigotało na jego twarzy i zniknęło nieomal natychmiast nim zdążyłam zamrugać. — Jak chcesz — powiedział, pochylając głowę i wchodząc do środka.
a Osiem Tybalt wyniośle dokonywał przeglądu osób zgromadzonych w moim salonie z ramionami skrzyżowanymi w postawie nonszalanckiego lekceważenia, ok to było trochę zbyt monarsze; Tybalt normalnie nie odczuwał potrzeby, aby zachowywać się aż tak. Pozwolił swojej uwadze skupić się na Connorze, który stał u mego boku i spoglądał na niego ostro. — Ach — skomentował Tybalt. — Widzę, że masz towarzystwo. Udało mu się tchnąć to oświadczenie z nieomal wiarygodną nutą zaskoczenia. Ale tylko nieomal wiarygodną; jego wizyta akurat teraz, nie mogła być przypadkowa i jeśli nie miał swoich szpiegów na dworze królowej, to ja jestem krasnoludkiem. — Znasz Connora i May — powiedziałam — wierzę, że jeszcze nie tak dawno temu pracowaliście razem, przy pewnej ucieczce z więzienia. — Och, Tybalt zna Connora — wtrąciła May — trzymali się razem, gdy byłaś chora. Są teraz jak najlepsi kumple. — Zarówno Tybalt jak i Connor posłali w jej stronę takie same wściekłe spojrzenia. Musiałam zdusić w sobie uśmiech. — Zostaliśmy sobie przedstawieni — powiedział Tybalt. — Przypuszczam, że nie ma wytłumaczenia na towarzystwo, w jakim wybierasz się obracać. Zesztywniałam. — Jest jakiś problem? — spytał chłodno Connor. Bycie obiektem irytacji Tybalta nie jest zabawne, no chyba, że ma się przemożne pragnienie dowiedzenia się, jakie to uczucie być myszą. — Zastanawiam się po prostu, co nadal robisz na suchym lądzie O'Dell — odpowiedział Tybalt. — Nie powinieneś przypadkiem przygotowywać się do zarżnięcia nas wszystkich? To chyba twoja rola w tym całym konflikcie? — Dobra, wystarczy! — Zainterweniowałam rzucając gniewne spojrzenie i stając między nimi. — Nie mamy na to czasu. A teraz albo obydwoje będziecie się zachowywać, albo wylądujecie na ulicy. — Raj posłał mi pełne wdzięczności spojrzenie. Walki o dominację, to poważna sprawa u Cait Sidhe i jeśli pozwolę Tybaltowi zacząć coś takiego w moim mieszkaniu, to będę odpowiedzialna za to, aby to powstrzymać. Raj i ja oboje wiedzieliśmy, że to nie skończyłoby się dobrze. Connor zawahał się na moment nim powiedział: — W zasadzie Toby, to on ma rację. — Co? — May i ja krzyknęłyśmy jednocześnie, odwracając się w jego stronę.
— To nadal przyprawia mnie o dreszcze. — Wymamrotał Raj. — Muszę udać się do Solnej Mgły i się zameldować, w innym razie księżna może zdecydować, że wybrałem pozostanie na lądzie i wygnać mnie z podwodnego królestwa. A nie sądzę, abyśmy tego chcieli. Ja wiem, że tego nie chcę. — Connor zachichotał bez wesołości. — To mogłoby czynić zjazdy rodzinne niezręcznymi, wiesz. Spodziewałam się tego. Czekałam na to. A mimo to nadal mnie to zabolało. Zagryzłam wargę nim powiedziałam. — Skoro jesteś pewny. — Jest pewny — powiedział Tybalt. Rzuciłam w jego stronę wściekłe spojrzenie. Wzruszył w odpowiedzi ramionami. — Wrócę tak szybko jak tylko będę mógł — powiedział Connor i pocałował mnie. Była jakaś desperacja w jego uścisku taka, która przyprawiła mnie nieomal o dreszcze. Cokolwiek jeszcze innego się działo, Connor był o wiele bardziej przerażony niż dawał to po sobie poznać. Dotknęłam jego policzka, gdy się odsunął. — Uważaj na siebie. — Ty też — powiedział. Rozejrzał się po pokoju. — Dobrze było cię spotkać May. Tybalt, Raj...dobranoc. — Do widzenia — wymamrotał Raj. — Szerokiej drogi, Connor — dodała May. Odprowadziłam go do drzwi, otwierając je ponownie. — Szerokiej drogi, Connor. Spróbuj nie dać się zabić. Jeśli to zrobisz, skopię ci tyłek. — Trzymam cię za słowo — pocałował mnie w nos i już go nie było. Zamknęłam za nim drzwi, zasunęłam zasuwę i odwróciłam się by spojrzeć na Tybalta, unosząc przy tym brew. Stałam tak i czekałam. Jego pełen satysfakcji wyraz twarzy znikał sekunda po sekundzie, zastąpiony teraz najwyraźniej szczerym zakłopotaniem. — Nie powiedziałem, że musi wyjść — zaczął. — Ale zapaliłeś się do tego pomysłu z zaskakującą gorliwością. Co tu robisz, Tybalt? Czy tak odpowiadasz na wszystkie te wiadomości, które ci zostawiłam? Poważnie, wystarczyłby zwykły telefon — sarkałam. — Byłem zajęty. Ostatnim razem, gdy go widziałam jego dwór był pogrążony w chaosie, zginęło też wielu jego poddanych, włączając w to matkę Raja. Zmiękłam lekko, ale nadal miałam ponurą minę, gdy powiedziałam: — Twoje wyczucie czasu jest do kitu, Tybalt. Tak dla twojej informacji. Tybalt zmrużył oczy a jego spojrzenie przeskoczyło z zakłopotanego w wyzywające. Napotkałam je i trzymałam. Obrócił wzrok pierwszy. — Posłaniec przybył na mój dwór z wiadomościami o wojnie. Powiedział, że wydajesz się zdeterminowana, aby się w nią zaangażować. To mnie...zaniepokoiło. — Cóż, przynajmniej teraz wiem, co trzeba zrobić, aby zwrócić Twoja uwagę. Głowa Tybalta wystrzeliła w moją stronę. — Na Cierń i drzewo, October, to nie w porządku.
— Ale Twoje ignorowanie mnie jest w porządku? Masz naprawdę dziwną definicję tego, co jest w porządku. Wszystko, czego chciałam to wiedzieć, czy nic ci nie jest. May zaczęła sztucznie kaszleć. — No dobra, będę w swoim pokoju gdybyście mnie potrzebowali. Proszę, nie potrzebujcie mnie. Jak również Toby pamiętaj proszę, że zasłony nie są odporne na plamy a Ty Raj, jeśli chcesz się schować, to możesz do mnie dołączyć — skończyła swoją tyradę i zniknęła w korytarzu. Po chwili usłyszałam dźwięk zamykanych drzwi. — Ja... — Tybalt westchnął. — Masz rację, przepraszam. Zamarłam. Z pośród tego wszystkiego, co mógł powiedzieć nie sądzę, żeby coś zaskoczyło mnie bardziej, niż proste i najwyraźniej szczere przeprosiny. — Przyjmuje — powiedziałam, rozglądając się po korytarzu i dodając — wydaje mi się, że May poważnie się tam przygotowuje, na wypadek gdybyśmy naprawdę zaczęli czymś rzucać. — Naprawdę? — Tybalt podniósł do góry brwi. — Może powinniśmy roztrzaskać kilka talerzy i krzyknąć parę razy, niż zaczniemy normalną rozmowę? — Nie sądzę abyśmy musieli posuwać się aż tak daleko, ale chciałabym założyć na siebie jakieś prawdziwe ubrania, nim będziemy kontynuować. Czy mogę zaufać wam na tyle, że niczego mi tu nie zniszczycie? — Tak — powiedział natychmiast Raj. — Zaufanie nam może przyjść ci łatwiej, jeśli będziemy kontynuować, podczas, gdy ty będziesz się przebierać — powiedział Tybalt, pozwalając swoim oczom na podróż poprzez całą długość mego ciała. Parsknęłam, rozkładając ramiona, aby dać mu możliwie najlepszy widok. — No dalej, śmiej się, to twoja jedyna szansa. Zostańcie tu a ja pójdę włożyć jakieś spodnie. — Nie miałem żadnych intencji, aby z ciebie kpić. Uważam, że wyglądasz ślicznie — zawahał się na moment nim dodał miękkim głosem. — Bez względu na to, czy mi wierzysz, czy nie twoja matka nigdy nie wyglądała jak dziecko świata wróżek, tak bardzo jak ty wyglądasz w tej właśnie chwili. — Ja...— Rumieniec popędził w górę moich policzków, aż po same końcówki uszu, pozostawiając je płonące. Pozwoliłam ramionom opaść na boki, ledwie powstrzymując się, aby nie założyć ich na piersi. — Muszę iść się przebrać. — Udało mi się to wydusić, odwróciłam się i powędrowałam w dół korytarza. Moje policzki pozostały gorące nawet po tym, jak byłam już w swojej sypialni za zamkniętymi drzwiami. Zdjęłam sukienkę z pajęczego jedwabiu pozwalając jej, aby spłynęła na podłogę. Wsunęłam jeansy i zapięłam mój zwyczajowy pasek na noże w pasie, wkładając je z powrotem na miejsce a skorupę uchowca Luidaeg wsuwając do kieszeni. Jeszcze tenisówki i czerwona bawełniana koszulka z długim rękawem, która dokańczała przemiany. Po drodze z pokoju, złapałam gumkę z szuflady, oplatając ją wokół nadgarstka i wyciągając szpilki z włosów. Robota Stacy była naprawdę dobra, zbyt dobra. Nadal jeszcze próbowałam przywrócić włosy do poprzedniego stanu, gdy szłam korytarzem przeklinając w tym samym czasie pod nosem.
Przyciszone głosy dobiegały z kuchni. Musiałam stłumić uśmiech, który pojawił się na mych ustach, gdy zdałam sobie sprawę, że Raj uczy Tybalta, jaką lubię kawę. To i tak byłoby zabawne bez względu na wszystko. Zabawniejsze było jeszcze bardziej przez fakt, że nie byłam pewna, czy Tybalt wiedział jak dużo czasu Raj spędzał w moim mieszkaniu od czasu, gdy uratowałam go ze szponów ślepego Michaela. Nie był tu tak często jak powiedzmy, Quentin, ale i tak spędzał sporo czasu na mojej kanapie z pilotem do TV w dłoni tyle, że okazjonalnie uprzedzałam go, że zacznę pobierać od niego czynsz. Stanęłam w drzwiach kuchennych obserwując Tybalta wsypującego zdecydowanie za dużo cukru do mego kubka z kawą. — Tyle wystarczy — powiedziałam, nim zaczął eksperymentować, dodając tam coś jeszcze. — Możesz się zatrzymać, no chyba, że robisz kawę dla kolibra. Tybalt odwrócił się w pół kroku tak jakby zrobił coś złego, łagodne rozczarowanie ukazało się na jego twarzy, gdy zobaczył moje ciuchy. Podniósł kubek w górę, w oferującym geście i powiedział niezręcznie. — Zrobiłem ci kawę. — Widzę. — Przestałam już walczyć z włosami i wzięłam od niego kubek. Tybalt nadal wyglądał nieswojo. Upiłam łyk kawy, aby go uspokoić i walczyłam, aby nie zacząć kaszleć, gdy gorąca słodycz cukru spłynęła na tył mego gardła. — Jest bardzo dobra — powiedziałam, kaszląc w dłoń. Tybalt wyglądał jakby poczuł ulgę. — Przepis był całkiem prosty. — Taaa — odstawiał kubek na kontuar w tym, co miałam nadzieję wygląda na nonszalancką manierę. Przez chwilę cała nasza trójka tylko tam stała wpatrując się w siebie. Zamrugałam w końcu rejestrując jak nieubrany był Tybalt, nawet jak na swoje własne standardy. Jego jeansy były poszarpane a na jego białej jedwabnej koszuli widziałam palmy, które mogły być plamami po sosie do spaghetti, ale bardziej wyglądały mi na plamy po... dla spokoju mojego własnego umysłu zdecydowałam się jednak uznać je za plamy po sosie. — Więc, dlaczego tak naprawdę tu jesteś? — spytałam. — Rozumiem twój niepokój z powodu wojny, ale czy nie powinieneś przypadkiem konsultować tego z kimś, kto...no sama nie wiem, ma powiedzmy armię? — I dlatego właśnie tu jestem — powiedział Tybalt. — Złota Zieleń leży na wybrzeżu. Jak planujesz bronić swoich ludzi? Mój żołądek fiknął koziołka...— Och..— Geografia śmiertelników i geografia Letnich Krain nie zawsze się ze sobą pokrywają, ale główne rzeczy, jak linia wybrzeża zazwyczaj pasują. Drzwi do Złotej Zieleni ze świata śmiertelników znajdują się na krawędzi urwiska za Pałacem Legii Honorowej a same budynki, z których składają się włości, znajdują się tuż nad wodą. Moje włości nie miały naturalnych mechanizmów obronnych a ich mieszkańcy nie byli dokładnie wojownikami. — Moi ludzie staną u boku twoich, jeśli nas przyjmiesz. Jeden Cait Sidhe jest wart dziesięciu każdej innej rasy. Sapnęłam oniemiała na moment, po czym wyjąkałam: — Na dąb i jesion Tybalt, dlaczego? Nie odrzucam twojej oferty, po prostu nie rozumiem, dlaczego to oferujesz.
— Będziemy musieli walczyć, bez względu na to, co się stanie, jeśli ta wojna wybuchnie i zrobi się nieprzyjemnie. Mamy zbyt wielu przyjaciół na różnych dworach, aby po prostu zamknąć swoje drzwi i przeczekać chaos— wyjaśnił Tybalt. — Jeśli będziemy walczyć z tobą, przynajmniej będziemy walczyć o coś. — I twoi ludzie nie mają nic przeciwko? Zamrugał wyglądając na rozbawionego. — A dlaczego mieliby mieć? To ja jestem ich królem. — Jasne. — Potarłam czoło. — Twoja oferta jest bardzo szczodra. — Zaakceptujesz ją? — spytał. Tybalt nie zawracał sobie głowy ukrywaniem swojego niepokoju. Zamrugałam spoglądając na Raja. Wyraz jego twarzy kubek w kubek odzwierciedlał spojrzenie wujka i nagle zrozumiałam, dlaczego Tybalt tak się niepokoił. Sądzili, że im odmówię. Myśleli, że będę próbowała bronić Złotej Zieleni sama a wszystko to dlatego, że byłam zła na Tybalta za to, że mnie ignorował. Byli tutaj, bo nie chcieli bym zginęła. Zmusiłam sie do uśmiechu i odpowiedziałam: — Oczywiście, że zaakceptuję. Dziękuję ci. Oferta Tybalta była nieomal wiążącą umową samą w sobie, ale moje 'dziękuję' wyeliminowało to nieomal. Nie był to pierwszy raz, gdy za coś mu dziękowałam (stało się tak już lata i mile od tego miejsca, w którym byliśmy teraz, w ciemnej alejce), ale tym razem, pierwszy raz naprawdę tak myślałam. Zamrugał raz, najwyraźniej zaskoczony. A potem uśmiechnął się i całe to zakłopotanie i niezręczność zniknęła tak, że teraz pozostał tylko Tybalt. — Bardzo proszę — odpowiedział. Ostatnim razem, gdy tak na mnie spoglądał, właśnie przebudziłam się z zatrucia żelazem po tym, jak zostałam uratowana z celi wiezienia królowej. Potem zniknął, nie widziałam go przez miesiąc. Nabrałam powietrza nie pewna, co mam zamiar powiedzieć, ale pewna, że coś powiedzieć muszę cokolwiek, aby powstrzymać go przed ponownym zniknięciem. Zadzwonił telefon. Złapałam się na tym, że właśnie znalazłam się przerażająco blisko sięgnięcia po mężczyznę, którego motywy nigdy nie były dla mnie jasne i nadal nie są. Z tym wszystkim, co się teraz działo była to ostatnia rzecz, na jaką mogłam sobie pozwolić. — Przepraszam — powiedziałam odsuwając się pośpiesznie. — Muszę odebrać. Zwróciłam się do niego plecami i złapałam telefon. Głos Bucer'a natychmiast znalazła się w moim uchu, oznajmiając: — Cena wynosi dwieście dolarów za godzinę, gotówką i nie zajmuję się niczym, co może wiązać się z przemocą. — Ja również cię witam, Bucer — powiedziałam. — A co powiesz na to, że dam ci pięćdziesiąt dolców za odpowiedzi na pewne pytania i nie zastosuję wobec ciebie przemocy? — Brzmi sprawiedliwie — powiedział bez zawahania. — Co tam u ciebie, Toby? Długo się nie słyszeliśmy. Na ulicy mówi się, że awansowałaś społecznie i teraz wkurzasz już tylko same grube ryby. — Jeśli masz na myśli królową mgieł, to tak, udaje mi się od czasu do czasu ją wkurzyć. Co wiesz o tym, co dzieję się teraz z Podwodnym królestwem?
— Wiem tyle, że mam nadzieję zdążyć na następny autobus odchodzący do Denver. Zdecydowałem, że rybki raczej nie będą chciały przeprawiać się przez góry. — Porwania, Bucer. Ktoś porwał synów księcia i księżnej Solnej Mgły i dlatego mamy teraz te kłopoty. Masz pojęcie, kto mógłby to być? — Nie było to zaskoczeniem, że już planował ucieczkę. Tego rodzaju dbanie o własną skórę było dokładnie tym, czego starał się nas nauczyć Devin, gdy jeszcze dla niego pracowaliśmy. Najwyraźniej na jednych podziałało to lepiej niż na innych. Bucer zawahał się na moment — Nie wiem, czy powinienem. — Sto dolarów w gotówce. Dzisiaj. Westchnął. — Na ulicy mówi się, że nie była to żadna ekipa, która pracowała w tym królestwie, w ciągu ostatnich kilku lat. Odwróciłam się opierając o kontuar spoglądając z powrotem na Tybalta i Raja. Obserwowali mnie, nie próbując nawet ukrywać, że podsłuchują. Nie miałam nic przeciwko. Przynajmniej nie będę musiała ich wprowadzać i zaoszczędzę na czasie. — Więc chcesz powiedzieć, że był to ktoś z poza królestwa? — Nie zupełnie — zawahał się ponownie, tym razem na dłużej. — Posłuchaj Toby, muszę oddać ci sprawiedliwość, masz dar do rozwiązywania gównianych i z góry przegranych spraw, ale może powinnaś jednak zostawić to w spokoju? To niebezpieczni ludzie i niebezpieczne miejsca, kapujesz? — Dwieście dolarów w gotówce. Zassał głośno powietrze. A potem niechętnie powiedział ostatnią rzecz, jaką chciałam usłyszeć: — Ludzie, którzy mogą coś wiedzieć...ci, którzy zostaliby zatrudnieni do takiej roboty.., mówią, że rudowłosa dziewczyna wprowadziła to wszystko w czyn. Chodziła, pytała, wrzuciła trochę gotówki do odpowiednich kieszeni i bum. Dzieciaki zniknęły. Rudowłosa dziewczyna...— Czy mówili o niej coś jeszcze? — spytałam ustami, które nagle wydawały się odrętwiałe. — Nie chcesz tego wiedzieć. — Odpowiedź na pytanie. — Tylko to, że miała żółte oczy — odparł Bucer — Znasz takie oczy. Tak. Znałam. Każdy Torquill, jakiego kiedykolwiek poznałam miał oczy w kolorze miodowego wina. To włączało Rayseline, rudowłosą córkę Sylvester’a, która zniknęła po tym, jak próbowała zabić swoją matkę. — Jesteś pewny? — Nie kopałem za bardzo w tych informacjach, nie mam zamiaru spocząć szybko w płytkim grobie, ale słyszałem to z wielu źródeł. Rude włosy. Złote oczy. Chichot tak jakby już widziała cię z poderżniętym gardłem. To była Rayseline. — Daj mi swój adres. Wyśle ci pieniądze. — Lepiej, żeby to nie był podstęp. — Szczerze Bucer. Nie mam czasu, aby się z tobą pieprzyć. To nie żaden podstęp, dostaniesz swoje pieniądze. A jeśli dowiesz się czegokolwiek nim wyjedziesz, zadzwoń na ten numer i zostań wiadomość. Tak długo jak będziesz mówił, będę ci płacić. — Cholera — powiedział nagle — naprawdę mówisz poważnie, co? — Niestety, tak. — Gotówka?
— Gotówka. Podał mi adres. Rozłączyłam się powtarzając ofertę zapłaty za wszystkie informację, jakich uda mu się dokopać. Wtedy odwróciłam się do Raja, pytając: — Możesz wyświadczyć mi przysługę? — Jaką? — spytał ostrożnie. Mądry dzieciak. — Potrzebuję kogoś, kto zaniesie pieniądze do Bucera. Wymyśliłam, że gdybyś pobiegł tam, jako kot, mógłbyś wpaść, zostawić pieniądze i wypaść nim by się zorientował. Zrobiłabym to sama, ale zajęłoby mi to za dużo czasu. W tej chwili mam ważniejsze zobowiązania. — Pewnie — odparł Raj, wyglądając tak jakby odczuł ulgę, że ma coś do roboty. Rozumiałam to uczucie. Tybalt nie podzielał jednak ulgi bratanka. Skrzyżował ramiona i zapytał: — Pomijając już pytanie, co daje ci autorytet, aby wydawać rozkazy członkom mego dworu, co może być dla ciebie ważniejsze niż odwiedziny u takiej osoby? Toż to prawdziwa skarbnica wiedzy. — Nie wydaję rozkazów. Proszę o przysługę. A, co do twego drugiego pytania, muszę zacząć szukać tych dzieciaków, a jeśli pójdę sama do Bucera, Titania tylko wie jak długo będzie mnie tam trzymał — oparłam się chęci łyknięcia przesłodzonej kawy. Pocierając czoło, powiedziałam: — Nie stać mnie na opróżnienia. Wyraz twarzy Tybalta zrobił się podejrzliwy a źrenicę zwęziły się. — Co ci powiedział? — Zaczekaj. — Złapałam kopertę z kontuaru, pisząc na odwrocie adres Bucera. — Raj, weź dwieście dolarów ze słoika na moim biurku i zanieś pod ten adres. Nie pozwól, aby ktoś cię zobaczył. — Jasne. — Raj wziął kopertę, zerkając po raz ostatni na Tybalta i praktycznie wybiegł z kuchni. Tybalt obserwował to wszystko bez komentarza. Jego źrenice były cienkimi czarnymi szczelinami na tle zieleni jego oczu, gdy zwrócił się z powrotem do mnie; gdyby miał ogon w swojej ludzkiej formie, teraz smagałby nim ostro. — October...— powiedział z ostrzegawczym warknięciem podszywającym jego słowa. — Kontakty Bucer’a podejrzewają, że Rayseline Torquill jest zamieszana w porwanie dzieci Lordenów. Mój głos był tak neutralny jak tylko mogłam go uczynić. Odpowiedź Tybalt’a była czymś zupełnie innym. Jego usta podjechały do góry ukazując zęby, gdy warknął wzburzony pytając. — Z jakiego powodu? — Kto to może z nią wiedzieć? Może się nudziła. A może próbuje zabić nas wszystkich. Możliwości są nieskończone. — Tym razem nie walczyłam z impulsem by podnieść kubek z moją zbyt słodką kawą. Zawsze łatwiej radziłam sobie ze światem, kiedy byłam przepełniona kofeiną. — Muszę dostać się do Cienistych Wzgórz, porozmawiać z jej rodzicami. Muszę też przeszukać pokoje, w których mieszkała z Connorem, zobaczę może uda znaleźć mi się tam coś, co podpowie mi, gdzie mogę zacząć szukać chłopców. — Idę z tobą. — Co? — Zamrugałam. — Dlaczego?
— Jej intencję wobec ciebie zostały ugruntowane w tym momencie chyba, że jej próbę skazania cię i stracenia za morderstwo interpretujesz, jako gest przyjaźni. Jakiego rodzaju sojusznikiem byłbym, gdybym pozwolił ci ścigać ją samą? Może mniej skomplikowanym rodzajem sojusznika na początek? — Tybalt... — Jeśli odnosisz wrażenie, że to podlega negocjacjom, sugeruję ci byś ponownie to rozważyła. Idę z Tobą. Jedyne pytanie brzmi, czy będziemy podróżować razem, czy osobno. — W jego uśmiechu dostrzegłam chłodne rozbawienie. — Założę się, że nawet będę tam przed tobą. Przyjrzałam mu się. Spoglądał na mnie spokojnie dopóki nie westchnęłam sięgając po termos. Jeśli zmieszam moją przesłodzoną kawę z resztą tej w dzbanku, może będzie nadawała sie do picia. — Dobrze. Wszystko jedno. Tylko postaraj się schodzić mi z drogi. — Nie ma niczego mniej natarczywego niż kot. — Jasne. — Zdecydowałam się nie drążyć tego tematu. — Powinnam jeszcze wrócić do Luidaeg. Mam przeczucie, że będę musiała odwiedzić Solną Mgłę osobiście i to już wkrótce a to oznacza, że muszę być w stanie podróżować pod wodą. Nie mogłam powstrzymać dreszczy. Miałam problemy z wodą. Kiedyś byłam plażową dziewczyną wykorzystująca każdą okazję do kąpieli, ale spędzenie czternastu lat, jako ryba zmieniło mój pogląd na te sprawy. Teraz biorę tylko krótki prysznic i cieszę się, gdy mogę pozostać na lądzie. Tybalt podniósł brew. — Czy masz jakieś problemy z połączeniem telefonicznym? — Jego ton jasno dawał mi do zrozumienia, że wiedział, iż z telefonem Luidaeg jest wszystko w porządku. Skrzywiłam się. — Wolałabym porozmawiać z nią osobiście, jeśli będę ją prosić o przysługę. Poza tym, znając ją i tak każe mi przyjechać, jeśli zadzwonię. — Ciężko mnie zmusić do wypicia jej obrzydliwości, kiedy nie siedzę w jej salonie. — Rozumiem. A ty zapominasz o naszej umowie. — Tak? — Chyba, że chcesz, aby moi ludzie wtargnęli do Twoich włości, nie ostrzegając tych, którzy już tam są? Druga wojna mogłaby być całkiem zabawna, choć prawdopodobnie bezproduktywna. Obraz Marcii próbującej przepędzić cały Dwór Kotów swoją miotłą wypełnił mi głowę. Westchnęłam. — Racja. Dodaj jeszcze przystanek w Złotej Zieleni do listy. — Dobrze, więc. — Tybalt wyprostował się. — Mamy tyle do zrobienia przed jutrzejszą nocą, że już powinniśmy być w drodze. — To prawda. — Wlałam zawartość dzbanka do kawy do termosu. — Jeśli zamierzasz plątać mi się pod nogami całą noc, możesz zacząć od podania mi mleka. — Jak chcesz. — Tybalt otworzył lodówkę i wyciągnął mleko. Nasze palce zetknęły się, gdy sięgnęłam po karton. Poczułam jak moje uszy robią się czerwone. Tybalt uśmiechnął się tylko, był to powolny uśmiech wpełzający na usta kota, gdy widzi kanarka, który zrobił, co w jego mocy, aby przegonić z mojej głowy wszystkie myśli o wojnie i Connorze. Connor. Och, na dąb i jesion, co się stanie, jeśli skończymy walcząc po przeciwnych stronach?
Czy Podwodne Królestwo będzie go obwiniać, jeśli okaże się, że jego była żona jest przyczyną obecnej sytuacji? Maeve broń, a królowa? Chwyciłam karton z ręki Tybalta szybkim ruchem, nieomal szarpnięciem, nalałam do termosu i powiedziałam. — Odstaw to na miejsce. — Oczywiście — powiedział Tybalt, biorąc mleko. — Zaraz wracam. — Ruszyłam w dół korytarza pukając do drzwi May. — Hej Otworzyła je. — Co? — Wychodzę. Zadzwoń do Dannego, jeśli nie wrócę przed wschodem słońca, zrozumiałaś? — Tak! — Nie zadawała żadnych pytać. Za dobrze mnie znała. Jakiekolwiek odpowiedz, jakich mogłam jej udzielić tylko jeszcze bardziej by ją zdenerwowały. Nie było nic więcej, co mogłabym zrobić w mieszkaniu. Wróciłam do Tybalta, pewna, że popełniałam błąd, zupełnie nie potrafiąc jednak odgadnąć, jakiego rodzaj błąd mógłby to być i powiedziałam. — W porządku, chodźmy. Jeśli mam cię podwieźć to ruszamy teraz. — Za Tobą — powiedział podążając za mną do frontowych drzwi. Chwyciłam moją skórzaną kurtkę z wieszaka, który mijaliśmy, nawet w czerwcu noce potrafiły być chłodem w San Francisco. Fakt, że moja kurtka pierwotnie należała do Tybalt nie robił żadnej różnicy. W ogóle. Naprawdę, nie robił... i może, jeśli będę sobie to powtarzać wystarczająco często to zacznie być, to prawdą. Z Tybaltem za sobą i termosem w dłoni, wyszłam w noc.
m Dziewięć Tybalt nic nie mówił, gdy jechaliśmy; spoglądał tylko niewzruszenie przez okno. Spędzałam kilka minut na zastanawianiu się, co złego zrobiłam tym razem, nim zdałam sobie sprawę, że wcale nie chodziło o mnie. Tybalt jest starszy ode mnie. Nigdy nie pytałam go oto o ile starszy, ale czasem po tym, co mówi zgaduję, że ma przynajmniej trzysta lat. Ja dorastałam z samochodami a on nie. To właśnie był ten problem z życiem wiecznym. W końcu przestajesz przyzwyczajać się do sposobu, w jaki zmienia się świat. — Już prawie jesteśmy — powiedziałam, tak uspokajająco jak tylko mogłam. Posłała mi pełne wdzięczności spojrzenie nim otrząsnął się z zadumy prostując na swoim siedzeniu. — Tak? Rozkoszowałem się widokami. — Cóż, możemy ewentualnie objechać przecznice jeszcze kilka razy, jeśli chcesz — Nie — powiedział pośpiesznie. Po czym westchnął pocierając twarz dłonią. — Nie. Proszę, jestem całkiem przygotowany na opuszczenie tej piekielnej konstrukcji. Mogliśmy pójść Drogami Cienia, wiesz? Już dawno bylibyśmy na miejscu. — Ale stracilibyśmy całą zabawę wynikająca z tej jazdy. — Zaoferowałam mu pełen sympatii uśmiech. — Byłeś już wcześniej u Luidaeg? — Nigdy nie miałem tego przywileju, ani potrzeby. — Teraz jego kolej na uśmiech, podszyty delikatnym skrzywieniem twarzy. — Wygląda na to, że spędzasz tu więcej czasu niż większość, zawsze powodowana jakąś pilną potrzebą. — To taki dar. — Tak — parsknął. — Przypuszczam, że tak właśnie jest. Jechaliśmy w milczeniu przez długą chwilę. Myślałam już o tym, aby włączyć radio, gdy Tybalt powiedział, nieomal do samego siebie. — Nie rozumiem, dlaczego zawsze wszystko się do tego sprowadza. Ledwie powstrzymałam się przed tym, aby obrócić głowę i na niego spojrzeć. To prawdopodobnie posłałoby nas na najbliższe drzewo. — Nie rozumiem — powiedziałam. — Wojna. W świecie wróżek wszystkie tego typu konflikty kończą się wojną. — Ale...jesteś Cait Sidhe. Bez obrazy, ale twoi ludzie to jedna z najbardziej gwałtownych i skłonnych do przemocy ras, jakie kiedykolwiek widziałam. Walczycie nieustannie.
— Tak; walczymy od dnia narodzin i uczymy się tego, że każda walka ma konsekwencję. Kiedy kogoś tniesz, krwawi. Kiedy ktoś tnie ciebie, pozostawi ci bliznę. Nie ma nic za darmo. Czasem myślę, że jesteśmy jedyną rasą w świecie wróżek, która o tym pamięta. Pochyliłam się w jego stronę. — Każdy wie, że wojna ma swoją cenę. — Gdyby tak było, nie doszłoby do niej. Uważaj na drogę. Weterani są wystarczająco inteligentni, aby wyjechać do innego królestwa, kiedy jeszcze mogą; większość z tych, którzy odpowiadają na wezwanie nigdy wcześniej nie walczyła w wojnie. Stawiają się, bo wydaje im się, że to honorowe albo, dlatego że chcą by nazywano ich bohaterami. Pojawiają się w swoich pięknych zbrojach a kończą zaśmiecając pole bitwy jak liście — westchnął, przecierając twarz dłonią. — Byłem na wojnie. Możesz mi wierzyć. To, co nadchodzi nie będzie niczym honorowym. — Myślałam, że Cait Sidhe nie mają wojen. — Krwawe walki o sukcesję to owszem, ale nie wojny. — Nie mamy — Tybalt błysnął mi pozbawionym humoru uśmiechem. — Co sprawia, że myślisz o sobie jak o pierwszej zaprzyjaźnionej ze mną istocie z Twej rasy? Jestem starszy od ciebie. Miałem dość czasu, aby umieścić kilka szkieletów w swojej szafie6 — To te, które zakopałeś w swoim ogródku mnie martwią. — Moja próba zbagatelizowania wszystkiego, co powiedział nawet dla mnie samej wypadła blado. Jeśli pójdziemy na wojnę, zginą ludzie. Ten żart praktycznie zabił konwersację. Potrząsnął głową, zwracając spojrzenie z powrotem do okna. Westchnęłam i skupiłam się na prowadzeniu. Tylko kilka przecznic dalej, wjechaliśmy w dzielnicę Luidaeg i gęsta mgła pachnąca jak solanka i proch otoczyła nasze auto. Budynki na ulicy były zaciemnione, mgła rozmywała ich architekturę czyniąc nieomal duchami. Byłam gotowa założyć się, że śmiertelni sąsiedzi Luidaeg jakkolwiek niewielu by ich było, zapragnęli naglę odwiedzić krewnych i przyjaciół mieszkających tak daleko od wybrzeża, jak to tylko możliwe porzucając swoje domy. Przyłapałam Tylbalta jak spogląda za okno w dezorientacji, tak jakby nie pamiętał gdzie jesteśmy i co dokładnie tu robimy. — To naprawdę dobre zaklęcie dezorientacji — powiedziałam. — Dobrze, że uprzedziłam, że się pojawię, nie? Tybalt zerknął na mnie, wyglądając na szczerze zakłopotanego, że tu byłam. Ale ta chwila przeminęła. — Jesteś sojusznikiem — powiedział, potrząsając głową. — Jest na tyle mądra by o tym pamiętać. — Może — zgodziłam się parkując przy krawężniku. Tybalt był już na zewnątrz nim zdążyłam wyłączyć silnik. Zatrzymał się jakieś pięć stóp od auta, na wpół pochłonięty przez mgłę i pozostał tam, drżąc lekko i oddychając ciężko. Nie spieszyłam się z wysiadaniem, dając mu czas, aby ochłonął. Podskoczył, gdy zamknęłam drzwi rzucając w moją stronę kolejne zagubione spojrzenie. Działając czysto instynktownie podeszłam do niego i złapałam za łokieć. Wyraz jego twarzy rozjaśnił się, zastąpiony teraz zakłopotaniem. 6
To wyrażenie oznaczające, że ktoś ma swoje sekrety i tajemnice.
— Przepraszam — powiedział. — Zapomniałem...na krótko. Obawiam się, że zapomniałem, że tu jesteś. — Tak, cóż. — Wzruszyłam ramionami. — Łatwo o mnie zapomnieć. Nic ci nie jest? — Nie — przysunął się odrobinę bliżej, skanując wzrokiem otaczająca nas mgłę. — Być może powinnaś utrzymać swój chwyt. To zaklęcie wydaję się nieco za bardzo mnie lubić. — Nie ma problemu. — Zapatrzyłam się w mgłę. — Tędy. — Jak chcesz. — Tybalt pozwolił mi się poprowadzić. Jego kroki nie wydawały żadnych dźwięków na pokruszonym, wysypanym żwirem chodniku, podczas gdy moje brzmiały jakby szła cała armia. — Co wiesz o Lordenach? — Patrick wydaje się miły. Dianda była odrobinę marudna, ale ja też byłabym marudna, gdyby ktoś ukradł mi dzieci i próbował przebić strzałą mego męża — wzruszyłam ramionami, kopniakiem usuwając kawałek szkła z drogi. — Dlaczego pytasz? Masz jakieś wielkie rewelacje, którymi chcesz się podzielić? — Nie wielkie, ale mogą być użyteczne. — Jego spojrzenie było zdystansowane tak jakby próbował ułożyć swoje następne słowa w odpowiednim porządku. — Księżna Dianda panowała w Solnej Mgle jeszcze zanim przeniosłem się do Królestwa Mgieł. Kiedyś była widywana na dworze całkiem często, kiedy jeszcze Gilad był Królem. Jest ona swego rodzaju tradycjonalistą, ale w przeciwieństwie, do niektórych nigdy nie głosiła idei separacji lądu od wody. To część powodu, dla którego poślubiła Patricka. — A ta druga część tego powodu? Tybalt posłał mi na wpół rozbawione, na wpół zirytowane spojrzenie. — Zakochali się w sobie — powiedział. — Wyobraź sobie, że to się zdarza. Byłam wdzięczna za otaczającą nas mgłę. Mogłam przynajmniej udawać, że nie mógł zobaczyć moich rumieńców. — Jasne. Więc, o czym to świadczy? — O tym, że nie zniosła dobrze tego, że wszyscy zaczęli go odrzucać albo, gdy zaczęły przydarzać mu się różne 'wypadki'. Król Gilad był opiekunem na ich weselu (nie tylko je aprobował, również je pobłogosławił), ale wszystko zmieniło się, gdy królowa objęła tron. Już dłużej nie było akceptowalne, aby szlachcic z lądu poślubiał księżną spod wody. Wtedy właśnie Patrick zrzekł się swoich tytułów. Tybalt przyśpieszył. Zacisnęłam dłoń na jego łokciu. — Myślisz, że sam znajdziesz Luidaeg? — spytałam. Zerknął na mnie. — Nie — przyznał. — A więc zwolnij. Niechętnie Tybalt zwolnił kroku. — Tak lepiej. A teraz wracając do Lordenów. Chcesz powiedzieć, że trzymali jakieś urazy, jeszcze zanim jakiś idiota, zdecydował się porwać ich dzieci? — Mieli dość powodów i czasu, aby czuć się zranionymi i prześladowani a księżna nigdy łatwo nie wybaczała. — Rzucił na mnie spojrzenie z ukosa. — To coś, co jej dwór i mój zawsze miały wspólnego. Nie bardzo wiedziałam, co na to odpowiedzieć. I nie musiałam, bo właśnie doszliśmy do drzwi mieszkania Luidaeg.
Były otwarte, zalewały otaczającą wszystko mgłę, ciepłym światłem płynącym ze środka, sama Luidaeg siedziała na progu zajadają lody prosto z pudełka. Wbiła w nie łyżkę i wstała, gdy nas zobaczyła przerzucając jeden z obklejonych taśmą izolacyjną warkoczy przez ramię. — Tak myślałam, że to ty — powiedziała. — I przyprowadziłaś przyjaciela. Dobrze wiedzieć, że bawisz się też miło z innymi dziećmi nawet, jeśli to nie najlepszy moment na pogłębianie życia towarzyskiego. Tybalt zawinął swoją dłoń na mojej, oferując jej serdeczny ukłon. — Milady Torfowisk. Minęło zdecydowanie zbyt wiele czasu. — Nie, nie minęło — odpowiedziała Luidaeg, wystarczająco łagodnie. Ostatnim razem, gdy się widzieli, pomagał wykraść mnie z łap ślepego Michael'a. Nie dokładnie ten rodzaj działań, który inspiruje trwałą przyjaźń. — Czy Dwór Marzycielskich Kotów, zadeklarował sojusz? — Tak — odpowiedział. Nie puścił jednak mojej ręki. Luidaeg podniosła brwi wyglądając na rozbawioną. — Czyżby? Cóż, teraz tu jesteś. Zgaduję, że równie dobrze możesz wejść do środka. — Odwróciła się kierując w dół korytarza. Tybalt i ja wymieniliśmy spojrzenia, nim wzruszyliśmy ramionami nieomal jednocześnie i weszliśmy za nią. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem za nami. Zapach solanki i popiołu był silniejszy we wnętrzu mieszkania a złote światło lamp zdawało się promieniować ze ścian, prawdopodobnie zakotwiczając zaklęcie dezorientacji okrywające dzielnicę. Światło odrobinę łagodziło też bałagan, panujący w korytarzu, stępiając jego krawędzie i sprawiając, że przypominały teraz skarby w jaskini smoka. Pokryty błotem dywan nadal trzeszczał pod stopami. W jakiś sposób uznałam to za pocieszające. Luidaeg siedziała na kanapie w rozbrajająco luzackiej pozie, gdy weszliśmy do salonu. — Więc? — spytała biorąc łyżkę lodów. — Dlaczego już wróciłaś? Uratowałaś już świat, czy coś w tym stylu? — Nadal nad tym pracuję — usiadłam na starej drewnianej skrzyni. Zatrzeszczała pod moim ciężarem. — Tybalt jest tutaj, ponieważ Cait Sidhe pomogą mi w obronie Złotej Zieleni, jeśli do tego dojdzie. — Odważny, mały kotek. — Obserwowała jak Tybalt wybiera swoje przejście po zagraconej podłodze, jej spojrzenie było tak zimne i pozbawione wyrazu jak spojrzenie rekina. — Masz zamiar uciec w momencie, gdy tylko pojawią się trudności, kocie? — To nie jest moją intencją — odpowiedział, wyniosłość walczyła z ostrożnością w jego głosie. Tylko zwężenie jego źrenic, zdradziło jak bardzo zirytowało go to pytanie. — Koty może i są zmienne, ale moje słowo ma swoją wartość. — Dobrze. — Luidaeg połknęła kolejną łyżkę lodów zwracając się do mnie. — Zadzwoniłabyś, jeśli chodziłoby tylko o to. A więc, co masz? I czego chcesz?
— Zdobyłam pewne informację od kogoś, kogo kiedyś znałam. Powiedział mi, że chłopcy Lordenów zostali porwani przez kobietę z rudymi włosami i żółtymi oczami. Znasz kogoś, kto pasuję do tego opisu? — Milczała, pokiwałam. — Tak myślałam. Udamy się teraz do Cienistych Wzgórz powiedzieć Torquillom osobiście i przeszukać kwatery Rayseline. Jest szansa nawet, jeśli minimalna, że zostawiła tam coś, co da mi jakąś wskazówkę, dlaczego to robi i czy robi to sama. Brwi Luidaeg powędrowały do góry. — Myślisz, że to spisek? — A czy Rayseline wydaje ci się wystarczająco inteligentna, żeby zorganizować coś takiego bez pomocy? — Wystarczająco inteligenta może; wystarczająco stabilna umysłowo, nie. Jestem zaskoczona, że potrafi założyć buty bez odpowiednich wskazówek. — Luidaeg wzięła kolejną łyżkę lodów. W końcu spytała: — Co jeszcze? Wzięłam głęboki oddech. — Muszę spotkać się z Lordenami. Możesz to zaaranżować? — Mogę — odparła Luidaeg. — Twoja reputacja, choć raz może pomóc, skoro wszyscy wiedzą, że królowa cię nienawidzi. Ale to nadal niewystarczająco dużo, aby cię tu sprowadzić, zamiast po prostu zadzwonić. — Stęskniłam się za twoim uśmiechem? Podniosła brew. To by było na tyle. — Nie sądzę abym była w stanie odnaleźć dzieciaki, jeśli nie będę mogła przeszukać miejsca, do którego zostały zabrane. A to oznacza, że będę musiała dostać się do Solnej Mgły i nie utonąć. Luidaeg pokiwała. — Miałam nadzieję, że sama do tego dojdziesz, nim ja będę musiała ci to wyjaśnić. Tak jest o wiele łatwiej. — Tak. Chyba tak. — Luidaeg wie jak bardzo nienawidzę wody. Wie też, dlaczego. Nie cierpię, gdy ktoś używa na mnie transformującej magii a nawet najprostsze zaklęcie pozwalające oddychać pod wodą, jest swego rodzaju transformacją. Prawdopodobnie oczekiwała, że wpadnę w szał. — Zawsze są jakieś sposoby na oddychanie pod wodą (Patrick Lorden jest tego najlepszym przykładem), ale on dostał swój czar w pakiecie z żoną i nie spędza wiele czasu na otwartej wodzie bez niej. Ty będziesz potrzebowała czegoś, co utrzyma się dłużej. Sama większości z tego już się domyśliłam. Ale to nie czyniło tego wcale ani trochę lepszym. — Długotrwałe? To znaczy, że nie idziesz ze mną? — Nie mogę. Jeśli wejdę teraz do wody...— Pozwoliła temu zdaniu rozpłynąć się w próżni. — Morska Wiedźma tradycyjnie jest wierna Podwodnemu Królestwu — wyjaśnił Tybalt. Jego głos był pilnie neutralny. — Wierzę, że gdyby teraz zeszła pod wodę, nie mogłaby powrócić dopóki ten konflikt nie zostałby rozwiązany. Luidaeg pokiwała. — Bingo. — Tak myślałem. — Tybalt skrzyżował ramiona. — Więc, co proponujesz? — Nie możesz zgadnąć? — spytała Luidaeg.
Rzuciłam wściekłe spojrzenie. — Może po prostu odpowiesz na cholerne pytanie? Luidaeg westchnęła, rzucając na wpół opróżniony pojemnik w kąt. Lody ochlapały całą ścianę. — Oboje, chodźcie ze mną. — Tybalt zamrugał. Luidaeg zesztywniała wstając. — Tak, Ty też koci chłopcze. Nie zostawiam nikogo samego w moim mieszkaniu bez naprawdę dobrego powodu. — Poza tym i tak chciałbyś abym powtórzyła ci, co mówiła — powiedziałam, uśmiechając się lekko, gdy wstawałam. — Przynajmniej w ten sposób, zaoszczędzimy na czasie. Tybalt parsknął.— Przypuszczam, że to prawda. W takim razie dobrze. Chodźmy, więc. Podążyliśmy za Luidaeg do jej sypialni. Puknęła trzykrotnie we framugę, nim otworzyła drzwi. Albo chciała pozbyć się jakiś zabezpieczeń zbyt subtelnych dla mnie abym mogła je zauważyć, lub ostrzec coś, wewnątrz aby zeszło z widoku. Potem obróciła klamkę, machając na nas abyśmy przeszli za nią na drugą stronę pomieszczenia spowitego w oślepiającym świetle świec. Jeśli większa część mieszkania Luidaeg urządzona jest w stylu 'wczesnego rozkładu' jej sypialnia to bardziej skrzyżowanie pomiędzy filmową wersją średniowiecznego zamku a akwarium. Świece pokrywały każdą wolną powierzchnie a morskie akwaria wypełnione były dziwnymi rybami i jeszcze dziwniejszymi stworzeniami, wypełniając sobą ściany. Smok morski długości mego ramienia w największym zbiorniku, rzucał pełne dezaprobaty spojrzenia na wszystko wokoło. Nie mogłabym spać w tym pokoju nawet, gdyby ktoś mi za to zapłacił, ale Luidaeg go lubiła; to jedyny pokój w jej mieszkaniu, o który dbała. Kilka razy miałam nawet okazję widzieć go bez żadnej skazy. Teraz oświetlony był przez te wszystkie świece... a świece nie są dla mnie czymś komfortowymi. Nie od czasów ślepego Michaela. Luidaeg dostrzegła moje drżenie. Ślad sympatii pojawił się w jej spojrzeniu, gdy zamykała drzwi mówiąc: — Mój młodszy braciszek pozostawił swój ślad na każdym, kto go znał. Próbowałam skupić się na akwariach wypełnionych licznymi, maleńkimi konikami morskimi w biało pomarańczowe paski, które goniły się z jednego końca zbiornika na drugi, kolorowe ukwiały podszywały ich zbiornik, ich miniaturowe kopyta wierzgały na wszystkie strony. — Więc, po co tu jesteśmy? — Musisz dostać się do Podwodnego Królestwa. — Luidaeg otworzyła szufladę przy nocnym stoliku, wyciągając długą, wyglądającą na ostrą, szpilkę zrobioną z muszli z perłami i pętlami z patyny. Prostując się, powiedziała władczo. — Daj mi rękę. — Czy to jedna z tych chwil, kiedy sprawiasz mi ból po to, aby udowodnić, że masz rację? — spytałam gotowa, aby wyciągnąć lewą dłoń w jej stronę. — Tak. — Wystrzeliła do przodu jak atakujący wąż, wbijając się w mięsistą część mego kciuka.
Oczekiwałam bólu (nauczyłam się już spodziewać się krwawienia, kiedy Luidaeg miała przy sobie broń), ale mimo to pisnęłam w tym samym czasie wyszarpując zranioną dłoń z daleka od niej. Tybalt zasyczał, nagle znajdując się u mego boku. — Spokojnie, kocie; Twoja krew będzie mi potrzebna dopiero za moment — powiedziała Luidaeg, tuż przed tym jak wbiła szpilkę teraz we własną rękę. Głosem nadal spokojnym, kontynuowała: — Wszystko zależy od właściwej mieszanki. Toby nie jest zmiennokształtnym, co jest niezbyt dobre dla osiągnięcia naszego celu, ale zmienia się z łatwością, co jest dobre. To tylko kwestia tego, aby powiedzieć jej jak to zrobić, i jak wrócić do tego, czym jest. — A więc to nic wielkiego — powiedziałam głucho starając się nie patrzeć na szpilkę wystającą z dłoni Luidaeg. Nie cierpię widoku krwi. Dłoń Tybalt była ciężarem, który z wdzięcznością powitałam na swoim ramieniu. — Moja krew zna jedynie jedną transformację a koty nie mogą oddychać pod wodą — powiedział. — To Prawda. Ale Twoja krew wie jak to jest wracać z jednej formy do drugiej i z powrotem. — Luidaeg uśmiechnęła się, uwalniając szpilkę. — Moja jest trochę bardziej plastyczna a stwierdziłam, że wolałaby wrócić do swojego pół oryginalnej formy, kiedy skończy. — To słowo 'pół' jest dla mnie prawdziwym problemem w tym zdaniu — dodałam. — Jesteś tym, czym miałaś być, ale nie jesteś tym, czym zawsze byłaś. Twoje biedne ciało jest nieomal tak samo zdezorientowane jak ty sama. — Podeszła do akwarium, w którym smok morski pływał i zapukała palcami w szkło. — Zapraszam na powierzchnię, Ketea. Potrzebuję cię. — Co dokładnie masz zamiar zrobić? — zażądał odprowadzi Tybalt. — To, o co zostałam poproszona. Wysłać October na dół w głębiny i sprowadzić ją z powrotem, bez żadnych nieprzyjemnych luk ani też warunków, które skomplikują nasze życia. — Morski smok wystawił głowę z wody. Luidaeg pogłaskała go palcem, gruchając do niego czymś, co przypominało grecki. Po chwili kontynuowała swoje wyjaśnienia.— Normalnie, pobrałabym za coś takiego stosowną opłatę, ale skoro robisz to dla mnie i cholernie mnie to bawi, zrobię to za darmo. — To słodko z twojej strony — powiedziałam bez namiętnie. — Wiem — Luidaeg jeszcze raz pogłaskała głowę swego smoka nim wyrwała mu łuskę. Smok zasyczał na nią. — Cicho, Ketea. Jesteś dobrym chłopcem. Jutro przyniosę ci węgorza. Smok wydawał się to zaaprobować. Przestał syczeć i zanurzył się z powrotem pod powierzchnią wody. Luidaeg uśmiechnęła się pobłażliwie, odwiercając w naszą stronę. — On uwielbia węgorze — powiedziała. A wtedy jej spojrzenie stwardniało, skupiając uwagę na Tybalcie. — Ręka, kocie. Tybalt zwęził oczy wyciągając w jej stronę dłoń, ale nie próbował jej zabrać, gdy wbiła szpilkę w mięsista część kciuka.
— Czy nie powinniśmy martwić się jakąś infekcją? — spytałam, spoglądając na własną rękę, aby nie patrzeć na krew Tybalta. Miejsce, w którym mnie ukuła już się zasklepiło. Takie szybkie wracanie do formy było chyba cechą Dóchas Sidhe. Ciężko jest wiedzieć na pewno skoro z tego, co mi wiadomo jestem jedyną, jaka istnieje. Amandine się nie liczy w końcu to pierworodna. — Mogłabyś mi odrobinę zaufać? — powiedziała. Odwróciłam wzrok akurat, gdy wyciągała szpilkę z dłoni Tybalt’a. Zanurzyła ją w akwarium smoka morskiego, trzykrotnie razem z łuską smoka, w krótkich sesjach i podała mi. — Gotowe. Zawsze najlepiej jest brać to, co oferuje Luidaeg. Tak też zrobiłam, trzymając szpilkę i łuskę na długość ramienia. — Co mam z nimi zrobić? — spytałam. — Gdy nadejdzie czas, połkniesz łuskę i wbijesz szpilkę w nogę — Luidaeg mimicznie nakłuła swoje udo, uśmiechając się w niepokojący sposób. — Po tym będziesz miała pięć godzin. Tylko z tym nie walcz. Zerknęłam niepewnie na Tybalta, który wpatrywał się w nią z taką intensywnością, że byłaby w naprawdę dużym niebezpieczeństwie, gdyby spojrzenie mogło zabijać. — Co dokładnie to mi zrobi? — To, o co prosiłaś. — Otworzyła drzwi do sypialnie. Cienka strużka czerwono czarnej krwi z jej rany spływała po jednej stronie dłoni, roznosząc po całym pokoju zapach bagna. — A teraz wynoście się stąd. Muszę skontaktować się z pewną księżną a ty zapobiec wojnie. Czas nie stoi w miejscu, gdy stoimy tu jak banda idiotów. — Idę — powiedziałam wsuwając łuskę i igłę ostrożnie do kieszeni. Nie martwiałam się o to, że ją zgubię bardziej o to, że przez pomyłkę się ukuję. — Nie powiesz mi, co to ze mną zrobi, prawda? — Nie — powiedziała Luidaeg i opuściła pokój. Tybalt posłał ukośne spojrzenie w moją stronę. — Zawsze jest taka do przodu? — Och, nie — uśmiechnęłam się cierpko — czasem jest wręcz niezrozumiała. Naprawdę śmiał się, gdy opuszczaliśmy sypialnie Luidaeg. Brzmiało to tak naturalnie, tak normalnie, że sama do niego dołączyłam. Śmialiśmy się nadal, gdy Luidaeg prowadziła nas korytarzem w kierunku drzwi z powrotem na chłodną mgłę, która pokrywała noc San Francisco. Wojna nadchodziła byłam też nieomal pewna, że skończę pod wodą nim to wszystko się skończy, ale mimo to nadal mogliśmy się śmiać. To było miłe.
b Dziesięć Śmiech zamiera, gdy tylko drzwi się zamykają. Tybalt zaczekał aż wyszliśmy z alejki prowadzącej do mieszkania Luidaeg nim powiedział: — Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy była bardzo formalna. Tym razem...była no cóż nie tym, czego oczekiwałem. — Ma tendencję, aby wywierać taki efekt na ludziach. — Oplotłam się ciaśniej kurtką, drżąc. — Wydaje mi się, że sprawia jej to przyjemność. — Jest jedną z dwójki pierworodnych, jakich poznałem a przynajmniej tych, o których wiem. Mogą być też inni. Ukrywający się pośród nas, wybierając zapomnienie ponad niesławą. — Nie byłabym zaskoczona — posłałam mu boczne spojrzenie. — Kto był pierwszą? — Twoja matka. Skrzywiłam się. — Nigdy bym tego nie odgadła. — Samochód wyłonił się z mgły przed nami. Przyśpieszałam kroku. — Chodź. Musimy się pośpieszyć i dostać się do Złotej Zieleni, jeśli planujemy jeszcze dziś dotrzeć do Cienistych Wzgórz — zerknęłam do góry. — Jeśli nadal chcesz iść ze mną? — Już to przerabialiśmy — powiedział Tybalt, jakoś ostro i wsiadł do auta. Podążyłam za nim, zajęta zapinaniem pasa nim spojrzałam na niego chcąc prosić, by zrobił to samo. Zamarłam jednak, gdy na niego spojrzałam. Tybalt siedział całkowicie nieruchomy, gapiąc się przez przednią szybę jak mężczyzna w drodze na swoją własną egzekucję. Jasnym było dla mnie to, że nie chciał tu być, ale nie miał zamiaru wyjść, czy też wybrać Dróg Cienia, aby dostać się do Złotej Zieleni, jeśli nie poszłabym z nim. Może i nienawidzi samochodu, ale i tak siedział w nim ze mną. Tego rodzaju lojalność jest naprawdę rzadko spotykana. — Możesz jechać, jako kot, jeśli to coś zmieni — zaoferowałam. — Mogę posłuchać radia. Nieomal podskoczył, nim odwrócił się do mnie, aby na mnie spojrzeć. Byłam już na skraju cofnięcie tej sugestii, jako złego pomysłu, kiedy pokiwał. — Tak mogłoby być...lepiej. Chyba nie za bardzo lubię samochody. — W porządku — powiedziałam, próbując nie okazywać ulgi. Wiedziałam ile takie wyznanie musiało go kosztować. — Śmiało, zmień się i będziemy ruszać.
Transformacja jest graficzna i bolesna. Zmiana kształtu nie. Zapach mięty i piżma wypełnił samochód i Tybalt zniknął zastąpiony pręgowanym kocurem z jednym poszarpanym uchem. Rozciągnął się, machając ogonem i wbił pazury w tapicerkę. Potem skulił się, obserwując mnie uważnie. Czasem zazdroszczę zmiennokształtnym. Sprawiają, że wygląda to tak łatwo. Posłałam mu uśmiech i zapaliłam silnik. — Poza tym w takiej formie jesteś przynajmniej cicho. Jeśli miał na to odpowiedź, nie miał zamiaru wracać do ludzkiej formy, aby mi ją dostarczyć. Zamiast tego ziewną, ukazując zęby nim zamknął oczy. Uśmiechnęłam się do siebie i odpaliłam samochód. Ani chwili wytchnienia dla niegodziwców. Jazda w kociej formie naprawdę uspokoiła nerwy Tybalta; pozostał skulony na siedzeniu, na przemian zajmując się swoją toaleta lub udając sen. Ruch uliczny w mieście nie był taki największy i w niezłym czasie dojechaliśmy do muzeum sztuki w San Francisco. Wszystkie światła wewnątrz były zgaszone. Tego się spodziewałam. W końcu było już po zamknięciu. Zaparkowałam auto w najgłębszym cieniu, jaki mogłam znaleźć nim szurnęłam Tybalta. Wstał i rozciągnął się liżąc pobieżnie kilka razy łapę. Wtedy spojrzał na mnie z oczekiwaniem. Uniosłam brew. — Co? Spojrzała na drzwi. Westchnęłam, odpinając pasy. — O tak, panie. — Wysiadłam otwierając drzwi po stronie pasażera. — Tylko się pośpiesz, dobrze? Tybalt wyskoczył na chodnik, zapach mięty i piżma wypełnił powietrze. Wzniósł się na tylne łapy i nagle był już mężczyzna, wielobarwne włosy miał w kompletnym nieładzie. Przeczesał je jedną ręką, zaoferował mi okraszony kłami uśmiech, po czym pstryknął palcami i pokrył się ludzkim zauroczeniem. — Miałaś rację to było znaczenie przyjemniejsze. — Nie popisuj się — powiedziałam. — Przypuszczam, że było ci zbyt wygodnie, aby zmienić się w samochodzie. — Koty nie są zbudowane tak, aby siedzieć jak ludzie — odpowiedział. — Każda rozsądna pozycja przyprawiłaby mnie o wstrząs mózgu. Obraz Tybalta uderzającego głową w dach samochodu przyprawił mnie o uśmiech. — Niech będzie. Chodźmy. — Chyba nie będziemy nurkować z żadnego klifu tego wieczora? Uśmiechnęłam się. Jedno z najmniej popularnych wejść do Złotej Zieleni prowadzi poprzez przejście skrajem klifu z nadzieją, że idziesz właściwą trasą. Tylko Selkie7 uważają coś takiego za zabawne. Kiedy źle to wykalkulują mogą zmienić się w fokę i rozkoszować skokiem i kąpielą w ocenie poniżej. Reszta z nas...no cóż powiedzmy, że mam lepszy gust w sportach ekstremalnych. — Skorzystamy z głównego wejścia — podniosłam klucz. — Mieszkanie, samochód, sekretne wejście do mojego prywatnego królestwa. — Tak, ale czy masz otwieracz do puszek?
7
Istoty mogące zmienić się z foki w człowieka, przemiana odbywa się poprzez zrzucenie foczej skóry.
— Natychmiast się tym zajmę. — Wyprowadziłam Tybalta z parkingu zmierzając w stronę pokrytej rdzą starej szopy. Jej drzwi wyglądały tak jakby ledwo, co się trzymały. Pozory. Wsunęłam klucz w szczelinę w metalu, odsunięta od widocznej dziurki od klucza na jakieś osiem cali. Obróciłam w lewo i wypowiedziałam zaklęcie. — Trzy ślepe myszy, trzy ślepe myszy, patrz jak biegną, patrz jak pędzą. Ty też byś biegł gdyby głodny Cait Sidhe siedział ci na ogonie. Moja magia wzrastała wokół nas, okrywając welonem zapachu miedzi i świeżo skoszonej trawy. Drzwi do Złotej Zieleni (te prawdziwe, które nie miały nic wspólnego z kluczami ) stanęły otworem. Tybalt posłał mi rozbawione spojrzenie. — Zakładam, że to było na moją część? — Zakładaj dalej — wskazałam dłonią na wejście. — Po tobie. Chrząkając ze śmiechem, przeszedł przez otwarte drzwi. Zamknęłam je za sobą i ruszyłam za nim. Następuje taki moment transformacji, kiedy przechodzisz ze świata śmiertelników do włości wróżek, krótka sekunda, kiedy nie masz pewności gdzie jesteś, albo jak się tu znalazłaś. Ta dezorientacja zniknęła tak samo szybko jak się pojawiła, odwróciłam się do Tybalta, który rozglądał się po wnętrzu z nieskrywaną ciekawością. — Chodź — powiedziałam. — Musimy znaleźć Marcię. — Wprost uwielbiam polowania na sprzątaczki — powiedział sucho. Szlachta powinna we wrodzony sposób być połączona ze swymi włościami, zdolna do wyczuwania ich nastrojów i takich tam rzeczy. Moje połączenie ze Złotą Zielenią jest w najlepszym razie wątpliwe a jest tak dzięki temu, że włości tak naprawdę za swoich właścicieli uważały rezydujące tu pixie i straszydła. Ja sama musiałam się opierać na bardziej przyziemnych środkach, jak na przykład podążanie za dźwiękiem głosów w dół korytarza kierując się na dziedziniec. Jeśli istniał jakiś cel w konstrukcji tego dziedzińca, to nie miałam pojęcia, jaki. Okrągłe pomieszczenie wyglądało tak jakby powinno być na dworze, na przykład być częścią jakiegoś dużego ogrodu lub czymś w tym rodzaju. Drzwi otwierały się na poziom frontowy, który był za mały jak na prawdziwy dziedziniec, skoro miał jedynie jakieś sześć stóp średnicy. To, dlatego że ściany są ułożone w sześciu płytkich koncentrycznych warstwach, każda obsadzona różną odmianą kwiatów, ziół i trawy. Górna kondygnacja obsiana została przeszczepionymi tu wierzbami z włości Lily nim te zamknęły się całkowicie. Jej byłe służące spędziły wiele czasu przy pielęgnacji tych drzew, dbając o nie i nie mówiąc przy tym nic nikomu. Myślę, że to pomagało im z bólem po jej utracie. Nie miałam zamiaru być tą, która miała zamiar je przed tym powstrzymywać. Marcia siedziała na krawędzi wypolerowanej mosiężnej fontanny po środku pomieszczenia, gawędząc przyjaźnie z parą Satyrów8. Spojrzała do góry na dźwięk kroków i wstała tak szybko jak tylko zdała sobie sprawę do kogo należą. — Toby! Czy to prawda? 8
W mitologii greckiej każda z istot o mieszanej budowie (ludzie z koźlimi nogami i uszami oraz prąciem) z orszaku Dionizosa.
Była tylko jedna rzecz, o którą mogła mnie pytać. Pokiwałam. — To prawda. Podwodne królestwo zadeklarowało wojnę. — Och, na dąb i jesion. — Marcia zbladła. — Co zrobimy? — Najpierw? Wpuścimy tu Cait Sidhe. — Gestem wskazałam na Tybalta. — Król kotów wspaniałomyślnie zaoferował nam swoją ochronę w tych ciężkich czasach. Marcia odwróciła się do niego. — Naprawdę? Gdybym to ja go o to zapytała, poczułby się obrażony, że kwestionuje jego słowa. Ale ponieważ była to Marcia, po prostu pokiwał robiąc, co w jego mocy, aby wyglądać zachęcająco, gdy powiedział — Tak, naprawdę. To będzie dla nas zaszczyt. — Dzię….— Złapała się na tym i zamiast tego dygnęła, nasycając ten ruch każdą uncją wdzięczności. Większość szlachty w królestwie mogłaby pobierać u niej lekcję grzeczności. — To naprawdę dla mnie przyjemność — odparł Tybalt. Jeden z Satyrów podniósł rękę jak uczeń z prośbą o pozwolenie by mówić i powiedział: — Wasza Ekscelencjo? Czy ty, to znaczy, czy my, czy możemy odejść? — Tak — powiedziałam stanowczo. — Jeśli chcecie opuścić miasto, uciekajcie tak daleko od wybrzeża jak tylko możecie. Złota zieleń będzie otwarta, kiedy wrócicie — zakładając, że nadal będzie stała, co było jedną z możliwości. Nie chciałam jednak mówić tego głośno. Satyr pokiwał z uznaniem i złapał towarzysza za rękę wyciągając go z pomieszczenia. Dźwięk ich kopyt odbijał się na podłodze znikając, gdy doszli do holu. Westchnęłam. — Posłuchaj Marcia. Nie mogę zostać, muszę jechać do Cienistych Wzgórz, ale chcę abyś powtórzyła to, co właśnie powiedziałam każdemu, kto zapyta. Jeśli za bardzo się boją by zostać, mogą odejść. Będą mile widziani z powrotem, kiedy to wszystko się skończy. Marcia pokiwała uroczyście.— Tak zrobię. Powiem nawet pixie. — Dobrze — zamilkłam na chwilę. — Jest coś jeszcze, co chciałam z tobą przedyskutować. — Co takiego? — Jej spojrzenie natychmiast zrobiło się ostrożne, była to twarz kogoś, kto dostał o raz za dużo po łapach za to, że śmiał sięgać po coś, co było poza zasięgiem. Każdy Odmieniec, którego znałam nosił ten wyraz zdecydowanie za często. — Czy zrobiłam coś złego? — Nie. Wręcz przeciwnie. Posłuchaj. Będę musiała sporo się na biegać nim to wszystko się skończy. Ktoś musi tu podejmować decyzje, kiedy mnie nie ma. Masz tę robotę, jeśli chcesz. — Co? — zamrugała na mnie, blednąc z dezorientacji. — Nie rozumiem. — Mianuje cię moim kasztelanem Marcia. Powinnam to była zrobić już dawno. Przepraszam. — Ale, zaczekaj, jak? Naprawdę? — Tak, naprawdę. To będzie mój następny urzędowy dekret. Uśmiech wyłamał się z jej oszołomienia. — Pewnie powinnaś już zacząć je spisywać, coś koło dziesięciu. — Taak, prawdopodobnie. — Odwróciłam się do Tybalta. — Słyszałeś?
— Słyszałem i poświadczam — powiedział formalnie. Oferując głęboki ukłon Marcii, spytał: — Czy mogę być pierwszym, który pogratuluję nowemu kasztelanowi Złotej Zieleni? Marcia, wyglądała na oniemiałą i zachichotała. — No dobra — spojrzałam między nimi. — Teraz, gdy już się tym zajęliśmy, Tybalt i ja musimy udać się do Cienistych Wzgórz. Poradzisz tu sobie? Marcia pokiwała. — Dobrze. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, jeśli będziesz miała jakikolwiek problem dzwoń do mojego mieszkania. May tam jest i przekaże mi wiadomość. W inny wypadku… — Moi poddani mogą zawsze znaleźć mnie — powiedział Tybalt. — To też — potwierdziłam ruszając do przodu i posłałam Marcii krótki uścisk. — Poradzisz sobie. Dzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować. — Tak zrobię — wyszeptała i uściskała mnie. — Będziesz ze mnie dumna. — Już jestem. Szerokiej drogi, Marcia. — Szerokiej drogi — odpowiedziała. Odwróciłam się i ruszyłam tam skąd przyszliśmy. Tybalt podążył blisko za mną, pozostawiając Marcię stojącą w szoku przy fontannie. Obniżając głos powiedział. — To była uprzejmość. — Nie — uśmiechnęłam się. — To była właściwa rzecz, którą należało uczynić. Posłał mi zamyślone spojrzenie i skinął, nie mówiąc już ani słowa, kiedy opuszczaliśmy włości i szliśmy do samochodu. Nie musiałam go pytać tym razem, zmienił się w swoją kocią formę i wskoczył przez moje otwarte drzwi moszcząc się na siedzeniu pasażera. — Mam nadzieję, że lubisz rocka z lat dziewięćdziesiątych— powiedziałam i włączyłam radio, z którego buchnął Meatloaf 9. Był gotów zrobić wszystko dla miłości. Tymczasem Tybalt, ucinał sobie drzemkę, gdy prowadziłam. Koty nigdy się nie zmienią. W całym San Francisco nie było praktycznie żadnego ruchu. Most nad zatoką był nieomal opuszczony i dojechaliśmy w naprawdę niezłym czasie do parku Paso Nogal. Tam właśnie znajdowało się wejście ze świata śmiertelników do domostwa Sylvester’a. Parking był pusty, gdy przyjechaliśmy. Nie było to zbyt zaskakujące, ludzie raczej nie chodzą po parku nocą. Wypełniony jest wtedy dziwacznymi cieniami i odgłosami, których nie mogą wyjaśnić. Znajdowanie się na działających włościach potrafi czynić takie rzeczy z ludźmi a różane gobliny, które krążą wokół tego miejsca lubią płatać figle śmiertelnikom. Niewiele mogę z tym zrobić. Jeśli Luna nie kontroluję goblinów, ja zdecydowanie nie mogę tego robić. Otworzyłam drzwi dla Tybalta i odsunęłam się od samochodu, studiując wzrokiem park i czekając aż usłyszę ich zamykany trzask za sobą. — Co teraz? — spytał Tybalt. — Teraz. — Odwróciłam się do niego. — Teraz wejdziemy do środka. 9
I Would Do Anything for Love (Dla miłości zrobiłbym wszystko) - tytuł piosenki Meat Loaf'a
Obrzucił mnie spojrzeniem. — Nie przypuszczam, aby zainstalowali bardziej przystępne drzwi od czasu, gdy byłem tu po raz ostatni? — Jesteś dziś w bardzo optymistycznym nastroju. — Poczułam taki kaprys i sięgnęłam biorąc go pod ramię. — Chodź. Znałam drogę do Cienistych Wzgórz lepiej niż nieomal ktokolwiek inny ( praktyka czyni mistrza), ale to nie powstrzymało Tybalta przed zostawieniem mnie daleko w tyle podczas naszej wędrówki na górę. Byłam w najlepszej formie mego życia a Tybalt nadal był lepszy, udowodnił to, kiedy znalazł się na szczycie wzgórza pełne dziesięć kroków przede mną. Wyszczerzył się w uśmiechu. — Może następnym razem pójdziemy tą dłuższą trasą? — Bardzo zabawne. — Drzwi pojawiły się w zagłębieniu dębu. Zapukałam trzykrotnie i ledwie odsuwałam rękę z powrotem, gdy drzwi stanęły otworem, ujawniając kobietę z krótko obciętymi, gładkimi włosami i lekkimi skrzydełkami. Wyglądała na zapracowaną, ale uśmiechnęła się, kiedy mnie zobaczyła. — Toby! Witaj kochanie, właśnie o tobie myślałam. Głównie zastanawiając się, co też ostatnio udało ci się zmalować, ale ...— przerwała, gdy zauważyła Tybalta. Przechyliła głowę, drgając skrzydełkami. — Król Marzycielskich Kotów, jak zakładam? — Zakładasz poprawnie — powiedział Tybalt. — Cześć, Jin — powiedziałam. — Czy jest książę? Muszę się z nim zobaczyć. Jin była osobistym lekarzem Sylvester’a odkąd tylko pamiętam, ale krótkowłosa i ciemna była tylko od kilku miesięcy. Wróżki Ellyllon10 zmieniają wygląd okresowo, pozbywając się starej skóry jak motyle wykluwające się z kokonów. Zarzekała się, że nie jest to bardziej bolesne, niż utrata kilku włosów, kiedy się czeszesz. Ale jakoś trudno mi w to uwierzyć. Mimo to nawet, jeśli to właśnie jest dla niej właściwe i tak nie potrafię zrozumieć, dlaczego. — Biorąc pod uwagę to, że ludzie robią sobie zdjęcia jego Podwodnego odpowiednika podczas oficjalnych imprez? Tak, jest — wyciągnęła dłoń w kierunku Tybalta. — Jestem Jin. — Tybalt. — Ujął ją i pocałował nim wypuścił. — Cała przyjemność po mojej stronie. — Ale z ciebie słodziak. — Jin uśmiechnęła się znużona nim wskazała na włości. — Chodźcie. Wasza łaskawość będzie chciał Was zobaczyć. — Jasne — powiedziałam i weszłam do środka. Hol wejściowy buchał krzątaniną giermków i dworzan, wszyscy pokrzykujący z owiniętymi materiałem zawiniątkami, przepychający się do sali balowej. Spojrzałam w kierunku Jin, podnosząc brew w milczącym pytaniu. Potrząsnęła głową. — To nie moje miejsce, Toby, więc nawet nie pytaj.
10
Wróżki z przeźroczystymi skrzydłami w stylu motyla.
— Jasne — powtórzyłam, marszcząc się, gdy podążałam za nią korytarzem. Tybalt szedł cicho za mną. Czerpałam z jego obecności dziwną dozę komfortu. Jin zatrzymała się przy drzwiach prowadzących do sali tronowej, posyłając nam przepraszające spojrzenie. — Tu Was zostawię — powiedziała. — Mam pewne sprawy, którymi muszę się zająć. Otworzyłam Wam tylko dlatego, że wszyscy inni byli zajęci. — Jestem pewna, że poradzimy sobie dalej — powiedziałam. — Dobrze. — Jin obrzuciła mnie spojrzeniem.— Jesteś zmęczona. Proszę prześpij się trochę, kiedy już upewnisz się, że nie będzie wojny. — Czy to rozkaz? — spytałam rozbawiona. — Mmmm — odwróciła się do Tybalta. — Jesteś dużym chłopcem. Jeśli sama nie pójdzie do łóżka, załatw jakąś linę i przywiąż ją do niego. Nie mogłam nawet otrząsnąć się z szoku wystarczająco, aby coś odpowiedzieć, kiedy zniknęła w gradzie zielonego blasku. Tybalt posłał mi rozbawiony uśmiech taki, który mogłabym przysiądź był nieomal delikatny, kiedy sięgnął nade mną i zastukał do drzwi sali tronowej. Zakołysały się i stanęły otworem. — Po tobie — powiedział. Zbierając swoją godność do kupy, najlepiej jak tylko mogłam, weszłam do środka. Wszystko w Cienistych Wzgórzach jest zbyt duże i zbyt krzykliwe, sala tronowa nie inaczej. Ściany są udrapowane jedwabiem w książęcych kolorach, podłogi są szachownicą z marmuru, która zawsze sprawia, że czuję się jak zagubiony pionek szachowy. Kroki Tybalta są naturalnie ciche, ale nawet moje buty nie wydawały żadnych dźwięków na tym kamieniu. Drzwi kołysząc, zamknęły się za nami, trzaskając jak przełamany kawałek lodu. Luna siedziała na swoim tronie, na podwyższeniu, obserwując kroczącego po pomieszczeniu Sylvestera. Zataczał kręgi, przeczesując palcami włosy, które sterczały teraz po obu stronach głowy w kolcach. Oboje spojrzeli w stronę dobiegającego odgłosu zamykających się drzwi. Luna na wpół się podniosła a Sylvester zatrzymał w miejscu. Żadne nie powiedziało słowa, kiedy podchodziliśmy do nich i złożyliśmy ukłon. Rozbawiło mnie gdy zobaczyłam, że Tybalt ukłonił się głębiej niż ja. Cait Sidhe nie są częścią szlacheckiej struktury (mają swoją własną hierarchię, usankcjonowaną przez samego Oberona), ale okazują szacunek, kiedy im to pasuję a Tybalt szanował Torquillów. Nie było wielu szlachetnie urodzonych w świecie wróżek, którzy mogli powiedzieć, że na szacunek Króla Kotów. — Nic ci nie jest? — spytała Luna, przerywając milczenie. — Nie oczekiwaliśmy, że tak szybko się odezwiesz. — Szukałam informacji. Niektóre z tych, które uzyskałam był…— przerwałam, dokańczając. — Nie chciałam Wam mówić przez telefon.
— Cóż, właśnie minęłaś się z heroldem królowej — powiedział Sylvester, tonem implikującym, że byłby całkiem szczęśliwy, gdyby jemu samemu też się to udało. — Każdy właściciel ziemski w królestwie dostał rozkaz przyjścia z pomocą koronie nawet, jeśli jesteśmy zbyt daleko w głębi lądu, aby bezpośrednio nas to dotyczyło, musimy zapewnić broń tym, którzy nie są przygotowani do walki, no i dowodzić nimi. Zostałem wezwany do aktywnej służby. Emerytura, najwyraźniej jest luksusem, na który nie mam już dłużej pozwolenia. — Każda dostępna dłoń opróżnia zbrojownie, przenosząc ją do wielkiej balowej sali. Musimy przygotować ją, kiedy przyjdą ludzie królowej by ją odebrać, — dodała Luna. To wyjaśniało, dlaczego In otworzyła drzwi. Zerknęłam automatycznie w kierunku zachodniej ściany pytając: — Czy Amandine ...? — Została wezwana razem z nami wszystkimi — powiedziała Sylvester. — To oznacza, że będzie w tym uczestniczyć, jeśli ją znajdą. Ale nie jestem pewien czy uda im się w ogóle odnaleźć jej wierzy. Pozwoliłam sobie na przelotny uśmiech. — Matka zawsze ceniła swoją prywatności. — Prywatność, szaleństwo, jeśli chodzi o Amandine oznacza to jedno i to samo. Teraz gdy wiem już, że jest pierworodną, łatwiej mi to wszystko zrozumieć. Sylvester przestał spacerować i usiadł na tronie. Luna pochyliła się biorąc jego dłoń w swoją własną. — Widziałaś ją ostatnio? — Nie — zagryzłam wargę, obserwując ich. Wróżki się nie starzeją, ale wyniszczamy się, kiedy traktujemy się zbyt ostro. Cienkie linie oznaczały się wokół oczu Sylvester’a a Luna (zawsze blada po tym jak straciła swoją pożyczoną skórę wróżki Kitsune) wyglądała nieomal woskowato. Wojna jest jedną z kilku rzeczy, które naprawdę przerażają wróżki, ponieważ reprezentuje koniec. Czy wygrasz czy przegrasz, ktoś zawsze nie wyjdzie z niej cało.— Sylvester, ja.... Dłoń Tybalta na moim ramieniu powstrzymała moje słowa. Zerknęłam w jego stronę, mrugając. — Wierzę, że lepiej przedyskutować to bez mojej obecności — powiedział. Zaoferował płytki ukłon Sylvesterowi i Lunie, kiedy się wycofywał — Zaczekam na October w holu, jeśli nie macie nic przeciwko? — Wcale — odpowiedział Sylvester. Wyglądał jakby mu ulżyło. Zna mnie tak długo, że wie, iż moje skrępowanie oznacza, że coś, co zaraz powiem będzie czymś, czego lepiej nie chciałby usłyszeć i na pewno czuł się lepiej słysząc to bez kogoś, kto nie jest członkiem rodziny w pomieszczeniu. — Jeśli czegoś potrzebujesz, Jin albo Melly będą szczęśliwe mogąc ci to zapewnić. Sprawy miały się gorzej niż myślałam skoro Jin została zaciągnięta do pomocy w domowych sprawach w większym stopniu niż otwieranie drzwi. Posłałam Tybaltowi pełne wdzięczności spojrzenie, na które odpowiedział uśmiechem nim odwrócił się i skierował do drzwi. Te stanęły otworem, gdy nadszedł, po czym zamknęły się za nim z trzaskiem. Odwróciłam się z powrotem do Torquillów. — Sylvester... — Cieszę się, że stoi u Twego boku — powiedziała Luna, przyciągając naszą uwagę do swojej osoby. — Wątpię w to, by Connor to zrobił. Nie stał u boku Rayseline.
— Nie jestem pewna, czy to do końca sprawiedliwe — powiedziałam ostrożnie. Luna nie komentowała wcześniej mojego związku z Connorem, za co byłam jej głęboko wdzięczna, skoro i tak nie planowałam z nim zrywać, bez względu na to, co by mi powiedziała. — Ona dokonała swoich wyborów. A on swoich. — Jej wybory zostały dokonane za nią. — Luna podniosła białą kościstą dłoń spoglądając na nią z namysłem. — Krew decyduje za nas w tak wielu sprawach. Za nas wszystkich. Przestępowałam z nogi na nogę, nie pewna, co powiedzieć, chociaż byłam całkiem pewna, że przypomnienie jej o tym, że Connor sam, pierwszy nie wybrał Raysel, nie byłoby zbyt dobrym posunięciem. Luna miała rację; w świecie wróże krew pokaże. Zaczynałam się zastanawiać, jak wiele z jej spokoju tak naprawdę należało do Hoshibary, dziewczynki Kitsune, w której skórze Luna uciekła z ziem swego ojca. — Rayseline wyszła za mąż z powodów dyplomatycznych — uciął ostro Sylvester. — Wybór ,aby zakończyć to małżeństwo należał do niej i dokonała go, kiedy odeszła od swych obowiązków. Toby, proszę, mów dalej, co było takie ważne, że musiałaś tu przyjść i nam o tym powiedzieć? Wzięłam głęboki oddech, wstrzymując go na moment nim wypuściłam powietrze i powiedziałam. — Dzwoniłam do znajomego, jeszcze z czasów, kiedy mieszkałam w Domu i popytałam o te porwania. Po opuszczeniu Devina, nie zmienił swojego stylu życia, generalnie wie, co się dzieję w podziemnym światku. — I? — spytał Sylvester. I oto nadszedł: moment prawdy. — Powiedział, że jedyna osoba, która kontaktowała się z właściwymi do tego zadania osobami, miała rude włosy, żółte oczy i śmiech jak... — Nie mogłam dokończyć tego zdania. — Opisał Rayseline. Zaległa cisza. Luna’ zacisnęła swoją dłoń na dłoni Sylvester’a. On sam po prostu przymknął oczy, powoli wypuszczając powietrze. W końcu powiedział: — Rozumiem. Przypuszczam, że ponownie krew pokaże. — Sylvester otworzył oczy. — Co zrobisz? Było tak wiele pytań, mieszczących się w tym jednym, krótkim i pozornie prostym zdaniu. Co zrobię? Czy oddam Rayseline sprawiedliwości Podwodnego królestwa? Sprawiedliwości królowej? Komukolwiek w ogóle? Ona i ja byłyśmy blisko, kiedyś, nim została wykradziona i dorosła w ciemności. Nie jej wina, że dorosła całkowicie złamana i smutne, ale to, że nie było to jej winą nie wystarczy, aby ją z tego stanu wyleczyć. — Nie wiem — powiedziałam. — Mam zamiar zapobiec wojnie. Nie wiem, co to oznacza, ale mam zamiar zapobiec tej wojnie. Muszę przeszukać jej pokoje. Może znajdę tam coś, co pomoże mi dowiedzieć się, co się naprawdę dzieje. Sylvester pokiwał. Luna nic nie mówiła. Oczy miała zamknięte, różowe rzęsy nienaturalnie jasne na jasnej jak gwiazdy bieli jej skóry. — Ja...doceniam, że nie zadzwoniłaś do nas z tymi informacjami. To zbyt ważne, aby załatwić to na telefon. Sylvester westchnął. — Możesz swobodnie przeszukać jej pokoje. Etienne będzie ci towarzyszył i zapewni wszystko, czego będzie ci trzeba.
— Nie jest potrzebny w zbrojowni? — To jest ważniejsze — powiedział Sylvester. — Informuj nas na bieżąco. — Tak zrobię — powiedziałam z całą szczerością obietnicy. — Dobrze. To była moja odprawa; nie mogłaby być ani trochę jaśniejsza. Odwróciłam się, wracając przez salę tronową do drzwi. Nie zawołali mnie a ja się nie odwróciłam. Drzwi stanęły otworem i pozostawiłam mojego zwierzchnika i jego panią, za nimi.
f Jedenaście Tybalt stał oparty o ścianę ze skrzyżowanymi ramionami, obserwując kroczących poddanych z naręczem broni. Zatrzymałam się w pół kroku, walcząc z obrazem Tybalta wyglądającym w Cienistych Wzgórzach jak w domu. Zawsze był częścią mego życia, figurą czającą się na krawędzi, wygłaszającą kąśliwe komentarze, a jednak w jakiś sposób, stał się niezawodny, przychodził mi na ratunek, kiedy go potrzebowałam. Jak długo zajęło mi zauważenie tego? Wyprostował się, kiedy mnie zobaczył. — Zakładam, że już skończyłaś? — spytał. W jego głosie była otwarta troska. — Tak, powiedziałam im. — Jak zareagowali? — Tak jak można było się spodziewać — westchnęłam, pocierając nasadę nosa. — Muszę znaleźć Etienne'a. Będzie towarzyszył nam w przeszukaniu pokojów Rayseline Tybalt zamrugał zdziwiony. — Naprawdę? Po co? — W innym razie, królowa będzie mogła zakwestionować znalezione dowody — odpowiedział Etienne, przechodząc przez drzwi, których jeszcze chwilę temu tam nie było, błyszcząca dziura w powietrzu, która zniknęła tak szybko jak tylko przez nią przeszedł. — Odmieniec, który ma własne pretensję do oskarżonej i król kotów ze swoimi własnymi celami? Lepiej nie dawać jej takiej okazji. — Nienawidzę polityki — westchnęłam. — Witaj Etienne. — Hrabina Daye — odpowiedział. Tybalt otrzymał ukłon, na który odpowiedział bez widocznej irytacji. Zwracanie się do króla kotów nastręcza problemów większości szlachty. Jego Wysokość, obdarza ich zbyt dużym zaufaniem, ale wszystko inne graniczy z obrazą. W każdej innej sytuacji obserwowanie Etienne'a rozmawiającego z Tybaltem byłoby niezła komedią i siedziałabym w pierwszym rzędzie a nawet przyniosłabym popcorn. Niestety, nie miałam na to czasu. — Znasz drogę? — spytałam.
Etienne skinął. — Sir Grianne spotka się tam z nami. — Dobrze. Chodźmy. Etienne machnął ręką napełniając powietrze zapachem limonki i dymu cedrowego. Błyszczący otwór w ścianie otworzył się obok Tybalta. Widziałam przez portal łukowate okna prywatnych kwater Torquillów. Grianne, kolejny z rycerzy Sylvestera, czekała tam na nas. — Uwielbiam wróżkowy ekspres — skomentowałam. Wszystkie rasy wróżek miały swoje własne umiejętności. Tuatha de Dannan są teleporterami, zdolnymi do otwierania tymczasowych drzwi pomiędzy różnymi miejscami. Kiedyś zarządzali bramami pomiędzy realiami wróżek, nim Oberon scali je i tym samym zmusił Tuatha do poszukania sobie innego zajęcia. Większość wybrała ścieżkę kariery podobną do Etienne’a. Reszta miała swoje własne dwory i była całkiem przyzwoitymi regentami. Niektórzy mówią, że tylko zabijają czas do powrotu Oberona, który przywróci ich wszystkich do pracy. Cóż, działy się już dziwniejsze rzeczy. Tybalt i Etienne weszli w bramę tuż za mną. Przez moment oślepiło mnie światło, tak jakbym przechodziła między warstwami włości, po czym stałam już w zupełnie innym korytarzu. Grianne zwróciła się w naszą stronę, jej jarzący się blaskiem Weseli Tancerze, wirowali wokół niej w szerokich kręgach. Nic nie powiedziała. Cóż to nie było niezwykłe; nigdy tak naprawdę nie spotkałam gadatliwej wróżki jej pochodzenia a Grianne sprawiała, że większość z jej rasy wydawała się pozytywnie gadatliwa. — Czego od nas potrzebujesz? — spytał Etienne. Zamknął portal kolejnym machnięciem ręki. Zwalczyłam w sobie chęć by powiedzieć: więcej kawy. Zamiast tego spytałam: — Czy któreś z was było wcześniej w pokojach Raysel? — Ja byłam — powiedziała Grianne niechętnie, jakby nawet taka ilość komunikacji nie mieściła się w jej planach na dzisiejszy dzień. — Dobrze. Będziesz musiała powiedzieć mi, czy coś wygląda dla ciebie podejrzanie, nie na miejscu. — Nadproże nad najbliższymi drzwiami oznaczone było kręgiem blado różowych róż, identyfikujących pokoje należące do Rayseline. Ruszyłam do przodu i zatrzymałam się, ogarnęło mnie uczucie niezaprzeczalnej niepoprawności. Po długiej chwili mrużenia oczu już w przejściu zdałam sobie sprawę z czego to wynika. Nie było tu żadnych zabezpieczeń aktywnych, czy też nie aktywnych. Nie było nawet śladu, że jakiekolwiek zabezpieczenia istniały tu w przeszłości. — Etienne? — powiedziałam niepewnie. Podążył za moim spojrzeniem wzdychając. — Młoda pani Torquill nigdy nie używała swojej magii. Jej kwatery nigdy nie były zabezpieczane. — Och — powiedziałam, krzywiąc się mimowolnie. Zabezpieczenia to skomplikowana magia. Nie przychodzą instynktownie, jak podstawowe iluzję, czy niektóre dary wynikające z pochodzenia i rasy.
Rayseline nigdy nie miała dzieciństwa; nigdy nie przechodziła szkolenia, które było jej należne od urodzenia. Z pośród wszystkich w świecie wróżek, może być jedyną z nie wielu, która ma jeszcze mniejsze pojęcie o swoich umiejętnościach niż miałam ja. Coś w tym napawało mnie niewymownym smutkiem. Ale nie mogłam nic zrobić w tej sprawie teraz i tragiczne, czy nie, Rayseline nie była już dłużej po tej samej stronie. Wzięłam głęboki oddech, aby się uspokoić, starając się odrzucić wszelkie uprzedzenia i minęłam Grianne wchodząc do pokoju przyjęć. Moje pierwsze wrażenie było przytłaczającą różowością. Wszystko było w jakimś odcieniu różu; ściany, dywany, nawet tapicerka na krzesłach. Evening Winterrose miała podobny schemat dekoracyjny w swoim mieszkaniu, ale u niej wyglądało to jak prywatne Walentynki a tu bardziej przypominało to pokój przedszkolaka, wymarzony przez księżniczkę z bajki Disney'a. Och. Tym dokładnie był ten pokój, pokój, który Sylvester i Luna udekorowali dla swojej drogocennej małej księżniczki. A wtedy zaginęła i wróciła zdruzgotana. Nie wiedzieli, co zmienić, co pomogłoby jej dojść do siebie...więc nie zmienili niczego i nigdy nie nauczyli jej dorastania. Chyba nic i nikt nigdy ją tego nie nauczył. Były ślady jej dorosłości widoczne na krawędziach, ale nie było ich wiele. Raysel dzieliła ten pokój z duchami własnego dzieciństwa, małą dziewczynką, którą zginęła tego dnia, kiedy została zmieciona w ciemność. Jej porwanie było i nadal jest sprawą, której nie udało mi się rozwiązać. Wszyscy wciąż za to płacimy. Ruszyłam do przodu przyglądając się pomieszczeniu. To był salon, wejście do bardziej prywatnych pomieszczeń szlachty. Dwie pary drzwi znajdowały się na tyłach pomieszczenia, wskazałam na nie i spytałam: — Grianne, dokąd prowadzą te drzwi? — Sypialnia. Umywalnia. — Każdemu słowu towarzyszyli Weseli Tancerze szybując przy wskazanych drzwiach. Grianne zamilkła na chwilę, po czym dodała: — Z sypialni prowadzą też drzwi do rodzinnego, prywatnego ogrodu. — Rozumiem. — Ruszyłam w kierunku drzwi do sypialni. — Tybalt, mógłbyś przejść w kocią formę i sprawdzić, czy coś pachnie nie tak jak trzeba? — Nauczysz się w końcu kiedyś, że nie jestem psem tropiącym? — zapytał bez urazy. — Nie. — Drzwi były ciepłe pod moimi palcami, tak jakby ogrzewały je jakieś niewidoczne promienie słońca. Spróbowałam klamki. Obróciła się z łatwością, drzwi stanęły otworem ujawniając zaciemnione pomieszczenie, które znacznie bardziej pasowało do dorosłego charakteru Rayseline. Ciężkie kotary wisiały na oknie zasłaniając jakiekolwiek światło, jakie mogłoby wślizgiwać się do środka. — Grianne? Nie odpowiedziała mi, ale jej Weseli Tancerze oznaczający drzwi wpadli do środka i utrzymywali się nieznacznie nad wysokością głowy, oświetlając całe pomieszczenie miękkim, białym światłem. Zatrzymałam się tam gdzie stałam, dając sobie chwilę, aby po prostu się rozejrzeć. Tu żyła Raysel, wolna od oczekiwań swojej rodziny. Tu nie była zmuszona, aby się ukrywać.
Ściany pokryte były różową tapeta, ale tylko w jednym miejscu pozostała ona jeszcze na ścianie, fragmenty pozrywanej tapety nadal gdzieniegdzie zwisały z sufitu i piętrzyły się przy podłodze. Reszta została całkowicie zerwana ujawniając gładki tynk. W niektórych miejscach nawet tynk został skruszony do gołego, ostrego i szarego kamienia, fragmentu faktycznej ściany. Podłoga była twardym, nienakrytym niczym dębem. Raysel usunęła stąd wszelkie ślady miękkości, pozostawiając pomieszczenie tak ostrym jak tylko mogła. Szafa była zepchnięta pod jedną ścianę a prosty sekretarzyk pod drugą. W najciemniejszym kącie pomieszczenia, tym położonym najdalej od okna, stało dziecięce łóżko, składające się z cienkiego koca i jednej poduszki. Klucha uformowała się w moim gardle, gdy się rozejrzałam. Raysel może i powróciła z ciemności, która ją skradła, ale na wiele sposobów nie wróciła nigdy. Pręgowany kocur przesunął się między moim stopami z nosem przyciśniętym do ziemi, kiedy przemierzał pokój. To wyrwało mnie z chwilowego zamrożenia. — Etienne, przeszukaj szafę. Grianne,weź sekretarzyk. — Ja sama ruszyłam w kierunku łóżka. — Czego szukamy? — spytał Etienne. — Wszystkiego, co nie powinno tu być. — Przyklękłam, wpatrując się w wąską, wypełnioną cieniami przestrzeń, pomiędzy podłogą a materacem. Jeśli Raysel coś tu ukrywała, już tego nie było jedyne, co widziałam to kurz i więcej kawałków zdrapanej tapety. — Jak konkretnie — sarknął Etienne, kiedy zaczął przekopywać się przez jej garderobę. — Żyję, aby służyć. Odsunęłam koc ujawniając tylko materac, rozcięty po bokach w celu wyciągnięcia połowy gąbki. Wsunęłam dłoń ostrożnie w szczelinę, ale nie znalazłam tam niczego prócz gąbki. — To nie jest pokój dla dwojga. — Nie — powiedział Etienne. — Pan O’Dell ma swoje własne kwatery. — Och. — Zawsze wiedziałam, że sprawy pomiędzy Connorem a Raysel były mniej niż idealne (nie byłam nawet pewna, czy to małżeństwo w ogóle zostało skonsumowane i nigdy nie mogłam zmusić się do tego, by o to zapytać), ale jakoś myślałam, że dzielą, chociaż pokoje, jeśli nie łóżko. I oto, co otrzymuję w zamian za bycie okazjonalną idealistką. Tybalt podszedł do sekretarzyka, wypuszczając z siebie rozdzierające miauknięcie. Stanęłam odwracając się w jego stronę. — Co jest Lassie? Spojrzenie, które mi posłał mogłoby obedrzeć mnie ze skóry. Parsknęłam podchodząc do niego wskazując Grianne, by odsunęła się na bok. — Co? Tybalt wyciągnął łapę i stuknął o front najniżej położonej szuflady sekretarzyka. Miauknął ponownie, tylko po to, aby upewnić się, że wiem, o co mu chodzi. — Już się robi, — powiedziałam i usiadłam na podłodze. — Grianne, proszę o jakieś światło tu na dole? — Drugi z jej Wesołych Tancerzy, przesunął się w miejscu. — Tak dobrze.
Szuflada zacinała się trochę, gdy próbowałam ją wysunąć. Powód był jasny, kiedy spojrzałam na jej zawartość: pudełka po butach pełne kamieni. Tuziny, tuziny kamieni. Wyglądały zupełnie zwyczajnie, jakby zostały pozbierane ze ścieżek i rabatek we włościach. Podniosłam jeden przyglądając mu się zmrużonymi oczami. — No dobra, co to jest do cholery? — Zazwyczaj je zbierała — powiedziała Grianne. Dźwięk jej głosu był na tyle zaskakujący, że zwróciłam się w jej stronę, zapominając na chwilę o kamieniach. Wzruszyła ramionami. — Kiedy spacerowała i myślała, że nikt nie widzi, zbierała je z każdego miejsca, w którym była. Nigdy nie pytałam jej dlaczego wątpię, czy by mi odpowiedziała. — Tak, prawdopodobnie by tego nie zrobiła. — Miałam przyprawiającą o mdłości pewność, że wiem, jaka byłaby odpowiedź, jeśli Raysel zostałaby zmuszona do powiedzenia prawdy. Spędziła tak wiele lat zagubiona w ciemności, że każdego dnia musiała żyć z obawą, że świat się rozpadnie, pozostawiając ją samą w nicości. Kamienie były niewielkimi prostymi rzeczami i były solidne. Były prawdziwe. Jeśli nie symbolizowały niczego innego, to udowadniały, że była w miejscu, które aktualnie istniało. Odłożyłam kamień z powrotem do jego braci, nim złapałam boki szuflady i szarpnęłam po raz ostatni mocno. Poluzowała się i wypadła na podłogę. Sprawdziłam boki i dno szukając jakiś ukrytych paneli lub skrytek na dokumenty i odsunęłam ją na bok. Tybalt powąchał ją, po czym miauknął i zajrzał do dziury pozostawionej przez szufladę w sekretarzyku. — Zajmę się tym — powiedziałam. — Jeśli nie ma niczego więcej, co mógłbyś zrobić, możesz znowu mieć swoje kciuki. Ziewnął, marszcząc wąsy w czymś, co wyglądało wyraźnie na rozbawienie, po czym odwrócił się i odszedł. — Pamiętaj o spodniach — zawołałam i sięgnęłam do środka. Moje palce musnęły powierzchnię drewnianego pudełka. Podniosłam je. Naklejki pokrywały większą część powierzchni lakierowanego sosnowego pudełka, był to mix różnych postaci z kreskówek, które rozpoznałam z dzieciństwa Gilly aż do tych najnowszych z logami zespołów i wlepkami. Pamiętałam, że sama dałam jej trochę z tych starszych, były jak skarby przemycone ze świata śmiertelników. Nie było żadnego ładu i składu w tym jak był poprzyklejane, wydawało się, że całkowicie losowo. — Co tam masz? — spytał Tybalt, stając z tyłu za mną. — Jeszcze nie wiem — odpowiedziałam odkładając pudełko i ostrożnie unosząc wieko. — Pamiętałeś o spodniach? — Dzięki Oberonowi, tak — powiedział Etienne. — Dobrze. — Pudełko było wypełnione kawałkami papieru, które wydawały się tak przypadkowe jak te naklejki na pierwszy rzut oka. Podniosłam pierwszy; lista prac domowych, napisana ręką jednego z domowych duszków Hobsów, wyraźnie przeznaczona dla dziecka. Połowa prac została wykreślona kolorowymi pastelami. Zagryzłam wargę, kopiąc głębiej. Pastelowe kredki znalazłam w głębi, pamiętałam jak je też jej przyniosłam. — Och, na dąb i jesion.
— Co to jest? — spytał Tybalt. — Jej dzieciństwo. — Wysypałam zawartość pudełka na podłogę. Listy prac domowych, szkice pastelami, ususzone kwiatki na kawałkach pergaminu...wszystkie te rzeczy, których spodziewałabym się w szufladzie dziecka, którym była, gdy została zabrana. Jeden z kawałków papieru wylądował do góry nogami, ujawniając kartkę , gęsto zapisaną literami. Podniosłam ją, przeglądając pośpiesznie. Odręczne pismo Rayseline nigdy nie wyszło za bardzo poza jej dziecięcą bazgraninę, ale było czytelne. Nieomal zbyt czytelne. Przekształciła te notatki w swego rodzaju zdemontowany pamiętnik taki, który stał się bardziej zrozumiały, gdy udało mi się przejrzeć nieskładne kartki i poukładać je w jako takim porządku. — Toby? — Chwileczkę. — …rozumieli, czego ode mnie chcą. Nie sądzę, aby rozumieli, czego ode mnie chcą — świtało jest tu zawsze takie jasne, krawędzie rzeczy są takie ostre a oni nie przestają do mnie mówić, nie chcą przestać mówić. MÓWIĆ, MÓWIĆ I MÓWIĆ. Chce tylko, aby się w końcu ZAMKNĘLI i pozwolili mi POMYŚLEĆ, nawet już dłużej nie znam swojej matki. Pozbierane razem do kupy, odmalowały mi obraz dziewczyny, która była straszliwie zagniewana, jednocześnie zbyt dorosła i zbyt młoda niż być powinna i wystraszona tak że nieomal pozbawiało ją to rozumu, przez świat do którego została wepchnięta z powrotem. To 'prawie' jednak nie pasowało tu tak do końca. Etienne spoglądał na mnie ze szczerą ciekawością, ale lata treningu zabraniały mu przerywać. Bez słowa podałam mu papier, który trzymałam w dłoni. W tych kilku słowach udało się zawrzeć to, co najgorsze, co do tej pory znalazłam. Czasem tęsknie za ciemnością. Etienne przeczytał kartkę bez komentarza podając ją do Grianne. Jej twarz pozostała niewzruszona, ale jej Weseli Tancerze rozbłyśli na moment chorowitą czerwienią, ukazując zewnętrzne przerażenie. Tybalt był ostatnim, który przeczytał. Jak inni, nie powiedział ani słowa. Oddał mi kartkę z powrotem i czekał. — Muszę zobaczyć, czy uda mi się poskładać je w jakimś normalnym porządku — powiedziałam zaczynając wkładać kawałki papieru z powrotem do pudełka. — Nie oczekuję, że znajdę tu szczegółowy plan porwania...ale ...cóż... — W sytuacji kryzysowej każde rozwiązanie jest dobre — zasugerował cicho Tybalt. Zerknęłam na niego i skinęłam. — Dokładnie. Chodź, skończmy już przeszukiwanie tego miejsca. Mamy sporo do zrobienia przed jutrem. Przeczesaliśmy resztę sypialni Rayseline, ale nie znaleźliśmy niczego, co wydawałoby się istotne. Miała mnóstwo sukienek, każda z nich kosztowała prawdopodobnie więcej niż zarabiałam przez rok, miała też mnóstwo popsutych zabawek, ukrytych na dnie szafy. Zostawiłam je tam gdzie były, nie mogąc pozbyć się odczucia, że zrobiłam coś złego w ogóle je tam znajdując. W łazience znalazłam fiolkę czegoś niebieskiego, przyklejoną do spodu jej leczniczej, dębowej wanny. Obok znalazłam też wstążkę, obwiązaną wokół tuzina srebrnych igieł.
Bardzo uważałam, aby nie dotknąć ich szpiczastych końców, gdy odklejałam taśmę i dodawałam je do małego asortymentu rzeczy, które miałam zamiar zabrać. Igły były przyprawiającym o dreszcze przypomnieniem, że Raysel pracowała z Oleander de Merelands, próbując przy pomocy trucizny zabić Lunę. Było w tych igłach coś takiego, co sprawiało, że miałam ochotę uciekać z krzykiem z pokoju. Po tym odkryciu niczego już nie znaleźliśmy i byłam sekretnie wdzięczna; Miałam nieomal tyle tego ile byłam w stanie znieść. Koniec końców, byłam wdzięczna mogąc wziąć to, co znaleźliśmy: pudełko, fiolkę, igły i szufladę wypełnioną pudełkami po butach pełnymi kamieni i wyszliśmy. Chciałam już stąd iść. Nawet dwór królowej byłby przyjemniejszą odmianą po zobaczeniu wiezienia, które stworzyła tu sobie Rayseline, aby odtworzyć to, które straciła. Tybalt niósł szufladę, mi pozostawiając resztę. Umieściłam igły, fiolkę w pudełku, czekając aż Etienne otworzy przejście z powrotem do korytarza. Tybalt rzucił spojrzenie w moją stronę. — Wszystko w porządku? — Nie — odpowiedziałam. — Ale w tej chwili, to musi mi wystarczyć. Wynośmy się stąd, dobrze? — Tak szybko? — uśmiechnął się cierpko. — Zacząłem przyzwyczajać się już do tego wnętrza. To było na tyle zaskakujące, że zmusiło mnie do śmiechu. Nadal się śmiałam, kiedy przechodziłam przez przejście Etienne’a. Tybalt podążał za mną pół kroku. Grianne już zniknęła. Podniosłam brew na Etienne'a. — Sir Grianne ma obowiązki w innym miejscu — powiedział, zamykając przejście ruchem dłoni. — Przekażę jej twoje pozdrowienia, jeśli chcesz. — Tak, chciałabym. — Spojrzałam w dół na to, co trzymałam. — Posłuchaj, nie chcę cię o to prosić, ale czy mógłbyś… — Poinformuję Jego Łaskawość o twoim znalezisku i uświadomię mu, że zabierasz je do przestudiowania. — Spojrzenie Etienne’a odpłynęło w stronę drzwi prowadzących do komnaty tronowej. — Będzie pytał gdzie będziesz. Będzie pytał, kiedy będziesz coś wiedziała. — Tak, cóż. Będę na dworze królowej jutro o zmierzchu. Zgodziła się na przesłuchanie swojego dworu. Odwiedzę też Solną Mgłę. Muszę przeszukać pokoje chłopców. — Będziesz w kontakcie? — Będę musiała dostać się do jakiegoś telefonu. — Chęć by przeczesać dłonią włosy została zniweczona przez to, co trzymałam w rękach. Zadowoliłam się zdmuchnięciem grzywki z oczu. — Jeśli będę potrzebna, dzwońcie do mieszkania. Będę się tam meldować regularnie i May może przekazać mi wiadomość. — Przypuszczam, że to będzie musiało wystarczyć — westchnął Etienne. — To jakiś przeklęty bałagan, October. — Och, wierz mi, wiem o tym. Ale zrobię, co w mojej mocy, aby znaleźć jakieś rozwiązanie, które nikogo z nas nie zabije.
— Trzymam cię za słowo — powiedział Etienne z ukłonem, zanim odwrócił się w stronę drzwi do sali tronowej. Poruszał się tak, abyśmy zdążyli wyjść stąd nim zawoła nas Sylvester. Widzę, kiedy ktoś oferuje mi możliwość ucieczki i korzystam z niej bez zawahania. Kiwając w stronę głównego korytarza, dałam sygnał Tybaltowi, by za mną podążył i ruszyłam dziarsko do wyjścia. Czas ruszać. Świat nie będzie stał w miejscu, podczas gdy ja będę próbowała za nim nadążyć.
m Dwanaście Tybalt zaczekał aż od Etienne'a będzie oddzielał nas róg i pół korytarza nim zapytał: — Więc, co teraz? — Teraz, zadzwonię do Walthera i poproszę go o przeanalizowanie zawartości tej fiolki — powiedziałam, kiwając w kierunku pudełka, które niosłam. — Jestem gotowa się założyć, że to trucizna, ale wolałabym znać jej szczegółowy skład. Sprawdzę, czy Luidaeg zaaranżowała to spotkanie z Diandą. Potem udam się na dwór królowej i — westchnęłam. — Potem będzie, co będzie. Nie mogę być już bardziej precyzyjna. Drzemka byłaby całkiem miła. — To jakiś początek — powiedział Tybalt. — Cokolwiek się stanie potem, stawimy temu czoła. Nic więcej nie możemy zrobić. Uśmiechnęłam się odrobinę. — Zgoda. Tybalt odpowiedział uśmiechem. Miłe było to, jak naturalne zaczynało mi się to wydawać. Strumień dworzan i personelu przepływający między zbrojownią a salą balową zrobił się jeszcze większy. Ich obciążenie wzrosło i zrobiło się bardziej niewygodne; opróżnili już zbrojownie z tych lżejszych rzeczy, takich jak strzały, sztylety, koszule, kolczugi, a teraz przyszła kolej na te większe, mogące zablokować uderzenia poważnej broni na wojnie. Stłumiłam dreszcz gdy zobaczyłam jak drobna wróżka ugina się pod ciężarem tarczy rozmiarem przeznaczonej dla mostowego trolla. Wróżki czystej krwi są nieśmiertelne, ale mogą zostać zabite. Wojny świata wróżek zdziesiątkowały populację tak bardzo, że całe rasy powymierały, stając się legendami nawet dla samych wróżek. Zabijamy się nawzajem, gdy pretekst wydaję się wystarczająco dobry, tak jakby był wystarczająco dobry pretekst na zabicie czegoś, co zostało stworzone by żyć wiecznie. Luidaeg kiedyś powiedziała w chwili szczególnie czarnego humoru, że natura uczyniła nas terytorialnymi i temperamentnymi ponieważ w innym razie, przekroczylibyśmy świat o pięć pokoleń. W chwilach takich jak ta zastanawiałam się czy miała rację. Nikt nie zatrzymał się by się z nami pożegnać, gdy wychodziliśmy na ciepłe powietrze nocy śmiertelników. Wszystko tu pachniało zielenią, jak te musztardowe kwiatki i wysokie trawy, które porastały teren parku Paso Nogal. To była jedna z tych nocy podczas, której wojna wydawała się nieprawdopodobna, nawet mimo wiedzy o tym, że jest nieunikniona. — Westchnęłam i ruszyłam w dół wzgórza z Tybaltem kroczącym u mego boku.
Jego obecność działała na mnie uspokajająco. Nie przywykłam by czuć się nieswojo w Cienistych Wzgórzach, ale z tak namacalną groźbą wojny, nie mogłam nic poradzić na lęk przed cieniami zbyt głębokimi dla mnie bym mogła w nie wejrzeć. Obecność Tybalta u mego boku, wszystko to ułatwiała; jeśli coś mnie zaatakuję, nie będę musiała walczyć sama. Świerszcze cykały w wysokiej trawie a pixie szczebiotały w oddali, ich dzwoneczkowate głosy pogłębiały iluzję, że w Cienistych Wzgórzach nie dzieję się nic nadzwyczajnego. Ta iluzja zginęła jednak gdy dotarliśmy na skraj parkinu i zatrzymałam się przed chodnikiem, klnąc pod nosem. Quentin siedział na masce mojego samochodu, jego coraz bardziej miedziane włosy, prezentowały pozostałości dziecięcego złota w poświacie ulicznej latarni. Różany goblin leżał skulony na jego kolanie. Gładził jego żółto szare plecy jedną ręką skupiając uwagę na jednym z bardziej uczęszczanych szlaków prowadzących w dół wzgórza. Tybalt podążył za moim spojrzeniem i zamrugał.— Być może chciał uniknąć dźwigania ciężarów? — Oberon jeden wie — odpowiedziałam i ruszyłam w jego stronę. — Chodźmy. Różany goblin zobaczył nas jeszcze nim zrobił to Quentin. Wstał, zagrzechotał kolcami tak jakby się z nich otrząsał i zeskoczył z jego kolan. Quentin spojrzał do góry, z szeroko rozwartymi oczami. Ześliznął się z maski, stając w pozie, która przypominała baczność. Nie posiadając już wygodnych kolan, goblin zeskoczył z samochodu i zniknął w ciemności. — Quentin. — Zatrzymałam się przed nim, Tybalt był milczącą obecnością u mego boku. — Czy nie powinieneś przypadkiem opróżniać zbrojowni jak całą reszta? — Nie, sir. — Quentin spojrzał mi prosto w oczy. — Powinienem być właśnie tu. Sir? Ho ho. — A to dlaczego? — W czasie wojny, wszyscy giermkowie są zobowiązani do pozostania u boku swoich rycerzy. — Posłał mi uśmiech. — Czyli u twego boku. Jęknęłam. — Czy to Sylvester cię na mnie napuścił? — Oczywiście. — Quentin wzruszył ramionami.— To jednak nie oznacza, że się z nim kłóciłem. Powiedział, że masz na głowie więcej problemów niż tylko wojna. A ja jestem twoim giermkiem, co oznacza, że twoje problemy są moimi problemami. — Masz teraz giermka? — spytał Tybalt, brzmiąc na rozbawionego. — Kiedy miałaś zamiar mi o tym wspomnieć? — Och, jakieś pół godziny po nigdy — sarknęłam. — Quentin, to zbyt niebezpieczne. Musisz pozostać w Cienistych Wzgórzach. — Więc, to bardziej niebezpieczne niż postrzelenie przez wariatkę? — Cóż, no nie ale... — Och, a więc to bardziej niebezpieczne niż odbicie mojej ludzkiej dziewczyny z rąk szalonej pierworodnej wróżki, która zmieniła ją w konia.
— Nie zupełnie, ale — przerwałam. — Nie dasz mi się z tego wykręcić, prawda? Quentin uśmiechnął się. — Nie, sir. Upartości uczyłem się od najlepszych. Tybalt wydał z siebie dźwięk, który podejrzanie przypominał kaszel próbujący zatuszować śmiech. Posłałam mu suche spojrzenie. Zakaszlał mocniej. Jasne. Westchnęłam, podając Quentinowi pudełko z pokoju Raysel, nim wykopałam kluczyki z kieszeni. Upuściłam je na pudełko. — Otwieraj i wsiadaj. Nie zmieniaj stacji radiowej! Quentin wyszczerzył się w chytrym uśmieszku. — Tak jest, sir! — I przestań tak do mnie mówić! Tym razem, Tybalt już otwarcie się śmiał. Rzuciłam obu wściekłe spojrzenie. Quentin poszedł otworzyć samochód. Odwróciłam się skupiając na Tybalcie. — Więc... — Jego śmiech umarł, a spojrzenie od razu wytrzeźwiało. — Czy to ta chwila, w której mówisz mi, że moje towarzystwo nie jest już dłużej pożądane? — spytał. — Nie. To ta chwila, w której mówię ci, że potrzebuję Twojej pomocy. Tybalt zamrugał. Czegokolwiek oczekiwał, na pewno nie było to, to. — Jestem zaintrygowany i wysłucham twojej propozycji. — W porządku. Ja...— przerwałam, zerkając w stronę samochodu. Quentin siedział na miejscu pasażera, wyraźnie udając, że nie podsłuchuje, zapinając pas. Zwróciłam uwagę na Tybalta. — Mam sporo do zrobienie i ograniczony limit czasowy. Nie mogę być we wszystkich miejscach jednocześnie. — Natomiast ja mogę być w niejednym — powiedział powoli. — Dobrze zakładam, chcesz abym porozmawiał z kotami? — Tak. Zapytaj, czy widziały cokolwiek, kogokolwiek, co może doprowadzić nas do chłopców księżnej Lorden lub do Rayseline. Zrobię, co w mojej mocy na dworze królowej, ale nie sądzę, aby to wystarczyło. Nie bez żadnej dodatkowej pomocy. — Dodatkowej pomocy i cholernie wielkich ilości szczęścia. Przysunął się odrobinę bliżej, powietrze między nami iskrzyło się gorącym zapachem mięty i piżma, charakteryzującym jego magię. — A jeśli to dla ciebie zrobię? — Będę ci winna przysługę — zaoferowałam niewielki uśmiech. — Może, również pożyjemy wystarczająco długo abym mogła ci ją spłacić. — Być może tak będzie — spojrzał na mnie ponuro. — October ... — Tak? Tybalt zatrzymał się i otrząsnął, spoglądając na świat tak jakby próbował osuszyć się po niespodziewanej kąpieli. — Nic. Szerokiej drogi, October; Wkrótce się zobaczymy — podał mi szufladę nim się cofnął, oplatając się cieniem wokół swojego ciała jak zasłoną, po czym zniknął. Cóż przynajmniej jednym moim problemem już się zajęto. Koty są nieomal wszędzie, a nawet jeśli nie są Cait Sidhe zazwyczaj są gotowe do współpracy z ich królem. Jeśli ktokolwiek będzie w stanie dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się dzieję, to będą to właśnie koty a poprzez nie Tybalt.
Odłożyłam szufladę na tylne siedzenie nim zajęłam przednie i wzięłam kluczyki od Quentina — Ruszamy. — Dokąd poszedł Tybalt? — spytał Quentin. — Znowu się pokłóciliście? Nie znam nikogo kto kłóciłby się tak często jak wy dwoje. — Twoja wnikliwość została odnotowana, giermku — powiedziałam sucho i odpaliłam silnik. — Nie powinieneś teraz przypadkiem okazywać mi szacunku, czy coś w tym stylu? Parsknął. — Tak myślałam — skomentowałam i wyjechałam z parkingu. Quentin spędził większość jazdy powrotnej do San Francisco zmieniając stację radiowe i opowiadając mi o przygotowaniach do wojny, poczynionych w Cienistych Wzgórzach. Były one co najmniej niepokojące. Sylvester mógł wierzyć w to, że wojny uda się uniknąć, ale królowa szykowała się do niej pełną parą. Przypuszczam, że miało to jakiś sens (lepiej być przygotowanym i nie potrzebować tego, niż być nieprzygotowanym i popaść w poważne tarapaty), ale miałam też wrażenie, że ona w jakiś sposób pragnie tej wojny. I to mnie przerażało. Quentin przydał mi się przynajmniej do jednego, nie musiałam sama dźwigać szuflady pełnej kamieni do mieszkania, zadowalając się znacznie lżejszą kolekcją papierów. Światła w salonie były zapalone gdy przyjechaliśmy, a zabezpieczenia zdjęte. Otworzyłam drzwi i weszłam do środka, wołając.— Hej, wróciłam. — Hej — odpowiedziała May. Siedziała na kanapie, trzymając głowę Jazz na swoich kolanach. Dziewczyna wydawała się pogrążona w głębokim śnie a czarne włosy rozsypane były jak lśniący wachlarz na nogach jej dziewczyny. Prawdopodobnie potrzebowała tego odpoczynku. Próba dotrzymania kroku stworzeniom nocy potrafi być wyczerpująca. Jakiś zamaskowany psychopata przeprowadzał wiwisekcję na jakiejś nastoletniej dziewczynie w taki sposób, który prawdopodobnie miał być nowy i odkrywczy, ale było to nic w porównaniu do Kelpie11 rozszarpującej surfera. — Przepraszam — zamknęłam cicho drzwi, gestem pokazując by Quentin odstawił szufladę z kamieniami na podłogę obok stojaka na parasole. Zrobił to z oczywistą ulgą. — Nie martw się hałasem, chyba nawet nuklearna eksplozja nie byłaby jej w stanie zbudzić. May wyłączyła telewizor. — Przyprowadziłaś Quentina. To coś nowego. — Cześć May — przywitał się. — Cześć. — Obróciła się aby skupić się na mnie. — Więc, co jest grane? — Co masz na myśli? — przechyliłam się przez oparcie kanapy, odkładając pudełko z papierami na bok, nim podniosłam Spike'a z poduszki, na której leżał skulony. Zaćwierkał i przechylił łepek, ocierając go o moje ramię. Skrzywiłam się.— Auć, Tak, ja też za tobą tęskniłam. 11
W folklorze celtyckim nadnaturalny wodny koń, zmieniający kształty, nawiedzający szkockie jeziora i rzeki.
Zaćwierkał ponownie, brzmiąc na zadowolonego. Dźwięk ten spowodował, że pokryte futrem leżące na krześle trzy głowy uniosły się jak jedna. Dwie były kremowo brązowe i należały do moich pół syjamskich kotek. Trzecia była rdzawo ruda i należała do Raja, który obecnie wylegiwał się w formie abysińskiego kocura. — Wyszłaś z Tybaltem i wróciłaś z Quentinem — powiedziała May. — Trochę się martwię. Byłabym wdzięczna gdybyś rzuciła mi jakąś kość nim zjem własne paznokcie. — Ech — westchnęłam. — Idziemy na wojnę. — To już wiem. Raj ziewnął, mrugając zielonymi oczami najpierw na mnie potem na Quentina. — Cześć Raj — przywitał się Quentin. Raj miauknął w odpowiedzi. Ja sama skupiłam się na May. — To znaczy, że naprawdę idziemy na wojnę. Sylvester opróżnia zbrojownie, a ludzie królowej szukają Amandine z nakazem by wniosła do wojny swój wkład. — A co miałaby wnieść? — spytała May z przerażającą fascynacją. — Nie wiem. Ból głowy? — odłożyłam Spike'a. Otrząsnął się, grzechocząc i poszedł obwąchać Quentina. — Więc, gdzie jest Tybalt? — spytała May, skłaniając tym Raja do wnikliwej obserwacji mojej skromnej osoby. — Poprosiłam by wyręczył mnie i porozmawiał z kotami. Ludzie nie zawsze sprawdzają wszystkie kąty nim otworzą usta a ja potrzebuję informacji. Wskazałam na szufladę pełną kamieni. — Musimy zanieść to do Walthera. — To czyli...? — Kolekcję kamieni Rayseline. Chcę, żeby sprawdził czy jest w nich coś wyjątkowego. — Nie. Zamrugałam. — Nie? — Nie, nie zaniesiemy ich do Walthera. — A więc do kogo? — Och, nie wiem. Może duży mostowy troll, który zawsze kręci się w pobliżu? No wiesz, taki który rozmawia ze skałami i uważa to za zabawne? — Mówisz o Dannym? — Tak, Danny, który tak przy okazji, dzwonił dwukrotnie aby powiedzieć ci, że nie dowiedział się niczego ale chce pomóc. Biedaczek, jak nie damy mu czegoś do roboty, wkrótce zacznie się tu pojawiać i proponować, że pościąga nam rzeczy z wysokich półek. — May wzruszyła ramionami. — Przesłuchanie pudełka kamieni wydaje się czymś w sam raz dla niego. — Dobrze. W porządku. To dobry pomysł. — Pochyliłam się ponownie, wyciągając igłę i fiolkę z pudełka papierów. — Musisz zacząć sortować te papiery. Spróbuj ułożyć je w porządku Rzuciła niepewne spojrzenie na pudełko. — Czy w ogóle chcę... — To pamiętnik Raysele. Tak jakby.
— Oczywiście. — May wzdrygnęła się przesuwając Jazz. Jazz wydała z siebie śpiący odgłos protestu i wtuliła się bliżej z nadal zamkniętymi oczami. — Co tam trzymasz? — Jeszcze nie wiem, ale to musi znaleźć się u Walthera. — Skierowałam się do kuchni, wracając z potencjalnym zestawem do trucia, Raysel zapiętym w plastikowej torebce. — Znalazłam je w sypialni Raysel. — Uroczo.— May zmarszczyła nos. — Jak poszło z Luidaeg? — Skontaktuje się z Lordenami, aby zaaranżować spotkanie i zrobiła dla mnie to. — Rozsunęłam kurtkę ukazując szpilkę wbitą w podszewkę. — To pozwoli mi odwiedzić Podwodne Królestwo, w jakiś sposób. Nadal nie jestem pewna szczegółów. To z kolei prawdopodobnie celowe. Luidaeg, lubi kiedy zgaduję. — To dlatego, że tak dobrze cię zna. Wie pewnie, że nie zgodziłabyś się przejść przez to wszystko, co cię czeka gdybyś wiedziała, w co się pakujesz — podsumowała May, irytująco logicznym tonem. — No wiesz, gdybym ja chciała cię odesłać pod wodę na dłuższy czas, wolałbym abyś myślała o tym najmniej jak się tylko da, nim zejdziesz pod wodę. W ten sposób byłabyś mniej skłonna do świrowania. — Och, to bardzo miłe z twojej strony — powiedziałam marszcząc na nią nos. — Nie powinnaś być przypadkiem po mojej stronie? Niewielkie wsparcie byłoby... Dźwięk dzwonka do drzwi uciął w połowie moje zdanie. Jazz usiadła z piskiem a Raj wygiął plecy i zasyczał. Nawet Quentin podskoczył, ręką sięgając do paska gdzie (mimo migoczącego ludzkiego zauroczenia) mogłam dostrzec zarys pochwy. Ruszyłam do drzwi, otwierając je szarpnięciem. — Co?! Connor nawet się nie skrzywił. Wziął moją twarz w swoje dłonie, podszedł bliżej i pocałował mnie głęboko. Złapałam go za nadgarstki, używając ich jako dźwigni aby podciągnąć się bliżej do niego. Przez moment (krótki, słodki moment) zapomniałam, że jesteśmy na skraju wojny. Jego skóra była wilgotna a usta smakowały bardziej solą niż zazwyczaj. Niedawno był w wodzie. Connor był jedynym, który sprawiał, że ta myśl do mnie przemawiała. Przerwał pocałunek, ale mnie nie wypuścił. Przycisnął czoło do mojego i zapytał: — Nic ci nie jest? — Tak. Nie. Może. Nie wiem — zaśmiałam się niepewnie. — Co tu robisz? — Chciałem cię zobaczyć — pocałował mnie ponownie. Tym razem nie był to długi pocałunek, ale nadrabiał, przyprawiając mnie o drżenie kolan. W końcu odsunął się i powiedział: — Jestem tu również w interesach. Księżna chce cię widzieć. Pójdziesz? Chwilę czasu zajęło mi zdanie sobie sprawy, że ma na myśli księżną Lorden, a nie Lunę. Gapiłam się na niego przez długą chwilę nim spojrzałam na innych. Quentin spoglądał na ścianę a policzki i uszy płonęły mu czerwienią. May potrząsnęła głową. — Nie ma tu ani chwili spokoju, co nie? Idź. Rób co musisz. Jak również, witaj Connor. Cieszę się, że to nie ja otworzyłam drzwi, — Cześć, May. — powiedział do niej Connor z uśmiechem puszczając mnie. — Nie martw się. Potrafię was rozróżnić.
— Nawet nie masz pojęcia jaka to dla mnie ulga. A teraz upewnij się, że wróci do domu. — May odwróciła swoją uwagę do Jazz, która rozglądała się zaspana po pomieszczeniu. Spotykanie się z kimś kto żyje dziennym trybem życia nie jest łatwe. Przerabiałam to, gdy byłam z Cliffem i nie zazdrościłam May tego wyzwania. — Mam czas — powiedziałam. — Królowa nie spodziewa się mnie przed jutrzejszym wieczorem. Chodźmy. — Ja też idę — ogłosił Quentin. — Jestem jej giermkiem. Connor zamrugał. — Ok, wow. Gdzieś mi umknęło to memo. Pewnie, jak chcesz. Nikt nie odseparuje cię od twojego rycerza — zaoferował mi krótki uśmiech. — Przyprowadziłem samochód. — Świetnie. Zdecydowanie zginiemy. — Wyszłam na frontowy ganek, dodając: — Wrócę tak szybko jak tylko będę mogła. May pomachała nam na pożegnanie a Quentin zamknął za sobą drzwi gdy podążył za nami na zewnątrz. Samochód Connor’a był biały i wynajęty, taki którego unikali nawet turyści. A nawet lepiej, stał nielegalnie zaparkowany na wprost przeciwpożarowego hydrantu. Otworzył drzwi i cała nasza trójka zapakowała się do środka. Zapięłam pas, sprawdzając czy jest mocno zaciśnięty. Connor nie jest może najgorszym kierowcą na świecie (ten honorowy tytuł zarezerwowany jest dla May), ale nie czyni go to dobrym. — Dokąd jedziemy? — spytałam, gdy już upewniłam się, że nie wyfrunę z poruszającego się auta. — Ghirardelli Square Gapiłam się na niego. — Mówisz poważnie? — Spotkamy się z księżną Lorden w bezpiecznym miejscu na tej właśnie ulicy — powiedział i zapalił silnik. San Francisco to miasto pełne ludzi, którzy preferują deser połączony z rozrywką a to czyni Ghirardelli Square instytucją San Francisco. Gdzie indziej dostaniesz kosztowną czekoladę i rozrywkę obserwując turystów, próbujących pochłonąć lody większe od swojej głowy? Niestety, to znaczyło również, że miejsce to będzie wypełnione ludźmi, uważającymi to za 'osobliwe'. Jazda przez te okolice to koszmar. O czwartej nad ranem co prawda nie powinno być aż tak źle, ale żyłam w tym mieście na tyle długo aby nabrać naturalnej awersji. Spinałam się coraz bardziej kiedy jechaliśmy w kierunku nabrzeża do miejsca naszego przeznaczenia. Styl jazdy Connora też nie pomagał. Zamknęłam oczy po tym jak po raz trzeci skręcił pod prąd na jednokierunkowej ulicy. Wtedy dołączył się jeszcze Quentin stukając knykciami produkując irytujący dźwięk, przyprowadzający mnie o zgrzytanie zębów. Za każdym razem kiedy myślałam, że już skończył, zaczynał od początku. Zaczynałam już powoli myśleć, że dojdzie do morderstwa nim dotrzemy na miejsce i nie byłam tak do końca pewna, które z nas będzie mordercą. Samochód się zatrzymał i Connor powiedział: — Jesteśmy. Otworzyłam oczy.
Zaparkowaliśmy na ulicy w miejscu, w którym zbocze wzgórza było odrobinę płytsze na tyle, aby nie czynić z parkowania równoległego potencjalnego samobójstwa, było to tylko trochę niebezpieczne. Światła w okolicznych sklepach były wyłączone a te działające, w odległych sklepach odbijały się w gładkiej, obsydianowej powierzchni zatoki San Francisco. — Chodź — powiedział Connor. Poszliśmy. Poprowadził nas w dół opuszczonej, spowitej we mgle ulicy, kierując się w stronę oceanu po drugiej stronie. Zamiast ruszyć jednak do plaży, zatrzymał się na przystanku autobusowym. Quentin i ja stanęliśmy tuż za nim, czekając aż machnie dłonią i otworzy jakieś ukryte przejście do włości Podwodnego Królestwa. Ale nie zrobił niczego takiego. Po prostu oparł się o wiatę przystankową czekając. — Co robimy? — spytałam. Connor uśmiechnął się. — Czekamy na autobus. — Dlaczego zostawiliśmy twój cudowny samochód, skoro przez to, teraz musimy jechać autobusem? Jeśli powiesz, że chciałeś zaczerpnąć świeżego powietrza, to cię walnę. — Nie znajdziesz miejsca, do którego się udajemy jadąc samochodem. Przystanek autobusowy z drugiej strony, nada się świetnie. Nie projektowałem tego zaklęcia i dawno już dałem sobie spokój z próbami obejścia go. — Connor wzruszył ramionami, gdy podjeżdżał autobus. Skrzecząc w uśmiechu na wyraz mojej twarzy, ruszył w kierunku otwierających się drzwi. — Moja Pani, rydwan czeka. Podążyłam za nim. Connor wsiadł pierwszy, płacąc za przejazd naszej trójki garścią ćwierć dolarówek, które o wschodzie słońca prawdopodobnie przekształcą się w piasek. Kierowca burknął w potwierdzeniu i machnął wskazując, że mamy przejść do tyłu i nie czekając aż usiądziemy, odbił od krawężnika. Złapałam się jednego z metalowych słupków i zakołysałam tyłkiem nad siedzeniem. Quentin i Connor usiedli po obu stronach. W autobusach nocnych zawsze znajdzie się kilka osób. Niektórzy przyjęli nasze przybycie z wyczerpaniem inni z łagodnym podejrzeniem, ale nikt nic nie powiedział. Connor pochylił się do przodu opierając łokcie na kolanach i zaczął mówić głosem niskim i pilnym. — Musisz się zachowywać. Reguły, których ona przestrzega to nie te same reguły, które znasz ty a kary za igranie sobie z nią, są naprawdę srogie. Tam skąd ona pochodzi nie pogrywa się w gierki. Pokiwałam. Mówił ogólnie; każdy kto nas teraz podsłuchiwał mógł pomyśleć sobie, że spotykamy się z jego dilerem albo coś w tym stylu. Jego rada mogła mi się przydać. Zawsze wiedział jak poruszać się w tym systemie i jest o wiele lepszym politykiem ode mnie. Ale z drugiej strony właśnie dzięki temu skończył poślubiając Rayseline Torquill. Być może jednak istniały korzyści wynikające z politycznej nieudolności. — Więc, co my...
— Tu wysiadamy. — Connor wcisnął guzik sygnalizujący przystanek na żądanie, zatrzymując autobus. Inni pasażerowie obserwowali w milczeniu jak wstajemy z naszych miejsc i wysiadamy. Autobus zatrzymał się jakieś pięć przecznic i cholernie dużą część wzgórza za miejscem, z którego zaczęliśmy. Spoglądanie w dół ukazało mi widok na ocean praktycznie z pionu — A teraz dokąd? — spytałam odsuwając wzrok od tego niepokojącego obrazka. — Tędy. — Connor wskazał na obskurnie wyglądający front budynku, którego neon identyfikował go jako 'Owoce morza u Billa'. Było to jedyne miejsce w okolicy, które wyglądało na otwarte. Menu było przyczepione do szyby, tuż obok tabliczki oferującej dziesięć procent zniżki dla każdego kto ma na sobie koszulkę i buty, ale nie ma spodni. Uroczo. I ryzykowanie, przynajmniej w San Francisco, gdzie ludzie byliby bardziej niż szczęśliwie zgadzając się na tą ofertę. — Cóż Quentin — powiedziałam. — Wygląda na to, że mamy kolację. — Zaoferował mi niepewny uśmiech i podążyliśmy do środka za Connorem.
c Trzynaście Wnętrze było tak małe, że graniczyło z klaustrofobicznym, a stan podłóg i okien powiedział mi, że właściciele nie martwili się jakoś szczególnie sanepidem. Zapach gorącego tłuszczu i smażonej ryby był tak gęsty, że prawdopodobnie blokował tętnice przeciętnego człowieka. Pixie unosiły się nad kontuarem od czasu do czasu nurkując, aby porwać coś z talerza wypełnionego czymś smażonym w głębokim tłuszczu, który wydawał się stać tam właśnie w tym konkretnym celu. Mężczyzna pracujący przy patelni był postawny, łysy i miał niebieską skórę, ze skrzelami pokrywającymi jego szyję. To musiał być przybytek tylko i wyłącznie dla wróżek, jak kiedyś Dom, biznes na pograniczu światów, prowadzony bez interwencji śmiertelników. Zerknęłam na Connora. — Czy mogłabym znaleźć to miejsce bez ciebie? Connor wyszczerzył się w uśmiechu. — Nie chyba, że Bill chciałby abyś je znalazła. — Podniósł rękę machając na powitanie mężczyźnie za kontuarem. — Cześć Bill. Bill spojrzał do góry wskazując kciukiem w kierunku drzwi znajdujących się na tyłach. — Czeka na ciebie. — Zrozumiałem — odparł Connor. — Toby, Chodź. — Prywatne pomieszczenie? — spytałam, podążając za nim. Quentin był tylko krok za mną, chociaż jego uwaga była raczej skierowana na ryby za kontuarem. Daoine Sidhe wytrenowany rycerz, czy nie, nadal był tylko nastoletnim chłopcem. — Czy tam też serwują jedzenie? Quentin rzucił mi pełne wdzięczności spojrzenie. Connor skinął. — Jasne. — Spoglądając przez ramię, zawołał: — Bill! Trzy gulasze z owoców morza i półmisek ryby z frytkami na tył — zerknął na Quentina i dodał: — Shake czekoladowy. — Duży — dodał Quentin. — Jasne — burknął Bill. — Czeka tu już dłuższą chwilę. Ruszyłbym się gdybym był tobą.
— Ruszamy się — odparł Connor. Pchnął drzwi prowadzące na zaplecze posyłając mi usprawiedliwiające spojrzenie nim wszedł do środka. Musiałabym być ślepa, żeby nie zauważyć tego komunikatu 'proszę zachowuj się' w wyrazie jego twarzy. Wywróciłam oczami podążając za nim do pomieszczenia i stanęłam jak wryta — Jasna choler… Mogliśmy równie dobrze stać w głównej sali restauracji pięciogwiazdkowego hotelu, tego rodzaju restauracji, do której turyści zabijaliby się, aby dostać rezerwację. Przeciwna ściana składała się z trzech par masywnych, przesuwanych, szklanych drzwi, prowadzących na balkon, który w ciepłą noc mógł być przyjemnym miejscem, aby delektować się koktajlem albo dwoma. Były otwarte, pozwalając podmuchom bryzy cyrkulować w powietrzu. Inne ściany pokryte były lakierowaną sekwoją, a blaty stolików były szarym łupkiem przeszytym, gdzie nie gdzie żyłami bieli. Przystawka w takim miejscu kosztowałaby mnie miesięczny czynsz. Może dwa. Dianda Lorden siedziała samotnie przy jedynym zajętym stoliku. Na wpół opróżniony talerz owoców morza był odsunięty na jedną stronę, a ona sama sączyła jakiś mętny płyn z kieliszka do wina. Cokolwiek piła prawdopodobnie było ostro przyprawione solą. Merrow przetacza sól nieomal tak szybko jak ją wchłania. Normalnie samo oddychanie pod wodą uzupełniłoby jej zapasy. Ale tutaj, musiała znaleźć inne sposoby na to, by wzbogacić swoją dietę. Inna lokalna księżna, moja znajoma Luna Torquill, nieomal zginęła od zatrucia solą nie tak dawno temu. Ironia tego faktu mi nie umknęła. Dianda wydawała się mieć na sobie długą, niebieską sukienkę i siedzieć na dziwnie niskim krześle. Spojrzałam ponownie i zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę była to krótka niebieska bluzka; a ona sama siedziała na wózku inwalidzkim. To miało sens. Wózek pozwalał jej na pewną mobilność, kiedy nie była w wodzie, bez konieczności przyjmowania dwunożnej postaci, a ona zdecydowanie jej nie przyjęła. Tam gdzie powinna mieć nogi miała klasyczny ogon syreny, mieniący się jak klejnoty odcieniem stonowanego błękitu, zieleni i purpury. Jej płetwy powłóczyły się muskając podłogę, podrywając się w górę, co kilka sekund w czymś, co wyglądało na mimowolny ruch. Nie można było wziąć jej za człowieka, ani nawet, za Daoine Sidhe...,ale na dąb i jesion, była piękna. Spojrzała do góry, przeskakując wzrokiem ode mnie do Quentina, aby w końcu spojrzeć na Connora, nim uniosła brwi w milczącym zapytaniu. Jeśli ktokolwiek miał uzasadnić obecność Quentina to będę to ja. — To mój giermek, wasza miłość. — Na lądzie, jakiekolwiek zaproszenie rycerza wiąże się również z zaproszeniem jego giermka. Nie wiedziałam, czy sprawy mają się inaczej w Podwodnym Królestwie, ale Connor nic mi na ten temat nie mówił a ufałam, że powstrzyma mnie nim posunę się za daleko. Uwaga Diandy przesunęła się na mnie. — Hrabina Daye — powiedziała, podnosząc kieliszek i upijając kolejny łyk. — Patrick nie mógł do nas dołączyć. Bał się, że znowu zdecydujesz się powalić go na ziemię. — Lekkie skrzywienie jej ust podpowiedziało mi, że żartuje. Być może.
— Mogłabym zdecydować się tego nie robić, wasza miłość, ale wtedy prawdopodobnie leżałby sztywny przez następny wiek. — Elficki strzał nie zabija wróżek czystej krwi, ale zdecydowanie komplikuje ich życie towarzyskie. — Doceniam to, że zgodziłaś się ze mną spotkać tak szybko. — Kiedy Luidaeg o coś mnie prosi staram się to zrobić. — Odstawiła kieliszek. — Poza tym. Znam cię. Jesteś rycerzem Sylvester’a, Odmieńcem, a przynajmniej byłaś, dopóki nie zdecydowali się oddać ci hrabstwa Winterrose. To ty zabiłaś ślepego Michael'a. Podwodne Królestwo jest ci winne za to przysługę. Od nas też zabierał. — Przerwała nim dodała ciszej. — Jesteś córką Amandine. — To wszystko prawda — przyznałam, podchodząc do jej stolika. — Możemy usiąść? Dianda spojrzała na mnie oceniająco, nim zwróciła się do Connora. — Zabierz dzieciaka i nakarm go. Siebie też. Na lądzie za bardzo schudłeś. — Quentin, idź z Connorem — powiedziałam nadal patrząc na Diandę. — Ale… — Będziesz pomiędzy nami a drzwiami. A teraz idź zjedz swoją rybę. Zaraz skończymy. — Chodź — powiedział Connor. Quentin zapewne chciał zostać i pokłócić się jeszcze trochę, ale jego trening mu na to nie pozwalał; kłócenie się ze mną na oczach Dianady byłoby niewłaściwe. Dwa zestawy kroków oddaliły się nieśpiesznie. Płetwy Diandy uderzyły w podłogę, gdy echo zamykanych drzwi rozległo się w pomieszczeniu. — Teraz możesz usiąść. — Dobrze. — Zajęłam krzesło na przeciwko niej. — Niezłe, umh płetwy. — Nogi są mi potrzebne, kiedy woda jest w oddali. Staram się oszczędzać siły. — Właśnie, jeśli o tym mówimy...Chcę odnaleźć twych synów. Ale potrzebuje do tego twojej pomocy. — Dlaczego nie zapytasz o to swojej królowej? — zapytała łagodnie. — Ponieważ nie sądzę, aby to ona ich miała. — Wzruszyłam ramionami. — Wszyscy wiedzą, że królowa Mgieł mnie nie nienawidzi. Nie dopuściłabym mnie nigdzie w swoje pobliże, gdyby przetrzymywała twoich synów, ponieważ wie, że ich znajdę i oddam ci z powrotem. Nie jej, ani nikomu innego, tylko Tobie. Nie będą kartą przetargową. Dianda sięgnęła po kieliszek, podnosząc go i obracając w dłoni. Wydawało się, że podjęła decyzję, ponieważ nie patrząc powiedziała: — Nazywają się Dean i Peter. Dean jest straszy (ma prawie osiemnaście lat) i nie ufa obcym. Stracił najlepszego przyjaciela przez łódź rybacką kilka lat temu i to uczyniło go ostrożnym. — Nie ma mowy żeby poszedł dobrowolnie? — Nie chyba, że z kimś kogo znał, a mój majątek został dogłębnie przeszukany. W podwodnym Królestwie rozprawiamy się ze spiskami trwale i szybko. Jeśli byłby to ktoś z moich ludzi, chłopcy już dawno byliby w domu. — Jak jest Peter?
— Niewinny. Słodki. Ma dwanaście lat. — Wyraz twarzy Diandy był bolesny. — Jest jak słońce. Mówią, że jest urodziwy. Przejął więcej cech po mojej stronie rodziny. Dianda była Merrow12, ale Patrick był Daoine Sidhe. Daoine Sidhe nie potrafią oddychać pod wodą. — Jak utrzymujesz Deana przy życiu? Jej skrzywienie powiedziało mi, że odgadłam właściwie. — Dworscy alchemicy warzą specjalny eliksir dla niego i jego ojca. — Jak często trzeba odświeżać dawki? — Raz dziennie. Jeśli więc Dean był przetrzymywany pod wodą, albo był już martwy albo będzie martwy wkrótce. Syn syreny, utonie. Była jakaś straszliwa poezja w tym pomyśle. — Więc nie mamy zbyt wiele czasu. Czy wiesz cokolwiek, co mogłoby pomóc mi ich znaleźć? — obserwowała mnie odstawiając ponownie kieliszek. — Mówisz poważnie prawda? To nie jakaś szaleńcza próba zyskania na czasie? — Nawet jeśli powiesz, że dowiedzenie niewinności lądowych dworów nie spowoduje, że odwołasz atak, poszukam twoich dzieci. — Potrząsnęłam głową. — Dzieci nie są naszymi pionkami. Zasługują na coś więcej niż to. Dianda zaoferowała swoją dłoń, wyciągając ją poprzez stół. — To właśnie chciałam usłyszeć. — A więc dobrze. — Przyjęłam jej dłoń. Skórę miała chłodną; nieomal zimną. Puściłam ją. — Chciałabym dostać twoją zgodę na odwiedzenie Solnej Mgły. Muszę zobaczyć miejsce, z którego chłopcy zostali zabrani. Dianda pokiwała. — Jak, dokładnie masz zamiar tego dokonać? — Powiedziałabym, że ze sprzętem do nurkowania, ale mam coś lepszego. — Odchyliłam kurtkę i pokazałam jej szpilkę. — Luidaeg zrobiła to dla mnie; powiedziała, że powinno to pozwolić mi odwiedzić bezpiecznie Twoje ziemie. Cóż. Zakładając, że możemy nazwać 'możliwość przeżycia' bezpieczeństwem. W końcu nadal mogłabyś mnie po prostu zastrzelić. — Luidaeg ci to dała? — spytała Dianda. Wyraz jej twarzy był rozdarty, pełen wątpliwości i jednocześnie nadziei. — Bardziej zrobiła to dla mnie, ale tak. Użyła mojej krwi, swojej krwi oraz krwi króla lokalnego dworu kotów... to był tak jakby twór. Wszystko z nią generalnie takie jest. — Ja... powiedziała, że powinnam się z tobą spotkać. Nie wspominała o tym. — Jej płetwy po raz kolejny uderzyły w podłogę nim pokiwała. — W porządku. Jesteś mile widziana w moich wodach. To było rytualne sformułowanie i znaczyło to, że niosło ze sobą ciężar ich prawa. Pokiwałam w podziękowaniu, którego nie mogłam jej dać. — Dobrze. A teraz tak się zastanawiam, czy— przerwałam, zerkając na szklane drzwi z nagłą podejrzliwością. Mgła na zewnątrz ograniczała widoczność do zaledwie stopy. Naprawdę zaczynałam mieć już szczerze dość mgły. — Słyszałaś to? — Co? 12
Morska wróżka w Irlandzkiej mitologi.
— Biorę to za nie. — Podniosłam się gapiąc na szklaną ścianę. — Zostań na miejscu. — Dlaczego? — Odsunęła się od stolika. — Nie. Naprawdę, ja— już wykręcała wózkiem w moją stronę. Westchnęłam. — Jak chcesz. Wyszłam na balkon, zauważając furtkę i trzy szerokie stopnie łączące ją z chodnikiem znajdującym się poniżej. Drewno tarasu było pomalowane jakimś lakierem, który pozostał suchy pomimo skraplającej się mgły i ułatwił mi znacznie utrzymanie się na nogach. Są pewne korzyści z przebywania w miejscu, którego właścicielem jest Podwodne Królestwo. Nic się nie zmoczy no chyba, że oni by tego chcieli. Wszystko tu wyglądało nie tak jak trzeba, a otaczające budynki były zupełnie nieznane. Chwilę zajęło mi dojście do tego, dlaczego tak było; stałam tyłem do kierunku, który mój wewnętrzny kompas mi wskazywał. W jakiś sposób ten taras był w całkowitej opozycji do reszty budynku. Gdy zmrużyłam oczy by sprawdzić, czy mogłam dostrzec słowo Leavenworth na najbliższym, ulicznym znaku. Posłałam spojrzenie Diandzie. — Leavenworth? To mile od miejsca skąd przyszliśmy. I po drugiej stronie ulicy. Wzruszyła ramionami. — Lubimy prywatność. Wiele osób lubi swoją prywatność. Kilkoro lubi ją wystarczająco, aby umieszczać front i tył restauracji rozdzielony kilkoma ulicami od siebie. Rozważałam właśnie geografię, kiedy usłyszałam ponownie ten dźwięk, tym razie wyraźniej: krótki, ostry trzask jak łamanie gałęzi...,albo naciąganie strzały. — Wasza miłość? — Zrobiłam krok do tyłu. — Masz tu jakiś strażników? Dianda zesztywniała, spojrzenie wyrażało delikatne zaniepokojenie.— Tylko Billa i Connora. Próbowałam być subtelna. Bill i Connor byli od frontu, co znaczyło (pomijając problem z geografią), że byli teraz prawdopodobnie rozkojarzeni przez Quentina i jego apetyt. — Udało ci się — powiedziałam. Mgła robiła się coraz bardziej gęsta. — Czy możesz zostać tam gdzie jesteś, proszę. Tym razem zrobiła, o co prosiłam. To było niewielkie miłosierdzie...,a może po prostu zaczęła wyczuwać, że coś jest nie tak. Moim jedynym ostrzeżeniem przed strzałem było zawirowanie we mgle po mojej lewej, wir ruchu, który mógłby uchodzić za naturalny, gdyby nie światło lśniące w środku. Uderzyłam w deski podłogi dosłownie, gdy strzała przeleciała ze świstem przez miejsce, w którym jeszcze przed chwilą, była moja głowa. Dianda sapnęła. Podniosłam się na nogi biegnąc z powrotem do niej i skanując pomieszczenie. Kąty były pełne mgły, zbyt gęstej, aby mogła być naturalna. Rozległy się trzy kolejne niewielkie trzaśnięcia za nami, które teraz już byłam pewna, były strzałami zaciąganymi na łuk. — Jasne — powiedziałam do siebie, pochylając się i łapiąc za rączki fotela Diandy. — Wasza miłość, chcę tylko, żebyś wiedziała, że jest mi naprawdę bardzo przykro z tego powodu. — Co? — zapytała. Kolejny świst za nami. Nie było czasu na wyjaśnienia. Zaczęłam biec.
Dianda krzyczała na mnie, że mam ją puścić i przestać zachowywać się jak wariatka, kiedy wypadłyśmy na taras. Odwróciłam wózek, aby stała twarzą do pomieszczenia, podczas gdy sama szarpałam się z furtką, jej krzyki stały się jeszcze głośniejsze, nieomal szaleńcze. Zerknęłam, aby zobaczyć, na co tak krzyczy i zaklęłam, zdwajając wysiłki, aby znaleźć zasuwkę, kiedy czterech mężczyzn wyłoniło się z mgły. Byli goblinami, jeden miał dziwne podobne do nietoperza uszy. Nie nosili na sobie kolorów żadnego domostwa, ale to miało dla mnie mniejsze znaczenie, niż naładowane łuki, które dzierżyli w dłoniach. Zasuwki nigdzie tam nie było. Kopnęłam bramkę, kiedy jeden z goblinów otworzył ogień. Dianda szarpnęła się i pochyliła na jedną stronę wózka, pozwalając wypuszczonej strzale osadzić się nieszkodliwie w obiciu. Nabrałam rozbiegu i uderzyłam w furtkę obiema nogami, najmocniej jak mogłam. Zakołysała się stając otworem. — Przygotuj się! — krzyknęłam ruszając. Schodzenie na dół po kilku stopniach jest łatwe. Robienie tego pchając wózek wypełniony wzburzoną syreną jest już o wiele trudniejsze. Z hukiem, ciężko uderzyłyśmy w końcu w poziom ulicy, zachwiałam się próbując utrzymać Diandę przed zwaleniem się z wózka. Wczepiała się w podparcia fotela na śmierć i życie, ledwie powstrzymując głowę przed uderzaniem w tył krzesła. Krzyki dobiegające z tarasu powiedziały mi, że nie mamy zbyt wiele czasu. Odwróciłam wózek na środku ulicy. Dianda obróciła się, aby na mnie spojrzeć, twarz miała białą, a oczy szeroko rozwarte. — Trzymaj się — powiedziałam. Musiała zdać sobie sprawę z tego, co chcę zrobić, bo krzyknęła: — Oszalałaś?! — Kiedy zaczęłam biec pchając ją przed sobą. Jak większość głównych ulic w San Francisco, Leavenworth z jednej strony biegnie w górę wzgórza, a z drugiej w dół. Spada w dół pod kątem wystarczająco ostrym, aby zniechęcić wszystkich nawet najbardziej oddanych spacerowiczów i biegaczy uważających ją za piekielną trasę. Nabierałyśmy przyśpieszenia w imponującym tempie. Tupot stóp za nami powiedział mi, że nie zgubiłyśmy pogoni, pomimo kombinacji tępa i grawitacji, dzięki której próbowałam utrzymać naszą przewagę. Marina rozciągała się u podnóży wzgórza, iskrząc się lekko w ciemności. Widziałam tylko jeden sposób na to, abyśmy zdążyły sięgnąć wody jeszcze żywe. Miałam tylko nadzieję, że Dianda wybaczy mi to upokorzenie. Nadal trzymając się prawej rączki fotela, przesunęłam się na bok i przyśpieszyłam tak, że biegłam teraz obok wózka. Dianda gapiła się na mnie. — Co ty robisz? To coś nie ma hamulców! Nie miałam dość powietrza w puchach by krzyknąć w odpowiedzi. Pochyliłam się, złapałam lewej strony wózka i podniosłam, wskakując jej na kolana. Uwolniony od oporu moich stóp wózek zaczął nabierać prędkości, pędząć w dół Leavenworth. Bełty śmigały za nami. Zasłoniłam ramionami głowę Diandy, trzymając ją na dole i pochylając własną tak nisko jak tylko mogłam. Gdyby tylko udało nam się uniknąć postrzelenia do póki nie osiągniemy podnóża wzgórza.
Ta cała eskapada była złamaniem kilku zasad życia w świecie śmiertelników, a pośród nich tą główną; nigdy, ale to przenigdy nie pokazuj się publicznie bez ludzkiego zauroczenia. Nadal miałam na sobie swoją iluzję. Dianda i Gobliny z drugiej strony byli całkowicie wyeksponowani. Nie było czasu, aby się tym martwić. Miałam nadzieję, że każdy, kto zobaczy kobietę siedzącą na syrenie i pędzącą w dół wzgórza Leavenworth, kwadrans po piątej, na wózku inwalidzkim pomyśli sobie, że za dużo wypił. Nadal przyśpieszałyśmy, sapiąc udało mi się zapytać: — Czy to dobry moment na wizytę? Dianda gapiła się na mnie przez chwilę z szeroko rozwartymi oczami nic nie rozumiejąc, nim pokiwała. Byłyśmy już nieomal u podnóża wzgórza, kiedy wyjęłam łuskę i wsadziłam ją do ust. Rozpuściła mi się na języku jak cukier, pozostawiając na języku gumowaty nalot smakujący truskawkami. Taksówka, przejechała trąbiąc na nas głośno, kiedy wystrzeliłyśmy prosto do basenu portowego. Dianda krzyknęła ponownie, dźwięk ten potęgowało to, jak blisko znajdowały się moje uszy i usłyszałam świst strzały, wyszarpując szpilkę z podszewki i wbijając ją w prawe udo z całą siłą, jaką tylko miałam. A wtedy uderzyłyśmy w wodę i wszystko stało się czarne.
l Czternaście Straciłam przytomność tylko na moment. A wtedy obudził mnie zimny wstrząs i zaczęłam się szarpać, próbując znaleźć powierzchnie. Strzała przebiła wodę tuż obok mojej twarzy, chybiła jedynie o cale, zamarłam tylko po to, by Dianda złapała mnie od tyłu i szarpnęła głębiej pod wodę. Przerwała, kiedy uderzyłyśmy w skaliste dno morskie i skuliłyśmy się tam, a strzały śmigały wokół nas na szczęście nie trafiając w wyznaczony cel. Drewniana strzała długości mego ramienia przecięła wodę, jakby była powietrzem. Dianda zrelaksowała się wyraźnie, odsuwając włosy z oczu, jak jakiś nowy dziwaczny rodzaj wodorostów, gdy w końcu odepchnęła się od dna pociągając mnie za sobą. Nie szarpałam się. Nie ma chyba niczego, czego bardziej nienawidziłabym niż wody i oczekiwałam, że będę miała trochę więcej czasu, by się przygotować i pozwolić, aby zaklęcie Luidaeg zrobiło to, co konieczne bym mogła zejść pod wodę. Po prostu nie oczekiwałam zabójców goblinów z łukami, wpychających mnie w sytuację, w której jedynym realnym wyjściem będzie jazda wózkiem inwalidzkim z syreną i wjazd do mariny. Czasem wydaje mi się, że moje życie jest zbyt skomplikowane. Sapnęłam, gdy wynurzyłyśmy się na powierzchni, bardziej z ulgi, niż z faktycznej potrzeby zaczerpnięcia powietrza; byłyśmy pod wodą kilka minut, ale moje płuca nie bolały. Cóż to prawdopodobnie zły znak. — Możesz utrzymać się nad wodą? — spytała Dianda z nad mojego ramienia. Nadal trzymała mnie w górze, jej podbródek nieomal muskał jedną stronę mojej szyi. — Nie mam pojęcia — powiedziałam szczerze i odsunęłam przemoczone włosy na jedną stronę. A wtedy zamarłam, mrugając na to, co zobaczyłam przed sobą. —......Whoa. Byłyśmy otoczone. Łucznicy znajdowali się po wszystkich stronach, wzdłuż całego doku, długie łuki mieli podniesione. Jakaś połowa z nich była odwrócona od nas, skanując otoczenie w poszukiwaniu zagrożenia. Druga połowa trzymała swoje strzały wymierzone bezpośrednio...we mnie. Przynajmniej celowali w centrum mojego ciała, w miejsce, w którym było najmniej prawdopodobne, że uderzą Diandę. Rozbłysk ich ludzkiego zauroczenia nie mógł powstrzymać mnie od rozpoznania na oddechu ich pochodzenia Selkie: Uprzednio nieobecna straż Diandy. — Gdzie byliście kilka minut temu? — wymamrotałam. — Milady? — spytał jeden z łuczników. Dianda powiedziała:
— Teraz cię puszczę. Spróbuj nie utonąć. — A wtedy jej ramiona odwinęły się z mojego pasa i odpłynęła w kierunku doku, płetwami muskając moje biodra. Nie były tylko na pokaz, wróżka Merrow poruszająca się przy pełnej prędkości mogła wyprzedzić praktycznie wszystko, co poruszało się w oceanie. W wodzie, w swojej rodowitej formie, Dianda miała kontrolę. A jeśli już mowa o rodowitych formach..., kiedy mnie puściła, obsunęłam się kilka cali niżej w wodzie, nim odzyskałam równowagę i zdałam sobie sprawę tak naprawdę bez zaskoczenia, że nie czuję nóg. Och, coś zdecydowanie czułam, ale nie mogłam porównać tego do czegoś, co znałam, więc nie wiedziałam dokładnie, co to jest. Podniosłam dłoń i rozpostarłam palce. Łączyły je cienkie błony, aż do pierwszego kciuka, które w świetle padającym z portu okazały się półprzezroczyste. — Tak — powiedziałam do siebie bardziej, niż do kogoś innego. — Tak właśnie myślałam. — Wyślij połowę ludzi w górę wzgórza, niech szukają mężczyzn, którzy próbowali nas zastrzelić, a reszta niech zostanie na dole, Aine — powiedziała Dianda. Najwyższa z żeńskich Selkies skinęła i odwróciła się gestem wskazując na Leavenworth. Połowa z łuczników odwróciła się i ruszyła w stronę wzgórza, podczas gdy druga połowa opuściła łuki. To była ulga, tak jakby. Dianda brzmiała na bardziej zmęczoną niż oczekiwałam. Opuściłam rękę obserwując ją. Nie widziałam krwi. Skrzela na jej szyi był otwarte, ukazując perłowe wnętrze. Westchnęłam z ulgą, gdy zorientowałam się, że nasza podróż nie wystarczyła, aby ją zranić. Musiała mnie usłyszeć. Spojrzała przez ramie uśmiechając się nieznacznie.— Na wypadek gdybyś się zastanawiała, nie jestem ranna. — To dobrze — spojrzałam w dół na wodę. Była tak ciemna, że nie widziałam, co też mogła w sobie ukrywać. To nie było szczególnie pocieszające. — Nie chcę panikować, ani nic w tym stylu, ale czy wiesz może gdzie są moje stopy? Uśmiech Diandy rozszerzył się ukazując tym razem szczere rozbawienie. — Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? — Nie, jako tako nie wiem. Luidaeg nie powiedziała mi dokładnie, co zrobi jej zaklęcie, tylko tyle, że da mi to pięć godzin na wizytę w Twoim księstwie bez utonięcia. — Przyjrzyj się — złapała się za skraj basenu portowego, płetwy mignęły tuż nad powierzchnią wody, gdy podciągała się do statycznej pozycji. Doszłam już tak daleko, że równie dobrze mogłam zaryzykować. W końcu, w tym momencie, nie bardzo mogłam już zmienić zdanie nawet gdybym chciała. Biorąc głęboki wdech, którego zaczynałam podejrzewać, że tak naprawdę wcale nie potrzebuję, przestałam próbować utrzymać się ponad wodą i zeszłam pod nią. Łatwiej było mi widzieć pod wodą, niż oczekiwałam, moje oczy przeszukiwały ciemność fal w taki sposób, w jaki normalnie przeczesywałyby ciemność świata znajdującego się ponad nami. Mogłam nawet zobaczyć kolory; zielone skrzepy wodorostów, omszałe skorupiaki czepiające się pali, zamiatający ogon Diandy w kolorze klejnotów.
A pode mną w miejscu, w którym powinny być nogi, łuski w kolorze szkarłatu i miedzi pokrywały mój własny ogon. Nie było to zaskoczenie. Ale to i tak nie powstrzymało mego serca przed upadkiem do samego żołądka i przez krótki, przerażający moment nie byłam pewna, czy będę w stanie przełknąć moją panikę. Cóż, przynajmniej nie możesz utonąć, pomyślałam. Z jakiegoś powodu wydało mi się to zabawne. Przełknęłam jednak śmiech, skoro nie byłam pewna, co się stanie, gdy wybuchnę nim pod wodą; wysiłek ten pomógł mi sprowadzić panikę z powrotem pod kontrolę. Pochyliłam się dalej próbując dobrze się sobie przyjrzeć. Kombinacja pływalności i nieznanej długości mego ciała obróciła ten ruch w salto, migając płetwami tuż przed moją twarzą nim przełamałam powierzchnie. Dianda patrzyła na mnie wyczekując, czekając na moją reakcję. Łucznicy Selkie robili mniej więcej to samo. Przynajmniej obniżyli łuki, gdy otrzymali taki rozkaz. Odsunęłam włosy z oczu, zakładając je za uszy. Moje szpiczaste uszy, chyba nie ma sensu mieć na sobie ludzkiego zauroczenia, jeśli jesteś rybą od pasa w dół. — Cóż — powiedziałam. — To zdecydowanie, co innego. Dianda uniosła brew. — Jesteś dość spokojna. — Chyba nie mam już teraz wyboru. — Czułam się lepiej teraz, gdy wiedziałam już, co mnie czeka, choć i tak nie ominie przez to Luidaeg ostra pogadanka na temat tego, że nie ostrzegła mnie o tym, że ma zamiar zmienić mnie w połowie w rybę. — Przepraszam za tą całą uhm, jazdę. W tamtej chwili wydawało się to całkiem dobrym pomysłem. — Nie martw się tym. — Dianda machnęła ręką. — Widziałam jak do nas strzelają. Mimo to, jeśli jeszcze raz kiedykolwiek zrobisz coś takiego nie mówiąc mi o tym, najpierw nie odwołam moich łuczników. — Zrozumiałam. — Posłałam otaczającym nas Selkies kolejne spojrzenie. Nie rozpoznawałam żadnego z nich, ale kilku wyglądało na tyle podobnie do Connora, że mogli by być spokrewnieni. — Wiec, co teraz? — Teraz zabiorę cie do mojego księstwa. Jeśli znajdziesz moich synów i udowodnisz, że nie zrobiły tego żadne z lądowych dworów, być może odwołam wojnę. Ale żadnych obietnic. A jeśli dowiem się, że sobie ze mną pogrywasz... — Gdybym z tobą pogrywała, miałabym teraz palce u stóp. — Jakieś kroki rozległy się na nabrzeżu. Jeden z Selkies obrócił się, podnosząc łuk i opuścił go ponownie. Pozwoliłam sobie na niewielki uśmiech. — Chyba słyszę moich rycerzy w lśniącej zbroi. — Zrób z tego liczbę pojedynczą — powiedziała relaksując się. — Jeden z nich jest mój. Do kroków dołączyła jeszcze jedna ich para i dźwięk dyszenia. — Musisz popracować nad formą — powiedział Quentin, gdy ukazał sie szczyt jego głowy. — Cześć chłopaki — pomachałam, odwracając się do nich twarzą. Connor zatrzymał się, zapierając rękoma na kolanach i walcząc o oddech. — Witam, waszą miłość — sapnął w stronę Diandy, nim spojrzał niespokojnie w moją stronę. Wie jak bardzo nie znoszę wody. — Toby?
— Witaj, Connor.— Dianda chlasnęła ogonem wokół jednego ze wsporników doku jak koń morski, pozwalając na to, by zakotwiczył ją, gdy pochyliła się z powrotem do wody. Miało to sens; biorąc pod uwagę to, jak poruszała się woda, musiała jakoś powstrzymać się przed zdryfowaniem. Nigdy wcześniej tak naprawdę o tym nie myślałam, a teraz robiłam wręcz notatki. — Zakładam, że oboje nie jesteście ranni? — Tak, wasza miłość. — Jego zmartwione oczy nie opuściły mojej twarzy. — Nadbiegliśmy, gdy usłyszeliśmy strzały, ale — — Nie moglibyście pomóc — powiedziałam podpływając się do Diandy. Quentin przystanął obok niego i sapnął. Moje palce musiały być widoczne poprzez wodę. Tyle, jeśli chodzi o delikatne przekazywanie nowin. — Hej, Quentin. Jak ryba? Przełknął ciężko, uspokajając się nim powiedział: — Jesteś w wodzie. — Tak. Grawitacja się o to postarała. — I masz... — Płetwy. Za to możesz winić Luidaeg. — Syreny w filmach zawsze uderzają płetwami o powierzchnie wody, aby pokreślić swoje zdanie, albo tylko popisać się specjalnymi efektami, do których są zdolne. Zrobiłabym to, ale nie mogłam wymyślić żadnego sposobu jak, to zrobić i jednocześnie nie zrobić sobie podczas tego procesu krzywdy. — Teraz odwiedzę Solną Mgłę, skoro jestem pewna, że w tej chwili na lądzie nie czułabym się zbyt dobrze. Oczy Connora zrobiły się szerokie, gdy w końcu dotarło do niego, co się stało. — Czekaj...masz na myśli...ty? — Będę potrzebowała niezliczoną ilość kawy, kiedy to się skończy — odpowiedziałam i odwróciłam się do Quentina. — Dzwoń do Dannego. Powiedz mu, że potrzebujesz podwózki z powrotem do mieszkania. Zabrałabym cię ze sobą, ale jestem prawie pewna, że tym razem to nie przejdzie. — Rozumiem — odpowiedział. — Muszę zostać w mieszkaniu? — Nie, jeśli znajdziesz coś lepszego do roboty, odwiedź Luidaeg, pomóż Waltherowi. Cokolwiek. Tylko upewnij się, że ktoś będzie wiedział, gdzie jesteś, tak abym mogła cię znaleźć, kiedy wrócę. I upewnij się, że Danny wejdzie do środka, May ma dla niego robotę. — W porządku. — Quentin zrobił krok do tyłu wyglądając na zaniepokojonego. — Proszę nie daj się zabić? — Zrobię, co w mojej mocy. — To urocze, ale moje dzieci nadal są zaginione. — Dianda odepchnęła się od nadbrzeża. jej płetwy rozwinęły się w wirze zieleni i purpury. — Connor, chodź. Musisz oprowadzić naszego gościa po włościach. — Uhm, racja — powiedział Connor i zanurkował w pełni ubrany w doku. To nakazało mi przypomnieć sobie o czymś, o czym nie pomyślałam aż do tej chwili: Hej, co się do cholery stało z moimi spodniami? — Kolejne doskonałe pytanie — skomentowała Dianda. Zaoferowała mi rękę. — Chodź. Ze mną. Wezmę cię ze sobą.
— Doceniam to — powiedziałam. Nie bardzo wiedziałam jak wziąć ją za rękę bez zgniatania znajdujących się między palcami błon jej palców ( albo moich własnych), więc złapałam jej nadgarstek, ściskając mocno. — Nie wstrzymuj oddechu — doradziła wciągając mnie pod wodę. Dziwna lekkość pod falami pozostała sprawiając, że lepiej widziałam poniżej nich niż powyżej. Łuski Diandy kreowały swój własny, lekki świetlisty blask. Nawet gdyby mnie nie trzymała, nie straciłabym jej z oka. Uśmiechając się zachęcająco pchnęła mnie do przodu z daleka od doków na otwartą wodę Rozprysk za nami sygnalizował, że pozostałe łuczniczki Selkie wpadły do wody. W ciągu kilku sekund ocean był pełen pospolitych fok, ich srebrzysto węgielne płaszcze przekształciły je w wirtualne duchy. Nie mogłam dostrzec pośród nich Connora. Widziałam go w tej formie setki razy, ale wszystkie te pływające Selkie wyglądały, jak dla mnie, podobnie. Tak czy inaczej, byłam zajęta wysiłkiem utrzymania tempa Diandy coś, co przychodziło mi znacznie ciężej, kiedy rozmyślałam o tym, co robię. To było tak jakby moje ciało po prostu wiedziało jak się pływa, ale mój umysł komplikował wszystko upierając się, że robię coś nie tak. Myślenie zbyt intensywne miało też tą nieprzyjemną stronę sprawiając, że zdawałam sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie oddycham. W końcu przestałam myśleć i pozwoliłam sobie płynąć ufając Diandzie, że zaprowadzi nas do miejsca przeznaczenia. Po tym, wszystko było już lepiej. Nie jestem oceanografem, ale wiem, że czym głębiej tym ciemniej, a przynajmniej tak być powinno tylko, że tak nie działo się tutaj. Zamiast tego, przepłynęliśmy przez serię miejsc, w których zmieniała się temperatura, symbolizujących przejście ze świata śmiertelników do świata wróżek i dalej, do włości. Przepływające tu ryby odbijały się wszystkimi jaskrawymi kolorami i ekstrawaganckimi wzorami takimi, jakie zazwyczaj widywałam na kanale Discovery. Selkies tkały wokół nas skomplikowany wzór, zachowując się jak eskorta i straże jednocześnie. Po środku pyknęła Dianda, przecinając wodę, razem ze mną. Przed nami Selkies zaczęły znikać. Nic ich nie porywało, ani też nie odpływali: kierowali się płynąc do przodu i znikali, przemieszczając się do jakiejś innej wody. Dianda spojrzała za siebie, kiwając głową w miejscu, w którym znikały Selkies. Skinęłam, zapierając się jak tylko mogłam nadal płynąc szybciej niż człowiek móc biec. Dianda uśmiechnęła się i przyśpieszyła, holując mnie w kierunku wody tak zimnej, że wydawała się być płynnym lodem. Świat się zmienił i wkroczyłyśmy teraz do oceanu pełnego światła księżyca. Sądziłam, że ławo było patrzeć w oceanie śmiertelników, ale byłam w błędzie. Tutaj łatwo było wszystko zobaczyć, tutaj gdzie światło trzymało się wszystkiego, a cienie nie istniały. Nawet słona woda smakowała słodko, bez śladu zanieczyszczeń, czy nowoczesnego przemysłu. Byliśmy w oceanie letnich krain. Elegancki, kamienny pałac ustrojony perłami i morskimi wodorostami wyłaniającymi się z dna morskiego przed nami, kołysząc się w pierścieniach wielokolorowych raf. Został skonstruowany nie bacząc na grawitację, wznosiło się tam kilkanaście strzelistych wież, wysokich balkonów prowadzących donikąd, czy szerokich okien w miejscach drzwi. Po co zawracać sobie głowę budowaniem czegoś z ograniczeniami, które cię nie dotyczą?
Dianda wciąż ciągnęła mnie do przodu. Zdałam sobie sprawę, że śpiewała. Był to wysoki, słodki dźwięk, a ocean jej odpowiadał. Tuziny wróżek wylewało się z okien pałacu wypływając, aby dołączyć do naszej eskorty. Były to zarówno oczekiwane przez mnie Merrow i syreny jak również inne najdziwniejsze rzeczy, kobiety z organem ośmiornicy. Zamiast standardowego ogona syreny, mężczyźni z gładką, niebiesko czarną skórą, z gładką płynnością węgorza. Wiele z nich należało do ras wróżek, których nigdy wcześniej nie widziałam. Mieszkańcy podwodnego królestwa nie mieli w swoim kraju żadnych stałych atrakcji. Otoczyli nas zasłoną żyjących ciał i jasnych kolorowych łusek. Większość miała szaty, które były jednakowo jasne, tak jakby konkurowały z otaczającym je oceanem. Tak jakby cokolwiek było w stanie to zrobić. Te wody były zbyt dzikie i dziwne, aby cokolwiek mogło z nimi tak naprawdę konkurować. Wszystkie morskie wróżki śpiewały, ich indywidualne głosy i melodię łączyły się z Diandą w jeden słodki chór, który nie miał ani odrobiny sensu. Słowa były niemożliwe tu pod wodą (przynajmniej bez magii) i w sumie miało sens to, że znaleźli sposób na wypełnienie tej luki. Widziałam nawet kilkoro z nich jak śpiewają do siebie nawzajem machając dłońmi lub wymieniając jakieś niezrozumiałe dla mnie gesty. Miałam nadzieję, że wszyscy oni mówią po angielsku i, że będziemy w miejscu, w którym rozmowa będziesz możliwa, w innym razie ta wizyta będzie przypominała jakąś piekielną pantomimę. Miejsce znajdowało się tuż przed nami. Dianda puściła moją dłoń, gestem nakazując za sobą podążyć, gdy płynęła w kierunku najbliższego okna. Kilkoro członków naszego imponującego towarzystwa płynęło przed nią. Reszta ustawiła się po obu jej stronach zostawiając miejsce dla mnie. Tak jakbym mogła zrobić cokolwiek innego? Po dotarciu tak daleko ( z dala od mego świata, będąc dosłownie nie w swoim żywiole, a nawet poza swoją naturą) podążenie za nią przez okno do środka nie było znowu taką wielką sprawą. Obróciłam się i przepłynęłam przez nie. Ta noc zdecydowanie robiła się interesująca. Do cholery, może mi się poszczęści i ktoś w Podwodnym królestwie będzie wiedział, czym jest kawa.
k Piętnaście Pomieszczenie, do którego wpłynęłyśmy sprawiało, że główna sala balowa w Cienistych Wzgórzach wyglądała na maleńką. Lśniące perłowe ściany były w większości zasłonięte przez skomplikowane pętle i zawijasy z korali kształtując ją jak jakiś abstrakcyjny plac zabaw. Myślałam, że to czysta dekoracja dopóki połowa wróżek w naszej eskorcie nie podpłynęła do nich i nie usadowiła się pośród uchwytów i zagłębień. Kilka wróżek ośmiornic faktycznie zwiesiło się z tego, co powinno być sufitem, wisząc tam i obserwując nas, gdy ich mijaliśmy. — Przerażające — wymamrotałam, albo zrobiłabym to gdybym była na powierzchni. Tam gdzie byłam udało mi się wypuścić z siebie tylko kilka bąbelków. Skrzywiłam się, podpływając do Diandy. Poruszała się tu wolniej niż w otwartej wodzie. Przynajmniej to było dobre w innym razie nie byłabym, w stanie za nią nadążyć. Sala nie przywiązywała uwagi do konwencjonalnej geometrii, skręcając się i zapętlając jak splątany ciąg, kiedy mogłam już tylko określić kierunek za pomocą płynących włosów wróżek. A przynajmniej tych, które miały włosy. Przywykłam do wróżek z piórami, łuskami, a nawet gałęziami wierzby zamiast włosów. Wodorosty, korale z rafy, kolczaste oceaniczne jeżowce, grzywa lwa morskiego...,to była dla mnie nowość. Dianda pochyliła się, aby złapać mój nadgarstek, nim zanurkowała w stronę długiego przejścia. Przyśpieszyła. Zrobiłam to samo, a przynajmniej na tyle na ile byłam w stanie. To pływanie było cięższe niż wyglądało. Przynajmniej nie pozwalało mi to na myślenie o tym, że byłam pod wodą, a co gorsza, że naprawdę oddychałam pod wodą dokładnie tak jak robiłam to w stawie. Nawet to krótkie potwierdzenie faktu, że jestem otoczona wodą wystarczyło abym znowu zaczęła panikować. Ruszyłam do przodu, nieomal uderzając ogonem po ścianach i nawet przez chwilę płynęłam razem z Diandą. Skinęła mi aprobująco, szarpiąc bliżej siebie i przyśpieszając. Jej rozmach wyprowadził nas z tunelu do wypełnionego płytką, niebieską wodą basenu, który rozprzestrzeniał się wokół nas jak dorzecze. Sapnęłam, kiedy przełamałyśmy powierzchnię, tak samo odruchowo, jak z aktualnej potrzeby powietrza, prawdziwego powietrza, wypełniającego mi płuca. Coś połaskotało mnie po jednej stronie szyi; moje skrzela, zamykające się teraz, gdy już nie były potrzebne. No tak, bo to nie było przyprawiające o dreszcze, ani nic w tym stylu.
Włosy wpadły mi do oczu tak szybko, jak tylko moja głowa wyskoczyła z wody. Odepchnęłam je na bok i rozejrzałam się po otaczającym nas pomieszczeniu. Zostało zbudowane tak jak oczekiwałam po tym, jak buduję się większość budynków; ściany pięły się prosto do góry, nie zakręcając i nie skręcając się pod dziwnymi kątami, kończąc się na płaskim suficie. Wszystko wyglądało tu jakby zostało wykute z masywnego kawałka różowego korala, ale oprócz tego, było całkiem normalnie. Gdyby nie różowe ściany i brak okien, mogłabym z łatwością uwierzyć, że byłyśmy gdzieś w lądowych włościach. Były nawet meble, najwyraźniej zaprojektowane do używania dla osób ludzkiego kształtu. Wyglądały jakby zostały pozbierane ze starych żaglowców, kreując zaprojektowane estetycznie wnętrze w stylu Juliusz Verne13¹ spotyka Marthe Stewart14. Nawet żyrandole były zrobione ze starego koła sterowego z czymś świecącym w miejscu świec. Dianda zaparła się o skraj basenu i podciągnęła wydostając z wody i obróciła się do siedzącej pozycji. Wszystko, czego było jej potrzeba to szczotka do włosów i statek, aby mogła uchodzić za obraz Waterhouse'a15 — Założę się, że nie wiesz jak to zrobić. — Skoro nie wiem, czym jest to coś, prawdopodobnie masz rację.— Woda robiła się płytsza, gdy zbliżałam się do Diandy. Zatrzymałam się próbując podpłynąć i zaprzeć się dłońmi o skraj basenu. — Co robimy? — Udamy się do pokoi moich synów. To oznacza, że musimy wydostać się z wody. — Dianda zmarszczyła brwi z namysłem. — Większość z naszych dzieci sama domyśla się jak to zrobić. Spróbuję czegoś, co robimy zazwyczaj z tymi, którzy tego nie robią. Zamknij oczy. — W porządku. — Zrobiłam to. Dłonie Diandy zamknęły się na moich ramionach. — Nabierz powietrza — powiedziała, zapach lilii wodnych i bursztynu wzrastał wokół nas. — Myśl o chodzeniu. Myśl o mechanizmach i strukturze chodzenia. Stopy, kostki i kolana. Uda, biodra. Myśl o tym jak przyjemniej byłoby stać. Jak dziwnie świat wygląda pod tym kątem.... Zmarszczyłam brwi próbując zrobić to, co mi kazała. Pamiętałam jak to jest chodzić. Pamiętałam jak to jest uciekać, ratując swoje życie coś, co miało miejsce znacznie częściej niż to dla mnie dobre. Pamiętałam May łaskoczącą moje stopy, gdy chciała abym przesunęła sie na kanapie i uczcie gdy ubieram się rano, wciągam jeansy, skarpetki, buty. Pamiętałam ich właściwy kształt, bardziej niż ten niewłaściwy. Moja własna magia się podniosła, ostra, słodka i znajoma.
13
Juliusz Gabriel Verne, francuski pisarz, dramaturg, działacz społeczny, jeden z pionierów gatunku science fiction, pisał powieści podróżnicze i fantastyczno-naukowe oraz historyczne. 14
Marthe Stewart jest symbolem i ucieleśnieniem „amerykańskiego snu”, Cieszy się opinią prawdziwego guru tzw. American lifestyle, czyli stylu życia typowego dla bogatego społeczeństwa Ameryki. 15
John William Waterhouse, brytyjski malarz. Przedstawiciel neoklasycyzmu i prerafaelita. Znany szczególnie z portretów kobiecych postaci mitycznych i literackich.
— Możesz teraz otworzyć oczy. — Dianda odsunęła dłonie. — Możesz również chcieć wyjść z wody. — Co? — zaklęcie złamało się, gdy obróciłam się, aby spojrzeć na siebie. Było to łatwiejsze niż oczekiwałam; miałam lata praktyki w obracaniu się w mojej naturalnej formie i na to właśnie spoglądałam, na swoją naturalną formę. Zamrugałam wyciągając się z basenu tak szybko, jak tylko mogłam, tak na wypadek, gdyby urok rzucony przez Luidaeg zdecydował umocnić się w obecności wody. Musiałam zwalczyć pragnienie, aby otrząsnąć się jak mokry pies, gdy wstałam. Błony nadal rozciągały się między mymi palcami, zaklęcie Luidaeg najwyraźniej było zaprojektowane, aby pozwalać mi robić to, co wszystkie normalne Merrow w tym też okazjonalne nabywanie stóp. Cóż, to było dopiero wygodne. Dianda dokończyła swoją własną transformację i wstała, zapach bursztynu i wodnych lilii zaczął zanikać. Kiedy dokończyła przemianę dodała też krótką, niebieską spódnicę do bluzki, którą miała już na sobie. Jej stopy były nagie a ubrania suche. Zgadywałam, że ta umiejętność była raczej zarezerwowana dla prawdziwej wróżki Merrow, a nie jakiejś tymczasowej podróbki. — Możemy dać ci jakieś suche ubrania — powiedziała Dianda, marszcząc się na szybko tworzącą się pode mną kałużę. Nawet jej włosy były suche. To było niesprawiedliwe. Plusk w basenie za nami sygnalizował przybycie jej strażników Selkie — Witaj w Solnej Mgle. — Podoba mi się to, co zrobiłaś z tym miejscem — powiedziałam, rozglądając się bezwstydnie po pomieszczeniu, zdejmując przemoczoną skórzaną kurtkę. — Przyznaję, że nie tak do końca wyobrażałam sobie Podwodne Księstwo. — Zawsze mamy wypełnione powietrzem miejsca, dla bezpieczeństwa Selkies i innych oddychających powietrzem pośród nas. To konieczna część naszej kultury. Dianda ruszyła, gestem nakazując mi podążyć. Zerknęłam za siebie szukając pośród pojawiających się Selkies Connora. Uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył. Odpowiedziałam tym samym nim odwróciłam się i ruszyłam szybko za Diandą. Dźwięk moich mokrych butów rozchlapujących się na koralowej podłodze obie nas przyprawiał o skrzywienie twarzy. Spojrzałam przepraszająco na Diandę. — Przepraszam. — Dziwne, ale zalanie wodą nie jest poważnym problemem tu na dole. — Nie, zgaduje, że nie jest — rozejrzałam się wokoło. — To ma sens, że potrzebujesz przestrzeni z powietrzem. No wiesz mamy też wodne wróżki na lądzie, które muszą spędzać jakąś część swego czasu w wodzie, inaczej zupełnie wyschną. — Dokładnie. Żadna część świata wróżek nie jest całkowicie niezależna od innego. — Dianda posłała mi lekki uśmiech, podczas gdy Connor na w pół idąc na wpół truchtając starł się za nami nadążyć. Próbował wyglądać nonszalancko z tego powodu. Nie szło mu to zbyt dobrze. — Ale nie uważam, żeby to było coś złego? A ty? — Nie. Nie zupełnie. — Woda cieknąca z mych włosów wpadała mi do oczu. Wytarłam je dłonią. — Czy razem z czystymi ciuchami mogę dostać ręcznik?
— Oczywiście. Connor? — Dianda spojrzała na niego nade mną. — Mógłbyś udać się do Helmie i poinformować, że mamy gościa, oraz że potrzebujemy ubrań i ręczników? Powiedz, że gość jest kobietą mniej więcej mojego rozmiaru, ale nie powinna być ubrana w książęce kolory. — Tak, Wasza miłość — odparł Connor, spojrzeniem wyrażając bardzo dokładnie, jak nie chciał zostawiać mnie samej z bandą nieznajomych morskich wróżek. Nie wykonał żadnego ruchu. Nieposłuszeństwo swojemu zwierzchnikowi to kiepski pomysł, nawet jeśli wynika, to tylko z tego, że za wolno się poruszasz. Posłałam mu uśmiech i powiedziałam: — Byłoby miło być znowu suchą. Naprawdę mam dość już tej całej wody. — Wrócę tak szybko jak tylko dam radę — powiedział z całkowitą szczerością, nim skręcił w kierunku drzwi znajdujących się po lewej stronie basenu. — Tędy — powiedziała Dianda. Przyśpieszyła, stawiając kroki, którym ciężko było dorównać w moich mokrych jeansach i ociekających wodą butach. — Zakładam, że chciałabyś się przebrać, nim pokaże ci pokoje? — Dobrze zakładasz. No wiesz, prawdopodobnie nie mogę zatrzeć żadnych śladów wodą, ale... — Ale lepiej nie ryzykować — dokończył Patrick, wychodząc z sąsiedniego korytarza. — Witaj October. Jestem uradowany, że udało ci się zaaranżować tę wizytę. — Tak, cóż. Za to możemy winić Luidaeg. Witaj, wasza miłość. Ukłoniłabym się, ale obawiam się, że wyląduję na tyłku, najpierw muszę dostać jakieś suche buty. — To całkowicie zrozumiałe. — Patrick znalazł się po drugiej stronie Diandy. Żadne z nich nie potknęło się, kiedy splatali razem swe palce.— Co myślisz o naszym skromnym domostwie jak na razie? — Jest bardzo... różowe — powiedziałam ostrożnie. Dianda parsknęła śmiechem. — Dlaczego to pierwsza reakcja kogokolwiek, kto przybywa tutaj z lądu? — Ponieważ jest bardzo różowe — odparł Patrick. Pocałował ją w policzek nim uwolnił jej dłoń i otworzył stojące przed nami drzwi. — Panie przodem. — Jakiś ty dobry. — Dianda uśmiechnęła się do niego i weszła do zaciemnionej komnaty. Światła ożyły jak tylko jej stopa przekroczyła próg i kontynuowały rozprzestrzenianie się wokoło po wszystkich zakamarkach pomieszczenia. W chwili, gdy przeszedł przez nie Patrick, drzwi się zamknęły, a całe pomieszczenie było już jasno oświetlone, a ja gapiłam się z otwartą buzią. Ściany były szklane, przełamane jedynie tylko ościeżnicami z rafy koralowej, potęgując wrażenie odczucia, że ten pokój, to największe na świecie akwarium. Nawet sufit był przejrzysty fakt, który odkryłam, kiedy manta 16 rozmiarów mini vana przepłynęła spokojnie ponad nami. Było to jedyne normalne stworzenie oceaniczne, jakie do tej pory widziałam. Nieprawdopodobne z wyglądu ryby przepływały wszędzie gdzie tylko spojrzałam. 16
ryba chrzęstnoszkieletowa, największy przedstawiciel rodziny mantowatych. Nazywana także diabłem morskim
Smoki morskie trzykrotnie większe niż ten, którego widziałam u Luidaeg, ganiały się nawzajem pomiędzy wodorostami, podczas gdy horda koników morskich, pasła się na pobliskiej rafie pod czujnym okiem czarno białej syreny, która wydawała się być rezultatem skrzyżowania wróżki Tuatha de Dannan z orką. Dianda podążyła za moim spojrzeniem i powiedziała łagodnie: — To Anceline, jedna z naszych pasterzy. — Czym ona jest? — spytałam, nim zdałam sobie sprawę jak nieuprzejme było to pytanie. Zbladłam. — To znaczy…— — Spytałem o to samo, kiedy pierwszy raz tu przybyłem — powiedział Patrick. — Jest Waleniem. One rzadko wychodzą na powierzchnie. Preferują pozostanie głęboko w miejscu, gdzie istnieje mniejsza szansa na to, że natkną się na ludzkie statki wielorybnicze. To sprawiło, że do mojej głowy napłynęły przerażające obrazy, których nie chciałam dogłębniej badać. Pokiwałam. — Rozumiem. Jest piękna. — Jestem pewna, że ucieszy się, gdy to usłyszy — powiedziała Dianda. Próbowałam wykombinować, czy mówiła poważnie, czy nie, kiedy jedne z koralowych drzwi stanęły otworem i wśliznęła się przez nie jedna z ośmiornicowatych wróżek. Dolne partie jej ciała były szokująco czerwone, ale górna część jej ciała była czysto irlandzka z jasną, piegowatą skórą i korkociągowymi lokami w kolorze dolnej połowy jej ciała. Poruszała się z niezwykłą efektywnością, jej macki wydawały się znajdować i odrzucać przeszkody natychmiast. Przystanęła i pokłoniła się będąc w odległości jakieś sześć stóp od nas. To również było fascynującym procesem, poprzez jej macki, które splątywały się w skomplikowany węzeł, gdy się pochylała. — Wasze miłości — powiedziała. Kurtyna jej włosów prawie całkowicie ukryła zawiniątko tkaniny, które trzymała przed sobą. — Wstań, Helmi — powiedziała Dianda. — Helmi, to hrabina October Daye, nasz gość z lądu. Jest tu, aby pomóc nam odnaleźć Deana i Peter'a Oczy Helmi rozszerzyły się, wpatrywała się we mnie prostując. — Naprawdę? — Naprawdę — odpowiedział Patrick. — Możesz zabrać ją by się przebrała, a potem przyprowadzić z powrotem do nas? — Tak, wasze miłości. Absolutnie. — Jedna z macek Helmi wystrzeliła i oplotła mój nadgarstek. Ledwie udało mi się powstrzymać przed wyszarpnięciem. Nie trzymała mnie mocno; było to lekkie pociągnięcie. — Chodź ze mną, wasza ekscelencjo? Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że wasza ekscelencjo oznaczało mnie. — Jasne. I możesz mówić mi Toby. — Jak sobie życzysz, wasza ekscelencjo. — Helmi zaczęła wycofywać się do miejsca, z którego nadeszła ciągnąc mnie za sobą. — Wkrótce się zobaczymy — zawołała jeszcze Dianda. — Jasne! — odparłam. A potem Helmi otwarła drzwi i wciągnęła mnie do małego, zagraconego pomieszczenie, które wyglądało zachęcająco znajomo, pomijając różowe ściany.
Zgadywałam, że garderoba wszędzie była tylko garderobą. Bez obecności swoich zwierzchników postawa Helmi względem mniej zmieniła się dramatycznie. Uwolniła mój nadgarstek i wyprostowała się, zapierając mackami o podłogę, obserwując mnie przy tym wnikliwie. — To powinno załatwić sprawę — powiedziała w końcu i wyciągnęła zawiniątko w moją stronę. — Gdyby podali mi nazwę twojego domostwa, mogłabym znaleźć ci coś w odpowiednich kolorach, a tak to będzie musiało wystarczyć. — Szczerze, w tej chwili cokolwiek, co jest suche będzie mi odpowiadało — odparłam. Odwiesiłam moją skórzaną kurtkę na to, co zakładałam było stojakiem do suszenia, nim wzięłam zwitek materiału i rozwinęłam. W środku dwóch zwiniętych ręczników znalazłam krótką, zieloną sukienkę, która nadawałabym się do spędzenia dnia na plaży, ale było to suche ubranie, w komplecie dostałam też pasującą zieloną opaskę na włosy. Żadnych butów. Przypuszczam, że buty nie były na liście priorytetów w Podwodnym królestwie, skoro połowa tej populacji ich nie potrzebowała. — Jest odpowiednia, Wasza…—Toby? — Idealna. — Wzięłam ręcznik i zaczęłam energicznie wycierać włosy. — Tylko daj mi chwilę na wysuszenie się, nim się przebiorę. Musisz być gdzieś w tej chwili? — Nie w tej chwili. — Dobrze. Mogę zadać ci kilka pytań? Macki Helmi wykonały skomplikowany taniec na podłodze nim spytała: — Czy to w celu sprawdzenia z powrotem do nas młodych paniczów? — Tak, w tym celu. — A wiec możesz nawet prosić o to, abym odcięła każdą kończynę ze swego ciała, a to zrobię. Obiecaj mi tylko, że przysłużą się sprowadzeniu ich z powrotem, a są Twoje. To było takie...dramatyczne. Przerwałam wycieranie spoglądając na nią. Sądząc po wyrazie jej twarzy, mówiła poważnie. — W porządku. — Przeczesałam moje schnące włosy. — Co wiesz o strażnikach tutaj? Jak są skonfigurowani? — Są dowodzeni przez wróżkę Asrai17. Cwaniacy z tych strażników. Z doświadczenia wiem, że cwany nigdy nie oznacza niczego dobrego w odniesieniu do straży. Jasne i czyste instrukcje są kluczem do tego, aby przypadkiem nie obudzić się z czymś potwornym pod łóżkiem. — Cwani, jak dokładnie? — No cóż, Wasza…—Toby, nie wiem jak to jest na ladzie, ale tutaj w wodzie, większość z nas migruje. Walenie podążają za swoim stadem, a syreny za swoim krakenem. Wróżki Asrai nie poruszają się zbytnio, ale z drugiej strony nie chcieliby prawda? — wymieniała nazwy nieznanych mi ras wróżek z łatwą znajomością, dla niej były tak samo naturalne jak dla mnie Cait Sidhe, czy Tuatha de Dannan. Z drugiej strony zaczynałam się po woli czuć, jakbym potrzebowała swego rodzaju przewodnika do poruszania się po tym boisku.
17
W angielskim folklorze to rodzaj wodnej wróżki, pod pewnymi względami podobnej do syreny, czy selkies.
— Więc, często się przemieszczacie. Czy ci, uhm… Asrai mają jakiś sposób na to, aby omijać procedury i włączać nowych członków do straży? Zwyczajne zabezpieczenia jak na przykład te w moim mieszkaniu są konstruowane i ściągane codziennie. Nie są zakładane, kiedy May lub ja jesteśmy w domu, ponieważ uważamy, że bezsensu jest takie tracenie magii. Miejsca takie jak Cieniste Wzgórza zazwyczaj mają więcej permanentnych zabezpieczeń, a przynajmniej, w niektórych miejscach takie, które przepuszczają tylko tych, co mają pozwolenia, aby przejść i zatrzymują tych, którzy go nie mają. Zmodyfikowanie ich jest długim, żmudnym procesem i między innymi, dlatego nie zawracam sobie głowy konstruowaniem tego typu ochrony. — Och, tak. Zabezpieczenia są ustawione tak, aby pozwalały przechodzić wszystkim, którzy tu mieszkają i aby pozwoliły na przejście każdemu, kto ma odpowiednie pozwolenie. — No dobrze, a czy ktoś mógłby ukraść takie pozwolenie? — Och, nie. Są zaczarowane, działają tylko w rękach prawowitego właściciela. To obaliło jedną z moich teorii. Odłożyłam ręcznik. — I wszyscy, którzy migrują mają takie pozwolenia? — Wszyscy oprócz posłańców. Podniosłam zieloną sukienkę, stając za parawanem utkanym chyba z wodorostów. — Posłańców? — Seal-kin — Masz na myśli Selkies? — Zdjęłam koszulkę przez głowę i powolna pewność zaczęła zakwitać w mojej piersi. — Tak jest — potwierdziłam. — Są jednocześnie trudniejsze i łatwiejsze, ponieważ są skórą a nie duszą. — Jasne. — Odpięłam pasek z nożami. Pozbycie się jeansów zajęło mi trochę więcej wysiłku. — Więc, zabezpieczenia są powiązane z konkretną skórą Selkie nie z samą wróżką Selkies? — Tak, Wasza ekscelencjo! — powiedziała Helmi, brzmiąc na zaskoczoną i zachwyconą tym dziwnym przejawem logiki, pochodzącym od jednej z lądowych wróżek. — Skóra przechodzi z rąk do rąk z taką częstotliwością, że wydawało się najlepsze pozwolić jej nosicielom przychodzić i odchodzić z łatwością. Nikt nie chciał narzucać Selkies nieuczciwej bariery, biorąc pod uwagę ich ograniczenia poza tym, są potrzebne na całym wybrzeżu. Byłoby problematyczne prosić je za każdym razem, aby występowały o pozwolenie i nosiły je ze sobą, aby dostać się do każdych włości. — Uhm hmm. — Skwitowałam tylko. Skóra Selkie przechodziła z rąk do rąk, co kilkadziesiąt lat, Connor jest starszy ode mnie. Ten fakt musiał czynić Selkie nieomal tak przejściowymi jak ludzie dla prawdziwych nieśmiertelnych. — Ile Selkies przemieszczało się w minionym tygodniu? — Pięć, osiem może, jeśli były jakieś wieści, które musiały zostać przekazane.
— A ile z nich zostało przesłuchane i zatrzymane przez straże? — Zielona sukienka została zrobiona z miękkiego, bawełnianego materiału. Wsunęłam ją na siebie odsuwając pokryte solą morską, włosy z oczu, przy pomocy dołączonej opaski, zawiesiłam pasek na noże wokół bioder. Mógł zburzyć odrobinę wygląd mojego pożyczonego stroju, ale przynajmniej nie ukrywałam tego, że byłam uzbrojona. — Żadne. Dlaczego mieliby to robić? Selkies podróżują legalnie. A może wy nie macie posłańców tam gdzie mieszkasz? Wyszłam z za parawanu. Wyraz twarzy Helmi był szczerą ciekawością, tak jakby to byłoby dokładnie takiego rodzaju barbarzyństwo, jakiego oczekiwała od lądowych wróżek. — Mamy, ale nie są aż tak... znormalizowani. — Wygładziłam spódnicę dłonią. Zdecydowanie był to krok na przód od mojego zwyczajowego wyglądu. I musiałam dotrzeć aż do samego dna morskiego, aby go wykonać.— Chyba jestem gotowa wracać. — Z pewnością. — Helmi obróciła całym ciałem, macki uderzyły o podłogę, gdy się odwróciła, a potem powróciła do drzwi, przez które tu weszłyśmy. Zapukała trzykrotnie nim je otworzyła, ujawniając, że pomieszczenie absolutnie nie przypomina tego, jakie było tu wcześniej. Na przykład ściany drewniane nie mniej, sprawiały, że było tu dziwnie i egzotycznie, po tym całym różowym koralowcu. Dianda i Patrick stali w pobliżu ściany, kłócąc się cicho z Connorem. Cała trójka podniosła wzrok, kiedy Helmi i ja nadeszłyśmy. Moje nagie stopy były ciche na podłodze. Jej macki nie były. Oczy Connora rozbłysły, gdy mnie zobaczył, zrobił pół kroku do przodu nim przypomniał sobie, że jest w obecności swoich zwierzchników i zatrzymał się stając z nagłą uwagą. — Dobrze wyglądasz — powiedziała Dianda, mierząc mnie spojrzeniem. — Helmi bardzo mi pomogła. — Kolejny ostrożny taniec w celu uniknięcia zabronionych podziękować. — Wasze miłości, Connor, chciałabym sprawdzić coś, co powiedziała mi Helmi. Czy istnieje taka możliwość? Dianda pokiwała. — Na pewno. Co chcesz wiedzieć? — Czy to prawda, że zabezpieczenia tego miejsca są ustawione tak, aby przepuszczać Selkies bez żadnej weryfikacji tożsamości? — Tak. — Dianda zmarszczyła pytająco brwi. — Wszystkie podwodne księstwa ustawiają w taki sposób swoje zabezpieczenia. Selkies działają jako posłańcy, a posłańcy są związani krwią, aby nie siać zgorszenia we włościach innych niż ich własne. Nawet w czasach wojny, Selkies to bezpieczni goście. — Jasne. — Zwróciłam się do Connora. — Czy jestem wróżką Merrow? — Co? Nie! — Ale jeśli zapytam w tej chwili straże, czy powiedzą, że jestem wróżką Merrow? — Ja... — przerwał, wyglądając na zakłopotanego. Patrick z drugiej strony wyglądał na przerażonego; Patrick, który urodził się w lądowych włościach i wiedział jak funkcjonują. Był w podwodnym królestwie przez kilkaset lat, ale są pewne rzeczy, których nigdy się nie zapomina.
— Proszę cię powiedz mi, że nie chcesz powiedzieć tego, co myślę, że chcesz powiedzieć. — Nie mogę. Ponieważ uważam, że ktoś użył skradzionej skóry Selkie, aby przedostać się przez twoje zabezpieczenia. — Napotkałam spojrzenie Diandy. Było twardsze niż oczekiwałam. — Obawiam się, że Twoi synowie nie byli pierwszymi ofiarami tej wojny.
j Szesnaście Muszę jej to oddać, Dianda nawet nie drgnęła, kiedy mrużąc oczy spytała: — Kto mógłby to zrobić? — Pomijając tą część, w której mówię ktoś, kto był gotowy ukraść twoje dzieci, aby sprowokować wojnę, musiałby być to ktoś, kto rozumie, w jaki sposób działa podwodne królestwo. Ktoś, kto rozumie sposób, w jaki działają Selkies. — Pozwoliłam, aby moje spojrzenie spłynęło na Connora. Gapił się na mnie, spojrzeniem pełnego przerażenia, kiedy zrozumienie pojawiło się na jego twarzy. — Ktoś kto rozumie ,że Selkie to tak naprawdę skóra, a nie ten, kto ją nosi. — Och, Oberonie — wyszeptał. Patrick zmarszczył się, podążając za moim spojrzeniem. — Connor? — Więc? — spytałam. — Ja...— Connor nabrał niepewnie powietrza. — Ona wie jak działa skóra. Powiedziałem jej, nawet pokazałem. Próbowałem sprawić, aby mnie lepiej zrozumiała. Myślałem, że będziemy razem przez kilkaset lat, wiec powinniśmy znaleźć, chociaż sposób na to, aby zostać przyjaciółmi. — Pokazałeś komu? — spytał Patrick. Connor nic nie powiedział, więc zrobiłam to za niego. — Rayseline Torquill — odparłam. — Jego byłej żonie. — Connor, coś ty zrobił? — Pytanie Diandy było ostre, sprawiające ból, jak pytanie matki pragnącej niemożliwych odpowiedzi. — To, co mi kazałaś! — odpowiedział. Ledwie rozpoznawałam desperację w jego głosie. — Ożeniłem się z nią, bo tak mi nakazałaś. Próbowałem! Próbowałem o nią zabiegać, zdobyć ją, ale ona nie mogła zostać zdobyta, dawno już jej tu wcale nie było, a ja...przynajmniej próbowałem. — To nie jego wina — powiedziałam przykuwając spojrzenie Patricka i Diandy z powrotem do siebie. To nie było zbyt komfortowe uczucie, ale lepsze już to, niż mieliby je wbijać w Connora. — Była bardziej złamana, niż ktokolwiek mógł przypuszczać, nawet jej rodzice. Nie wiedział, co robi kiedy próbował sprawić, aby to małżeństwo jakoś funkcjonowało. Jeśli macie zamiar kogoś obwiniać to tego, kto ją złamał. Poza tym może to nie Raysel. Są jeszcze inne opcje. — Kto? — spytała Dianda.
Nie miałam na to odpowiedzi. Patrick przełamał ciszę. Wskazując najbliższe drzwi machnięciem dłoni, powiedział — To pokój Dean’a. Czy jest coś, czego będziesz potrzebowała? — Przekonajmy się. — Sięgnęłam do klamki, zatrzymując się na moment tuż przed tym nim ją dotknęłam. — Czy muszę coś wiedzieć o zabezpieczeniach? — Nie ma żadnych. Odwróciłam sie i zamrugałam na Diandę, zaskoczona na tyle jej odpowiedzią, że pozwoliłam mojej dłoni opaść do końca na klamkę. Nic mną nie wstrząsnęło. Mówiła prawdę; nie było żadnych zabezpieczeń w prywatnych kwaterach. — Co? Dlaczego nie? — Jesteśmy we wnętrzu włości. Zabezpieczenia nigdy nie były tu potrzebne. — Na lądzie sprawy mają się inaczej — powiedziałam otwierając drzwi. Pokój Dean’a był zaskakująco normalny, równie dobrze mógłby być to pokój Quentin’a, czy Raj’a z kilkoma tylko zmianami. Ciemno niebieski dywan zmiękczał wypolerowaną drewnianą podłogę, pasujące zasłony okalały pojedyncze okno, które miało kształt bulaja. Sosnowa szafa stała pod jedną ścianą, a łóżko stało zsunięte pod oknem. Resztę dostępnego miejsca zajmowały półki, uginające się pod ciężarem książek. — Zostańcie tutaj — powiedziałam robiąc krok do środka. Oczy Diandy rozwarły się szeroko. Podniosłam dłoń, aby powstrzymać jej protest. — Proszę. Wiem, że było tu do tej pory sporo osób, ale muszę przynajmniej spróbować. — Pozwól jej Di — powiedział Patrick, kładąc rękę na jej ramieniu. — Dobrze. — Zgodziła się opierając o męża. — Działaj. Skinęłam i odwróciłam się wchodząc powoli do pomieszczenia. Żadna krew nie została tu przelana. To był niewielki problem (biorąc pod uwagę to, że najlepiej pracowałam, kiedy robiłam to przy pomocy krwi), ale nie taki, którego nie mogłabym pokonać. Większość osób zakłada, że na nieznanej scenie zbrodni pracuje się gorzej, niż na tej znanej, skoro nie będzie się w stanie stwierdzić, co leży nie tam gdzie powinno. Wszyscy, którzy tak uważają mają po części rację, ale po części są też w błędzie. Nie mogłam stwierdzić, co jest nie na miejscu, a już na pewno, nie byłam w stanie stwierdzić, czy coś zginęło, ale w tym samym czasie nie miałam też żadnych uprzedzeń, co do tego gdzie, co być powinno. Znajome miejsce zbrodni może być dziwnie przytłaczające, kiedy zostaje w jakiś sposób zakłócone, podczas gdy nieznane miejsce od samego początku jest dziwne. Co ważniejsze ci, którzy wypełniają papierki spoglądając na znajome miejsce, sortując przedmioty, przypisując je odpowiedniemu miejscu robią to automatycznie. Ich oczy przeskakują po tych przedmiotach. To niebezpieczne, bardziej niż nie wiedza, co można bezpiecznie zignorować. Mając wybór, zawsze wybrałabym nieznane mi miejsce zbrodni. Prześcieradła na łóżku Dean’a były wygładzone. Wskazałam na łóżko, kontynuując przegląd pokoju. — Czy Dean ma w nawyku tak dokładne ścieleni łóżka? — Helmi zrobiła to dla niego — powiedziała Dianda. — Kiedy zniknął było niepościelone.
Zdusiłam w ustach moją zwyczajową połajankę o nie wpuszczaniu nikogo na miejsce przestępstwa. Przynajmniej większość lądowych wróżek ogląda programy o policjantach i tak jakby rozumie, o czym mówię. Nie byłam pewna, czy w Podwodnym Królestwie w ogóle wiedzą, czym była telewizja. — Czy było w nim coś dziwnego? — Nie. — Jasne. — Książki na półkach ułożone były alfabetycznie, nawet te, które były tak cienkie i zaklinowane w szczeliny między innymi książkami, stały tam gdzie powinny. Dean miał problem z przestrzenią, ale nie z organizacją. — Skąd pochodzą te książki? — Z księgarni i z Amazon18— odpowiedział Patrick. Uśmiechnął się na moje zaskoczone spojrzenie. — Ląd nie ma monopolu na adaptację nowoczesnych technologii, wiesz. Jest coś, co można powiedzieć o anonimowości zakupów online. — W internecie nikt nie wie, że jesteś syreną — potrząsnęłam głową. — Czy je Helmi też poukładała? — Dean jest bardzo skrupulatny w sprawach swojej biblioteki — powiedziała Dianda. — Pytał...od jakiegoś czasu, o wzięcie go na wychowanie... — zerknęła na Patricka, mieszanina miłości i żalu wypełniała jej spojrzenie — Chciał wiedzieć jak wygląda życie na lądzie. — Mogę polecić jakieś dobre włości, kiedy nadejdzie czas — powiedziałam twardo ignorując, jej czas przeszły w odniesieniu do syna. — Miejmy nadzieję, że będziesz miała okazję — powiedział Patrick. Na to nic nie mogłam odpowiedzieć. Obrzuciłam pomieszczenie kolejnym przeciągłym spojrzeniem, nim ruszyłam w kierunku łóżka. Ciężko było oprzeć się pokusie muśnięcia narzuty, tylko odrobinę; wystarczająco, aby wyglądało, że nastoletni chłopiec wciąż tu żyje. Mieszanina porządku i ostrożnie uporządkowanych półek z książkami z łatwością pozwoliła mi wyobrazić sobie, że to pokój Quentin’a. Z chęcią rozpoczęłabym wojnę, aby odzyskać mojego giermka. Nie chciałam nawet myśleć o tym, gdyby to życie Gilly było zagrożone. Stolik nocny stał pod bulejowym oknem, na którym znajdował się standardowy asortyment drobiazgów: olejowa lampa, sfatygowana kopia powieści Stephena Kinga z zakładką mniej więcej w połowie i ceramiczne naczynie wypełnione tego rodzaju asortymentem, jaki wypełnia kieszenie każdego aktywnego nastolatka. Niewielkie kamienie, pokryte korozją i solą monety, kilka kawałków papieru. Większość z nich wyglądała jak wydarta z jakiś dworskich dokumentów, albo dużych kawałków pergaminów, co sprawiło, że kawałek papieru w niebieskie linie wyglądał tu nie na miejscu. Kucnęłam przy stoliku, oddychając głęboko, starając się odnaleźć jakikolwiek ślad magii potwierdzający moje podejrzenia. Powietrze pachniało czysto z silnym podłożem morskiej wody i wypolerowanego drewna. Zamknęłam oczy zmuszając się do koncentracji. 18
Amerykańska firma specjalizująca się w handlu internetowym z siedzibą w Seattle.
Moja własna magia zaczęła się wznosić, świeżo ścięta trawa i miedź, zapach ten jakoś pomagała mi wyodrębnić inne, bardziej niż je przytłaczać. I wtedy, zagrzebaną pod silniejszymi, świeższymi zapachami była rzecz, którą jednocześnie bałam się i miałam nadzieję odnaleźć: kwiat musztardy i gorący wosk. Podpis magii Raysel. Otworzyłam oczy i sięgnęłam po skrawek papieru. Był zniszczony przez wodę, i większość z listy przedmiotów została wymazana wraz z czytaniem, ale dziecięce pismo Raysel nadal było czytelne w kilku miejscach. ‘Zapukaj trzy razy’ — przeczytałam na głos. — Co to może znaczyć? — Cała służba jest zobowiązana pukać trzykrotnie przed wejściem — powiedziała Dianda. Zmarszczyła się, kiedy stanęłam, aby na nią spojrzeć. — To daje mieszkańcom czas, aby się przygotować, tak by nie byli zaskoczeni. Służba, która nie puka musi liczyć się z tym, że może spotkać ich niezbyt przyjemne powitanie. — Nieprzyjemne jak? Wyraz twarzy Diandy pokrył się lekkim uśmiechem, pokazującym więcej zębów niż na mój gust było to konieczne. — Bolesnym. Nawet w naszych kwaterach nigdy nie jesteśmy nieuzbrojeni. — Uroczo. Czy Selkies wiedzą o pukaniu? — Tak — odpowiedział Connor. — Ale...nigdy nie mówiłem tego Raysel . Nie było powodu. O zabezpieczeniach też nie było potrzeby jej mówić, ale zdecydowałam się zachować to dla siebie. — Ktoś to zrobił.— Podniosłam skrawek papieru. — Rayseline była tutaj i miała napisane instrukcje, które pomogły się jej tu dostać. — Łatwo było sobie wyobrazić Helmi znajdującą skrawek papieru, podczas sprzątania pokoju i zwyczajnie odłożenia go do reszty, nie zdając sobie sprawy z tego, że pochodził innego źródła. — Gdzie jest teraz? — zażądała odpowiedzi Dianda. — Gdzie moi synowie? — Nie wiem. Ale się dowiem. — Odłożyłam papier do naczynia, prostując się. W pokoju Dean’a nie było więcej niczego interesującego, choć jestem pewna, że nie byłby szczęśliwy gdyby zobaczył, że przeglądam jego szuflady z bielizną. W końcu, nawet Dianda musiała przyznać, że skończyliśmy i przenieśliśmy się dalej do pokoju Peter’a. Jeśli Dean marzył o lądzie, to Peter był normalnym dwunastolatkiem i wysiłki Helmi, które miały doprowadzić jego pokój do podobnego stanu, jak pokój Deana zawiodły. Jak tylko przekroczyłam próg od razu wiedziałam, że jest kolekcjonerem muszli, wielbicielem dziwnych kamieni i poszukiwaczem na zatopionych statkach. Chyba, że udało mu się zdobyć ten imponujący asortyment monet, kul armatnich i innych pamiątek z wraków przez Internet, w co jakoś wątpiłam. Nie miał łóżka; zamiast tego głęboki wypełniony morską wodą basen wielkości hotelowego jacuzzi znajdował sie po środku pokoju z rączkami po bokach, aby łatwiej było wydostawać się na zewnątrz.
Ale nic z tego nie miało znaczenia, ponieważ zapach krwi podrażnił mnie po nosie tak szybko, jak tylko otworzyłam drzwi. Złapałam się framugi na wpół oszołomiona. Connor chwycił mnie za ramię, dodając trochę stabilności. — Co to? — domagała się Dianda. — Co się stało? — Krew — powiedziałam próbując skupić spojrzenie. — Ktoś używał tu magii krwi. — To niemożliwe. Wiedzielibyśmy o tym. — A może nie — powiedział Patrick. — Amandine potrafiła wyodrębnić pojedynczą kroplę krwi na ogromny boisku. Widziałem raz jak to robiła, na jakimś letnim festiwalu. Dla niej to była taka sztuczka dla rozrywki. — Była czystej krwi. October jest Odmieńcem. — Nie, jeśli chodzi o krew — powiedział Connor z godnością. Ledwie ich słyszałam. Byłam zajęta próbą przesortowania się przez skonfliktowane informację, które otrzymywałam z tego pomieszczenia, w którym czułam krew, która nie była do końca krwią i magię, która nie była magią. Otrząsnęłam się z dłoni Connora i ruszyłam do przodu, nie pozwalając sobie patrzeć, dokąd idę. Ślad był dla mnie zbyt wątpliwy, abym mogła się rozpraszać przez otaczające mnie rzeczy. Jeden krok. Drugi. Przy trzecim kroku, potknęłam się prawie o krawędź basenu i musiałam ośmielić się spojrzeć w dół, w celu utrzymania równowagi. Po tym nieomal straciłam ślad i musiałam zatrzymać się ponownie, zamykając oczy i oddychając tak głęboko, jak tylko mogłam. Zapach krwi był niemożliwy do przeoczenia, zaraz po tym, jak otworzyliśmy drzwi, ponieważ był tu uwięziony, ale teraz z powietrzem cyrkulującym z korytarza, robił się coraz słabszy. Musiałam się pośpieszyć w innym razie już wcale go nie znajdę. Trzy kolejne kroki doprowadziły mnie do ściany. Pokryta była skomplikowanym gobelinem utkanym z sieci na ryby, lin i postrzępionych, i poplamionych fragmentów żagli, wszystko to wysadzane muszlami i kawałkami interesujących korzeni. Krew znajdowała się na włóknach w miejscach, w których palce krwawiły, w procesie wiązania węzłów, a może zaczepiania muszelek; obraz ciemnowłosego chłopca rasy Merrow uformował się w moich oczach i tak szybko jak tam powstał, tak szybko zniknął. Poznam Peter'a teraz, gdy go zobaczę, ale nie za tą krwią podążałam w tym pokoju. Odrzucenie tego śladu krwi zajęło mi kilka sekund. Moja własna magia wzniosła się wokół mnie ponownie. Użyczyłam sobie siły z jej znajomości pozwalając, aby zmyła wszystko oprócz krwi, nim przyklęknęłam i odciągnęłam podstawę gobelinu od ściany. Srebrna igła błyszczała pośród pętli rybich sieci i lin. Była praktycznie niewidoczna pośród wszystkich tych rzeczy, wplecionych w siatkę. — Tutaj — powiedziałam. Końcówka igły była ciemniejsza niż reszta. Nie potrzebowałam magii by odgadnąć, że była pokryta wyschniętą krwią. Ostrożnie, złapałam przeciwległy koniec i zaczęłam wysuwać ją z tej plątaniny. — Coś znalazłam.
— Co to jest? — Tym razem nic nie powstrzymało Diandy przed wkroczeniem do pokoju. Ruszyła w moją stronę, praktycznie wibrując z potrzeby dowiedzenia się, co też takiego znalazłam. — W jaki sposób moi ludzie to przeoczyli? — Nie wyczuli krwi. — Podniosłam igłę. — Nie dotykałabym tego na twoim miejscu. To zaklęcie bazujące na magii krwi. — Przeznaczone do czego? — Nie jestem pewna. — Przystawiłam igłę do nosa, wąchając ostrożnie. — Pachnie odrobinę jak elficki strzał, ale to nie do końca elficki strzał, ale nie do końca. Będę musiała zabrać to do znajomego alchemika; on będzie w stanie powiedzieć nam coś więcej. Oczy Diandy pociemniały. — Jeśli wydaje ci się, że pozwolę ci odpłynąć stąd z tym.— — Jestem pewna — przerwałam jej. — Dianda, próbuję uratować twoich synów. Wiemy, że Rayseline była w to zaangażowana i wiemy, że to magia krwi. Nie ma szans, że zrobiła to sama. To oznacza, że musimy znaleźć tego, kto jej pomógł, a najlepszy sposób, aby to zrobić, to dowiedzieć się, co to dokładnie jest. Walther będzie w stanie to zrobić. Jak dotąd mi ufałaś, czy jest coś, co sprawiło, że chcesz mi teraz odebrać to zaufanie? Oczy Diandy przeskoczyły z mojej twarzy do igły i z powrotem. W końcu powiedziała. — Helmi zapewni ci wodoszczelną butelkę abyś mogła przetransportować to na powierzchnię. Masz dwa dni na to, aby powiedzieć mi kto zabrał moje dzieci, zrozumiałaś? — Tak — powiedziałam. Chciałam więcej niż to, chciałam jej obietnicy, że nie będzie wojny, ale wiedziałam, że lepiej tego nie żądać. Jej dzieci zaginęły, miałam szczęście, że nadal jeszcze zachowywała się tak racjonalnie — Dobrze. — Ramiona Diandy opadły. — Czy...jest coś jeszcze, co moglibyśmy ci pokazać? Cokolwiek? Wzięłam głęboki wdech. — Szczerze, nie wiem. Nie jestem wystarczająco zaznajomiona ze sposobem konstrukcji waszych włości. Może zabierzesz mnie do miejsc ulubionych przez chłopców i zobaczymy, czy coś rzuci mi się w oczy — zerknęłam na igłę. — Po tym jak Helmi przyniesie butelkę. Już dziś wbiłam sobie w nogę zaczarowaną szpilkę, a skoro skończyło się tym, że mam teraz płetwy, wolałabym ponownie tego nie robić. — W porządku — powiedziała Dianda. Roztarła twarz dłonią, wyglądając na bardzo zmęczoną. — A więc oprowadzę cię. — Potem przydałaby się też eskorta na powierzchnię, jeśli nie masz nic przeciwko. Chyba sama nie znajdę drogi powrotnej. — Machnęłam nadal pokrytą błonami dłonią, wskazując na swoje ciało. — To nie potrwa wiecznie i nie będzie ze mnie wielkiego pożytku, kiedy utonę, gdy opadnie zaklęcie Luidaeg. — Dostaniesz eskortę — powiedział Patrick.
Zaległa cisza. Rozejrzałam się żałując, że nie mam dla nich lepszych nowin żałując, że nie mam żadnego pomysłu, dokąd mogła zabrać ich Raysel, ale nie miałam ani jednej z tych rzeczy. Ale to, że nie miałam niczego konstruktywnego do powiedzenia nie powstrzymało moich ust przed otwarciem. — Więc — spytałam. — Czy ktoś może wie jak usunąć plamy z soli ze skóry?
h Siedemnaście Mogłabym spędzić dni, jeśli nie tygodnie na eksplorowaniu Solnej Mgły. Był to labirynt, któremu nie dorównywały nawet Cieniste Wzgórza, skoro Cieniste Wzgórza, chociaż udawały, że wierzą w grawitację. Solna Mgła miała sale balowe, w których każda ściana była parkietem. Jadalnie, w których stoliki wisiały podwieszone na linach z wodorostów, które służyły jednocześnie za żyjący sałatkowy bar i przejścia znajdujące się w miejscach, co, do których nie mogłam używać słów takich jak podłoga czy sufit. Nawet wypełnione powietrzem miejsca były zbudowane bez dbałości o przyziemną architekturę, wypełnione roślinami, które wydawały się zostać „zapożyczone” z tonących statków. Wróżki były tak samo dziwne jak ich otoczenie. Merfolk19 z ogonami jak koniki morskie trzymały się blisko podłogi podwodnych obszarów. Wydawało mi się, że pełnią podobną rolę do naszych Hobsów20, skoro głównie wszyscy oni zajmowali się jakimiś pracami domowymi, czy też drobnymi naprawami i nie spoglądały w górę, gdy tam przepływaliśmy. Cephali21 znajdowały się zarówno na mokrych jak i suchych obszarach, zazwyczaj uzbrojone zwisając z sufitu. Według tego, co mówiła Dianda służyły, jako książęce straże z wyjątkiem kilku takich jak Helmi, które zajmowały się prywatną służbą. — Jest smutna z powodu chłopców, ponieważ ich kocha, ale również dlatego, że symbolizują jej porażkę. — powiedziała Dianda. — Powinna była ich strzec. A ktoś ich skrzywdził, gdy ona stała na straży. To nie do zaakceptowania dla Cephali. — Więc chodzi tu też o jej honor? — O jej życie —Dianda zacisnęła usta. — Jeśli się nie odnajdą, jej rodzina zabije ją przeprosinami dla mego księstwa. Gapiłam się na nią. — I masz zamiar im na to pozwolić? — To jest Podwodne Królestwo — odparła. — Wszystko tu załatwiamy inaczej. Zaczynałam sobie powoli uświadamiać jak, inaczej. Po trzecim przejściu pomiędzy powietrzem a wodą, zaczęłam się czuć już nieomal naturalnie. 19 20 21
Istoty czujące lecz o niespecjalnej inteligencji, humanoidalne powyżej pasa, poniżej przechodzą w silny, najczęściej rybi ogon. Zgodnie z angielskim folklorem, niewielkie istoty, tak zwane domowe duszki. 3Istoty morskie humanoidalne powyżej pasa, poniżej przypominające ośmiornice……………………………………………………
…………………………………………………..
Tak naprawdę nie musiałam nawet wcale myśleć o tym, aby mieć znowu ogon, czy nogi, to działo się po prostu samo, moje ciało zmieniało się dostosowując do otoczenia naturalnie. Zielona sukienka nie zmieniała się wraz ze mną i przytulała ciasno do mej skóry, gdy wychodziłam z wody. Nie ociekała jednak wodą tak bardzo jak moje jeansy. W końcu zawędrowaliśmy z powrotem do tego przypominającego akwarium pokoju, otoczonego tym wprost nieprawdopodobnym oceanem letnich krain. Syreny, walenia i jej koników morskich nie było, zastąpiły je trzy morskie wróżki, konie i cała szkółka podwodnych dzieciaków. Były dzikim asortymentem grzyw, ogonów i macek, gdy goniły się nawzajem wokół wodorostów i raf koralowych. Dianda i Patrick spoglądali na ten obrazek z nieskrywaną tęsknotą, wydając się nie dbać o to, że byłam nadal obok, wciąż ich obserwując. Connor położył dłoń na moim ramieniu. Odwróciłam głowę pytając: — Odstawisz mnie na powierzchnię? — Jeśli myślisz, że dotrzymasz mi kroku — spojrzał na błony między mymi palcami. — Ile to potrwa? — Nie tak długo abym mogła dłużej tu pozostać. Nie mam ochoty utonąć w drodze na powierzchnię. — Anceline i jej bracia cię odeskortują — powiedziała Dianda, gwałtownie odwracając się od ściany. — Connor, ty jesteś potrzebny tu na dole, na razie. — Co? — Jego oczy rozwarły się. — Wasza miłość, ja … — — To zaszczyt być eskortowaną przez Anceline i jej braci — powiedziałam, przerywając mu. Jeśli Dianda zatrzymywała przy sobie Connora, to dlatego, że chciała przepytać go na temat Rayseline. To było coś, co musiało odbyć się najszybciej jak to tylko możliwe, dla dobra nas wszystkich. — Jest tylko jedna sprawa. Dianda zamrugała. Najwyraźniej nie oczekiwała, że poczynię jakąś prośbę. — Co? — Czy mogę dostać z powrotem swoje ubrania? — Oczywiście. — Wyraz twarzy Diandy zmiękł. — Możesz zatrzymać sukienkę. Uznaj to za dar. — Coś w stylu „udałam się do zaginionego miasta Atlantydy i wszystko, co dostałam to ten kiepski T-shirt”, tak? — spytałam. Dianda spojrzała na mnie pusto. — Atlantyda nie jest zaginiona. To jakieś osiem dni drogi stąd. No jasne. — Skoro Connor tu zostaje, jak powiadomić cię o tym, czego dowiem się na temat mojego znaleziska? Nie będę w stanie tu powrócić po tym jak zaklęcie opadnie i nie wiem, czy Luidaeg zgodzi się przygotować ….. — Zwolnię go wcześniej. W przypadku braku jego osoby...— Wsunęła dłoń do kieszeni spódnicy wyciągając trzy maleńkie szklane, zakorkowane buteleczki ze zwitkiem pergaminu we wnętrzu. Wyglądały tak jak pamiątki, które można było kupić na wszystkich stoiskach wzdłuż promenady. — Jeśli wrzucisz jeden z nich do wody, odnajdzie mnie.
— Praktyczne.— Zatknęłam je za pasek z nożami, który mocno je przytrzymywał. — Obiecuję, że zajmiemy się tym tak szybko, jak tylko możemy. — Zrób, co w twojej mocy. — Patrick położył dłoń na moim ramieniu, nieomal idealnie odzwierciedlając gest stojącego obok mnie Connora. — Connor, dlaczego nie pokażesz October wyjściowego basenu? Helmi spotka się tam z tobą i zaprowadzi October na spotkanie z Anceline i innymi. — Oczywiście, Wasza łaskawość — powiedział Connor. Odsunął się ode mnie i ukłonił Lordenom. — Gdzie was później znajdę? — Spotkajmy się w głównym holu — powiedziała Dianda. — Doceniam waszą gościnność — powiedziałam i dygnęłam przed nimi. Gdy się wyprostowałam, dodałam jeszcze. — Sprowadzę twoich synów do domu. — Proszę — powiedziała Dianda. Nic więcej niż to; wszystko inne zostało już powiedziane. Ona i Patrick odwrócili się i odeszli, pozostawiając mnie samą z Connorem. Westchnęłam. — Nie mogę się doczekać, kiedy będę znowu na suchym lądzie. — A ja, kiedy będę tam z tobą. — Connor dotknął mego policzka. Chodź, zabierzmy cię do domu. Poprowadził mnie ścieżką ponad wodą, poprzez włości. Mijaliśmy wróżki Merrow w ich ludzkich formach, Cephali robiące swoje na podłogach i ścianach oraz sufitach z taką samą łatwością oraz Selkie, dużo Selkie. Dostrzegłam nawet kilka wróżek z oddziału strażników Asrai; maleńkie istotki o srebrnych włosach, które mogłyby uchodzić za dzieci, gdyby nie dziesięciolecia odzwierciadlające się w ich oczach. Żadne z nich nie zwróciły na nas najmniejszej uwagi. Byłam w końcu w towarzystwie Selkie, wyglądałam jak Merrow i najwyraźniej tu należałam. Stawało się coraz bardziej widoczne, w jaki sposób Rayseline udało się zrobić to, co zrobiła. Mimo wszystkich komentarzy Patrick’a na temat tego, że Podwodne Królestwo przystosowuje technologię śmiertelników, nadal żyli w świecie, w którym życie wróżek było prostsze. Kiedy jeszcze ludzie nie wkraczali na nasze ziemię i kiedy nasze włości były pełne, ponieważ mieliśmy wystarczającą ilość osób, aby je wypełnić. Teraz znamy wszystkich, którzy mieszkają w naszych domostwach, bo pozostało nas tak niewiele. Podwodne królestwo jednak nie miało takiego problemu. Zamiast tego było wręcz przeciwnie. Kiedy jest zbyt wielu ludzi, aby znać ich z widzenia, istnieje ryzyko pojawienia się obcych. A obcy mogą robić naprawdę złe rzeczy. Helmi czekała przy wejściu do basenu. Miała moje ubrania, buty i skórzaną kurtkę (wszystko nadal ociekające wodą) trzymając to wszystko na odległość ramienia. — To Twoje — powiedziała tak szybko jak byłam wystarczająco blisko, aby je od niej zabrać. — Zabieram cię na spotkanie z Anceline na zewnątrz, pójdziesz ze mną? — Sekunda. — Wygrzebałam buteleczki otrzymane od Diandy z za paska nim rozpięłam kieszonkę na piersi w kurtce i wrzuciłam je do środka, razem z butelką, w której znajdowała się igła z pokoju Peter’a. Nie było to idealne rozwiązanie, ale uchroni mnie to, przed utratą ich w czasie powrotu na powierzchnię.
Po chwili wsunęłam na siebie zimną i mokrą kurtkę drżąc, kiedy ciężka skóra dotknęła moich ramion. Mogłam sobie kupić nowe jeansy, ale kurtka była czymś, czego nie mogłam zastąpić. Connor obserwował mnie jak poprawiam rękawy, po czym nachylił się i pocałował mnie, zaciskając między nami moje mokre ubrania. Nie dbałam o to. Całowanie go było wartę pewnych niedogodności. Odsuwając się spytał: — Wszystko dobrze? — Tak — przytuliłam do siebie mokre rzeczy. — Zadzwoń do mieszkania, jeśli będziesz czegoś potrzebował. Jedna z nas tam będzie. Może nie ja, ale — — Kocham cię. A teraz idź. I uważaj na siebie. — Spróbuję — powiedziałam. A potem odwróciłam się i wskoczyłam do wody, nogi najpierw. Helmi czekała na mnie u wlotu do tunelu łączącego wejściowy basen z resztą miejsca do chwili, gdy nie pojawiły się ponownie moje płetwy. Jej macki owinięte były wokół kotwicy, która trzymała ją na miejscu. Gdy do niej podpłynęłam, puściła się i nakazała, abym za nią podążyła. Cephali poruszają się w wodzie wolniej niż Merrow ( no, ale tak jest też z większością motorówek). Nadążenie za Helmi było łatwe. Nawet zielona sukienka mnie nie spowalniała, chociaż musiałam wyglądać całkiem głupio, zwłaszcza w połączeniu ze skórzana kurtką. Syrena w spódnicy nie stanie się następnym modowym trendem, Na pytanie, dlaczego Anceline nie przybyła do włości, aby się ze mną spotkać otrzymałam odpowiedź, kiedy Helmi wyprowadziła mnie przez okno na otwarte wody. Czekało tam stado waleni, przyprawiając mnie o zatrzymanie się w pół ruchu i gapienie. Anceline była w zasadzie normalnej wielkości, na tyle na ile wróżki mają wpływ na takie rzeczy; jej ludzka połowa była większa niż jakikolwiek człowiek, ale nadal mniejsza od mostowego trolla, nawet ze swoim ogonem nie miała więcej niż dwanaście stóp długości. Dwie inne były podobnego koloru i rozmiaru. Pozostała czwórka była nieomal dwukrotnie większa i przypominała kolorem szarego wieloryba. Helmi posłała mi rozbawione spojrzenie, łapiąc mój nadgarstek w swoje macki, kiedy podpłynęła do nich. Pozwoliłam sobie być holowaną, zaczynając płynąć o własnych siłach, kiedy stało się jasne, że zamierza mnie holować całą drogę do czekającego stada. Anceline podpłynęła, wychodząc nam na spotkanie, wykonując jakiś dziwaczny gest grzecznościowy, nim gestem nakazała mi abym chwyciła się jej płetwy grzbietowej. Zamrugałam. Powtórzyła swój gest z większą natarczywością. Czas uciekał i chociaż nie sądziłam, że jestem już w miejscu, w którym zaklęcie Luidaeg przestanie lada moment działać, nie chciałam ryzykować. Poza tym, nie mogłam kłócić się z nią tutaj pod wodą. Wskazałam Helmi, aby uwolniła moje nadgarstki nim przepłynęłam te ostatnie kilka stóp do miejsca, w którym czekała Anceline i złapałam płetwę prawą dłonią, lewą trzymając ubrania blisko piersi. Mój ogon rozciągnął się wzdłuż całej długości jej ciała, a moje płetwy leżały na wierzchu jej własnych czarno białych.
Prawdopodobnie powinnam oczekiwać, że ruszy jak, no nie wiem, wieloryb zabójca z syreną zwisającą z jego pleców. Z jakiegoś powodu nie oczekiwałam, że będzie taka szybka. Wróżki Merrow poruszają się z prędkością, która wydaje się nieprawdopodobna. Przy waleniach jednak wydają się powolne. Anceline i inni przecinali wodę jakby ścigali się ze sobą, ciągnąc mnie w ślad za sobą. Sama nigdy nie byłabym w stanie za nimi nadążyć. Trzymałam się tak mocno jak tylko mogłam z głową w dole modląc się, abym tylko nie wessała do ust ryby, czy czegoś podobnego, gdy pędziliśmy w górę. Miejsca zmiany temperatury przekraczaliśmy tak szybko, że nieomal niemożliwym było je poczuć. Woda wokół nas ciemniała, gdy wkraczaliśmy ponownie na wody śmiertelników, a potem zaczęła się gwałtownie rozjaśniać, kiedy zbliżaliśmy się ku powierzchni. Walnie nie zwalniały. To prawdopodobnie nie powinno mnie martwić, ale byłam zbyt zajęta trzymaniem się na śmierć i życie, aby o tym myśleć. Kolejna rzecz, której nie oczekiwałam o poranku: holowanie z wody przez walenia. Miałam wystarczającą ilość czasu, aby zdać sobie sprawę, że słońce już stoi na niebie, co oznaczało obecność ludzi w dokach. Anceline śmiała się cały czas. Walenie przełamujące fale wokół nas, śmiały się również, wyskakując z wody. Przynajmniej ktoś tutaj się dobrze bawił. Puściłam płetwę Anceline, kierując się w stronę powierzchni i odpływając trochę dalej, aby uniknąć uderzenia przez opadającego walenia. Odwróciłam się spoglądając w kierunku doków tak szybko jak tylko znalazłam się w bezpiecznym miejscu, w pełni oczekując ludzi, wskazujących, w naszą stronę i krzyczących coś o syrenach. Ale nikt nawet nie zerkał w naszym kierunku. Co prawda dokerzy i przechadzający się turyści tam byli, po prostu wydawało się, że nie widzą, że my też tam jesteśmy. Anceline zaśmiała się ponownie i podpłynęła do mnie. — Nie widzą nas — wyjaśniła. Nie rozpoznałam jej akcentu, coś słodkawego, śpiewnego i całkowicie obcego. — Rzucamy zaklęcie odwróć wzrok, gdy się wynurzamy. Chwilę zajęło mi zdanie sobie sprawy, że ona ma na myśli zaklęcie nie patrz tutaj. Musiałam być za bardzo rozkojarzona podczas holowania, bo tego nie zauważyłam. — Niezła sztuczka — skomentowałam. Reszta stada podpłynęła i okrążyła mnie w szerokim kole, ich twarze wciąż wykrzywione wesołością. Anceline uśmiechnęła się i gestem nakazała mi za sobą podążyć, płynąc jednocześnie w kierunku brzegu. Inne walenie popłynęły za nami, chociaż więksi członkowie stada przystanęli, kiedy woda zaczęła robić się płytsza. Anceline popłynęła dalej niż inni, ale nawet ona zatrzymała się nim dotarłyśmy do doku. — Dalej już nie mogę pójść — powiedziała. — Skończysz podróż na własną rękę? — Tak sądzę, tak — odparłam. — Doceniam eskortę. Machnęła złączoną błonami czarno białą dłonią — Pretekst by odwiedzić powierzchnie zdarza się rzadko i powinien być należycie przyjęty. Pływamy w błogosławionych wodach. — Uhm. Jasne. — Szerokiej wody i słodkich płetw, małe lądowe stworzonko. — Anceline uśmiechnęła się. — Jeśli jeszcze raz się spotkamy, popłyniemy szybciej.
— Jasne. Nie mogę się doczekać. — W moich koszmarach, będę na to czekać. Prawdopodobnie każdej nocy przez resztę moich dni. Anceline odwróciła się i zagwizdała. Reszta waleni skinęła i pomachała mi nim zniknęła między falami. W kilka sekund zostałam sama, kołysząc się na wodzie kilkaset metrów od brzegu San Francisco. Nie można powiedzieć, że nie wiodłam interesującego życia. Popłynęłam w stronę brzegu tak szybko jak tylko mogłam, walcząc z falami i próbując utrzymać głowę ponad wodą. Ciężar mojej skórzanej kurtki i kupki ubrań, które nadal trzymałam nie pomagał mi zbytnio, ale nie miałam zamiaru się ich pozbywać, kiedy zaholowałam to już tak daleko. Żaden z dokerów nie spojrzała w moją stronę, gdy tak płynęłam, ale nie miałam zamiaru testować swojego szczęścia. Na miejsce przeznaczenia wybrałam sobie opuszczone molo takie, na którym nie było śladu ludzkiej aktywności. Sięgnęłam już doku i zastanawiałam się właśnie nad tym jak wydostać się z wody, kiedy zdałam sobie sprawę z mojego kolejnego problemu: Connor został w Solnej Mgle, a ja nie miałam podwózki do domu, Quentin był w mieszkaniu, więc nie miałam również telefonu. — Och, na dupę Titanii — wymamrotałam. — Całujesz matkę tymi ustami? — zapytał jakiś grzmiący głos. Coś, co początkowo wzięłam za stos skrzynek i splątanych sieci, okazało się postacią taksówkarza znanego, jako Danny McReady. Nawet nosząc swoje ludzkie zauroczenie był wystarczająco duży, aby prawie całkowicie zasłonić mi widok. — To znaczy, nie ostatnio. — Danny! — Machnęłam wolną dłonią. — Dzięki ci Oberonie, naprawdę nie chciałabym kraść dzisiaj samochodu. — To mój ulubiony wzorzec prawa i porządku — skomentował Danny. Podszedł na skraj doku kucając, aby na mnie spojrzeć. — Potrzebujesz pomocy? Wiesz, nigdy nie sądziłem, że jesteś długodystansowym pływakiem. — Uwierz mi nie jestem. — Rzuciłam ciuchy na ląd gdzie wylądowały z głośnym plasknięciem. Wyciągnęłam w górę ręce. — Wyciągnij mnie. Nie rób scen i nie upuść mnie z powrotem. — Teraz, ranisz moje uczucia. Dlaczego miałbym cię upuścić? — Na maleńkie cycki Titanii, dziewczyno jesteś pieprzoną rybą! Uderzyłam w wodę. Mocno. To nie powinno być zaskoczeniem. — Do cholery Danny. Mówiłam, żebyś mnie nie upuścił! Kilku dokerów obejrzało się w naszą stronę. Skrzywiłam się. — Mógłbyś krzyczeć odrobinę głośniej? Chyba jeszcze ci z wiadomości wieczornych cię nie usłyszeli — Nie powiedziałaś, że jesteś pieprzoną rybą! — A jak inaczej miałam niby odwiedzić Podwodne Królestwo? Wypożyczyć łódź podwodną? — Miałam zamiar porządnie potrząsnąć Quentinem za to, że pozwolił, aby Danny odebrał mnie bez ostrzeżenia. Dosłownie nim potrząsnąć.
— Och, bo może porośnięcie łuską i płetwami było niby bardziej oczywistym rozwiązaniem — sarknął Danny pochylając się i oferując mi swoją rękę. — Ostrzeż kumpla następnym razem, kiedy będziesz robiła coś równie szalonego. — Następnym razem, upewnię się, że dostaniesz stosowne memo. Trzymaj. — złapałam jego dłoń, skupiając się na płetwach i ogonie, aby zmienić je w funkcjonalniejsze na lądzie nogi. — A teraz mnie wyciągnij. —Jeśli jesteś pewna...— powiedział i wyciągnął mnie na suchy ląd. — Znacznie lepiej. — Tak myślałam. — Miałam już nogi pod sobą, kiedy ostry ból przeszył moje udo. Upadłam na kolana, przyciskając prawą dłoń do źródła bólu. Szpilka Luidaeg wystawała z mego ciała, metal był mokry od krwi. Ledwie udało mi się powstrzymać ją przed dalszym wychodzeniem — O cholera! — Co się stało? — Domagał się wyjaśnień Danny. — Koniec zaklęcia. — Wyciągnęłam szpilkę, pokazując mu ją, nim zaczepiłam ją o ramiączko sukienki. Koniec z odgrywaniem małej syrenki. — Dobrze. To było zbyt dziwaczne nawet jak na ciebie. — Danny ponownie załapał mnie za rękę i podciągnął na nogi. Nie musiał bardzo się nad tym trudzić. Nie jestem chudziną, ale kiedy jesteś tak wielką osobą jak Danny bycie małym jest terminem względnym. Jego taksówka była zaparkowana nielegalnie na przystanku autobusowym, stała tam z zapalonymi światłami. Otworzył drzwi po stronie pasażera machając, abym wsiadła. — Pani przodem. — Co, tak abym mogła wyzwolić jakąkolwiek pułapkę, którą może czekać w środku! — Dokładnie! Wnętrze taksówki Dannego pachniało jak sztuczna sosna, nie tak sztuczna jak zioła wykorzystane do uroku gremlina, którego używał, aby wprowadzić w błąd policyjne radary i coś, co było prawie, ale nie całkiem psem. A to byłyby jego Barghestsy. Szczęśliwie nie było żadnego z nich w środku. Nie jestem pewna, czy zniosłabym entuzjastyczne wylizywanie przez jadowitą postać jak z horroru, kiedy byłam ociekająca woda i pozbawiona kofeiny. Danny musiał widzieć jak bardzo byłam zmęczona, ponieważ nie mówił nic po tym jak odbiliśmy od krawężnika. Po prostu jechał, pędząc z prędkością, której nie można było nazwać niebezpieczną, tylko szaleńczą. Danny był jednak wystarczająco dobrym taksówkarzem, że nie był to problem. To była po prostu część jazdy z nim, edukował turystów odwiedzających to miasto: mianowicie, taksówkarze San Francisco są szaleni. To ja przełamałam ciszę pytając: — Byłeś w stanie dowiedzieć się czegoś od tych kamieni? — Z niektórych. Ale nie tyle, aby miało to jakiś sens. — Westchnienie Dannego przypominało odgłos żwiru grzechoczącego w koszu na śmieci. — Widzisz, sprawa z kamieniami ma się tak, że przykładają uwagę, ale robią to bardzo powoli. Kiedy już raz je zasmucisz, trochę czasu potrzeba, by je uspokoić. Nadal próbuję wydobyć z nich informację skąd wszystkie pochodzą. Wiedza skąd pochodzą kamienie, byłaby jakimś tam początkiem. — Co masz do tej pory?
— Ogrody, rzeki, chodniki. — Danny posłał mi spojrzenie z ukosa w niepokojący sposób odciągając oczy od drogi. — Niektóre z tych najstarszych, tych najspokojniejszych, pamiętają cię. Niektóre mówią, że pochodzą z twojego ogrodu. Że kiedyś mieszkały tam pod eukaliptusowym drzewem. Jakaś klucha uformowała się w moim gardle. Sylvester tylko raz przyprowadził Raysel do mieszkania, które dzieliłam z Cliffem; zbyt niebezpieczne było zabieranie szlacheckiego dziecka do świata śmiertelników, pomijając już zagrożenie, że to sama Raysel powie coś, czego mówić nie powinna. Ale Sylvester chciał poznać moją córkę, która była zbyt ludzka, aby mogła wejść do jego włości i chciał też, aby Raysel zaczęła przyzwyczajać się do ludzkiego świata. Siedzieliśmy w ogrodzie za budynkiem godzinami, popijając lemoniadę, rozmawiając i obserwując jak Raysel goni pixie wokół trzech drzew, karłowatych eukaliptusów rosnących z tyłu za płotem. Nim wyszli zapytała mnie, czy ona i Gilly będą przyjaciółkami. Pomóż mi Maeve, ale powiedziałam jej, że tak. Sześć miesięcy później Raysel zniknęła. A nie długo potem ja również. Cliff wyprowadził się stamtąd podczas mojego zaginięcia i nigdy już tam nie wróciłam. — Tak — odparłam. — To by się zgadzało. Kilka minut później parkowaliśmy już przed moim budynkiem. Danny zatrzymał się przy krawężniku, mówiąc przepraszająco: — Wpadłbym, ale muszę wracać do domu i nakarmić dzieciaki. Nic ci nie będzie? — Na tyle na ile to możliwe — powiedziałam wysiadając z auta. — Zadzwonię jak tylko się czegoś dowiem — powiedział Danny. A wtedy już go nie było, wtapiając się z powrotem w uliczny ruch. Przytuliłam przemoczone ubrania do piersi i ruszyłam chodnikiem do bramy. Samochód Walther’a stał zaparkowany na jednym z miejsc przeznaczonych dla gości, ustawiony pod takim kątem, który łatwo dał mi do zrozumienia jak bardzo śpieszył się, kiedy to robił. Przyśpieszyłam kroku. Jeśli był tu w czasie zajęć lekcyjnych, to z powodu tego, że wpadł na coś, czym musiał się podzielić. Zabezpieczenia na drzwiach były zdjęte. Poczułam ulgę. Może to niezbyt właściwe z mojej strony oczekiwanie, że May będzie tu siedzieć i odgrywać moją sekretarkę, ale nie ufam automatycznym maszynom, a muszę być dla niektórych osób osiągalna. Otworzyłam drzwi wołając: — Wróciłam. — Po czym, weszłam do środka. — Dzięki ci Oberonie! — May wyleciała z kuchni rzucając mi się na szyję, nim w pełni zarejestrowała jak mokra byłam. Skrzywiła się i odsunęła. — Toby jesteś cała przemoczona! — Czy Quentin nie powiedziała ci gdzie byłam? — Przeszył mnie nagły lęk. Danny nie wspominał, że odwoził Quentina do domu; po prostu założyłam, że tak było, że to Quentin wysłał go, aby na mnie zaczekał. Jeśli nie…— — Quentin zasnął w moim pokoju — wyjaśniła May. — Nie mówił z sensem, kiedy tu dotarł. Powiedział, że uciekłaś z syrenami. Zapakowałam go do łóżka, kiedy tylko wzeszło słońce.
— To mniej więcej dokładny opis wydarzeń — potrząsnęłam głową. — Udałam się do Solnej Mgły z Diandą, aby poszukać wskazówek dotyczących tego, co stało się z chłopcami. Oczy May rozszerzyły się gwałtownie. — Znalazłaś coś? — To Rayseline. Jakiekolwiek wątpliwości, jakie mogłam mieć..., czy jest tu Walther? Widziałam jego samochód. — Jest w kuchni. Uczymy Raja robić cappuccino w ekspresie. — Coś łupnęło z kuchni, ilustrując jej słowa. Mój związek z ekspresem do kawy jest bardzo drogi memu sercu. Skrzywiłam się wyobrażając sobie rozentuzjazmowanego sobowtóra, rozwalającego mój ekspres. — W porządku. Powiedz mu, że tylko przebiorę się w coś suchego i przyjdę przedyskutować to, co już mamy. Dobrze? — Dobrze. — Zaraz wracam — powiedziałam i ruszyłam do pokoju. Wydostanie się z mokrych ciuchów było pierwszą sprawą do załatwienia, zaraz za tym stało wykombinowanie jak wysuszyć moją skórzaną kurtkę jednocześnie jej nie niszcząc. Były to całkiem komfortowo przyziemne problemy. Zsunęłam moją skórzaną kurtkę tak szybko, jak tylko zamknęły się za mną drzwi sypialni i odwiesiłam ją na klamkę, powstrzymując przed zalaniem reszty pokoju. Wysuszyłam włosy, ręcznikiem rzuconym tu poprzedniej nocy. Na dąb i jesion czy to naprawdę było zaledwie zeszłej nocy? I wsunęłam się w szlafrok. Walther i Raj dadzą sobie radę ze mną nie w pełni ubraną. Nie miałam zamiaru wbijać się w suche ubrania dopóki nie będę miała również suchej skóry pod nimi. Opróżniałam właśnie kieszenie kurtki, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. — Wszystko w porządku? — zawołała May. — Jestem tylko przemoczona — odkrzyknęłam. — Coś się stało? — Raj zrobił coś z ekspresem. Cały czas wypuszcza z siebie pianę, a Walther nie przestaje się śmiać. Powinnaś na to zerknąć. — Idę. — Sprawdziłam pasek szlafroka, zerkając na szczurze gniazdo, które miałam na głowie, nim złapałam kurtkę. Jeśli ktokolwiek mógł pozbyć się tych słonych plam ze skóry to był, to Walther. Impreza kawowa w kuchni była w pełnym rozkwicie. May udało się jakoś powstrzymać powódź wytaczającej się z ekspresu pianki, prawdopodobnie nie chciałam wiedzieć jak tego dokonała. Ona i Raj wycierali właśnie podłogę, podczas gdy Walther siedział przy kuchennym stole, trzymając w dłoniach kubek i szczerząc się w uśmiechu. Spike przycupnął na jego ramieniu. — Dzisiaj, uczymy się, dlaczego kiepsko jest używać magii ogniskowej w celu przyśpieszenia zaparzenia napoju — powiedziała May, odwracając się, aby powiesić swój ręcznik na zlewie. — To było pouczające — skomentował Walther. Raj uśmiechnął się radośnie. — May powiedziała, że to niemożliwe, abym zepsuł nowy ekspres do kawy.
— Jestem z ciebie dumna. Po raz kolejny udowodniłeś, że jesteś wyjątkowy. Nigdy więcej nie rzucaj zaklęcia na mój ekspres do kawy. — Uniosłam w górę kurtkę — Walther, jest jakaś szansa, że pozbędziesz się słonych plam z tego? Walther odwrócił się do mnie i zamrugał. — Mogę spróbować — powiedział, wstając. Spike zeskoczył na stół. — Naprawdę odwiedziłaś podwodne królestwo? — Cóż, najpierw zjechałam z wkurzoną syreną ulicą Leavenworth — powiedziałam, podając mu kurtkę. — A potem, tak odwiedziłam podwodne królestwo. To była dziwna noc, która przekształciła się już w dziwny dzień. — Coraz bardziej przekonujesz mnie, że przyjęcie pracy w przyjemnej i bezpiecznej klasie było najmądrzejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłem. — Tak, cóż, prawdopodobnie tak właśnie było — odparłam. — A dlaczego nie jesteś tam teraz? — Wziąłem wolny dzień. Groźba wojny wydaje się ważniejsza, niż powstrzymanie moich pierwszoroczniaków od spalenia budynku. — Walther zerknął na skórę. — Co z nią zrobiłaś? — Powtarzam, odwiedziłam podwodne królestwo. — Nawet nie wiem, po co pytam. — Zdjął okulary i założył za kieszonkę kurtki. Tak naprawdę ich nie potrzebował, jedyną wróżką czystej krwi, którą poznałam, a która potrzebowała okularów, była January O’Leary, ale jej oczy naprawdę były uszkodzone. Okulary Walther’a, to tylko część rutyny w stylu supermena Clarka-Kenta, skoro żadne ludzkie zauroczenie nie może ukryć błękitu jego oczu. Nie patrzy na ludzi, bardziej patrzy poprzez nich. Okulary są przeznaczone do tłumienia tego efektu, ponieważ lepsze takie mydlenie oczu, niż przerażeni studenci uciekający na jego widok z krzykiem, z sali. Raj przyniósł mi kubek kawy, zerkając na porozkładane na podłodze ręczniki.— Przepraszam za bałagan. — W porządku, tylko posprzątaj, a wszystko zostanie wybaczone. No chyba, że zepsułeś ekspres — przerwałam. — Chyba nie zepsułeś mi ekspresu? Raj i May potrząsnęli głowami w milczącej jedności. Natychmiast się zrelaksowałam. — W takim razie, wszystko dobrze. — To dobrze — powiedziała May. — A teraz, czego się dowiedziałaś? — Niczego dobrego — powiedziałam, biorąc łyk kawy nim zagłębię się w wyjaśnienia, co takiego zobaczyłam w Solnej Mgle. Cisza zaległa w kuchni, przełamywana jedynie dźwiękiem Walthera, przekopującego kuchenne szafki i nienapełniającego zlew wodą. Raj wyglądał tak jakby nie mógł zdecydować, czy buntować się przeciw takim ilościom wody, czy raczej pozwolić sobie na fascynację świadomością, że istnieje część świata wróżek, której nigdy nie widział. Kiedy skończyłam, May usiadła ciężko na krześle i powiedziała: — Raysel kogoś zabiła. — To, albo postrzeliła elfickim strzałem Selkie i ukradła skórę, no i jakoś udało jej się ukryć gdzieś śpiące ciało. — Nie musiałam dodawać, że coś takiego wymagałoby ogromu pracy, a Rayselwas nigdy nie lubiła się przemęczać. — Nie przeszłaby przez straże nie mając tej skóry. Walther spojrzał do góry. — Jeśli postrzeliła elfickim strzałem Selkie i usunęła skórę, to Selkie już nie żyje.
Zamrugałam. — Co? — Selkie bez skóry jest zupełnie ludzką istotą. A elficki strzał ma fatalne skutki dla ludzi. — Wzruszył ramionami. — Jeśli użyła elfickiego strzału, Selkie jest już martwy. Ciężki węzeł ścisnął mi żołądek. Starałam się sobie wmówić, że może, tylko być może, Raysel wykazała się inteligencją i pozostawiała Selkie przy życiu. A okazało się, że nie było mowy o tym, aby tak się stało. Musiała upewnić się, że Selkie pozostanie uśpiony na nieokreślony czas w innym razie nie miałaby pewności, czy jej plan nie zostanie odkryty; elficki strzał był najłatwiejszym sposobem, aby osiągnąć ten cel. Nie ma mowy o tym, aby użyła czegoś innego. Wyraz twarzy May ukazywał przerażenie, kiedy zwróciła się w moją stronę. — Toby, prawo Oberona — Wiem. — Morderstwo jest jednym niewybaczalnym przestępstwem w świecie wróżek. Porwanie, zdrada, kradzież, to można wybaczyć. Odebranie życia, już nie. To nie był pierwszy raz, kiedy Raysel kogoś zabiła, ale nikt nie zabrał jej na proces z powodu Oleander. Dianda wytoczy jej z tego powodu proces i wygra, a Raysel spłonie.— Nie wiem jak powiem o tym jej rodzicom. — Tak. Zapadła cisza, trwająca do póki Walther nie odchrząknął i nie zapytał: — Chcesz usłyszeć, czego dowiedziałem się na temat tych rzeczy, które mi przysłałaś? — Tak, proszę — popijałam kawę próbując się zrelaksować. Byłam w szlafroku. Musiałam usunąć sól z włosów, całe królestwo stało w obliczu wojny i musiałam powiedzieć Sylvesterowi, że jego własna córka, mogła złamać prawo Oberona, ale w tej chwili musiałam się skupić. Jeśli mieliśmy jakąkolwiek szansę, aby sprawy nie przybrały jeszcze gorszego obrotu, to zaczynała się ona właśnie teraz. — Cóż, na początek, to elficki strzał i nie jest normalny. Generalnie działa jak każdy elficki strzał. Uderza i zasypiasz na setki lat. — Walther wlał ocet do zlewu, mieszając wodę dłonią. — Tak jakby. — Och, uwielbiam tak jakby — skomentowałam sucho. — To takie piękne i całkowicie bezużyteczne stwierdzenie. Więc jaki jeszcze efekt ma super specjalny elficki strzał? — Słyszałem kiedyś o tej mieszaninie, ale nigdy nie widziałem jej w użyciu, więc nie mogę mieć całkowitej pewności, jaką miałbym gdybym przebił kogoś tą strzałą i obserwował przez dekady. Ale myślę, że ostatecznie prowadzi do zgonu. — Walther wziął gąbkę do naczyń, zamoczył w zlewie, po czym zaczął wcierać roztwór w moją kurtkę. — Są w tej mieszańce pewne ziołowe preparaty, nie używane w elfickich strzałach, ale przy wolno działających truciznach. — Powolny zamach — wyszeptałam. Większość wróżek czystej krwi uważa elficki strzał bardziej za swego rodzaju niedogodność, niż cokolwiek innego. Dostajesz strzał, upadasz i zapadasz w długą, i przyjemna drzemkę. Jeśli udałoby się komuś uczynić elficki strzał faktycznie śmiertelnym, minęłyby dekady, zanim ktokolwiek by się zorientował. Sporo czasu, aby uciec.
— Dokładnie — potwierdził Walther. — Ta mieszanina zawiera sporo rtęci, a kupno rtęci nie jest takie łatwe. Mam nadzieję, że uda mi się to wykorzystać, aby dowiedzieć się, kto stworzył to zaklęcie, ale to zajmie trochę czasu. I zanim zapytasz, nie, nie sadzę, aby zrobiła to Raysel. Nigdy nie studiowała alchemii. Zatrułaby się sama, próbując zrobić taką mieszankę z użyciem rtęci. Więc, Raysel nie pracowała sama. — Niech nie zajmie ci to zbyt wiele czasu — ostrzegłam. — Bo go nie mamy. — Wiem. — Walther odłożył gąbkę, potrząsając moją kurtką nim zanurzył ją w mieszaninie octu i wody wypełniającej mój zlew. — Myślałem, że miałeś wysuszyć skórę — powiedział z powątpiewaniem Raj. Posłałam mu boczne spojrzenie. — A co, wiesz jak dbać o skórę? — Wielu rycerzy nosi skórzane zbroje. — Wzruszył ramionami. — Ty nosisz. Nigdy nie widzę cię bez tej kurtki. Zdecydowałam się nie kłócić. Miał rację w pewnym stopniu.— Normalnie, nie dopuszczasz do zamoczenia skóry. W tym wypadku ufam, że Walther wie, co robi. — A w tej właśnie chwili to, co robił oznaczało między innymi zawodzenie po walijsku. Temperatura w kuchni spadła o kilka stopni, zapach krwawnika rozniósł się wokół nas. Wszyscy zamilkli, spoglądając w kierunku Walthera z różnym stopniem zainteresowania. Odchrząknął, wyciągając moją czystą i suchą kurtkę ze zlewu i strzepnął nią, zanim rzucił w moją stronę. Złapałam ją z łatwością. — Magia ogniskowa? — To z alchemii — odparł, wyglądając na zadowolonego z siebie. — Nauczyłem się kilku sztuczek. Tak, czy inaczej, czy mogę zatrzymać strzałę odrobinę dłużej? Chcę jeszcze wykonać kilka testów i zobaczyć, czy uda mi się ustalić jej bardziej dokładne pochodzenie. — Oczywiście — odparłam, zakładając kurtkę na szlafrok. Skóra pachniała jak krwawnik i sól z domieszką octu. — A czego dowiedziałeś się o innych rzeczach, które znaleźliśmy? Igły i zawartość fiolki? — Igły to po prostu igły. Jeśli zaś chodzi o zawartość fiolki, to zaklęcie usypiające, mocne na tyle, że po wypiciu go prawdopodobnie zapomnisz ostatnią godzinę ze swego życia. Nie fatalne w skutkach, ale na pewno nie przyjemne — potrząsnął głową, nieomal z podziwem. — Ktokolwiek je zrobił, znał się na rzeczy. Zwaliłoby z nóg, co najmniej na cały dzień. — Oleander? — spytałam, nieomal z nadzieją. Oleander była martwa. Przynajmniej gdyby to była jej robota, nie musielibyśmy martwić się o to, że Rayseline będzie miała tego więcej. — Nie sądzę. To zioła a nie kwiaty. Cholera. — No dobrze. Muszę się przespać z godzinę, a potem wracam do pracy. Ty powinnaś zrobić to samo. — Walther posłał mi zmęczony uśmiech. — Zadzwonię, jeśli się czegoś dowiem i wiem, że nie jesteś w tym dobra, ale proszę, uważaj na siebie? Przynajmniej dopóki nie dam ci znać, z czym masz do czynienia.
— Już trochę na to za późno, ale mogę spróbować — powiedziałam. Nie byłam gotowa pozwalać sobie na nadzieję (przynajmniej jeszcze nie teraz, kiedy szanse były tak bardzie przeciwko nam), ale może poczyniliśmy jakiś postęp. Odzyskałam kurtkę. To jakiś początek. Moja kurtka i zawartość jej kieszeni.— Zaczekaj chwilę — powiedziałam i odwróciłam się, aby pobiec do pokoju, nie czekając na jego odpowiedź. Walther stał na miejscu, wyglądając na zdezorientowanego, kiedy wróciłam. — Co to takiego? — Masz. — wyciągnęłam w jego stronę fiolkę z igłą z pokoju Dean’a — Znalazłam to w Solnej Mgle. Możesz to sprawdzić? — Dodam to do listy. — Wziął fiolkę z mojej ręki. — Dam ci znać. — Tak zrób — powiedziałam. — Szerokiej drogi, Walther. — Wzajemnie — odparł. — May, doceniam twoją gościnność. — Uciekaj stąd i dbaj o siebie, dobrze? — powiedziała i uściskała go. Uśmiechnął się w odpowiedzi. — Zrobię, co w mojej mocy. Do widzenia Raj. — Do widzenia — odparł Raj. A potem Walther był za drzwiami, pozostawiając nas w kuchni, nie pewnych, co powiedzieć. Jak zwykle, May przerwała ciszę. — Toby potrzebuję spodni. Raj, idź obudzić Quentina. — Dlaczego? — spytał pusto. Uśmiechnęła się. — Czas na naleśniki. Śmiałam się całą drogę do pokoju.
g Osiemnaście Wyszłam z pokoju w suchych jeansach, czarnym bawełnianym podkoszulku i szarym wełnianym swetrze. Przywitał mnie zapach naleśników, budząc mój apetyt. Buteleczka Diandy i skorupa uchowca od Luidaeg spoczywały w mojej kieszeni, a szpilka nadal była wbita w podszewkę kurtki. Być może ich magia wyczerpała się już, a może nie; nie mogłabym pozwolić sobie na to, aby je wyrzuć, jeśli nadal istniała, choć szansa na to, że mogą się jeszcze przydać. Czułam się po woli jak bajkowa dziewczyna James'a Bond'a, tylko moja wersją Q była gotowa zabić mnie tak samo jak zabijała tych złych. May spotkała się ze mną w drzwiach kuchennych, wpychając mi w dłoń talerz z naleśnikami. — Jedz — zarządziła. Raj i Quentin już siedzieli przy stole, zajadając z prędkością, która prawie ukrywała ich całkowity brak manier przy stole. — Tak mamo — powiedziałam. Naleśniki były przygotowane tak jak lubiłam z winogronowym dżemem i cukrem pudrem zamiast syropu. Mój żołądek zaryczał, przypominając mi, ile czas upłynęło od ostatniego razu, kiedy usiadłam i coś zjadłam. Byłam w połowie drugiej porcji ( i pod koniec wyjaśniania po raz drugi, co wydarzyło się w Solnej Mgle, tym razem Quentinowi), kiedy ktoś zaczął walić w drzwi. Upuściłam talerz na stół i na wpół poszłam, na wpół pobiegłam otworzyć. Nikt nie pukałby w taki sposób, gdyby nie był to nagły wypadek. Szarpnięciem otwarłam drzwi i zażądałam:— Co do…— Reszta tego zdania zamarła mi na ustach, kiedy zobaczyłam mizerny i nieomal nawiedzony wyraz na twarzy Tybalta. Przez moment staliśmy tak zamrożeni. A potem złapał mnie za nadgarstek i szarpnął do przodu. — Musimy iść. — O czym ty do cholery mówisz? — zażądałam odpowiedzi, próbując wyszarpać się z jego uścisku. Nie puścił. — Co tu robisz? Czy koty coś ci powiedziały? — Chociaż raz w życiu, bądź cicho i chodź. — Tybalt? — May pojawiała się za mną, brzmiąc na zaniepokojoną. — Co się dzieje? Spojrzenie Tybalta pozostało skupione na mnie. — Kazałem Gabrielowi pilnować domu Twojej córki. Nie prosiłaś o to, ale wydawało mi się to dobrym pomysłem, biorąc pod uwagę okoliczności. Właśnie się ze mną skontaktował. Coś się stało. Wezwali policję. Rozważałam różne potencjalne straszliwe scenariusze tej wojny. Ale w żadnym z nich nie uwzględniłam mojej nieomal ludzkiej córki. — Gillian? — Zniknęła, October. Zaginęła, a teraz, proszę cię Chodź.
— Ja...— odwróciłam się. — Zadzwoń do Sylvestera. Powiedz mu, że Gillian zaginęła i, że musi postawić rycerzy w stan gotowości. Zatrzymaj tu Quentina. — Dobrze — powiedziała odrętwiale. Nie była matką Gillian. Niektóre z jej wspomnień prawdopodobnie mówiły jej, co innego. Jej palce błysnęły w powietrzu, przy akompaniamencie zapachu waty cukrowej i popiołu, ludzkie zauroczenie opadło na mnie. — Idź. Kiwnęłam w podzięce. Cała moja magia będzie mi potrzebna do przetrwania tego dnia. — Raj...— zaczęłam. — Zostaje tutaj. Jeśli wujek będzie mnie potrzebował wezwie mnie. Jeśli Tybalt miał jakiś problem z tym, że Raj wybiera swoje własne rozkazy, to nic nie powiedział. Skinął tylko na znak zgody zaciskając palce wokół mego nadgarstka. — Wstrzymaj oddech — oświadczył tylko wciągając mnie przez próg w cień kłębiący się po drugiej stronie. Powtarzający się kontakt z Drogami Cienia czynił je trochę łatwiejszymi do zniesienia, ale ta podróż była gorsza niż jakakolwiek do tej pory. Zimno kąsało moją skórę, wydając się zżerać ją aż do kości. Za każdym razem gdy moje nogi stawały na tym niewidzianym gruncie, miałam wrażenie, że biegam po ostrzu noża. Miałam swoje ograniczenia i przekraczałam je teraz już bez przerwy od wielu godzin. Byłam bezużyteczna. Lęk o moją córkę zaprowadził mnie na krawędź. Zabawiałam się w pannę młodą ze świata wróżek osiemnaście lat temu i miałam dziecko z ludzkim mężczyzną. Nazywał się Cliff. A ona Gillian. Dorastała beze mnie, dzięki Simonowi Torquill, a gdy wróciłam nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Nie było dla mnie już miejsca w jej życiu. Ale i tak ją kochałam. Zawsze będę kochać. Jest moją ukochaną dziewczynką i kochałam ją nawet wtedy, gdy krzyczała, że mam zostawić ją w spokoju. Kochałam ją. A teraz, obawiałam się, że ją utraciłam. Rayseline znała moje słabe miejsca. Gillian była największym z nich wszystkich ( i była też najłatwiejszym celem). Dlaczego nie pomyślałam o tym aby ją chronić? Dlaczego potrzebowałam Tybalta, ze wszystkich osób, aby to dla mnie zrobił? Wiedziałam, że nie ma sensu złoszczenie na samą siebie za to. W wojnie między lądem a wodą Gillian nie miała żadnego znaczenia. Nie było czasu aby wystawić straże, ani powodu oczekiwać, że Raysel zaatakuje moją małą dziewczynkę. Ale to nie powstrzymało gniewu. Wypadliśmy z cienia w wąskiej alejce, pomiędzy dwoma domami z bazowego kamienia. Migoczące światła samochodów policyjnych zaparkowanych po drugiej stronie ulicy, powiedziały mi gdzie jesteśmy, jeszcze zanim rozpoznałam otoczenie; mieszkanie Cliffa i Gillian. Podniosłam się na nogi i pobiegłam w kierunku domu, nie zatrzymując się, aby sprawdzić, czy Tybalt za mną podąża. Przenoszenie kogoś poprzez cienie wysysa siły z Cait Sidhe. Wiedziałam o tym, ale w tym momencie nic mnie nie obchodziło. Liczyła się tylko Gillian.
Pobiegłam schodami na ganek i zaczęłam walić w drzwi. Ludzka kobieta gapiła się na mnie z szeroko rozwartymi oczami z za kurtyny żółtych włosów. Miranda. Moje zastępstwo, macocha Gillian i (skoro nigdy nie wzięliśmy ślubu) pierwsza żona Cliff’a. Miranda i ja nie przepadałyśmy za sobą, być może dlatego, że uważałam ją za uzurpatorkę, podczas gdy ona uważała mnie za nieodpowiedzialną sukę, która sądzi, że może zniknąć na czternaście lat, a potem wrócić jak gdyby nigdy nic się nie stało. Na swój własny sposób obie miałyśmy rację. — October — powiedziała, brzmiąc na tak zaskoczoną jak wygląda. — Skąd ty…— — Przyjaciel zobaczył radiowozy i do mnie zadzwonił — powiedziałam próbując zajrzeć poprzez nią do wnętrza domu. — Co się dzieje? Czy jest Cliff? — October, to nie najlepszy moment. — Ona jest też moją córką, Mirando. Jeśli coś się stało, muszę wiedzieć. — Zniknęła — powiedział szorstki głos. Spojrzałam do góry napotykając oczy mężczyzny ponad nią. Clifford Marks, mój były narzeczony. To był pierwszy raz od ponad roku, gdy go widziałam. Z zaskoczeniem zdałam sobie sprawę, że w ogóle za nim nie tęskniłam. Tęskniłam za naszą córką, ale nie za jej ojcem. Już nie. — Cliff — powiedziałam. — Co się stało? — Ktoś wybił jej okno w sypialni — powiedział wpatrując się we mnie. — Miranda poszła obudzić ją do szkoły, a jej już nie było. — Czy mogę. — To chyba nie jest dobry pomysł Toby. Policja się tym zajmie. — Cliff...— Tybalt pojawił się na ganku poza mną. Uwaga Cliff’a skierowała się na krótko na niego nim powróciła do mnie. Przeczesałam palcami splątane włosy, patrząc błagalnie na mojego eks kochanek — Proszę. Zawahał się nim potrząsnął głową. — Nie. Moja córka zaginęła. Nie będę ryzykował, że twoja ingerencja przeszkodzi w jej odnalezieniu. Coś w moim wnętrzu pękło. — Ona jest też moją córką, niech cię szlag! — Może powinnaś była o tym pomyśleć szesnaście lat temu. To mnie zmroziło. Jak mogłam powiedzieć mu, że on i Gillian byli wszystkim, o czym wtedy myślałam? W jakich słowach mogłam mu to powiedzieć, aby mnie zrozumiał? Zdałam sobie sprawę z tego, że drżę w momencie, gdy poczułam, solidny i kojący ciężar dłoni Tybalt’a na moim ramieniu. — Matka ma prawo pomóc — powiedział. Cliff spojrzał ponad mną na Tybalta po raz drugi. Złapałam się na tym, że zastanawiam się, jak musi wyglądać dla niego Król Kotów. Nawet pokryty ludzkim zauroczeniem, Tybalt jest imponujący. — Kim jesteś? — spytał Cliff. — Przyjacielem October — padła niewzruszona odpowiedź Tybalt’a. — Proszę — powtórzyłam. — Muszę pomóc.
— A, co jeśli ja nie chcę twojej pomocy? — zapytała nagle Miranda. Zamrugałam. Prawie zapomniałam, że tu była. — Skąd mamy wiedzieć, że sama nie nasłałaś jakiegoś ze swoich dziwacznych przyjaciół, aby ją porwał, tak byś mogła zabawić się w detektywa i zgrywać bohaterkę? Nigdy nie byłaś dla niej matką. Odrzuciłaś ją. Dlaczego miałabym ufać, że sprowadzisz ją do domu? — Wystarczy! — Cliff położył dłoń na jej ramieniu w nieomal ironiczny sposób, naśladując jak papuga to, jak Tybalt trzymał swoją na moim. — Jeśli możesz ją znaleźć Toby, to zrób to. Sprowadź ją do domu. Ale jeśli przyjdziesz tu jeszcze raz powiem policji, że powinni cię przesłuchać. Obserwowałam go przez długą chwilę, nim pokiwałam. Dawał mi to, na co pozwalała mu duma i panika; dawał mi szansę. — Mogę zobaczyć skąd została zabrana? Może znajdę tam jakąś wskazówkę. — Policja się tym zajmuje — powiedział Cliff. — Państwo Marks? — zawołał jakiś głos z wnętrza. — Wszystko w porządku? Spojrzenie Cliff’a było niezachwiane. Westchnęłam. — Pójdziemy już — powiedziałam. — Dobrze — odparł i zamknął drzwi. Nie pożegnał się. Gapiłam się na drzwi starając, się uspokoić szalejący łomot serca. Gilly zaginęła. Gilly zniknęła. Nie była częścią mego życia już od bardzo długiego czasu, ale gdy znalazła się w niebezpieczeństwie, zareagowałam jak każda inna matka: furią i strachem. Spojrzałam w górę na Tybalta i w końcu byłam na tyle spokojna, aby przemówić, spytałam: — Czego się dowiedziałeś? Potrząsnął głową, odsuwając rękę i schodząc z ganku. Podążyłam za nim. Gdy byliśmy już na chodniku, zbyt daleko, aby ktoś w domu mógł nas usłyszeć, powiedział: — Sprawdziłem moich podanych. Mówią, że dziewczynka była w pokoju, kiedy szyba eksplodowała. Zaprowadzili mnie tam. Na dywanie jest krew — przerwał, odwracając wzrok. — Jej krew. — Skąd możesz to wiedzieć? — Znam Twój zapach i jej ojca. To wystarczy, aby powiedzieć mi, że to ona — Żyje? — spytałam. Nie odpowiedział. Złapałam go za ramię, wbijając paznokcie w skórę. — Tybalt, czy moja córka żyje? — Tak — powiedział niechętnie, spoglądając z powrotem na mnie.— Choć to może akurat nie być najlepsze. Gapiłam się na niego. — Co na Oberona masz na myśli? — Wyczułem więcej niż krew w jej pokoju. Powietrze pachniało kwiatami musztardowymi i woskiem. — Rayseline — powiedziałam głucho. Pokiwał. — Możesz podążyć za śladem? — Normalnie zażądałabym samej obejrzeć pokój, tak aby krew Gilly mogła sama opowiedzieć mi swoją historię, ale nie było na to czasu. Cliff nigdy nie wpuściłby nas do środka, a Tybalt znał zapach magii Rayseline. Jego koty tam były; jeśli były jeszcze jakiekolwiek inne wskazówki, to przekażą je swojemu władcy. Wszystko, co osiągnęłabym próbując wejść do środka, to strata czasu, którego nie mieliśmy. Tybalt wyglądał na lekko zaskoczonego tym pytaniem. — Mogę.
— Zrób to. Proszę. Skinął ponownie i zamknął oczy, drgając nozdrzami. Cait Sidhe to jedni z najlepszych tropicieli w świecie wróżek, bez względu na to, w jakiej formie się znajdują. Kot tak naprawdę nigdy do końca ich nie opuszcza. Moment później otworzył oczy i wskazał na zachód. — Tam — powiedział i ruszył truchtem za róg. Podążyłam za nim w odległości pół kroku, skanując otoczenie, szukając jakiegokolwiek znaku, że była tu Rayseline. Było na tyle wcześnie rano, że ulice w pobliżu domu Cliffa i Gilly były praktycznie opuszczone. Mężczyzna z pit bullem, minął nas truchtem, biegnąć w przeciwną stronę, przejechało też kilka samochodów, ale to wszystko, przynajmniej przez pierwsze dwie przecznice. W połowie trzeciej, Tybalt zatrzymał się, jego twarz była skoncentrowana, kiedy przechylił na bok głowę i zaczął węszyć w powietrzu. — Coś nie tak? — spytałam, zatrzymując się obok niego. — Ślad jest… rozmyty — powiedział, wybierając słowa z oczywistą troską. Prawdopodobnie nie chciał mnie martwić. Doceniałam ten wysiłek, mimo, że chciałam potrząsać nim dopóki nie powie mi, o czym do cholery mówił. — Nie straciłem go, ale coś mi go przysłania. Moje serce stanęło. — O czym ty mówisz? — Daj mi chwilę. Mogę znaleźć ten namiar. — Była jakaś nuta niepewności w jego głosie, która sprawiała, że miałam ochotę wyrwać sobie włosy z głowy i zacząć krzyczeć. Zamiast tego, chodziłam wokół niego ze spuszczoną głową, próbując nie myśleć o Gillian i, o tym, co mogła jej teraz robić Rayseline. Moja biedna mała dziewczynka... Dźwięk noża sprężynowego przyciągnął mnie w sekundzie, odwróciłam się w tę stronę, dostrzegając kątem oka Tybalta, jak robi to samo. Wszystko, co zobaczyłam to pusta przestrzeń, wypełniona uschniętymi chwastami i potłuczonymi butelkami. Zmarszczyłam się zaczynając rozluźniać ramiona, gdy nagle spłynęła na mnie straszliwa myśl. — Tybalt? — spytałam. — Dlaczego pośród wszystkich tych domów zachowała się pusta działka? Tybalt zmarszczył się wąchając powietrze.— Pachnie...niewłaściwie — powiedział powoli. Potrafię rozpozna równowagę krwi danej wróżki oddychając głęboko i przesuwając, niektórymi niematerialnymi częściami jej pochodzenia na języku. Nigdy wcześniej nie próbowałam robić tego z pewnej odległości, ale chyba nadszedł czas by spróbować. Otworzyłam usta, smakując powietrze i poczułam, jak ogarnia mnie chłód. — Musimy uciekać. Tybalt spojrzał na mnie pytająco, ale bez żadnych wątpliwości. — Co to? — Gobliny — tak jakby był to jakiś swego rodzaju sygnał, ciężar iluzji otaczającej nas i pokrywającej alejkę roztrzaskał się ujawniając gobliny. Przez sekundę mogliśmy tylko stać tam i gapić się. Gobliny to oddziały szturmowe świata wróżek, reprezentują sobą wszystko to, co najgorsze może tylko być w naszym świecie.
Spotkałam reprezentantów nieomal połowy ras w naszym świcie i żaden z nich nie miał nic dobrego do powiedzenia na temat goblinów. Większość z nich zajmowała się pracą najemniczą, sprzedając swoje usługi temu, kto najwięcej zapłaci i mieli naprawdę niewiele szacunku do świętości praw Oberona. Gobliny zabijały nieśmiertelnych bez oglądania się za siebie. Dwadzieścia Goblinów pędziło w naszą stronę, spowitych w mgłę, która ukrywała je przed ludzkimi oczami; jeśli nas złapią, nikt nie zobaczy naszej śmierci. Byli uzbrojeni w nierówne pancerze zbite z metalu i skóry, która wyglądała podejrzanie ludzko. Ich szeregi najeżone były włóczniami i mieczami, krzyczeli też ile sił w płucach, gdy tak na nas pędzili. Miało nas to zastraszyć i muszę powiedzieć, że zadziałało. Usta Tybalta odsłoniły zęby, gdy ryknął niskim, gardłowym wyzwaniem, przebijającym się poprzez wrzaski goblinów. Ich pierwszy szereg załamał się, być może pod wpływem rzuconego wyzwania Cait Sidhe. — Jest ich zbyt wielu! — krzyknęłam, wyciągają nóż. — Wiem! Ale wtedy gobliny znalazły się już na nas i mówienie przestało być priorytetem. Gobliny to tania siła robocza; to była jedyna rzecz, która działała na naszą korzyść. Mieli przewagę pod względem liczebności i uzbrojenia, ale większość z nich była młoda i niedoświadczona, aby stanąć w obliczu prawdziwej walki. Stary Goblin to emerytowany goblin. To były śnieżynki i nie zdawały sobie sprawy, w co się pakują atakując przypartego do muru Cait Sidhe i rycerza odmieńca, który nie ma nic do stracenia. Tybalt walczył jak zwierze: zęby, pazury i rozdzierająca furia. Moje własne wysiłki były odrobinę bardziej powściągliwe; blokowałam i cięłam z ostrożną precyzją, celując w gardło i oczy. Gobliny wyśmiewały mój brak uzbrojenia dopóki nie poczuły jak kąsa ich moje srebrne ostrze. Szybko się uczyły. Zaczęły atakować mnie włóczniami i długimi mieczami, zmuszając mnie do cofania się w tył. Włócznia, przedarła się niezauważona i dźgnęła mnie, przeszywając bliznę już znajdującą się na moim ramieniu. Krzyknęłam, wkładając w uderzenie więcej siły i mój atakujący poleciał do tyłu, ale kolejny natychmiast zajął jego miejsce. Dopiero, gdy usłyszałam świst strzały przelatującej nad głową, uświadomiłam sobie, że byli wyposażeni i przygotowani do czegoś więcej niż tylko walka wręcz. — Tybalt! — krzyknęłam. — Eflicka strzała! Spojrzał przez ramię, w moim kierunku z szeroko rozwartymi oczami w pobladłej twarzy, w których malowało się zaskoczenie. A potem skoczył, złapał mnie w pół i pociągnął nas oboje do tyłu, z daleka od zacieśniających szyki goblinów. Strzała przeleciała przez miejsce, w którym stałam jeszcze kilka sekund wcześniej. — Co ty robi…— zaczęłam. — Wstrzymaj oddech — syknął — Przyjdę po ciebie. — A wtedy jego usta zamknęły się na moich w pocałunku równie zażartym i gorącym jak bitewne krzyki pędzących za nami goblinów.
Wszystko wydawało się zwolnić na tą jedną krótką sekundę i nagle poczułam się o wiele za bardzo świadoma ciepła emanującego z jego skóry, nacisku jego klatki piersiowej na moją, lekkiego zapachu mięty. Zaczęłam oddawać pocałunek, a wtedy on odepchnął mnie mocno, wpychając w cienie. Gdy upadłam zobaczyłam, że Tybalt z rykiem rzuca się na gobliny. A wtedy cienie wokół mnie się zamknęły i znalazłam się w nieskończonej ciemności i miażdżącym zimnie Dróg Cienia... sama. — Tybalt! — krzyknęłam, nim zdołałam się powstrzymać. Zimno wypełniło mi usta i popłynęło w dół mego gardła sprawiając, że czułam się tak jakby zima trawiła mnie od wewnątrz. Całe powietrze wydawało się wypływać z moich płuc, pozostawiając mnie pozbawioną oddechu i zamarzającą. Upadłam na kolana nie mogąc zobaczyć, co jest pode mną i nie będąc w stanie nawet o to dbać. Zimno przyprawiało mnie o zawroty głowy i nie miałam pojęcia jak będę w stanie znaleźć drogę powrotną z cienie, sama. Ledwie zauważyłam, kiedy zamknęły się moje oczy, obracając nieskończoną ciemność Dróg Cienia, na nieskończoną ciemność wewnątrz moich własnych oczu i świat zniknął.
f Dziewiętnaście Sapnęłam w poszukiwaniu powietrza, przyciskając koce do klatki piersiowej, gdy usiadłam prostując się na łóżku. Zaraz, koce? Łóżko? Rozejrzałam się gorączkowo dookoła, przyglądając się otoczeniu. Byłam w dużym, pomalowanym na biało pokoju. Meble były proste i solidne, a pojedyncze okno wychodziło na złoto purpurowe niebo Letnich Krain. Zamrugałam. Musieliśmy dostać się do świata wróżek, kiedy byłam nieprzytomna, pozostawiając świat śmiertelników za sobą. My? — Tybalt? — zapytałam niepewnie. Pokój nie odpowiedział. Byłam sama i spojrzałam w dół na siebie potwierdzając moje pierwsze wrażenie, miałam na sobie bawełnianą nocną koszulę z emblematem Cienistych Wzgórz na piersi. Dotknęłam haftu palcem wzdychając z ulgą. Byłam w Cienistych Wzgórzach. Przynajmniej to było dobre. Pokrywająca mnie wcześniej magia May zniknęła; cokolwiek stało się po tym jak Tybalt wrzucił mnie w ciemność musiało pozbawić mnie ludzkiego zauroczenia. Wstałam powoli, trzymając rękę na rzeźbionym dębowym podnóżku dla zachowania równowagi. Nogi miałam jak z waty, a w głowie pulsowało mi jak po trzy dniowej popijawie. — Kiedy znajdę tego kota zabiję go na śmierć — wymamrotałam i ruszyłam w kierunku drzwi, szarpiąc je i otwierając na oścież. Jin siedziała na wiklinowym krześle na zewnątrz, kartkując wielką, oprawioną w skórę książkę. Spojrzała do góry, gdy drzwi stanęły otworem i uśmiechnęła się. — Wstałaś — powiedziała. — Jak się czujesz? — Nago — warknęłam nim zdążyłam pomyśleć. — Gdzie Tybalt? Jak się tu dostałam? — Odczuwasz jakiś ból mięśni? Trudności z oddychaniem? — Nie, jestem tylko zirytowana. Gdzie Tybalt? Uśmiech Jin zamienił się w wyraz zirytowanego rozbawienia. — Dobrze wiedzieć, że poważne obrażenia w żadnym stopniu nie nadwyrężyły twoich manier. Tybalt jest w ogrodzie szklanych róż. Jest tam od chwili, gdy wykopałam go z twojego pokoju, co zrobiłam tylko dlatego, że obawiałam się, iż cię obudzi.
— Dlaczego mu na to nie pozwoliłaś? — zażądałam odpowiedzi. — Co zrobił? — Ostatnie, co pamiętałam to utrata świadomości, samotnie w cieniach i jeśli to nie przypominało sennych koszmarów to naprawdę nie chciałam wiedzieć, co je przypominało. — Wepchnął cię do Cienia, aby ocalić ci życie. — Jin potrząsnęła głową. — Powiedział mi, co się tam działo. Masz w ogóle pojęcie jak bliska byłaś postrzelenia elficką strzałą? — Już raz to przetrwałam — odparłam defensywnie. — Tak, ponieważ twoja matka zmieniał równowagę twojej krwi i osłabiła działanie strzały — odwarknęła Jin. — To, co innego. Gdybyś została trafiona na ulicy, zginęłabyś. — Zostawił mnie w ciemności — powiedziałam, spokojniej niż zamierzałam. Jin westchnęła. — Toby... on nie chciał. A co do tego, dlaczego nie pozwoliłam mu cię zbudzić, potrzebujesz snu bardziej niż on spokoju ducha. To, że leczysz się tak szybko nie znaczy, że masz znajdować coraz to nowsze, ekscytujące sposoby na to, aby cię (się bardziej mi pasuje) zranić. Proces leczenia ma wpływ na ciało, a to, że dzieje się to wszystko naraz wcale tego nie ułatwia. To stwierdzenie dało mi nowy powód do zmartwień. — Jak długo byłam nieprzytomna? — Jakieś pięć godzin. Jest późne popołudnie. — Jin spojrzała mi w twarz, obserwując źrenice. — Cierpiałaś na hipotermie, miałaś też nieznaczny wstrząs mózgu, pomijam już imponującą liczbę zadrapań i siniaków. Pozbyłam się tego, co najgorsze, zresztą poradziłaś sobie sama. Będziesz żyć, zwłaszcza teraz, kiedy się przespałaś. — Dobrze. Gdzie moje ubrania? — Nie chcesz może kanapki? Kawy? — To zależy. Chcesz abym popędziła poprzez włości w koszuli nocnej, podczas gdy ty będziesz robić przekąski? Jin rzuciła mi wściekłe spojrzenie, potrząsnęłam głową. — Nie mogę powiedzieć nic, co zmusiłoby cię do powrotu do łóżka i zwolnienia tępa prawda? — Jin, nawet w normalnych okolicznościach, zmuszenie mnie do powrotu do łóżka jest praktycznie niemożliwe. W tej chwili, muszę pójść i nakrzyczeć na Tybalta, dopóki gardło nie zacznie mi krwawić. Pracuję nad czymś w ramach umowy z Luidaeg, do tego technicznie jesteśmy w stanie wojny z Podwodnym Królestwem. Jeśli kiedykolwiek był taki czas, kiedy mogłabym zwolnić tępo, to na pewno nie teraz. — Mogłabym zmusić cię do powrotu do łóżka — powiedziała. Zamilkłam. Prawdopodobnie mogłaby. Kiedyś widziałam jak pozbawiła świadomości Sylvestera, kiedy miał napad paniki, a on jest czystej krwi. Mogłam się kłócić...albo powiedzieć jej prawdę o tym, dlaczego Tybalt i ja byliśmy tam sami, kiedy nadeszły gobliny. — Rayseline ma Gilly — powiedziałam cicho. Jin gapiła się na mnie. Nadal mówiłam:
— Włamała się do sypialni mojej córki i porwała ją. Rodzice Gilly, śmiertelnicy, wpadli w histerię; jak wcale nie jestem w lepszym stanie niż oni. Podejrzewam, że jest ona razem z synami księżnej Solnej Mgły, co oznacza, że muszę znaleźć ich, aby odnaleźć swoją córkę. Jeśli ktokolwiek powstrzyma tę wojnę to będę to ja. — Zacisnęłam dłonie w pieści żałując, że nie ma tu czegoś, co mogłabym uderzyć. — A teraz proszę powiedz mi gdzie moje ubrania? Westchnęła, skrzydełka jej zawibrowały i posłały w powietrze błyszczący podmuch. — Są w środkowej szufladzie, razem z nożem i kurtką, którą miałaś na sobie. Nosisz ze sobą naprawdę potężnym magiczny przedmiot wiesz? — Dziewczyna musi być przygotowana. — Już szłam w kierunku szuflady. Jeśli Jin nie chciała widzieć mnie nago, mogła wyjść. Jin westchnęła ponownie brzmiąc na pokonaną. — Tylko upewnij się, że zobaczysz się z jego łaskawością nim wyjdziesz. Martwi się o ciebie. — Z tym stwierdzeniem zamknęła drzwi pozostawiając mnie samą. Jin nie mówiła do końca prawdy, kiedy powiedziała, że moje ubrania są w szufladzie. Moja kurtka tu była, razem z paskiem na noże, ale wszystko inne było nowe, dzięki uprzejmości garderobianych Cienistych Wzgórz. Przynajmniej ten, kto je wybrał nie starał się tym razem ubrać mnie jak dziewczynę, ani uciekinierkę z epoki renesansu, była to po prostu para czystych jeansów i ciemno zielony sweter zbyt miękki, aby mógł być czymś innym niż kaszmir. — Nie mam zamiaru płacić za te czyste ubrania — wymamrotałam do siebie, przebierając się. Ignorując drzwi wsunęłam się w moją kurtkę i przycisnęłam dłoń do niewielkiego panelu, pokrytego dekoracjami, umieszczonego w ścianie. Drzwi stanęły otworem pod moją dłonią i przeszłam przez nie. Jak, każde duże włości, Cieniste Wzgórza usłane są przejściami dla służby i drogami odwrotu, nie widocznymi dla zwyczajnego wizytatora. Przejścia takie są najlepszymi bezpośrednimi korytarzami łączącymi włości. Quentin korzysta z nich tak samo często jak, z oficjalnych korytarzy, a nauczyłam się sporo o szybkim przemieszczaniu od czasu, gdy muszę zwracać uwagę na to gdzie się pałęta. Przedostanie się z gościnnej sypialni do ogrodu szklanych róż normalnie byłoby 10, 15 minutowym spacerem. Nieoficjalną drogą znalazłam się tam w mniej niż 5minut. Ogród szklanych róż zawsze był jednym z moich ulubionych miejsca w Cienistych Wzgórzach. Luna jest ogrodnikiem z ponadnormalnymi umiejętnościami i nic tak nie odzwierciedla jej umieralności jak jej żyjące krzaki szklanych róż. Nie wszystko w tym ogrodzie jest ze szkła (tylko krzaki róż i motyle), ale światło przedostające się poprzez nie, rzuca witraże cieni na wszystko sprawiając, że całe to miejsce wydawało się katedralne. Mało, kto tu zagląda; to miejsce służy bardziej do introspekcji niż normalnych spacerów. Zwyczajne róże mają kolce, ale nie kaleczą wystarczająco głęboko, żeby potrzebne było szycie. Szklane róże to zupełnie inna historia. Drzwi korytarza dla służby były ukryte. Przeszłam przez nie i zamknęłam je za sobą, zanim ruszyłam do środka. — Tybalt? Odwrócił się z szeroko rozwartymi oczami. A potem uśmiechnął tak szeroko, że miałam wrażenie, iż to drugie słońce zaświeciło w moją stronę, ruszając do mnie tempem nieśmiałego joggingu. — October — powiedział, niczym niestłumiona ulga była w tonie jego głosu. — Zbudziłaś się.
— To musiało się w końcu stać — powiedziałam. Sięgnął po moje dłonie, odsunęłam je krzyżując ramiona dopóki już praktycznie nie oplatałam nimi siebie samej, tak jakby to miało mnie obronić. Przed czym, zupełnie nie wiedziałam. — Co tam się stało? — Ja...ty...byłaś...zobaczyłem, że... — Tybalt przerwał i westchnął, coś nieznośnie zmęczonego pojawiło się w jego oczach. — Nieomal cię zastrzelili. Musiałem usunąć cię z linii ognia. — Więc wrzuciłeś mnie do cienia? Na zęby Maeve, Tybalt nie pomyślałeś, że coś mogło pójść nie tak w tym twoim szczególnym przebłysku geniuszu? Potrząsnął głową. — Nie, nie pomyślałem. Nie wahałem się. Twoje życie było zagrożone i chociaż wiedziałem, że wizyta w Drogach Cienia nie będzie dla ciebie przyjemna, wiedziałem również, że to cię nie zabije. Przykro mi, że wyrządziłem ci krzywdę. Przykro mi, że spowodowałem cierpienie, ale to, co zrobiłem, zrobiłem, aby cię ocalić i zrobiłbym to ponownie gdybym musiał. Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie. Odpowiedział tym samym. W końcu powiedziałam: — Powinnam być na dworze królowej o zmierzchu. Naprawdę muszę się ruszyć, jeśli mam zdążyć. —Więc powinniśmy iść Podniosłam brew. — My? — My — powiedział stanowczo. — Możesz się na mnie wściekać ile tylko chcesz, October; fakt jest taki, że mnie potrzebujesz, przynajmniej na razie. Jak już powiedziałem, przykro mi, że wyrządziłem ci krzywdę, ale nie jest mi przykro nawet w najmniejszym stopniu, że cię ocaliłem. Westchnęłam. — Masz rację. Chodźmy. — Pytanie o to jak dotrzemy z Cienistych Wzgórz do San Francisco bez mojego auta i podróży Cienistymi Drogami, mogło paść już podczas drogi. Jeśli wszystko inne zawiedzie, zawsze mogę zadzwonić do Dannego. — October … — Nie teraz — potrząsnęłam głową. — Musimy o tym porozmawiać, ale nie teraz. Po powrocie Gilly. Po tym jak powstrzymamy tę wojnę. Po tym jak przestanę się na ciebie wściekać. Tybalt uśmiechnął się nieznacznie i powiedział: — Przypuszczam, że mogę to zaakceptować. — To dobrze — odparłam — a teraz chodźmy. Wyszliśmy z ogrodu, korytarz na zewnątrz był opustoszały. W sumie miało to sens, było południe; większość Cienistych Wzgórz będzie pogrążona we śnie jeszcze przez kilka godzin. — Od czego zaczniemy? — spytał Tybalt. Teraz, kiedy minęła mi już furia, każda cząstka mnie krzyczała, że muszę iść, iść odnaleźć moją córkę i niech szlag trafi cały świat wróżek. Ale nie mogłam tego zrobić, szczęśliwie odnalezienie Gillian oznaczać będzie, odnalezienie Rayseline i zaginionych chłopców Lordenów. Mogłam zrobić wszystko za jednym razem zakładając, że uda mi się osiągnąć cokolwiek. — Najpierw musimy zobaczyć się z Sylvesterem — powiedziałam. — Muszę mu powiedzieć, czego się dowiedziałam. Musi zrozumieć, co się dzieje.
— To nie będzie coś, co będzie chciał usłyszeć. Westchnęłam. — A czy kiedykolwiek jest? Słyszałam głosy przed nami; niektórzy już nie spali. Przyśpieszyłam tempo i w nagrodę ujrzałam dwie postaci w korytarzu za rogiem, obie mówiące, że jest zdecydowanie zbyt wcześnie. Rozpoznałam ich, jako towarzyszy Quentin’a i członków tych włości. Jakoś udało im się wyglądać jakby byli od niego sporo młodsi. Ostatnio sporo urósł i to szybko. Jeden z nich spostrzegł nas pierwszy, jego oczy rozwarły się szeroko, po czym szarpnął głową, wskazując nas swojej jak się okazało towarzyszce. Jej oczy zrobiły się jeszcze większe. Do momentu, gdy się zrównaliśmy, obydwoje stali już w skupieniu, wyprostowani tak, jakby kręgosłupy zastąpiły im żelazne kraty. — Hrabina Daye — zaczęło jedno w idealnej synchronizacji z drugim, które powiedziało — Sir Daye— Uśmiechnęłam się pod nosem. — Następnym razem skonsultujcie się, jakich użyć tytułów — powiedziałam. — Czy Sylvester jest dostępny? Kornwalijska Pixie przełknęła ciężko. — Czeka na ciebie — powiedziała — w sali tronowej. Kazał nam to przekazać, gdybyśmy cię widzieli. Sylvester wiedział, że będę szukać Tybalta tak szybko jak tylko się obudzę, ale były dziesiątki tras, jakimi mogliśmy stąd pójść. — Jak wiele z was wysłał po włościach, abyście na mnie czekali? — Wszystkich. — To właśnie mój zwierzchnik — westchnęłam. — Wyświadczcie mi przysługę? Jeśli zobaczycie pozostałych dajcie im znać, że już się znalazłam tak, aby mogli już pójść spać. — Tak jest — powiedziała Kornwalijska Pixie. Żadne z nich jednak się nie ruszyło. Nie mogli. Dopóki nie miniemy ich razem z Tybaltem, właściwe zachowanie wymagało, aby stali dokładnie tam gdzie byli. Zaoferowałam im płytki ukłon i ruszyłam. Tybalt razem ze mną. Zaczekał aż znaleźliśmy się poza ich zasięgiem nim wymruczał: — Paź Cait Sidhe namierzyłby nas, dostarczył wiadomość i zniknął goniąc szczury dopóki jego matka nie zawołałaby go do domu. — Tak, cóż, pominęliśmy tą część z pościgiem szczurów, więc jesteśmy kwita. Tybalt uśmiechnął się pod nosem. Szliśmy dalej. Drzwi do sali tronowej stały otworem. Oczekiwałam, że znajdę tam Sylvestera i Lunę samych, skoro wszyscy normalni powinni teraz spać, jeśli tylko mogli. Zamiast tego jednak weszliśmy na zgromadzenie rycerzy, wszyscy oni stali wokół podium, podczas gdy Sylvester mówił do nich ściszonym głosem. Luna była nieobecna. Może to i lepiej, biorąc pod uwagę to, co miałam zamiar powiedzieć. Weseli Tancerze Grianne byli pierwszymi, którzy nas spostrzegli. Porzucili swoje wcześniej zajmowane pozycję prawie przy suficie, frunąc w dół i zataczając pośpieszne kręgi wokół naszych głów, nim pożeglowali z powrotem do Grianne. Odwróciła się. Pozostali dwaj rycerze stojący obok niej (Etienne i Garm) zrobili to samo. Sylvester wyprostował się, czysta ulga przemknęła po jego twarzy. Pozostali rozsunęli się na boki, kiedy zszedł z podestu i ruszył w naszą stronę. Tybalt i ja nadal szliśmy.
Byliśmy w połowie drogi, gdy dotarł do nas Sylvester. Zatopił mnie w uścisku, szepcząc we włosy. — Tybalt nam powiedział. Na kości Oberona, October, tak mi przykro. Wszystkie moje źródła są do twojej dyspozycji. To było najlepsze, co mógł powiedzieć. Jak również najgorsze. Do tej właśnie chwili to było tak jakbym poruszała się w pewnego rodzaju ochronnej bańce, pokrywały mnie cienkie warstewki odrętwienia, powstrzymujące od myślenia o horrorze tego, co się stało. Miałam już do czynienia z zaginionymi dziećmi, ale te dzieci nigdy nie były moje. — Sylvester, to była Rayseline — powiedziałam, odsuwając się od niego. Musiałam widzieć jego oczy mówiąc mu to. — Ślady jej magii pozostały w pokoju Gillian. Sylvester zamarł. To było jak obserwowanie jego transformacji z żyjącego mężczyzny w statuę wykutą z lodu. — Ach — powiedział bardzo miękko. — Porwała też chłopców Lordenów. Ktoś jej pomaga. Nie wiem, kto ale pomaga jej z magią, która pozwala jej robić to wszystko. Zabiła już przynajmniej jedną osobę. — Pojedyncza łza, popłynęła po moim policzku. Nie mogłam pozwolić sobie na załamanie. Jeszcze nie. — Tak dostała się do Solnej Mgły. Zabiła Selkie. Skóra pozwoliła dostać się jej do środka. — Jesteś pewna, że Selkie nie żyje? — To było niewielkie pytanie, a jednocześnie było to największe pytanie na świecie. Pokiwałam. — Tak, jestem. Musiała pozbawić Selkie przytomności nim zabrała skórę, a używała elfickich strzał. Selkie bez skóry to człowiek. — A więc prawo Oberona zostało złamane. Nie mogę nic zrobić. — Sylvester cofnął się o krok. — Powiedz nam, co zrobić a zrobimy to. Wszystko, czego potrzebujesz ode mnie lub moich podanych jest twoje — przerwał i dodał ponownie. — Tak mi przykro. — Mnie też. — Obydwoje straciliśmy dziś córki, moja została porwana, a jego zostanie poddana zimnej rzeczywistej sprawiedliwości świata wróżek. Rayseline odebrała życie. Nie mógł nic zrobić, nie po tym. Tybalt odchrząknął. — Jeśli mogę coś zasugerować? — Proszę — odparł Sylvester. — Wyślij Lady Grianne — skinął w jej stronę. — Na przeszukanie twoich ziem i budynków. Jej Weseli Tancerze widzą lepiej niż większość z nas, jest ona również całkiem zaznajomiona z magicznymi śladami pozostawianymi przez daną osobę. Jeśli coś znajdzie, może to zaraportować i twoi rycerze z łatwością poprowadzą dalsze śledztwo. — Brzmi to jak doskonały pomysł — powiedział Sylvester. — Jeszcze nie skończyłem, jeśli chciałbyś mi sprawić przyjemność. — Uśmiech Tybalta, nie był niczym zabawnym. — October ma nieprzyjemną tendencję do stawiania się w sytuacjach, w których nie może skontaktować się z tymi, którzy mogliby przyjść jej z pomocą. Czy mogłaby otrzymać jeden z tych telefonów gotowych do użycia w Letnich Krainach? Bez wątpienia byłoby to przydatne w nadchodzącym czasie. — Oczywiście, Etienne! — zawołał Sylvester.
— Sir? — Etienne natychmiast znalazł się u jego boku, pomijając to, że nie sadziłam, aby się do nas teleportował. Prawdopodobnie tego nie zrobił, w końcu Tuatha de Dannan się nie teleportują, ale są jak na mój gust zbyt swobodne w tej kwestii. — Proszę przynieść Sir Daye telefon z naszych zapasów. Upewnij się, że to jedne z tych, jak się nazywają? — Ładownych — podpowiedział Etienne. — Tak. Jeden z tych. — Tak. Wasza Łaskawość. — Etienne zniknął, pozostawiając w powietrzu zapach dymu cedrowego i limonki. Sylvester zwrócił swoją uwagę z powrotem do nas. — Czy jest coś jeszcze? Duchy tysięcy rozmów, których nie mogliśmy odbyć, wisiały między nami, gdy napotkałam jego oczy, wracając do tego dnia, gdy błagał mnie abym sprowadziła jego małą dziewczynkę do domu. Zawiodłam Rayseline i teraz ta porażka, zatruwa i niszczy jedyną część mego życia, która tak głupio zakładałam, że jest bezpieczna przed światem wróżek. — Muszę się dostać na dwór królowej — oznajmiłam. — Powiedziałam, że będę tam o zmierzchu. Masz jakiś samochód, który mogłabym pożyczyć? — Zabiorę cie tam — powiedział Etienne tym razem stojąc za mną, obróciłam się wpatrując w niego. Wyciągnął w moją stronę cienki telefon z klapką i ładowarkę samochodową. Podając mi je w taki sposób jakby była to najwspanialsza broń na tym świecie. — Mogę zabrać was oboje. — To nie będzie konieczne — powiedział Tybalt. Posłałam mu zranione spojrzenie a on kontynuował: — Poinformuję, przyjaciół i rodzinę October o zaistniałej sytuacji i powiadomię jej giermka gdzie można ją znaleźć. Potem, cóż — niewielki uśmiech zakrzywił jego usta. — Moje koty mogą przeszukać znacznie więcej cieni. — Tybalt— przerwałam, przełykając i dokańczając. — Jeśli niczego nie znajdziesz, wróć z powrotem do mieszkania? — Mała rybko — sięgnął, aby założyć kosmyk moich włosów za ucho i uśmiechnął się. — Tak jakbyś mogła temu zapobiec — spojrzał na Sylvestera pytając: — Jeśli mogę? — Szerokiej drogi — odpowiedział Sylvester. Tybalt uśmiechnął się, po czym odwrócił i ruszył w kierunku cieni skupionych na krawędziach pomieszczenia. Cienie rozstąpiły się, kiedy znalazł się w pobliżu okrywając go jak zasłona i już go nie było. Odwróciłam się do Etienne'a. — Jesteś pewien, że możesz to zrobić? — Było to niedyskretne pytanie, ale musiałam się upewnić. Niektóre wróżki Tuatha mogą przekraczać kontynenty w mgnieniu oka, podczas gdy inne znoszą tylko krótkie trasy. Przez ten cały czas, gdy go znałam, nigdy nie widziałam, aby ruszał się dalej niż z jednej strony włości na drugą. Wyglądał na urażonego. — Nie oferowałbym, gdybym nie był pewien, October. — Hej, to mi tu dano hrabstwo, pamiętasz? — Moje poczucie humoru czasem jest moją jedyną bronią, spojrzałam na Sylvestera. — Musimy iść.
— Wiem — uśmiechnął się odrobinę. Ale uśmiech nie sięgnął oczu. — Wiem, że nie będziesz bezpieczna. Nikt z nas nie jest. Ale bądź ostrożna? — Jeśli będę mogła, to będę. Ale nie ma niczego, czego nie poświęciłabym dla córki. Rozumiesz to prawda? Sylvester pokiwał. Ledwie. Wyglądał tak jakby mógł się załamać, gdyby tylko zrobił coś ponadto. — Rozumiem. I rozumiem również, co to znaczy. A teraz idź. Masz wiele do zrobienie i niewiele czasu. — Wiem, odwróciłam się do Etienne'a. — Chodźmy. Etienne podniósł dłoń rysując w powietrzu łuk. Zapach limonki i dymu cedrowego podążał za jego ruchem, kumulując się, gdy kreował zaklęcie. Nastąpiła przerwa, tak jakby świat wstrzymał swój oddech i blady dysk pojawił się przed nim. Był rozmiaru drzwi, wisiał w powietrzu, nie mogłam poprzez niego spojrzeć. — Po tobie — powiedział Etienne. Rozejrzałam się po korytarz, po raz kolejny może, po raz ostatni, biorąc pod uwagę to, z czym mieliśmy się zmierzyć, a wtedy zawróciłam się w stronę dysku, wzięłam głęboki oddech i przeszłam przez niego.
a Dwadzieścia Na moment oślepiło mnie światło, jakbyśmy przechodzili pomiędzy poziomami włości. A potem wszystko zamarło, sekunda zmieniła się w tuzin sekund, a w końcu w coś, co przypominało mi pół godziny. Nic się nie ruszało, nawet ja. Stąd wiedziałam, że nadal jesteśmy w drodze. Zaczynałam się już zastanawiać, czy to się kiedyś w końcu skończy, a wtedy staliśmy już na marmurowej podłodze, w wejściowym holu prowadzący do włości królowej. Etienne wyglądał na spiętego, ale rozsądnie niezaniepokojonego tym przejściem. Ja sama nie byłam aż tak szczęśliwa. Popełniłam błąd spoglądając przed siebie, do chwili, gdy spostrzegłam, że ściana przekształca się w mgłę. Pochyliłam się poprzez fantomowe kamienie, aby zwymiotować do wody na zewnątrz. A wszyscy zastanawiają się, dlaczego nic nie jem, kiedy pracuję. Wróciłam do włości, gdy upewniłam się, że nic już nie pozostało. — To nie jest zabawne — powiedziałam, wycierając usta i odwracając się do Etienne'a. — Nie róbmy tego więcej. — Mimo, że to jedyne wyjście? sądzę, że możemy nie mieć wyboru — powiedział Etienne. — Chyba, że masz ochotę brodzić w wodzie? Ta myśl przyprawiła mnie o kolejny skręt żołądka. — W porządku. Możemy zrobić to jeszcze raz. — wytarłam usta żałując, że nie mam niczego, co pomogłoby pozbyć mi się przykrego posmaku. — Chodźmy. — Naturalnie. Szliśmy w dół spowitego w ciszę korytarza, w kierunku drzwi, choć raz niestrzeżonych, pozostawiając tym samym włości otwarte i narażone na potencjalny atak z zewnątrz. Albo ktoś tu czegoś nie dopilnował, albo to mi coś umykało. Nie było tu żadnych ustawionych zabezpieczeń. Jeśli coś tu czaiło się na nieproszonych gości, to dowiemy się o tym w niezbyt przyjemny sposób. — Świetna zabawa — wymamrotałam i otworzyłam drzwi. Sala balowa królowej była wystarczająco duża, aby pomieścić armię i w tym momencie dokładnie do tego służyła. Przeszłam przez próg i zagapiłam się oniemiała na rozgrywającą się przed nami scenę. Dźwięk metalu i gwar głosów wypełniał powietrze. Widywałam już salę balową wypełnioną ludźmi okazjonalnie też zbrojnymi, powracającymi z jakichś procesów, ale nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Tłumy ciał poruszały się wszędzie, przesuwając rzeczy z miejsca na miejsce, zbierając się w niewielkich grupkach, które rozpraszały się jak stada gołębi i nigdy nie trzymały się w jednym miejscu. Cel tego zamieszania natychmiast stał się dla mnie jasny, przygotowywali się do wojny.
Wiedziałam, że sprawa była poważna (nie miałam, co do tego złudzeń), ale skala tego, co się działo nadal przyprawiała mnie o zimne dreszcze. Podwodne Królestwo było większe niż kiedykolwiek sobie wyobrażałam. Czy ci wszyscy ludzie mieli o tym pojęcie? Jak wielu z nich zginie, jeśli nie uda nam się tego powstrzymać? To było głupie pytanie. Nawet jedna śmierć to było zbyt wiele, a już mieliśmy pierwszą ofiarę tej wojny: Selkie, którego imienia nie znałam i twarzy mogłam nigdy nie ujrzeć. Jakiś paź pośpieszył mijając mnie z ramionami wyładowanymi łukami i strzałami. Złapałam go za łokieć, gwałtownie zatrzymując. Zachwiał się, ale udało mu się niczego nie upuścić, gdy odwrócił się w naszą stronę z niezrozumiałym wyrazem twarzy. — Co robisz? Muszę zanieść te strzały do…— — Musisz zaprowadzić nas do królowej — powiedziałam gładko. Nie byłam w nastroju do kłótni. Moja cierpliwość nigdy nie była legendarna, a Raysel wyczerpała ją całkowicie kradnąc moją córkę. — Jest gdzieś tutaj. Zawsze jest gdzieś tutaj. Powiedz jej, że hrabina Daye i jej towarzysz sir Etienne z Cienistych Wzgórz pragną audiencji. Niezwłocznie. — Puściłam go. Początkowe niezrozumienie ustąpiło, przeobrażając się teraz w coś bliskiego panice, przycisnął strzały do piersi i zniknął w tłumie. Nie cierpiałam robić tego paziom. Większość z nich nawet nie widziała świata poza dworem i byli przeznaczeni, aby wyrastać na bezużytecznych fircyków jak Dugan chyba, że się im poszczęści i znajdą rycerza, który nauczy ich być czymś więcej. Quentin jest wyjątkiem, jeśli chodzi o młodszych dworzan, a nie regułą. — To było nieuprzejme — skomentował Etienne. — Wybacz mi, że moje maniery nie są teraz najlepsze. Mam sporo na głowie. — Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie z ukosa. — Nie jesteś rodzicem więc tego nie rozumiesz. — Nie mam zamiaru udawać, że rozumiem twój ból October, ale istnieją lepsze sposoby, aby go wyrazić. Westchnęłam. — Chyba tak, po prostu nie wiem, co rob… — Słowo umarło na mych ustach, kiedy smukłe kobiece ramie zablokowało się na mojej szyi. Jego właścicielka przycisnęła drugą dłoń z nożem do mojej skóry tuż poniżej linii szczęki. Zamarłam. Impuls, walcz lub uciekaj, został odrobinę zdominowany faktem, że działanie to może pozostawić mnie z otwartą raną. Okazało się, że mimo wszystko mam trochę instynktu samozachowawczego. —Więc mówisz, że jesteś moją najdroższą, najbardziej cenioną hrabiną, Daye — wycedziła królowa, cale od mego ucha. — A jednak inni mówią, że hrabina Daye okazała się zdrajcą. Mówią, że udała się pod wodę z wrogami mego królestwa. — Uhm, Etienne? Przydałaby mi się pomoc — przełknęłam ciężko. Ostrze, które trzymała przy mojej szyi było bardzo ostre i nagle przypomniało mi się jak bardzo mnie nie lubi, i jak bardzo może kusić ją, aby ześliznęła się jej ręka. — Wasza wysokość, hrabina Daye starała się zaledwie wypełnić swoje zadanie, tak jak je zrozumiała, próbując znaleźć odpowiedzi na problemy, z którymi boryka się obecnie cała linia brzegowa twego królestwa — wyjaśnił Etienne, jedwabistym głosem. — Nie było w tym żadnej zdrady, masz na to moje słowo.
— Twoje, ale nie jej własne? Rzeczywiście interesujące stwierdzenie. — Oddech królowej był ciepły przy moim uchu, gdy pochyliła się bliżej i zasyczała: — Krew mi powie. — Mimo, jej tak niskiego głosu, że prawie nie był słyszalny, moc przelewała się z jej krwi. Krew syreny i Banshee płynęła w jej żyłach, przeszywając teraz moje kości. Nie może wydawać ci poleceń swoim głosem, ale może cię zabić. — Wierzę, że ostrze w twojej dłoni nie pozwala jej przemówić, w swojej obronie — powiedział Etienne, jeszcze brzmiąc zupełnie spokojnie. Nie byłam pewna, czy chcę go uściskać za trzymanie sytuacji pod kontrolą, czy spoliczkować go za to, że nie ściągnął jej ze mnie. — Jeśli ją uwolnisz, jestem pewny, że będzie miała się, czym podzielić. Nastąpiła długa cisza. W końcu z parsknięciem warknęła: — Bardzo dobrze. Ale jeśli wykona, choć gest w kierunku broni, wasze życie będzie w moich rękach z powodu podejrzenia o zdradę. Poczułam dziwną ulgę, że nie powiedziała „za zdradę”, byłam całkiem pewna, że królowa podcięłaby mi gardło, gdybym zaczęła tu chichotać. — Nie mam nic przeciwko — zgodziłam się. — Więc mamy umowę — powiedział Etienne. — Wasza wysokość? Królowa odepchnęła mnie, wydając z siebie dźwięk, który byłby niegrzeczny gdyby pochodził od kogoś innego niż szlachta. Wykorzystałam to pchnięcie, odsuwając się od niej na dwa długie kroki, nim odwróciłam się opadając do pełnego formalnego ukłonu. Była to jedyna właściwa rzecz, którą mogłam uczynić. — Wstań — warknęła królowa. — Chciałabym dostać to obiecane wyjaśnienie. Wyprostowałam się z neutralnym wyrazem twarzy. Nie było to łatwe. — Tak wasza wysokość. Groźba nadchodzącej wojny po raz kolejny zmieniła wygląd Królowej Mgieł. Jej włosy przypominające morską piane były zaplecione z tyłu sprawiając, że jej obce, rysy twarzy były bardziej wyostrzone i nieregularne. W oczach miała zupełnie nowy rodzaj szaleństwa, sprawiając, że nie sposób było w nie patrzeć zbyt długo. Zmusiłam się do tego by na nią patrzeć. Czegokolwiek szukała, nie znajdzie tego, jeśli pozwolę jej spojrzeniem zbić się z tropu. Wpatrywała się w moje oczy, licząc do dziesięciu, bezsłowne przekleństwo uformowało się na jej warczących ustach. Krok za krokiem, nowe szaleństwo przełamało się, zatapiając z powrotem w starym, znajomym rodzaju szaleństwa. To powiedziało mi coś o moim dniu, który uważałam, że się poprawił. — Więc? — zażądała odpowiedzi. Moc zniknęła z jej głosu. Nadal była wściekłą monarchinią, ale nie była już wściekłą monarchinią na skraju sprawienia, że mózg wypłynie mi uszami. — Ktokolwiek powiedział ci, że byłam w Podwodnym Królestwie miał rację. Zostałam zaproszona przez księżną Solnej Mgły, aby przeszukać kwatery jej zaginionych synów i być może znaleźć coś, co naprowadzi mnie na ślad tego, kto to zrobił. Nie wspomniałam, że zaprosiła mnie, bo ją o to poprosiłam. Nie sądziłam, aby to akurat mi pomogło. Zmrużyła oczy. — Jak przetrwałaś tą wizytę? — Mogę ci pokazać. Czy mogę wyjąć coś z kieszeni?
— Jeśli sięgniesz po broń moje straże powalą cię nim zdążysz ją wyjąć. — Tego akurat się domyśliłam. — Wśliznęłam prawą dłoń do kieszeni i powoli wyciągnęłam skorupę uchowca, którą dała mi Luidaeg. Była ciepła w dotyku, ale nie mogłam stwierdzić, ile z tego, to ciepło mojego własnego ciała. — Widziałaś wcześniej coś takiego? Królowa sapnęła. — Skąd to... — Wiesz o moim związku z Luidaeg. Chciała abym monitorowała sytuację pomiędzy lądem a wodą. — Skorupa uchowca nie była niczym więcej, niż narzędziem do komunikacji, ale ona nie musiała o tym wiedzieć. Za cholerę nie miałam zamiaru pokazywać jej innych rzeczy, które miałam przy sobie. — I opowiedziała się po stronię lądu? — Czy to nadzieję słyszałam w jej głosie? Nadzieję albo coś podobnego. Nieomal nienawidziłam tego, że muszę roztrzaskać ją o zimne skały rzeczywistości. — Nie opowiedziała się po żadnej stronie. Nie może tego zrobić. Ale może poprosić mnie, abym to zrobiła — zerknęłam w stronę Etienne'a, oferując mu to, co miałam nadzieję, że było uspokajającym skinieniem. Biedak nie spędzał ze mną wystarczającej ilości czasu, aby przywyknąć do tego rodzaju sytuacji. — Chcę rozwiązania tego problemu, tak samo jak reszta z nas. — Więc wysłała do wody ciebie. — Księżycowe, szalone oczy królowej zmrużył się nieznacznie. — Czego się dowiedziałaś? — Tego, że nie byłaś odpowiedzialna za to, co stało się z Lordenami, ale ktoś z lądu był. — Nabrałam powietrza i powróciłam do wyjaśniania. Chyba przydałby mi się jakiś dyktafon, aby przyśpieszyć sprawę, mogłabym wtedy puszczać wszystkim jedno nagranie, a nie opowiadać w kółko to samo. Królowa słuchała nie przerywając, ale jej twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Powiedziałam jej nieomal wszystko. Nieomal, ponieważ nie miałam zamiaru mówić jej, że moja córka była wśród zaginionych. Nie dlatego, że obawiałam się, że odbierze mi tą sprawę ( takie rzeczy zdarzały się tylko w świecie śmiertelników; w świecie wróżek niebezpieczeństwo zagrażające twojej własnej rodzinie powinno uczynić cię lepszym w swojej pracy, a nie gorszym), ale dlatego, że gdyby uznała Gillian za możliwą do zaakceptowania stratę, musiałabym ją zabić. Gdy skończyłam, zaległa nie łatwa cisza w oczekiwaniu na jej odpowiedź. Po długiej przerwie, powiedziała: — Rozumiem. Przyszłaś tu przynieść mi jeszcze gorsze wieści niż już mam. Twoja uprzejmość rośnie z każdym dniem. — Jestem tu, aby prosić cię, aby błagać cię, abyś odwołała tą bezsensowną wojnę. Co najmniej jedna osoba już zginęła — uniosłam ręce, skierowane dłońmi do góry w błagalnym geście. — Lordenowie wiedzą, że nie masz ich dzieci. Pomóż mi je znaleźć. Daj mi to, czego potrzebuję. Przeprosiny mogą zostać uczynione i możemy zakończyć to wszystko. — Odwołać? Ale przecież sama powiedziałaś, że ktoś zginął. Nie można niczego odwołać skoro krew została przelana. — Ale —
— Prawo Oberona jest bardzo jasne. Ty spośród wszystkich innych powinnaś to wiedzieć. Tylko podczas wojny zabijanie jest usprawiedliwione, a ja nie będę robić kryminalistów z moich podanych. Wojna jest nieunikniona i posunie się dalej. Nie będzie żadnego odwrotu. Rachunek musi zostać wyrównany. — Ale za co? Krzywda już się stała. Czy przez to nie będzie tylko więcej szkody? — Więc musimy wyrównać rachunki za to, walczyć dopóki nie zatryumfuję lepsza strona, a ostatni winny nie zapłaci za wszystko. — Wyglądała na poważną, tak jakby to, co mówiła miało doskonały sens. Jej nóż zniknął w fałdach spódnicy, pozostawiając obraz bardzo niewinnej, nieco zaskoczonej królowej wróżek, jak Titania w chaosie. Musiałam tylko zobaczyć jej oczy, aby wiedzieć, że nie mam szans na zmianę jej zdania. Tak długo jak będzie pretekst do walki, będą walczyć. Musiałam jej zabrać ten pretekst, a to oznaczało udowodnienie, że ta wojna została sprowokowana. — A co jeśli Podwodne Królestwo przebaczy? — spytałam z desperacją. Jej niewinna fasada załamała się, ujawniając gniew w oczach. — Czy chcesz abym przebaczyła im tą obrazę? — Jeśli oni mogą przebaczyć śmierć, to tak, chciałabym. Wydaję się to rozsądne nie sądzisz? — Etienne posłał mi alarmujące spojrzenie. Zrobiłam, co w mojej mocy, aby je zignorować. Może łapanie na przynętę królowej nie jest rozsądne, ale tak samo jak pójście na wojnę tylko, dlatego by udowodnić, że się może. Królowa wciągnęła ostro powietrze. A wtedy tak nieznacznie, że prawie mi to umknęło, skinęła głową. — Jeśli Podwodne Królestwo zwolni nas z podejrzeń o udział w tej sprawie i jeśli żaden poddany tego królestwa nie zginie...,być może odwołam żołnierzy. Nie było to wystarczające. Ale będzie musiało mi wystarczyć. — Kto powiedział ci, że zeszłam pod wodę? — spytałam ufając, że moja nagła zmiana tematu udzieli mi paru odpowiedzi. — Posłaniec — odpowiedziała, mrużąc oczy. — Kto rozmawiał z tym posłańcem? — Dugan. — W takim razie, chcielibyśmy porozmawiać z Duganem, jeśli nie masz nic przeciwko. Wyglądała tak jakby chciała mi odmówić, ale nie mogła znaleźć dobrego powodu. Koniec końców, potrząsnęła głową i niechętnie odpowiedziała. — Niech będzie. Jest w zbrojowni. — Wasza Wysokość jest bardzo łaskawa — powiedziałam i skłoniłam się, zanim odwróciłam się pozostawiając ją stojąca, obcą i wściekłą, otoczoną przygotowaniami do wojny, której nie musieliśmy toczyć. Czasem myślę, że świat nigdy się niczego nie nauczy, ani nie zmieni.
g Dwadzieścia jeden Dugan był tam, gdzie królowa powiedziała, że będzie w zbrojowni, wprowadzając małą armię paziów, w skomplikowane przygotowania do wojny. Większość z nich była zbyt zajęta wypełnianiem swoich zadań, aby zauważyć nasze przybycie. Zerknęłam w stronę Etienne'a, unosząc brew. Marszczył brwi z uwagą skupioną na tych dzieciakach. Dzieliłam jego pogląd. Trudno jest określi wiek dzieci świata wróżek (różne tempo wzrostu i standardy fizycznej dojrzałości oznaczają, że możliwym jest, aby młodzież z wyglądu była już po trzydziestce, chociaż w przypadku większości z nich nie dzieję się tak dopóki nie osiągną dojrzałości), ale nawet, jeśli tak było, to nie dałabym niektórym z nich więcej niż dziewięć lat. U dzieciaków, które tkwią w pewnym przedziale wiekowym dłużej niż normalnie, granica określenia wieku czasem się zaciera. Ale te dzieciaki nie tylko wyglądały młodo, były młode. — Nie powinnam przypadkiem zawiadomić opieki społecznej, Harrow? — spytałam, opierając się o framugę. Głowa Dugana wystrzeliła obracając się w moją stronę. Jego oczy rozwarły się szeroko, po czym zwęziły na mój widok. Skupił się na Etienne i warknął: — Przyprowadziłeś tu zdrajczynie, nieskrępowaną? Czy może to jakiś żart? A może sam dołączyłeś do niej w procesie zdrady? — Um, hej? — podniosłam dłoń. — Nie jestem zdrajczynią i to królowa powiedziała mi, gdzie cię znajdę. A może myślisz, że takie z nas zabijaki, że przedarliśmy się przez włości specjalnie do ciebie? Jeśli tak to muszę powiedzieć, że mi pochlebiasz. Wymuszałam na sobie lekkomyślność, której nie czułam. Przyniosło to pożądany efekt. Kilku paziów pochyliło głowy skrywając rozbawienie. Gniew Dugana zmienił się teraz w zaskoczenie i irytacja zawładnęła jego twarzą, jak to często bywało w przypadku Dugana. — Jak udało ci się wejść do środka i nie zostać aresztowaną i ściętą na miejscu, czego nie jeden by chciał? — Zaczynam myśleć, że mogę być jedyną osobą w tym królestwie, która nie uważa swojego własnego przetrwania, jako czegoś złego. — Odepchnęłam się od ściany i kontynuowałam swój wywód. — Cóż z wyjątkiem króla kotów lokalnego dworu, księcia i księżnej Solnej Mgły, no i większości mieszkańców Cienistych Wzgórz, i wszystkich w Złotej Zieleni, i jeśli już skończyliśmy z tym rzucaniem nazwisk, i wkurzaniem się na wzajem, przybyliśmy tu z konkretnego powodu. Poza irytowaniem ciebie, oczywiście. To tylko przyjemny bonus.
— October — powiedział Etienne. Starał się, aby zabrzmiało to jak napomnienie, ale nie udało mu się to za bardzo. Zwracając swoją uwagę z powrotem na Dugana kontynuował. — Zostaliśmy wysłani przez jej wysokość, aby z tobą porozmawiać. Jeśli masz chwilę? — Och, oczywiście. Zawsze mam czas, aby rzucić wszystko dla jej wysokości — odparł Dugan brzmiąc na zniesmaczonego. Uśmiechnęłam się. Nie ma nic lepszego niż otwarta pogarda, abym poczuła się lepiej w związku z rolą, którą pełnię na tym świecie. — To mi się podoba. Więc możemy zacząć? — Czy to przyśpieszy twoje odejście? — Generalnie. — A więc proszę. — Według królowej, to ty rozmawiałeś z posłańcem, który widział jak udaję się pod wodę z księżną Solnej Mgły. Możesz opisać nam tego posłańca, proszę? Dugan zmarszczył się. — Przyszłaś tu po to? — Tak. Więc powinno ci to pójść z łatwością. Dasz mi to, czego chcę i zejdę ci z drogi. — Jakiś paź stanął tuż obok mnie, uginając się i chwiejąc pod ciężarem, strzał wyładowanych w ramionach. Pochyliłam się, aby go ustabilizować, nie odrywając oczu od Dugana. — Nie mogę się doczekać aż do zrobisz. — Była odmieńcem. Brązowe włosy. Niebieskie oczy. Nigdy wcześniej jej nie widziałem — uśmiechnął się ironicznie. — Ot kolejny skundlony śmieć, szukający miejsca na dworze. — Zignoruję tą część, w której próbujesz mnie podpuścić— skomentowałam. — Co jeszcze? Jakiego pochodzenia była? Używała magii w twojej obecności? — Paskudne podejrzenie kształtowało się w mojej głowie. Brązowe włosy i niebieskie oczy nie opisywały żadnego odmieńca, jakiego znałam z wyjątkiem bardzo hojnej definicji niebieskiego, która mogła odnosić się do mnie. Ale iluzje to wspaniała sprawa i jeśli uczynisz je subtelnymi, mogą zamydlić zbyt wiele szczegółów, aby mieć pewność. — Jakieś rodzaj Daoine Sidhe — powiedział sztywniejąc. — Jestem zaskoczony, że nie znasz jej po opisie, Daye. Myślałem, że wy kundle macie ze sobą wiele wspólnego. — Awansowałam na kundla? Pochlebiasz mi. — Droczenie się z nim powstrzymało mnie przed utratą cierpliwości. — Magia, Harrow. Czy z jakiejś korzystała? — spytałam przez zaciśnięte zęby. — Miała coś wokół siebie — odparł z lekceważeniem, tak jakby nic, co dotyczyło kundla nie mogło wzbudzić żadnego niepokoju. Idioci tacy jak on, są przyczyną mojej czasowej rozpaczy nad przyszłością świata wróżek. — Wosk — powiedział machając ręką. — Wosk i jakiś kwiat. Tego właśnie się spodziewałam. Mimo to nadal bolało, gdy to powiedział — Zimny wosk, czy wosk z płonącej świecy? — Oberonie pomóż mi, ale musiałam mieć pewność. — Gorący.
— Rozumiem. — Zapach i osobista magia nie jest stu procentowo unikatowa. Nie jestem jedyną w świecie wróżek, która pachnie jak miedź, kiedy rzuca zaklęcie, chociaż nigdy nie trafiłam na nikogo, kogo magia komponowałaby wszystkie te elementy tak jak moja. Gorący wosk i kwiaty opisywały jednak magię tylko jednej osoby, którą znałam. — Czyżby? Zadowolenie z siebie, które malowało się na jego twarzy, to było dla mnie z byt wiele. Skróciłam dystans między nami w trzech długich krokach, łapiąc go za kołnierz i szarpiąc w swoją stronę, podczas gdy zgromadzeni paziowie spoglądali z przerażeniem w naszą stronę.— Mam rozumieć, że zawierzyłeś słowu kobiety, której magia pachniała jak Rayseline Torquill? Kobiety, która była poszukiwana za morderstwo w tym królestwie po raz ostatni, kiedy sprawdzałam? — Jak śmiesz! — Dugan machał, próbując się wyszarpać z mego uścisku.— Uwolnij mnie natychmiast! — Zmuś mnie — warknęłam, przyciągając go bliżej. — Daj mi jeden dobry powód, aby nie pokazać ci, co potrafią robić kundle. — October! — Etienne złapał mnie za ramię, próbując odciągnąć od Dugana. — Wystarczy! Zbliżając twarz do mego ucha, zasyczał: — Nie dawaj królowej powodu, aby znowu cię aresztowała. Nie teraz. Nie przez niego. On nie jest tego warty. Mój gniew potrzebował ujścia. Dugan idealnie się do tego nadawał. Ale Etienne miał rację, jeśli dam się aresztować, nie będę w stanie znaleźć chłopców Lordenów, a tym samym własnej córki. Myśl o Gillian wystarczyła, abym poluzowała palce. Potrząsnęłam Duganem, jeszcze raz mocno, nim go wypuściłam. Zatoczył się do tyłu, gapiąc na mnie. — Nigdy nie posądzałam cię, że byłeś geniuszem Harrow, ale na kości Maeve przed dzisiejszym wieczorem nie podejrzewałam, że jesteś takim przeklętym głupcem — warknęłam. — Jak śmiesz — zakrztusił się, łapiąc się za gardło jedną dłonią. Miałam cholerną nadzieję, że pozostaną mu siniaki. Zrobiłam krok do tyłu, czując zimną satysfakcję, kiedy cofnął się z daleka ode mnie. — Przewyższam cię i jestem całkiem pewna, że pokonam cię też w walce, więc tak, śmiem — powiedziałam bez zmrużenia oka. Podnosząc głos zawołałam do paziów: — Bądźcie z nim ostrożni. Będzie wydawał wam rozkazy, które doprowadzą was do zguby, tak długo jak dzięki temu on sam będzie dobrze wyglądał. Jeśli macie jakiś wybór to go nie słuchacie. — Czas ruszać — powiedział Etienne, łapiąc mnie za łokieć. — Tak, chyba masz rację — odwróciłam się na pięcie i wyszłam z pomieszczenia, czując spojrzenia paziów na plecach, przez całą drogę. Byliśmy już przy końcu korytarza i poza zasięgiem wzroku zbrojowni, kiedy Etienne wzmocnił uścisk i odwrócił mnie gwałtownie w swoją stronę. — Oszalałaś? — zażądał odpowiedzi. — Wyśmiewanie Dugana Harrowa nie jest dobrym pomysłem!
— Doprawdy? — spytałam spoglądając koso na niego. — A to dlaczego? Co on może zrobić Etienne? Krzywo na mnie spojrzeć? Naskarżyć królowej, że jestem niegrzeczną dziewczynką? Och, już się boję. Trzęsę się wręcz. W końcu nie mogę pozwolić sobie na utratę dobrej opinii w jego oczach, której nigdy tam nie miałam. — Nie ma znaczenia, że nie jest jej kasztelanem ani to, że nie myśli o tobie dobrze, wyśmiewanie się z niego to nadal głupota — puścił mnie. — Lepiej cię wyszkoliłem niż zniżanie się do jego poziomu, poza tym on jest wygłodniały October. Daoine Sidhe bez pozycji zawsze są głodne władzy. Wiedziałabyś o tym gdybyś… — przerwał wyglądając na dotkniętego, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co ma zamiar powiedzieć. — Gdybym była Daoine Sidhe — dokończyłam za niego, skoro najwyraźniej on nie miał zamiaru tego robić. — Gdybym była Daoine Sidhe, wiedziałabym jak to jest być głodnym władzy i pozycji i pragnąć mieć, co kontrolować. Chyba więc wszyscy mamy szczęście, że nie jestem Daoine Sidhe. Etienne spuścił wzrok, wyglądając na zawstydzonego. — Przepraszam. Nigdy nie powinienem był tego mówić. — I nie powiedziałeś — przerwałam. Gdybym była Daoine Sidhe ( jak zawsze o sobie myślałam) rozumiałaby ten głód władzy. Ale ja jestem Dóchas Sidhe, a to oznacza, że rozumiem zupełnie, co innego. Rozumiem krew. — Zmiana planów. Możesz nas znowu przetransportować? — spytałam. — Co? — Etienne podniósł głowę. — Ja... tak oczywiście, jesteśmy tylko we dwoje. Dowiedziałaś się wszystkiego, czego potrzebujesz? Czas wracać do Cienistych Wzgórz? — Nie zupełnie — wyciągnęłam z kieszeni pożyczony telefon. — Muszę wykonać kilka telefonów. Ale najpierw udamy się do Złotej Zieleni. — Etienne zmarszczył się. — Czy masz zamiar zrobić coś głupiego? — To chyba zależy od twojej definicji — wzruszyłam ramionami. — Ale tak, przez większość definicji, prawdopodobnie tak. Chodź, Etienne. Ruszajmy zapobiec wojnie.
e Dwadzieścia dwa Odległość pomiędzy dworem królowej a Złotą Zielenią jest mniejsza niż pomiędzy Cienistymi Wzgórzami, a Dworem. To w kombinacji z moim brakiem czegokolwiek, co przypominałoby jedzenie, prawdopodobnie wyjaśniało, dlaczego nie czułam potrzeby, aby zwrócić po tym jak dokonaliśmy przejścia. Jednakże chwiałam się do momentu aż mój tyłek nie uderzył w ścianę i pochyliłam do przodu, opierając dłonie na kolanach, dysząc lekko. Etienne obserwował to wszystko obojętnie. — Wiesz jak na kogoś, kto spędza tak wiele czasu na krwawieniu, jesteś mało odporna na zawroty głowy. — To o to chodzi? Bo przypomina mi to bardziej jazdę na wielkim roller costerze, jakieś osiem razy pod rząd. — Tak, właśnie. — Etienne potrząsnął głową. — Czy reagujesz tak samo, kiedy podróżujesz z królem kotów? — Nie. — Pokój już w większości przestał wirować. Wyprostowałam się ostrożnie. Mój żołądek wybrał pozostanie na miejscu. — Drogi Cienia bardziej mrożą mnie na śmierć. Rzyganie jest nowe i ekscytujące. — Twoje słownictwo jest niedoścignione. — Etienne zmarszczył nos. — Mimo, że cenie pragnienie powrotu regenta do swych włości, mogę zapytać, co tu robimy? — Wiele rzeczy. Chodź. — Ruszyłam w dół korytarza. Etienne podążał za mną. — Byłeś tu wcześniej? — Wiele lat temu. — Więc nie widziałeś tego miejsca po naszym remoncie. Tu cię mam. — Jedno z rezydujących straszydeł przemknęło się po ścianie na wysokości naszych głów i zniknęło w krokwiach. Oczy Etienne’a rozwarły się szeroko. — Widziałaś to? — spytał. — Tak, mamy tu straszydła. Tak jakby, tu rządzą. Zresztą to długa historia. — Wsunęłam głowę do kuchni. Marcia stała przy kontuarze, przeprowadzając parę Urisks22 i młodego Barrow Wight23 przez proces robienia chleba. — Cześć, Marcia? — zawołałam. — Mogę cię pożyczyć na sekundę? 22
Samotny, szkocki elf, zamieszkujący baseny i rzeki. Ciekawski, lubiący towarzystwo ludzi, choć jego aparycja zazwyczaj odstrasz tych do których się zbliża 23 Małe mityczne stworzenia, z mitologi nordyckiej
Spojrzała w górę uśmiechając się szeroko. Smuga mąki znaczyła jej policzek, tuż pod kręgami maści wróżek okalającymi jej oczy. — Toby! — Klepnęła jednego z Urisks w ramię. — Świetnie sobie radzicie. Tylko tak dalej i starajcie się nie dopuszczać więcej straszydeł w pobliże ciasta, dobrze? Zaraz wrócę. — Najwyraźniej usatysfakcjonowana, że udało się jej powstrzymać, swoich praktykantów przed zafundowaniem nam wszystkim zatrucia pokarmowego, ruszyła w naszą stronę, wycierając ręce w fartuch. — Co tu robisz? Sądziłam, że będziesz na dworze królowej i kim jest twój przyjaciel? — To sir Etienne z Cienistych Wzgórz. Etienne, to mój kasztelan Marcia. Jeśli Etienne był zaskoczony, że ćwierć krwi odmieniec jest moim kasztelanem, to był na tyle dobrze wychowany, że tego nie okazał. Zamiast tego zaoferował jej niewielki ukłon i powiedział: — Miło cię poznać. — Ciebie też — odparła Marcia, odpowiadając ukłonem, nim zwróciła się z powrotem do mnie. — Więc, co jest grane? Zapobiegłaś wojnie? — Nie zupełnie. Nadal nad tym pracuję. — Przez chwilę rozważałam, czy powiedzieć jej o Gillian, ale odrzuciłam ten pomysł. Marcia miała już dość spraw na głowie, nie chciałam pogarszać jej tego wszystkiego bardziej, niż absolutnie musiałam. — Masz długopis, który mogłabym pożyczyć? — Długopis? — zamrugała nim zaczęła szperać w kieszeni fartucha w poszukiwaniu zwyczajnego długopisu. Znaki zębów, pokrywały cały długopis, wyglądał tak zwyczajnie, że mogłabym się rozpłakać. — Czy ten się nada? — Nada się idealnie. — Wzięłam długopis i wyciągnęłam jedną z buteleczek Diandy z kieszeni.— Muszę napisać wiadomość. Gdy będę to robić, mogłabyś się upewnić, że w solarium nikogo nie ma? Muszę podzwonić i zaprosić gości. — Gości? — zapytał Etienne, marszcząc brwi. — Solarium? — dodała Marcia. Mars na jej twarzy był mniej zaniepokojony, a bardziej dobroduszny. — Pewnie. Używamy go, jako magazynu, ale możemy przenieść wszystko na korytarz. — Tak zrób. Będę potrzebowała odrobiny prywatności. — To, co brałam pod rozwagę prawdopodobnie było szaleństwem, ale w tej chwili nie dbałam o to. Rayseline Torquill miała moją córkę i była jedyną osobą na świecie, która prawdopodobnie wiedziała, gdzie była zabita Selkie. Otworzyłam pierwszą buteleczkę, wyciągając skrawek papieru i kładąc go płasko na framudze drzwi. — Etienne, kiedy wrócisz do Cienistych Wzgórz, daj znać Sylvesterowi o przebraniu, którego Raysel użyła na dworze królowej. Prawdopodobnie nie będzie próbowała przekraść się do włości, ale nigdy nie wiadomo. Lepiej się upewnić niż potem żałować. — Oczywiście — powiedział marszcząc się. — Co masz na myśli mówiąc gości? Kogo chcesz tu zaprosić? — Praktycznie każdego. — Przyklepałam papier i powróciłam do bazgrania. Moje pismo nie jest czymś, czym mogę się chwalić, ale jest czytelne. Zazwyczaj. — To najświeższe wiadomości dla księżnej Solnej Mgły, wolałabym, aby nie wkurzyła się na mnie za to, że się z nią nimi nie podzieliłam. Jak to napiszę zadzwonię do May i poproszę, aby przyprowadziła mój samochód.
— Masz zamiar pozwolić jej prowadzić? — spytała Marcia, brzmiąc jednocześnie na przerażoną i zaskoczoną. — Potrzebny mi samochód. Masz jakiś lepszy pomysł na to, aby go tu sprowadzić? — Oddałam jej długopis nim zwinęłam skrawek papieru i wcisnęłam go do butelki. — Tak czy inaczej, mówiłam właśnie, że zadzwonię do May. A potem do Luidaeg, zapytać o skróconą wersję rytuału, którego użyłam, aby wezwać nocnych łowców. — Co? — krzyknął Etienne. A Marcia mu zawtórowała. — Naprawdę nie mam czasu, aby się o to kłócić. — Zakorkowałam butelkę, sprawdzając dwukrotnie, aby upewnić się, że korek siedział ciasno. — Dianda powiedziała, że ją znajdzie. Chciałam, żeby znalazła ją z nietkniętą zawartością. — Mam zamiar wezwać Nocnych Łowców. — Dlaczego? — spytała Marcia. — Rayseline zabiła Selkie, aby wykraść dzieci Lordenów z ich domu. October wierzy, że ofiara morderstwa będzie w stanie odpowiedzieć jej na kilka pytań — powiedział za mnie Etienne, a mieszanina odrazy i podziwu miksowała się w jego głosie. — Sir Daye, nie mogę polecić takiego kierunku działania. — Wow, zasugerowałam coś szalonego i stałam się z powrotem sir Daye? Co mam zrobić, abyś zaczął nazywać mnie Hrabiną? — Lepiej tego nie sprawdzajmy — powiedział gładko Etienne. — Noc jeszcze młoda — zagwizdałam. Jeden z wydawałoby się niezliczonych, we włościach pixie wyfrunął z wnętrza szafki (prawdopodobnie nie chciałam wiedzieć, co robił w środku, ani tego z iloma towarzyszami tam przebywał) pojawiając się na linii mego wzroku. Podniosłam w górę buteleczkę. — Mógłbyś wrzucić to do oceanu, proszę? Nie otwieraj tego, tylko wrzuć do wody. Pixie są inteligentniejsze niż większość uważa, że są. Ten trzymał dłonie na drobniutkich bioderkach, brzęcząc skrzydełkami jak szalony i mówiąc coś niezrozumiałego w dźwięcznym języku pixie. Szczęśliwie, miałam wystarczająco dużo doświadczeń z lokalną kolonią, aby wiedzieć, o co prawdopodobnie prosi.— Bochenek chleba i dzbanek śmietany — powiedziałam, tak jakbym się na coś zgadzała. Pixie ruszył do przodu zabierając buteleczkę z moich dłoni i wyleciał z kuchni, ruszając w dół korytarza. Pięć kolejnych pixie wyfrunęło z wnętrza szafki pędząc za swoim towarzyszem. Wypiekacze chleba nawet nie spojrzeli do góry. Kiedyś spędzasz w Złotej Zieleni wystarczającą ilość czasu, tego typu rzeczy są codziennością. Marcia spojrzała na mnie pytająco. — Dlaczego dajesz łapówki pixie? Mogłam za ciebie wrzucić tą butelkę do wody za darmo. — Głównie dlatego, że mam zamiar wezwać Nocnych Łowców do włości i stwierdziłam, że skoro nie mam zamiaru prosić o zgodę, to powinnam przynajmniej upewnić się, że są w dobrym nastroju. — Chciałabym, aby to miało jakiś sens, — skomentowała Marcia i westchnęła. — Naprawdę masz zamiar wezwać Nocnych Łowców? — Masz lepszy plan? — Żadne z nich nie odpowiedziało. — Tak właśnie myślałam.
— Nie mam ochoty w tym uczestniczyć — powiedział Etienne.— Wrócę teraz do Cienistych Wzgórz, jeśli już mnie nie potrzebujesz. — Nie, nie potrzebuję — powiedziałam. — Daj znać Sylvesterowi, co jest grane, i co robię. Etienne skinął i skłonił się Marcii. Potem odwrócił się i wyszedł na korytarz. Zapach limonki i dymu cedrowego uniósł się w powietrzu, i wiedziałam bez sprawdzania, że już go nie było. Marcia zerknęła za nim, po czym spytała. — Czy jest coś, co mogłabym zrobić? — Chleb dla pixie? — uśmiechnęłam się lekko. — I powiedz każdemu, kto się pojawi, pytając o mnie, że jestem zajęta aż do odwołania. — Jasne — odpowiedziała uśmiechem z lekkim wahaniem. — Jesteś pewna, że to bezpieczne? — Nie, ale muszę się dowiedzieć. Mogłam też zrobić, co innego. Mogłam zadzwonić do Bucer'a i próbować zmusić go do wykopania dla mnie większej ilości informacji. Mogłam zadzwonić do Dannego i błagać, aby woził mnie po mieście, szukając śladów magii Raysel. Mogłam poprosić Tybalta o wypożyczenie jego dworzan i wysłać ich na poszukiwania. Zawsze są jakieś inne opcję. Ale wszystkie one wymagały czasu, a była to jedyna rzecz, której Gillian nie miała. Może gdybym nie straciła przytomności po tym jak Tybalt wepchnął mnie do cienia...,ale straciłam. I musiałam znaleźć Rayseline, i to szybko. Wybrałam numer do domu idąc w dół korytarza, odpowiadając na ukłony mijanych mieszkańców. Nadal nie znałam wszystkich ich imion. To nie poprawiało mojego samopoczucia. May odebrała, pytając z nadzieją. — Toby? — Skąd wiedziałaś, że to ja? — Odbieram w taki sposób telefon od momentu, gdy Jin zadzwoniła i powiedziała, że opuściłaś Cieniste Wzgórza. Gdzie jesteś? Czy Tybalt jest z tobą? Co się stało? Gdzie jest Gillian? — Jestem w Złotej Zieleni i jestem przekonana, że tylko bardziej ześwirujesz jeśli powiem ci, co się stało przez telefon, więc może zamiast tego powiesz mi, kiedy tu dotrzesz? May zamilkła. — Kiedy tam dotrę? Co? — Musisz mi tu podstawić samochód. — Uhm. — May udało się jakoś spakować ogrom powątpiewania w tą jedną sylabę. — Toby? Jazz nie prowadzi, Quentin jest za młody na prawo jazdy, poza tym nie sądzę, aby wiedział jak się prowadzi, Raj również, Jak niby mamy ci dostarczyć samochód? — Weźmiesz zapasowy klucz z miski na mojej komodzie i przyjedziesz. — Tak naprawdę nie jesteś wcale Toby, prawda? Jesteś jej sobowtórem, czy coś w tym stylu. Musisz być. Toby nigdy nie kazałabym mi przyjechać swoim samochodem do Złotej Zieleni. — Desperackie czasy wymagają, desperackich metod. Poza tym, jak straszne może to tak naprawdę być? — Nienawidzę cię — odparła May złowrogo.
— Więc, przyjedziesz? — Już jadę. — Rozłączyła się. Musiałam zdusić uśmiech. Mój były sobowtór jest najgorszym kierowcą jakiegokolwiek poznałam. Być może, przy odrobinie wysiłku okazałaby się również najgorszym kierowcą na świecie. Miałam tylko nadzieję, że Quentin i Raj mieli na tyle inteligencji, aby zapiąć pasy. Wybrałam numer ponownie przechodząc przed dziedziniec i kierując się do korytarza prowadzącego do niewykorzystanej sali tronowej włości. Było to jedyne pomieszczenie, które Evening naprawę wydawała się lubić i cieszyć z niego. Zostawiliśmy to pomieszczenie puste częściowo, aby ją uhonorować, a częściowo dlatego, że wprawiało nas wszystkich w zdenerwowanie. Nawet straszydła trzymały się z daleka. Nie wiedziałam dokładnie, dlaczego.....ale to, że Evening używała pixie jako elementów oświetlenia, mogło mieć z tym coś wspólnego. Telefonowanie do świata wróżek, teoretycznie z aparatu śmiertelników wymaga specjalnej umiejętności uderzania w klawisze. Wcisnęłam wszystkie klawisze na prawostronnej spirali, a potem powtórzyłam ten sam ruch w przeciwną stronę. Uderzyłam piątkę jeszcze trzykrotnie, tak na dokładkę. — Proszę czekać na połączenie — powiedziałam do siebie podśpiewując. Telefon zabuczał dwukrotnie, nim zaczął przeraźliwie piszczeć. To był dobry znak. Oznaczało to, że nawiązywałam połączenie. Wcisnęłam kolejną kombinację guzików, tym razem wielokrotnie wciskając dziewiątkę, dopóki syczenie nie zostało zastąpione odgłosem szlifierki do cementu po drugiej stronie. Przestałam spacerować, opierając się o ścianę tuż obok podium, na którym kiedyś stał tron Evening. Szlifierka do cementu rozbrzmiewała jeszcze przez kilka minut, po czym wszytko urwało się gwałtownie zastąpione żądaniem Luidaeg. — October? Czy to ty? Dźwięk jej głosu wypełnił mnie głębokim poczuciem ulgi. Zamknęłam oczy, pozwalając sobie dosłownie wsiąknąć w ścianę. — Luidaeg — odparłam. — Tak, to ja. — Co jest grane? Czy transformacja się udała? Dlaczego się nie zameldowałaś? — Tak, zadziałała. Nie zameldowałam się, bo straciłam świadomość po tym jak Tybalt wrzucił mnie w Cieniste Drogi, abym nie dostała elfickim strzałem. Rayseline oszalała. Porwała moją córkę, Luidaeg. Ma Gillian. — Mój głos był skowytem na granicy paniki. Zmusiłam się do zebrania w sobie. — Dlaczego to zrobiła? — spytałam już bardziej miękko. — Dlaczego zabrała Gilly? — Żeby wytrącić cię z równowagi — powiedziała Luidaeg, nie tracąc oddechu. — Żeby cię zranić. — Było w jej głosie coś, co mi się nie podobało. Normalnie Luidaeg jest szczera do bólu. Może nie zawsze udziela kompletnych odpowiedzi, ale te, które daje są zawsze prawdziwe. Teraz...nie miałam, co prawda wrażenia, że mnie okłamuję, ale czułam, że jest coś czego mi nie mówi. Wzięłam głęboki oddech. — Luidaeg? Czego mi nie mówisz? — Toby...— westchnęła. — Ona jest tylko ćwierć krwi. Może nawet mniej, biorąc pod uwagę to, co twoja matka zrobiła ci, kiedy byłaś małą dziewczynką. To chroniło ją, aż do teraz.
— O czym ty mówisz? — Są pewne...rytuały..., które wymagają pewnych określonych typów krwi, aby zadziałały. Pociemniało mi przed oczami. — Co? — Rayseline nie ma Kuferka Nadziei. Nie potrzebuje go, jeśli ma Gillian. — Czy ona...Luidaeg, czy ona... — Nie wiem czy żyje, czy nie. Przykro mi. — jej głos był prawdziwie skruszony, ale to nie wyeliminowało mojego pragnienia krzyku. Nadal z przymkniętymi oczami, policzyłam po cichu do pięciu, nim odezwałam się ponownie. — Mam jednego potencjalnego świadka, który może potwierdzić, czy to Raysel ich porwała. Musimy z nim porozmawiać bezzwłocznie. — I? — powiedziała Luidaeg z podejrzeniem kiełkującym w głosie. — I ta osoba jest martwa. Muszę porozmawiać z Nocnymi Łowcami i nie mam czasu na to, aby odprawiać skomplikowane rytuały. Powiedz jak zrobić to szybciej. Luidaeg westchnęła. — To nie jest najlepszy pomysł. — Nigdy nie oczekiwałam, że będzie. — I nie ma innego sposobu? — Właśnie mi powiedziałaś, że ta wariatka, która porwała mi córkę mogła to zrobić po to, aby odprawić jakiś rytuał, o jakim nie możesz mi nawet nic powiedzieć. Lordenowie nadal się nie odnaleźli, królowa nadal planuje wojnę. Nie, nie ma innego sposobu, nie teraz. Powiedz jak przywołać Nocnych Łowców. — Upuść dla nich krwi. Otworzyłam oczy. — Co? — Idź w jakieś odosobnione miejsce, ale takie, w którym będą mogli cię znaleźć i ustanów krąg z własnej krwi. Wszystko, co musisz zrobić to upuścić dla nich krwi i ich wezwać. Wezwanie Nocnych Łowców za pierwszym razem było o wiele bardziej skomplikowane. Podejrzliwie zapytałam. — Nie ma nic innego? — Już nie. Jesteś silniejsza niż byłaś, a oni cię znają. — Jej chichot przy tym ostatnim stwierdzeniu był całkowicie pozbawiony wesołości. — I to lepiej niż myślisz. Po prostu zawołaj a oni przyjdą. Ale uważaj. Nie zgadzaj się na nic, z czym potem nie będziesz mogła żyć. — Będę miała to na uwadze. Skontaktuje się z tobą później. — Mam nadzieję — odparła i rozłączyła się. Spoglądałam na telefon, tkwiący w mojej dłoni jeszcze przez chwilę, opierając się chęci roztrzaskania go o ścianę. Wsunęłam go do kieszeni, odwróciłam się i wyszłam wejściem znajdującym się za tronem. Connor i ja uciekaliśmy tędy przed zabójcą wynajętym przez Devina, po raz pierwszy, gdy korzystałam z tych drzwi. Nie wiedzieliśmy, że korytarz zakończy się w powietrzu, ani tego, że nasz plan ucieczki był dobrym sposobem na to, byśmy nauczyli się latać. Ja nie potrafię latać. Szybko się o tym dowiedziałam. I to, dlatego już dłużej nie biegnę na ślepo ciemnym korytarzem, gdy mam w tej kwestii jakiś wybór. Tym razem poruszałam się wolniej. Piekarze, asystenci Marcii minęli mnie, gdy tak szłam, oboje zatrzymali się na tyle długo, aby mi się ukłonić. Jeśli byli zakłopotani mymi rozkazami, to tego nie okazywali.
Nigdy nie kwestionuj poczynań szlachty. Po prostu ich to drażniło, a irytowanie szlachty, to niebezpieczna sprawa. Niepokoiło mnie, że byłam teraz postrzegana w kategoriach szlachty. Bardzo mnie to niepokoiło. Korytarz z początku był wąski, ale rozszerzał się, gdy zbliżałam się do solarium. Był również bardziej zagracony pudłami, kawałkami zniszczonych mebli poustawianych wzdłuż ścian. Zgodnie z tym, co powiedziała Marcia, zaaranżowała opróżnienie pomieszczenia na mój użytek. Uśmiechnęłam się lekko, gdyby była moim pracownikiem, zasłużyłaby na podwyżkę. Powietrze mrowiło wokół mnie, gdy tak szłam, trzaskając statycznym podekscytowaniem. Korytarz wyznaczał granicę pomiędzy tą stroną włości, znajdującą się w Letnich Krainach, a częścią jaskini śmiertelników, która służyła, jako jeden z głównych punktów kontrolnych. To sprawiało, że limitowana przestrzeń należała jednocześnie i nie należała, do obu światów. Wbudowane drzwi zostały wykute w ścianie w miejscu, w którym były nadal we włościach, ale blisko śmiertelnego świata w taki sposób, że mogły zostać pominięte lub przeoczone. Ktoś mógł iść tędy tuzin razy i nigdy nie znaleźć wejścia. Położyłam dłoń płasko na drzwiach w odpowiednim miejscu, aby je otworzyć, pchnęłam i weszłam do środka. Czas zrobić coś, czego miałam nadzieję nie robić już nigdy więcej. Czas wezwać Nocnych Łowców.
a Dwadzieścia trzy Ściany solarium były z szarego kamienia przeplatane żyłkami kwarcu i wysadzone skamienieliną. Dokładne oględziny ukazałyby dodatkowo nogi jaszczurki i szczątki skrzydeł prehistorycznych myszy. To były góry Letnich Krain i sekrety, które tkwiły w ich wnętrzu nie miały nic wspólnego ze śmiertelną ewolucją. Gładka kamienna podłoga odbijała się wzorem duchów kopalnianych paproci. Światło księżyca przedostające się do pomieszczenia poprzez kryształowe panele, odbijało srebrną pajęczynę wysoko nad głową. Wzięłam hak ze ściany i przeszłam ostrożnie wokół pomieszczenia, używając tego specjalnie zaprojektowanego narzędzia, aby otworzyć okno, jedno po drugim. Nocni Łowcy mogli znaleźć drogę do środka i bez tej niewielkiej uprzejmości, ale odrobina grzeczności jeszcze nikomu nie zaszkodziła zwłaszcza, kiedy masz zamiar poprosić o przysługę. Kiedy wszystkie okna stały już otworem odwiesiłam hak na miejsce. Wtedy przeszłam na środek pomieszczenia, wyciągając nóż z za paska. Światło księżyca wydobywało ostry blask srebra. Nie zatrzymałam się przed przeciągnięciem ostrza po wnętrzu lewego łokcia. Jasna krew natychmiast wypłynęła na powierzchnie. Opuściłam ramię w dół, aby pozwolić krwi swobodnie płynąć w dół po palcach i zaczęłam się odwracać, zakreślając krąg wokół siebie. — Potrzebuję waszej pomocy — powiedziałam cicho. — Potrzebuję waszej uwagi. Potrzebuję, abyście przybyli. Proszę, jeśli cokolwiek między nami było, proszę przybądźcie teraz. Nigdy bardziej was nie potrzebowałam. — Zapach świeżo ściętej trawy i miedzi wzrastał wokół mnie, ciężki i ckliwy. Oblizałam usta i dodałam żałośnie. — Proszę. Zaległa cisza. Odłożyłam nóż do pochwy, przykładając prawą dłoń do nacięcia, które zrobiłam i zacisnęłam, aby przestało krwawić. Krew już praktycznie nie płynęła. Ot kolejny bonus z ponadnaturalnych umiejętności leczniczych, tak przynajmniej przypuszczałam. Sekundy mijały rozciągając się w minuty. Zapach mojej magii nie zanikał, a Nocni Łowcy nie przybyli. Byłam już na skraju podania się, kiedy poczułam wokół siebie zaklęcie, wzrastało przyprawiając mnie o ból głowy, zapach miedzi nadal wisiał w powietrzu.
A wtedy usłyszałam dźwięk skrzydeł. Cienki strumień Nocnych Łowców przepływał przez okna po nade mną, poruszając się oszczędnie, co miało w sumie sens, biorąc pod uwagę to, że połowa z nich nie była wiele więcej niż cieniem. Więcej członków tego stada (tych, którzy ostatnio jedli najwięcej) skupiało się na zewnątrz, powstrzymując słabszych towarzyszy przed rozrzuceniem przez wiatr. Wszyscy byli rozmiarów lalki barbie, ze skrzydełkami jak wyschnięte liście, które wyglądały zbyt krucho, aby można było je podnieść z ziemi. Gdy się zbliżali, zaczęłam dostrzegać indywidualności pośród tej powodzi. Zbyt wielu z nich znałam. Łowcy nie mieli swoich własnych twarzy, więc pożyczali sobie twarze wróżek, przyjmując ich umysły i wspomnienia…, na jakiś czas. Spotkanie z nimi zawsze boli, ale to dobry rodzaj bólu, to jak szansa, aby zobaczyć kogoś, o kim myślałeś, że utraciłeś go na zawsze, tylko jeszcze ten jeden raz. Nocni Łowcy otaczali mnie, wyrazy ich twarzy nie dawały mi żadnej wskazówki, czy są zadowolenia, czy zirytowani moim wyzwaniem. Większość z nich zatrzymała się jakieś sześć stóp ponad podłogą, wisząc w miejscu, podczas gdy jeden z nich (ten z twarzą Devina, mojego nauczyciela, kochanka i zdrajcy) warczał instrukcję w gardłowym języku, którego nie znałam. Przełknęłam, zwalczając pierwszy wstrząs strachu. Wszystko, co mogłam, to mieć nadzieję, że będą chcieli mnie wysłuchać, i że miałam rację, co do zasad regulujących ich interakcję z żywymi. — Nie sądziliśmy, że zobaczymy cię żywą po raz drugi, October Daye, córko Amandine — powiedział Łowca o twarzy Devina. Wylądował na podłodze, zamykając skrzydełka z głośnym trzaskiem i spoglądając na mnie z góry na dół. — Nie jesteś tym, czym byłaś. — Nikt z nas nie jest tym, czym był — odparłam marszcząc się. Wcześniej nie był wśród nich tym, który przemawia. Rozejrzałam się wokoło, ale nigdzie nie spostrzegłam Łowcy z twarzą Dare. Różne twarze pośród nich widziałam, niektóre znałam, niektórych nie. Była tu Oleander de Merelands. Jak również brat Dare, Manuel i Gordan, jedyna z firmy komputerowej ALH, która zmarła 'naturalną' śmiercią. Było tu więcej Cait Sidhe niż oczekiwałam. Tybalt nigdy nie powiedział mi ilu poddanych stracił, kiedy truła ich Oleander. Wyglądało na to, że straty był większe niż kiedykolwiek bym odgadła. Spojrzenie Devina podążało za mną. — Miałam nadzieję na to, że ze mną porozmawiacie. — To zazwyczaj powód wezwania — spojrzał na mój prosty krąg, unosząc brwi w tym starym znajomym geście milczącej oceny. — Żadnych kwiatów? Żadnych pięknych słów? Symbolicznych śmierci? — Jak, powiedziałeś. Nie jestem tym, czym byłam kiedyś. — Kucnęłam, aby zniżyć się do jego poziomu. — Nie wezwałam was z powodu kaprysu. Nie miałam innego wyboru. Potrzebuję waszej pomocy. Uśmiechnął się. Inny Nocny Łowca zachichotał. — Moja droga October — powiedział tonem głosu, który był czystym Devinem, emanującym urokiem i niebezpieczeństwem w tym samym czasie.— Dlaczego mielibyśmy, kiedykolwiek zechcieć ci pomagać?
Nie mamy interesu w tym, aby pomagać ludziom. Naprawdę skarbie, nie rozumiem. Czas zawrzeć pakt z diabłem. Wzięłam głęboki oddech i powiedziałam.— Rayseline Torquill porwała dzieci księcia i księżnej Solnej Mgły. Nie wiem, dlaczego (jeszcze nie), ale muszę się dowiedzieć w innym razie ucierpi dużo osób. Łowca Devin przechylił głowę, uśmieszek pojawił się na jego twarzy o zbyt znajomym wyrazie rozbawionej pogardy. — A co sprawia, że myślisz, że nie chcemy, aby ucierpiało wiele osób? Musimy jeść, jeśli mamy żyć. — Pamiętasz jak to jest być mną — powiedziałam cicho. — Pamiętasz jak to jest żyć. Wiem, że musicie jeść. Ale nie mogę sobie wyobrazić, że chcecie wojny. Łowcy szeptali między sobą, dźwięk brzmiał jak wiatr szeleszczący poprzez gałęzie szkieletów drzew. Zadrżałam przysłuchując się im, jakaś część mnie uświadomiła sobie, że Luidaeg tak naprawdę nigdy nie powiedział, że krąg mnie ochroni. Jeśli zdecydują, że chcą mnie zabić i mieć to z głowy, będę musiała walczyć o życie. Miałam już po woli dość niekończącej się 'walki o życie'. Choć raz, chciałabym tego nie robić. — Proszę — powiedziałam. Łowca z twarzą Devina spojrzał na mnie z powagą. — Nie jesteś tym, czym byłaś kiedyś — powtórzył i słowa te były jeszcze bardziej niepokojące, ponieważ zostały wypowiedziane głosem mojego starego mentora. — Stałaś się tym, czym zawsze myślałem, że będziesz. Kogo szukasz? — Selkie. Nie znam imienia i nie wiem, jakiej płci, ale zginęła niedawno bez skóry. — Nie spodziewała się, że mnie zabiję — powiedział głos poza mną. Odwróciłam się spoglądając na drobną postać (drobną nawet jak na standardy Nocnych Łowców) z rudo brązowymi włosami i piegami rozsypanymi na twarzy w kształcie serca. Rozpoznałam ją. Prawdopodobnie uczestniczyłyśmy w tych samych formalnych wydarzeniach. Ale nigdy nie spytałam o imię. — Czy to ciebie szukam? — spytałam. Pokiwała występując do przodu. Przystanęła nagimi stopami na krawędzi mego kręgu. — Nazywam się, nazywałam się Margie. Byłam na usługach u jej łaskawości, księżnej Solnej Mgły, przez ostatnie pięć lat. Co powiedzieć komuś, kto jest martwy? — Przykro mi z powodu twojej straty — powiedziałam, choć zabrzmiało to idiotycznie. — Mnie również — odparła, uśmiechając się nieznacznie. — Panna Torquill podeszła do mnie na targu i powiedziała, że chce ze mną pomówić, powiedziała, że potrzebuje perspektywy Selkie, w pewniej bardzo ważnej sprawie. Rozmawiałam z nią, bo pomyślałam, że chciała się pogodzić z Connorem. Miałam nadzieję, że może chciała naprawić stosunki ze swoim mężem. To była tak dobroczynna wizja Rayseline Torquill, że ja sama nigdy nie byłabym w stanie jej odmalować. Próbowałam nie pokazywać tego na swojej twarzy. Zamiast tego spytałam. — Więc, poszłaś z nią?
— Nie od razu, ale spotkałam się z nią tamtej nocy, tak — powiedział Nocny Łowc,a, który kiedyś był Margie. Żal tańczył w jej spojrzeniu. — Spytała, czy spotkam się z nią w pobliżu doków. Nie widziałam w tym niczego złego. Poszłam. I kiedy stała przede mną, ktoś dźgnął mnie od tyłu i wszystko zalała ciemność. Czułam jak moje krótkie poczucie nadziei obumiera. Nie było szans na to, aby Raysel trzymała dzieci w dokach. Były duże, ale zaludnione wróżkami a Lordenowie już od dawana wysyłali wszystkich na poszukiwania swoich dzieci. Gdyby chłopcy żyli i byli w dokach zostaliby znalezieni. — Czy to tam zginęłaś?— zapytałam. Łowca Margie zamrugała, wyglądając na zaskoczoną. — Nie, nie tam. Obudziłam się ponownie w pomieszczeniu z kamiennymi ścianami i słomą rzuconą na podłodze. Powietrze pachniało przyprawami, jakbyśmy były w pobliżu jakiejś kuchni a może restauracji. Miałam związane ręce i stopy. — Wyraz jej twarzy pociemniał. — Panna Torquill tam była. Miała strzałę w dłoniach. Czarną strzałę. — Elficki strzał — zgadywałam na głos. — Tak. Powiedziała, że zasnę na jakiś czas, na bardzo długi czas i gdy będę spała mojej skóry nie będzie ze mną, będzie w tym czasie siała zgorszenie w świecie. Potem wbiła strzałę w moje ramię i ponownie wszystko zniknęło. — Twarz Nocnego Łowcy skrzywiła się jakby miał się rozpłakać. — Nie sądzę, aby chciała mnie zabić. Po prostu chciała, aby obwiniali mnie za jej zbrodnie w momencie, gdy się obudzę. Selkie bez skóry to praktycznie ludzie z dziwną słabością do plaży. — Zginęłaś kiedy zabrała ci skórę — powiedziałam. Łowca Margie pokiwała. — To prawda. — Czy widziałaś coś, co mogłoby pomóc mi znaleźć miejsce, w którym byłaś trzymana? Cokolwiek? Może coś usłyszałaś? Wyczułaś? — Był zapach... sekwoi. Czułam drzewa sekwoi i starej ziemie, ziemi która została pozostawiona sama sobie, nie niepokojona przez długi, długi czas. Miejsce, w którym byłam znajdowało się pod ziemią i czułam jakby to były włości, ale jednocześnie nie były. — Czy możliwe, że byłaś na Spłyceniu? — Właściwie zbudowane włości w całości znajdują się w Letnich Krainach, gdzie prawo świata wróżek sprawuje władzę. Czasem jednak obecnie jest to niemożliwe. Nie ma wystarczającej ilości ziemi, aby tak było. Więc włości buduję się w płytkich miejscach pomiędzy światami, wykopane w ziemi, która nie jest ani tu ani tam. Nocny Łowca z twarzą Margie wyglądał na zamyśloną — Chyba mogło tak być. Spłycenie w miejscu z sekwojami i starą ziemią. Była jeszcze jedna rzecz: — Czułaś ocean? — Nie. To znaczyło, że było to miejsce śródlądowe. Może mimo wszystko Dean Lorden nadal jeszcze żył. — Zrobię, co w mojej mocy, aby cię pomścić Margie. Przykro mi z powodu twojej śmierci.
— A mi nie — odparła słodko. Wciąż gapiłam się na nią, kiedy kontynuowała, — Mogę wyglądać jak Selkie, której śmierć noszę, ale bez tej śmierci w ogóle bym nie wyglądała. Nie zapominaj, że jesteśmy dwoma rzeczami jednocześnie, a nigdy jedyną rzeczą, jaką możesz zobaczyć. — To nie może być jedyny powód, dla którego nas wezwałaś — Nocny Łowca z twarzą Devina podleciał okrążając nas i ładując obok Margie. — Traktujesz swoją pracę poważnie, przynajmniej częściowo, ale to zbyt wielkie niebezpieczeństwo jak dla tego etapu prowadzonej przez ciebie gry, coś tak małego jak dwójka dzieciaków, których nigdy nie poznałaś. Co się dzieje, October? Co jeszcze się dzieje? — Chodzi o moją córkę, Devin. — Imię wyśliznęło mi się z ust nim zdążyłam się powstrzymać. Zamrugałam, aby zdławić nagle pojawiające się łzy i mówiłam dalej. — Zaginęła. Rayseline ją porwała i prawdopodobnie przetrzymuje ją z dziećmi Lordenów. Muszę ją odzyskać. Muszę. — Och, October — spojrzał na mnie ponuro. — Nie trać nadziei. Nie mamy jej na naszej liście. Jej krew jest, co prawda słaba, ale jej śmierć sprowadziłaby nas tak czy inaczej. Moje oczy rozwarły się. — Ja... naprawdę? — Naprawdę. — Poczułam jak jego dłoń muska moje kolano. Gest tak bardzo przypominał coś, co zrobiłby Devin, gdyby żył, nim oszalał, że nie mogłam już powstrzymać spływających łez. — Nie trać nadziei. — Spróbuję. — Wytarłam oczy lewą dłonią, zbyt późno przypominając sobie o krwi. Co tam, miałam już gorsze rzeczy na twarzy. — Nie wiem jak daleko możecie się przemieszczać, kiedy nikt nie umiera, ale... jeśli któreś z nich zginie..., czy możecie mnie odnaleźć? Powiedzieć mi? Nie chciałam o żadnym z tych dzieci myśleć w takich kategoriach. Z powodu dwójki z nich zaczęłaby się wojnę, a jedno było moją jedyną córką. Ale gdyby stało się tak, że jedno z nich zginie..., może mogłabym dotrzeć do pozostałej dwójki na czas. Nocny Łowca z twarzą Devina, odwrócił się w stronę reszty. Szum i turkot wypełnił pomieszczenie, jakby tysiąc martwych gałęzi drapało o siebie na wzajem. W końcu odgłosy ustąpiły i odwrócił się do mnie. — Tak zrobimy — powiedział. — Ten jeden jedyny raz. — Ja.... — zdusiłam w sobie chęć, aby mu podziękować, choć było to prawie niemożliwe. Przełknęłam ciężko i powiedziałam. — To bardzo uprzejme z waszej strony. — Więc, zrewanżuj się tym samym — powiedział. — Odpowiedz nam na jedno pytanie. Zamrugałam. — Oczywiście. Co chcecie wiedzieć? — Dlaczego jeszcze nie jesteś martwa? Nie spodziewałam się takiego pytania, czy też tego czystego zmieszania w jego głosie. Gapiłam się na niego przez chwilę, nim udało mi się powiedzieć. — Jestem żywa... ponieważ no cóż nie umarłam. Nie wiem, dlaczego. Skąd do cholery mam to wiedzieć?
— Dostałaś sobowtóra — powiedział. — Odesłaliśmy ją do ciebie, odprawiając właściwą ceremonię, a ty nadal tu jesteś, a twój sobowtór nadal żyje. — Naturalny porządek rzeczy nie został zachowany — powiedział Łowca z twarzą Margie, akcentując to stwierdzenie głośnym trzepotem skrzydełek. — Nie możesz tak egzystować. — A od kiedy to naturalny porządek rzeczy ma coś wspólnego ze światem wróżek? — Miękki pomruk narzekania przetoczył się przez Łowców. Westchnęłam. — Naturalny porządek rzeczy będzie musiał sobie z tym poradzić, ponieważ May musi zostać i płacić swoją połowę czynszu. — To nie jest właściwe. — Nocny Łowca z twarzą Oleander, rzucił mi wściekłe spojrzenie. Nie byłyśmy w najlepszych stosunkach, koniec końców to ja ją zabiłam. — Powinnaś być tylko pyłem i wspomnieniem. A twój sobowtór powinien trzepotać na wietrze, jako ostrzeżenie dla naszych dzieci. — Ale tak nie jest — warknęłam, zakładając włosy za uszy aby ukazać ich szpiczaste końce. — Widzisz? Umarłam. Mama po prostu nie pozwoliła mi pozostać w tym stanie. — Czy twój ród zawsze musi w taki sposób obchodzić się ze śmiercią? spytał Łowca Devin. Inny westchnął, jakby suche liście starły się ze sobą. — Przyjdziemy do ciebie, jeśli czegoś się dowiemy, ale nie możesz znowu tego zrobić Toby. Uprzejmość, na jaką możemy sobie pozwolić w kwestii twojego życia kończy się właśnie teraz. Pójdziemy już. — Powódź Łowców zaczęła się wznosić. — Czekaj! — powiedziałam. — O czym ty…— Było za późno. Nocni Łowcy zniknęli tak szybko jak się pojawili, pozostawiając mnie stojącą samotnie w kręgu krwi. — Mówisz? — dokończyłam w ciszy. Ale cisza nie odpowiedziała.
d Dwadzieścia cztery Marcia stała w sali tronowej, gdy się pojawiłam. Jej pozornie luzacka poza, musiała jednak kosztować ją niemało wysiłku, bardziej swobodnie wyglądałaby tylko, gdyby miała na sobie bikini a w dłoni koktajl. Zatrzymałam się unosząc brwi. — Tak? — spytałam. — Jak poszło? — Marcia porzuciła swoją 'luzacką pozycję' i wyprostowała się, kierując całą swoją uwagę na mnie. — Czy powiedzieli ci coś dobrego? — Nocni Łowcy mówili niejasno i byli dość niepokojący, ale powiedzieli mi pewne rzeczy, które powinnam wiedzieć — odparłam, mijając ją. Ruszyła idąc krok za mną. — Selkie, którą zabiła Raysel nazywała się Margie, a dzieci Lordenów nadal żyją. — To dobrze, chłopcy, to znaczy, dobrze z ich powodu, a nie tej martwej kobiety. — Szła odrobinę szybciej, próbując dotrzymać mi kroku i marszcząc się, gdy obserwowała moją twarz. — To dobrze, prawda? Bo wyglądasz jakby to było coś naprawdę złego. Nie było sensu dalej ukrywać prawdy. Zresztą nigdy nie byłam w tym dobra. — Moja córka zaginęła. — Czekaj, tobie? Masz córkę? — Tak. Gillian. Mieszka ze swoim ludzkim ojcem. Rayseline ją porwała, muszę ją znaleźć szybko, zanim naprawdę na tym ucierpi i zostaną jej wyrządzone trwałe szkody. Marcia ostro wciągnęła powietrze, tak jakby chciała powstrzymać się od krzyknięcie. A potem zamilkła, idąc ze mną przez dziedziniec w dół korytarza prowadzącego do kuchni, nie mówiąc już ani słowa. Dopiero, gdy sięgnęłam po dzbanek z kawą powiedziała bardzo miękkim głosem. — Dlaczego myślisz, że do tej pory nic się jeszcze nie stało? Zamarłam na moment z ręką nad uchwytem. Potem dokończyłam ruch pozwalając, aby jego znajomość mnie uspokoiła. Ale to nie zadziałało. Czasem, nawet znajomy rytuał nie przynosi żadnego ukojenia. — Co masz na myśli? — spytałam. — Chodzi mi o ...Toby, jeśli ona mieszka ze swoim ludzkim ojcem oznacza to, że ćwierć krwi. — No i — wymamrotałam grobowo. — Do czego zmierzasz?
— Czy ona w ogóle wie, że istniej coś takiego jak świat wróżek? Skąd wiesz, że już nie wyrządzono jej krzywdy, tylko tym, że dowiedziała się o jak wielu rzeczach jeszcze nie wie? — Marcia potrząsnęła głową. — Znałam wielu odmieńców, którzy nie mogli poradzić sobie z wiedzą, że ich rodzice... — Przerwała w pół zdania, wyglądając na zmieszaną? Westchnęłam i dokończyłam. — Że ich rodzice ich okłamywali. Ponieważ to właśnie robimy, kiedy wiążemy się z ludźmi. Kłamiemy. Okłamujemy naszych kochanków, okłamujemy samych siebie i jeśli mamy szczęście, nasze dzieci wybaczają nam, gdy się o tym dowiedzą i dorastają stając się takimi samymi kłamcami. — Tak. — Marcia zagryzał wargę, spoglądając na mnie. — Okłamywałaś ją, Toby. Przez całe jej życie. A teraz jest w sytuacji, na którą nigdy nie miała szansy, aby się przygotować, prawdopodobnie przestraszona na śmierć i masz rację, musimy ją odzyskać, ale nie wydaję mi się abyśmy mogły powiedzieć, że już nie została skrzywdzona. Jej słowa raniły mnie bardziej niż kiedykolwiek mogłam sobie wyobrazić. Zamknęłam na moment oczy, licząc w głowie do dziesięciu nim otworzyłam je ponownie i powiedziałam. — To nie ma znaczenia. Wszystko, co ma znaczenie to, to jak ją odzyskać. Znajdę jakiś sposób, aby ją ocalić. — I powstrzymasz wojnę w tym samym czasie, tak? — Ja...— zamarłam. Zaczynałam czuć się przytłoczona. Zbyt dużo się działo. Chciałam po prostu skulić się na kanapie z kubkiem kawy w dłoni i poczekać do póki, to wszystko się nie skończy. — Zrobię, co w mojej mocy. Marcia skinęła. — To chyba wszystko, o co mogę prosić. Co masz zamiar robić teraz? Każda cząstka mojego ciała nakazywała mi się ruszyć, aby poczynić jakieś postępy w odnalezieniu mojej córki. Jednak w tym samym czasie wiedziałam, że muszę zatrzymać się na chwilę i zaczerpnąć oddechu nim to zrobię, w innym razie dam się zabić. Zdałam sobie sprawę bez zaskoczenia, że chciałabym, aby był przy mnie Connor. Może i staliśmy po dwóch przeciwnych stronach wojny, a może nie. Nie dbałam o to. Wszystko, co kochałam było w niebezpieczeństwie. Chciałam objąć go ramionami i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Westchnęłam i spytałam.— Możesz zrobić mi kanapkę? Marcia uśmiechnęła się, gestem nakazując mi usiąść, po czym podchodząc do lodówki spytała. — Co powiesz na kanapkę z kurczakiem i truskawkami? — Chyba nie mam innej opcji — odparłam, porzucając chęć sięgnięcia po kawę i sadowiąc się na ławce. — Tylko zrób mi coś, co będę mogła zabrać ze sobą do samochodu. Jak tylko dotrze tu May, znikam. — Już się robi — odparła Marcia, powracając do pracy. Oparłam łokcie na stole, a podbródek na dłoniach, przyglądając jej się. Robienie kanapek było prostą domową czynnością i fakt, że staliśmy na skraju wojny niczego w tej kwestii nie zmienił. Gdyby ktoś poprosił Marcię o zrobienie kanapek po środku pola bitwy, prawdopodobnie zrobiłaby to, dokładnie w taki sam sposób.
Robienie rzeczy dokładnie w taki sam sposób nie było jednak alternatywą dla mnie, nie w tej chwili. Radziłam sobie już z dużymi problemami w przeszłości, ale ten był bardziej osobisty, niż wszystko, z czym miałam do tej pory do czynienia. Gillian. Na dąb i jesion, Gillian. Była jedyną rzeczą w moim życiu, która nigdy nie powinna zostać nawet muśnięta światem wróżek i jego problemami; po tym jak wyrzuciła mnie ze swojego życia, powinna być wolna. Zamiast tego została porwana, kompletnie nieprzygotowana na to, co się jej przydarzyło. A to wszystko było moją winą. Gdybym była dla niej, gdybym zmusiła ją, aby przyjęła mnie z powrotem do swego życia, to mogło nigdy się nie wydarzyć. Musiałam się skupić. Szczypałam skórę pomiędzy lewym kciukiem i palcem wskazującym dopóki nie zrobił się biały i musiałam zagryźć wargę, aby nie krzyknąć z bólu. To wystarczyło, aby wyrwać mnie z narastającego przygnębienia. Według tego, co powiedział mi Nocny Łowca, dzieci były prawdopodobnie przetrzymywane w podziemnym pomieszczeniu z kamiennymi ścianami, w miejscu gdzie powietrze pachniało jak sekwoje, stara ziemia i przyprawy. Żadna z tych rzeczy nie naprowadzała mnie tak bardzo jakbym chciała. Sekwoje nie są tak często spotykane w rejonie zatoki tak jak kiedyś( ludzie wycieli większość ze starych lasów, kiedy się tu wprowadzili) ale nadal było ich tu tak wiele, że nie mogłam po prostu pójść w jedno miejsce i powiedzieć: A-ha, muszą być gdzieś w tym miejscu. Jeśli byli na Spłyceniu, nie musieli martwić się o trzęsienia ziemi, co z kolei znaczyło, że pomieszczenie mogło być wykopane praktycznie wszędzie, jeśli zaś chodzi o przyprawy... wyprostowałam się z szeroko rozwartymi oczami. Nadal stałam w ten sposób zamrożona, kiedy Marcia podeszła i postawiła przede mną kubek. — Proszę — powiedziała. — Kawa, dwie kostki cukru, bez śmietanki. Kanapka będzie za moment. Sięgnęłam po kubek zupełnie bezwiednie, podniosłam go do ust i wzięłam duży łyk. Prawie, że gotująca się kawa, zalała tył mego gardła. Natychmiast zaczęłam kaszleć. Marcia wyglądała na zaalarmowaną. — Toby? Nic ci nie jest? Nie. — Nic, w porządku. Kawa jest odrobinę gorąca. — Odsunęłam kubek na dół. — Odstawię ją na moment. Marcia, poznałaś może kiedykolwiek mężczyznę nazywającego się Dugan Harrow? Służy na dworze królowej. — Uhm...jest Daoine Sidhe, tak? Niebieskie włosy, trochę snobistyczny? — Tak, to on. — Widziałam go kilka razy. — Nie próbowała ukrywać swojej pogardy. — Przyszedł raz do Herbacianych Ogrodów. To była dla mnie nowość. — Naprawdę? Po co? — Starał się przekonać Lily, aby przyrzekła służbę królowej Mgieł. Obiecywał jej za to wszystko, czego by tylko chciała. Gdyby tylko otworzyła drzwi królowej do parku Złote Wrota. — Mam nadzieję, że Lily kazała mu się wypchać. — Nie dokładnie w tych słowach, ale takie było przesłanie. — Marcia podeszła z powrotem do kontuaru biorąc moją kanapkę. — Nie sądzę, aby w ogóle zdawał sobie sprawę z mojej obecności. Ani razu na mnie nie spojrzał.
— To mnie nie zaskakuje. — Ćwierć krwi Marcia była zbyt bliska bycia człowiekiem, aby naprawdę chroniły ją zasady etykiety świata wróżek. Jeśli Dugan chciał ją ignorować, nikt nie byłby za to na niego zły. Nikt prócz Marcii, no i może Lily, kiedy jeszcze żyła. — Używał magii w twojej obecności? — Tak. — Marcia podeszłą, podając mi talerz z kanapką. Truskawkowy sok ściekający po brzegach talerza wyglądał jak krew.— Usunął swoje ludzkie zauroczenie z grzeczności, kiedy przybył do włości. Musiał nałożyć je z powrotem, kiedy wychodził. — Pamiętasz, jaki zapach miała jego magia? Jej policzki poczerwieniały. — Wiesz, że nie jestem zbyt wrażliwa w tego typu sprawach. — Wiem. Chcę tylko wiedzieć jak jego magia pachniała dla ciebie. — Jestem dobra w odczytywaniu magicznego podpisu, ale byłam w pobliżu raz, czy dwa, kiedy Dugan faktycznie rzucał zaklęcie. Chciałam jeszcze potwierdzenia z zewnątrz. — Ja...sama nie wiem. Pikantny, chyba. Jak Cynamon. — Cynamon z kardamonem? — spytałam. Marcia zamrugała raz, nim uśmiechnęła się szeroko. — Dokładnie tak! Pachniała jak fiński słodki chlebek. — Uhm. Chyba tak, nigdy nie wąchałam fińskiego chleba. Jak dla mnie zdecydowanie pachniał pikantnie. — Wzięłam gryza kanapki z kurczakiem i syropem truskawkowym, zaskakująco smaczna kombinacja, pomijając fakt, że kanapka nadal wyglądała jakby krwawiła i przełknęłam zerkając w kierunku drzwi. — Gdzie ona jest? — Znając May? Prawdopodobnie na dnie Pacyfiku w tej chwili. Musisz dać im trochę czasu, aby mogli tu dotrzeć. — W tym momencie czas to coś, czego nie mamy. — Rayseline nie pracowała sama. Rayseline nie mogła pracować sama, ponieważ nie miała potrzebnych do tego umiejętności, poza tym ktoś uderzył Margie od tyłu. Odłożyłam kanapkę, wyciągając telefon. — Do kogo dzwonisz? — Do Walthera. — Przyłożyłam telefon do ucha i czekałam. Nie musiałam czekać zbyt długo. — Profesor Davies. W czym mogę pomóc? — Cześć Walther. Jesteś sam? — Toby? Co jest grane? — Brzmiał na zaskoczonego i zmęczonego. Poczułam ukłucie winny. Nie tylko siebie zmuszałam do katorżniczej pracy, swoich sojuszników również. Później za to przeproszę. Jeśli uda nam się przeżyć. — Miałeś może szansę na to, aby spojrzeć na igłę, którą ci dałam? — Nie w każdym szczególe. Próbowałem wykombinować podstawę tego eliksiru snu, który znalazłaś. Wydaje mi się, że nieomal... — Czy napar został zrobiony przez Daoine Sidhe? Zamilkł. A potem powoli powiedział. — Mogło tak być. Dlaczego pytasz? — Nie chcę nic mówić dopóki nie będę pewna. Możesz to sprawdzić?
— Normalnie, powiedziałbym nie, gdyby była to standardowa receptura mógłby zrobić to ktokolwiek z minimalną umiejętnością w alchemii. Ale to na tyle niezwykłe, że może będę w stanie wydedukować naturę tworzącego ze składowników, których użył. Jak szybko musisz to wiedzieć? — Tak szybko jak to tylko możliwe. To ważne. — Sprawa życia i śmierci, czy miło byłoby po prostu wiedzieć? Dugan miał dostęp do wszystkich zasobów królowej. Do jej lochów, strażników, wszystkiego, nad czym mógł przejąć kontrolę, kiedy stała zwrócona do niego plecami. — Sprawa życia i śmierci — odparłam bez zawahania. — Wydaje mi się, że wiem, z kim pracuje Rayseline, ale muszę mieć pewność. — Już się za to zabieram — powiedział Walther. — Dzwoń gdybyś mnie potrzebowała. — Nie martw się, tak zrobię. — Zamknęłam telefon, wślizgując go z powrotem do kieszeni, nim napotkałam spojrzenie szeroko rozwartych oczu Marcii. — No co? — Myślisz, że Dugan pracuję z Rayseline? — spytała. — Tego nie powiedziałam. — Nie musiałaś — potrząsnęła głową, wyglądając bardzo niekomfortowo. — Jeśli on...Toby, on ma wiele do powiedzenia na dworze. — Tak ma, tak długo jak pozostaje w łaskach królowej. Jak sądzisz bardzo uszczęśliwi ją informacja, że on próbuje wszcząć wojnę, której ona nie może w żaden sposób wygrać? — Ta część nie może w żaden sposób wygrać była naprawdę bardzo istotna. Byłam całkiem pewna, że królowa Mgieł byłaby bardziej niż zadowolona mogąc zaangażować się w wojnę, gdyby tylko myślała, że może ją wygrać. — Nie bardzo — przyznała Marcia. — Dokładnie. Wszystko, co muszę zrobić to udowodnić, że to on pomaga Raysel. Potem już ona może się tym zając. — Więc dlaczego nie powiesz jej od razu? — Ponieważ jeśli mam rację i on stoi za tym wszystkim, mógłby doprowadzić ją do dzieci. Nie chcę, aby do tego doszło — potrząsnęłam głową, sięgając po kawę. — Mam powstrzymać wojnę, a nie dawać królowej kartę przetargową, którą będzie mogła zmusić Solną Mgłę do poddania. Nie chcę, aby ktokolwiek się poddawał. Po prostu chcę, aby to wszystko się skończyło. — Ty i ja, obie tego chcemy — powiedziała May. Odwróciłam się i zobaczyłam, że stoi w kuchennych drzwiach. Quentin tuż za nią, był trochę zazieleniony, tak jakby przed chwilą odbył najgorsza w życiu przejażdżkę na roller kosterze. — Twój samochód stoi od frontu. Powinnaś chyba sprawdzić hamulce. — Hamulce są w porządku, wystarczyłoby abyś jechała poniżej siedemdziesiątki — mruknął Quentin. — Co to było? — spytała May. — Nic — odparł pośpiesznie i minął ją, wchodząc do kuchni i opadając na ławce obok mnie. Poklepałam go uspokajająco po plecach i spytałam: — Gdzie Jazz i Raj? — Jazz musiała wracać do pracy, a Raj zdecydował się na Cieniste Drogi — wyjaśniła May. — Z jakiegoś powodu nie chciał ze mną jechać.
— Farciarz — skomentował Quentin. — Nie jestem aż takim złym kierowcą — powiedziała defensywnie May. Rzuciła mi kluczyki. Złapałam je i wstałam. — Owszem jesteś. Ale to nic, ponieważ w najbliższej przyszłości na pewno nie będziesz prowadzić. Zadzwoń do Dennego, kiedy będziesz chciała wracać do domu, niech cię odwiezie — zerknęłam w stronę Quentina. — Chcesz iść ze mną? — O tak — powiedział gorliwie, podnosząc się na nogi. — Proszę. — Nie — zaprotestowała May równie gorliwie. Uniosłam brew. Rzuciła mi wściekłe spojrzenie. — Nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie powiesz mi, co się stało i gdzie jest Gillian? Czy ona jest tutaj? Czy ona... — przerwała, nie mogąc dokończyć tego zdania, nie bardziej niż, ja sama bym mogła. — Nie wiem gdzie ona jest, ale wiem, kto ją ma — powiedziałam. — Raysel ją porwała. Poszła do domu i ją porwała. Muszę ją odzyskać. — Więc, co masz zamiar jeździć po całym mieście? — Nie zupełnie. Była pewna Selkie imieniem Margie. Raysel porwała ją w dokach. Liczę na to, że może znajdę tam jeszcze jakiś ślad krwi, którym będę mogła podążyć. — A kiedy już tam będę złożę wizytę Bucerowi, nie ma mowy, aby zdążył opuścić już miasto. Może on będzie w stanie powiedzieć mi coś więcej o kamiennym pomieszczeniu w spłyceniu, gdzie rosną sekwoje. Może nie będzie chciał mi powiedzieć, ale potrafię być bardzo przekonywująca, jeśli tylko muszę. — Była, Selkie? — spytała May, powoli. — Jest martwa. Raysel ją zabiła. To był wypadek. — Prawo nie dba o to, czy był to wypadek — dodał Quentin. May z drugiej strony, gapiła się na mnie, z nową odmianą lęku w jej szarych oczach. — Jeśli jeszcze nie znalazłaś śladu krwi, to skąd wiesz o Selkie? — Wezwałam Nocnych Łowców. Zesztywniała. Tylko na moment. Prawdopodobnie nawet bym tego nie zauważyła, gdybym nie znała jej aż tak dobrze. — Co powiedzieli? — Że Gillian nie było z nimi. Tak samo jak chłopców Lordenów. Nadal mamy czas, ale to jeszcze nie znaczy, że mamy go marnować. — To ulga — podsumowała May. — Tak, to prawda. May starała się zachować spokojny wyraz twarzy, ale nie bardzo jej się udawało. Jest zdecydowanie w gorszej sytuacji, jeśli chodzi o ukrywanie przede mną swoich emocji, w końcu dorastałam z jej twarzą i znałam ją lepiej niż obecnie moją własną. Na jej twarzy malowała się dziwna mieszanina lęku i rezygnacji, tak jakby oczekiwała, że w każdym momencie zacznę krzyczeć. Tego spojrzenia nie było przed tym, zanim powiedziałam jej, że miałam spotkanie z Nocnymi Łowcami. Jej obawy ukazały mi wszystko, co mi powiedzieli w zupełnie nowym świetle takim, który nieomal miał jakiś sens. Może porozmawiamy o tym później, a może nie. Będzie to miało znaczenie tylko wtedy, gdy ujdziemy z tego z życiem.
— My— zaczęłam... i przerwałam, kiedy Raj wpadł do pomieszczenia. Nie miał na sobie ludzkiego zauroczenia, a jego źrenice były cienkimi szparkami w szklanej zieleni jego oczu, ukazującymi strach. — Raj? — zrobiłam krok do przodu, dłoń instynktownie przesuwając w kierunku noża. — Co się stało? — Jacyś ludzie idą plażą! — powiedział, potykając się i zatrzymując kilka stóp przede mną. — Wyszedłem z cienia w pobliżu klifu, gdzie nikt nie mógł mnie zobaczyć, a oni tam byli, idąc od strony wody! Są w drodze tutaj! — Podwodne królestwo? — spytałam. Raj zamrugał, krótko spoglądając na mnie, tak jakbym byłą idiotką. Chyba pytanie go, czy są z Podwodnego Królestwa, kiedy mówił, że nadchodzą od strony wody, kwalifikowało mnie na takową. — Tak — odparł. — I mają ze sobą Connora, który nie wygląda na zbyt szczęśliwego. — Cóż, może więc dołączyć do klubu. — Złapałam kawę ze stolika, połykając zawartość kubka w jednym, długim łyku. — Wygląda na to, że będziemy mieli gości nim cokolwiek zostanie zrobione. Każdy, kto nie chcę spotkać się z Podwodnym Królestwem, może wyjść. Reszta za mną. — Dokąd idziemy? — spytał Raj. — Sala tronowa. Jeśli mamy przyjąć gości zrobimy to jak cywilizowani ludzie, a nie jak, no cóż, my. — Odstawiłam kubek. — Chodźcie będzie niezła zabawa. May spojrzała na mnie z powątpiewaniem. — Zabawa? — powtórzyła jak echo. Wzruszyłam ramionami, ruszając do drzwi kuchennych. Ku mojej uldze, reszta podążyła za mną. Byłabym bardziej niż szczęśliwa pozwalając im ewakuować się, jeśli tego właśnie chcieli, ale musiałam przyznać, że nie napawał mnie entuzjazmem pomysł stawienia czoła w pojedynkę delegacji z Podwodnego Królestwa, ktokolwiek wchodziłby w jej skład. Nasze kroki odbijały się echem, kiedy wkroczyliśmy do sali tronowej. Zmarszczyłam się odrobinę, spoglądając na puste podium. — Chyba powinnam mieć jakieś krzesło. — Zaczekaj tutaj — powiedziała Marcia. Gestem wskazując, aby Raj i Quentin podążyli za nią. Ruszyła w dół korytarza do solarium. Założyłam ramiona na piersi i obserwowałam jak odchodzą. — Czy chcę wiedzieć, co tu robią? — Prawdopodobnie nie — odpowiedziała May. — Czy mam coś zrobić? — Tak — zerknęłam w jej stronę, wykrzywiając usta w lekkim uśmiechu. — Zajmij się drzwiami. May uniosła brew nim spojrzała w dół na swoje jeansy do kolan i połyskujący, tęczowy T-shirt. — Bo mam wypisane na sobie 'imponująca' ? — Ponieważ jesteś odpowiednią osobą, aby to zrobić. A teraz idź. — Wskazałam na drzwi. — Postaraj się zatrzymać ich na tyle długo, abyśmy mogli tutaj wszystko przygotować. — Zacznę żonglować. — To jakiś początek.
May wywróciła oczami i poszła. Marcia wróciła z korytarza, z Rajem i Quentinem, chłopcy męczyli się niosąc wielkie dębowe krzesło, którego nie pamiętałam z moich wcześniejszych wizyt we włościach. — Postawicie to na podium — powiedziała, machając dłonią we wskazanym kierunku. — I spróbujcie, znowu go nie upuścić. Raj mruknął coś w odpowiedzi. Nie mogłam wyłapać słów, ale z tonu, jakim to powiedział spokojnie założyłam, że nie było to, nic miłego. Quentin przesuwał mebel w stoickiej ciszy jak przystało na giermka. Przynajmniej jedno z nas traktowało poważnie jego wykształcenie. — Gdzie to znalazłaś? — spytałam. — Stało w kuchni, nim przenieśliśmy je do magazynku — odparła. — Posyłając mi spojrzenie z ukosa dodała: — Pomyślałam, że bardziej spodoba ci się przyjemnie wyglądające kuchenne krzesło, a nie stary tron Evening. Sam pomysł takiego rozwiązania przyprawił mój żołądek o fiknięcie koziołka. — Dobrze pomyślałaś — powiedziałam i podeszłam do Quentina i Raja ustawiającego krzesło. Wróżki czystej krwi wydają się tworzyć wszystko według dwóch wzajemnie wykluczających się standardów estetyki. Wszystko jest, albo tak kruche, że może zostać zniszczone podmuchem wiatru lub tak mocne, że prawdopodobnie przetrwałoby wielokrotne uderzenie pojazdu. Krzesło podchodziło pod drugą kategorię. Miałam wrażenie, że zostało wykonane tak dawno temu, że zapomniało jak to jest być drzewem. Wszystko, co wiedziało teraz to jak, to jest być krzesłem i było w tym naprawdę dobre. — To się nada — powiedziałam i przesunęłam je kilka cali, ustawiając po środku podium, po czym na nim usiadłam. Krzesło nie miało oparcia, ale miało mocne poręczę znajdujące się dokładnie na właściwym poziomie. Oparłam na nich łokcie, spoglądając w stronę chłopców. — Wszystko dobrze? — Tak — odpowiedział Quentin, zajmując pozycję tuż za mną, po prawej. Raj zajął dokładnie to samo miejsce, po mojej lewej. Przez chwilę rozważałam pozbycie się Raja z podium (w końcu to Quentin był moim giermkiem, podczas gdy Raj technicznie swoją obecnością naruszał protokół), ale zdecydowałam się jednak tego nie robić. Connor nic nie powie, a reszta Podwodnego Królestwa nie będzie wiedziała, że jest w tym coś niewłaściwego. Marcia przesunęła się stając na podłodze u szczytu podium, po prawej. Ustawiając się dokładnie w takiej samej pozycji jak Quentin, tylko niżej. Idealnie. Stojąc tam, jasno dowodziła, że jest moim kasztelanem, i że może zabierać głos w moim imieniu w kwestiach dotyczących ziemi. Również jasno świadczyło to, że jest pod moją ochroną. Tak na wypadek, gdyby to miało znaczenie. Istnieją powody, dla których maniery i protokół wróżek czystej krwi przyprawiają mnie o zawrót głowy. Zostałam ocalona przed dalszą kontemplacją tego tematu, kiedy w oddali zaskrzypiały zawiasy i niskie, pomrukujące głosy popłynęły korytarzem. Wyprostowałam się i czekałam. May w każdym calu wyglądała jak posłuszny dworzanin, kiedy przeszła przez drzwi, ze swoim ponurym wyrazem twarzy. Nawet jej tęczowa koszulka nie psuła efektu.
Grupka podróżująca tuż za nią była mieszaniną Merrow, Selkies, kończyła się na Patricku i złotowłosej kobiecie o jednolicie niebieskich oczach charakterystycznych dla Roane24. To sprawiło, że wyprostowałam się jeszcze odrobinę. Roane są praktycznie wymarłe i jest tak od wieków. Nigdy wcześniej nie widziałam czystej krwi Roane. Główna grupa, pozostała w połowie korytarza prowadzącego do sali tronowej, pozostawiając May pilnującą drzwi. Patrick i Connor szli dalej w moją stronę, zatrzymując się w niewielkiej odległości od podium. Wstałam. — Wasza łaskawość — powiedziałam. — Hrabina Daye — odparł Patrick i pokłonił się głęboko, ukazując należyty respekt, jaki powinien okazać odwiedzający mnie szlachcic. Odpowiedziałam na ukłon nim wyprostowałam się i zajęłam swoje miejsce. — Otrzymaliśmy Twoją wiadomość. — To dobrze. Było to całkiem sprytne. Zawsze dobrze wiedzieć, że czasem to, co powinno dociera na miejsce. — Zmarszczyłam się. — Wybacz, że pytam, ale co tu robicie? — Jeśli dostaliście butelkę, to wiecie wszystko to samo, co ja. Planowałam wysłać następną porcję informacji jak tylko będę wiedziała coś znaczącego. Szmer przetoczył się poprzez morskie wróżki. Mówiły głosami zbyt przyciszonymi, aby mogła wyłapać pojedyncze słowa, ale ogólny ton wypowiedzi nie był zbyt dobry. Brzmiało to wściekle, a niektóre szepty brzmiały nieomal jak oskarżenia. Patrick wziął głęboki oddech. — Ktoś postanowił nam przypomnieć, co jest stawką w tym konflikcie — powiedział tak modulowanym głosem, jakby bardzo próbował powstrzymać się od krzyku. — Na wypadek gdybyśmy zapomnieli. Zamrugałam. — Co masz na myśli? — To, że ktoś przedostał się do naszych włości i pozostawił to przed drzwiami do naszej sypialni. — Patrick wyciągnął z kieszeni pokryte solą, drewniane pudełko. Nienaruszony złoty pierścień zapętlony na zatrzasku, połączony z rogami pudełka przez cieniutkie złote łańcuszki. Odczuwałam podziw dla tej konstrukcji. Przełamanie pierścienia, zerwie łańcuszki, uniemożliwiając komuś zabranie zawartości bez przyłapania na tym. Nadal jednak musiało być tu coś, co mi umykało w końcu dobre rzemiosło samo w sobie nie było przyczyną ponurości w oczach Patrick’a. — Co to jest? — spytałam. Kobieta Roane wystąpiła do przodu, łapiąc łokieć Patrick’a. — Jej dezorientacja jest szczera — powiedziała. Jej głos był niski i melodyjny, akcent w połowie Irlandzki, w połowie jakiś ostrzejszy. — Ona nie wie. — Mówiłem ci, że nie będzie wiedziała — dodał Connor, trochę za głośno. Patrick rzucił w stronę Connora ostre spojrzenie nim przesunął swoją uwagę z powrotem na mnie. — Nie chciałem ryzykować i otwierać tego nie, gdy nie wiedzieliśmy, co to takiego. Zabraliśmy to do Asrai i prześwietliliśmy zawartość — I?
24
Zmiennokształtne stworzenia morskie, odpowiednik Selkie, według Irlandzkiej Mitologi
— To palec Dean’a.— Głos Patrick’a załamał się, kiedy kontynuował. — Odcięli mu palec October. Co jeszcze z nim robią? Dlaczego jeszcze go nie odnalazłaś? Miałaś sprowadzić go do domu. Och, na dąb i jesion. Gapiłam się na Patricka, który spoglądała na mnie z bolesnym wyrazem twarzy zdradzonego rodzica i w tej chwili, w tej pojedynczej, straszliwej chwili, wiedziałam, że nie będzie miało znaczenia, czy uda mi się powstrzymać wojnę. Wszyscy już przegraliśmy.
f Dwadzieścia pięć — Asrai potrafią wyczuwać ból i to właśnie płynęło z wnętrza tego pudełka — powiedział Patrick, nieszczęście otaczało każde jego słowo. — Prawdopodobnie nadal żył, kiedy go usuwano. Quentin wydal z siebie niewielki dźwięk przerażenia. Nie winiłam go za to. Gniew zżerał mnie aż do samych kości. Jak śmieli? Ktokolwiek pomagał w tym Raysel (czy był to Dugan, czy ktoś inny) jak śmiał? Dzieci to coś absolutnie najcenniejszego w świecie wróżek. Odcinanie im części ciała tylko po to, aby coś udowodnić, było gorzej niż złe. Jeśli chodzi o mnie to po prostu, zło wcielone może coś takiego robić. — Ja... Na kości Oberona, Patrick. Przykro mi. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby odnaleźć Twoich synów, przyrzekam — potrząsnęłam głową, próbując odpędzić od siebie wizję kogoś, kto mógł zrobić coś takiego dziecku. — Dlaczego mi to przyniosłeś? — Ja go o oto prosiłem — powiedział Connor. Odwróciłam się, aby na niego spojrzeć. — Przypomniałem mu, kim jest twoja matka i co potrafisz zrobić. Możesz to zrobić, prawda? — A dlaczego on nie może? — spytał Raj. — Raj! — upomniałam go. — Przepraszam, on nie rozumie.— Ku mojemu zaskoczeniu, Patrick zaczął się śmiać. Był to krótki, ostry dźwięk, i nie krył w sobie ani odrobiny humoru, ale był to śmiech. — On jest Cait Sidhe. Nie musi rozumieć, prawda? Ta reguła obowiązuję od niepamiętnych czasów. Nie mogę zrobić tego sam, młody giermku, ponieważ moja umiejętność posługiwania się magią krwi nie jest taka silna, plus zbyt wiele czasu spędziłem w wodzie. Moc, jaką miałem już dawno została rozcieńczona i wszystko, co mi pozostało to iluzja. — Och — powiedział Raj. A potem: — Więc naprawdę chcesz aby ona...? — Chcą abym spróbowała dowiedzieć się czegoś z krwi Dean'a — dokończyłam za niego. Raj zrobił zdegustowaną minę. — Fuj. Czy to nie jest przypadkiem niebezpieczne? I obrzydliwe? Wzięłam drżący oddech. — Nie jestem pewna, czy to ma jakiekolwiek znaczenie.
Connor miał rację. Daoine Sidhe potrafiły wykorzystać nawet najmniejszą krople krwi, aby zagłębić się w czyichś wspomnieniach i przeżyciach. Moja matka i ja ( Dóchas Sidhe) czyniłyśmy z nich wszystkich amatorów. Krew zawsze trzyma się ciała. Nawet, jeśli zostanie spuszczona, nawet wróżki, które ją piją nie potrafią w całości usunąć jej z ciała. Co ważniejsze, mogłam potwierdzić to, że Dean nadal żył, kiedy odcinano mu palec. Może uda mi się nawet dzięki temu odnaleźć podziemne pomieszczenie. To, w którym zginęła Selkie, i w którym naprawdę zaczęła się ta wojna. Raj też miał rację, magia krwi jest dla mnie niebezpieczna. Mam moc, ale niewielką praktykę i przeszkolenie, a jedyna kobieta, która mogłaby mnie w tym przeszkolić oszalała. Ale nic z tego nie miało już znaczenia. To mógł być jedyny sposób, aby powstrzymać tę wojnę. To mógł być jedyny sposób, aby sprowadzić do domu Gillian. — Obiecałam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy — powiedziałam. Wstałam i zeszłam z podium. Quentin i Raj ruszyli za mną, ale gestem nakazałam im pozostać na miejscach. Nie musieli wszystkiego oglądać. Patrick wpatrywał się we mnie przez chwilę, tak jakby nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. A wtedy jego opanowanie ześliznęło się na tyle, że pozwoliło mi ujrzeć czającą się pod nim surowość. — Mają moje dzieci — powiedział. — Nie dbam o wojnę. Nie dbam o to, co będziemy musieli zrobić, aby je odzyskać. Następnym razem mogą ich bardziej skrzywdzić, następnym razem…— — Ktokolwiek to jest ma również moją córkę. Oni żyją. — Pewność mego głosu wprawiła w oniemienie całe pomieszczenie. Trzymałam swoje spojrzenie na Patricku. — Wezwałam Nocnych Łowców. Nie widzieli twoich synów. Nocni Łowcy ich nie widzieli. Gdziekolwiek są Twoi chłopcy, nadal żyją. Coś nowego pojawiło się w oczach Patricka: nadzieja. Bolesnym było na to patrzeć, ponieważ ilustrowało to jak posępnie wyglądał wcześniej i jak posępnie ja sama nadal wyglądałam. On miał jeszcze nadzieję w kwestii swoich synów, ale moja nadzieja w kwestii córki, powoli się kończyła. Rayseline miała powody, aby utrzymać Dean'a i Peter'a przy życiu, przynajmniej na razie. Ale tak naprawdę nie miała żadnego dobrego powodu, aby takim samym losem obdarzyć Gillian. — Czy mogli... — oblizał wargi. — Czy mogli skłamać? — Nocni Łowcy nie kłamią — powiedziała May, a jej głos odbił się echem w ciszy. Wszyscy odwróciliśmy się, aby na nią spojrzeć. Uniosła podbródek i spojrzała mi w oczy, powtarzając: — Nocni Łowcy nigdy nie kłamią. Mogliby, gdyby tylko chcieli, ale nie widzą w tym sensu. Prawda jest o wiele bardziej niebezpieczna, niż kłamstwo. Mrugałam na nią przez chwilę, nim potrząsnęłam głową i spojrzałam z powrotem na Patricka. — Widzisz — powiedziałam. — Nocni Łowcy nie kłamią. — Żyją — powiedział Patrick, brzmiąc na oszołomionego. Jedna z wróżek Merrow wybuchnęła łzami, zatapiając twarz w ramionach stojącego obok Selkie. To była chwila prywatnego uniesienia. Powinnam była odwrócić wzrok. Ale nie było na to czasu.
— Teraz tylko musimy się upewnić, że pozostają w tym stanie — powiedziałam. Ulga wisząca w pomieszczeniu szybko się rozwiała, zimna rzeczywistość zastąpiła chwilową radość. Nie spodobało im się to. Ale nic mnie to nie obchodziło, bo mi też się to nie spodobało. Patrick skinął, zerkając na Connora. — Connor miał rację, że nas tu sprowadził. Ma moją wdzięczność. Connor wpatrywał się w niego, próbując skonstruować w głowię jakąś odpowiedź. Patrick zignorował go i zamiast tego zwrócił swoją uwagę w stron pudełka. Uderzył we wszystkie cztery narożniki kciukiem, nim ucałował palec wskazujący i dotknął zatrzasku. Złoty pierścień rozpłynął się we mgle, pozostawiając w powietrzu zapach stali, kiedy łańcuszki wisiały teraz bezużytecznie. Patrick podał mi pudełko. — Zostałem wychowany na dworskiej ziemie. Pamiętam twoją matkę. — Jestem tylko Odmieńcem — ostrzegłam. — To nie ta sama liga. — Słyszałem opowieści, sam Connor powiedział wystarczająco dużo na temat twoich umiejętności, powołałaś się też na Luidaeg, próbując przekonać nas na początku, pamiętasz? Nawet moja żona lubi cię tak jak nikogo innego — uśmiechnął się na to lekko. — Nie jesteś 'tylko Odmieńcem'. — Zrobię, co w mojej mocy — powiedziałam i sięgnęłam po pudełko, tylko po to, aby z szarpnięciem zabrać dłoń, gdy tylko go dotknęłam. Czułam krew Dean’a poprzez drewno, nadal połączoną ze światem wróżek tak jakby nadal płynęła poprzez jego żyły. Był czas, kiedy mogłabym trzymać ten palec w swojej dłoni i nie poczuć absolutnie niczego, a teraz słyszałam wzywającą mnie krew poprzez zapieczętowane, zaczarowane drewno. Ot kolejna rzecz, za którą muszę podziękować mojej matce. Powoli, tym razem przygotowując się na to, złapałam ponownie pudełko. Przez chwilę pomyślałam, że Patrick mi go nie da. Ale po chwili westchnął odblokowując palce. — Znajdziesz ich? — Bardziej niż prośbę, przypominało to zarzut, wypełniony rodzicielską potrzebą zwrócenia mu serca, którym były jego dzieci. Słyszałam ten ton w wielu głosach, włączając w to mój własny. — Zrobię, co mogę — powtórzyłam. Chciałam mu obiecać, że wszystko będzie dobrze, ale nie mogłam tego zrobić. — Dziękuje — powiedział uroczystym głosem. — Bardzo ci dziękuję. Dziękuje jest zakazanym słowem w świecie wróżek. Ale nie wzdrygnęłam się, kiedy to usłyszałam. — Nie ma, za co — odparłam i spojrzałam na delegację Podwodnego Królestwa. Connor wiedział, co się teraz wydarzy. Zbladł. Nikt innych chyba nawet się nie domyślał. Potrząsając głową, zwróciłam się do Patricka. — Wiesz, co muszę zrobić, aby uzyskać z tego jakieś odpowiedzi? — spytałam. Patrick pokiwał. — Tak, wiem. — Mogę to zrobić tutaj, albo wyjdę. To zależy od ciebie. Nie musisz na to patrzeć. — Muszę to zobaczyć — powiedział Patrick. — Doceniam to, czego próbujesz mi oszczędzić, ale…—
— Rozumiem. Też tak uważam. Ale czy twoi ludzie też muszą na to patrzeć? — Pobladł, a ja kontynuowałam. — Może niech oni zostaną tutaj, a ty pójdziesz ze mną. Wahał się przez moment, po czym pokiwał powoli. Kobieta Roane poklepała go uspokajająco po ramieniu. — Tam, tam, mój śliczny. Ona tobą pokieruje, to pewne. Tylko nigdy nie pozwalaj jej zbliżyć się do srebra. Ród złodziei z niego ona pochodzi, potrafią okraść nawet ślepe szlachectwo. — Odwróciła się kierując w moją strony szalony uśmiech syreny. — Wiem, że nie skradłaś bicia serca porwanego dziecka jeszcze, ale zrobisz to, w stosownym czasie. Zrobisz. Zmarszczyłam brwi. — May? — Tak? — Zajmij się delegacją. Quentin i Raj mogą pomóc ci z jedzeniem. Wasza Łaskawość pozwól ze mną? — Nie czekałam na odpowiedz, kierując się w stronę korytarza. Pudełko wibrowało w mych dłoniach. Krew wyczuwała moją obecność; chciała, aby ją wysłuchano. Patrick podążył za mną do pomieszczenia, w którym wezwałam Nocnych Łowców. Było to jedyne miejsce, które mogłam mieć pewność, że mamy tylko dla siebie. To mi odpowiadało, w końcu zamierzałam zając się krwią kogoś, kto - miałam desperacką nadzieję, że wciąż żyje. Nie powiedział ani słowa o meblach piętrzących się w korytarzu. To zdecydowanie przemawiało na jego korzyść. Jednakże nie wyglądał zbyt swobodnie, kiedy już wprowadziłam go do solarium i zamknęłam drzwi. Może dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, co miałam zamiar zaraz zrobić. Przeszłam na środek pomieszczenia i usiadłam ze skrzyżowanymi nogami w kręgu krwi, który ustanowiłam już wcześniej. Jeśli Patrick zastanawiał się, dlaczego mam tu wyznaczony i czekający krąg krwi to miał na tyle dobrych manier, że nie zapytał. Wibracje z pudełka były coraz silniejsze. Krew pragnęła mojej uwagi i musiałam, albo jej ją dać, albo odsunąć ją z dala od siebie. Zerknęłam na Patricka obserwując jak siada na przeciwko mnie. Skrzywił się, kiedy krzyżował kolana. Napotkał moje spojrzenie, po czym skinął. Otworzyłam pudełko. Wnętrze było wyłożone granatowym aksamitem, palec Dean’a spoczywał w środku jak makabryczna parodia damskiej biżuterii. Spojrzałam na Patricka po raz ostatni. — Naprawdę nie musisz tu być — powiedziałam przyciszonym głosem. — Tak, muszę — odparł. Zawahałam się nim sięgnęłam do pudełka, podnosząc palec. Krew nieomal krzyczała wyczuwając mnie tak blisko. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na Patricka i skierowałam swoją uwagę na czekające mnie zadanie. Palce Dean’a został oddzielony równo, bez uszkodzenia kości. Analityczna część mego umysłu potrafiła to docenić (ułatwiło to na pewno powstrzymanie krwawienia), mimo że chciałam zabić tego, kto to zrobił. Zamknęłam oczy, uniosłam palec do ust i posmakowałam krwi.
d Dwadzieścia sześć Czerwona zasłona wspomnień Dean'a przygniotła mnie nieomal natychmiast, silniejsza niż oczekiwałam. Szarpałam się, walcząc z nimi automatycznie nim zdałam sobie sprawę, że nie próbowały mnie wcale przytłoczyć; po prostu tam były, otwarte, witające. Magia krwi nigdy nie była taka prosta. Odetchnęłam głęboko, pozwalając sobie wsunąć się w skórę kogoś innego. Wszystko boli. Poruszanie boli. Oddychanie boli. Nic nie powinno boleć w taki sposób. Nawet umieranie nie powinno tak boleć. Podnoszę głowę, mrużąc oczy poprzez łzy. Nie pozwolę aby mnie widzieli w tym stanie. Jest ciemno, podłoga jest tu zimna, a słoma nie pokrywa jej w wystarczającym stopniu, aby zwalczyć dreszcze. Pachnie tu śmiercią, ktoś zginął tu dawno, dawno temu, ten smród ledwie maskuje odległy zapach przypraw, których nazw nie znam. — Żyje — powiedziałam, wysuwając się ze wspomnień na tyle, bym mogła przemówić. — Nie trzymają go w wodzie. — Jeśli Patrick odpowiedział, to go nie usłyszałam. Krew znowu mnie otoczyła i już mnie nie było. — Czy teraz już się boisz, mały oceaniczny książę? — kobiecy głos, słodki jak miód i toksyczny jak cyjanek. Wiedziałam do kogo należał ten głos. Dean nie wiedział ale ja wiedziałam. Pochylam głowę czując senność. Wszystko będzie lepsze niż ponowne stawienie jej czoła. — Och, śpiący? Zatracony w ślicznych snach o domu, wolności i rodzinie? — Dłoń łapie mnie za włosy i szarpię moją głową. — Nie bądź głupi. Jej włosy są czerwone, jak krwawe korale, a oczy złote. Uszy to stożkowate punkty, po obu stronach jej głowy, mniej szpiczaste, niż gdyby była czystym Daoine Sidhe, ale nadal tak ostre jak moje. W dłoni trzyma wyostrzony sierp. Zazgrzytałam zębami. Czerwony film wspomnień przełamał się lekko, stłumiony przez mój gniew. Mimo, że wiedziałam, iż Raysel była w to zaangażowana, nadal bolało jak cholera widzieć ją tam, torturującą niewinnego chłopca. Jak to się stało, że upadła tak nisko? Ale wtedy czerwona mgła znowu mnie wciągnęła i nic już nie miało znaczenia oprócz pożyczonego przez ze mnie strachu Dean’a.
Idę sztywno, starając się nie patrzeć na sierp. Nie rozpłaczę się. — Lepiej mnie wypuść nim znajdą cię moi rodzice — mówię, zmuszając się do brawury, której tak naprawdę nie czuję. Uśmiecha się. — Głuptasek z ciebie, wiesz? Twoi rodzice cię znajdą. Będziemy zostawiać im wskazówki, kawałek po kawałku, jak okruchy chleba wyprowadzające dzieci z lasu. Nie potrzebuję żywych was obu. Jeden mi wystarczy. — Gdzie mój brat? — To zależy od ciebie. Rób co mówię, zgiń jak mały szlachcic, którym jesteś, a twojemu bratu nic się nie stanie. Zostaniesz bohaterem w końcu, to dzięki tobie on przeżyję. Ale jak będziesz robił za dużo zamieszania to...— Przesunęła tępą częścią ostrza przez gardło, graficznie odzwierciedlając, co zrobi i powiedziała: — To on jest tym, który najlepiej nadaje się na dziedzica, prawda? Złote dziecko. Taka szkoda, kiedy cenniejszy syn musi umrzeć. Kocham brata. To tylko napędziło bardziej mój strach. — Nie będę z tobą walczył. — Miałam nadzieję, że to powiesz. — Jej uśmiech zrobił się szerszy, ukazując ostre końcówki zębów. — Taki odważny mały chłopiec. Taki szlachetny. — Podnosi sierp i odwracam wzrok. Wiem, co się teraz stanie. Wiem, że nie mogę uciec, ale na Maeve, nie chcę widzieć, nie chcę czuć ostrza spadającego na... — Ból wsączający się w dłoń Dean’a był wystarczająco ostry, aby wyrwać mnie z zaklęcia. Wpadłam z powrotem we własną skórę tak mocno, że przypominało to uderzenie w wodę po nieudanym nurkowaniu. Nie bolało. Ból był nieodpowiednim słowem. Paliło żywym ogniem. Fragmenty mojego roztrzaskanego zaklęcia wisiały wokół nas w powietrzu rozprzestrzeniając zapach świeżo skoszonej trawy i miedzi. Palec wypadł mi z dłoni, staczając się daleko. Nie był już dłużej tylko fragmentem mięsa i kości, pamiętałam go jak cześć własnego ciała. Minie trochę czasu nim wspomnienia Dean'a zbledną, a do tego momentu czułam jakby to mój własny palec leżał na podłodze. Odwracając głowę, pochyliłam się tak mocno jak tylko mogłam i zwymiotowałam. Patrick się nie poruszył. Jego oczy był szeroko rozwartymi spodkami na bladej twarzy, a dłonie wbijały się w uda, tak mocno, że pobielały mu knykcie. — Udało się? — spytał. Wytarłam usta drżącą dłonią, odwracając się w jego stronę, ledwie powstrzymując się, aby nie warknąć. Nie, porzygałam się bo właśnie zdałam sobie sprawę co miałam w ustach. Miłość Dean'a do rodziców była w moim umyślę nieomal tak widoczna jak jego miłość do brata. Patrick nie zasłużył na taką odpowiedz. — Udało. — Wytarłam usta ponownie, tylko rozcierając, lepki posmak krwi. W głowie mi waliło. Nie czułam takiego bólu od czasu jak Amandine zmieniła równowagę mojej krwi. Najwyraźniej nadal miałam swoje ograniczenia. Nie było to jednak tak pocieszające jak oczekiwałam. — Czy on...— Patrick przerwał w połowie zdania i spojrzał na mnie.
— Żył, kiedy odcinano mu palec. Trzymają go w jakimś kamiennym pomieszczeniu, ponad wodą. Na podłodze leży słoma, ale kamień jest surowy, zimny tak jakby w ogóle nie był obrabiany. — Potrząsnęłam głową. — W powietrzu nie czułam żadnego żelaza. Ktokolwiek go przetrzymuje, to nie królowa. Byłam w jej lochach i żelazo jest tam dosłownie wszędzie. Patrick skinął. Widziałam głód w jego oczach, palącą potrzebę, aby wiedzieć wszystko, co tylko było można o miejscu, w którym trzymani byli jego synowie. Nie winiłam go. Żałowałam tylko, że Dean nie był trzymany w tym samym pomieszczeniu, co Gillian tak abym sama mogła doznać jakiegokolwiek pocieszenia. — Czy jest ranny? — Bardziej niż brak palca? Myślę, że użyli na nim, co najmniej jednego pozbawiającego przytomności zaklęcia. Cierpi, ale nie ma żadnych poważnych obrażeń. — Czy był tam Peter? — Nie. Przykro mi. Był sam. — Widziałaś kto go więził? Opuściłam dłoń spoglądając na nią. Wpatrywał się we mnie oczami nagle zimnymi i nieugiętymi, wypełnionymi zimną furią, która cieszyłam się, że nie była skierowana na mnie. — To była Rayseline — powiedziałam. Podniosłam palec i umieściłam go z powrotem w pudełku. Poprawiło mi to odrobinę samopoczucie. — Nie może robić tego sama, ale to właśnie ona...— Jakoś nie mogłam zmusić się, aby powiedzieć 'odcięła palec twego syna'. — Zraniła go. — dokończyłam kulawo. Spojrzenie Patrick’a pociemniało jeszcze bardziej, nie sądziłam, że było to jeszcze możliwe. — Ta mała suka pożałuje dnia narodzin, kiedy z nią skończę — warknął głosem jak fala rozbijająca się o brzeg. — Nie tylko ty straciłeś dziecko, Patrick — powiedziałam głosem spokojnym na tyle na ile mogłam. — Rayseline ma też moją córkę. Wiec wybacz, że nie podzielam ekscytacji, chciałbym mieć szansę na odzyskanie Gillian, żywej. Ciemność zniknęła, zastąpiona ponurymi przeprosinami. — Wybacz. Zapomniałem. — Jak większość. — Podałam mu pudełko nim wstałam wycierając dłonie w spodnie. Nie wystarczyło to aby pozbyć się uczucia fantomowej krwi. — Jestem cholernie przerażona tym, co mogą jej zrobić, jej ojciec jest człowiekiem. — Ach — powiedział Patrick z sympatią. — Przykro mi. — Ona nie wie jak się bronić. Nigdy nie miałam szansy, aby ją tego nauczyć. — coś w tym stwierdzeniu mnie niepokoiło. Patrick nie wiedziałby o istnieniu Gillian, gdybym mu o tym nie powiedziała. Nigdy nie była częścią mego życia w świecie wróżek. Rayseline wiedziała o jej istnieniu, poznała ją kiedyś, ale ...skąd wiedziała gdzie jej szukać? — Jeśli ktokolwiek ma szansę na to aby ją znaleźć, to właśnie ty — stwierdził Patrick.
— Jakoś to nie poprawia mi samopoczucia — wymruczałam bardziej do siebie. Głośniej spytałam: — Może powinniśmy uspokoić twoich podanych, że nie zrzuciłam cię z jakiegoś balkonu? — Masz tu balkon? — Nie w tym pomieszczeniu. Ale owszem mamy tu kilka. — W takim razie, zdecydowanie powinniśmy ich uspokoić. — Patrick spoglądał na mnie ponuro. — Mamy u ciebie dług, za to co zrobiłaś. — Nie — potrząsnęłam głową. — Nie masz u mnie długu dopóki nie wrócą do domu. — Mimo to, przynajmniej jesteś gotowa spróbować. To więcej niż mogę powiedzieć o kimkolwiek w tym nieoświeconym królestwie. — Królowa nie jest aż taka zła. Uniósł brwi i spojrzał na mnie. — No dobra, może i jest — przyznałam. — Ale mam zamiar sprowadzić twoich synów do domu. — Trzymam cię za słowo — odparł Patrick i uśmiechnął się. Nadal wyglądał na wyczerpanego i przestraszonego, ale w jego spojrzeniu czaiła się nadzieja. Dumałam nad tym przez chwilę nim odpowiedziałam tym samym. Koniec końców, mogło być jakieś wyjście na wydostanie się z tej szaleńczej rozgrywki. To było zdecydowanie warte uśmiechu. Żadne z nas nie odzywało się, kiedy szliśmy korytarzem. Oboje mieliśmy zbyt wiele spraw do przemyślenia. On prawdopodobnie rozmyślał o swoich zaginionych synach i nadchodzącej wojnie, podczas gdy ja rozprawiałam o własnej zaginionej córce i szansach na to, że niewola w Spłyceniu już wpędziła ją w szaleństwo. A nawet więcej, zastanawiałam się kto spośród wszystkich, których znam mógł powiedzieć Rayseline, gdzie znajdzie moją córkę. Nie miałam wielu opcji i byłam całkiem pewna, że już wiedziałam kto to zrobił. Delegacja z Solnej Mgły czekała w sali tronowej. Połowa z nich w dłoniach trzymała szklankę z lemoniadą i kanapkę z kurczakiem i truskawkami. Marcia i May krążyły wśród tego tłumku roznosząc przekąski. Quentin i Raj stali pilnując obu stron drzwi, obserwując tłum zwężonymi, podejrzliwymi oczami. Connor siedział na skraju podium z głową w dłoniach wyglądając na wykończonego. Kobieta Roane siedziała obok niego, klepiąc go uspokajająco po plecach. Raj wyprostował się, kiedy weszliśmy z Patrickiem, wskazując nas Quentinowi. Wystarczyło, że oboje zwrócili się w naszą stronę, a zrobiła to też reszta pomieszczenia. Podniosłam dłoń i machnęłam nieśmiało. — Tęskniliście? — Zrobiła więcej niż myślała, że będzie mogła, ale nie tak wiele jak zrobi, kiedy już da nam powód aby zerwać owoc z Judaszowego drzewa. — Kobieta Roane podniosłą się po tym dziwacznym stwierdzeniu. Connor zaczął wstawać, ale powstrzymała go każąc gestem zostać na miejscu. — Nie teraz mój mały żołnierzyku, zostań na miejscu i odpocznij. Twoja rola w tej opowieści już prawie się zakończyła, czas wędrówki dobiegł końca. Odpocznij, nim zacznie się koniec.
Connor usiadł, wyglądając na tak zakłopotanego jak ja się czułam. Roane uśmiechała się jakby udzielała błogosławieństwa i podeszła do nas, ściskając dłoń Patrick’a w swoich własnych. — Widziała go w kamiennym pomieszczeniu? — Tak — potwierdził Patrick. Podnosząc głos dodał — Dean żyje. Wiwaty były tak donośne, że obudziły pixie skrywające się w krokwiach. Wirowały wokół nas wielką falą, szumiąc swoją irytacją, po czym znikając w korytarzu. Pojedyncza pajęcza forma straszydła opadła z sufitu i popędziła za nimi, przyprawiając o przerażone wrzaski wróżki z Podwodnego Królestwa. Patrick zwrócił się w moją stronę. — Co możemy zrobić? — spytał. — Wszystko czego ci potrzeba, wszystko czego chcesz, Podwodne Królestwo z radością ci zapewni. Przez krótką chwilę miałam ochotę poprosić o kucyka. Z wyjątkiem tej części, w której prawdopodobnie po takiej prośbie skończyłabym z Kelpie. — Pozwól mi się tym zająć, od teraz. Moje metody, moje rezultaty. Proszę. — Wezwiesz nas na pomoc jeśli będziesz jej potrzebowała? — spytał Patrick. — Tylko jeśli twoje straże obiecają nie zastrzelić nikogo, kogo zastrzelić absolutnie nie będą musiały — powiedziałam. — Jeśli kogoś zabijesz... — Ta wojna stanie się nieunikniona. Wiem — westchnął głęboko Patrick a zmęczenie rozpłynęło się na nim jak koc. — Potrzebuję pomocy, October tak samo jak Dianda. Oni mają naszych synów. — Wiem, ale na razie musisz mi zaufać. Jeśli nie możesz zaufać mi, zaufaj Luidaeg. To ona pierwsza zaangażowała mnie w to wszystko — potrząsnęłam głową. — Prawdę powiedziawszy czasem ma ona we mnie więcej wiary niż ja sama, ale nie zawiodę jej jeśli tylko będę miała w tej kwestii coś do powiedzenia. Znajdę ich i obiecuję, że wezwę was jeśli będzie cokolwiek, co moglibyście zrobić aby pomóc mi sprowadzić ich do domu. — Ona ich do nas przyprowadzi — powiedziała kobieta Roane'a. Uśmiechając się kontynuowała: — To co będzie musiała zapłacić jest droższe od soli, ale sprowadzi ich do domu. Zamrugałam na nią. — Przepraszam, ale chyba nie dosłyszałam twojego imienia. — Nie sądzę abym ci je ujawniła — powiedziała. — Mary pasuje mi wystarczająco. To nie mogło być jej prawdziwe imię. Wróżki unikają duplikowanych imion, kiedy tylko mogą, Mary musiała zostać zajęta już wieki temu. Wciąż jednak mieliśmy w końcu w świecie wróżek długą i chlubną tradycję pseudonimów. Ukłoniłam się mówiąc: — October Daye. Hrabina. — Złotej Zieleni, ziemi która upadła aby wznieść się ponownie i upaść ponownie, córka Amandine kłamliwej, matka Gillian z oczami na wpół otwartymi, ale wkrótce mającymi się zamknąć, ta która stanie przy płonącym drzewie z ogniem w dłoniach i pieśnią na ustach, tak, o tak, znamy cię — powiedziała, machając dłonią. — Zaufaj jej, Pat. Ona wierzy w to, co mówi, a jeśli kłamie to o tym nie wie. Gapiłam się na nią na przez chwilę, po czym przeniosłam wzrok na Patricka. Posłał mi uśmiech, wymuszony uśmiech.
— Mary korzysta z daru przepowiadania rodu Roane odrobinę bardziej bezpośrednio niż inni — wyjaśnił. — Nauczysz się filtrować jej słowa i wyłapywać to, co przydatne. — A więc ją rozumiesz? — spytałam, walcząc z chęcią aby potrząsać Mary dopóki nie powie mi, co wie o mojej córce, takimi słowami abym ją zrozumiała. Ale to by nie pomogło. Nie byłoby to zbyt dyplomatyczne. Ale to nie powstrzymało mnie przed chęcią aby to zrobić. — Mam lata praktyki. Wróżki z Podwodnego Królestwa w końcu się uspokoiły. Mary spojrzała w górę, uśmiechając się z dystansem. — Zrobiłaś to, ale to początek tego, co masz do zrobienia i nadal masz naszą wdzięczność, córko Amandine. Wkrótce zrozumiesz — przerwała, przechylając głową na bok i dodała: — Ona czeka. Nie. Nie skrzywdzili jej. Nie pytaj o więcej bo nie wiem. Zesztywniałam. — Mówisz o Gillian. Gdzie ona jest? Podniosła dłoń. — Powiedziałam, co wiem. — Mówi prawdę — dodał Patrick. Zerknęłam na niego, marszcząc brwi. — Mary nigdy nie widzi wszystkiego. Gdyby tak było... — Nie potrzebował byś mnie — dokończyłam ostrożnie. — Czy potrzebujesz czegoś jeszcze? Bo muszę wracać do pracy. — Co zrobisz, to zrobisz. Chodź, Pat. Syn mojej matki będzie w to zaangażowany i lepiej abyśmy nie stali na drodze, bez względu na to, którą ścieżkę ona wybierze. Ona sprzyja samotności. — Mary uśmiechnęła się ponownie, tym razem bardziej smutno i odwróciła się do reszty. — W drogę, więc ! Mamy wieści do zaniesienia naszej pani. — Ponownie jej spojrzenie spłynęło na Connora. — Nie ty, żołnierzyku. Twoje miejsce jest u boku naszej córki latarnika. Patrick przez moment wyglądał na zmartwionego, nim obrócił głowę i powiedział: — Connor, zostań tutaj. To dobry pomysł, abyśmy mogli swobodnie się komunikować, zwłaszcza teraz. — Odwracając się do mnie, pokłonił się tak nisko jakby skłaniał się samej królowej. — Woda nie zapomni tego, co dla nas zrobiłaś, ani tego, co zrobiliśmy tobie. — Doceniam to — odpowiedziałam ukłonem, wkładając w niego każdą uncję grzeczności jaką posiadałam. — Wrzucę kolejną butelkę z informacjami jeśli się czegoś dowiem. Do tego czasu proszę powstrzymaj Diandę przed pochopnymi decyzjami? — Pokładasz we mnie chyba zbytnią wiarę, ale spróbuję — odparł ostrożnie Patrick i odwrócił się do wyjścia. Delegacja z Solnej Mgły zaczekała aby objął prowadzenie nim skierowała się za nim w kierunku drzwi. Ramiona Patrick’a trzymały się teraz trochę wyżej niż wtedy, gdy tu przybyliśmy; szedł jak mężczyzna, a nie jak ktoś kto został pokonany. To było coś dobrego. Będzie potrzebował całej swojej siły. Connor zaczekał aż wyszli nim wstał i powiedział: — Musi cię lubić. — Po czym podszedł do mnie, aby otoczyć mnie ramionami. — Wszystko w porządku?
— Nie — powiedziałam i zatopiłam twarz w jego ramionach, wdychając uspokajający słony zapach oceanu. Przez chwilę, pozwoliłam mu tak mnie trzymać, próbując udawać, że jeszcze kiedykolwiek wszystko znowu będzie dobrze. Z ustami przy skórze, wyszeptałam: — Porwała Gillian, Connor. — Wiem. — Głaskał moje włosy jedną dłonią, przytulając mnie bliżej. Odzyskamy ją z powrotem. Przyrzekam ci, odzyskamy ją z powrotem. — Skąd możesz mieć pewność? — Ponieważ nie pozwolę, aby skończyło się to inaczej. — Odsunął się na tyle, aby naznaczyć pocałunkami prawą stronę mojej szczeki i powiedział. — Poza tym, to twoja córka, prawdopodobnie jest zbyt cholernie uparta, aby zrobić cokolwiek innego niż przetrwanie. Zaśmiałam się lekko odsuwając od niego i wycierając oczy wierzchem dłoni. — Mam nadzieję, że masz rację. Ale teraz musimy znaleźć Raysel. — Wzięłam głęboki oddech, aby oczyścić myśli. — Czy kiedykolwiek mówiła ci coś o sekwojach? Może jakiś park, który odwiedzała, albo miejsce, które pamiętała z dzieciństwa? — Raysel nigdy nie mówiła, że cokolwiek ją interesuję — powiedział, ze śladem goryczy w głosie. — Głównie mówiła o tym jak wszyscy ją zawiedli łącznie ze mną. — No tak. — Roztarłam nasadę nosa. — Muszę zadzwonić do Dannego. Może jeden z kamieni Rayseline wspomniał coś o sekwojach.— stwierdzenia takie jak to są jednym z wielu powodów, dla których praca policji i świat wróżek nigdy się nie mieszają. — Co możemy robić? — spytał Quentin. Moja uwaga z powrotem powędrowała w kierunku drzwi gdzie Quentin i Raj stali jak pionki szachowe w oczekiwaniu na kolejny ruch. Zamrugałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że tak w zasadzie było; oboje czekali aż powiem im, co dalej robić. Na dąb i jesion, czy nabyłam też księcia Cait Sidhe w pakiecie razem z moim giermkiem Daoine Sidhe? O to jednak mogłam pomartwić się później. — Mam zamiar spotkać się z Bucerem po tym jak zadzwonię do Dannego. Możecie iść ze mną jeśli chcecie. — Przyglądanie się jak wytrząsam odpowiedzi z tej małej łasicy powinno być dla nich edukujące, nie? I może fakt, że pokażę się w mieście z parą nieznajomych nastolatków skłoni go bardziej do rozmowy. Drgnęłam na tą myśl jak tylko pojawiła się w moim umyślę. To była taktyka Devina: przyprowadzanie ze sobą dzieciaków, wyprowadzanie przeciwnika z równowagi. Czy naprawdę przejmowałam jego technikę? A jeśli tak było, co z tego? Jeśli to przyczyni się do odzyskania Gillian, to warto to zrobić. — Zostaniemy tutaj — powiedziała May. — Już zadzwoniłam do Jazz. “ — Dobry pomysł. — Zerknęłam na Connora pytając z nadzieją. — Chcesz pójść z nami? Prawdopodobnie nie będzie to nic przyjemnego. — Tak jakby coś było w tym tygodniu? — Connor potrząsnął głową. — Jesteś szalona jeśli myślisz, że spuszczę cię z oka nim będę musiał. Idę.
— Świetnie. Spotkam się z wami wszystkimi w samochodzie, tylko zadzwonię do Dannego. — Odwróciłam się ruszyłam korytarzem, kierując się do kuchni. Potrzebowałam kawy na drogę w innym razie bardzo szybko stanę się zupełnie nieprzydatna. Connor podążył za mną. Rzuciłam w jego stronę pytające spojrzenie. Potrząsnął głową mówiąc. — Zrobię ci kawę. Muszę z tobą porozmawiać nim wyjdziemy. — W porządku — powiedziałam niepewnie i wybrałam numer Dannego. Głos Dannego rozbrzmiewał w słuchawce już po pierwszym dzwonku. — Tu Danny, gdzie się pali? — Mam nadzieję, że nie pod moją patelnią — odparłam. — Hej Danny, wyciągnąłeś już coś z tych kamieni? —Toby! Nie umarłaś! — Nie mogłam zdecydować, czy było to zabawne, czy niepokojące, że brzmiał na tak zaskoczonego moim przetrwaniem. Zdecydowałam się jednak na rozbawienie. Rozbawienie zdecydowanie było mi potrzebne. — Na pewno nie z powodu braku prób. Kamienie Danny. Powiedziały ci coś? — Nic użytecznego, ale nadal próbuję. — Sądzisz, że mógłbyś mieć więcej szczęścia zadając konkretne pytania? — Tak, to mogłoby pomóc. A co, masz jakieś na myśli? — Tak mam. Chcę abyś poszedł do najbliższej kwiaciarni i kupił kilka dekoracyjnych gałązek sekwoi, jak już to załatwisz umieść gałęzie na kamieniach i zapytaj czy czuły coś podobnego już wcześniej. Jeśli jakikolwiek odpowie ci, że tak, spróbuj dowiedzieć się czegoś więcej o tym miejscu, z którego podniosła je Raysel. Danny zawahał się. Kiedy ponownie się odezwał, mówił powoli takim tonem jakby rozmawiał z wariatem. — Uhm, Toby? Naprawdę prosisz mnie o to, abym zrobił z kamienia twojego koronnego świadka? — Tak, masz z tym jakiś problem? — Ja pieprze, pewnie, że nie — roześmiał się wesoło. — To najlepsze, co robiłem od miesięcy. Dostaniesz swoje odpowiedzi. Możesz na mnie liczyć. — Połączenie zostało zerwane. Westchnęłam zerkając na telefon, nim wsunęłam go z powrotem do kieszeni. — Tak jakby mi się wydaję, że liczę na ciebie — powiedziałam tak naprawdę do nikogo konkretnego. — Toby? — Tak? — spojrzałam do góry napotykając oczy Connora. Podał mi termos. — Kawa — powiedział. — Na drogę. — Och. — Wzięłam ją uśmiechając się nieznacznie. — Dobry pomysł. — Tak, chyba znam cię całkiem nie źle. — Wziął głęboki oddech. — Muszę ci coś powiedzieć. — Connor, to nie jest najlepszy moment. Gilly porwano i musimy... — Poprosiłem księżną Lorden, aby zwolniła mnie z obowiązku służenia Solnej Mgle. Po tym co dziś zrobiłaś, jestem pewien, że książę poprze moją prośbę. To przykuło moją uwagę. — Czekaj. — Co?
— Powiedziałem, że opuszczam Solną Mgłę. Odchodzę z Podwodnego Królestwa. Patrick porzucił swoje, aby być z kobietą, którą kocha więc i ja mogę to zrobić — uśmiechnął się niepewnie, spoglądając na mnie spod rzęs. — Wiem, że mówiłem, że nie chcę zostać wygnany i nadal tego nie chcę, ale zostaję z tobą, October. Jeśli mnie przyjmiesz, jestem twój. Nie będę walczył przeciwko tobie i nie pozwolę aby znowu mi cię odebrali. — Connor... — Zamarłam w połowie zdania, zbyt oszołomiona, nie wiedząc jak kontynuować. Świat wokół nas się walił, moja córka zaginęła, a teraz Connor rezygnował z Podwodnego Królestwa, aby zostać ze mną... A to nawet nie zahaczało tematu Tybalta i pocałunku jakim obdarzył mnie przed wrzuceniem do cieni. To wszystko mnie przytłaczało. Głęboka niepewność zamigotała na twarzy Connora. — Nie chcesz, żeby został? To, przynajmniej było czymś, na co mogłam odpowiedzieć. — Z całego serca — powiedziałam, ruszając do przodu, a wtedy on całował mnie a ja całowałam jego i przez kilka pięknych sekund, wszystko inne zniknęło. Może i wszystko było wielkim bałaganem, ale tutaj w końcu miałam coś, czego mogłam się trzymać. Connor zostanie. Niestety jak większość dobrych rzeczy, ta chwila nie mogła trwać wiecznie. Odsunęłam się od niego niechętnie. — Chodź — powiedziałam. — Czas zabrać się do pracy. — Oberonie, zachowaj nas wszystkich.
j Dwadzieścia siedem Przejechałam całą długość doków z opuszczonymi szubami pozwalając, aby wiatr przeszywał samochód. Zapach ten miał w sobie posmak setek śmierci (głównie ryb i gołębi, chociaż ludzka policja będzie miała przynajmniej jedno morderstwo do rozwiązania nim nadejdzie noc), ale żaden z tych zapachów nie kojarzył się z naszą Selkie. Warknęłam coś pozbawionego słów pod nosem, otrzymując w zamian zatroskane spojrzenie od Connora i zamknęłam okna. Czas pojechać do Bucer’a. Pełen samochód pasażerów powstrzymywał mnie przed mówieniem zbyt wiele, co było prawdziwą ulgą. W głowie mi walił i nie mogłam powstrzymać kłębiących się w niej koszmarnych scenariuszy, wszystkie one kończyły się śmiercią Gillian. Connor usiadł obok mnie, podczas gdy tylne siedzenie wypełnione było zbyt podekscytowanymi nastoletnimi chłopcami. Raj lepiej sobie radził z jazdą samochodem niż jego wuj, natomiast Quentin siedział naburmuszony, ponieważ nie mógł bawić się radiem, kiedy siedział z tyłu. — Mogłabyś zmienić stację? — błagał. — Mam wrażenie, że zaraz pękną mi bębenki. — Chciałbym to zobaczyć — skomentował Raj. Brzmiał na tyle szczerze, że zmusił Quentina do zaprzestania narzekań. A potem Raj zaczął chichotać, Quentin palnął go w ramię i cały cykl rozpoczął sie od nowa. — Przyrzekam na Oberona, że zaraz zawrócę ten samochód i nikt z was nie pojedzie ze mną na tą rozmowę — powiedziałam skręcając z głównej drogi do jednej z mniej znanych dzielnic miasta. — Nie możesz tego zrobić — powiedział przytomnie Quentin. — Pamiętasz, musisz porozmawiać z Bucerem? Wymamrotałam coś niecenzuralnego pod nosem i spróbowałam ponownie. — Nie każcie mi związać razem waszych nadgarstków i kostek, i wepchnąć was do bagażnika, kiedy będę rozprawiała się z Bucerem, sama. Cisza, która pojawiła się po tym stwierdzeniu trwała, co najmniej dwukrotnie dłużej niż ta, po ciętym komentarzu Raja, na temat pękających bębenków Quentina. W końcu, Raj przełamał ją mówiąc: — Naprawę wierzę, że ona to zrobi — mówił ściszonym głosem, tak jakby myślał, że go nie usłyszę, jeśli będzie szeptał. — Ja również — poparł go Quentin.
Moi nastoletni pasażerowie zachowywali się cicho przez resztę drogi. Quentin nie kwestionował już mojego muzycznego gustu, nawet wtedy, gdy DJ zaanonsował trzydziestu minutowy blok piosenek Bruce’a Springsteen’a bez reklam. Connor również milczał, ale z innych powodów każdy, kto na niego spojrzał, wiedział, że był tak samo zmęczony jak ja, a nie był przyzwyczajony do takiego tempa działania. Pojawiło się sąsiedztwo Bucer’a. Stały tu pojedyncze domy jednorodzinne, które wymagały świeżej warstwy farby i nowych okien tuż obok rozpadających się budynków mieszkalnych. Zaparkowałam pomiędzy zżartym przez rdzę Volvo i rozpadającą się półciężarówką. — Podstawowe zasady — poinformowałam, skupiając wzrok na swoich pasażerach. — Po pierwsze, cokolwiek powiem, tak ma być. Jeśli powiem, wychodzimy to wychodzimy i nie kłócicie się ze mną, jasne? Quentin i Raj pokiwali z entuzjazmem, a Connor się zmarszczył. — Przyjmuję, że cisza oznacza 'tak'. Po drugie, żaden z was nie podnosi na nikogo ręki chyba, że w samoobronie z naciskiem, na samo obronę. Są całkiem niezłe szanse na to, że rzuci się na mnie, jeśli coś ukrywa, ale sama muszę sobie z nim poradzić. Mars Connora pogłębił się jeszcze bardziej. — Chcesz powiedzieć, że mam siedzieć nic nie robiąc i pozwolić na to, aby pobił cię jakiś oprych? — zapytał. — Nie, masz siedzieć i pozwolić mi zamieść podłogę tym oprychem, który był na tyle głupi, aby spróbować mnie zaatakować. Poradzę sobie z Bucerem O’Malley. To z czym sobie nie poradzę, to odzyskanie reputacji po tym jak pozwolę, aby ktoś inny za mnie walczył — uśmiechnęłam się próbując wyglądać uspokajająco. — Wiem, że to trudne, ale zaufaj mi; nie uczyłam się walczyć od ludzi pokroju Sylvestera, czy Etienne'a. Oni walczą sprawiedliwie. Nauczyłam się walczyć od Devina i jego poruczników, a za ich życia żadne z nich, nigdy nawet nie rozpoczęło czegoś takiego jak uczciwa walka. Główna rada Devina dotycząca walki, zawsze zawierała radę typu 'pamiętaj do walki na noże zawsze weź ze sobą broń palną'. I to mniej więcej teraz miałam zamiar zrobić. Bucer pamiętał mnie, jako nieprzeszkolonego Odmieńca, ze sporą ilością szczęścia, którego używałam, aby wmanewrować się w pozycję, w jakiej chciałam się znaleźć. Tylko, że już dłużej nie byłam tą dziewczyną. Cóż, nadal polegałam w jakimś stopniu na szczęściu (dlaczego by nie?), ale teraz wspierałam to jeszcze prawdziwymi umiejętnościami. I nadal nie walczyłam fair. Connor nie wyglądał na szczęśliwego. Quentin wydawał się zdezorientowany, ale nie oponował, Raj z drugiej strony wyglądał na zachwyconego. — Czy to wszystko? — spytał. — Bo jeśli tak, to czy możemy przejść do tej części, w której masz zamiar porządnie skopać tyłek tego gościa? — I jeszcze jedno. — Odpięłam pas, sięgając do drzwi. — Radzenie sobie z Bucerem to nie to samo, co radzenie sobie z Luidaeg. On nie tylko oszukuje, podczas walki. Więc nie zakładajcie się z nim o nic, nie przyjmujcie od niego niczego, co wam zaoferuje i na miłość Maeve, nie jedzcie ani nie pijcie, dopóki nie wyjdziemy z jego mieszkania. — Czy on rzuca czar na jedzenie serwowane gościom? — Quentin brzmiał na śmiertelnie obrażonego.
— Nie, po prostu nie chcę żebyście złapali salmonellę. Moja mała parada, wędrowała chodnikiem do wejścia, które kiedyś prawdopodobnie dawało jeszcze jakąś iluzję bezpieczeństwa, czego nie można było o nim powiedzieć już teraz. Ktoś złamał klucz tkwiący w zamku, a rygiel stał otworem. Jedyne, co właściwego było w tym wejściu to skrzypienie, kiedy pchnęłam je, by stanęły otworem. Zawiasy zaanonsowały nasze przyjście każdemu, kto miał jakikolwiek słuch. Nikt nie zainteresował się, kiedy weszliśmy do wnętrza wąskiego korytarza, wypełnionego zapachem kapusty. Nasza czwórka ledwie się tu zmieściła i gdyby, któreś z nas miało inne gabaryt na pewno nie weszlibyśmy tu wszyscy. Według tego, co mówił Bucer, mieszkał pod czwórką na drugim piętrze. Spojrzałam krytycznym okiem na rozklekotane schody i przepchnęłam się przed Raja i Connora, cofając się z powrotem do drzwi. — Co teraz? — spytał Connor. — Zaczekaj chwilę. Nazwiska wszystkich aktualnych lokatorów były napisane wyblakłym, długopisem na małych kawałkach papieru przyczepionych odpowiednio tuż obok ich dzwonków. Według tej prymitywnej rozpiski osoba mieszkająca pod czwórką nazywała się K. Lyons. Mieszkanie numer siedem z drugiej strony— B. O’Malley — powiedziałam głównie do siebie. Odwróciłam się ponownie, stawiając czoła mojej zakłopotanej eskorcie. — Idziemy do góry. — Do góry? — powtórzył jak echo Quentin. — Schodami. Kierujemy się na czwarte piętro. Jęknął. — Obawiałem się, że to powiesz. Schody trzeszczały pod każdym naszym krokiem, a poręcz wyglądała praktycznie tak, jakby tylko czekała, aż się o nią oprzemy, aby rozpaść się na drzazgi wbijając drewniane odłamki w nasze ciała. Pierwotny kolor schodów był teraz wyświechtanych i pokryty błotem, a tapeta nie była wcale w lepszym stanie.— Chyba nawet Luidaeg nie chciałabym tu mieszkać — wymamrotałam. — Co? — spytał Connor. — Nic. — Złapałam się poręczy wbijając sobie przy tym dwa odłamki w rękę i zaczęłam się wspinać. Rozklekotane i straszliwie brudne schody jednak nie zawaliły się pod naszymi stopami. Wdrapaliśmy się na czwarte piętro, nie natrafiając na nic okropniejszego niż kilka wystających ze ściany gwoździ. Połowa świateł nie działała, spowijając cały korytarz w półmroku. — Idźcie za mną i uważajcie pod nogi — powiedziałam, głównie na użytek Connora. Z naszej czwórki najgorzej widział po ciemku. Wymamrotał coś pod nosem, ale nie prosiłam go, aby to powtórzył, a on sam też tego nie zaproponował. Mieszkanie Bucer’a znajdowało się najbliżej zewnętrznej ściany. Zakryłam dłonią wizjer i zapukałam energicznie wbijając sobie w dłoń, podczas tego procesu, jeszcze więcej odłamków drewna.
Kroki (lub coś podobnego) ruszyły do drzwi we wnętrzu mieszania, po chwili rozległ się jęk, gdy ten ktoś próbował wyjrzeć przez zablokowany wizjer. Na kilka sekund zaległa całkowita cisza. Zapukałam ponownie. Tym razem nikt się nie poruszył. Sekundy ciszy rozciągały się niemiłosiernie, grożąc tym, że przekształcą się w minuty. Zapukałam po raz trzeci, robiąc dłuższe przerwy po każdym puknięciu. Z wnętrza dobiegło więcej jęków, po których znowu nastąpiła cisza. Dobra koniec tego. — Otwórz i wpuść nas do środka, Bucer — zawołałam, na tyle głośno, że musiał mnie usłyszeć, biorąc pod uwagę jak blisko stał drzwi. — Czy w taki sposób Devin uczył nas traktować członków rodziny? Minęło kilka kolejnych sekund. Kroki pod drzwiami rozległy się ponownie i Bucer powiedział: — Devin nie żyje. — To prawda — zgodziłam się. — Ale ja żyję i ty żyjesz, i możemy, albo być rodziną, albo wrogami. Jak wolisz? Tym razem odpowiedź nadeszła natychmiast: Wolę byśmy nie byli wrogami. Ale powiedziałaś, że powinienem wpuścić 'was', to zabrzmiało jak liczba mnoga. Nie jestem... nie jestem w przyzwoitym stanie. Uśmiechnęłam się nieomal wbrew sobie. Bucer O’Malley nigdy w całym swoim życiu nie był w przyzwoitym stanie. — Żadne z nas nie jest człowiekiem, Bucer — powiedziałam obniżając głos do szeptu, tak by nie usłyszał mnie żaden z sąsiadów. — A teraz otwieraj drzwi, bo pomyślę, że przestałeś mnie lubić. Usłyszałam dźwięk zamków. Po trzeciej zasuwie, drzwi skrzypnęły lekko i zaczęły się otwierać, wąska twarz Bucer’a ukazała się w szparce. Nie miał na sobie ludzkiego zauroczenia, mogłam dostrzec owłosioną krawędź koziego ucha wijącą się w górę po jednej stronie jego głowy. Ale co ważniejsze, widziałam też, że żaden łańcuch nie przytrzymywał teraz drzwi. — Cześć — powiedziałam radośnie. — Masz zamiar wpuścić nas do środka? Bucer zawahał się. Widziałam jak przetwarza tą sytuację w swojej głowie, najpierw zatrzaskuje drzwi, a potem biegnie do najbliższego okna, planując ucieczkę na ulicę. W normalnych okolicznościach, może pozwoliłabym mu na to, ot tak dla zabawy, oczywiście łapiąc go na dole i uderzając jego głową kilkakrotnie o chodnika. Niestety, naprawdę nie miałam czasu na takie zabawy. Wsunęłam stopę pomiędzy drzwi, a framugę, nim miał czas na dokończenie tej myśli. — Wchodzimy Bucer — powiedziałam, a cała dziarskość zniknęła z tonu mego głosu. — Możemy to zrobić, jako twoi goście, albo jako śledczy. Który wariant wybierasz? Mam mało czasu i jeszcze mniej cierpliwości, plus nie wypiłam dziś rano wystarczającej ilości kawy. Zabawne, ale to ta ostatnia pozycja na wymienionej liście, wprawiła jego oczy we wstrząs. — Och, cześć October! Wybacz, nie zdawałem sobie sprawy, że to ty, przepraszam. — Drzwi stanęły otworem, ukazując Bucer'a w całej jego chuderlawej i nieumytej okazałości. Miał na sobie szorty ukazujące miejsce, w którym jego ludzkie uda ustępowały nogom kozy. Julie i ja zwykłyśmy nazywać go tanim Satyrem, kiedy nadal mieszkaliśmy w Domu. Teraz nigdy nie powiedziałabym czegoś takiego, ale wtedy nie byłam tą samą osobą.
Satyr jest na wpół kozą na wpół człowiekiem. Glastig, którym był Brucer, jest w trzech czwartych mężczyzną i tylko w jednej czwartej kozą, a w jego przypadku był też stu procentową szumowiną. — A to dobre — odparłam, gestem nakazując innym, aby podążyli za mną, kiedy wchodziłam do mieszkania Bucer'a. Quentin i Raj byli tuż za mną, szacując stan korytarza z iście cesarską pogardą. Connor zabezpieczał tyły. Był taki moment, zaraz po tym jak Connor przekroczył próg, kiedy Bucer ewidentnie rozważał ucieczkę. Uniosłam brew wpatrując się w niego. Ramiona mu opadły i zamknął z trzaskiem drzwi. — Czemu zawdzięczam tą przyjemność? — spytał. Tani dywan był na tyle gruby, że tłumił odgłosy pozostawianych przez niego kopyt, co prawdopodobnie powstrzymywało sąsiadów przed zgłoszeniem odpowiednim służbom, że trzyma w mieszkaniu nielegalną, zwierzęcą hodowle. Cóż, to właśnie troski koegzystowania z ludzkością. — Mam kilka pytań i wizyta wydała mi się bardziej efektywna, niż telefonowanie. — Pozwoliłam spojrzeniu leniwie przesunąć się przez pokój, dostrzegając na wpół wypełnione pudła i kłębiące się przy nich stosy osobistych przedmiotów. — Wybierasz się dokądś? — W zasadzie to tak, więc jeśli nie masz nic przeciwko... — Ile ci zapłaciła, Bucer? To pytanie go zamurowało. Uszy się zatrzęsły zdradzając więcej niż wyraz jego twarzy; spojrzenie miał bardziej zagadkowe, niż cokolwiek innego, było to spojrzenie mężczyzny próbującego znaleźć odpowiedź na pytanie, którego w pełni nie rozumiał. — Nie wiem, co masz na myśli. — Ile zapłaciła ci Rayseline? Do cholery z tym, jak w ogóle cię znalazła? — Odwróciłam się, aby spojrzeć mu w oczy. — Kurwa, nie pogrywaj sobie ze mną. Nie jestem w nastroju. Nie chcę tracić czasu na kopanie twojego tyłka, więc mów. — Naprawdę nie wiem o czym mówisz, October — powiedział robiąc krok w moją stronę i wyciągając ręce w błagalnym geście. — I nikt nie płacił mi za nić, od chwili, gdy ty sama zapłaciłaś mi za tą informację o porwaniach. Pakuję się, bo wyjeżdżam z miasta, tak jak ci powiedziałem, przez telefon. Jak ty sama byś zrobiła gdybyś miała trochę rozumu. Jeszcze nie jest za późno, wiesz? Rzuć to wszystko, zostań ze mną. Rozkręcimy biznes w jakimś nowym mieście, w mieście, które nie ma takiego bagażu jak to. Ty i ja, jak za dawnych lat... Zapach wilgoci i sosny zgromadził się wokół mnie, kiedy mówił, jego splątana magia próbowała przedostać się przez moją zaporę. Wróżki Glastig to mistrzowie perswazji. Gdyby Bucer był czystej krwi, mogłabym mieć powody do zmartwienia. Zerknęłam na swoich towarzyszy sprawdzając jak trzymają się w obliczu przekonującej magii Bucer’a. Quentin wyglądał jakby miał wątpliwości, Raj wyglądał jakby poczuł obrzydzenie. Tylko Connor wydawał się łyknąć bajeczkę Bucer’a. Ale to nie było moim problemem, w końcu to nie za jego wykształcenie byłam odpowiedzialna.
Zwróciłam się z powrotem do Bucer’a, przecięłam dzielący nas dystans w trzech długich krokach i chwyciłam go za skraj wrażliwego ucha, nim miał szansę zareagować. Pisnął. Skręciłam mocniej. Pisnął głośniej, zapach jego magii zaczął się rozpraszać. — Starałam się to zrobić w przyjemny sposób Bucer, ale nie, nie możemy rozegrać tego w przyjemny sposób, prawda? Musisz wystawiać moją cierpliwość na próbę, więc teraz już nie rozegramy tego w przyjemny sposób. — Sprawiasz mi ból! — zawodził. — Nie, pokazuję ci tylko, że mogę zadać ci ból. — Puściłam go. Zachwiał się i cofnął z szeroko rozwartymi oczami i zranionym spojrzeniem. — Ktoś powiedział Raysel gdzie znaleźć moją córkę, Bucer. Nie byłam to ja. Nie był to Connor, ponieważ nie wiedział gdzie przebywa. Nawet królowa nie wiedziała gdzie ona jest. To była tajemnica i ktoś jej powiedział. Bucer oblizał usta, wyglądając na zaniepokojonego. To nie było zaskoczeniem. Był zaniepokojony. — Ktoś musiał wiedzieć gdzie była, może Twój zwierzchnik? — Sylvester nigdy nikomu nie powiedziałby gdzie znaleźć Gillian. Nawet jego własna córka nie wiedziała, gdzie szukać mojej. Ale Devin wiedział, prawda? Devin wiedział jak wyglądała, bo napuścił na mnie jej Doppelgangera. A skoro Devin wiedział, ktoś musiał dla niego zdobyć te informacje. A ty zawsze byłeś dobry w znajdowaniu takich informacji, prawda, Bucer? — Zrobiłam krok do przodu ponownie skracając dzielący nas dystans. — Jak cię znalazła? Ile ci zapłaciła? Spojrzał mi w oczy. Cokolwiek tam zobaczył, za bardzo mu się nie spodobało. — Nie wiem jak mnie znalazła — wyszeptał. — Tacy jak ona zawsze znajdują takich jak ja, gdy ich potrzebują, wiesz? Ktoś powiedział jej, kim byłem. Że kiedyś razem pracowaliśmy, że ja....ja.... — Że wiedziałbyś gdzie znaleźć moją małą dziewczynkę. Bucer powoli nabrał powietrza nim powiedział. — Tak. Tego właśnie chciała. A przynajmniej to byłą jedna z rzeczy, których chciała. Toby, zostawiłaś dzieciaka. Zostałaby skrzywdzona prędzej, czy później. Musisz to wiedzieć. Wyświadczyłem ci przysługę. Ręce mnie swędziały, chciałam zacisnąć je wokół jego gardła. Zwalczyłam to pragnienie, biorąc uspokajający oddech. — I nie wiesz, kto ją przysłał do ciebie? — Nie. — Jego uszy opadły. — Żałuję tylko, że ktokolwiek to był, nie wysłał jej do kogoś innego. To nie jest tego warte. — Nie, nie jest. Czym ci zapłaciła. Spojrzenie Bucer’a znowu zrobiło się podejrzliwe. — Pieniędzmi. Sporą ilością pieniędzy. Powiedziała też, że upewni się, że będę miał czas uciec z królestwa nim znajdą ciała małych chłopców. Powiedziała, że będę mógł wrócić, kiedy walki dobiegną końca, i że uczyni mnie Baronem. Raj parsknął. — I ty w to uwierzyłeś?
— Tylko w tą pierwszą część. Nie w tą część z Baronem. Stwierdziłem, że to i tak nie ma wielkiego znaczenia, skoro nigdy tu nie wrócę. — Bucer zmarszczył się strzygąc uszami. — Dlaczego sprowadziłaś tu dzieciaki Toby? To nie jest coś, na co powinny patrzeć. — My patrzeliśmy na tego typu rzeczy, pamiętasz? — złapałam go za ucho, skręcając ponownie. Zawył.— Ucisz się. Jeśli sąsiedzi wezwą gliny pożałujesz tego bardziej niż ja i uwierz mi nie jestem w zbyt miłosiernym nastroju. Gdzie trzyma dzieci? Bucer? Gdzie one są? — Nie wiem! Nie wiem!— Jego protesty zmieniły się w krzyki, kiedy ciągnęłam jego ucho coraz niżej. Zatkałam mu dłonią usta i rzuciłam nim o ścianę korytarza. Jego krzyk teraz stał się tylko łkaniem. — A teraz posłuchaj i to posłuchaj dobrze — wyszeptałam, pochylając się do przodu, aby nie usłyszeli mnie inni. Raj i tak pewnie będzie słyszał (Cait Sidhe mają prawdopodobnie jeden z najlepszych słuchów w świecie wróżek), ale on to zrozumie. Inni nie za bardzo. — Chcę cię zabić. Teraz w tej chwili. Rozumiesz to? Chcę zadać ci ból w taki sposób, w jaki nigdy do tej pory nie chciałam nikogo skrzywdzić, bo przekroczyłeś granice. Wmieszałeś w to moją córkę. Współpracuj, a może ujdziesz z tego z życiem. Pokiwał z oczami tak szerokimi, że białka nieomal całkowicie wyszły mu z orbit. — Grzeczny chłopiec. A teraz wiem, że Rayseline nie zeszłaby pod ziemię nie pozostawiając jakiegoś śladu i nie ma mowy, że nie rozważyłeś wartości, jaką przedstawia sobą, ta informacja o miejscu jej kryjówki, którą znasz, jako jedyny. Poszedłeś za nią, kiedy porwała Gillian. Gdzie ona jest? Mów, a pozwolę ci żyć, rozumiesz? Przytaknął ponownie. — Dobrze. — Zabrałam dłoń. — Gdzie oni są Bucer? — W lasach Muir — wyszeptał. Przełknął ciężko nim kontynuował. — Jest tam stare Spłycenie. Mały Mike powiedział mi o nim. Mówił, że mogę się tam schować przed Devinem, jeśli kiedyś zajdzie taka potrzeba; mówił, że to część jakiś włości, które rozpadły się setki lat temu. Utraciliśmy je, ale Spłycenie pozostało. — Jeśli powiedział ci o tym mały Mike, to skąd wiedziała o tym miejscu Rayseline? Nie odpowiedział. Nie musiał. To jak odwrócił wzrok powiedziało mi wszystko, co musiałam wiedzieć. Nagle poczułam się nieprawdopodobnie wręcz zmęczona, co więcej, czułam, że moja samokontrola nie wytrzyma, ani chwili dłużej. Puściłam jego ucho, popychając go po raz ostatni i odwróciłam się do reszty — Raj, wezwij wujka. Powiedz mu, że musi spotkać się z nami w lasach Muir. — Gdzie dokładnie? — spytał Raj. — Na głównym parkingu. Za jakąś godzinę powinniśmy być na miejscu. Raj skinął, odwrócił się i wstąpił w cienie, kłębiące się w rogach pokoju. Zapach pieprzu i spalonego papieru wzrósł i zniknął, zabierając go ze sobą. Spojrzałam na Quentina i Connor. — Idziecie ze mną? — Tak — odparł Quentin. — Nie możesz mnie powstrzymać — dodał Connor.
Bucer odchrząknął, poza mną pytając: — Więc, czy to oznacza, że mogę odejść? — Jesteś zdrajcą Królestwa Mgieł, Bucerze O’Malley — powiedziałam głucho. — Nie obchodzi mnie to jednak aż tak bardzo. Prawdopodobnie powinno, ale do cholery z tym, to nie moje królestwo. Ale jesteś również draniem, który mnie sprzedał, który sprzedał moją córkę za obietnicę czegoś, czego wiedziałeś, że nigdy nie dostaniesz. Więc tak, Bucer, możesz odejść. Możesz zabrać swoje rzeczy i zniknąć z tego królestwa, tak abym nigdy więcej nie usłyszała twego imienia. — A...jeśli wrócę? Zerknęłam przez ramię, uśmiechając się uprzejmie. — Jeśli wrócisz, nikt nigdy nie oskarży mnie o złamanie prawa Oberona, ponieważ nikt nigdy nie znajdzie twego ciała. Czy wyrażam się jasno? — Tak. — Wytarł nos wierzchem dłoni, spoglądając na mnie z szeroko otwartymi, zranionymi oczami. — Zawsze byłaś ulubienicą Devina. Chyba w końcu wiem, dlaczego. — Żegnaj Bucer. — Ruszyłam do drzwi. Quentin i Connor podążyli za mną, żaden z nich nie powiedział słowa. Byłam całkiem pewna, że nie mieli pojęcia, co powinni powiedzieć. Ale nie miałam z tym problemu, bo sama też nie wiedziałabym, co mam im odpowiedzieć. Bucer zamknął za nami drzwi.
a Dwadzieścia osiem — Czekałam dopóki nie znaleźliśmy się z powrotem w samochodzie, po czym zadzwoniłam do May. Wprowadzenie jej we wszystko zajęło raptem kilka sekund. Zajęłoby to może więcej czasu, ale nie miała armii czy wsparcia, które mogłaby mi zaoferować. Czy mi się to podobało, czy nie, moja armia już siedziała w samochodzie. Choć próbowała raz przekonać mnie abym zadzwoniła do Cienistych Wzgórz. — Niech Sylvester wie, niech wyśle z tobą swoich rycerzy — błagała. — Nie mogę czekać tak długo. Etienne nie da rady otworzyć magicznego przejścia dla nich wszystkich nie, gdy nie udajemy się do włości i jeśli Rayseline osiągnęła już stan, w którym odcina palce dzieci, które musi zachować przy życiu, to kto wie co zrobi z Gillian. Milczenie May powiedziało mi, że wie, iż miałam rację. W końcu westchnęła i powiedziała: — Tylko bądź ostrożna. — Jeśli tylko będę mogła — powiedziałam i rozłączyłam się, zwracając w kierunku Connora. — Nie zostawię cię, więc nawet o to nie proś — powiedział cicho. Uśmiechnęłam się. — Nie miałam zamiaru. Pozwól mi tylko wykonać jeszcze jeden telefon i ruszamy. — Ponownie zaczęłam podnosić do góry telefon i zamarłam, kiedy skorupa uchowca w mojej kurtce zaczęła wibrować. Wyciągnęłam ją, spoglądają na nią z konsternacją przez moment, po czym przysunęłam do ucha. — Halo? — Przyjedz po mnie — powiedziała Luidaeg. Zamrugałam. — Więc, co teraz ty do mnie dzwonisz? To coś nowego. — Pomyślałam sobie, że docenisz brak bólu głowy. — To niezwykle taktowne z twojej strony. — Mam swoje momenty — Luidaeg brzmiała na zmęczoną. — Będziesz chciała mieć mnie u swego bok z tym wszystkim, co się teraz wydarzy. — Luidaeg, co ty…— — Naprawdę sądziłaś, że nie będę chciała mieć cię na oku, po tym jak Nocni Łowcy przyszli do mnie i narzekali, że znowu ich wezwałaś? Słyszałam wszystko, co miało miejsce w tym mieszkaniu i mówię ci, że masz po mnie przyjechać,
natychmiast. Luidaeg zapomniała wspomnieć, że jej „wynalazek” może działaś jako dwukierunkowe urządzenie podsłuchowe. Och, co to za ubaw, życie w świcie, w którym „pełne ujawnienie” jest czymś, co przydarza się tylko innym ludziom. — Myślałam, że nie możesz być bezpośrednio zaangażowana. — W powstrzymanie wojny, nie. Ale w sprowadzenie tych dzieciaków do domu...tak. A teraz przestań chrzanić i przyjeżdżaj. Nie martw się o korki, zajmę się tym. To proste stwierdzenie wystarczyło, aby w mojej głowie pojawiły się setki przerażających obrazów, niektóre z nich byłyby na miejscu w filmie o gigantycznym gumowym potworze grasującym po ulicach San Francisco, zalewającym odpadami wszystko w zasięgu wzroku. — Nie w taki sposób, za kogo ty mnie masz? — Za morską wiedźmę. To była jej kolej, aby zamilknąć. — W porządku, chyba na to zasłużyłam, będę na zewnątrz, kiedy tu dotrzesz. Pośpiesz się. — I z tym stwierdzeniem już jej nie było. Skrzywiłam się nad skorupą nim wsunęłam ją z powrotem do kieszeni. — Wygląda na to, że musimy jeszcze kogoś zabrać — warknęłam i odpaliłam silnik. — Co za ubaw — skomentował Connor śmiertelnie poważnie. — Wizyta u morskiej wiedźmy to prawdopodobnie jedyna rzecz, którą może poprawić tą całą sytuację. Spojrzałam na niego krzywo. Wzruszył ramionami, ze spojrzeniem tak niewinnym, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. — Palant — powiedziałam tylko. — No, co muszę się starać, abyś zatrzymała mnie przy sobie, kiedy to wszystko się skończy. Nadal się śmiałam, kiedy Quentin wsunął głowę na przednie siedzenie, klepiąc mnie w ramię, aby przyciągnąć mą uwagę. — Toby? — Tak? — zerknęłam w jego stronę. — To, co tam zrobiłaś, robiłaś już wcześniej? Miałam nadzieję odłożyć w czasie tą rozmowę na jakiś czas. Być może, powiedzmy, że na zawsze? Zawsze byłoby całkiem miłą alternatywą. — Tak — odparłam. — Dlaczego pytasz? — To było...,to było...— Przerwał, szukając odpowiedniego słowa. W końcu powiedział: — Niehonorowe. Oberonie oszczędź mi wykładu o honorze wróżek czystej krwi. — Nie złamałam prawa, tak naprawdę, nie wyrządziłam mu krzywdy i zdobyłam informację, których potrzebowałam. Nie dałby ich nam w żaden inny sposób. Czasem, kiedy masz ograniczone opcje, honor nie jest najważniejszy. — I czułam się z tym dobrze. To była chyba najgorsza część, że wykorzystałam to, czego nauczył mnie Devin w taki sposób, w jaki mnie tego nauczył, w taki sposób, w jaki nauczył mnie i używać, i czułam się z tym dobrze. Czasem okłamuję samą siebie, odrobinę i udaję, że Sylvester był jedynym mężczyzną, który nauczył mnie dorastania. A wtedy coś się dzieję (coś dzieję się zawsze) i przypominam sobie, że nic nigdy nie było takie
proste. Quentin skinął głową z zamyślonym wyrazem twarzy. — Czy ja też będę musiał tak robić? — To zależy od ciebie. Kiedyś, możesz znaleźć się w sytuacji, gdy będziesz czuł, że nie masz innego wyboru. Kiedy do tego dojdzie, lepiej będzie, kiedy będziesz znał sposób, aby sobie z tym poradzić. Swój honor będziesz w stanie uleczyć tylko wtedy, gdy sam przeżyjesz. — Chyba tak. — Opadł z powrotem na własne siedzenie, pogrążony w myślach. Jechałam dalej. Mieszkanie Luidaeg nie było jakoś bardzo oddalone od Bucer'a. Czekała na nas na rogu, wyglądając tak ludzko jak jeszcze nigdy wcześniej jej nie widziałam z tymi swoimi czarnymi kręconymi włosami splatanymi w niechlujne warkocze. Jej zrobiony na drutach sweter był zbyt duży, wisząc jej w pasie i sprawiając, że wyglądała jeszcze młodziej niż zazwyczaj. Mogłaby uchodzi za dziewiętnastolatkę, niepewną i źle czującą się we własnej skórze, tak długo jak ten, kogo próbowałaby oszukać nie dostrzegłby nieomal nieskończonego wieku w jej ciemnych brązowych oczach. Podjechałam do krawężnika, na jałowym biegu, podczas gdy Connor otworzył drzwi i wyskoczył, najwyraźniej chcąc przesiąść się do tyłu. Quentin już zdążył wysiąść i szczerząc się rzucił w jej stronę mówiąc: — Luidaeg! — Jakiekolwiek napięcie, jakie odczuwała morska wiedźma rozwiało się przy pomocy jego szczerej radości. Objęła go ramieniem odwzajemniając uśmiech. Był to szczery wyraz twarzy, wiedza o tym czyniła uśmiech jeszcze słodszym, w końcu tak rzadko jej się to zdarzało. — Cześć dzieciaku — powiedziała puszczając go i mierzwiąc mu włosy. — Na zęby ojca, robisz się ogromy. Muszą przestać cię karmić. Martwe dzieciaki nie rosną aż tak bardzo. — Czasem to rozważam, ale nie mam ochoty na wypełnianie tych wszystkich papierków w poszukiwaniu zastępstwa — skomentowałam. — Chodźcie. Connor pozostał na miejscu mrugając, gdy Luidaeg podążyła za Quentinem na tylne siedzenie. Spoglądał na mnie szukając jakiejś wskazówki. Wzruszyłam ramionami nakazując mu gestem wsiąść do samochodu. Musieliśmy się spieszyć, a skoro Luidaeg chciała siedzieć razem z Quentinem, to jej sprawa. Quentin spotkał Luidaeg po tym jak Ślepy Michael porwał ludzką dziewczynę Quentina. Luidaeg była jedyną, która dała mu szansę na to, by mógł ją ocalić... rezygnując z niej. Mógł jej za to nienawidzić. Ja na jego miejscu prawdopodobnie tak bym czuła. Zamiast tego jednak dostała się na jego prywatny panteon osób, którym można ufać. Chłopcy są dziwni. Napotkałam spojrzenie Luidaeg we wstecznym lusterku. Jej źrenice były ludzko brązowe, a moje miały kolor mgły, który odziedziczyłam po matce. Skrzywiłam się głównie na własne niedbalstwo. Do tej chwili nie pomyślałam, że nie mam na sobie ludzkiego zauroczenia. Odzyskanie Gillian będzie zwycięstwem odniesionym zbyt dużym kosztem, jeśli po drodze zdradzę światu istnienie świata wróżek. Luidaeg podniosła brwi, czekając aż coś powiem. — Zapnij pasy — powiedziałam, odbijając od krawężnika.
— Oczyściłam drogę do lasów Muir — powiedziała Luidaeg. — Możesz jechać tak szybko jak musisz. Nikt nas nie zatrzyma. — Prawdopodobnie teraz powinnam powiedzieć „niezła sztuczka”, ale też nie źle sobie radzę z zaklęciem nie patrz tutaj. — Mimo to wcisnęłam gaz do dechy. Zgodnie ze słowami Luidaeg w zasięgu wzroku nie było żadnych innych pojazdów, gdy tak jechaliśmy, w wytworzonej przez nią magicznej mgle. — Gdzie są wszyscy? Proszę nie mów mi tylko, że zmieniłaś całą śmiertelną populację miasta w filary z soli. Naprawdę nie wiem jak wytłumaczę to królowej. — Istnieje więcej niż jeden sposób, aby dostać się nieomal wszędzie — powiedziała Luidaeg. Jej ton był lekceważący, tak jakby rzucenie zaklęcia na połowę miasta nie było niczym wielkim., — Ludzie po prostu dzisiaj wybierają inną trasę, to nic wielkiego. — A co z tymi, którzy udają się do miejsc, do których nie ma alternatywnej drogi dojazdu? — spytał niespokojnie Connor. Brzmiał tak jakby naprawdę nie chciał znać odpowiedzi na swoje własne pytanie. — Zdecydowali, że dzisiaj będą robić coś innego — odparła Luidaeg.— Kina i teatry będą przeżywały prawdziwe oblężenie, a teraz jedź October. Jej komenda była na tyle ostra, że przyśpieszyłam kolejne dziesięć mil na godzinę. Budynki za szybą zaczęły się rozmywać i zlewać w jedno, przeskakując za oknem zbyt szybko, abym mogła wyodrębnić jakieś szczegóły. — Skąd wiesz, że będziesz dzisiaj potrzebna? — spytałam podnosząc głos, aby usłyszała mnie ponad dźwiękiem silnika. — Zaczekaj chwilę. — Luidaeg opuściła szybę i podniosła lewą dłoń, wyrysowując skomplikowanym wzór poprzez przestrzeń pomiędzy siedzeniami. Powietrze nagle się ochłodziło, poczułam smak soli na języku. A wtedy i zimno, i sól zniknęły zabierając ze sobą dźwięki dochodzące z zewnątrz samochodu. Jej okno nadal było do połowy opuszczone, ale nie było żadnego pędu powietrza. Równie dobrze mogliśmy jechać w hermetycznie zamkniętej bańce i z tego, co widziałam tak właśnie było. Luidaeg napotkała spojrzenie moich oczu we wstecznym lusterku, nim potrząsnęła głową i powiedziała: — Nie wiemy, kto może słuchać. Lepiej się zabezpieczyć niż później żałować, zwłaszcza teraz. — Obawiasz się szpiega? — spytał Connor. — To chyba trochę naciągane. — Zamarł, tak jakby dopiero zdał sobie sprawę, że powiedział to głośno. Uwaga Luidaeg przeskoczyła na niego. Kiedy przemówiła ponownie, jej głos był lodowaty. — Nie przypominam sobie, żebym prosiła cię o opinie, Selkie — powiedziała, wypluwając słowa jak coś gorzkiego. — A jeśli chodzi o to, co naciągane, to jeszcze rok temu, byłeś czyimś mężem, a October była pół krwi rycerzem, żyjącym samotnie i na wpół zakochanym w idei własnej śmierci. Teraz twoja była żona jest poszukiwana za zdradę, a October jest hrabiną, jej własny śmiertelny omen płaci jej połowę czynszu, a równowaga jej krwi jest teraz o wiele trudniejsza do odczytania. Nikt, kto podróżuje w jej towarzystwie regularnie, nie powinien używać określenia „naciągane” przy mnie.
— Ma rację — powiedział Quentin, brzmiąc nieomal radośnie. Obecność Luidaeg w samochodzie wydawała się znacznie poprawiać mu samopoczucie podczas tej wyprawy. Moje zresztą też. — Nadal jednak — powiedziałam czując, że powinnam się włączyć. — Ktoś, kto mógłby podsłuchiwać, musiałby być…— — Nie jestem jedyną Pierworodną na świecie. Ty powinnaś wiedzieć to lepiej niż ktokolwiek inny, córko Amandine. — W jakiś sposób udało jej się wrzucić, w to wszystko, wspomnienie mojej matki, tak jakby bycie córką Amandine, było czymś specjalnym, magicznym, a nie źródłem połowy komplikacji, jakie spotkały mnie w życiu. — Nie wierzę, że jakakolwiek z Pierworodnych wróżek jest w to zaangażowana, ale nie mam pewności. Nigdy nie możesz mieć całkowitej pewności. I skoro jej nie mam to nie mogę założyć, że żadne z mego rodzeństwa nie jest zaangażowane w to wszystko razem z naszymi porywaczami. — Coraz pocieszająca myśli — skomentowałam. — Ile wiesz? Czy zaczęłaś podsłuchiwać jak tylko Nocni Łowcy opuścili Złotą Zieleń? — Nie. Nie natychmiast. Wiedziałam, że ich wezwiesz i nie wydawało się to konieczne. — W jej głosie pojawił się cichy smutek, kiedy kontynuowała. — Po tym jak spotkałaś się z księciem Lordenem, Mary... zdecydowała, że okoliczność są na tyle straszliwe, że musi po mnie zadzwonić i powiedzieć o tym, co widziała. Obawiała się, że stanie się coś strasznego, jeśli nie udam się z tobą do lasów Muir. — Coś strasznego? — spytałam, zaciskając dłonie na kierownicy. — Coś strasznego, czyli co dokładnie? — Nie powiedziała. Nie wydaje mi się, aby wiedziała. — Odbicie Luidaeg w lusterku zamknęło oczy, opierając głowę na siedzeniu.— Mary, Mary, nie zawsze rozumie to, co widzi tyko to, że to widzi i to, co widzi nie może być niewidziane. Kiedyś miała większą kontrolę nad swoimi przepowiedniami. Ale to było przedtem. — Przed czym? — spytał Quentin. — Przed zdradą Roane — dodał Connor. Jego głos była ledwie głośniejszy od szeptu. Gdyby nie zaklęcie Luidaeg, które wyciszyło wszystkie odgłosy w ogóle bym go nie usłyszała. Zmarszczyłam się, zerkając w jego stronę. — O czym ty…— — To lekcja historii na inną okazję, October — powiedziała Luidaeg, tonem niepozostawiającym miejsca na polemikę. Nie podniosła głowy ani nie otworzyła oczu, tylko gestem wskazała na rozciągającą się przed nami drogę. — Jedz. Nie ma już czasu na nic innego. — Mam już dość ludzi niemówiących mi niczego i wieszczących na mój temat, wiesz? — narzekałam, wciskając gaz do dechy. — Czy wy wszyscy uczestniczycie w jakimś korespondencyjnym kursie uczącym was, jak nie mówić bez cholernego sensu? — To bardziej umiejętność absolwenta — odpowiedziała Luidaeg. Zerknęłam na nią w lusterku. Uśmiechała się. Tylko odrobinę, ale jednak. — Miałam najlepsze oceny w całej klasie. — Mogłam się domyśli — odparłam i skupiłam się na drodze.
Podróż z San Francisco upłynęła nam w rekordowym tempie nawet jak na moje możliwości i cokolwiek użyła na samochodzie, było o wiele lepsze niż zaklęcie nie patrz tutaj. Nie musiałam nawet unikać kilku innych kierowców, którym jakoś udało się uniknąć uroku rzuconego przez Luidaeg i pozostać na głównej drodze. Po prostu jakimś cudem umykali nam z drogi. Obecność Luidaeg zdecydowanie wprawiała w zdenerwowanie Connora. Wyprostował się i obserwował drogę przed nami tak jakby odliczał mile do swojej własnej egzekucji. Napięcie przesycało zgromadzone w samochodzie powietrze, stając się coraz silniejsze z każdą mijającą minutą. Zbliżaliśmy się do rozwiązania. Widziałam kilka samochodów po tym, jak przekroczyliśmy most, ale droga przed nami pozostała pusta jak przedtem. Rozległ się dźwięk telefonu. — Na ciernie — zaklęłam, wysuwając go z kieszeni i otwierając klapkę jedną ręką. — Hallo? — Tobes? Cześć, spróbowałam zrobić to, co mówiłaś, dzwonię nie w porę? — Nie powinnaś rozmawiać, kiedy prowadzisz — skarcił Connor. — To niezgodne z prawem. Brzmiał na lekko zaalarmowanego, mniej z powodu łamania prawa, bardziej dlatego, że nie zwalniałam mimo, że dzieliłam teraz swoją uwagę. Docisnęłam pedał gazu odrobinę mocniej i obserwowałam jak blednie. — Nie Danny, skądże to świetna chwila — powiedziałam. — Jesteśmy w drodze do lasów Muir w parku narodowym. Dowiedziałeś się czegoś od kamieni? — Już jesteś w drodze do lasów Muir? Kim ty jesteś, potrafisz czytać w myślach? — Nie, jestem po prostu niecierpliwa. — Potrząsnęłam głową próbując pozbyć się obrazu szeroko rozwartych, przerażonych oczu Bucer’a z głowy. — Co ci powiedziały? — Trzy kamienie rozpoznały zapach sekwoi powiedziały, że tęsknią za dużymi drzewami. Jedne powiedział, że tęskni też za wodą, więc włożyłem je do zlewu. — Brzmiał na niezmiernie zadowolonego z siebie, kiedy kontynuował: — Lubią wskazówki związane ze środowiskiem. — Dobrze. Czy masz jeszcze jakieś inne szczegóły? Cokolwiek, co mogłoby się nam przydać? — Najmniejszy zapamiętał sekwoje i samochody, zazwyczaj leżał na skraju parkingu, najwyraźniej został podnoszony i odkładany przez sporą ilość dzieciaków, więc Raysel zapamiętał naprawdę wyraźnie. Była pierwszą, która nie odłożyła go na miejsce. Danny zawahał się — Ja... obiecałem, że odniosę je na miejsce, kiedy skończymy. Czy to w porządku? — Danny nie zamierzam zmuszać cię do złamania słowa danego kamieniom. — To dobrze — odparł z ulgą. — Tak myślałem. Tak, czy inaczej drugi przypomniał sobie wodę, a trzeci to, że został podniesiony z ziemi. — Świetnie — sarknęłam. Ścisnęło mnie za serce. Pierwsze dwa były bezużyteczne, ale trzeci.... jak wiele kamieni pochodzi z ziemi? Wszystkie. —To bardzo pomocne, Danny.
— Nie, nie rozumiesz! Pamięta, że został podniesiony z ziemi, ale nie z jakiegoś dołu, czy coś w tym stylu! — Danny podniósł głos w podnieceniu, jego słowa odbijały się echem w niewielkim wnętrzu. Skrzywiłam się odsuwając słuchawkę od ucha. — Podważyła go wygrzebując z błota, ze ściany błota z miejsca, w którym urywa się szlak, wiesz? — Więc podniosła jeden z kamieni przy wejściu, drugi z nad strumienia, a trzeci z wnętrza turystycznego szlaku? — Przystawiłam telefon z powrotem do ucha. — Masz coś jeszcze? — Nie zupełnie — odparł Danny. — Kamienie nie najlepiej sobie radzą z poczuciem czasu i wszystko inne, co mi powiedziały, to jak bardzo nie lubią, tego całego przemieszczania, od czasu wielkiego wstrząsu. — Wielki wstrząs? — spytałam pusto. — O czym ty mówisz? — Trzęsienie ziemi w dziewiętnastym wieku — podpowiedziała Luidaeg. Pochyliła się do przodu, na tyle blisko telefonu, żeby Danny ją usłyszał i spytała: — Czy kamienie powiedziały, że płakały, gdy runęły wieże? — Co… — zaczęłam. Odpowiedź Dannego weszła mi w słowo. — Tak mówiły. Wiesz, co to znaczy? Z kim rozmawiam tak w ogóle? — To przyjemność w końcu mieć szanse z tobą rozmawiać panie McReady. Możesz mówić do mnie Luidaeg. — Po drugiej stronie linii zaległa całkowita cisza. Wyglądając na rozbawioną Luidaeg opadła z powrotem na fotel. W końcu Danny zapytał: — Toby? Czy to naprawdę była morska wiedźma? Przy telefonie? Rozmawiała ze mną? — Tak Danny, była. I nie ma też zapiętego pasa bezpieczeństwa. — Rzuciłam ostre spojrzenie na jej odbicie w lusterku. Wyglądała na rozbawioną. — Zadzwoń, jeśli dowiesz się od nich jeszcze czegoś, dobrze? Jesteśmy już prawie na miejscu i będę potrzebowała obu rąk, aby nie zjechać z krawędzi klifu. — Szerokiej drogi, zadzwonię. — Dobrze. Uściskaj ode mnie Barghestsy. — Nie mogłam mu podziękować, więc się rozłączyłam, podając telefon Connorowi i skupiając się z powrotem na drodze. Czym bardziej zbliżaliśmy się do Muir, tym mniej zaludniony był teren. Segmenty mieszkaniowe i centra handlowe ustąpiły miejsca na wpół skrytym prywatnym domowym podjazdom i małym ogólnym sklepom z drewnianymi gankami. Zapach sekwoi wsączał się przez otwory wentylacyjne, wypełniając samochód żywym zielonym wspomnieniem czegoś starszego i czystszego niż współczesny ludzki świat. Brak zabudowań oznaczał również zainteresowanie obszarem lokalnej fauny i flory. Dzikie indyki jakby od niechcenia pojawiały się wzdłuż drogi, a ich wychudzone, brązowe piersi napuszały się jak mali ptasi gangsterzy. Napatoczyliśmy się na parę jeleni, gdy wypadliśmy z za zakrętu drogi i wcisnęłam hamulec ledwie na czas, aby nie zafundować sobie pasztetu z Bambi na przedniej szybie. — Wow — powiedział Quentin. — Właśnie — zerknęłam przez ramię. — Wszyscy tam z tyłu w porządku?
Luidaeg, która nadal nie miała zapiętych pasów, nie wyglądała jakby ten nagły przystanek w jakimś stopniu ją zaniepokoił. — W porządku — powiedziała. Jedz dalej. Jechałam nadal, tym razem wolniej teraz, gdy już byliśmy w pobliżu Parku Narodowego i drogi były gorzej oznakowane. Lasy Muir był w Parku Narodowym, który został stworzony po to, aby chronić jeden z ostatnich długowiecznych lasów sekwojowych w stanie Kalifornii. Jest otwarty dla zwiedzających, w tym samym stopniu po to, aby przypomnieć im, dlaczego las jest taki ważny jak w każdym innym. — Kiedyś były w całej Kalifornii — powiedział nagle Connor.— Prawie cała część tego stanu była w sekwojach. — Więc, dlaczego je ścieli? — zapytał Quentin. — Nie wiem. — Bo mogli — skwitowała Luidaeg.— Parking jest przed nami, Toby. Pokonałam ostatni zakręt dzielący nas od miejsca wyznaczonego na parking i dałam po hamulcach klnąc, gdy zobaczyłam bramę blokującą wejście. Ciężki łańcuch wisiał na kłódce. Według tego, co było tu napisane, park zamykano o zachodzie słońca. — Zaczekajcie tutaj — powiedziała Luidaeg, i wysiadła z samochodu. — Co ona robi? — zapytał Quentin. — W tej chwili? Nie mam pojęcia. Luidaeg podeszła do zamkniętej bramy i podniosła kłódkę spiętą łańcuchem. Stuknęła w nią dwa razy palcem wskazującym i ta stanęła otworem, pozwalając łańcuchom opaść na ziemie. Luidaeg otworzyła bramę i uśmiechnęła się do mnie, wyminęłam ją jadąc powoli. Gestem pokazała mi najbliższe miejsce parkingowe i tak zaparkowałam, wyłączając silnik. Przeciągnęłam się, gdy wysiadłam z samochodu, biorąc głęboki wdech czystego, pachnącego sekwojami powietrza. Nadal nie miałam na sobie ludzkiego zauroczenia. W miejscach takich jak to, gdzie ludzie robili, co w ich mocy by kroczyć cicho i lekko, i pozostawiać po sobie ślady, czułam, że to właściwe. Connor i Quentin robili mniej więcej to samo, nawet wtedy, gdy zaczęli już wzrokiem skanować otaczające nas lasy. Szkoda, że nie byliśmy tu, aby zwiedzać. — Quentin, mam kij bejsbolowy, którego mógłbyś użyć — powiedziałam, wymijając Luidaeg, aby otworzyć bagażnik. — Connor, nie mam dla ciebie żadnej broni. — Nic nie szkodzi — oznajmił Tybalt, dokładnie z za mojego prawego ramienia. — Założyłem, że tak właśnie będzie w tym przypadku, więc przyniosłem jedną sztukę ekstra. Podskoczyłam, ale udało mi się nie zawstydzić, drżeniem jak przestraszona dziewczynka. Zamiast tego odwróciłam się i znalazłam się oko w oko z Tybaltem. Uśmiechał się ze swoją zwyczajową arogancją, ale widziałam troskę w jego oczach. — Raj cię odnalazł — powiedziałam. Mój głos był teraz niższy niż jeszcze chwile wcześniej, kiedy krzyczałam, aby usłyszeli mnie wszyscy nadal wysiadający z samochodu. Czułam się tak jakby głośniejsze słowa nigdy nie opuściły moich ust.
— Zrobił to — zgodził się Tybalt. — Byłem z poddanymi, szukając naszych zaginionych myszy i szczurów, które je ukradły. — Znalazłeś coś? — spytałam. Jego spojrzenie pociemniało. — Więcej i mniej niż chciałem — powiedział. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak dziecięca zabawka, kilka wysuszonych patyków związanych razem wstążką i sznurkiem. Zmarszczyłam się niepewna, na co tak właściwie patrzę. A wtedy Luidaeg sapnęła, jej oczy zalały się czernią, gdy przepychała się w naszą stronę, łapiąc dziwną rzecz i przyciskając ją do piersi. Jej nagła furia byłaby nieomal zabawiana, gdyby powietrze wokół nas nie zrobiło się nagle lodowato zimne. — Skąd. To. Masz? — zażądała odpowiedzi cedząc każde słowo. — Z ręki zabitego żołnierza Golbina — odparł Tybalt. Stał twardo, napotykając spojrzenie Luidaeg nawet nie drgnąwszy. — Powiedział mi, że zostało to przekazane, jako znak wiary przez tych, którzy go zatrudnili. — Czy ktoś w końcu zechce mi powiedzieć, co to jest? Skoro wszyscy najwyraźniej są tym czymś bardzo zaniepokojeni? — spytałam. Odpowiedź nadeszła z zaskoczeniem, bo udzielił mi jej Quentin, który stał nieopodal wpatrując się w artefakt z wyrazem mdłości malującym się na jego twarzy. — To ręka kości. — Ktoś dał Goblinom rękę kości? — Czym na Oberona jest ręka kości? — Teraz już nie pytałam tylko żądałam odpowiedzi. Mój ton w końcu przyciągnął uwagę Luidaeg. Odwróciła się do mnie, nadal trzymając to coś przy piersi. To, co wzięłam wcześniej za patyki, zagrzechotało o siebie i coś w tym dźwięku zaśpiewało do mnie, mówiąc, że tak owszem, te rzeczy kiedyś znały krew. — Ręka kości to obietnica ziemi — powiedziała zduszonym głosem. — Każda część pochodzi z dłoni byłego panującego monarchy takiego, który już dłużej nie rządzi, niezależnie od przyczyny. Nocni Łowcy pozostawiają nam kości dłoni, aby oznaczyć upadek rządzącego. To — dotknęła kości, która wyglądała jak wszystkie inne w tym zbiorze. — Pochodzi z dłoni króla Gilada, który rządził Mgłami nim twoja obecna królowa wystąpiła z żądaniem jego pustego tronu. — To naprawdę czarujące, ale co to ma wspólnego ze wszystkim? — Cofnęłam się i otworzyłam bagażnik, mój kij bejsbolowy był na wierzchu, złapałam go i rzuciłam do Quentina. — Co robi ta ręka kości? — Oznacza obietnicę królewskiego tronu — powiedział Quentin. Przytulił kij do piersi, potrząsając głową. — Jeśli Gobliny to miały, to tylko dlatego, że ktoś złożył im w obietnicy ziemię Mgieł. Co im obiecano? Tybalt spojrzał ponad Luidaeg, prosto w moje oczy i powiedział: — Złotą Zieleń. Ten, kto zatrudnił Gobliny obiecał właśnie to. Kiedy wojna dobiegnie końca, a królestwo będzie należał do niej, Gobliny dostaną Złotą Zieleń.
— Mój dom nie jest na sprzedaż — powiedziałam. Obrzuciłam kolejnym spojrzeniem makabryczne trofeum, które trzymała Luidaeg i spytałam: — Czy to królowa im to dała? — Nie — szybko odpowiedział Tybalt. — Goblin, który... przekazał...mi to opisał kobietę z rudymi włosami i ciemnowłosego mężczyznę, który stał za nią w cieniu, obserwując. — Rayseline — powiedział ze znużeniem Connor. Szedł w stronę Tybalta z wyciągniętą dłonią. — Mówiłeś, że przyniosłeś broń? — Wydawało się niegrzeczne, nie przynieść wystarczającej ilość dla wszystkich. — Tybalt wyciągnął kuszę z wnętrza płaszcza i podał Connorowi razem z pakunkiem strzał. — Czekam by walczyć u twego boku. Connor spojrzał na niego tak jakby nie mógł stwierdzić, czy Tybalt tylko sobie z nim pogrywa, czy nie. Tybalt jednak wyglądał na kompletnie poważnego. W końcu Connor skinął. — To będzie zaszczyt — powiedział i odwrócił się. Luidaeg obrzuciła rękę kości kolejnym wściekłym spojrzeniem, nim rzuciła ją na tylne siedzenie samochodu i zatrzasnęła drzwi. — Ruszajmy — powiedziała. — Czas nie stoi w miejscu, gdy tu sobie stoimy. — Nie, nie stoi — potwierdziłam. Spoglądając ponownie na Tybalta, spytałam: — Jesteś sam? — Na razie — odparł. — Raj sprowadza rycerzy z Cienistych Wzgórz. Rozumiem, że nie chciałaś na nich czekać, ale kawaleria przybywająca w ostatniej chwili nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Moi poddani pilnują Złotej Zieleni i twojego mieszkania, na wypadek gdyby to był jakiś fałszywy trop. — Dobra myśl. — Zatrzasnęłam bagażnik. — Cieszę się, że przyszedłeś. — Żadne inne miejsce nawet w połowie nie wzywało tak słodko — odparł Tybalt. — Będę pilnował naszego przejścia. — Na wpół się pokłonił i zniknął w wirze mięty i piżma. Spojrzałam w dół na pręgowanego kocura stojącego u mych stóp. — Więc? — zapytałam. — Masz zamiar być zwiadowcą czy nie? Z wysoko uniesionym ogonem, odwrócił się i skierował w stronę otwartej bramy na parkingu. Spojrzałam na innych. — Chodźcie. Odzyskajmy moją córkę. — Nie czekając, aby zobaczyć, czy za mną podążą ruszyłam za Tybaltem. W jedną, czy w drugą stronę to wszystko i tak się zakończy.
a Dwadzieścia osiem — Czekałam dopóki nie znaleźliśmy się z powrotem w samochodzie, po czym zadzwoniłam do May. Wprowadzenie jej we wszystko zajęło raptem kilka sekund. Zajęłoby to może więcej czasu, ale nie miała armii czy wsparcia, które mogłaby mi zaoferować. Czy mi się to podobało, czy nie, moja armia już siedziała w samochodzie. Choć próbowała raz przekonać mnie abym zadzwoniła do Cienistych Wzgórz. — Niech Sylvester wie, niech wyśle z tobą swoich rycerzy — błagała. — Nie mogę czekać tak długo. Etienne nie da rady otworzyć magicznego przejścia dla nich wszystkich nie, gdy nie udajemy się do włości i jeśli Rayseline osiągnęła już stan, w którym odcina palce dzieci, które musi zachować przy życiu, to kto wie co zrobi z Gillian. Milczenie May powiedziało mi, że wie, iż miałam rację. W końcu westchnęła i powiedziała: — Tylko bądź ostrożna. — Jeśli tylko będę mogła — powiedziałam i rozłączyłam się, zwracając w kierunku Connora. — Nie zostawię cię, więc nawet o to nie proś — powiedział cicho. Uśmiechnęłam się. — Nie miałam zamiaru. Pozwól mi tylko wykonać jeszcze jeden telefon i ruszamy. — Ponownie zaczęłam podnosić do góry telefon i zamarłam, kiedy skorupa uchowca w mojej kurtce zaczęła wibrować. Wyciągnęłam ją, spoglądają na nią z konsternacją przez moment, po czym przysunęłam do ucha. — Halo? — Przyjedz po mnie — powiedziała Luidaeg. Zamrugałam. — Więc, co teraz ty do mnie dzwonisz? To coś nowego. — Pomyślałam sobie, że docenisz brak bólu głowy. — To niezwykle taktowne z twojej strony. — Mam swoje momenty — Luidaeg brzmiała na zmęczoną. — Będziesz chciała mieć mnie u swego bok z tym wszystkim, co się teraz wydarzy. — Luidaeg, co ty…—
— Naprawdę sądziłaś, że nie będę chciała mieć cię na oku, po tym jak Nocni Łowcy przyszli do mnie i narzekali, że znowu ich wezwałaś? Słyszałam wszystko, co miało miejsce w tym mieszkaniu i mówię ci, że masz po mnie przyjechać, natychmiast. Luidaeg zapomniała wspomnieć, że jej „wynalazek” może działaś jako dwukierunkowe urządzenie podsłuchowe. Och, co to za ubaw, życie w świcie, w którym „pełne ujawnienie” jest czymś, co przydarza się tylko innym ludziom. — Myślałam, że nie możesz być bezpośrednio zaangażowana. — W powstrzymanie wojny, nie. Ale w sprowadzenie tych dzieciaków do domu...tak. A teraz przestań chrzanić i przyjeżdżaj. Nie martw się o korki, zajmę się tym. To proste stwierdzenie wystarczyło, aby w mojej głowie pojawiły się setki przerażających obrazów, niektóre z nich byłyby na miejscu w filmie o gigantycznym gumowym potworze grasującym po ulicach San Francisco, zalewającym odpadami wszystko w zasięgu wzroku. — Nie w taki sposób, za kogo ty mnie masz? — Za morską wiedźmę. To była jej kolej, aby zamilknąć. — W porządku, chyba na to zasłużyłam, będę na zewnątrz, kiedy tu dotrzesz. Pośpiesz się. — I z tym stwierdzeniem już jej nie było. Skrzywiłam się nad skorupą nim wsunęłam ją z powrotem do kieszeni. — Wygląda na to, że musimy jeszcze kogoś zabrać — warknęłam i odpaliłam silnik. — Co za ubaw — skomentował Connor śmiertelnie poważnie. — Wizyta u morskiej wiedźmy to prawdopodobnie jedyna rzecz, którą może poprawić tą całą sytuację. Spojrzałam na niego krzywo. Wzruszył ramionami, ze spojrzeniem tak niewinnym, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. — Palant — powiedziałam tylko. — No, co muszę się starać, abyś zatrzymała mnie przy sobie, kiedy to wszystko się skończy. Nadal się śmiałam, kiedy Quentin wsunął głowę na przednie siedzenie, klepiąc mnie w ramię, aby przyciągnąć mą uwagę. — Toby? — Tak? — zerknęłam w jego stronę. — To, co tam zrobiłaś, robiłaś już wcześniej? Miałam nadzieję odłożyć w czasie tą rozmowę na jakiś czas. Być może, powiedzmy, że na zawsze? Zawsze byłoby całkiem miłą alternatywą. — Tak — odparłam. — Dlaczego pytasz? — To było...,to było...— Przerwał, szukając odpowiedniego słowa. W końcu powiedział: — Niehonorowe. Oberonie oszczędź mi wykładu o honorze wróżek czystej krwi. — Nie złamałam prawa, tak naprawdę, nie wyrządziłam mu krzywdy i zdobyłam informację, których potrzebowałam. Nie dałby ich nam w żaden inny sposób.
Czasem, kiedy masz ograniczone opcje, honor nie jest najważniejszy. — I czułam się z tym dobrze. To była chyba najgorsza część, że wykorzystałam to, czego nauczył mnie Devin w taki sposób, w jaki mnie tego nauczył, w taki sposób, w jaki nauczył mnie i używać, i czułam się z tym dobrze. Czasem okłamuję samą siebie, odrobinę i udaję, że Sylvester był jedynym mężczyzną, który nauczył mnie dorastania. A wtedy coś się dzieję (coś dzieję się zawsze) i przypominam sobie, że nic nigdy nie było takie proste. Quentin skinął głową z zamyślonym wyrazem twarzy. — Czy ja też będę musiał tak robić? — To zależy od ciebie. Kiedyś, możesz znaleźć się w sytuacji, gdy będziesz czuł, że nie masz innego wyboru. Kiedy do tego dojdzie, lepiej będzie, kiedy będziesz znał sposób, aby sobie z tym poradzić. Swój honor będziesz w stanie uleczyć tylko wtedy, gdy sam przeżyjesz. — Chyba tak. — Opadł z powrotem na własne siedzenie, pogrążony w myślach. Jechałam dalej. Mieszkanie Luidaeg nie było jakoś bardzo oddalone od Bucer'a. Czekała na nas na rogu, wyglądając tak ludzko jak jeszcze nigdy wcześniej jej nie widziałam z tymi swoimi czarnymi kręconymi włosami splatanymi w niechlujne warkocze. Jej zrobiony na drutach sweter był zbyt duży, wisząc jej w pasie i sprawiając, że wyglądała jeszcze młodziej niż zazwyczaj. Mogłaby uchodzi za dziewiętnastolatkę, niepewną i źle czującą się we własnej skórze, tak długo jak ten, kogo próbowałaby oszukać nie dostrzegłby nieomal nieskończonego wieku w jej ciemnych brązowych oczach. Podjechałam do krawężnika, na jałowym biegu, podczas gdy Connor otworzył drzwi i wyskoczył, najwyraźniej chcąc przesiąść się do tyłu. Quentin już zdążył wysiąść i szczerząc się rzucił w jej stronę mówiąc: — Luidaeg! — Jakiekolwiek napięcie, jakie odczuwała morska wiedźma rozwiało się przy pomocy jego szczerej radości. Objęła go ramieniem odwzajemniając uśmiech. Był to szczery wyraz twarzy, wiedza o tym czyniła uśmiech jeszcze słodszym, w końcu tak rzadko jej się to zdarzało. — Cześć dzieciaku — powiedziała puszczając go i mierzwiąc mu włosy. — Na zęby ojca, robisz się ogromy. Muszą przestać cię karmić. Martwe dzieciaki nie rosną aż tak bardzo. — Czasem to rozważam, ale nie mam ochoty na wypełnianie tych wszystkich papierków w poszukiwaniu zastępstwa — skomentowałam. — Chodźcie. Connor pozostał na miejscu mrugając, gdy Luidaeg podążyła za Quentinem na tylne siedzenie. Spoglądał na mnie szukając jakiejś wskazówki. Wzruszyłam ramionami nakazując mu gestem wsiąść do samochodu. Musieliśmy się spieszyć, a skoro Luidaeg chciała siedzieć razem z Quentinem, to jej sprawa. Quentin spotkał Luidaeg po tym jak Ślepy Michael porwał ludzką dziewczynę Quentina. Luidaeg była jedyną, która dała mu szansę na to, by mógł ją ocalić... rezygnując z niej. Mógł jej za to nienawidzić. Ja na jego miejscu prawdopodobnie tak bym czuła. Zamiast tego jednak dostała się na jego prywatny panteon osób, którym można ufać. Chłopcy są dziwni.
Napotkałam spojrzenie Luidaeg we wstecznym lusterku. Jej źrenice były ludzko brązowe, a moje miały kolor mgły, który odziedziczyłam po matce. Skrzywiłam się głównie na własne niedbalstwo. Do tej chwili nie pomyślałam, że nie mam na sobie ludzkiego zauroczenia. Odzyskanie Gillian będzie zwycięstwem odniesionym zbyt dużym kosztem, jeśli po drodze zdradzę światu istnienie świata wróżek. Luidaeg podniosła brwi, czekając aż coś powiem. — Zapnij pasy — powiedziałam, odbijając od krawężnika. — Oczyściłam drogę do lasów Muir — powiedziała Luidaeg. — Możesz jechać tak szybko jak musisz. Nikt nas nie zatrzyma. — Prawdopodobnie teraz powinnam powiedzieć „niezła sztuczka”, ale też nie źle sobie radzę z zaklęciem nie patrz tutaj. — Mimo to wcisnęłam gaz do dechy. Zgodnie ze słowami Luidaeg w zasięgu wzroku nie było żadnych innych pojazdów, gdy tak jechaliśmy, w wytworzonej przez nią magicznej mgle. — Gdzie są wszyscy? Proszę nie mów mi tylko, że zmieniłaś całą śmiertelną populację miasta w filary z soli. Naprawdę nie wiem jak wytłumaczę to królowej. — Istnieje więcej niż jeden sposób, aby dostać się nieomal wszędzie — powiedziała Luidaeg. Jej ton był lekceważący, tak jakby rzucenie zaklęcia na połowę miasta nie było niczym wielkim., — Ludzie po prostu dzisiaj wybierają inną trasę, to nic wielkiego. — A co z tymi, którzy udają się do miejsc, do których nie ma alternatywnej drogi dojazdu? — spytał niespokojnie Connor. Brzmiał tak jakby naprawdę nie chciał znać odpowiedzi na swoje własne pytanie. — Zdecydowali, że dzisiaj będą robić coś innego — odparła Luidaeg.— Kina i teatry będą przeżywały prawdziwe oblężenie, a teraz jedź October. Jej komenda była na tyle ostra, że przyśpieszyłam kolejne dziesięć mil na godzinę. Budynki za szybą zaczęły się rozmywać i zlewać w jedno, przeskakując za oknem zbyt szybko, abym mogła wyodrębnić jakieś szczegóły. — Skąd wiesz, że będziesz dzisiaj potrzebna? — spytałam podnosząc głos, aby usłyszała mnie ponad dźwiękiem silnika. — Zaczekaj chwilę. — Luidaeg opuściła szybę i podniosła lewą dłoń, wyrysowując skomplikowanym wzór poprzez przestrzeń pomiędzy siedzeniami. Powietrze nagle się ochłodziło, poczułam smak soli na języku. A wtedy i zimno, i sól zniknęły zabierając ze sobą dźwięki dochodzące z zewnątrz samochodu. Jej okno nadal było do połowy opuszczone, ale nie było żadnego pędu powietrza. Równie dobrze mogliśmy jechać w hermetycznie zamkniętej bańce i z tego, co widziałam tak właśnie było. Luidaeg napotkała spojrzenie moich oczu we wstecznym lusterku, nim potrząsnęła głową i powiedziała: — Nie wiemy, kto może słuchać. Lepiej się zabezpieczyć niż później żałować, zwłaszcza teraz. — Obawiasz się szpiega? — spytał Connor. — To chyba trochę naciągane. — Zamarł, tak jakby dopiero zdał sobie sprawę, że powiedział to głośno.
Uwaga Luidaeg przeskoczyła na niego. Kiedy przemówiła ponownie, jej głos był lodowaty. — Nie przypominam sobie, żebym prosiła cię o opinie, Selkie — powiedziała, wypluwając słowa jak coś gorzkiego. — A jeśli chodzi o to, co naciągane, to jeszcze rok temu, byłeś czyimś mężem, a October była pół krwi rycerzem, żyjącym samotnie i na wpół zakochanym w idei własnej śmierci. Teraz twoja była żona jest poszukiwana za zdradę, a October jest hrabiną, jej własny śmiertelny omen płaci jej połowę czynszu, a równowaga jej krwi jest teraz o wiele trudniejsza do odczytania. Nikt, kto podróżuje w jej towarzystwie regularnie, nie powinien używać określenia „naciągane” przy mnie. — Ma rację — powiedział Quentin, brzmiąc nieomal radośnie. Obecność Luidaeg w samochodzie wydawała się znacznie poprawiać mu samopoczucie podczas tej wyprawy. Moje zresztą też. — Nadal jednak — powiedziałam czując, że powinnam się włączyć. — Ktoś, kto mógłby podsłuchiwać, musiałby być…— — Nie jestem jedyną Pierworodną na świecie. Ty powinnaś wiedzieć to lepiej niż ktokolwiek inny, córko Amandine. — W jakiś sposób udało jej się wrzucić, w to wszystko, wspomnienie mojej matki, tak jakby bycie córką Amandine, było czymś specjalnym, magicznym, a nie źródłem połowy komplikacji, jakie spotkały mnie w życiu. — Nie wierzę, że jakakolwiek z Pierworodnych wróżek jest w to zaangażowana, ale nie mam pewności. Nigdy nie możesz mieć całkowitej pewności. I skoro jej nie mam to nie mogę założyć, że żadne z mego rodzeństwa nie jest zaangażowane w to wszystko razem z naszymi porywaczami. — Coraz pocieszająca myśli — skomentowałam. — Ile wiesz? Czy zaczęłaś podsłuchiwać jak tylko Nocni Łowcy opuścili Złotą Zieleń? — Nie. Nie natychmiast. Wiedziałam, że ich wezwiesz i nie wydawało się to konieczne. — W jej głosie pojawił się cichy smutek, kiedy kontynuowała. — Po tym jak spotkałaś się z księciem Lordenem, Mary... zdecydowała, że okoliczność są na tyle straszliwe, że musi po mnie zadzwonić i powiedzieć o tym, co widziała. Obawiała się, że stanie się coś strasznego, jeśli nie udam się z tobą do lasów Muir. — Coś strasznego? — spytałam, zaciskając dłonie na kierownicy. — Coś strasznego, czyli co dokładnie? — Nie powiedziała. Nie wydaje mi się, aby wiedziała. — Odbicie Luidaeg w lusterku zamknęło oczy, opierając głowę na siedzeniu.— Mary, Mary, nie zawsze rozumie to, co widzi tyko to, że to widzi i to, co widzi nie może być niewidziane. Kiedyś miała większą kontrolę nad swoimi przepowiedniami. Ale to było przedtem. — Przed czym? — spytał Quentin. — Przed zdradą Roane — dodał Connor. Jego głos była ledwie głośniejszy od szeptu. Gdyby nie zaklęcie Luidaeg, które wyciszyło wszystkie odgłosy w ogóle bym go nie usłyszała. Zmarszczyłam się, zerkając w jego stronę. — O czym ty…— — To lekcja historii na inną okazję, October — powiedziała Luidaeg, tonem niepozostawiającym miejsca na polemikę. Nie podniosła głowy ani nie otworzyła oczu, tylko gestem wskazała na rozciągającą się przed nami drogę. — Jedz. Nie ma już czasu na nic innego.
— Mam już dość ludzi niemówiących mi niczego i wieszczących na mój temat, wiesz? — narzekałam, wciskając gaz do dechy. — Czy wy wszyscy uczestniczycie w jakimś korespondencyjnym kursie uczącym was, jak nie mówić bez cholernego sensu? — To bardziej umiejętność absolwenta — odpowiedziała Luidaeg. Zerknęłam na nią w lusterku. Uśmiechała się. Tylko odrobinę, ale jednak. — Miałam najlepsze oceny w całej klasie. — Mogłam się domyśli — odparłam i skupiłam się na drodze. Podróż z San Francisco upłynęła nam w rekordowym tempie nawet jak na moje możliwości i cokolwiek użyła na samochodzie, było o wiele lepsze niż zaklęcie nie patrz tutaj. Nie musiałam nawet unikać kilku innych kierowców, którym jakoś udało się uniknąć uroku rzuconego przez Luidaeg i pozostać na głównej drodze. Po prostu jakimś cudem umykali nam z drogi. Obecność Luidaeg zdecydowanie wprawiała w zdenerwowanie Connora. Wyprostował się i obserwował drogę przed nami tak jakby odliczał mile do swojej własnej egzekucji. Napięcie przesycało zgromadzone w samochodzie powietrze, stając się coraz silniejsze z każdą mijającą minutą. Zbliżaliśmy się do rozwiązania. Widziałam kilka samochodów po tym, jak przekroczyliśmy most, ale droga przed nami pozostała pusta jak przedtem. Rozległ się dźwięk telefonu. — Na ciernie — zaklęłam, wysuwając go z kieszeni i otwierając klapkę jedną ręką. — Hallo? — Tobes? Cześć, spróbowałam zrobić to, co mówiłaś, dzwonię nie w porę? — Nie powinnaś rozmawiać, kiedy prowadzisz — skarcił Connor. — To niezgodne z prawem. Brzmiał na lekko zaalarmowanego, mniej z powodu łamania prawa, bardziej dlatego, że nie zwalniałam mimo, że dzieliłam teraz swoją uwagę. Docisnęłam pedał gazu odrobinę mocniej i obserwowałam jak blednie. — Nie Danny, skądże to świetna chwila — powiedziałam. — Jesteśmy w drodze do lasów Muir w parku narodowym. Dowiedziałeś się czegoś od kamieni? — Już jesteś w drodze do lasów Muir? Kim ty jesteś, potrafisz czytać w myślach? — Nie, jestem po prostu niecierpliwa. — Potrząsnęłam głową próbując pozbyć się obrazu szeroko rozwartych, przerażonych oczu Bucer’a z głowy. — Co ci powiedziały? — Trzy kamienie rozpoznały zapach sekwoi powiedziały, że tęsknią za dużymi drzewami. Jedne powiedział, że tęskni też za wodą, więc włożyłem je do zlewu. — Brzmiał na niezmiernie zadowolonego z siebie, kiedy kontynuował: — Lubią wskazówki związane ze środowiskiem. — Dobrze. Czy masz jeszcze jakieś inne szczegóły? Cokolwiek, co mogłoby się nam przydać? — Najmniejszy zapamiętał sekwoje i samochody, zazwyczaj leżał na skraju parkingu, najwyraźniej został podnoszony i odkładany przez sporą ilość dzieciaków, więc Raysel zapamiętał naprawdę wyraźnie.
Była pierwszą, która nie odłożyła go na miejsce. Danny zawahał się — Ja... obiecałem, że odniosę je na miejsce, kiedy skończymy. Czy to w porządku? — Danny nie zamierzam zmuszać cię do złamania słowa danego kamieniom. — To dobrze — odparł z ulgą. — Tak myślałem. Tak, czy inaczej drugi przypomniał sobie wodę, a trzeci to, że został podniesiony z ziemi. — Świetnie — sarknęłam. Ścisnęło mnie za serce. Pierwsze dwa były bezużyteczne, ale trzeci.... jak wiele kamieni pochodzi z ziemi? Wszystkie. —To bardzo pomocne, Danny. — Nie, nie rozumiesz! Pamięta, że został podniesiony z ziemi, ale nie z jakiegoś dołu, czy coś w tym stylu! — Danny podniósł głos w podnieceniu, jego słowa odbijały się echem w niewielkim wnętrzu. Skrzywiłam się odsuwając słuchawkę od ucha. — Podważyła go wygrzebując z błota, ze ściany błota z miejsca, w którym urywa się szlak, wiesz? — Więc podniosła jeden z kamieni przy wejściu, drugi z nad strumienia, a trzeci z wnętrza turystycznego szlaku? — Przystawiłam telefon z powrotem do ucha. — Masz coś jeszcze? — Nie zupełnie — odparł Danny. — Kamienie nie najlepiej sobie radzą z poczuciem czasu i wszystko inne, co mi powiedziały, to jak bardzo nie lubią, tego całego przemieszczania, od czasu wielkiego wstrząsu. — Wielki wstrząs? — spytałam pusto. — O czym ty mówisz? — Trzęsienie ziemi w dziewiętnastym wieku — podpowiedziała Luidaeg. Pochyliła się do przodu, na tyle blisko telefonu, żeby Danny ją usłyszał i spytała: — Czy kamienie powiedziały, że płakały, gdy runęły wieże? — Co… — zaczęłam. Odpowiedź Dannego weszła mi w słowo. — Tak mówiły. Wiesz, co to znaczy? Z kim rozmawiam tak w ogóle? — To przyjemność w końcu mieć szanse z tobą rozmawiać panie McReady. Możesz mówić do mnie Luidaeg. — Po drugiej stronie linii zaległa całkowita cisza. Wyglądając na rozbawioną Luidaeg opadła z powrotem na fotel. W końcu Danny zapytał: — Toby? Czy to naprawdę była morska wiedźma? Przy telefonie? Rozmawiała ze mną? — Tak Danny, była. I nie ma też zapiętego pasa bezpieczeństwa. — Rzuciłam ostre spojrzenie na jej odbicie w lusterku. Wyglądała na rozbawioną. — Zadzwoń, jeśli dowiesz się od nich jeszcze czegoś, dobrze? Jesteśmy już prawie na miejscu i będę potrzebowała obu rąk, aby nie zjechać z krawędzi klifu. — Szerokiej drogi, zadzwonię. — Dobrze. Uściskaj ode mnie Barghestsy. — Nie mogłam mu podziękować, więc się rozłączyłam, podając telefon Connorowi i skupiając się z powrotem na drodze. Czym bardziej zbliżaliśmy się do Muir, tym mniej zaludniony był teren. Segmenty mieszkaniowe i centra handlowe ustąpiły miejsca na wpół skrytym prywatnym domowym podjazdom i małym ogólnym sklepom z drewnianymi gankami. Zapach sekwoi wsączał się przez otwory wentylacyjne, wypełniając samochód żywym zielonym wspomnieniem czegoś starszego i czystszego niż współczesny ludzki świat.
Brak zabudowań oznaczał również zainteresowanie obszarem lokalnej fauny i flory. Dzikie indyki jakby od niechcenia pojawiały się wzdłuż drogi, a ich wychudzone, brązowe piersi napuszały się jak mali ptasi gangsterzy. Napatoczyliśmy się na parę jeleni, gdy wypadliśmy z za zakrętu drogi i wcisnęłam hamulec ledwie na czas, aby nie zafundować sobie pasztetu z Bambi na przedniej szybie. — Wow — powiedział Quentin. — Właśnie — zerknęłam przez ramię. — Wszyscy tam z tyłu w porządku? Luidaeg, która nadal nie miała zapiętych pasów, nie wyglądała jakby ten nagły przystanek w jakimś stopniu ją zaniepokoił. — W porządku — powiedziała. Jedz dalej. Jechałam nadal, tym razem wolniej teraz, gdy już byliśmy w pobliżu Parku Narodowego i drogi były gorzej oznakowane. Lasy Muir był w Parku Narodowym, który został stworzony po to, aby chronić jeden z ostatnich długowiecznych lasów sekwojowych w stanie Kalifornii. Jest otwarty dla zwiedzających, w tym samym stopniu po to, aby przypomnieć im, dlaczego las jest taki ważny jak w każdym innym. — Kiedyś były w całej Kalifornii — powiedział nagle Connor.— Prawie cała część tego stanu była w sekwojach. — Więc, dlaczego je ścieli? — zapytał Quentin. — Nie wiem. — Bo mogli — skwitowała Luidaeg.— Parking jest przed nami, Toby. Pokonałam ostatni zakręt dzielący nas od miejsca wyznaczonego na parking i dałam po hamulcach klnąc, gdy zobaczyłam bramę blokującą wejście. Ciężki łańcuch wisiał na kłódce. Według tego, co było tu napisane, park zamykano o zachodzie słońca. — Zaczekajcie tutaj — powiedziała Luidaeg, i wysiadła z samochodu. — Co ona robi? — zapytał Quentin. — W tej chwili? Nie mam pojęcia. Luidaeg podeszła do zamkniętej bramy i podniosła kłódkę spiętą łańcuchem. Stuknęła w nią dwa razy palcem wskazującym i ta stanęła otworem, pozwalając łańcuchom opaść na ziemie. Luidaeg otworzyła bramę i uśmiechnęła się do mnie, wyminęłam ją jadąc powoli. Gestem pokazała mi najbliższe miejsce parkingowe i tak zaparkowałam, wyłączając silnik. Przeciągnęłam się, gdy wysiadłam z samochodu, biorąc głęboki wdech czystego, pachnącego sekwojami powietrza. Nadal nie miałam na sobie ludzkiego zauroczenia. W miejscach takich jak to, gdzie ludzie robili, co w ich mocy by kroczyć cicho i lekko, i pozostawiać po sobie ślady, czułam, że to właściwe. Connor i Quentin robili mniej więcej to samo, nawet wtedy, gdy zaczęli już wzrokiem skanować otaczające nas lasy. Szkoda, że nie byliśmy tu, aby zwiedzać. — Quentin, mam kij bejsbolowy, którego mógłbyś użyć — powiedziałam, wymijając Luidaeg, aby otworzyć bagażnik. — Connor, nie mam dla ciebie żadnej broni. — Nic nie szkodzi — oznajmił Tybalt, dokładnie z za mojego prawego ramienia. — Założyłem, że tak właśnie będzie w tym przypadku, więc przyniosłem jedną sztukę ekstra.
Podskoczyłam, ale udało mi się nie zawstydzić, drżeniem jak przestraszona dziewczynka. Zamiast tego odwróciłam się i znalazłam się oko w oko z Tybaltem. Uśmiechał się ze swoją zwyczajową arogancją, ale widziałam troskę w jego oczach. — Raj cię odnalazł — powiedziałam. Mój głos był teraz niższy niż jeszcze chwile wcześniej, kiedy krzyczałam, aby usłyszeli mnie wszyscy nadal wysiadający z samochodu. Czułam się tak jakby głośniejsze słowa nigdy nie opuściły moich ust. — Zrobił to — zgodził się Tybalt. — Byłem z poddanymi, szukając naszych zaginionych myszy i szczurów, które je ukradły. — Znalazłeś coś? — spytałam. Jego spojrzenie pociemniało. — Więcej i mniej niż chciałem — powiedział. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak dziecięca zabawka, kilka wysuszonych patyków związanych razem wstążką i sznurkiem. Zmarszczyłam się niepewna, na co tak właściwie patrzę. A wtedy Luidaeg sapnęła, jej oczy zalały się czernią, gdy przepychała się w naszą stronę, łapiąc dziwną rzecz i przyciskając ją do piersi. Jej nagła furia byłaby nieomal zabawiana, gdyby powietrze wokół nas nie zrobiło się nagle lodowato zimne. — Skąd. To. Masz? — zażądała odpowiedzi cedząc każde słowo. — Z ręki zabitego żołnierza Golbina — odparł Tybalt. Stał twardo, napotykając spojrzenie Luidaeg nawet nie drgnąwszy. — Powiedział mi, że zostało to przekazane, jako znak wiary przez tych, którzy go zatrudnili. — Czy ktoś w końcu zechce mi powiedzieć, co to jest? Skoro wszyscy najwyraźniej są tym czymś bardzo zaniepokojeni? — spytałam. Odpowiedź nadeszła z zaskoczeniem, bo udzielił mi jej Quentin, który stał nieopodal wpatrując się w artefakt z wyrazem mdłości malującym się na jego twarzy. — To ręka kości. — Ktoś dał Goblinom rękę kości? — Czym na Oberona jest ręka kości? — Teraz już nie pytałam tylko żądałam odpowiedzi. Mój ton w końcu przyciągnął uwagę Luidaeg. Odwróciła się do mnie, nadal trzymając to coś przy piersi. To, co wzięłam wcześniej za patyki, zagrzechotało o siebie i coś w tym dźwięku zaśpiewało do mnie, mówiąc, że tak owszem, te rzeczy kiedyś znały krew. — Ręka kości to obietnica ziemi — powiedziała zduszonym głosem. — Każda część pochodzi z dłoni byłego panującego monarchy takiego, który już dłużej nie rządzi, niezależnie od przyczyny. Nocni Łowcy pozostawiają nam kości dłoni, aby oznaczyć upadek rządzącego. To — dotknęła kości, która wyglądała jak wszystkie inne w tym zbiorze. — Pochodzi z dłoni króla Gilada, który rządził Mgłami nim twoja obecna królowa wystąpiła z żądaniem jego pustego tronu. — To naprawdę czarujące, ale co to ma wspólnego ze wszystkim? — Cofnęłam się i otworzyłam bagażnik, mój kij bejsbolowy był na wierzchu, złapałam go i rzuciłam do Quentina. — Co robi ta ręka kości? — Oznacza obietnicę królewskiego tronu — powiedział Quentin. Przytulił kij do piersi, potrząsając głową. — Jeśli Gobliny to miały, to tylko dlatego, że ktoś złożył im w obietnicy ziemię Mgieł. Co im obiecano?
Tybalt spojrzał ponad Luidaeg, prosto w moje oczy i powiedział: — Złotą Zieleń. Ten, kto zatrudnił Gobliny obiecał właśnie to. Kiedy wojna dobiegnie końca, a królestwo będzie należał do niej, Gobliny dostaną Złotą Zieleń. — Mój dom nie jest na sprzedaż — powiedziałam. Obrzuciłam kolejnym spojrzeniem makabryczne trofeum, które trzymała Luidaeg i spytałam: — Czy to królowa im to dała? — Nie — szybko odpowiedział Tybalt. — Goblin, który... przekazał...mi to opisał kobietę z rudymi włosami i ciemnowłosego mężczyznę, który stał za nią w cieniu, obserwując. — Rayseline — powiedział ze znużeniem Connor. Szedł w stronę Tybalta z wyciągniętą dłonią. — Mówiłeś, że przyniosłeś broń? — Wydawało się niegrzeczne, nie przynieść wystarczającej ilość dla wszystkich. — Tybalt wyciągnął kuszę z wnętrza płaszcza i podał Connorowi razem z pakunkiem strzał. — Czekam by walczyć u twego boku. Connor spojrzał na niego tak jakby nie mógł stwierdzić, czy Tybalt tylko sobie z nim pogrywa, czy nie. Tybalt jednak wyglądał na kompletnie poważnego. W końcu Connor skinął. — To będzie zaszczyt — powiedział i odwrócił się. Luidaeg obrzuciła rękę kości kolejnym wściekłym spojrzeniem, nim rzuciła ją na tylne siedzenie samochodu i zatrzasnęła drzwi. — Ruszajmy — powiedziała. — Czas nie stoi w miejscu, gdy tu sobie stoimy. — Nie, nie stoi — potwierdziłam. Spoglądając ponownie na Tybalta, spytałam: — Jesteś sam? — Na razie — odparł. — Raj sprowadza rycerzy z Cienistych Wzgórz. Rozumiem, że nie chciałaś na nich czekać, ale kawaleria przybywająca w ostatniej chwili nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Moi poddani pilnują Złotej Zieleni i twojego mieszkania, na wypadek gdyby to był jakiś fałszywy trop. — Dobra myśl. — Zatrzasnęłam bagażnik. — Cieszę się, że przyszedłeś. — Żadne inne miejsce nawet w połowie nie wzywało tak słodko — odparł Tybalt. — Będę pilnował naszego przejścia. — Na wpół się pokłonił i zniknął w wirze mięty i piżma. Spojrzałam w dół na pręgowanego kocura stojącego u mych stóp. — Więc? — zapytałam. — Masz zamiar być zwiadowcą czy nie? Z wysoko uniesionym ogonem, odwrócił się i skierował w stronę otwartej bramy na parkingu. Spojrzałam na innych. — Chodźcie. Odzyskajmy moją córkę. — Nie czekając, aby zobaczyć, czy za mną podążą ruszyłam za Tybaltem. W jedną, czy w drugą stronę to wszystko i tak się zakończy.
b Trzydzieści cztery Weszłam na dwór królowej z nieprzytomnym, wycieńczonym nastolatkiem wiszącym bezwładnie w moich ramionach. Szepty zamarły, kreując bańkę ciszy, która poruszała się wraz ze mną poprzez całą salę. Sylvester podążał za mną, a jego ludzie za nim, wszyscy milczący i podniośli tak samo jak i ja. Choć raz królowa nie zrobiłam niczego z moimi ubraniami być może, dlatego że wszyscy znaleźliśmy się tutaj dzięki uprzejmości Tuatha de Dannan. Etienne kiedyś mi to wybaczy, taką przynajmniej miałam nadzieję. Królowa wstała, gdy zobaczyła, że nadchodzę, mrużyła oczy przez całą naszą drogę do jej podium. — Co mi dzisiaj przyniosłaś, hrabino Daye? — spytała opadając z powrotem na tron. Jej głos przyprawiał mnie o dreszcze wędrujące teraz wzdłuż mego kręgosłupa, ale powstrzymywała się nie używając go, jako broni jak czasami miała w zwyczaju. — Znalazłam dzieci Lordenów — oznajmiłam, przeszukując oczami tłum, aby zlokalizować Dugana. Stał przy tronie królowej z lewej strony podium. — Są ranni, ale żyją. — Odnalazłaś sprawcę tej straszliwej niesprawiedliwości? — zapytała królowa tonem implikującym, że nic takiego nie miało miejsca. Jej oczy przeskoczyły do chłopca spoczywającego w moich ramionach, obserwując go wygłodniałym wzrokiem. Prawdopodobnie widziała w nim kartę przetargową, w walce z jego rodzicami. To bardziej niż cokolwiek innego powiedziało mi, że miałam rację: królowa nie była zaangażowana w ich zniknięcie. Była taką samą frajerką w tym jak my wszyscy. — Znalazłam — odparłam spokojnie. — Rayseline Torquill. — Nie możesz tego udowodnić! — wrzasnął jakiś oburzony głos z poza mnie. Zmusiłam się, aby patrzeć prosto, gdy wszyscy inni się odwrócili. Wiedziałam, co zobaczyli. Wściekłą, Rayseline w nieładzie, trzymaną w miejscu przez uścisk ojca, nie mogąc się z niego wyzwolić. Odegraliśmy tą scenkę na plaży dziesięć razy, aby upewnić się, że wszystko pójdzie jak trzeba. Po moim telefonie do Walthera i potwierdzeniu, że środek nasenny został przygotowany przez Daoine Sidhe. — Nic nie zrobiłam!
Dugan zesztywniał, czysta panika wymalował się na jego twarzy. Na to właśnie czekałam. — Jeśli nie ty to, kto? — spytałam nie oglądając się za siebie. — Dugan! Powiedział, że wszystko się uda! Powiedział… — Dugan? — powtórzyła królowa przerywając Raysel. — Ma urojenia. — Czyżby? — Skupiłam wzrok na Duganie obserwując go bardziej, niż królową. — Jest Daoine Sidhe bez ziemi, wasza wysokość. Wszyscy wiedzą, że tacy czasem robią się spragnieni władzy. Robią się niespokojni, chcąc poprawić swoją pozycję. Więc przyjrzałam się temu trochę głębiej. Okazało się, że Rayseline nie jest jedyną gotową to potwierdzić. Jest jeszcze, Glastig o imieniu Bucer O’Malley, który będzie szczęśliwy mogąc zeznawać — uśmiechnęłam się lekko w stronę Dugana. — Podwodne Królestwo będzie bardzo zainteresowane tym, aby dowiedzieć się, kto stoi za porwaniem. Będą potrzebowali kogoś do obwiniania. — Być może — zaczęła królowa. — Powiedział, że wszyscy nam wybaczą, bo poprawimy całą sytuację! — Dźwięk dobiegł z poza mnie. Raysel próbowała wyrwać się ze swoich okowów. — Powiedz jej Dugan! Powiedz jej, co mi obiecałeś! Przyrzekałeś! Mówiłeś. — Zamknij się! — warknął Dugan. Wskoczył na podium i złapał królową za włosy nim ta zdążyła zareagować. Tłum sapnął. Wyjął nóż z wnętrza swojej tuniki, szarpiąc jej głową do tyłu i przyciskając ostrze do gardła. Metal błyszczał w świetle. Nawet z tej odległości czułam fale mdłości, które ogarnęły mnie jak tylko to poczułam. — No dobrze, nie brałam pod uwagę użycia żelaznego noża — wymamrotałam do siebie. — Na dół, potrzebne mi ręce. Chłopiec w mych ramionach otworzył oczy. — W porządku — odparł. Głos należał do Quentin’a, mimo tego, że twarz ukazywała Dean'a Lorden’a. Iluzja nadal trzymała sie mocno, kiedy stanął na nogach. — Nie rób niczego głupiego, Dugan — powiedziałam ruszając do przodu. — Królobójstwo nie jest mile widziane. — Ty jesteś za to odpowiedzialna — warknął. Gdybyś się nie wmieszała wszystko poszłoby idealnie! — Tak, wiem ja i moje mieszające się dzieciaki. Przykro mi, że nie mam jeszcze psa. A teraz pomyśl o tym, co robisz Dugan, nikogo nie zabiłeś, a teraz wymierzyłeś nożem z żelaza w królową. — Nie zrobisz ze mnie głupca! — Dugan szarpnął głową królowej mocniej. — Ty mała skundlona suko, panoszysz się jakbyś należała do szlachty tylko, dlatego że twoja matka jest legendą. Nigdy na nic nie musiałaś zapracować! Ja pracowałem na wszystko i mimo to nadal muszę być miły dla takiej obrzydliwości jak ty. Nadal muszę na ciebie patrzeć. — Ale ty nikogo nie zabiłeś — powtórzyłam. — Może i trochę ranisz teraz moje uczucia, ale prawo Oberona nic nie mówi na ten temat. Nie, ty pozwoliłeś Rayseline odwalić całą robotę z zbijaniem, prawda? Szalona kobieta, która równie dobrze mogłaby być dzieckiem. Świat wróżek ją zawiódł. A potem ty ją wykorzystałeś. Jesteś dupkiem, prawda Dugan? — Zamknij się — warknął.
Zrobiłam kolejny krok do przodu. — Nadal jednak nie jesteś winny morderstwa, nie chyba, że to ty przygotowałeś elfickie strzały, których użyła Rayseline. Musiałeś wiedzieć, że to narzędzie zbrodni, skryte pod płaszczykiem zwyczajnej strzały, prawda? Jeśli ich nie zrobiłeś to nie masz się, o co martwić. Wszystkie inne zabójstwa, które miały miejsce od momentu rozpoczęcia tego konfliktu wydarzyły się w samoobronie. Furia na twarzy Dugana potwierdziła moje podejrzenia. — Będziesz następna, ty pół krwi dziwko. Będziesz następna, zrobię z tobą… Nigdy nie dowiedzieliśmy się, co miał zamiar zrobić. Etienne pojawił się tuż za nim na podium, szarpiąc jego ramieniem tak, aby odsunąć nóż z dala od gardła królowej. Królowa odskoczyła obracając się tak, aby zwrócić się twarzą w kierunku atakującego, który miał teraz swoje własne problemy: Etienne w końcu miał cel, na którym mógł skupić swój gniew, a skoro Dugan trzymał żelazny nóż, Etienne już dłużej nie był związany koncepcją uczciwej walki. Dugan był dupkiem i bigotem. Jednak nie najlepiej sobie radził w walce wręcz. Etienne potrzebował kilku sekund, aby wytrącić nóż z jego ręki i przyszpilić go do podium. Królowa przyklęknęła i wysyczała coś do ucha Dugana. Ten zwiotczał z oczami szeroko rozwartymi, wpatrując się w sufit. Nie wiem, co mu powiedziała i nie chciałam wiedzieć. Sylvester i inni podeszli formując wokół mnie grupkę. Garm machnął dłonią rozwiewając iluzję przekształcającą Quentina w Dean'a Lordena i Diandę w Rayseline Torquill. Spojrzałam w jej kierunku. — Jesteś zadowolona ze sprawiedliwości, która zostanie wymierzona? — spytałam. Pokiwała. — Tak jestem. — Dobrze. — Odwróciłam się z powrotem w stronę podium. Kilkoro strażników królowej zebrało się tam ( trochę za późno) wynosząc Dugana z sali. Podniosłam głos i zapytałam: — Czy to dobry moment na rozmowę o uniknięciu tej wojny? Uwaga królowej przeskoczyła do naszej grupki. Jej oczy rozwarły się, kiedy zobaczyła, kto tak naprawdę znajduję się w jej składzie. Patrick przesunął się, aby stanąć u boku żony, już dłużej nie przypomniał z wyglądu jednego z rycerzy Sylvester’a. — Przypuszczam, że powinien być dobry prawda? — zapytała, tonem głosu lawirującym gdzieś pomiędzy rozbawieniem, a zgorzknieniem. — Solna Mgła jest gotowa odstąpić — oznajmiła Dianda. — Nasi synowie zostali zwróceni. Ląd okazał dobrą wolę i wierzymy, że nie byłaś zaangażowana w ich porwanie. — Jak miło z waszej strony — skwitowała królowa. — A co jeśli Mgły nie odstąpią? — Wtedy chyba będziemy mieli wojnę — powiedziałam. — Naprawdę chcesz być tą, która będzie za to odpowiedzialna Wasza Wysokość? Królowa zawahała się. Wykorzystałam tą przerwę i powiedziałam.— Mam propozycję. Sposób na to, aby i ląd i woda okazały swoją gotowość do utrzymania pokoju.
— A cóż to takiego, hrabino Daye? — spytała ostrożnie królowa. Usiadła na tronie, spoglądając na mnie z podejrzliwością. — Chcesz oddać im mój tron? — Nie. Mój. Królowa najwyraźniej nie tego oczekiwała. Wyprostowała się żądając wyjaśnień. — Co? To było to, wielki plan. Wzięłam głęboki oddech. — Nigdy nie prosiłam o to by dołączyć do szlachty. Nie jest to coś, na co byłam przygotowana. Ale synowie Solnej Mgły... zostali na to przygotowani. Wytrenowani. Patrick Lorden wcześniej był szlachcicem na lądzie, nim odszedł do Podwodnego Królestwa. Proponuję, aby Złota Zieleń została przekazana Deanowi Lorden, aby przynieść jedność na ladzie i wodzie. Jak możemy być podzieleni skoro nasze dzieci mogą swobodne przemieszczać się między naszymi światami? Królowa zawahała się, rozglądając się wokoło, oczy wszystkich skupione były na niej. Wróżki czystej krwi i szlachta, którzy nienawidzili tego, że mają w swoich szeregach hrabinę odmieńca. Strażnicy, którzy zginą, jako pierwsi, jeśli będzie naciskała na wojnę. Byłam gotowa się założyć, że to, co zobaczyła w tych wszystkich oczach to poparcie dla mego pomysłu i żadnego poparcia dla jej cholernej wojny. — Czy Solna Mgła to akceptuje? — spytała. — Tak — odparła Dianda. Uśmiechnęłam się. Już przedyskutowałyśmy to wcześniej. Marcia pozostanie kasztelanem i żaden z podanych Lily nie może zostać wydalony. Porozumienie z pixie i straszydłami nadal obowiązuje, skoro tak naprawdę włości należały do nich, a nie do mnie. Ustaliliśmy to jeszcze przed wyruszeniem na dwór królowej, pozostawiając Dean'a i Peter'a, aby powrócili do Solnej Mgły z Anceline i resztą. — Więc przypuszczam, że nie ma żadnych obiekcji — powiedziała królowa.— Wygrywasz. Znowu. — Tu nie chodzi o wygrywanie. Tylko o zrobienie tego, co właściwe. — Nazywaj to jak chcesz. Złota Zieleń przejdzie z ciebie na niego, a ty możesz powrócić do swojego poprzedniego statusu, skoro tak wyraźnie sobie tego życzysz — zwróciła swoją uwagę do Sylvestera. — Przepraszam za to, że muszę przekazać ci ją znowu pod opiekę. — Jakoś sobie z tym poradzę — odparł łagodnie.— Mam w tym sporą praktykę. — Jestem zmęczona — królowa wstała. — Możecie odejść — i zniknęła, pozostawiając zapach jarzębiny unoszący się w powietrzu. Odetchnęłam z ulgą.— Cóż. Nie było aż tak źle, oczywiście poza tą próbą zabójstwa królowej no i tym, że znowu ją wkurzyłam. Chodźmy stąd, potrzebuję kawy. — Potrzebowałam kawy i możliwości wypłakania się dopóki ból w mojej piersi nie zelżeje. Jakoś kawa wydawała się bardziej dostępnym do zrealizowania celem. — Dlaczego nie jestem zaskoczony? — spytał Sylvester. Oplótł mnie ramieniem i ruszyliśmy z dala od dworu królowej w słodkie objęcia nocy śmiertelników.
j Trzydzieści pięć Noce mijały zmieniając się powoli w tygodnie. Po wszystkim, co miałam jeszcze do zrobienia (wyjaśnienie całej sytuacji Marcii i pixie, przedstawienie im wszystkim Deana, którego nieśmiała pomoc o przewodnictwo zdziałała więcej, aby załagodzić całą tą sytuację niż cokolwiek, co bym powiedziała; czekanie na telefon od Cliffa, który poinformował mnie, że Gillian jest bezpieczna w swoim domu a policja szuka jej porywaczy) wszystko popadło w swego rodzaju odrętwienie, zacierając się w niekończącym strumieniu ludzkości oferującej swoje kondolencje. Było im tak przykro, wszystkim było tak bardzo przykro. Ale co mi po tych słowach? To, że im przykro niczego nie załatwi. Dzwonili i pojawiali się pod mymi drzwiami, wysyłali pixie i różane gobliny, i tuziny innych stworzeń w formie najdziwniejszych posłańców, przynoszących zapiekanki, i ciasta tak jakby kalorie w jakiś magiczny sposób były odpowiedzią na bolączki śmiertelności. Kto do cholery zadecydował, że to właśnie ma jakikolwiek sens? Connor nadal był martwy. Świat wróżek mógł trwać do końca czasu. Mogłam wypalić wystarczającą ilość mojej śmiertelności, aby obserwować jak słońce umiera. A Connor i tak będzie martwy. Spędziłam tydzień w swojej sypialni, pojawiając się tylko, aby uzupełnić zapasy kawy i wywalić kolejną grupkę odwiedzających z mojego salonu. Aby być sprawiedliwą muszę powiedzieć, że May radziła sobie z większością tych, którzy wpadli na to, że muszą się pojawić, a nie przysyłać pixie; moi przyjaciele rozumieli, dlaczego nie odbieram telefonów, a cała reszta mogła iść do diabła, nic mnie to nie obchodziło. Quentin był w mieszkaniu przez cały czas, wychodząc tylko na lekcję sztuk walki, czy teorii magii. Przy tych okazjach, Etienne odbierał go i przywoził, nie próbując ze mną rozmawiać. Cieniste Wzgórza okryły się własną dziwną formą żałoby. — Raysel nie była martwa, tylko spała... na razie. Receptura Dugana wyposażała elfickie strzały w powoli sączącą się truciznę, na miarę samej Oleander. Wszystko, co mogliśmy zrobić to mieć nadzieję, że Walther będzie w stanie pozbyć się trucizny nim ta ją zabije.
Byłam świadoma tego, że muszę porozmawiać z Sylvesterem o Rayseline. Jej krew była mieszanką, którą nigdy nie istniałaby bez magii, moja magia mogła jej pomóc. Jeśli jej krew byłaby mniej pomieszana, istniała szansa na to, że ona sama też nie byłaby taką wariatką. Dianda była gotowa obarczyć winą za śmierć Margie tylko Dugana. To on zatruł elficką strzałę i umieścił ją w rękach kobiety, która tak naprawdę nie rozumiała konsekwencji sowich działań. Jeśli to wszystko by się udało, może moglibyśmy dać Raysel kolejną szansę. Jeśli zaś chodzi o Dugana... Dugan był już teraz problemem królowej, a nie wyglądała mi ona na kobietę, która łagodnie obchodzi się z tymi, którzy planują pozbawić ją władzy. Miałam tylko nadzieję, że rozkoszował się swoim pobytem w lochach. Tylko Oberon wie, że ja sama nigdy nie zapomnę mojej wizyty w tym miejscu. A Connor nadal był martwy. Gillian będzie żyła. Tego musiałam się trzymać. Dorośnie i będzie tą wspaniałą kobietą, którą wiedziałam, że przeznaczone jest jej być. Po prostu zrobi to wszystko beze mnie. Koniec końców dorastanie przekształci się w starzenie..., a ja już dłużej nie byłam na tyle człowiekiem, abym mogła się razem z nią zestarzeć. Większość Odmieńców zostaje porzuconych przez swoich czystej krwi rodziców, kiedy staje się oczywiste, że śmiertelność jest jedyną chorobą, której magia nie może uleczyć. Dzieci odmieńców są słodkie. Dorośli odmieńcy są stałym przypomnieniem, że wszystko, co zaczyna się w ludzkim świecie, koniec końców tam też się zakończy. Uciekłam od Amandine nim mogła zacząć patrzeć na mnie w taki sposób, w jaki inni czystej krwi rodzice wiedziałam, że patrzą na swoje własne dzieci odmieńców. Czy ja miałam patrzeć na Gilly w taki sposób, kiedy ona się zestarzeje, a ja nie? Może tak było najlepiej, że nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Wszystko, co mogliśmy zrobić (wszystko, co mogliśmy kiedykolwiek zrobić) to złamać na wzajem swoje serca. A Connor nadal był martwy. Tybalt zabrał ze sobą swoją kurtkę, kiedy zaniósł Gillian z powrotem do śmiertelnego świata. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że jej nie mam, a potem byłam zbyt zajęta żałobą nad tymi, których straciłam, aby naprawdę za nią zatęsknić. May przyniosła ją razem z pocztą, któregoś wieczora i powiesiła ją na drzwiach mojej sypialni bez słowa. Skóra pachniała piżmem i miętą, dokładnie tak jak powinna. Jeśli zaś chodzi o samego Tybalta, to nie pojawił się, ale tym razem nie czułam się tak jakby mnie porzucił. Czułam, że to z szacunku dla mojej straty i tych, którzy nie uszli z tego z życiem. A Connor nadal był martwy. Leżałam skulona pod kocem na łóżku z kotami i Spike'm wtulonymi we mnie, kiedy drzwi do sypialni stanęły otworem. Wysunęłam głowę gotowa powiedzieć May, że nie chcę niczego do jedzenia, kiedy zamarłam na moment oniemiała widząc stojącą w nogach łóżka Luidaeg. — L-Luidaeg? — Zgadłaś. — Pochyliła się i szarpnęła koce zrzucając je na podłogę. — Wstawaj i ubieraj się! Wychodzimy.
Dzięki Maeve nie sypiałam nago. — Nigdzie nie idę — poinformowałam ją, próbując odnaleźć resztki godności, co nie było łatwe. — Owszem idziesz — odpowiedziała spokojnym głosem. — Twój jedyny wybór ogranicza się do tego, czy pójdziesz w skarpetkach i koszulce do spania. Rzuciłam jej wściekłe spojrzenie, przyglądając się jednocześnie, co ma na sobie. Była to długa czarna spódnica i luźna, staroświecka, niebieska bluzka. Jej biżuteria ( naszyjnik, kolczyki, a nawet pasująca bransoletka) składała się ze szkła, pereł i miedzianego drutu. Nigdy wcześniej nie widziałam, aby nosiła biżuterię. Nawet zdjęła taśmę z włosów, puszczając je luźno w miękkich czarnych falach. — Ubieraj się — powtórzyła. — W porządku — powiedziałam ponuro i wytoczyłam się z łóżka. — Długo to potrwa? — A co przerwałam twoje plany użalania się nad sobą całą noc? Tak, Toby, to zajmie chwilę. Będę w salonie. Nie każ mi czekać. Nie trzasnęła drzwiami, kiedy wychodziła. Zamiast tego zamknęła je delikatnie za sobą. To bardziej niż wszystko inne powiedziało mi jak bardzo się o mnie martwiła. Ruszając się powoli, ale z ciekawością, podniosłam się z łóżka. Kiedy pojawiłam się pięć minut później, nadal szczotkując włosy, znalazłam Luidaeg i mojego sobowtóra pogrążone w szeptanej, intensywnej konwersacji, która zakończyła się tak szybko jak tylko mnie spostrzegły. May odwróciła wzrok, a w jej spojrzeniu dostrzegłam poczucie winy. Luidaeg, w między czasie oceniała mnie spojrzeniem z góry na dół: czarne półbuty, ciemno zielony sweter z Cienistych Wzgórz i para czarnych spodni. W końcu skinęła. — Może być. Weź klucze. — Cieszę się, że pochwalasz. May, wrócimy później. — Będę czekać — odparła, wyduszając z siebie niewielki uśmiech. Nie mogłam zmusić się, aby odpowiedzieć na niego tym samym, kiedy brałam kurtkę z wieszaka, sprawdzając czy klucze nadal są w przedniej kieszeni i podążając za Luidaeg na zewnątrz. — Dokąd idziemy? — spytałam ponownie, kiedy już usadowiłyśmy się w aucie, ja z zapiętym pasem bezpieczeństwa, ona nie. Nie widziałam, żadnego powodu, aby się o to kłócić. W końcu nie było tak, że pozwoli nam zjechać z drogi. — Tak jakby muszę wiedzieć, w jakim jechać kierunku, — Do zatoki księżycowej — powiedziała sadowiąc się na miejscu. Wykonała jakiś skomplikowany gest rękoma i na jej kolanach pojawił się spowity w jedwab pakunek, który pachniał wodą morską i futrem. — Mam coś, co muszę komuś zwrócić Pobladłam. — Luidaeg, czy to... — Kiedyś należąca do Elaine’s, noszona przez Margie Atwater, a ostatnio przez Connor'a O’Dell. — Dotknęła jedwabiu pokrywającego skórę z nieomal czułością. — Zabierzemy go do domu. Na to nic nie mogłam odpowiedzieć. Odpaliłam samochód.
Jazda z San Francisco nad zatokę księżycową to niewielki dystans. Byłyśmy na drodze przez około półgodziny i żadna z nas nie odezwała się słowem, kiedy Luidaeg nagle powiedziała. — Jesteśmy kwita. Nie ma pomiędzy nami żadnych długów. — Odjazdowo — sarknęłam. I kosztowało to życie Connora i może zdrowie psychiczne mojej córki. — Następnym razem postaram się nie prosić o przysługę. — To byłaby interesująca odmiana. — Luidaeg zerknęła w moją stronę. — Jak się trzymasz? — Trzymam? Wstaje. Jem. I wracam z powrotem do łóżka. Stać mnie jeszcze, na co najmniej miesiąc nic nie robienia. — W zasadzie to więcej niż miesiąc. Sylvester nalegał na zapłacenie za wszystko, nim poczuję się znowu w stanie iść do pracy. Normalnie bym odmówiła, ale był moim zwierzchnikiem, a jego córka była przyczyną mojej żałoby. Jeśli chciał płacić mój czynsz to była to jego decyzja. — Pytam jak, a nie, co robisz? — Naprawdę nie wiem, Luidaeg. Naprawdę nie wiem. — Będzie lepiej. — Przesunęła palcami ponownie po jedwabiu, wzdychając. — To nie zniknie, ale będzie lepiej. Uwierz mi, gdyby tak nie było, podążyłabym za moimi siostrami na stół Nocnych Łowców lata temu. — To nie powinno pomóc, ale pomaga — przyznałam, biorąc głęboki oddech i mówiąc dalej: — Luidaeg, jeśli chodzi o Nocnych Łowców... Spojrzenie z ukosa, które mi posłała było zmieszane. Przeskoczyła nim po mnie, po czym odwróciła wzrok. — Przestań — powiedziała głosem delikatnym, ale przestrzegającym. — Wyglądają jak ci, których utraciliśmy, ale nimi nie są. Zawsze są tylko sobą. — Nie o to chciałam zapytać. — Wiec, o co? — Nocni Łowcy są w jakiś sposób powiązani z sobowtórami prawda? — Jej skinienie było nieomal niezauważalne, ale naciskałam dalej. — Jak? — Kiedy się narodzili byli drapieżnikami. Zabójcami. W taki sposób stworzył ich świat wróżek, ale oni wzięli zbyt dużo. Ojciec nie mógł na to pozwolić, więc związał ich magią tak, że mogli pożywiać się tylko śmiercią. Aby utrzymać ich tutaj, zmienił ich. Każdy posmak żywej krwi staje się loterią, wyrokiem śmierci dla członka ich stada. — Ponieważ jedno z nich stanie się sobowtórem osoby, której krwi posmakują — dokończyłam. — Tak. — May... — Została powołana po tym jak podzieliłaś się krwią z Nocnym Łowcą. Nosiła setki twarzy nim przywdziała twoją. — Kolejne zmieszane spojrzenie z ukosa. — Była jedyną, która cię skosztowała i się zaoferowała; wybrała bycie Twoim sobowtórem. Chciała ci dać czas na przygotowanie. — Bo byłam jej bohaterką — powiedziałam miękko, przypominając sobie jak pierwszy raz ją zobaczyłam i jak zobaczyłam ją pierwszy raz po raz drugi. Twarz Dare. Nocny Łowca z twarzą i wspomnieniami dziewczyny, która we mnie uwierzyła, i którą zawiodłam. — Czy ona pamięta?
— Fragmenty. Wspomnienia tych, których maskę nosiła. Twoje są jej ostatnimi. W pewien sposób nadal w niej są. — Tak — zaśmiałam się odrobinę, nieco niepewnie. — To wiele wyjaśnia. — Czy to wyjaśnia, dlaczego nie chciała ci tego powiedzieć? — Nie wiem, czy ja na jej miejscu chciałabym mi cokolwiek mówić, Ale to i tak niczego nie zmienia. — Upewnij się, że jej to powiesz, kiedy wrócisz do domu. Ona się martwi. — uwaga Luidaeg nagle skupiła się na drodze. — Następny zjazd. — Jasne. — Podążałam za jej wskazówkami, pytając: — Dlaczego to robimy? Jakoś nie odniosłam wrażenia, że jesteś wielką fanką Selkies. — Bo to uprzejme. Bo to coś, co należy zrobić. I ponieważ kiedyś zrobili coś podobnego dla mnie i dlatego, że ich kocham. — Luidaeg potrząsnęła głową. — Nienawidzę Selkies za to, czym są, ale potrzebuje ich, aby utrzymać przy życiu skóry, które na sobie noszą. Zawahałam się. — Luidaeg, co łączy wróżki Selkies i Roane? — Skręć w lewo na końcu tej ulicy. — Jej ton dość jasno dawał do zrozumienia, że nie otrzymam odpowiedzi na to pytanie. Skinęłam, akceptując to i jadąc dalej. Wskazówki Luidaeg poprowadził nas w głąb tajemniczych uliczek, a wszystkie one były bardzo skrupulatnie utrzymane. W końcu skręciłyśmy na prywatny podjazd, który zajmował prawie całe niewielkie wzgórze i kończył się przed domem na tyle dużym, że mógłby być pensjonatem, mieszczącym się niedaleko plaży. To był klasyczny Wiktoriański dom, tak rozległy, że sprawiał wrażenie jakby jego konstrukcja nie miała końca. Podjazd był wypakowany samochodami i wyglądało na to, że paliły się wszystkie światła kreując sztuczny zmierzch, rozciągający się ponad mury. Luidaeg uśmiechnęła się do mnie nieznacznie, kiedy wysiadłyśmy. — Musisz mi wyświadczyć przysługę — powiedziała. Uniosłam brew. — A przywiezienie cię tutaj nie było wystarczające? — Tylko...proszę. Nie mów im, kim jestem. — Jej spojrzenie zrobiło się proszące. — Większość z nich nie wie i to nie odpowiednia chwila na to, by im powiedzieć. — Myślałam, że nie możesz kłamać. — Nie mogę okłamywać nikogo oprócz nich. — Pogładziła jedwabny pakunek raz jeszcze. Coś subtelnego zmieniło się w jej twarzy. Kości przekształciły się na tyle, że uczyniły ją inną. Kiedy spojrzała ponownie do góry, jej oczy były przydymionym błękitem, a ona wyglądała jak zupełnie inna osoba. — Proszę. — Powiesz mi, dlaczego możesz ich okłamywać? — Jak tu skończymy. Obiecuję. — Wiec dobrze. Nie powiem im, kim jesteś. Uśmiechnęła się z oczywistą ulgą i nakazała mi podążyć za sobą w stronę domu.
Usłyszałam muzykę nim znalazłyśmy się w połowie drogi, dziką, zawierającą w sobie, co najmniej kilkanaście gitar. Zamrugałam, ale nie powiedziałam ani słowa. Nie, dopóki Luidaeg nie wcisnęła dzwonka i drzwi nie stanęły otworem a w nich piegowata dziewczyna z brązowo srebrzystymi włosami Connora i niebieskimi oczami, tak niebieskimi, jakich jeszcze nigdy nie widziałam u żadnego Selkie. Zamrugała dwukrotnie przeskakując wzrokiem ze mnie na Luidaeg i z powrotem. A potem zalała się łzami i wpadła w ramiona Luidaeg. — Och, Annie. Annie czy jego już naprawdę nie ma? — Tak. — Luidaeg poklepała dziewczynę dłonią po plecach i powiedziała. — Diva, to October Daye. Była ukochaną Connora. Diva wyprostowała się, nie zawracając sobie głowy wycieraniem oczu. Łzy płynęły bezwstydnie w dół jej policzków, kiedy mnie obserwowała. A wtedy uśmiechnęła się i powiedziała. — Jesteś ładna. Szczęściarz z niego, że cię miał. — To ja miałam szczęście, że go miałam — odparłam i wyciągnęłam dłoń. — Miło cię poznać. — Rodzina nigdy nie poznaje rodziny — odparła ignorując moją dłoń i zamiast tego mnie uściskała z zaskakującym wigorem. — Witaj w naszym domu. — Wypuszczając mnie z objęć spojrzała z powrotem na Luidaeg i powiedziała: — Chodźcie. Jedzenie jest w kuchni. Powiem mamie, że jesteś — oznajmiła i zniknęła. Luidaeg i ja weszłyśmy do środka w całkowity chaos. Wróżki czystej krwi nie miewają pogrzebów, ale odprawiają te spokojne, strukturyzowane 'rzeczy', które mają raczej na celu związanie wszystkich luźnych końców czyjegoś życia zamiast publicznego opłakiwania. Selkies musiały jednak pominąć tę informację. Gdziekolwiek spojrzałam były Selkies i wróżki oczekując na bycie Selkies dzieci, które jeszcze nie miały swoje skóry. Niektóre z nich popłakiwały jak Diva. Inne śmiały się, jeszcze inne wypełniały powietrze muzyką, ktoś tańczył, pomijając naturę tego spotkania. I wszyscy oni byli podekscytowani widząc Luidaeg, nawet wtedy, gdy spoglądali oczami pełnymi smutku na pakunek w jej ramionach. Kuzynka Annie najwyraźniej była wartościowym członkiem rodziny nawet, jeśli nie odwiedzała ich wystarczająco często. Zatrzymywała się niezliczoną ilość razy, kiedy prowadziła mnie na tyły pomieszczenia. Za każdym razem ściskana i witana, i za każdym razem mówiła tym, którzy ją zatrzymywali, kim jestem, i za każdym razem mówiono mi jak im przykro z powodu mojej straty. Mówili mi, że Connor miał szczęście, że mnie miał. Ja też zaczęłam płakać nim dotarłyśmy do schodów...,ale były to dobre łzy, bo wszyscy w tym domu je rozumieli. W końcu dotarłyśmy do drzwi na tyłach i Luidaeg poprowadziła mnie wąskim korytarzem do schodów wznoszących się na drugie piętro. Położyła rękę na balustradzie i zapytała: — Rozumiesz, dlaczego tutaj jesteśmy? — Chyba tak. — Wytarłam policzki wierzchem dłoni. — To dobrze, a teraz chodź. Dźwięki przyjęcia oddalały się, kiedy wspinaliśmy się wyżej, zastąpione głęboką, komfortową ciszą, którą udaje się osiągnąć tylko w starych domostwach.
Na pierwszym zakręcie natknęłyśmy się na Divę, która schodziła w dół, o wiele szybciej niż my wspinałyśmy się w górę i ledwie udało jej się wyhamować. — Annie! Mam cię oczekuje! Powiedziała, że October też może przyjść, jeśli uważasz, że to właściwe. — Doceniam to, Diva — odparła Luidaeg i krótko uściskała dziewczynę nim podjęła swoją wspinaczkę. Podążyłam za nią posyłając Divie uśmiech. Dziewczyna zniknęła pozostawiając po sobie lekki zapach wody morskiej i popędziła na dół. — Diva to dobry dzieciak — powiedziała Luidaeg. — Jej matka jest Selkie, a ojciec Roane. Nadal czekają, aby zobaczyć w czyje ślady pójdzie, jeśli w jego, nie będzie potrzebowała jednej z rodzinnych skór. — Och — powiedziałam niepewna, czego ode mnie oczekiwała. — Wróżki Roane są...bardzo rzadkie prawda? — Teraz tak. A Selkies nie powinny się łączyć z innymi rasami. Ale matka Divy nigdy nie przejmowała się za bardzo zasadami. Jej ojciec..., cóż. Cieszył się, że w ogóle ma dziecko. Kiedy jesteś na skraju wymarcia nie grymasisz tylko bierzesz, co ci dają. — Och — powiedziałam ponownie. Luidaeg posłała mi tolerancyjne spojrzenie i podjęła ponownie wspinaczkę. Pojedyncza para drzwi stała otworem na szczycie schodów, wypuszczając ciepłe, zapraszające światło na podłogę. Luidaeg zatrzymała się w nich, stukając knykciami o framugę. — Witaj, Lizzy — powiedziała. — Masz coś, przeciwko jeśli wejdę? — Tak jakby to cię kiedyś powstrzymywało? — zapytała kobieta siedząca za znajdującym się w pomieszczeniu mahoniowym biurkiem. Wyglądała na 38, 39 lat z blond włosami w kolorze popiołu, które nie do końca mogły się zdecydować pomiędzy złotem, a srebrem i charakterystycznymi ciemno morskimi oczami Selkie. Coś, co pachniało jak brandy było w jej dłoni, światło pochodziło z olejowej lampy umieszczonej na biurku w rogu z daleka od rozłożonych przed nią papierów, czy książek wypełniających ściany. — Wejdź, wejdź i przyprowadź swoją przyjaciółkę. — Nadal grzeczność nakazuje zapytać — skwitowała Luidaeg, wchodząc do środka. — Lizzy, to October Daye. October, to Elizabeth Ryan, obecna głowa tego klanu. — Dostarcza mi ta pozycja wiele smutku — odparła gorzko Elizabeth, wzięła łyk brandy. — Jesteście tu mile widziane, obie. — Nie. Ja nie jestem. — Luidaeg zaciągnęła krzesło na przeciw jej biurka gestem nakazując mi zrobić to samo. Położyła pakunek na przeciwko Elizabeth nim usiadła i powiedziała: — Zwracam dwie skóry. Upewnij się, że zostaną szybko przekazane. — Spojrzenie Elizabeth zaostrzyło się, gdy odstawiała na bok szklankę sięgając, aby przyciągnąć pakunek na swoją stronę. — Dlaczego? — Bo czas nieomal dobiegł końca. — Jeden kącik ust Luidaeg powędrował do góry ukazując coś, co graniczyło z uśmiechem. — October była kochanką Connora i jest córką Amandine. Masz rok, aby powiadomić klany.
— Przychodzisz do mnie w czasie żałoby, aby mi o tym powiedzieć? — Tak Lizzy. Robię to, ponieważ teraz mnie posłuchasz. — Luidaeg pochyliła się do przodu, kolor jej oczu zastąpiła czerń. — Mogę dokonać wyboru za ciebie, ale ten wybór ci się nie spodoba. Powiedz klanom. Masz Rok. — A co powiem dzieciom, dla których nie ma skór? Co powiem rodzicom, którzy będą musieli wybrać pomiędzy nimi? Annie — Luidaeg, proszę. — Powiesz im prawdę. — Luidaeg wstała. — Byłam łaskawsza niż miałam być, wiesz o tym. Nie musiałam cię ostrzegać. — Lubiłam cię bardziej, kiedy byłam młoda i głupia i myślałam, że jesteś kuzynką, morska wiedźmo — powiedziała gorzko Elizabeth sięgając po brandy. Nie miałam jasności, co tu jest grane, ale byłam całkiem pewna, że nie była to jej pierwsza brandy dzisiejszej nocy i nie będzie ostatnia. — Tak cóż, ja też wolałam cię, kiedy byłaś młoda i głupia i wołałaś na mnie Annie, moja słodka i tańczyłaś ze mną na plażach — odparła Luidaeg. Wstała. — Dorastanie to prawdziwa dziwka, nieprawdaż Liz? Masz rok. October idziemy. Ociągałam się trochę i po tym, jak Luidaeg opuściła pokój powiedziałam: — Przykro mi z powodu tego wszystkiego. — A potem podążyłam za nią. Byłyśmy w połowie schodów, kiedy powiedziała niskim głosem. — Wszystko ma swoją cenę, October zapamiętaj to sobie. Może upłynąć dużo czasu nim przyjdzie ci zapłacić rachunek, ale wszystko ma swoją cenę. — Nie rozumiem. — Chodź. — U podstawy schodów, Luidaeg odwróciła się od światła i muzyki dobiegającej z salonu i otworzyła drzwi prowadzące na ganek za domem. Światło księżyca błyszczało na falach jak tysiące rozbitych luster, wszystkie one były zbyt roztrzaskane, aby można było je naprawić. Szła dalej, a ja za nią do póki nie doszłyśmy do mokrego, twardego piasku na skraju wody. — Mogę okłamywać Selkies, ponieważ jestem ich Pierwszą, chociaż nie są moimi dziećmi — powiedziała to w taki sposób jakbyśmy rozmawiały o pogodzie. Wydałam z siebie niewielki dźwięk zaskoczenia. Posłała mi ostre, rozbawione spojrzenie. — Myślałaś, że żyłam w czystości? To ja jestem matką rasy Roane. Kochałam je tak bardzo, że sprawiało mi to ból. Nadal tak jest, kiedy myślę o nich zbyt dużo. — Ale… — Na miłość mego ojca October, posłuchaj. Nie wiem, czy będę miała wystarczającą ilość siły i nerwów, aby powiedzieć ci to po raz drugi — spoglądała na wodę, na falę, na wszystko oprócz mnie. — Jedna z moich sióstr mnie zdradziła. Umieściła nóż w ludzkich rękach i nakazał zabicie moich dzieci, ponieważ to uczyniłoby je nieśmiertelnymi. Wróżki Roane, które przeżyły były tymi, które mieszkały ze mną. Niewystarczająca ilość, aby stworzyć rasę. Ledwie taka, aby tworzyć rodzinę. Sapnęłam. To było wszystko. Ramiona Luidaeg zwiotczały. — Zabili moje dzieci, bo chcieli żyć wiecznie. Tylko, że okazało się, iż wieczność nie zawsze trwa długo. Ich własne dzieci podcięły im gardła we śnie i przyniosły mi do domu skóry moich martwych dzieci. Błagając o życie.
Mnie, morską wiedźmę, tą pokrzywdzoną... błagając bym wybaczyła im grzechy ich rodziców. Więc wybaczyłam. I związałam magią. Od tego dnia będą Selkies, będą nosić skóry moich synów i córek i wnuków, a oni utrzymają magię przy życiu, dopóki nie znajdę sposobu, aby wszystko naprostować. — Dopóki dług nie zostanie spłacony — wyszeptałam. — Tak — zerknęła na mnie. — Kocham Selkies bo są moją rodziną. Nienawidzę ich, bo wymordowali moją rodzinę. Wszystko jest sprzecznością. — Przykro mi. — Miałam dzieci. Byłam matką. A teraz moich dzieci już nie ma, nieomal wszystkich. Ich skory żyją, na plecach Selkies... na razie. Ponieważ wszystko się zmienia, Toby. Wszystko mija, nawet w świecie wróżek. Na razie żyjesz, twój giermek musi stać się rycerzem, twój sobowtór musi być stać się twoją siostrą, twój zwierzchnik potrzebuje byś była córką, którą utracił. Więc żyj. Jeśli nie chcesz zrobić tego dla nich, zrób to dla Connora. Szczerze wątpię, że przyjął na siebie strzałę przeznaczoną dla twojego dzieciaka tylko po to, abyś zapłakała sie na śmierć. Powiedziałabym ci, że nie był tego wart, ale nikt nie podejmie tej decyzji za ciebie. Więc powiem ci tylko, że wszystko się zmienia, wszystko przemija a my potrzebujemy cię za bardzo, aby pozwolić ci dalej to robić. — Tęsknie za nim — odparłam. Fale nieomal połknęły dźwięk mego głosu. Luidaeg spojrzała na mnie z powagą, a jej źrenice znowu stały się tym pokrytym kurzem błękitem, którym były, gdy tu przyszłyśmy. Pasował jej ten kolor, wyglądał prawdziwie. Tak jakbym po raz pierwszy widziała jej oczy naprawdę. — To nie odejdzie, ale będzie lepiej. Było tak wiele rzeczy, o które chciałam ją zapytać. Czym było Spłycenie w lasach Muir? Co oznaczała jej cała dziwna rozmowa z Elizabeth. Kim była Arden i dlaczego Spłycenie obchodziło to, czy żyje, czy nie? Pytania mnożyły kolejne pytania.., ale w tym momencie żadne z nich nie miało znaczenia. Stałyśmy tak na skraju wody obserwując fale rozbijające się o piasek. Ponieważ Luidaeg miała rację. Nic nie zostaje takie same przez długi czas, nie w świecie wróżek, nie w ludzkim świecie, nigdzie. Ale są rzeczy, o które warto walczyć. Dean będzie miał Złotą Zieleń. Gillian swojego ojca koszmary, których nie będzie mogła wyjaśnić, koszmary, które z czasem się zatrą, jeśli tylko będzie trzymała się z dala od świata wróżek. Ja będę miała moją dziwną, małą samo organizującą się rodzinkę z wszystkimi jej problemami i radościami, których dostarczała. Tylko nie będę już dłużej miała Connora. Ale ktoś będzie nosił jego skórę i jeśli to wystarczyło, aby utrzymać rasę Roane odrobinę dłużej przy życiu, może wystarczy to też, aby i jego utrzymać odrobinę dłużej przy życiu. Luidaeg położyła dłoń na moim ramieniu. Zerknęłam na nią oniemiała, nim skinęłam i nakryłam jej dłoń swoją własną. Stałyśmy tak przez długi czas nasłuchując płynącej z oddali muzyki i obserwując fale. Nie powiedziała ani słowa o moich łzach, a ja nie powiedziałam ani słowa o jej. Wszystko się zmienia.