Elizabeth Adler
Spadek
1.
KSIĘGA PIERWSZA
Wszystko zaczęło się pewnego zimnego dnia w styczniu 1937 roku. Lord
Mountjoy siedział w wagonie pierwszej k...
5 downloads
15 Views
Elizabeth Adler
Spadek
1.
KSIĘGA PIERWSZA
Wszystko zaczęło się pewnego zimnego dnia w styczniu 1937 roku. Lord
Mountjoy siedział w wagonie pierwszej klasy ekspresu z Bath do Londynu, z
otwartym na rubrykach poświęconych businessowi egzemplarzem „Timesa". Nie
czytał go, gazeta była parawanem, którym odgrodził się od innych statecznych,
ubranych w prążkowane garnitury mężczyzn, tak jak on powracających do
Londynu z długiego weekendu na wsi.
William Edward Mountjoy dziesiąty earl Mountjoy, był panem wszystkich włości,
roztaczających się za oknami zarówno okazałej siedziby rodowej Mountjoy Park w
Wiltshire jak i jego zamku w Szkocji, a także właścicielem ogromnego domu przy
Curzon Street w londyńskiej dzielnicy Mayfair. Obchodził właśnie siedemdziesiąte
urodziny. Samotnie.
Zerkając znad gazety stwierdził, że wszyscy towarzysze podróży są od niego
młodsi. Żaden nie przekroczył czterdziestki. Zasępił się, wspominając czas mło-
dości, gdy był zaledwie osiemnastolatkiem, zielonym i naiwnym, rozhukanym jak
diabli i świeżo po Eton. Przed nim, niczym niekończący się czerwony dywan,
rozpościerało się całe życie. Czterdziestka zdawała się oddalona o całe wieki, tym
bardziej więc siedemdziesiątkę spowijały tak gęste mgły, iż wydawało się
nierealne, by mógł się kiedykolwiek do niej przybliżyć. W osiemnastym roku życia
nie istniało coś takiego jak starość.
Obecnie zresztą nie dolegało mu nic poza zwykłymi objawami starzenia się:
nawracające od czasu do czasu niedomagania podagryczne, które zmuszały go do
szukania nieco pewniejszego — niżby sobie życzył — punktu oparcia, którego
zapewnić nie mogła trzcinowa laseczka ze srebrnym uchwytem, a słabnący wzrok
stanowi powód istnego spustoszenia podczas wrześniowego polowania na kuro-
patwy w Szkocji. Ale był to również czas nadużywania dobrego jedzenia i wina, a
także wybornej brandy, którą uwielbiał ponad wszystko. Tym niemniej nie prze-
kroczył nigdy granicy i nie pił ponad miarę. Dżentelmen nigdy tego nie robi. A
teraz pojawił się inny problem. Samotność.
Nie dostrzegał falujących za oknami wagonu zielonych wzgórz Wiltshire, pełnych
pasących się krów i koni. Hrabstwo słynęło z hodowli koni, w pobliżu był tor
wyścigowy w Newbury i wiele świetnych stadnin. Ukryty za parawanem gazety,
przyglądał się w szybie swojemu odbiciu. Widział wysokiego, wyprostowanego,
siwowłosego mężczyznę o zdrowej cerze, nieskazitelnie ogolonego, z niedużym
wąsem i krzaczastymi, ciemnymi brwiami nad wyblakłymi niebieskimi oczami.
Ubrany był w nienaganny sportowy garnitur od Saville'a Row, jak zawsze —
dzięki staraniom lokaja — w idealnym stanie. Równiutko złożony, ciem-
noniebieski prochowiec oraz czarny melonik i, zwinięty ciasno, czarny parasol
leżały na półce nad jego głową.
Angielski dżentelmen w każdym calu — pomyślał z ironią.
William Mountjoy odziedziczył tytuł w następstwie nieszczęśliwych okoliczności.
Jego starszy brat zginął w katastrofie kolejowej, zaś George, drugi brat, został
wydziedziczony przez ojca z powodu rozwiązłego trybu życia.
William Mountjoy miał wówczas trzydzieści pięć lat. Doskonale wiedział, jakie są
jego powinności. W następnym roku poślubił Penelopę Latimer i uczynił wszystko,
co należy, by spłodzić następcę Mountjoy. Niestety, los chciał inaczej.
To nie mogła być jego wina, przekonywał wówczas siebie, przyglądając się
swojemu nagiemu ciału w dużym, owalnym lustrze, zawieszonym w ogromnej,
wyłożonej zielonym marmurem łazience w rezydencji przy Curzon Street. Wciąż
w kwiecie wieku, co potwierdzał jego wygląd. Prosty jak struna, jedynie z nie-
znacznym zaokrągleniem wokół talii, miał muskularne ramiona i szeroką klatkę
piersiową, mocne nogi i był hojnie wyposażony przez naturę. Nie, wina za brak
syna i następcy nie leży, z całą pewnością, po jego stronie. To wina żony.
Wysłał Penelopę do najlepszego londyńskiego ginekologa, który zadał biednej,
delikatnej kobiecie całą masę kłopotliwych pytań i poddał ją żenującym badaniom.
A potem przyszła odpowiedź. Jego żona cieszy się doskonałym zdrowiem. Spełnia
wszystkie warunki, by począć dziecko.
William dotąd jeszcze pamięta wizytę w gabinecie lekarza przy Harley Street i
słowa:
— Pan jest przyczyną, lordzie Mountjoy. Mógłbym panu polecić kolegę,
specjalistę w tej dziedzinie. Nie wykluczone, że będzie w stanie panu pomóc.
Oczywiście, nie udał się z wizytą do kolegi. Nie mógł dopuścić myśli, iż jest
niezdolny do ojcostwa.
— Bzdura — żachnął się, widząc na sobie pytające spojrzenie Penelopy. — Ten
człowiek jest w błędzie. Sama wiesz najlepiej, że niczego nie można zarzucić
naszemu... pożyciu. — Choć ujął to w najdelikatniejszy sposób, jego żona spłonęła
rumieńcem.
Była pulchną, niedużą kobietą o wiecznie zatroskanym wyrazie twarzy, zawsze w
strachu, by go nie zasmucić.
— Oczywiście, kochanie — przytaknęła, biorąc winę na siebie. — Jest mi
ogromnie przykro z tego powodu. — Zdobyła się na odwagę, spojrzała mu w oczy.
— Zrozumiem cię, gdybyś zapragnął się rozwieść, Williamie — dodała. — Wiem,
jak wiele dla ciebie znaczy posiadanie dziecka.
Rozmarzył się przez chwilę na myśl o odzyskaniu wolności, wiedział jednak, że
syn jest sprawą najważniejszą. Nie, postanowił. Pozostanie w związku małżeńskim
z Penelopą. Musi uzbroić się w cierpliwość. Może biedaczka wkrótce pocznie, a
on, spełniwszy swój obowiązek, odetchnie z ulgą.
Penelopa nigdy nie zaszła w ciążę, była jednak oddaną i lojalną żoną — zrzę-
dzącego i przeważnie nieobecnego — męża. Umarła na atak serca, siedząc ci-
chutko w swoim ulubionym kąciku z widokiem na ogromny staw, urządzony przez
Capability Browna podczas przeprojektowywania terenów Mountjoy Park w 1760
roku. Williama przy niej nie było. Bawił wówczas w Monte Carlo. Wsiadł oczy-
wiście w najbliższy pociąg do Paryża, gdzie przesiadł się, i przez Calais dotarł do
Londynu.
Penelopa została pochowana w kaplicy rodowej Mountjoyów, obok ojca, matki i
brata Williama, a także starszych pokoleń rodu. Zamówił dla niej pięknie
rzeźbiony nagrobek z kararyjskiego marmuru, a miesiąc później, za specjalnym
przyzwoleniem ich królewskich mości, króla Jerzego i królowej Marii, odprawiono
żałobną mszę w Kaplicy Królewskiej w Windsorze. Zaskoczyła go ilość przyjaciół
i znajomych przybyłych, by uczcić pamięć zmarłej. Zawsze uważał swą żonę za
cichutką, nieśmiałą myszkę. Prowadziła jednak jego domy, wydawała
pracochłonne, trwające całe weekendy, przyjęcia na wsi, dotrzymywała mu towa-
rzystwa podczas — związanych nieodłącznie z jego pozycją w świecie — uro-
czystości, bali i oficjalnych kolacji.
Była łagodna i pozbawiona egoizmu. Dopiero gdy umarła, przyjaciele ze smutkiem
przypominali sobie jej dobroć i życzliwość, przywoływali pamięć czarującej
gościnności, wspominali jej otwartość i wrażliwość na cudze problemy. Składając
kondolencje, zapewniali Williama, że będzie im jej brakowało. William również
silnie odczuł brak żony. Bardziej niż przypuszczał. Penelopa była zawsze przy nim,
więc teraz, gdy jej zabrakło, poczuł się zagubiony.
Kiedy kilka miesięcy później, 4 sierpnia 1914 roku, wybuchła wojna, zamknął na
cztery spusty wielki dom w Londynie, odsyłając większość jego skarbów —
obrazy Goyi, Gainsborougha, Watteau i Vermeera, srebra i kosztowne przedmioty,
ofiarowywane rodzinie na przestrzeni wieków, a także cenne pamiątki zgromadzo-
ne przez Mountjoyów — w bezpieczne miejsce na wsi i z uczuciem ulgi rzucił się
w wir pracy biurowej w Ministerstwie Wojny. Przystosował się szybko do ograni-
czeń i niedostatków, spędzał przy biurku długie godziny, sypiając w klubie, z nie-
pokojem śledził przebieg walk pod Verdun i nad Sommą, bitwę Jutlandzką, w
której omal nie doszło do przełamania przez Niemców brytyjskiej blokady
morskiej. Wreszcie, wiwatował wraz z innymi, gdy państwa centralne podjęły
rokowania pokojowe. 14 listopada 1918 roku świętował zawieszenie broni.
Przystępując do przywracania niedawnej świetności rezydencji przy Curzon Street,
uznał, że ta wojna kładzie kres wszystkim wojnom. Straty po obu stronach sięgały
ośmiu i pół miliona zabitych. Odeszło całe pokolenie młodych mężczyzn, kwiat
brytyjskiej młodzieży.
Powojenne lata mijały szybko i w miarę beztrosko, jednak nigdy nie spotkał
kobiety, która rozumiałaby go tak dobrze, jak Penelopa, i nigdy nie ożenił się
powtórnie. A teraz miał siedemdziesiąt lat i utrwalone nawyki, i było już za późno.
Wypuszczając kłęby pary, ze zgrzytem kół i szczękiem stali, ekspres z Bath do
Londynu wtoczył się na stację Paddington. Lord Mountjoy złożył „Timesa",
włożył prochowiec i melonik, ukłonił się z rezerwą współtowarzyszom podróży i
żwawym krokiem wyszedł na peron.
Przy orzechowym rolls-roysie oczekiwał jego szofer Bridges. Drzwi samochodu
zdobiły dyskretnie wygrawerowane, zwieńczone misternym zawijasem w kształcie
litery „M", herby Mountjoyów. Wnętrze wozu obite było najdelikatniejszą
skórzaną tapicerką; przy każdym z okien, w srebrnych wąskich wazonikach
umieszczono skończenie piękne róże w kolorze burgunda, w barku wyłożonym
orzechowym fornirem, stały kryształowe karafki napełnione wyborną brandy i
sherry, wraz ze stosownymi kryształowymi szklaneczkami.
— Dzień dobry, milordzie. — Bridges zdjął czapkę i przytrzymał drzwi swojemu
chlebodawcy. — Do domu, sir?
William westchnął.
— Sądzę, że tak — odparł posępnie. Zastanawiał się, jak zorganizować swoje
święto, choć z góry wiedział, że dzień ten będzie identyczny, jak wszystkie inne
dni, pomimo jego siedemdziesiątych urodzin. Pojedzie do domu przy Curzon
Street i ponownie weźmie kąpiel, jako wykwintny człowiek wiedział, że nawet w
wagonie pierwszej klasy jest się narażonym na sadzę i kurz. Następnie się
przebierze, po czym przejdzie spacerkiem przez Mayfair, uda się do klubu, gdzie
wypije szklanicę wybornego — tak pogardzanego przez wielu członków klubu —
ciemnego piwa, w którym się rozsmakował w ciągu lat. Rozejrzy się wokół, i
może wypatrzy kogoś zaprzyjaźnionego, z kim zje lunch, by przy butelce
wytrawnego czerwonego wina i zapiekance z ziemniaków i mięsa powspominać
dawne czasy.
Później wyjdzie stamtąd, przejdzie przez Park St. James do Mail, dziarsko
wymachując ciasno zwiniętym parasolem, rzuci okiem na straż koło pałacu Buc-
kingham, zazdroszcząc wartownikom młodości. Następnie wróci do domu i, z bra-
ku lepszego zajęcia, utnie sobie drzemkę, po czym przejrzy zaproszenia na
dzisiejszy wieczór.
Zachmurzyło się, powiał chłodny wiatr, gdy wspinał się po schodach swojego
wspaniałego, samotnego domu. Oczekiwał go lokaj. Otworzył przed nim drzwi,
cofając się z uszanowaniem.
— Dzień dobry, milordzie — powiedział.
— Dzień dobry, Johnsonie. — William wręczył mu parasol, oraz kapelusz i
płaszcz.
— Służąca kazała napalić w bibliotece, sir — powiedział Johnson. — Stwierdziła,
że jest trochę chłodno i że może zechce pan tam wypić szklaneczkę sherry, sir.
— Nie, dziękuję za sherry, Johnsonie — odparł, kierując się do biblioteki i
zamykając za sobą drzwi.
Usiadł ciężko w dużym, obitym zieloną skórą fotelu z wysokim oparciem i
uszakami, oparł nogi na mosiężnym podnóżku ze skórzanymi poduszkami i ro-
zejrzał się po pomieszczeniu. Wykonane z najlepszego brazylijskiego różanego
drewna półki, dające schronienie oprawnym w skórę książkom, sięgały do sufitu.
Bezcenna kolekcja malowanych na kości słoniowej miniatur indyjskich zdobiła
jedną ścianę, zaś na drugiej widniały portrety należących do rodziny na przestrzeni
lat psów: labradorów, szpiców i pekińczyków. Każdy z nich był ulubieńcem
któregoś z Mountjoyów i został uwieńczony na płótnie. Nieduże stoliki zastawione
były bibelotami i fotografiami, sprowadzone z Chin niebieskie i białe lampy z
jedwabnymi, marszczonymi abażurami w kolorze burgunda współgrały z głęboką
zielenią aksamitnych zasłon i dywanem w czerwono-zieloną kratę, nawiązującym
do tartana Montjoyów.
William upodobał sobie ten pokój bardziej niż inne, spędzał tu najlepsze chwile,
czytając gazety lub przysypiając nad poobiednią lekturą. Ale dzisiaj było inaczej.
Podniósł się i zaczął niespokojnie przemierzać pomieszczenie. Chodził w tę i z
powrotem, wpatrując się w zietone i czerwone kwadraty dywanu. Wojna zdzie-
siątkowała rodzinę Mountjoyów, zginęli wszyscy bliżsi i dalsi kuzyni, nie pozostał
dosłownie nikt. Również krewni poza krajem dawno powymierali. Z wyjątkiem,
być może, rozsianych przypuszczalnie po Europie i Ameryce, dzieciaków z nie-
prawego łoża tego wyrzutka rodziny.
— Jestem samotnym, starym człowiekiem — powiedział na głos. —Moi przy-
jaciele wymarli. Nie mam syna, który odziedziczyłby po mnie to wszystko. Te
wszystkie dobra, tę piękną tradycję. Nazwisko. Kiedy umrę, wszystko ulegnie
rozproszeniu. Mountjoy Park pójdzie pod młotek na pokrycie kosztów pogrzebu.
Zamek Inchkyre popadnie stopniowo w ruinę. A na miejscu londyńskiej rezydencji
Mountjoyów wyrośnie hotel lub dom towarowy.
Zawrócił na pięcie i energicznym krokiem podszedł do masywnego, pokrytego
skórzanym blatem biurka. Otworzył środkową szufladę. Wyjął z niej dokumenty i
usiadł na chwilę, by je przestudiować. Następnie podniósł słuchawkę i wykręcił
numer adwokata. Rozmowa z prawnikiem była krótka, przedłożył mu sprawę i
poprosił o oddzwonienie natychmiast po uzyskaniu potrzebnej informacji. Będzie
czekał na telefon.
Wstał i z założonymi do tyłu rękami, niecierpliwie kręcąc kciukami młynka,
ponownie zaczął przemierzać pokój. Od czasu do czasu przystawał przy biurku i
wpatrywał się w milczący telefon.
— Niech to diabli wezmą— warknął gniewnie, po czym znowu rozsiadł się w
fotelu, kładąc nogi na podnóżku. Rozległ się ostry dźwięk telefonu. Poderwał się z
miejsca. — Mountjoy — rzucił krótko. Chwycił za pióro i zanotował numer
telefonu, następnie podziękował doradcy i odłożył słuchawkę.
Wpatrywał się w zapisany numer. Stanowił, być może, odpowiedź na jego
wszystkie problemy. Wziął głęboki oddech i wykręcił numer biura prywatnego
detektywa.
Jerome Swayne, usłyszawszy z kim ma zaszczyt rozmawiać, stanął na baczność.
— Natychmiast przybywam, sir — powiedział, zapinając już guziki płaszcza.
Do jego przyjścia William uporządkował myśli. Dokładnie wiedział, czego chce.
— Pragnę, Swayne, żeby odnalazł pan zaginionych Mountjoyów — sprecyzował
swoje żądanie. — Chcę, żeby odszukał pan nieślubne potomstwo George'a
Mountjoya, we Włoszech, we Francji i w Stanach Zjednoczonych.
Swayne gwizdnął z wrażenia. Był to wysoki, wątły mężczyzna, z małym, czarnym
wąsikiem, z przerzedzonymi na skroniach ciemnymi włosami i płaskostopiem
byłego policjanta. Na wymowne spojrzenie lorda Mountjoya zakaszlał, próbując
zatuszować niestosowny gwizd.
— Wygląda na to, że będzie z tym dużo roboty, sir — powiedział ostrożnie.
— Za którą zostanie pan sowicie wynagrodzony, Swayne, zapewniam pana. Może
pan liczyć na znaczną premię; powiedzmy dwadzieścia procent pańskiego
honorarium, jeśli się panu powiedzie. — Wręczył mu plik papierów. — Oto
wszystkie informacje, jakie posiadam. Jak pan widzi, George Mountjoy pozostawił
po sobie ślad w Paryżu i we Florencji. Na koniec został wydziedziczony i skazany
na pobyt w Teksasie, na starym ranchu Mountjoyów w pobliżu San Antonio. Nikt
nie wie, co się z nim dalej działo. Od tamtego czasu słuch o nim zaginął.
Lord Mountjoy wręczył Swaynowi czek wypisany na Coutts Bank.
— To na pokrycie pańskiego miesięcznego honorarium oraz na niezbędne wydatki.
A tak przy okazji, Swayne, kiedy pan ich znajdzie, może pan wspomnieć, iż
dowiedzą się o czymś, co może przyniesie im pewien profit. — Uśmiechnął się z
tego pomysłu, pochwalił w duchu swój spryt, dzięki któremu, być może, skusi
potomków rodu do poznania tajemnicy. — Oczekuję, iż w ciągu miesiąca otrzy-
mam od pana raport, w którym zda pan relację z postępu poszukiwań — dodał. —
Czy wszystko jasne?
— Tak jest, sir. —Ściskając kurczowo czek, Swayne stanął na baczność. — Może
pan na mnie liczyć, milordzie. Gdziekolwiek są, Swayne ich odnajdzie.
Gwarantuję to panu, sir.
Po jego wyjściu William uśmiechnął się błogo, zachwycony własnym pomysłem.
— Zrobiłem sobie urodzinowy prezent. —Zatarł ręce w przewidywaniu tego, co
nastąpi. — Myślę, że aby to uczcić, powinienem otworzyć butelkę Kruga, rocznik
1925.
Lokaj wniósł na srebrnej tacy wiaderko z lodem. Nie rozpryskując ani kropli,
otworzył butelkę i wprawnym ruchem nalał szampana do masywnego, krysz-
tałowego kieliszka.
— Czy pan jeszcze sobie czegoś życzy, sir? — zapytał, stojąc i cierpliwie czekając
na polecenia.
— Dziękuję, Johnson, to wszystko. — W milczącym toaście William uniósł do
góry kieliszek.
— Niech mi zatem będzie wolno życzyć Jego Lordowskiej Mości wszystkiego
najlepszego w dniu siedemdziesiątych urodzin. I wielu dalszych szczęśliwych lat
— powiedział Johnson.
William zaśmiał się na cały głos.
— Wolno ci, Johnson. Naprawdę wolno. I dziękuję za dobre życzenia. — Popijając
szampana dużymi haustami, uśmiechał się wciąż na myśl o „synie i dziedzicu",
którego mu odnajdzie Swayne. Nagle przyszłość nabrała radosnych rumieńców. W
końcu, siedemdziesiątka może się okazać wcale nie aż tak paskudnym wiekiem.
2.
Jerome Swayne nie awansował nigdy do stopnia głównego inspektora Scotland
Yardu, pracował tam jednak przez ostatnie dziesięć lat przed emeryturą jako
detektyw. Miał więc swoje kontakty z francuską Surete a także z włoską policją.
Dysponując zaś informacjami od lorda Mountjoya, wiedział od czego zacząć.
Otworzył drzwi zakurzonego biura przy Strandzie, szybkim ruchem przekręcił
kontakt i rozejrzał się wokoło. Wszystko było na swoim miejscu, jak przed
godziną, kiedy stąd wychodził. Nacisnął klamkę lekko wypaczonego okna, uchylił
je na kilka centymetrów, wpuszczając do wnętrza nieco chłodnego, wilgotnego
powietrza, które wprawiło w drżenie wiszącą na łańcuchu pojedynczą żarówkę,
osłoniętą tanim, szklanym kloszem. Następnie zagłębił się w mocno podniszczo-
nym drewnianym fotelu, wyjął z kieszeni koszuli wymiętą paczkę woobinesów,
wytrząsnął z niej jednego papierosa i zapali. Zaciągnął się mocno, zakaszlał. —
Zacznijmy od początku, Swayne — powiedział do siebie, podnosząc słuchawkę.
Zatelefonował do Enrica Bastiani, starego przyjaciela z rzymskiej policji. Czekając
na połączenie odczytywał — otrzymane od lorda Mountjoya — dane.
Wynikało z nich, że George Albert Arthur Mountjoy był młodym i niczym nie
wyróżniającym się porucznikiem Gwardii Królewskiej, kiedy odziedziczył dużą
sumę pieniędzy od ciotki Agaty, która nie widzała poza nim świata. Natychmiast, z
okrzykiem radości zrezygnował z wojskowej kariery i niezwłocznie wyjechał do
Paryża, gdzie żył zgodne ze swoimi upodobaniami.
Z fotografii spoglądał na niego wysoki, jasnowłosy, przystojny mężczyzna, który
najwyraźniej lubił kobiety i inne rozkosze życia. Zrobił niemałą furorę w Europie,
pozostawiając za sobą wiele złamanych serc, rozgniewanych rodziców i, jak się
wydaje, kilkoro dzieci. Został za to wydziedziczony przez własnego ojca i skazany
na wygnanie do Teksasu.
W informacjach zebranych przez ojca George'a figurowały dwa nazwiska. Jedno
należało do Włoszki, Adriany Fioraldi. Drugie do Francuzki —Marie-France
d'Aranville. Na temat Teksasu nie było żadnych danych, ponieważ po wyjeździe
tam George zamilkł.
Zadźwięczał telefon. Swayne podniósł słuchawkę po pierwszym dzwonku.
— Enrico, stary przyjacielu — krzyczał na całe gardło, bowiem nie wierzył w
skuteczność telefonów. — Tu Jerome Swayne, stary kumpel ze Scotland Yardu.
Tak, tak, mam się dobrze, a ty? Mam dla ciebie łamigłówkę, Enrico. Chodzi o coś,
co tylko ty możesz rozwiązać, ponieważ kobieta pochodzi z twojego miasta, z
Florencji.
Opowiedział Enricowi Bastiani historię lorda Mountjoya i o poszukiwanym przez
niego nieślubnym potomstwie brata.
— Dziewczyna, z którą podobno miał romans, nazywała się Adriana Fioraldi —
powiedział w końcu.
— Fioraldi to bardzo znane nazwisko w Toskanii — odrzekł Enrico, wyrażając
zdumienie. — Jest mało prawdopodobne, by córka z tej rodziny mogła wyciąć
podobny numer.
— Kobiety to dziwne i nieobliczalne istoty — skomentował posępnie Swayne. —
Kto wie, do czego są zdolne? — Westchnął niczym światowiec, choć jego własne
sprawy miłosne ograniczały się do pieszczenia spaniela i tej samej od trzydziestu
lat żony — w tej właśnie kolejności.
— Przekazuję sprawę w twoje godne zaufan...