Adler Elizabeth
Morelle
Morelle - piękna, kapryśna i uparta dziedziczka fortuny francuskiego rodu de
Courmontów, właścicieli imperium samochodowego, i...
6 downloads
10 Views
Adler Elizabeth
Morelle
Morelle - piękna, kapryśna i uparta dziedziczka fortuny francuskiego rodu de
Courmontów, właścicieli imperium samochodowego, i Noel Madox - męski,
przystojny wychowanek amerykańskiego sierocińca, który dzięki niezwykłej sile
charakteru zdobywa szczyty powodzenia: pozycję w świecie biznesu, majątek i...
Morelle. Los zetknie tych dwoje jeszcze jako dzieci, ale nie pozwoli im o sobie
zapomnieć...
K S I E G A P I E R W S Z A
1 .
Iowa, USA, 1932
Noc byla z tych zupelnie ciemnych, bez śladu księżyca; na niebie nie świeciła ani jedna
gwiazda. Po równinach hutaf zimny wiatr, nucąc bezkresnym łanom zboża smutną, niespokojną kołysankę.
Dziewczyna była młodziutka. Tania, letnia sukienka w krzykliwe wzory przylegała szczelnie do chudego ciała,
odsłaniając cal po calu blade uda, gdy dziewczyna, z zawiniątkiem w rękach, wychodziła z trudem z samochodu. Na
drodze wpatrywała się niepewnie w żwirowany podjazd. Mogła dostrzec jedynie zarys dużego budynku
oświetlonego drgającym płomieniem pojedynczej lampki.
— No, dalej, pośpiesz się — dobiegł ją z samochodu ponaglający męski głos. — Kończ z tym i pryskajmy.
Szła ciemnym podjazdem, potykając się w szpilkach na żwirze, z przyśpieszonym oddechem przyciskała mocno do
piersi małe zawiniątko; coraz to zatykało ją z bólu, gdy wykręcała sobie kostkę na zdradzieckim kamyku. Droga,
mroczna od nieokreślonego lęku, zdawała się nie mieć końca. Ta droga otworzy przed nią przyszłość.
Stopnie, sfatygowane od częstego szorowania przez niechętne ręce, zalśniły nagle w świetle lampy. Drżąc na całym
ciele, położyła na nich swoje zawiniątko szczelnie otulone niebieskim kocem, który spinała agrafka. Podniosła
wzrok i przeczytała napis z wykutych ze stali liter: „Sierociniec Maddoxa. Zał. w 1885 r." Następnie przeniosła
spojrzenie na nieruchomy, niebieski tobołek. Żadnych kartek — upominał mężczyzna — żadnych kartek, bo w
przeciwnym razie cię znajdą. Na podjeździe wiatr dął zawzięcie, przejmując ją zimnem; rzuciła okiem na dzwonek z
polerowanego mosiądzu. Może zadzwonić i uciec, zniknie, zanim otworzą drzwi. Ale co będzie, jeśli nie zdąży?
W świetle lampy błysnęła bladość nóg dziewczyny i lekkie czerwone
szpilki, kiedy się odwracała od drzwi; potykając się co chwila na żwirze, biegła podjazdem do czekającego w
samochodzie kochanka. Była wolna.
Nagły warkot silnika i odgłos obluzowanej rury wydechowej wyrwały dziecko ze snu. Szamocząc się w kokonie z
koców, zaczęło płakać — najpierw był to ledwie słyszalny dźwięk, stopniowo jednak przybierał na sile, aż wreszcie
przerodził się w ryk. W potężny krzyk gniewu.
Dwie kobiety we flanelowych szlafrokach i wałkach na głowach odsunęły potężne rygle i otworzyły drzwi.
— Następne dziecko — odezwała się jedna z nich. — Trzecie w tym miesiącu; co z nimi wszystkimi zrobimy?
— Ludzie nie powinni robić sobie dzieci, których potem nie chcą — utyskiwała druga, schylając się po wrzeszczące
zawiniątko. — Ojej, ten to dopiero da się nam we znaki. Posłuchaj tylko, jak wrzeszczy.
— Zadzwonię po policję — powiedziała pierwsza z nich. — Nie mogła odejść daleko.
— Wystarczająco daleko. Słyszałam samochód. Jesteśmy za blisko granicy okręgów, powinni byli o tym pomyśleć,
kiedy budowali to miejsce. A tak, trafiają do nas nieślubne dzieciaki z czterech okręgów i nie ma szans na znalezienie
matek. No dobra, co tu mamy, chłopiec czy dziewczynka?
Kobieta odpięła koc i podniosła dziecko do góry, miało czerwoną buzię, nie przestawało wrzeszczeć.
— Chłopiec — oznajmiła — ma zaledwie kilka dni.
— Weźmy go lepiej na górę i dajmy butelkę. Może to go uspokoi, bo inaczej wszystkich postawi na nogi.
Zawinęły dziecko w niebieski koc i ruszyły przed siebie zimnym, pogrążonym w ciemnościach korytarzem.
— Jak go nazwiemy? — zapytała jedna z nich, gdy wchodziły po nie przykrytych niczym schodach.
— Noel — odparła zdecydowanie jej towarzyszka.
— Ale przecież mamy teraz kwiecień. To imię nadawane jest dzieciom, które rodzą się w czasie Bożego Narodzenia.
W ciemnościach ostro zabrzmiał kobiecy śmiech.
— Niech zatem nosi imię bożonarodzeniowe. Będą to przecież jego pierwsze święta w tym miejscu.
2.
Floryda, Stany Zjednoczone, 1934
Pokój Amelii de Courmont zalało pierwsze światło tak charakterystycznego dla Florydy poranka, obiecującego
kolejny słoneczny dzień. Zamknąwszy cicho za sobą drzwi, Gerard przystanął i wchłaniał mieszaninę zapachów
unoszących się w powietrzu. Niedbale otwarte ulubione perfumy Amelii w dużym kryształowym flakonie, które
kupił jej podczas ostatniego pobytu w Paryżu, słomkowozółty wazon przekwitających kwiatów — ich lekkie jak
piórka płatki wirowały niczym konfetti nad jedwabiście miękkim perskim dywanem — i wreszcie zapachy z ogrodu,
niesione rannymi podmuchami wiatru przez otwarte okna.
Wykwintne łóżeczko dziecięce, ozdobione białą koronką, stało obok łóżka Amelii Gerard podszedł cicho, żeby nie
obudzić żony i dziecka, i utkwił uważne spojrzenie w małym, różowym zawiniątku — swojej córeczce. Śliczne
powieki z niezwykle długą zasłoną jasnych na końcu rzęs poruszyły się niespokojnie, jak gdyby mała wiedziała, że ją
obserwuje; wreszcie ich spojrzenia się spotkały. Córeczka Gerarda miała wielkie, ciemnoniebieskie oczy bez
wątpienia oczy jej dziadka, ale w przeciwieństwie do oczu Monsieur" jej wyrażały niewinność. Włosy, ani
zdecydowanie ciemne, ani jasne, miały lśniący miedziany odcień, coś pomiędzy brązem a złotem. Co niezwykłe,
zamiast typowej cery niemowlęcia, owej pełnej wybroczyn różowości i bieli, skóra małej odznaczała się jasnozłotym
odcieniem, takim jaki daje delikatne słońce w lecie. Jej policzki, szczupłe rączki, pełne fałdek nadgarstki i wreszcie
delikatne zgrubienia kręgosłupa pokrywał złocisty puszek, tak subtelny w dotyku, że nie mógłby się z nim równać
nawet najbardziej jedwabisty aksamit. Zupełnie jak meszek na świeżej moreli, pomyślał, uśmiechając się do siebie.
Amelia, pogrążona w półśnie na poduszkach, patrzyła, jak Gerard wodzi delikatnie palcem po miękkim policzku
dziecka. Po czternastu latach bardzo udanego małżeństwa porzuciła już prawie nadzieję, że da mu dziecko, kiedy
zaś okazało się, że jest w ciąży, chciała wierzyć, że to będzie chłopiec. Gerard miałby syna, który mógłby
odziedziczyć imperium przemysłowe swego dziadka. Dla Gerarda płeć dziecka nie miała najmniejszego znaczenia;
to o Amelię martwił się przede wszystkim. Dla kobiety poród w wieku czterdziestu lat to nie to samo co wtedy, kiedy
ma lat dziewiętnaście, a tyle właśnie miała Amelia, zostając matką podczas swojego pierwszego małżeństwa z
Roberto do Santos. Urodzenie bliźniaczek, Lais i Eleonory, przyszło Amelii bez wysiłku. Tym razem jednak ciąża
okazała się męcząca i pełna ryzyka, ale warto było, chociażby po to, by zobaczyć teraz twarz Gerarda, jak patrzy na
ich małą córeczkę.
— Wygląda na to, że obudziłem was obie — rzekł ze smutkiem, siadając na łóżku obok żony.
— I tak prawie nie spałam — rzekła, ujmując jego dłoń — wracałam myślami do czasów, kiedy przyszły na świat
Lais i Eleonora. Mam nadzieję, Gerardzie, że ucieszy ich wiadomość o przyrodniej siostrze.
— Będą tak samo wzruszone jak ja — zapewnił z przekonaniem. — Jakże mogłyby się jej oprzeć? — Podniósł
niemowlę i ułożył w ramionach matki. — Spójrz tylko na swoją córkę, Amelio. To skończona piękność. Prawdziwa
dorodna morela.
Amelia zaśmiała się radośnie, tuląc dziecko do piersi.
— Masz rację. Nazwiemy ją Maria Izabela Leonia de Courmont, ale od tej chwili, Gerardzie, będziemy na nią
mówili po prostu Morelle.
Paryż, 1934
W rezydencji de Courmontów na Ile St Louis kamerdyner czekał cierpliwie ze srebrną tacą w ręku.
— Telegram do panienki, z Ameryki.
Lais pochwyciła cienką kopertę, rozdzierając ją niecierpliwie. Na pewno chodzi o dziecko. O Boże, modliła się w
duchu, przejęta nagłym lękiem, spraw, by z maman wszystko było w porządku, w wieku czterdziestu lat nie powinno
się już rodzić dzieci. Do licha! Dziewczynka. Do szczęścia brakowało jej tylko następnej siostry! Morelle! Co za
imię! Pozostaje jedynie żywić nadzieję, że wygląd tego stworzonka będzie odpowiadał imieniu. Lais wpatrywała się
w telegram z niepokojem, nie mogła się pozbyć obawy, że przyjście na świat przyrodniej siostry wzburzy gładką
powierzchnię jej wód terytorialnych, a może nawet wywoła falę sztormową.
— To dziewczynka, Bennet — zawołała, ruszając w stronę drzwi. Zdąży jeszcze przed zamknięciem do Cartiera.
Kupi małej prezent z okazji chrztu, przepuści miesięczne kieszonkowe na coś niezwykle ekstrawaganckiego, co
zrekompensuje brak radości z narodzin siostry i co, do licha, będzie zupełnie nieprzydatne, bo tak naprawdę-to nie
chce jej dać niczego. Nie chce dzielić z Morelle żadnej sfery swego życia.
Cisnąwszy kosztownie opakowany prezent na tylne siedzenie dużego, ciemnoniebieskiego kabrioletu de courmonta,
Lais włączyła się w paryski ruch uliczny. Podczas jazdy sprawdzała w lusterku swe odbicie.
Pełna wątpliwości coraz to dotykała miedzianozłotych włosów. Może krótkie obcięcie było błędem? Ale taka
fryzura jest modna, a jeśli odbiegasz wyglądem od ostatniego krzyku mody, jeśli nie nosisz najmodniejszych
ciuchów i nie widują cię w najelegantszych miejscach, to po prostu nie istniejesz! Teoretycznie była w Paryżu, by
studiować na Sorbonie, lecz w rzeczywistości z rzadka uczęszczała na wykłady. Z lusterka spoglądały na nią
niebieskie oczy o zniewalającej niewinności; zniecierpliwiona odwróciła wzrok. Być może jest trochę samolubna,
ale przecież chce się tylko dobrze bawić. A prawda jest taka, że nie znosi nudy.
Lais zaparkowała samochód na rogu Boulevard St Germain i rue Bonaparte, naprzeciwko kawiarni „Deux Magots",
zablokowując wyjazd innemu samochodowi, i wolnym krokiem ruszyła w stronę młodego mężczyzny, który czekał
na nią przy stoliku na tarasie. Czekał na nią już od ponad godziny — całą wieczność! Puste filiżanki po kawie i małe
kieliszki znaczyły upływ czasu. — Jesteś nareszcie! — zawołał z ulgą. — Myślałem, że nie przyjdziesz. Jakim
cudem, zastanawiała się ze zmarszczonym czołem, mógł mi się
wydać taki atrakcyjny wczorajszej nocy? Jeśli już o to chodzi, ciekawe, dlaczego wszyscy mężczyźni, z którymi się
spotykała, wyglądają bardziej interesująco w nocy niż w zimnym świetle dnia?
Młody mężczyzna uśmiechnął się nerwowo, gdy kelner stawiał przed nią kieliszek Pernod.
— Napij się, Lais —- zachęcał, kładąc rękę na jej dłoni.
— Muszę iść. — Podniosła się natychmiast. — I tak już się spóźniłam na spotkanie.
Usiłując przecisnąć się za nią, przewrócił szklankę!
— Lais, Lais... zaczekaj...
Stopa Lais, obuta w biały pantofel, zdecydowanie nacisnęła na gaz. Dziewczyna odrzuciła głowę do tyłu, z ulgą
przyjmując ucieczkę, i wdychała głęboko charakterystyczne dla Paryża zapachy: kwitnących kasztanów, spalin,
świeżego pieczywa, aromatycznej kawy i wspaniale pachnących kobiet. Zapadał zmierzch, sklepy i kawiarnie
pobłyskiwały światłami, tworząc wzdłuż Sekwany coś na kształt kosztownego naszyjnika. Namiętność, jaką młody
mężczyzna wzbudził w niej wczorajszej nocy, zniknęła bez śladu, gdy Lais zobaczyła, z jaką niecierpliwością na nią
czeka i jak gorliwie chce się jej przypodobać. Tak naprawdę pociągała ją anonimowość hotelowego pokoju,
potajemna popołudniowa schadzka w jakimś przypadkowym mieszkaniu bądź wnętrze buchającej żarem przystani
wioślarskiej latem, przy zamkniętych okiennicach... czasami zastanawiała się, czy sama intryga nie jest bardziej
podniecająca niż seks. Niekiedy tak właśnie bywało.
Jest jeszcze ten rosyjski emigrant, Mikołaj, którego poznała parę dni temu. Wydaje się inny, intrygujący. Jego
udręczone, ciemne oczy zdawały się ją oceniać z taką intensywnością, że aż drżała na całym ciele. Mikołaj był
starszy od tłumu jej wielbicieli i może trochę niebezpieczny. Czekała, aż do niej podejdzie, ale nie zrobił tego;
przyciągana jego spojrzeniem, krążyła po zatłoczonym pokoju, nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa. Kiedy
wreszcie zbliżyła się do niego, odszedł z lekceważącym uśmiechem, jaki rzuca się naprzykrzającemu się dziecku,
podając ramię szałowej kobiecie w kreacji z atramentowoniebieskiego aksamitu, obwieszonej wielkimi brylantami.
Lais wiedziała, że Mikołaj został zaproszony na dziś wieczór do Villiersów. Tam właśnie jechała.
Nagle roześmiała się w głos. Znowu jest wolna, ma zaledwie dwadzieścia lat. Życie to wspaniała gra — która toczy
się według jej reguł.
3.
St Jean Cap Ferrat, Francja, 1934
Eleonora de Courmont szła śpiesznie przez hotelowy hol z różowego marmuru do restauracji, gdzie, jak jej
doniesiono, były kłopoty z wolnymi miejscami. Bardzo ważni goście musieli czekać, co bynajmniej nie budziło ich
zachwytu. Był to zaledwie jeden z wielu problemów, którym musiała stawić czoło tego dnia i któremu tylko ona
mogła zaradzić. Jako dyrektorka „Hostellerie la Rose du Cap" odpowiadała za wszystkie niepowodzenia, co prawda
na jej konto szły też wszelkie sukcesy, lecz to właśnie składa się na codzienne życie hotelarza.
Swój pierwszy egzamin Eleonora zdała na piątkę; zaczynała w „Palacio d'Aureville" na Florydzie — hotelu
należącym do rodziny mamy.-Już jako dziecko zakradała się do wielkich kuchni hotelowych i z szeroko otwartymi
oczyma podziwiała krzątaninę w czasie lunchu, przypominającą balet, w którego choreografii liczyły się ułamki
sekund. Szef kuchni wykrzykiwał polecenia podlegającym mu kucharzom, którzy zajmowali się przyrządzaniem
mięs, warzyw lub robieniem delikatnych sosów; w tym czasie cukiernicy przygotowywali wyszukane smakołyki, a
kelnerzy wbiegali lub wybiegali przez podwójne, wahadłowe drzwi, przynosząc głównemu szefowi na krótką
kontrolę każde danie przed podaniem do stolika. Eleonora kręciła się im pod nogamj i często ściągała na siebie
wybuchy gniewu, gdy zaglądała do garnków czy też wykradała małe ciasteczka. Brała udział w przeglądach
ogromnych stert prześcieradeł i puszystych ręczników, które zamieszkiwały przepastne komody, uwielbiała ich
rześki zapach świeżości. Pomagała pokojówkom ścielić łóżka i kręciła się w recepcji, zgłębiając tajemnice małej
centrali telefonicznej. Ucinała sobie pogawędki z dozorcą i szwajcarami i posyłała nieśmiałe uśmiechy tym, na
których cała ta działalność się koncentrowała — gościom. Nic więc dziwnego, że jej następnym krokiem była szkoła
hotelarska w Lozannie. Wreszcie, ku zaskoczeniu Eleonory, sześć miesięcy temu Amelia powierzyła jej
prowadzenie nowego hotelu w bardzo
malowniczym miejscu — na przylądku Cap Ferrat porośniętym zielonymi lasami, wciskającym się w lazur Mdrza
Śródziemnego, od którego zresztą pochodzi nazwa wybrzeża: Cóte d'Azur.
Eleonora wciąż jeszcze miała żywo w pamięci przerażenie, z jakim zareagowała na słowa uśmiechniętej Amelii,
pewnej, że sprawi córce radość. Jakże sprosta temu zadaniu? Jak zdoła sobie poradzić? Przecież większość gości
będzie od niej starsza. — Nonsens — odparła Amelia, gdy Eleonora dowodziła, że jej niedo-świadczenie okaże się
katastrofalne dla nowego hotelu. — Byłam niewiele starsza od ciebie, gdy przejmowałam „Palaęio" w Miami. Twój
wuj Edward po prostu wręczył mi klucze i powiedział: „To wszystko należy do ciebie. Nikt inny poza tobą tego nie
zrobi. Inaczej, »Palacio« zostanie zamknięte jeszcze przed otwarciem." Pracowałam wtedy po osiemnaście godzin
na dobę — a miałam na głowie ciebie i twoją siostrę. Musisz wypłynąć na szerokie wody, Eleonoro, to jedyne
wyjście. Eleonora jednak czuła się bardziej uczennicą, którą przecież jeszcze tak niedawno była, niż dyrektorką
najnowszego i najbardziej ekskluzywnego hotelu na Riwierze. I to straszne jąkanie... Co prawda już nie takie jak
kiedyś, ale w chwilach zdenerwowania znów się pojawiało ku jej zażenowaniu.
— To twoja szansa, Eleonoro — przekonywała Amelia, próbując przelać trochę swej pewności siebie na nieśmiałą
córkę. — Wykorzystaj ją i odnieś zwycięstwo.
Eleonora miała wrażenie, że należy do osób, które zawsze muszą się starać bardziej niż inni, i że nieustannie
pozostaje w cieniu swej towarzyskiej, otwartej siostry, Lais. Przewyższała jednak siostrę wiedzą — to jej
świadectwa szkolne napawały dumą maman i Gerarda. Choć z drugiej strony gwiazdą rozgrywek sportowych była
właśnie Lais, to jej w czasie zawodów przypadały małe srebrne puchary za biegi przez płotki, skoki wzwyż czy
klasyczne skoki do wody. Lais na pewno nie wzięłaby udziału w czymś długim i monotonnym, jak bieg przełajowy
czy maraton. Już w dzieciństwie Lais odkryła, iż w razie potrzeby może z powodzeniem wykorzystywać fakt, że ma
identyczną siostrę bliźniaczkę — maman i Gerard szybko to jednak ukrócili. A przecież ich wygląd nie był
identyczny. Lais miała błękitne oczy ojca, który osierocił je, gdy miały dwa latka, a Eleonora — niezwykłe,
brązowożółte oczy babki, Leonii. „Oczy kocie", wyśmiewała się Lais, kiedy były małe, ale Eleonora podejrzewała,
że tego właśnie siostra najbardziej jej zazdrości.
Przystając na chwilę przed dużym lustrem florenckim w złoconych ramach, przygładziła zwichrzony kosmyk
pięknych jasnych włosów i zacisnęła mocniej opasującą je aksamitną wstążkę. Ciemnoniebieski, jedwabny kostium
przydawał jej wyglądu osoby chłodnej i surowej; jedyną nieśmiałą oznaką próżności były kolczyki z żółtymi
brylancikami w kształcie łez, które podkreślały urodę jej oczu koloru złota. Zegarek od Cartiera podarował jej w
prezencie Gerard — w dniu, gdy objęła ^kierowanie hotelem — i od tego momentu
nosiła go stale, niczym talizman. Jak na razie szczęście jej nie opuszczało. Nikt nie mógłby wziąć Eleonory za
beztroską turystkę, wyglądała na młodą kobietę interesu, którą w istocie była — kobietę zmuszoną radzić sobie z
wieloma problemami, co zresztą wywoływało głęboką, pionową zmarszczkę na jej czole. Jednym z nich była wciąż
Lais. Do Eleonory dochodziły słuchy
0 wyczynach siostry w Paryżu, były to opowieści, których wolałaby oszczędzić Leonii, mamie i Gerardowi.
Z głębokim westchnieniem Eleonora nałożyła na swój mały, prosty nosek okulary w złotej oprawce z nadzieją, że
przydadzą jej nieco powagi, której mogłoby niedostawać dwudziestoletniej dziewczynie. Wzburzonych gości
ułagodzi szampanem — najlepszym szampanem, rzecz jasna — i poleci, by na salę wciśnięto dodatkowy stolik i
natychmiast ich obsłużono. Następnie złaja recepcjonistkę, odpowiedzialną za tę rezerwację, i zwróci jej uwagę,
żeby w przyszłości bardziej uważała. „Hostellerie" nie może sobie pozwolić na psucie zabawy swym gościom,
szczególnie jeśli dewizą hotelu jest coś wręcz przeciwnego. Przejrzy szybko rezerwacje na następny tydzień pod
kątem osobistości wymagających szczególnych względów i popędzi do Leonii
1 Jima na kolację. I, oczywiście, jak zwykle się spóźni!
Jim Jamieson patrzył, jak Leonia idzie wijącą się wzdłuż przylądka, kredową ścieżką; w miarę jak się zbliżała,
przyśpieszała kroku — zdążała do swej ukochanej willi niczym gołąb, który powraca do gniazda. Wysoka i szczupła,
wyglądała z daleka jak młoda dziewczyna. Poruszała się długimi, równymi, kocimi krokami — taki właśnie krok
kojarzył mu się z jej karierą na wielkich scenach świata. Nawet z bliska odnosiło się wrażenie, że. czas nie chce
naruszyć gładkiej powierzchni jej skóry; widać było tylko zmarszczki wokół oczu, gdy się śmiała, albo smutny
wyraz twarzy w chwili zmartwienia. Czasami przyglądał się Leonii, jak szukała w lustrze śladów pewnych
minionych wydarzeń, które jej zdaniem powinny odcisnąć na twarzy swoje piętno, i ze. zdziwieniem odkrywała, że
bezgraniczne smutki i radości zostawiły jej twarz tak nie naruszoną.
Leonia miała pięćdziesiąt sześć lat; od siedemnastu lat byli małżeństwem, a mimo to Jim oczyma wyobraźni wciąż
widział w niej młodą hazardzistkę, która, z podwiniętymi do łokci rękawami, grała nocą w pokera. Pamiętał, jak
zgarnęła ze śmiechem wygraną i wyszła, zostawiając bez grosza sześciu pełnych podziwu pasażerów, którzy zdołali
przetrzymać sztormowe kołysania transatlantyku. Leonia była jedyną kobietą, która podczas rejsu do Nowego Jorku
opuszczała swoją kajutę — robiła to jednak tylko w nocy, przyłączając się do grających mężczyzn. Później wyznała,
że powodował nią po prostu lęk — bała się, że w czasie gdy będzie spała, okręt pójdzie na dno. Wówczas jednak był
pod ogromnym wraż...