KSIĘGA PIERWSZA
1890-1893
1.
gałęzie drzew. Każda bruzda ziemi, każdy żywopłot zyskały niepo
wtarzalne, chłodne piękno. Tu i ówdzie mrugały niespokoj...
3 downloads
9 Views
KSIĘGA PIERWSZA
1890-1893
1.
gałęzie drzew. Każda bruzda ziemi, każdy żywopłot zyskały niepo
wtarzalne, chłodne piękno. Tu i ówdzie mrugały niespokojnie
światełka odległej wsi, a z kominów przysadzistych chat unosił się
spiralami dym. Pociąg przecinał noc, zakłócając wiejską ciszę
nagłym, ostrym gwizdem wypuszczonej pary, powtarzanym przez
polującą gdzieś sowę.
Paul Bernard rozsiadł się wygodnie w ciepłym, komfortowym
przedziale. Westchnął niezadowolony, gdy pociąg znów zaczął
zwalniać. To była długa podróż. Spóźnił się na paryski ekspres
i miał do wyboru albo trzygodzinne oczekiwanie na następny, albo
skorzystanie z pociągu miejscowego, zmierzającego do stolicy przez
całą normandzką prowincję. Prowincjonalna stacyjka nie mogła
zaoferować wielu wygód, wsiadł więc do tego pociągu i teraz
żałował. Ponownie wyciągnął z kieszonki swoją złotą cebulę i uśmie
chnął się ponuro. Od momentu gdy po raz ostami sprawdzał
godzinę, upłynęło zaledwie piętnaście minut. W oknie na tle
ciemności widział jedynie własną postać. Wysoki brunet o spokoj
nych ciemnych oczach, miał niewiele ponad trzydzieści lat. Uśmie
chnął do swego odbicia: oto człowiek zamożny, elegancki, obdarzo
ny dobrym gustem. I bardzo zmęczony.
Jego wizerunek zaczął blednąć. Dojeżdżali do kolejnej słabo
oświetlonej wiejskiej stacyjki. Rozległy się trzaskania drzwiami,
icha, księżycowa noc ścięta była mrozem.
Cienka warstwa szronu obwiodła białą liniąC
ładowano mleko i pocztę. W nieskończoność przedłużała się poga
wędka konduktora z zawiadowcą. Czy nigdy nie dotrą do Paryża?
Para buchnęła z sykiem i pociąg ruszył powoli, zostawiając za
sobą opustoszały peron. Nareszcie!
Drzwi trzasnęły nieoczekiwanie i Paul Bernard zobaczył naj
pierw sfatygowaną torbę, po chwili wypełniony po brzegi wik
linowy koszyk, na koniec do przedziału wpadła ciężko młoda
dziewczyna. W progu potknęła się i upadła. Kilka warstw wełnia
nych brązowych spódnic rozpostarło się na podłodze. Odgarnęła
z twarzy potargane jasne włosy, podniosła się i obejrzała uważnie
nogi. Grube wełniane pończochy opadały w obwarzankach wokół
kostek, a wyrwane na kolanach dziury ukazywały sączącą się wolno
krew. Dziewczyna patrzyła na to skonsternowana.
— No nie — zaczęła lamentującym tonem. — Przecież tak
nie mogę!
— Czego, jeśli mogę wiedzieć? — zapytał Paul z uśmiechem.
— Nie mogę jechać do Paryża w dziurawych pończochach. Co
sobie ludzie pomyślą!
Paul pochylił się i podniósł jej koszyk. Pozbierał rozsypane po
całym przedziale jabłka i wrzucił obok wiejskiej kiełbasy i pajdy
chleba.
— Ludzie pewnie nie będą oglądali pani kolan — rzekł podając
dziewczynie koszyk. — Na ogół to się nie zdarza.
Speszona dziewczyna opuściła spódnice, wygładziła je i przy
siadła sztywno wyprostowana na brzeżku siedzenia naprzeciw
Paula. W zdenerwowaniu przygryzła wargę, policzki jej spur-
purowiały.
Spojrzał ze zdumieniem; dziewczęta, które znał, nigdy się nie
czerwieniły. Podniósł gazetę i udając, że czyta, dał jej czas, by
mogła ochłonąć. Nie ulegało wątpliwości, że znalazła się w nie
właściwym wagonie. Sądząc z jej wyglądu, powinna jechać trze
cią klasą.
Dziewczyna zamknęła oczy i oparła się plecami o poduszki. Paul
opuścił gazetę, by jej się przyjrzeć. Migoczące światło kładło się
cieniami pod ukośnie rysującymi się kośćmi policzkowymi, pod
kreślając nieskazitelną gładkość brzoskwiniowej skóry. Miała może
szesnaście lat; wiejska dziewczyna, zakutana w grubą, biedną
odzież. Ale w tej młodziutkiej istocie było coś niezwykłego, można
by nawet powiedzieć — egzotycznego. Wokół jej głowy kłębiła się
burza wspaniałych miedzianoblond włosów, a imponująco długich
nóg nie były w stanie ukryć ani grube pończochy, ani okropne
obuwie. Z niesmakiem oglądał pokryte błotem ciężkie buty na
grubej podeszwie i spróbował wyobrazić sobie jej stopy w jedwab
nych pończochach i eleganckich atłasowych pantofelkach na ob
casach.
Spod zgrzebnej, źle uszytej odzieży, błota i wsiowego zachowa
nia wyzierała niewątpliwa uroda. Ta dziewczyna w odpowiednich
warunkach mogłaby stać się porywającą pięknością. Lata pracy
z kobietami uczyniły go wszak koneserem.
Po co jedzie do Paryża? Uśmiechnął się. Wiadomo, po co młode
dziewczyny tam się wybierają — aby pracować i „wyjść na ludzi".
Im zawsze się wydaje, że w Paryżu wszystko jest możliwe. Spojrzał
w okno i zobaczył jej odbicie. Zamyślił się głęboko.
Zrobiłam to, myślała Leonia. Strach, podniecenie i bieg na
stację sprawiły, że serce łomotało jej ciężko. Wreszcie to zrobiłam!
Zacisnęła palce na cienkim zwitku banknotów w kieszeni. Nie
musiała ich liczyć, doskonale wiedziała, ile ma pieniędzy. Był to
cały jej majątek, wynik oszczędzania z zarobków pomocy kuchennej
i kelnerki w kafejce w Masarde. Oczywiście, że w Paryżu znajdzie
lepszą pracę. Poza tym ma przecież wykształcenie! Stary Cure
osobiście uczył ją przez całe trzy lata — oczywiście zanim zmarła
mama. Później nie było czasu na książki i naukę — musiała
pracować na utrzymanie. Ale to książki ją tu doprowadziły. Bez
nich nigdy by się nie dowiedziała, że świat to nie tylko mała wioska,
gdzie się urodziła; nawet Masarde wydawało jej się początkowo
wielkim miastem. Do dziś by tak myślała. Teraz już wie! Daleko
stąd istnieje, czeka na nią prawdziwe życie — interesujący ludzie,
cudowne przyjęcia, muzyka, romanse, śmiech. Znajdzie to wszyst
ko, na pewno. Dlatego właśnie wyjechała.
Kiedy była małą dziewczynką, z otwartymi szeroko oczami
słuchała opowieści matki o ojcu. O jego podróżach z cyrkiem po
świecie, jak sam mówił „od Francji do Rosji", choć rzecz dziwna,
matka spotkała go, gdy wraz z małym cyrkiem przybył do Masarde.
Śniady woltyżer był bardzo męski; na jego grających pod błyszczą-
cym białym trykotem mięśniach załamywało się podniecająco
światło i Emilia straciła głowę dla wspaniałego ciemnookiego
Egipcjanina.
— Jesteś podobna do niego — mówiła córce. — Masz jego
oczy, jego profil. Ach, gdybyś go znała...
Ale Leonia nie poznała go nigdy, bowiem ojciec wrócił do cyrku
w tydzień po jej narodzinach. Ma się rozumieć, obiecał Emilii, że
przyjedzie, przyrzekł, że się pobiorą. Do ostatniego dnia żyła tą
nadzieją.
Leonia zacisnęła mocno powieki. Nie chciała nawet o tym
myśleć. Była dzisiaj na cmentarzu, gdzie smutna kamienna płyta
sprawiała wrażenie zbyt małej, by mogła okryć jej piękną matkę.
Mówiła matce, co ma zamiar zrobić. Stała nieporuszona, a przenik
liwy wiatr szarpał jej włosy i ciął w oczy tak, że wciąż musiała
wycierać łzy, by nie zamarzły jej na policzkach. Stała i czekała na
jakąś odpowiedź, jakikolwiek znak aprobaty. Nie doczekała się
jednak. Zrozumiała, że jest sama i sama musi decydować o swoim
życiu.
Pociąg zwalniał. Nagłe szarpnięcie wyrwało Leonię z niespokoj
nych marzeń. Otworzyła oczy i uchwyciła spojrzenie siedzącego
naprzeciw mężczyzny.
— Och, czy to już Paryż? — poderwała się speszona i zaczęła
przygładzać włosy.
— Nie, jeszcze pół godziny jazdy. Przespała pani niemal całą
drogę.
Zaczerwieniła się znowu, patrząc na niego ogromnymi oczami.
Było coś w tych zarysowanych ukośnie kościach policzkowych,
w linii szczęki, w drobnych uszach. Wyrazista, bez zbędnych
różowych pulchności twarz pyszniła się ostentacyjnie wszystkimi
załamaniami i wklęśnięciami. W odpowiedniej oprawie dziewczyna
będzie niewątpliwą pięknością.
Rozległo się stukanie do drzwi i po chwili konduktor wyciągał
niecierpliwie rękę, gdy dziewczyna grzebała w kieszeni w po
szukiwaniu biletu.
— Panienka powinna siedzieć w trzeciej klasie — oświadczył
oficjalnie. — Tutaj nie ma prawa przebywać. Jedzie panienka w tym
przedziale od samego Masarde i musi dopłacić.
— Bardzo przepraszam, nie wiedziałam o tym — wyjąkała.
— Niech mi tu panienka nie opowiada takich głupstw, tylko
płaci zarazi — konduktor machnął groźnie ręką.
— Ta młoda dama jest ze mną — wtrącił się Paul Bernard
i wcisnął kilka złożonych banknotów w wyciągniętą natarczywie
dłoń.
— O, przepraszam szanownego pana, nie wiedziałem...
Konduktor wycofał się z przedziału. Paul podał dziewczynie
wizytówkę.
— Mam nadzieję, że pozwoli pani, bym jej pomógł. Domyślam
się że ma pani kłopoty.
Leonia spojrzała na mały arkusik. „Paul Bernard, dyrektor
kabaretu Music Hall, Paryż, Place Royale". Taki elegancki, wy
tworny, musiał wziąć ją za głupią wiejską dziewczynę.
— Jest pan bardzo uprzejmy — wyjąkała zdeprymowana. Na
pewno zwrócę panu te pieniądze.
— Co panią sprowadza do Paryża? — Zapalił cygaro.
— Musiałam odejść z domu — odparła z niespodziewaną dla
niej samej gwałtownością. — Nie mogłam tam dłużej zostać —
dokończyła i w tej samej chwili zapragnęła cofnąć swe słowa,
sprawić by nigdy nie zostały powiedziane. Co ten pan sobie o niej
pomyśli!
— A jakiej pracy pani szuka? Czy zna pani kogoś w Paryżu?
— Nie, proszę pana. — W oczach dziewczyny czaił się strach,
ale dumnie uniosła brodę. — Myślę, że dostanę posadę kelnerki.
Mam już praktykę.
Mężczyzna napisał coś szybko na odwrocie wizytówki.
— To adres przyzwoitego pensjonatu. Proszę powiedzieć ma
dame Artois, że to ja panią przysyłam. A jeśli to panią zainteresuje,
mogę zaproponować też pracę.
— Pracę, proszę pana? — spojrzała na niego z nadzieją, ścis
kając kurczowo wizytówkę.
— Zawsze znajdzie się miejsce w Music Hallu dla dziewczyny
takiej jak pani.
Co to znaczy „dziewczyna taka jak ona"? I cóż miałaby robić
w kabarecie? Popatrzyła na niego nieufnie.
— Ależ ja nie umiem śpiewać ani tańczyć — powiedziała,
spoglądając na swoje stopy. Sprawiały wrażenie jeszcze większych
niż zwykle. Pewnie kpi sobie z niej.
— To nie ma znaczenia, moja droga — uśmiechnął się. — Dla
tak pięknej dziewczyny zawsze jest w kabarecie miejsce.
Pięknej? Nie ulegało wątpliwości, że to wariat albo jeszcze coś
gorszego. Przypomniały jej się opowieści o dziewczynach z parys
kich ulic i spojrzała na niego wrogo spod na wpół spuszczonych
powiek. Nie wyglądał na złego człowieka, sprawiał nawet wrażenie
całkiem przyzwoitego, ale straciła do niego zaufanie.
Pociąg zwalniał, przeciskając się przez zaułki przedmieścia
Paryża. Wreszcie wtoczył się na Gare du Nord. Gdy zatrzymał się
z ostrym szarpnięciem, Leonia otworzyła błyskawicznie drzwi.
Ściskając w ręku torbę, wyskoczyła na peron. Przypomniała sobie
o pieniądzach i odwróciła się.
— Jak tylko zdobędę pieniądze, natychmiast je panu odeślę.
Dziękuję raz jeszcze.
— Proszę poczekać. Może panią podwieźć? Przecież nie zna
pani Paryża.
— Nie, proszę, nie...
Biegła peronem z rozwianymi włosami, a jabłka wysypywały
się z koszyka. Widział jeszcze, jak toruje sobie drogę przez tłum
przy barierze. Po chwili zniknęła w ciemnościach.
— Ciekawe, co się z nią stanie... — mruknął idąc powoli do
wyjścia.
2.
kwadratowej sylwetce. W prowadzeniu pensjonatu łączyła energię
z humorem, a jej naczelną zasadą było przyjmowanie wyłącznie
kobiet. Swego czasu mężczyźni sprawiali jej zbyt wiele kłopotów.
Każdy uwodził pierwszą napotkaną dziewczynę, by natychmiast
zająć się następną. Okropne były potem te wszystkie wybuchy
zazdrości.
Prowadziła pensjonat zaliczający się do domów niewątpliwie
szanowanych i lubiła swoje dziewczęta — młode damy z kabaretów
całego miasta. Dawno temu też była artystką — śpiewała niemal
na wszystkich scenach Paryża — i teraz czerpała przyjemność
z kierowania karierą oraz obserwowania sercowych perypetii „jej
dziewcząt".
Należała do kobiet, które wiedzą, czego chcą od życia, a tego
ranka potrzebna jej była właśnie pomoc kuchenna. Ostatnia odeszła,
by pielęgnować chorą matkę i madame czuła się niczym statek,
który utknął na mieliźnie. Wściekła kucharka stwierdziła, że nie
weźmie się do przygotowania obiadu, jeśli nie dostanie kogoś do
czyszczenia warzyw i zmywania naczyń. Gdy Leonia pojawiła się
na progu pensjonatu, po prostu spadła madame z nieba.
— Masz szczęście — usłyszała dziewczyna. — W Paryżu
niełatwo dostać zajęcie, a ty za pracę u mnie będziesz miała pokój
i wyżywienie.
adame Artois była potężną kobietą,
o przypominającej ciężki okręt wojennyM
Na twarzy dziewczyny odmalowała się tak wielka ulga, że
madame Artois zastanawiała się przez chwilę, co by się stało, gdyby
jej odmówiła. Najwyraźniej ta mała przybyła do Paryża jak one
wszystkie — bez pieniędzy i jakichkolwiek widoków na przyszłość;
z pewnością nie miała nawet pojęcia, co będzie robić, gdy już
znajdzie się w mieście. W ich wieku, pomyślała z mimowolnym
westchnieniem nad lekkomyślnością młodości, już samo przybycie
tutaj wydaje się rozwiązaniem.
— Dziękuję pani, zaraz biorę się do roboty.
Nie dając madame Artois czasu na zmianę decyzji, Leonia
zrzuciła pośpiesznie płaszcz. Wstawiła talerze do zlewu i zanurzyła
zmarznięte ręce w gorących mydlinach. Powoli wracało jej czucie
w palcach. Nigdy nie przypuszczała, że można odczuwać takie
szczęście przy zmywaniu naczyń.
Maleńki pokoik na poddaszu był czysty i ciepły, a zasłane
pierzyną żelazne łóżko wygodne. Rozpakowała swe ubogie mienie.
Umieściła dwie sukienki w szafie, a zacerowane wełniane poń
czochy i komplet praktycznej ciepłej bielizny schowała porządnie
złożone do komody, na której postawiła kilka książek oraz swoje
lalki. Właściwie nie były to lalki, tylko małe, dziwnie rzeźbione
figurki, ale nigdy nie miała innych zabawek, a poza tym należały
do jej ojca. Przypuszczała, że są egipskie. Kot nie przypominał
zupełnie tych, które widywała w wiejskich gospodarstwach. Ze
swoją małą trójkątną główką i skośnymi oczami sprawiał wrażenie
gładkiego i wyniosłego. W dzieciństwie uwielbiała go. I ta druga
figurka; trudno powiedzieć — lwicy czy kobiety. W rzeczywistości
i jedno, i drugie: głowa lwicy osadzona na ciele kobiety. Zawsze
uważała ją za bardzo piękną. Przesunęła palcami po symbolach,
wyrzeźbionych wokół podstawy. Setki razy zastanawiała się, czy
te symbole mają jakieś znaczenie, a jeśli tak, to jakie.
Odetchnęła z ulgą. Ma już dom. Noc w lodowatym, biednym
pokoiku przy stacji kosztowała dokładnie połowę sumy przeznaczo
nej na pierwszy tydzień. Wydatek zaszokował i przeraził dziewczy
nę. Gdyby nie wytworny pan z pociągu, źle by z nią było.
W dodatku polecił ją madame Artois... Musi oddać dług jak
najszybciej. Najważniejsze jednak, że jest tutaj. To jej pierwszy
dzień w Paryżu i ma już pracę. Czegóż można więcej chcieć?
Cierpliwości, myślała trzy miesiące później, gdy wsparta na
łokciach wyglądała przez okno maleńkiego pokoiku na ostatnim
piętrze wysokiej, wąskiej kamienicy przy Boulevard des Artistes.
Musi być cierpliwa. Spojrzała w dół. Gwarne ulice i place Paryża
wyglądały, jakby zapraszały do jakiejś podniecającej gry. Tylko jak
ona ma się do tej gry włączyć? Jakie są jej zasady? Jaka to cudowna
ingrediencja sprawia, że człowiek zaczyna „należeć" do Paryża?
Straszne miasto. Straszne i fascynujące zarazem. Te ulice
z kawiarniami i bistrami, teatrami i kabaretami, kasynami i skle
pami. Ci ludzie sprawiający wrażenie, że zajmują się samymi
cudownymi rzeczami; zapewne artyści, aktorki, pisarze i ludzie
z pewnością bardzo bogaci.
Oraz pomoce kuchenne!
Westchnęła ciężko i włożyła kapelusz. Pokonała biegiem siedem
kondygnacji schodów i znalazła się w kuchni. Wzięła niewielką
paczuszkę z kanapkami, które przygotowała sobie poprzedniego
wieczoru. Miała wolne. Było niedzielne popołudnie. Postanowiła
spędzić je tak jak zwykle. Znów wychodziła odkrywać dla siebie
miasto.
Skierowała się do Lasku Bulońskiego. Co chwilę przystawała na
zabudowanych wielkimi domami ulicach. Zaglądała przez ogrodze
nia, by choć w przelocie ujrzeć świetne marmurowe wnętrza, aż
groźne oko konsjerżki zmuszało ją do odejścia.
Zatłoczona kawiarnia przy placu Saint-Georges przyciągała
barwami i radością. Leonia przeszła z wahaniem kilka kroków. Bała
się wejść tam sama, była też zbyt oszczędna, aby tracić pieniądze.
Zdawało się, że każdy tutaj jest w towarzystwie. Nie wiedziała, czy
tak jej się tylko wydaje, czy też rzeczywiście wszyscy się tu znają.
Z wnętrza kawiarni wynurzyła się jakaś para. Zajęci poufałą
pogawędką ludzie szli trzymając się pod ręce, i mężczyzna pochylał
się nad kobietą, a ona unosiła ku niemu uśmiechniętą twarz. Leonia
wlepiła wzrok w elegancką damę. Ruszyła za nimi jak zahip
notyzowana. Nie mogła oderwać oczu od wytwornej sukni i pantofli
na wysokich cienkich obcasach. Przyciągana ciepłem ich intymno
ści przysunęła się bliżej, pragnąc stać się częścią obserwowanej
sceny. Przysłuchiwała się bezwstydnie ich rozmowie, aż zatrzymali
się nagle i spojrzeli na nią. Zawróciła speszona.
Usiadła na ławce, by zjeść kanapki. Karmiła drobne miejskie
ptaki, które zleciały się natychmiast nie wiadomo skąd. Patrzyła
na jeźdźców przejeżdżających obok na wspaniałych wierzchowcach
i wspominała konie, na których tak lubiła jeździć w rodzinnej
wiosce.
Ruszyła dalej. Lasek Buloński zaskakiwał ją co chwila. Za
trzymała się przed afiszem cyrku i przesunęła palcem po liście
występujących, a serce zabiło jej szybciej. Może wśród tych nazwisk
znajdzie nazwisko swego ojca? Oczywiście nie znalazła. W pobliżu
była sala tańca. Leonia odkryła ją już pierwszej niedzieli i co tydzień
ciągnęło ją do tego miejsca. Nigdy tam nie weszła, tylko obser
wowała z daleka. Słuchała muzyki, unoszącej się nad trawą, widziała
tancerki i dziewczęta takie jak ona, flirtujące z młodymi ludźmi
przy rozstawionych między drzewami stolikach. Zastanawiała się,
jak to jest, gdy się flirtuje. Westchnęła przygnębiona, odwracając
się od tego widoku. Cierpliwości, powtarzała znów sobie. Muszę
być cierpliwa. Któregoś dnia ja też się tam znajdę.
Niewątpliwie była samotna, ale niedzielne wieczory stanowiły
coś więcej niż tylko rekompensatę za samotne popołudnia. Wszys
tkie dziewczęta siedziały wtedy w domu. Nie musiały spieszyć się
do teatru i próżnowały, zabijając czas plotkami. To były najpięk
niejsze godziny tygodnia. Cały dom wydawał się inny — wyciszony
i spokojny. Leonia mogła rozkoszować się uwagą pozostałych
dziewcząt. Wolno jej było przysiąść z boku, gdzie słuchała rozmów
o ostatnich romansach i najnowszych gwiazdach kabaretu.
— Musimy zrobić coś z Leonią — rzekła Loulou, sącząc
koniak. Rozsiadła się wygodniej na pluszowej kanapie w salonie.
To był kolejny nudny niedzielny wieczór i Leonia przyniosła
im właśnie kawę.
— O czym ty mówisz, Loulou? — zastygła zaskoczona.
— Spójrz tylko na siebie — odparła Loulou. — Ze swoimi
włosami i pod całym tym okropnym ubraniem nie jesteś wcale
brzydka. — Ujęła Leonię pod brodę i uniosła jej twarz do
światła. — Tak, jesteś naprawdę ładna. A ty jak myślisz, Bella?
— Chciałabym mieć taką cerę — stwierdziła Bella, przyglą
dając się Leonii. — Nigdy nie będzie musiała używać pudru,
może tylko trochę różu, o tu, na kości policzkowe, żeby pod
kreślić oczy.
— A włosy — zaczęła Jolie, stając obok Belli — trzeba by
podpiąć do góry na czubku. O tak — ujęła w ręce włosy Leonii
i zademonstrowała, jak sobie to wyobraża.
— Nie utrzymają się — zaprotestowała Leonia. — Nigdy się
nie trzymają, choćbym nie wiem ile spinek w nie wpięła.
— Moja droga, to będzie część twojego uroku — uśmiechnęła
się frywolnie Bella. — Troszkę rozczochrana, troszkę niedbała.
Tak, to będzie bardzo pociągające. Ładny kontrast dla niewinności.
— No, dziewczęta, ostrożnie z Leonią — ostrzegła madame
Artois. — Nie wybiera się na scenę, a ja nie chcę, żeby wyglądała
pospolicie.
— Ależ madame Artois — obruszyła się Loulou — czy chce
pani powiedzieć, że my wyglądamy pospolicie?
— Oczywiście, że nie, lecz wy jesteście dziewczętami ze sceny,
a Leonia do takich nie należy. Nie mam nic przeciwko temu, by
wyglądała ładniej, Bóg widzi, jak by się jej to przydało, ale
uważajcie.
Madame Artois lubiła Leonię. Nie chciała, by ją zepsuły
i zbytnio uświadomiły. Widziała w swoim życiu wiele młodych
dziewcząt, które kończyły jako zmęczone życiem, przedwcześnie
postarzałe kobiety, przytłoczone latami spędzonymi w chórze.
Kobiety pijące zbyt wiele alkoholu, w których życiu było też zbyt
wielu mężczyzn.
— Bella, podaj puzderko ze szminkami i szczotkę — poleciła
Loulou — przerobimy ją. Siadaj, Kopciuszku — zwróciła się do
Leonii, wyciągając do niej wielką bombonierkę czekoladek, które
dostała od swego najnowszego wielbiciela.
Loulou była wysoką, zmysłową dziewczyną, skorą do śmiechu.
Lubiano ją w kabarecie i dobrze znano z wykonywan...