Elizabeth Adler
Grzechy młodości
(Indiscretions)
Przełożyła Katarzyna Przyboś.
1
1.
Londyn, 24 października
Venetia Haven, zamyślona, przemierzała szy...
4 downloads
9 Views
Elizabeth Adler
Grzechy młodości
(Indiscretions)
Przełożyła Katarzyna Przyboś.
1
1.
Londyn, 24 października
Venetia Haven, zamyślona, przemierzała szybkim krokiem Pont Street, przyciskając do
piersi naręcze jesiennych kwiatów od Harrodsa.
Była pewna, że Lydia Lancaster zapomniała je kupić, mimo że na kolacji miało być
kilkunastu gości. W domu stało mnóstwo przeróżnych kryształowych wazonów,
starodawnych, często bezcennych dzbanów, waz, mis i flakonów, ale zwykle tkwiły w nich
żałosne, oklapnięte badyle. Prawie każdy stół i półka były obsypane pyłkiem i zwiędłymi
płatkami. Lydia dostrzegała kwiaty tylko wtedy, kiedy kolorowe i świeże cudownie pachniały,
ale gdy więdły, przestawała je zauważać. Nie, nie była niewrażliwa, po prostu ciągle miała
tyle zajęć, że nie zastanawiała się nad przyszłością. Całą uwagę poświęcała sprawom
bieżącym. Przyjaciele tak naprawdę nie wiedzieli, czy kochają Lydię z powodu jej beztroski
i roztargnienia, czy pomimo tych cech. Umiała się bez reszty skoncentrować na problemach
osoby, z którą właśnie rozmawiała, i w tym tkwił jej niezwykły urok. Niestety, mimo
najlepszych chęci Lydii ta niewątpliwa zaleta wykluczała jednoczesne zajmowanie się tak
przyziemnymi sprawami, jak regularne posiłki, spacery z psami, punktualne odprowadzanie
dzieci do szkoły czy odstawianie samochodu do warsztatu. Venetia uwielbiała tę kobietę.
Przez całe lato Venetia starała się znaleźć odpowiedź na nurtujące ją problemy, które
dziś, w pierwszy szary październikowy dzień, całkowicie opanowały jej myśli i domagały się
rozwiązania.
Zatrzymała się na krawężniku przed przejściem dla pieszych, ledwie dostrzegając ruch
uliczny, który pod wieczór nasilał się coraz bardziej. Pasmo jej jasnoblond włosów
zatrzepotało w nagłym podmuchu zimowego wiatru, więc założyła je niecierpliwym gestem
za ucho. Wysoka i szczupła, była otulona przepięknym kremowym kaszmirowym płaszczem,
który Jenny kupiła dla niej u Alana Austina w Beverly Hills. Venetia włożyła do niego,
zgodnie z brytyjską modą, ciepłe prążkowane leginsy w kolorze karmelu i wygodne
mokasyny. Kiedy tak szła z naręczem brązowo-żółtych kwiatów, wyglądała jak prawdziwa
panienka z dobrego angielskiego domu. I była nią. No, nie całkiem, westchnęła. To był
właśnie jeden z tych nie rozwiązanych problemów. Jenny chciała ją ściągnąć do domu:
„Uważam, że tu powinnaś chodzić na uniwersytet, Venetio – oświadczyła stanowczo przez
telefon. – Brakuje mi ciebie.”
Nie ma to jak decyzja we właściwym momencie, rozżaliła się Venetia. Po całych
dwunastu latach. Teraz to Londyn jest dla mnie domem, a Los Angeles zagranicą. Przecież
chodzi o moje życie, pomyślała zbuntowana, i o moją przyszłość.
2
A cóż to takiego ta moja przyszłość? Co ja właściwie sobą reprezentuję? Uczyłam się
w najlepszych angielskich szkołach i skończyłam niedawno piekielnie trudną szkołę
gastronomiczną uzyskując elitarny dyplom szefa kuchni. Nie ma we mnie nic z mola
książkowego. Mam dziewiętnaście lat, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, dobrą figurę,
a znajomi twierdzą, że całkiem niebrzydka ze mnie dziewczyna. No i jestem córką Jenny
Haven.
Nagle aż podskoczyła: jakiś niecierpliwy taksówkarz zatrąbił, żeby wreszcie
zdecydowała się przejść, i przerwał ten pobieżny przegląd zalet i osiągnięć. Wcale nie była
pewna, czy fakt, że jest córką Jenny Haven, to zaleta czy utrudnienie życia. Zresztą, czy
wyliczone cechy mogły stanowić solidną podbudowę kariery zawodowej?
Szła szybko wydłużonym krokiem i wkrótce skręciła na Cadogan Square. Teraz nie ma
czasu na rozmyślania o przyszłości, skarciła się w myśli, patrząc na zegarek. W najlepszym
razie Lydia może nie zapomni o kupieniu czegoś do jedzenia dla gości.
Lydia uparła się, że na kolacji będą obowiązywały stroje wieczorowe. Z dwóch
powodów, wyjaśniła ze śmiechem: po pierwsze, kobiety pięknie wyglądają w eleganckich
sukniach, a te, które zaprosiła, w dodatku mogą sobie pozwolić na każdą kreację; po drugie,
kolację wydaje na cześć ważnego partnera handlowego swego męża, który przyjechał na
krótko do Londynu. Chciałaby pokazać temu Amerykaninowi, że w Anglii w dalszym ciągu
przywiązuje się dużą wagę do tradycji i życia na pewnym poziomie. „Wszystko to
z patriotycznych pobudek – oświadczyła Venetii – a Fitzgerald McBain powinien Bogu
dziękować, że będzie tu tylko przez parę dni, w przeciwnym razie musiałby wytrzymać
weekend na wsi ze wszystkimi szykanami!”
Dziewczyna uśmiechnęła się przekornie. Już sama kolacja u ekscentrycznych
Lancasterów stanowiła pewnego rodzaju wyzwanie, weekend zaś w ich wiejskim domu
niejednokrotnie wpędzał nowych gości w stan absolutnej paniki.
Venetia przeszła przez plac i brukowany podjazd przed domem i otworzyła drzwi białego
budynku o kapryśnej architekturze. Spędziła tu większość wakacji szkolnych razem ze
swoją przyjaciółką Kate Lancaster. Dzięki szczodrości i serdeczności Lancasterów stała się
częścią ich dużej rodziny. Po ukończeniu elitarnego liceum mieszkała z nimi nadal jako
„sublokatorka” – tak ją żartem nazywała Lydia, gdyż Jenny uparła się, żeby płacić
Lancasterom za mieszkanie i wyżywienie córki.
W holu pełnym przywiędłych kwiatów, wyłożonym zielono-białym dywanem
w geometryczne wzory projektu Davida Hicksa panowała złowróżbna cisza.
– O mój Boże – jęknęła, kiedy weszła do salonu.
Czarny labrador leniwie pomachał ogonem na niewygodnej sofie obitej brokatem,
stojącej przed wygasłym kominkiem. Dwa małe teriery podbiegły w radosnych podskokach
3
ciesząc się, że wreszcie znalazł się ktoś, kto na pewno je nakarmi. Na niskim gerydonie przy
sofie stała taca z filiżankami po wczorajszej wieczornej kawie, a blaty stolików bibliotecznych
chippendale i antyczne lustra pokrywała nietknięta warstewka kurzu.
Venetia w towarzystwie psów przeszła przez hol i zajrzała do pokoju stołowego. Też nic!
Długi mahoniowy stół, który o tej porze powinien jarzyć się od lśniących waterfordzkich
kryształów, porcelany ze Spode i starych sreber Lancasterów, był pusty. Na półce mały
secesyjny kartierowski zegar wskazywał wpół do siódmej; gości zaproszono na wpół do
dziewiątej. Nic jeszcze nie zrobione... i ani śladu Lydii. Venetia wyobraziła sobie, jak to ten
Amerykanin, przybywszy prosto z kraju, gdzie wszystko jest zawsze na czas, a problemy nie
istnieją, przychodzi nic nie podejrzewając na kolację w angielskim domu. Złośliwy uśmieszek
rozjaśnił jej trójkątną twarzyczkę i duże szare oczy, kiedy wyobraziła sobie, jak facet ściska
nerwowo szklankę z drinkiem i stara się nie okazywać zdumienia, że oto godziny mijają,
a nic nie zwiastuje, że kolacja się w końcu odbędzie. Pewnie ma około pięćdziesiątki, jest
żonaty i będzie z dumą pokazywał zdjęcia trójki swoich dzieci, a jego żona codziennie
podaje kolację punktualnie o siódmej. Chyba trzeba będzie pomóc Lydii, pomyślała Venetia,
wychodząc z pustego pokoju i kierując się w stronę kuchni. W końcu dziewczyna
z dyplomem szkoły gastronomicznej potrafi przecież błyskawicznie zorganizować przyjęcie?
Trzasnęły frontowe drzwi i wesoło zadźwięczał jasny głos Kate:
– To ja. Jest tu kto?
Venetia wybiegła z kuchni za psami, które zaczęły obskakiwać Kate i radośnie ujadać.
– Cześć, misiaczki – Kate przytuliła je po kolei. – Cześć, Venetie.
Szybkie spojrzenie na Venetię – i już wiedziała, że w powietrzu wisi katastrofa.
– Co się stało? Henry puścił cię w trąbę? – wesołe ciemne oczy Kate przekornie patrzyły
na przyjaciółkę. – Nie, tylko nie to – zorientowała się w sytuacji. – Mamusia jeszcze nie
przyszła, na kolacji będzie tłum ludzi, nie ma nic do jedzenia, a w całym domu bałagan. –
Uśmiechnęła się z ironią. – Typowe dla Lancasterów! Peanie zjawi się o ósmej, z nadzieją
że wszystko da się jakoś urządzić w pięć minut!
– Nie ma szans. Obawiam się, że zostałyśmy same z tym pasztetem. Zapomniałyśmy,
że pani Jones wyjechała na urlop na Majorkę – W dodatku Marie-Therese doszła chyba do
wniosku, że to wszystko ją przerasta, i wzięła wolny dzień.
Kate westchnęła. Marie-Therese pracowała u Lancasterów jako pomoc domowa. Była
patologicznym leniem, ale Lydia nie dawała sobie wytłumaczyć, że trzeba zatrudnić kogoś
innego. „Pomyślcie o matce tego biedactwa we Francji – powtarzała za każdym razem,
kiedy dawano jej kolejny irytujący przykład nieudolności Marie-Therese. – Co ona sobie
pomyśli, jeśli wyrzucimy jej córkę na bruk i powiemy, że się do niczego nie nadaje?”
Tak więc Marie-Therese zostawała i z tygodnia na tydzień pracowała coraz gorzej.
4
– W kuchni są świeże kwiaty, trzeba nakryć do stołu, wyrzuć psa z sofy w salonie
i posprzątaj – powiedziała Venetia wybiegając z domu.
– A dokąd ty znowu idziesz?! – wrzasnęła Kate, kiedy Venetia zatrzaskiwała za sobą
drzwi.
– Po zakupy!
Jeśli weźmie mini morrisa i zaparkuje gdziekolwiek, nawet blokując inne samochody, to
zdąży do delikatesów na Sloane Street, zanim zostaną zamknięte. Pytania dotyczące
przyszłości Venetii Haven po raz kolejny zostały zepchnięte na dalszy plan.
Paryż, 24 października
Paris Haven odsunęła się od pokrytej papierami deski kreślarskiej i wyprostowała
obolałe plecy. Pracowała bez przerwy od wczesnego przedpołudnia, a już prawie
zmierzchało. Niecierpliwie przeczesała palcami długie, ciemne włosy i popatrzyła na
stalowego, oksydowanego гоllеха; zawsze nosiła go na prawym przegubie, była
leworęczna, więc przeszkadzałby jej przy szkicowaniu i cięciu tkanin. Dostała go dwa lata
temu na urodziny od Jenny. Paris przypomniała to sobie z uczuciem nieprzyjemnego
zaskoczenia. Ma już dwadzieścia cztery lata i jeszcze niczego nie osiągnęła. A Jenny nie
pozwala jej o tym zapomnieć. „Musisz się zawziąć – powtarza przez telefon. – Pnij się
w górę, bądź zawsze elegancka i pokazuj się wszędzie, gdzie należy bywać. Ty jedna masz
talent, Paris, i wiem, że ci się uda.” No, właśnie! Paris z poczuciem winy zerwała się
z krzesła. Na ósmą zaprosiła na drinka Amadea Vitrazziego, zostało jej tylko dziesięć minut
do jego przyjścia. Dobry Boże, nie zdawała sobie sprawy, że jest tak późno! Rozejrzała się
po ogromnym pokoju. Przez świetliki w suficie sączyło się szare październikowe światło:
w mieście, od którego wzięła swoje imię, zapadał wieczór.
Każda z trzech córek Jenny nosiła dziwne imię – kolejny ekscentryczny pomysł ich
matki. Gdyby wszystkie spędziły dzieciństwo w Los Angeles, nie byłoby to takie straszne,
ale mieszkać w Paryżu i mieć na imię Paris – to dopiero ciężka próba dla dziecka. Wolała
o tym zapomnieć. Dopiero jako szesnastolatka, kiedy rozwinęła swój własny, bardzo
indywidualny styl, poczuła, że może sprosta wyzwaniu, które kryje w sobie jej imię.
Długa pracownia na strychu z łazienką i maciupeńką kuchnią była jednocześnie
mieszkaniem i miejscem pracy. Panował tam zawsze straszliwy bałagan, wszędzie leżały
stosy nie dokończonych, odrzuconych szkiców i przeróżne próbki materiałów. Mimo tego
nieładu pracownia – tak jak sama Paris – urzekała przyjazną, odprężającą atmosferą.
Paris zostawiła zapaloną lampę nad deską kreślarską i w drugim – mieszkalnym –
końcu pracowni zaczęła gorączkowo poprawiać puchate poduszki na staromodnym
5
empirowym łóżku kupionym za pieniądze, które Jenny dała jej na urodziny. W skromnie
umeblowanym studio łoże to służyło jednocześnie do spania i jako kanapa. Jedna część
wyblakłej teatralnej kurtyny, wypatrzonej gdzieś na aukcji staroci, została przycięta
i wykorzystana jako kapa na łóżko, a druga, zawieszona na ozdobnym karniszu z brązu,
oddzielała część mieszkalną pokoju od kącika kuchennego i łazienki. Morelowa barwa
kurtyny stwarzała atmosferę intymności, kontrastując z bielą ścian. Większą część pokoju
zajmowały deska kreślarska, stół krawiecki i proste półki zapełnione różnymi materiałami
i projektami kreacji. Tkaniny tworzyły gamę żywych barw, jak na obrazach Matisse’a,
odcinając się od celowo neutralnego wystroju reszty pomieszczenia.
Po długich dniach spędzanych nad deską Paris była niemal oślepiona feerią
stworzonych przez siebie barw i najlepiej wypoczywała w utrzymanym w jednym kolorze
wnętrzu. Kiedy naprawdę się „wybiję”, pomyślała, kupię apartament przy bulwarze St-
Germain i urządzę całe mieszkanie na biało. No, może pozwolę sobie na błysk chromu i stali
tu i ówdzie, może będzie tam jakiś przepiękny nowoczesny Lalique i trochę starego
rtęciowanego szkła, ale nic więcej! A na razie musi wystarczyć mi to, co mam, westchnęła.
O Boże, już za pięć ósma, ona marnuje czas na rozmyślania, a trzeba jeszcze wziąć
prysznic i trochę się ogarnąć. Amadeo Vitrazzi to Włoch, więc może się spóźni, Włosi
zawsze się spóźniają. Popędziła za aksamitną kurtynę, zrzucając po drodze robocze dżinsy
i koszulkę. Malutka łazienka lśniła bielą kafelków, które Paris sama położyła, pracowicie
przyklejając za pomocą przedziwnej zaprawy, która okazała się za słaba. Teraz trzeba było
ciągle uzupełniać kolejne odpadające płytki. Paris była nieskończenie cierpliwą projektantką,
ale zupełnie nie miała głowy do rzeczy praktycznych.
Woda okazała się prawie całkiem ciepła, więc Paris z przyjemnością stała pod
prysznicem. Namydliła smukłe, szczupłe ciało, zadowolona ze swej eleganckiej, zgrabnej
sylwetki. Dzięki Bogu, odziedziczyła długie nogi i błękitne oczy po Jenny, rzęsy zaś, ciemne
i gęste, oraz kremową karnację – prawdopodobnie po ojcu.
Ostry dzwonek wyrwał ją z zamyślenia. Czyżby to już Amadeo? Nie, to tylko telefon – no
tak, jak zwykle, wystarczy wejść pod prysznic. Owinęła się ręcznikiem i pobiegła do aparatu,
zostawiając mokre ślady na drewnianych deskach. Telefon zamilkł. Kto to mógł być, do
cholery? Amadeo wymawiający się od wizyty? Nie, tylko nie to. Amadeo był ważny, był jej
potrzebny. A przynajmniej jego jedwab był jej potrzebny – bajeczny, najdelikatniejszy na
świecie, przepyszny jedwab z fabryk nad jeziorem Como. Jedwabie na satynie, miękkie
lejące się szarmezy, krepdeszyny i satynowe wszywki lśniące przygaszonym blaskiem na
kobietach ubranych w najnowsze kreacje Paris. Pod warunkiem że dostanie materiały za nie
wygórowaną cenę – i na kredyt. Ach, Amadeo Vitrazzi, pomyślała, zaciskając dłonie na
ręczniku i wpatrując się w telefon, sam nie wiesz, ile dla mnie znaczysz!
6
Zrobiło się już naprawdę późno, a ona w dodatku się zdenerwowała. Do diabła
z telefonem, trzeba się ubrać. Szafa zajmowała całą ścianę pokoju i mieściła w sobie
wszystkie modele Paris. Ponieważ nigdy nie było jej stać na modelkę, szyła wyłącznie na
swój rozmiar. Całe szczęście, że mam dobrą figurę, pomyślała, narzucając na siebie luźną
suknię z szafirowego jedwabiu. Zaczęła zapinać guziki, zatrzymała się nagle i spojrzała
w lustro – nie, nie ta. To nie jego jedwab. Amadeo powinien myśleć, że Paris nigdy nie
używa innych materiałów. I nie ten kolor. On ma oglądać kolory nowej kolekcji, więc nie
może go rozpraszać jej ubiór. Długa spódnica khaki, na to czarna dziana bluza bez rękawów
ściągnięta paskiem, a na nogi płócienne buciki khaki sięgające kostek. Paris przyjrzała się
sobie w lustrze: szykownie, ale nie sexy – dokładnie o to chodziło. Smużka żółci
i morelowego beżu na powieki, profesjonalne muśnięcie pędzelkiem, by położyć na policzki
nieco koralowego różu, lekki połysk pachnącej szminki na wargach – i gotowe. No, prawie.
Jeszcze tylko odrobina Cristalle – mmm, fantastycznie. Kiedyś będzie produkowała własną
markę perfum, jak Chanel. Paris popatrzyła na ścianę, na zdjęcie „Mademoiselle” [Tak
paryżanie nazywają Coco Chanel.] powiększone do rozmiarów plakatu, na jej pomarszczoną
ze starości twarz rozjaśnioną zwycięskim uśmieszkiem, na ten szeroki kapelusz włożony
szykownie na bakier – wciąż pociągająca osiemdziesięciolatka. Jej ideał. Paris może mieć
kiedyś równie potężny wpływ na świat mody. Jest tego świadoma. Tylko że na razie nikt
jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Na razie, powtórzyła z zaciętością.
Dzwonek! Już przyszedł. Paris Haven wzięła głęboki oddech i ostatni raz obejrzała się
w dużym potrójnym lustrze. Wysoko uniosła podbródek i płynnym krokiem podeszła do
drzwi, a jej uroczą twarz opromieniał uśmiech Jenny Haven.
Rzym, 24 października
India Haven ustawiła na marmurowej półce nad kominkiem sześć niewielkich akwarelek
z widokami Wenecji i odsunęła się nieco, żeby im się przyjrzeć. Patrzyła krytycznie, a jej
gładkie czoło przecięła zmarszczka. Na namalowanie tych obrazków poświęciła trzy
pracowite, pełne skupienia tygodnie. Zręcznymi pociągnięciami pędzla udało jej się
uchwycić bladą kolorystykę pierwszych jesiennych mgieł spowijających uliczki magicznego
miasta na wodzie. Pejzaże oprawne w stare ramy, które India wyszukiwała w małych
rzymskich antykwariatach, były urocze.
Westchnęła. Tak, urocze – idealna charakterystyka, ale nie nadawały się do
poważniejszych galerii. A jednak Marella wystawiała je na honorowym miejscu w swoim
małym butiku na rogu via Margutta i zawsze szybko się sprzedawały. Naturalnie kartka
informująca wprost, że są to akwarele Indii Haven (córki Jenny Haven), ściągała rzesze
7
turystów. Marella Rinaldi miała głowę do interesów, więc jeśli India była w sklepie, a trafił się
akurat potencjalny nabywca, obrazki i autorka stawały się niemal obiektem sprzedaży
wiązanej, a cena natychmiast szła o połowę w górę. Akwarele kupowali głównie Amerykanie,
dla których Jenny Haven była wyśnionym ideałem. Indię zawsze zdumiewało, że ci obcy
ludzie tak poufale rozprawiają o jej matce, często opowiadając o niej zupełnie nieznane
anegdoty. Opowieść o spotkaniu w Rzymie córki Jenny i o tym, jak kupili jej obrazek, będzie
jeszcze długo powtarzana jako główny punkt programu na wielu towarzyskich spotkaniach
w Teksasie lub Illinois – choć inne wakacyjne wspomnienia dawno pójdą w zapomnienie.
India rozchmurzyła się i nastrój zaczął jej się poprawiać. Zebrała obrazki z półki, owinęła
bibułką i wsunęła do tekturowych pudełeczek. Pasowały jak ulał. Jeszcze obwiązać każde
cytrynową wstążką i oto wymarzona, idealna pamiątka z Włoch. „Wspomnienia z Włoch
pędzla Indii Haven – z uśmieszkiem przypomniała sobie słowa Fabrizia Parol ego. – Opakuj
je ładnie, Indio. Zawsze trzeba dodać jakiś niby to darmowy drobiazg, a wtedy można sobie
policzyć i dziesięć procent więcej.” Miał rację, jego słowa sprawdzały się za każdym razem.
Wszyscy zachwycali się ślicznym pudełeczkiem i wstążeczką prawie tak samo jak
akwarelkami. Tak, tak, naprawdę potrafię zadowolić swoich klientów, pomyślała, układając
pudełka na dnie dużej czarnej torby od Gucciego i zarzucając ją na ramię. Tych sześć
obrazków akurat starczy na czynsz za dwa miesiące.
Rzuciła okiem na swoje odbicie w ogromnym lustrze zawieszonym nad kominkiem
i z bocznej kieszeni torby szybko wydobyła szminkę. Szkarłatny akcent na pełnych wargach,
współgrający z odcieniem nowego swetra od Ginocchiettiego, lekkie muśnięcie loczków na
czubku głowy, przyczesanie sięgającego łopatek końskiego ogona – i już jest gotowa. Na
pewno? Odwróciła się z wahaniem i przyjrzała dokładniej swojemu odbiciu. Z lustra
spojrzały na nią wielkie brązowe oczy: niebieskawy odcień gałki oznaczał zdrowie. Nos
miała mały i prosty. Na wargach wykwitł uśmiech – ładna jestem, pomyślała, czasami nawet
urocza, jak te obrazki. Do większych galerii się nie nadaję, ale w bardziej przyziemnych
miejscach cieszę się dużym wzięciem! Dlaczego więc, u diabła, Fabrizio jeszcze się we
mnie nie zakochał? Dlatego że mierzę tylko metr pięćdziesiąt osiem? Może on rzeczywiście
woli wysokie kobiety. Przez chwilę kołysała się na obcasach czarnych szpilek. Z wysoko
upiętymi lokami i w tych butach wygląda chyba na metr sześćdziesiąt pięć? Życie zatruwała
jej myśl, że nie dorównuje wzrostem Paris ani Vennie. Obie siostry odziedziczyły po matce
długie nogi i elegancką sylwetkę, która świetnie prezentowała się prawie w każdym stroju.
A ona zawsze musi uważać, co na siebie wkłada. W dodatku od kiedy skończyła czternaście
lat, miała obfity biust. Przekonała się jednak, że mężczyźni uważają ją za szalenie
atrakcyjną kobietę, mimo że w odróżnieniu od sióstr nigdy nie będzie miała tak smukłej
sylwetki jak modelka.
8
– Mniejsza i okrąglejsza – powiedziała jej Jenny. – Taka byłaś już od urodzenia.
Oczywiście masz sylwetkę ojca, nie moją.
W domu Havenów niezbyt często rozmawiało się o ojcach. India wiedziała swoje i nie
drążyła tematu.
...