Elizabeth Adler
Grzechy młodości
(Indiscretions)
Przełożyła Katarzyna Przyboś.
1.
Londyn, 24 października
Venetia Haven, zamyślona, przemierzała szybk...
3 downloads
8 Views
Elizabeth Adler
Grzechy młodości
(Indiscretions)
Przełożyła Katarzyna Przyboś.
1.
Londyn, 24 października
Venetia Haven, zamyślona, przemierzała szybkim krokiem Pont Street, przyciskając do piersi
naręcze jesiennych kwiatów od Harrodsa.
Była pewna, że Lydia Lancaster zapomniała je kupić, mimo że na kolacji miało być
kilkunastu gości. W domu stało mnóstwo przeróżnych kryształowych wazonów, starodawnych,
często bezcennych dzbanów, waz, mis i flakonów, ale zwykle tkwiły w nich żałosne, oklapnięte
badyle. Prawie każdy stół i półka były obsypane pyłkiem i zwiędłymi płatkami. Lydia
dostrzegała kwiaty tylko wtedy, kiedy kolorowe i świeże cudownie pachniały, ale gdy więdły,
przestawała je zauważać. Nie, nie była niewrażliwa, po prostu ciągle miała tyle zajęć, że nie
zastanawiała się nad przyszłością. Całą uwagę poświęcała sprawom bieżącym. Przyjaciele tak
naprawdę nie wiedzieli, czy kochają Lydię z powodu jej beztroski i roztargnienia, czy pomimo
tych cech. Umiała się bez reszty skoncentrować na problemach osoby, z którą właśnie
rozmawiała, i w tym tkwił jej niezwykły urok. Niestety, mimo najlepszych chęci Lydii ta
niewątpliwa zaleta wykluczała jednoczesne zajmowanie się tak przyziemnymi sprawami, jak
regularne posiłki, spacery z psami, punktualne odprowadzanie dzieci do szkoły czy odstawianie
samochodu do warsztatu. Venetia uwielbiała tę kobietę.
Przez całe lato Venetia starała się znaleźć odpowiedź na nurtujące ją problemy, które dziś,
w pierwszy szary październikowy dzień, całkowicie opanowały jej myśli i domagały się
rozwiązania.
Zatrzymała się na krawężniku przed przejściem dla pieszych, ledwie dostrzegając ruch
uliczny, który pod wieczór nasilał się coraz bardziej. Pasmo jej jasnoblond włosów zatrzepotało
w nagłym podmuchu zimowego wiatru, więc założyła je niecierpliwym gestem za ucho. Wysoka
i szczupła, była otulona przepięknym kremowym kaszmirowym płaszczem, który Jenny kupiła
dla niej u Alana Austina w Beverly Hills. Venetia włożyła do niego, zgodnie z brytyjską modą,
ciepłe prążkowane leginsy w kolorze karmelu i wygodne mokasyny. Kiedy tak szła z naręczem
brązowo-żółtych kwiatów, wyglądała jak prawdziwa panienka z dobrego angielskiego domu.
I była nią. No, nie całkiem, westchnęła. To był właśnie jeden z tych nie rozwiązanych
problemów. Jenny chciała ją ściągnąć do domu: „Uważam, że tu powinnaś chodzić na
uniwersytet, Venetio – oświadczyła stanowczo przez telefon. – Brakuje mi ciebie.”
Nie ma to jak decyzja we właściwym momencie, rozżaliła się Venetia. Po całych dwunastu
latach. Teraz to Londyn jest dla mnie domem, a Los Angeles zagranicą. Przecież chodzi o moje
życie, pomyślała zbuntowana, i o moją przyszłość.
A cóż to takiego ta moja przyszłość? Co ja właściwie sobą reprezentuję? Uczyłam się
w najlepszych angielskich szkołach i skończyłam niedawno piekielnie trudną szkołę
gastronomiczną uzyskując elitarny dyplom szefa kuchni. Nie ma we mnie nic z mola
książkowego. Mam dziewiętnaście lat, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, dobrą figurę, a znajomi
twierdzą, że całkiem niebrzydka ze mnie dziewczyna. No i jestem córką Jenny Haven.
Nagle aż podskoczyła: jakiś niecierpliwy taksówkarz zatrąbił, żeby wreszcie zdecydowała się
przejść, i przerwał ten pobieżny przegląd zalet i osiągnięć. Wcale nie była pewna, czy fakt, że
jest córką Jenny Haven, to zaleta czy utrudnienie życia. Zresztą, czy wyliczone cechy mogły
stanowić solidną podbudowę kariery zawodowej?
Szła szybko wydłużonym krokiem i wkrótce skręciła na Cadogan Square. Teraz nie ma czasu
na rozmyślania o przyszłości, skarciła się w myśli, patrząc na zegarek. W najlepszym razie Lydia
może nie zapomni o kupieniu czegoś do jedzenia dla gości.
Lydia uparła się, że na kolacji będą obowiązywały stroje wieczorowe. Z dwóch powodów,
wyjaśniła ze śmiechem: po pierwsze, kobiety pięknie wyglądają w eleganckich sukniach, a te,
które zaprosiła, w dodatku mogą sobie pozwolić na każdą kreację; po drugie, kolację wydaje na
cześć ważnego partnera handlowego swego męża, który przyjechał na krótko do Londynu.
Chciałaby pokazać temu Amerykaninowi, że w Anglii w dalszym ciągu przywiązuje się dużą
wagę do tradycji i życia na pewnym poziomie. „Wszystko to z patriotycznych pobudek –
oświadczyła Venetii – a Fitzgerald McBain powinien Bogu dziękować, że będzie tu tylko przez
parę dni, w przeciwnym razie musiałby wytrzymać weekend na wsi ze wszystkimi szykanami!”
Dziewczyna uśmiechnęła się przekornie. Już sama kolacja u ekscentrycznych Lancasterów
stanowiła pewnego rodzaju wyzwanie, weekend zaś w ich wiejskim domu niejednokrotnie
wpędzał nowych gości w stan absolutnej paniki.
Venetia przeszła przez plac i brukowany podjazd przed domem i otworzyła drzwi białego
budynku o kapryśnej architekturze. Spędziła tu większość wakacji szkolnych razem ze swoją
przyjaciółką Kate Lancaster. Dzięki szczodrości i serdeczności Lancasterów stała się częścią ich
dużej rodziny. Po ukończeniu elitarnego liceum mieszkała z nimi nadal jako „sublokatorka” – tak
ją żartem nazywała Lydia, gdyż Jenny uparła się, żeby płacić Lancasterom za mieszkanie
i wyżywienie córki.
W holu pełnym przywiędłych kwiatów, wyłożonym zielono-białym dywanem
w geometryczne wzory projektu Davida Hicksa panowała złowróżbna cisza.
– O mój Boże – jęknęła, kiedy weszła do salonu.
Czarny labrador leniwie pomachał ogonem na niewygodnej sofie obitej brokatem, stojącej
przed wygasłym kominkiem. Dwa małe teriery podbiegły w radosnych podskokach ciesząc się,
że wreszcie znalazł się ktoś, kto na pewno je nakarmi. Na niskim gerydonie przy sofie stała taca
z filiżankami po wczorajszej wieczornej kawie, a blaty stolików bibliotecznych chippendale
i antyczne lustra pokrywała nietknięta warstewka kurzu.
Venetia w towarzystwie psów przeszła przez hol i zajrzała do pokoju stołowego. Też nic!
Długi mahoniowy stół, który o tej porze powinien jarzyć się od lśniących waterfordzkich
kryształów, porcelany ze Spode i starych sreber Lancasterów, był pusty. Na półce mały secesyjny
kartierowski zegar wskazywał wpół do siódmej; gości zaproszono na wpół do dziewiątej. Nic
jeszcze nie zrobione... i ani śladu Lydii. Venetia wyobraziła sobie, jak to ten Amerykanin,
przybywszy prosto z kraju, gdzie wszystko jest zawsze na czas, a problemy nie istnieją,
przychodzi nic nie podejrzewając na kolację w angielskim domu. Złośliwy uśmieszek rozjaśnił
jej trójkątną twarzyczkę i duże szare oczy, kiedy wyobraziła sobie, jak facet ściska nerwowo
szklankę z drinkiem i stara się nie okazywać zdumienia, że oto godziny mijają, a nic nie
zwiastuje, że kolacja się w końcu odbędzie. Pewnie ma około pięćdziesiątki, jest żonaty i będzie
z dumą pokazywał zdjęcia trójki swoich dzieci, a jego żona codziennie podaje kolację
punktualnie o siódmej. Chyba trzeba będzie pomóc Lydii, pomyślała Venetia, wychodząc
z pustego pokoju i kierując się w stronę kuchni. W końcu dziewczyna z dyplomem szkoły
gastronomicznej potrafi przecież błyskawicznie zorganizować przyjęcie?
Trzasnęły frontowe drzwi i wesoło zadźwięczał jasny głos Kate:
– To ja. Jest tu kto?
Venetia wybiegła z kuchni za psami, które zaczęły obskakiwać Kate i radośnie ujadać.
– Cześć, misiaczki – Kate przytuliła je po kolei. – Cześć, Venetie.
Szybkie spojrzenie na Venetię – i już wiedziała, że w powietrzu wisi katastrofa.
– Co się stało? Henry puścił cię w trąbę? – wesołe ciemne oczy Kate przekornie patrzyły na
przyjaciółkę. – Nie, tylko nie to – zorientowała się w sytuacji. – Mamusia jeszcze nie przyszła, na
kolacji będzie tłum ludzi, nie ma nic do jedzenia, a w całym domu bałagan. – Uśmiechnęła się
z ironią. – Typowe dla Lancasterów! Peanie zjawi się o ósmej, z nadzieją że wszystko da się
jakoś urządzić w pięć minut!
– Nie ma szans. Obawiam się, że zostałyśmy same z tym pasztetem. Zapomniałyśmy, że pani
Jones wyjechała na urlop na Majorkę – W dodatku Marie-Therese doszła chyba do wniosku, że
to wszystko ją przerasta, i wzięła wolny dzień.
Kate westchnęła. Marie-Therese pracowała u Lancasterów jako pomoc domowa. Była
patologicznym leniem, ale Lydia nie dawała sobie wytłumaczyć, że trzeba zatrudnić kogoś
innego. „Pomyślcie o matce tego biedactwa we Francji – powtarzała za każdym razem, kiedy
dawano jej kolejny irytujący przykład nieudolności Marie-Therese. – Co ona sobie pomyśli, jeśli
wyrzucimy jej córkę na bruk i powiemy, że się do niczego nie nadaje?”
Tak więc Marie-Therese zostawała i z tygodnia na tydzień pracowała coraz gorzej.
– W kuchni są świeże kwiaty, trzeba nakryć do stołu, wyrzuć psa z sofy w salonie
i posprzątaj – powiedziała Venetia wybiegając z domu.
– A dokąd ty znowu idziesz?! – wrzasnęła Kate, kiedy Venetia zatrzaskiwała za sobą drzwi.
– Po zakupy!
Jeśli weźmie mini morrisa i zaparkuje gdziekolwiek, nawet blokując inne samochody, to
zdąży do delikatesów na Sloane Street, zanim zostaną zamknięte. Pytania dotyczące przyszłości
Venetii Haven po raz kolejny zostały zepchnięte na dalszy plan.
Paryż, 24 października
Paris Haven odsunęła się od pokrytej papierami deski kreślarskiej i wyprostowała obolałe
plecy. Pracowała bez przerwy od wczesnego przedpołudnia, a już prawie zmierzchało.
Niecierpliwie przeczesała palcami długie, ciemne włosy i popatrzyła na stalowego,
oksydowanego гоllеха; zawsze nosiła go na prawym przegubie, była leworęczna, więc
przeszkadzałby jej przy szkicowaniu i cięciu tkanin. Dostała go dwa lata temu na urodziny od
Jenny. Paris przypomniała to sobie z uczuciem nieprzyjemnego zaskoczenia. Ma już dwadzieścia
cztery lata i jeszcze niczego nie osiągnęła. A Jenny nie pozwala jej o tym zapomnieć. „Musisz się
zawziąć – powtarza przez telefon. – Pnij się w górę, bądź zawsze elegancka i pokazuj się
wszędzie, gdzie należy bywać. Ty jedna masz talent, Paris, i wiem, że ci się uda.” No, właśnie!
Paris z poczuciem winy zerwała się z krzesła. Na ósmą zaprosiła na drinka Amadea Vitrazziego,
zostało jej tylko dziesięć minut do jego przyjścia. Dobry Boże, nie zdawała sobie sprawy, że jest
tak późno! Rozejrzała się po ogromnym pokoju. Przez świetliki w suficie sączyło się szare
październikowe światło: w mieście, od którego wzięła swoje imię, zapadał wieczór.
Każda z trzech córek Jenny nosiła dziwne imię – kolejny ekscentryczny pomysł ich matki.
Gdyby wszystkie spędziły dzieciństwo w Los Angeles, nie byłoby to takie straszne, ale mieszkać
w Paryżu i mieć na imię Paris – to dopiero ciężka próba dla dziecka. Wolała o tym zapomnieć.
Dopiero jako szesnastolatka, kiedy rozwinęła swój własny, bardzo indywidualny styl, poczuła, że
może sprosta wyzwaniu, które kryje w sobie jej imię.
Długa pracownia na strychu z łazienką i maciupeńką kuchnią była jednocześnie mieszkaniem
i miejscem pracy. Panował tam zawsze straszliwy bałagan, wszędzie leżały stosy nie
dokończonych, odrzuconych szkiców i przeróżne próbki materiałów. Mimo tego nieładu
pracownia – tak jak sama Paris – urzekała przyjazną, odprężającą atmosferą.
Paris zostawiła zapaloną lampę nad deską kreślarską i w drugim – mieszkalnym – końcu
pracowni zaczęła gorączkowo poprawiać puchate poduszki na staromodnym empirowym łóżku
kupionym za pieniądze, które Jenny dała jej na urodziny. W skromnie umeblowanym studio łoże
to służyło jednocześnie do spania i jako kanapa. Jedna część wyblakłej teatralnej kurtyny,
wypatrzonej gdzieś na aukcji staroci, została przycięta i wykorzystana jako kapa na łóżko,
a druga, zawieszona na ozdobnym karniszu z brązu, oddzielała część mieszkalną pokoju od
kącika kuchennego i łazienki. Morelowa barwa kurtyny stwarzała atmosferę intymności,
kontrastując z bielą ścian. Większą część pokoju zajmowały deska kreślarska, stół krawiecki
i proste półki zapełnione różnymi materiałami i projektami kreacji. Tkaniny tworzyły gamę
żywych barw, jak na obrazach Matisse’a, odcinając się od celowo neutralnego wystroju reszty
pomieszczenia.
Po długich dniach spędzanych nad deską Paris była niemal oślepiona feerią stworzonych
przez siebie barw i najlepiej wypoczywała w utrzymanym w jednym kolorze wnętrzu. Kiedy
naprawdę się „wybiję”, pomyślała, kupię apartament przy bulwarze St-Germain i urządzę całe
mieszkanie na biało. No, może pozwolę sobie na błysk chromu i stali tu i ówdzie, może będzie
tam jakiś przepiękny nowoczesny Lalique i trochę starego rtęciowanego szkła, ale nic więcej!
A na razie musi wystarczyć mi to, co mam, westchnęła.
O Boże, już za pięć ósma, ona marnuje czas na rozmyślania, a trzeba jeszcze wziąć prysznic
i trochę się ogarnąć. Amadeo Vitrazzi to Włoch, więc może się spóźni, Włosi zawsze się
spóźniają. Popędziła za aksamitną kurtynę, zrzucając po drodze robocze dżinsy i koszulkę.
Malutka łazienka lśniła bielą kafelków, które Paris sama położyła, pracowicie przyklejając za
pomocą przedziwnej zaprawy, która okazała się za słaba. Teraz trzeba było ciągle uzupełniać
kolejne odpadające płytki. Paris była nieskończenie cierpliwą projektantką, ale zupełnie nie miała
głowy do rzeczy praktycznych.
Woda okazała się prawie całkiem ciepła, więc Paris z przyjemnością stała pod prysznicem.
Namydliła smukłe, szczupłe ciało, zadowolona ze swej eleganckiej, zgrabnej sylwetki. Dzięki
Bogu, odziedziczyła długie nogi i błękitne oczy po Jenny, rzęsy zaś, ciemne i gęste, oraz
kremową karnację – prawdopodobnie po ojcu.
Ostry dzwonek wyrwał ją z zamyślenia. Czyżby to już Amadeo? Nie, to tylko telefon – no
tak, jak zwykle, wystarczy wejść pod prysznic. Owinęła się ręcznikiem i pobiegła do aparatu,
zostawiając mokre ślady na drewnianych deskach. Telefon zamilkł. Kto to mógł być, do cholery?
Amadeo wymawiający się od wizyty? Nie, tylko nie to. Amadeo był ważny, był jej potrzebny.
A przynajmniej jego jedwab był jej potrzebny – bajeczny, najdelikatniejszy na świecie,
przepyszny jedwab z fabryk nad jeziorem Como. Jedwabie na satynie, miękkie lejące się
szarmezy, krepdeszyny i satynowe wszywki lśniące przygaszonym blaskiem na kobietach
ubranych w najnowsze kreacje Paris. Pod warunkiem że dostanie materiały za nie wygórowaną
cenę – i na kredyt. Ach, Amadeo Vitrazzi, pomyślała, zaciskając dłonie na ręczniku i wpatrując
się w telefon, sam nie wiesz, ile dla mnie znaczysz!
Zrobiło się już naprawdę późno, a ona w dodatku się zdenerwowała. Do diabła z telefonem,
trzeba się ubrać. Szafa zajmowała całą ścianę pokoju i mieściła w sobie wszystkie modele Paris.
Ponieważ nigdy nie było jej stać na modelkę, szyła wyłącznie na swój rozmiar. Całe szczęście, że
mam dobrą figurę, pomyślała, narzucając na siebie luźną suknię z szafirowego jedwabiu. Zaczęła
zapinać guziki, zatrzymała się nagle i spojrzała w lustro – nie, nie ta. To nie jego jedwab.
Amadeo powinien myśleć, że Paris nigdy nie używa innych materiałów. I nie ten kolor. On ma
oglądać kolory nowej kolekcji, więc nie może go rozpraszać jej ubiór. Długa spódnica khaki, na
to czarna dziana bluza bez rękawów ściągnięta paskiem, a na nogi płócienne buciki khaki
sięgające kostek. Paris przyjrzała się sobie w lustrze: szykownie, ale nie sexy – dokładnie o to
chodziło. Smużka żółci i morelowego beżu na powieki, profesjonalne muśnięcie pędzelkiem, by
położyć na policzki nieco koralowego różu, lekki połysk pachnącej szminki na wargach –
i gotowe. No, prawie. Jeszcze tylko odrobina Cristalle – mmm, fantastycznie. Kiedyś będzie
produkowała własną markę perfum, jak Chanel. Paris popatrzyła na ścianę, na zdjęcie
„Mademoiselle” [Tak paryżanie nazywają Coco Chanel.] powiększone do rozmiarów plakatu, na jej
pomarszczoną ze starości twarz rozjaśnioną zwycięskim uśmieszkiem, na ten szeroki kapelusz
włożony szykownie na bakier – wciąż pociągająca osiemdziesięciolatka. Jej ideał. Paris może
mieć kiedyś równie potężny wpływ na świat mody. Jest tego świadoma. Tylko że na razie nikt
jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Na razie, powtórzyła z zaciętością.
Dzwonek! Już przyszedł. Paris Haven wzięła głęboki oddech i ostatni raz obejrzała się
w dużym potrójnym lustrze. Wysoko uniosła podbródek i płynnym krokiem podeszła do drzwi,
a jej uroczą twarz opromieniał uśmiech Jenny Haven.
Rzym, 24 października
India Haven ustawiła na marmurowej półce nad kominkiem sześć niewielkich akwarelek
z widokami Wenecji i odsunęła się nieco, żeby im się przyjrzeć. Patrzyła krytycznie, a jej gładkie
czoło przecięła zmarszczka. Na namalowanie tych obrazków poświęciła trzy pracowite, pełne
skupienia tygodnie. Zręcznymi pociągnięciami pędzla udało jej się uchwycić bladą kolorystykę
pierwszych jesiennych mgieł spowijających uliczki magicznego miasta na wodzie. Pejzaże
oprawne w stare ramy, które India wyszukiwała w małych rzymskich antykwariatach, były
urocze.
Westchnęła. Tak, urocze – idealna charakterystyka, ale nie nadawały się do poważniejszych
galerii. A jednak Marella wystawiała je na honorowym miejscu w swoim małym butiku na rogu
via Margutta i zawsze szybko się sprzedawały. Naturalnie kartka informująca wprost, że są to
akwarele Indii Haven (córki Jenny Haven), ściągała rzesze turystów. Marella Rinaldi miała
głowę do interesów, więc jeśli India była w sklepie, a trafił się akurat potencjalny nabywca,
obrazki i autorka stawały się niemal obiektem sprzedaży wiązanej, a cena natychmiast szła
o połowę w górę. Akwarele kupowali głównie Amerykanie, dla których Jenny Haven była
wyśnionym ideałem. Indię zawsze zdumiewało, że ci obcy ludzie tak poufale rozprawiają o jej
matce, często opowiadając o niej zupełnie nieznane anegdoty. Opowieść o spotkaniu w Rzymie
córki Jenny i o tym, jak kupili jej obrazek, będzie jeszcze długo powtarzana jako główny punkt
programu na wielu towarzyskich spotkaniach w Teksasie lub Illinois – choć inne wakacyjne
wspomnienia dawno pójdą w zapomnienie.
India rozchmurzyła się i nastrój zaczął jej się poprawiać. Zebrała obrazki z półki, owinęła
bibułką i wsunęła do tekturowych pudełeczek. Pasowały jak ulał. Jeszcze obwiązać każde
cytrynową wstążką i oto wymarzona, idealna pamiątka z Włoch. „Wspomnienia z Włoch pędzla
Indii Haven – z uśmieszkiem przypomniała sobie słowa Fabrizia Parol ego. – Opakuj je ładnie,
Indio. Zawsze trzeba dodać jakiś niby to darmowy drobiazg, a wtedy można sobie policzyć
i dziesięć procent więcej.” Miał rację, jego słowa sprawdzały się za każdym razem. Wszyscy
zachwycali się ślicznym pudełeczkiem i wstążeczką prawie tak samo jak akwarelkami. Tak, tak,
naprawdę potrafię zadowolić swoich klientów, pomyślała, układając pudełka na dnie dużej
czarnej torby od Gucciego i zarzucając ją na ramię. Tych sześć obrazków akurat starczy na
czynsz za dwa miesiące.
Rzuciła okiem na swoje odbicie w ogromnym lustrze zawieszonym nad kominkiem
i z bocznej kieszeni torby szybko wydobyła szminkę. Szkarłatny akcent na pełnych wargach,
współgrający z odcieniem nowego swetra od Ginocchiettiego, lekkie muśnięcie loczków na
czubku głowy, przyczesanie sięgającego łopatek końskiego ogona – i już jest gotowa. Na pewno?
Odwróciła się z wahaniem i przyjrzała dokładniej swojemu odbiciu. Z lustra spojrzały na nią
wielkie brązowe oczy: niebieskawy odcień gałki oznaczał zdrowie. Nos miała mały i prosty. Na
wargach wykwitł uśmiech – ładna jestem, pomyślała, czasami nawet urocza, jak te obrazki. Do
większych galerii się nie nadaję, ale w bardziej przyziemnych miejscach cieszę się dużym
wzięciem! Dlaczego więc, u diabła, Fabrizio jeszcze się we mnie nie zakochał? Dlatego że
mierzę tylko metr pięćdziesiąt osiem? Może on rzeczywiście woli wysokie kobiety. Przez chwilę
kołysała się na obcasach czarnych szpilek. Z wysoko upiętymi lokami i w tych butach wygląda
chyba na metr sześćdziesiąt pięć? Życie zatruwała jej myśl, że nie dorównuje wzrostem Paris ani
Vennie. Obie siostry odziedziczyły po matce długie nogi i elegancką sylwetkę, która świetnie
prezentowała się prawie w każdym stroju. A ona zawsze musi uważać, co na siebie wkłada.
W dodatku od kiedy skończyła czternaście lat, miała obfity biust. Przekonała się jednak, że
mężczyźni uważają ją za szalenie atrakcyjną kobietę, mimo że w odróżnieniu od sióstr nigdy nie
będzie miała tak smukłej sylwetki jak modelka.
– Mniejsza i okrąglejsza – powiedziała jej Jenny. – Taka byłaś już od urodzenia. Oczywiście
masz sylwetkę ojca, nie moją.
W domu Havenów niezbyt często rozmawiało się o ojcach. India wiedziała swoje i nie
drążyła tematu.
Tak więc pozostał...