ELIZABETH ADLER
TAJEMNICA WILLI MIMOZA
„Przed wszystkim, co żyje, Niebiosa skrywają księgę przeznaczenia."
Alexander Pope, An Essay on Man
„Z pewności...
3 downloads
7 Views
ELIZABETH ADLER
TAJEMNICA WILLI MIMOZA
„Przed wszystkim, co żyje, Niebiosa skrywają księgę przeznaczenia."
Alexander Pope, An Essay on Man
„Z pewnością w życiu każdego człowieka istnieją rozmaite relacje i poplątania,
które zdają się podporządkowane kategorii przypadku, a w rzeczywistości okazują
się działaniem ręki Boga."
Sir Thomas Browne, Religio Medici
Prolog
Przed halą przylotów lotniska San Francisco zatrzymał się samochód. Wysiadł z
niego wysoki, jasnowłosy, przystojny mężczyzna. Jego umięśnione ciało z pewnością
wyglądało równie dobrze w ubraniu jak i bez, a do swobodnego, lekko wyniosłego
sposobu bycia lepiej pasowałby ferrari czy sportowy dżip niż wynajęty biały lincoln,
którym przyjechał. Mężczyzna spojrzał niecierpliwie na zegarek. Wieczorny samolot z
Honolulu miał opóźnienie, a parkowanie dłuższe niż kilka minut było ryzykowne.
Gdyby pojawiła się policja, musiałby odjechać albo zapłacić mandat. Szybkim
krokiem wszedł więc do hali i sprawdził na ekranie czas przylotu. Samolot wylądował
przed pięcioma minutami.
Wyszedł na zewnątrz i z rękami w kieszeniach, oparty o samochód, obserwował
drzwi. Uśmiechnął się, kiedy wreszcie ją zobaczył. Dziewczyna szła w kierunku
postoju taksówek, a miękkie włosy koloru miedzi kołysały się wokół jej ramion. Nawet
go nie zauważyła, gdy podszedł z tyłu. Gwałtownie wciągnęła powietrze, czując na
ramieniu ukłucie igły. Przerażone brązowe oczy rozpoznały go, a on uśmiechnął się do
niej. Niemal bez jęku osunęła mu się w ramiona. Bez trudu wrzucił ją na tylne
siedzenie. Pośpiesznie okrył ciało kocem, usiadł za kierownicą i wmieszał się w sznur
samochodów wlokący się w kierunku miasta. Wzruszył ramionami i zapalił papierosa.
Do licha, nie musiał się przecież śpieszyć. Jeśli można się tak wyrazić - miał mnóstwo
czasu do zabicia.
Czterdzieści minut później zaparkował samochód na ulicy Battery. Wysiadł i
otworzył tylne drzwi, by sprawdzić, co dzieje się z dziewczyną. Uniósł jej powieki i
zmierzył puls. Wydawała się nieprzytomna. Żadnych kłopotów. Zepchnął dziewczynę
na podłogę, nakrył kocem i zamknął samochód. Potem zapalił papierosa i niedbałym
krokiem ruszył do mieszczącej się za rogiem restauracji II Fornaio.
W środku było tłoczno. Mężczyzna przepchnął się do baru, zamówił piwo i małą
pizzę z mozzarellą, anchois, oliwkami i kaparami. Czekając, sprawdził w gazecie
wyniki rozgrywek koszykówki. Zjadł pizzę, wypił jeszcze jedno piwo, a potem ulegając
słabości do słodyczy zamówił tiramisu.
- Smakuje niebiańsko - odezwała się siedząca obok młoda kobieta. - Sama nigdy
nie mogę się mu oprzeć.
Sączyła margaritę. Miała długie do ramion rude włosy i była mniej więcej w tym
samym wieku co uśpiona narkotykiem dziewczyna w samochodzie. Dawała mu do
zrozumienia, że jej się podoba. Mężczyzna wzruszył jednak ramionami.
- Raz na jakiś czas nie zaszkodzi - rzucił i poprosił o rachunek.
Widział, że czeka na jego reakcję, ale odwrócił się i skierował do kasy przy
drzwiach. Czuł na sobie jej zdziwione spojrzenie. Była ładna i nie przyzwyczajona do
porażek. Tylko że tego wieczoru podrywała niewłaściwego faceta.
Mężczyzna otworzył samochód, uniósł koc i jeszcze raz sprawdził, co się dzieje z
dziewczyną. Była wciąż nieprzytomna. Usiadł więc za kierownicą i ruszył w kierunku
ulicy Embarcadero. Wiedział dokładnie, dokąd jedzie, ale było jeszcze ciągle za
wcześnie - za dużo samochodów, ludzi i świateł.
Jechał wolno przez miasto, krążąc ulicami, aż w końcu skierował się na północ.
Minął elegancką dzielnicę, pole golfowe i dotarł do miejsca, gdzie szosa biegła wzdłuż
stromego, porośniętego lasem urwiska.
Zatrzymał samochód i wyciągnął dziewczynę. Jej bezwładne ciało oparło się o
niego. Dźwignął je przeklinając i powlókł pomiędzy drzewami, aż zatrzymał się na
małej polance u brzegu rozpadliny. Mgła opadła, a księżyc oświetlał skały, zarośla i
toczący się w dole strumień. Mężczyzna zawahał się, myśląc tęsknie o spoczywającym
w kieszeni pistolecie. Jedynym sposobem było jednak upozorowanie wypadku.
Uniósł dziewczynę i przez chwilę trzymał na rękach, chcąc złapać równowagę. A
potem z całą siłą przerzucił przez krawędź prosto w przepaść.
Jego ofiara nie wiedziała nawet, co się stało.
Księżyc zaszedł za chmury i znów nadpłynęła mgła. Mężczyzna wytężył słuch
chcąc usłyszeć odgłos upadku. Westchnął z zadowoleniem i odwrócił się. Pomiędzy
drzewami odnalazł drogę do samochodu. Przez gęstą mgłę pojechał wolno z
powrotem do swego apartamentu w jednym z najlepszych hoteli w mieście.
Rozdział 1.
Franco Mahoney, detektyw Wydziału Zabójstw Policji San Francisco, przyglądał
się beznamiętnie ludziom z brygady ratunkowej straży pożarnej zsuwającym się po
zboczu Rozpadliny Mitchella ku leżącemu w dole ciału. Było niemal niewidoczne.
Można było dostrzec jedynie stopę w czerwonym sandałku i wystające z zarośli ramię.
Poszycie zahamowało upadek, lecz nie zdołało uratować życia ofiary. Jej śmierć stanie
się kolejną nie rozwiązaną zagadką kryminalną. Chyba że Mahoney wykona swoje
zadanie i odnajdzie mordercę.
Popatrzył na zegarek. Była ósma rano. Nocna zmiana właśnie dobiegła końca i
Franco pomyślał tęsknie o tych szczęśliwych facetach, którzy udają się teraz do domu
albo na śniadanie do baru przy ulicy Brannan, gdzie mówiło się o najnowszych
zbrodniach czy po prostu, dla odprężenia, gadało o byle czym. To była długa noc. Jak
zwykle w jednym z zaułków doszło do zabójstwa pomiędzy członkami gangów
narkotycznych. Potem w nędznym pokoiku kamienicy czynszowej znaleziono
pchniętego nożem maleńkiego Chińczyka, z którego ciała wypłynęło więcej krwi, niż
Franco kiedykolwiek widział u rzeźnika. Wreszcie wyrzucone z samochodu zwłoki
mężczyzny. Przejechano po nich kilkakrotnie, zanim je odnaleziono, i stwierdzono, że
denat zginął wcześniej od kuli. O 7.34 przyszła wiadomość o odkryciu ciała
dziewczyny w Rozpadlinie Mitchella. Była kolej Franka. Pech na sam koniec zmiany.
W takie noce zastanawiał się czasem, czy słusznie zrobił zostając policjantem.
Westchnął przyglądając się polance na skraju rozpadliny. Kłębił się tam tłum
ludzi: ratownicy ze straży pożarnej i pogotowia ratunkowego, technicy laboratoryjni,
koroner i ekipa telewizyjnych wiadomości. Równie dużo miejsca zajmował
przywieziony tu sprzęt: kable, wyciągarki, drabiny, nosze, butle z tlenem, kroplówki i
kamery. Wilgotna, porośnięta trawą polanka zmieniła się w morze błota.
Przed przybyciem brygady ratunkowej udało się jedynie stwierdzić, że nie było
walki, a potem jakiekolwiek ślady zginęły bezpowrotnie w rozdeptanym błocie.
Kilku umundurowanych policjantów, z oczami wbitymi w ziemię, przeszukiwało
poszycie, ale Mahoney czuł w głębi duszy, że i tak niczego nie znajdą. Żadnych
oberwanych guzików, zaczepionych na gałęzi nitek, łusek z pistoletu.
„Cóż za beznadziejne miejsce zbrodni - uśmiechnął się żartobliwie, a potem
pomyślał tęsknie - Agatha Christie miałaby chociaż jeden doskonały odcisk stopy, a ja
mam jedynie zwłoki."
Odkąd brygada ratunkowa przybyła na miejsce, najważniejsze były zwłoki. Ze
wszystkim trzeba było poczekać, aż wydobędzie się je z rozpadliny, nawet jeśli
pociągało to za sobą zniszczenie dowodów. Kobieta leżąca tam w dole wykorzystywała
- prawdopodobnie po raz ostatni - swe prawa. Potem stanie się kolejną bezimienną
ofiarą, z tabliczką przyczepioną do palca u nogi, czekającą w zimnej stalowej
szufladzie miejskiej kostnicy na koronera, który przeprowadzi sekcję w celu ustalenia
przyczyn i okoliczności śmierci. Albo na wstrząśniętych rodziców lub zmartwioną -
albo i nie - krewną, która zacznie podejrzewać, że coś się stało z ciocią Flo, siostrą
Joleen czy kuzynką Peggy Sue, bo dawno jej nie widziano, i przyjdzie zasięgnąć
informacji.
Mahoney niechętnie zwrócił się w kierunku kamer telewizyjnych i zrelacjonował
w skrócie to, co było mu wiadome: ciało kobiety zostało odkryte wczesnym rankiem
przez mężczyznę wyprowadzającego psy na spacer. Nie, mężczyzna nie jest
podejrzany. Nie, nikt inny nie jest w tej chwili uznany za podejrzanego. Dziękuję i do
widzenia.
Franco Mahoney był policjantem od czternastu lat, z czego siedem przepracował
jako detektyw brygady Wydziału Zabójstw. Uchodził za jednego z najlepszych:
starannie analizował informacje i z uporem dążył do rozwiązania sprawy. Znany był z
tego, że nigdy nie wyrzucał z pamięci przebiegu śledztwa. Mogły minąć lata, a
Mahoney nie zapominał nie rozwiązanych zagadek. Fakty i zeznania tasowały mu się
w głowie nocą, a potem nagle wszystkie elementy układały się w całość. Dzięki
uporowi, ciężkiej pracy i intuicji zdobywał dowody w sprawach o morderstwo,
odłożonych do archiwum z adnotacją „nie rozwiązane".
Miał nosa do zabójców.
- Czuję ich. Są po prostu jak zepsute mięso - mówił reporterom, którzy lubili go,
ponieważ nigdy nie tracił poczucia humoru i opowiadał pikantne historyjki. Poza tym,
jako policjant, dobrze się prezentował w telewizji.
- Wyciągamy ją - krzyknął dowódca ekipy ratowniczej. Franco patrzył, jak
umocowane do wyciągarki nosze wyjeżdżają powoli na brzeg rozpadliny. Widział
więcej ofiar zbrodni, niż był w stanie zapamiętać. Jak każdy policjant, zdawał sobie
sprawę, że chcąc pozostać przy zdrowych zmysłach, musi zachować emocjonalny
dystans w stosunku do ofiary. Było to trudne, gdy - tak jak teraz - chodziło o młodą
dziewczynę, nie mówiąc już o dziecku.
Ofiara miała może dwadzieścia cztery lata. Jej twarz wyglądała groteskowo:
spuchnięta masa fioletowych sińców pokryta sinoczerwonymi plamami w miejscach,
gdzie była zdarta skóra. Zaschnięta krew na nosie i w uszach wskazywała na pęknięcie
podstawy czaszki, miedziane włosy zlepiały ciemne, zakrzepłe wybroczyny.
„Może była ładna - pomyślał gorzko Mahoney - lubiła się bawić i śmiać. Aż do
ostatniej nocy, kiedy jakiś drań postanowił z nią skończyć."
Cofnął się, ustępując miejsca ratownikom wyciągającym na wierzch nosze.
Odchrząknął i zaczął robić notatki: „Osoba płci żeńskiej, biała, przypuszczalny wiek
24 lata, wzrost około 170 cm, waga - 53 kg. Włosy rude."
- O Boże, czuję puls. Ona żyje!
Ratownicy klęczeli obok noszy gorączkowo wbijając igłę kroplówki w żyłę
przedramienia, nakładając dziewczynie maskę tlenową, unieruchamiając jej głowę
woreczkami z piaskiem. Szybko wsunęli jej na nogi opaski uciskowe, pompując je, aby
zwiększyć przepływ krwi przez górną część ciała i głowę. Otulili ranną aluminiową,
lśniącą folią przeciwwstrząsową.
- Zaczekajcie, a co to takiego? - Franco zwrócił uwagę na dwa rzędy kłutych
ranek widocznych na prawym przedramieniu. Ratownik przyjrzał się bliżej.
- Do licha, Mahoney, to ślady zębów. Ugryzienie jakiegoś dużego psa.
Dziewczynę przeniesiono przez las do karetki, a Mahoney podążył za nimi.
- Myślicie, że ona przeżyje? - zapytał, gdy pośpiesznie wsuwano nosze do
środka.
Ratownik wzruszył ramionami.
- Nie wiem nawet, czy zdołamy dowieźć ją na urazówkę. Mahoney wysłał
umundurowanego policjanta na oddział intensywnej terapii miejskiego szpitala w San
Francisco.
- Czekaj przed salą operacyjną - polecił. - Daj mi znać, kiedy się obudzi.
Jego zadanie dobiegło na razie końca. Jako detektyw z Wydziału Zabójstw
potrzebował ciała, aby rozpocząć pracę.
- Nie jesteśmy tu już potrzebni, Franco - odezwał się koroner Pete Preston,
włażąc do samochodu. Jego praca także rozpoczynała się po śmierci ofiary.
- Jeszcze nie, ale czuję w kościach, że chodzi tu o morderstwo. -
Westchnął, otrząsając z siebie wspomnienie porannych wydarzeń. - Co byś
powiedział, gdybym postawił ci filiżankę kawy?
Rozdział 2.
Phyl Forster mieszkała samotnie w dzielnicy Pacific Heights. Jak zwykle, o wpół
do ósmej rano, obudziła się bez budzika. Do lekarskiego treningu należała
umiejętność ucinania sobie drzemki nawet podczas wolnych dziesięciu minut i
budzenia się zgodnie z porządkiem zajęć.
„Dziś skończyłam trzydzieści siedem lat - pomyślała idąc pośpiesznie do
łazienki. - Nawet nie wiem, kiedy to się stało. Dziwne, ale ciągle czuję, jakbym miała
nadal trzydzieści sześć." Przystanęła i rozejrzała się z satysfakcją po swoim pięknym
mieszkaniu. Z ogromnych okien roztaczał się widok na Zatokę San Francisco, pod
ścianami stały półki z książkami, a uwagę przykuwały interesujące obrazy i rzeźby
młodych amerykańskich twórców. Na jasnej drewnianej podłodze leżały stare
jedwabne dywany, a nowoczesna łazienka i kuchnia, utrzymana w kolorach bieli,
szarości i czerni, lśniła chromowaną stalą i światłem lamp halogenowych.
Niektórzy uważali, że jej dom, świadomie pozbawiony kolorów, jest bez życia,
ale Phyl była innego zdania, sądziła, że ożywiają go dywany, dzieła sztuki i książki.
Reszta to tylko tło, rzeczy niezbędne, użyteczne, a nie na pokaz. „Proste, lecz w
dobrym gatunku", jak zauważyłaby czyjaś babcia. Wszystko to Phyl kupiła sama i za
własne pieniądze.
Ubierała się w stylu równie surowym, najczęściej nosiła proste stroje japońskich
projektantów mody. Jej blada twarz, czarne włosy zwinięte w węzeł, niebieskie oczy o
przestraszonym spojrzeniu, usta umalowane czerwoną szminką pojawiały się często
na ekranach telewizorów i na wieczorach autorskich w całym kraju. Nie tylko
prowadziła z powodzeniem praktykę psychiatryczną, ale pisała także
popularnonaukowe książki z dziedziny psychologii, które rozchodziły się w milionach
egzemplarzy.
Dr Phyl na temat małżeństwa. Dr Phyl na temat przekwitania, rywalizacji
między rodzeństwem, rozwodu, narkotyków, alkoholu... Potrafiła w prosty sposób
objaśnić każdy trudny przypadek, podsunąć sposób, jak sobie z nim radzić lub go
pokonać. Znana dziennikarka telewizyjna, Oprah Winfrey kochała ją.
Stojąc pod prysznicem Phyl rozmyślała o czekającym ją dniu: dyżur w miejskim
szpitalu w San Francisco gdzie pracowała społecznie, po południu konsultacje w
Uniwersyteckim Centrum Medycznym, potem, od 16.30 do 19.30, wizyty prywatnych
pacjentów. Pokonanie ulicznych korków w drodze do domu, wreszcie prysznic i
kieliszek czerwonego wina.
Potem, otulona białym szlafrokiem frotte, z czarnymi włosami wysuwającymi się
z ciasnego węzła, bez makijażu i zawodowego uśmiechu, zje kolację. Jak zwykle
samotnie.
Teraz jednak wycierała do sucha włosy ręcznikiem, oglądając poranny dziennik
telewizyjny. Skandale polityczne, informacje dla kierowców, pogoda... i kilka
najświeższych wiadomości. Kolejne morderstwo. Bardzo przystojny detektyw
poinformował, że ofiarą jest młoda kobieta znaleziona w rozpadlinie skalnej przez
mężczyznę wyprowadzającego psy na spacer.
Phyl z napięciem obserwowała najazd kamery na ludzi z brygady ratowniczej
schodzących do ciała kobiety na wpół ukrytego w listowiu dużego krzewu. Położyli je
na noszach i zaczęli windować w górę, a Phyl udało się dostrzec miedzianorude włosy
ofiary, opadające z noszy blade ramię, stopę, z której wciąż zwisał czerwony sandałek.
Wzdrygnęła się i wyłączyła telewizor, przerażona własną reakcją. Podczas
praktyki w szpitalu widziała wiele trupów, ale to, co teraz ujrzała, było obrzydliwe.
Telewizyjne kamery podglądały ostatnie chwile bezbronnej młodej kobiety. Jeszcze
ubiegłej nocy żyła, spotkała się z przyjaciółmi, chodziła, rozmawiała, może była z kimś
na obiedzie, tańczyła. Biedactwo, była dla kogoś „małą dziewczynką". A dzisiaj matka
dowie się strasznej, ostatecznej prawdy.
- Do diabła! - krzyknęła Phyl.
Włączyła suszarkę i popatrzyła na swe odbicie w lustrze łazienki. Życie mogło
być byle jakie, potwierdziłoby to wielu jej pacjentów, ale zawsze było lepsze od tego,
co przydarzyło się tej nieszczęsnej młodej kobiecie.
Wysuszyła włosy, zaczesała tak zdecydowanie, że zabolała ją skóra na głowie, i
zwinęła w węzeł na karku. Potem ubrała się szybko. Nosiła skąpą jedwabną bieliznę.
Była szczupła i jej kształty nie potrzebowały podtrzymujących drutów ani lycry, a poza
tym jedwab był odrobiną luksusu, tajemnicą ukrytą za surową czarno - białą fasadą,
ale ostatnio nikomu jej nie zdradzała. Wzruszyła ramionami, zapinając żakiet
czarnego kostiumu. Do licha, praca przede wszystkim. A poza tym celibat jest teraz
modny.
Zbliżając twarz do lustra starannie umalowała usta czerwoną pomadką Palomy
Picasso. Bez tej żywej barwy jej wargi wydawały się miękkie i bezbronne. Jaskrawa,
aksamitna czerwień nadawała im charakter. Phyl była kobietą, z którą należało się
liczyć. Osiągnęła szczyty kariery. Znała co do minuty swój rozkład dnia. Nawet jeżeli
czasem - pomyślała z nagłym żalem - jej noce były trochę samotne.
Włożyła klipsy - małe onyksy oprawione w złoto. Nie nosiła żadnej innej
biżuterii, jedynie męski zegarek, wystarczająco duży, aby bez podnoszenia ręki do
oczu odczytać godzinę. Jej pacjenci nie powinni wiedzieć, że na niego spogląda.
Sięgnęła po czarną zamszową torebkę, odnalazła klucze i po raz ostatni rzuciła okiem
na swój ubiór do pracy.
Chwyciła dużą torbę wypełnioną potrzebnymi jej dziś papierami, zjechała windą
i wsiadła do samochodu, czarnego lexusa, surowego tak jak ona. Wyruszyła na
spotkanie prawdziwego świata - na Potrero Hill, do miejskiego szpitala w San
Francisco.
Było dopiero dwadzieścia po ósmej, pierwszy pacjent miał: przyjść o godzinie
dziewiątej, więc podążyła w kierunku kawiarni. Po zobaczeniu w telewizji
zamordowanej kobiety nie miała ochoty nawet na filiżankę kawy. W połowie drogi
zmieniła jednak zdanie. Nie opodal szpitala, we włoskim sklepiku, można było dostać
lepszą kawę i znakomite drożdżówki.
Na ulicy usłyszała sygnał karetki pogotowia. Odwróciła się i zobaczyła
wyskakujących ludzi z brygady ratunkowej. W mgnieniu oka umieścili nosze na
wózku i podtrzymując umocowaną do przedramienia pacjentki kroplówkę, pobiegli w
stronę oczekującej na nich grupy lekarzy i pielęgniarek. Ciało rannej owijała lśniąca,
aluminiowa folia przeciwwstrząsowa, a przymocowaną do noszy głowę
podtrzymywały z każdej strony woreczki z piaskiem. Phyl mignęła ziemistoszara,
posiniaczona twarz, zaciśnięte powieki, miedziane włosy zlepione krwią. Kobieta z
rozpadliny.
„A więc żyje - pomyślała zaskoczona. - Jeszcze żyje" - dopowiedziała ponuro,
przypominając sobie twarz o barwie wosku.
Przeszła jej ochota na drożdżówkę. Obróciła się na pięcie i wróciła ze zwieszoną
głową do szpitala, rozmyślając o młodej kobiecie, o rodzicach, którzy zostaną
wezwani, o jej szansie na przeżycie. Było jasne, że ma poważny uraz głowy i Bóg wie
jakie wewnętrzne i zewnętrzne obrażenia.
„Biedactwo", pomyślała ze smutkiem. Potrząsnęła głową, aby oderwać się od
smutnych myśli, chwyciła z automatu kubek kawy i lśniącym korytarzem udała się do
swego gabinetu, aby rozpocząć dzień.
Do godziny dwunastej trzydzieści Phyl przyjęła ośmiu pacjentów. Poczuła, że
jest bardzo głodna. Upychając w czarnej torbie notatki i papiery, myślała łakomie o
focacci z pomidorami, kurczakiem i świeżą bazylią. W połowie drogi do drzwi
zawahała się jednak i spojrzała niezdecydowanie na telefon. Wciąż nie mogła
zapomnieć o młodej kobiecie z rozpadliny. Przez cały ranek, prowadząc rozmowy z
pacjentami, miała przed oczami stopę ze zwisającym z palców lekkim czerwonym
sandałkiem, bladą jak ściana, zmasakrowaną twarz, zakrwawioną głowę. Zadrżała.
Ruszyła pośpiesznie do drzwi, a potem na dół do hallu na oddział intensywnej terapii.
Dyżurna pielęgniarka powitała ją uśmiechem.
- Ma pani na myśli tę dziewczynę, którą przywieziono dziś rano o 8.22 -
odpowiedziała żywo na pytania Phyl. - Kiedy ją znaleźli w rozpadlinie, myśleli, że nie
żyje, ale gdy wydobyto ją na górę, okazało się, że puls jest wyczuwalny. Ma złamane
żebra, prawdopodobnie wewnętrzny krwotok i kilka dziur w czaszce, w lewej części
skroniowej. Zabrali ją natychmiast na oddział reanimacji i jeszcze tam wszyscy są -
podniosła wzrok znad notatek. - Myślę, że robią wszystko, co jest w ich mocy -
zapewniała, a potem z nagłym zainteresowaniem spytała: - A więc pani ją zna?
Phyl pokręciła głową.
- Widziałam w porannych wiadomościach akcję ratowniczą. Jakoś nie mogę o
tym zapomnieć.
- Wyobrażam sobie. - Pielęgniarka także była wzruszona. - Szkoda jednak, że
pani jej nie zna, bo nie udało nam się ustalić tożsamości. Policjanci przeszukują
rozpadlinę w poszukiwaniu torebki, i jak sądzę, jakichś innych śladów. Lecz na razie,
o ile mi wiadomo, ciągle nic o niej nie wiedzą.
- Może opublikują zdjęcie w prasie - zasugerowała Phyl, wciąż myśląc o
nieświadomej ...