CLAIRE Shane wyprzedził Claire o kilka kroków wchodząc do domu, gdy ta zamykała je za nimi; najwyraźniej miała szczęście, ponieważ przekręcając rygiel...
4 downloads
21 Views
4MB Size
CLAIRE Shane wyprzedził Claire o kilka kroków wchodząc do domu, gdy ta zamykała je za nimi; najwyraźniej miała szczęście, ponieważ przekręcając rygiel usłyszała go mówiącego: -O, cholera! – ze zszokowanym głosem, który przechodził w śmiech, a później usłyszała zaskoczony skowyt Eve, poprzedzający dźwięk gramolenia się i wymachiwania. Shane wrócił do Claire i złapał ją, kiedy chciała ruszyć przed siebie. -Zaufaj mi, – powiedział. – Zaczekaj sekundę. Michael i Eve byli w salonie, na najbardziej wysuniętej z przodu przestrzeni – najrzadziej używanej, nie licząc rzucania kurtek, plecaków oraz różnych innych rzeczy. Słysząc pochopne szepty i szelest ubrań, Claire w końcu zrozumiała dokładnie, co Shane miał na myśli przytrzymując ją. -Och… -Przypuszczam, że powinienem powiedzieć „Załóżcie spodnie,”- powiedział wystarczająco głośno Shane, tak że mogli go usłyszeć. – Alarm, mamy ledwo pełnoletnią dziewczynę w domu. -Hej! – Claire trzepnęła go ręką, której bardzo łatwo uniknął. – Co oni robili? -A co myślisz? Różowa twarz Eve wychyliła się zza ramy drzwi i powiedziała: -Uhmm… cześć. Jesteście wcześnie. -Nie sądzę. – powiedział Shane w bezlitośnie dobrym humorze. – Jest zachód słońca. Ani trochę za wcześnie. Jesteś ubrana? -Tak!! –powiedziała Eve. Jej policzki były jeszcze bardziej zarumienione. – Oczywiście! A ty i tak nic nie widziałeś. - Jednak w jej głosie brzmiało lekkie zmartwienie, a Shane pogorszył je pełnym, niesympatycznym uśmiechem: -Nowożeńcy,- powiedział do Claire. – Są zagrożeniem. Eve uwolniła się zza drzwi, zasuwając jej bluzkę – to była jedna z tych, które miały z przodu suwak – i oczyściła swoje gardło. -Racja. – powiedziała – Powinniśmy z wami porozmawiać, ludzie.
-Wiesz, mój ojciec był do dupy w wielu rzeczach, ale mówił mi o ptaszkach i pszczółkach Q&A1 kiedy miałem dziesięć lat, tak więc jest w porządku. – powiedział Shane. I o ludzie, bawiło go to przeokropnie. – Claire? Skinęła trzeźwo głową. -Myślę, że rozumiem podstawy. Eve, stała dalej rumieniąc się i przewracając oczami. – Mówię poważnie! W końcu za jej plecami pojawił się Michael. Był ubrany, w pewien sposób; jego koszula była niezapięta, mimo to zapinał ją tak szybko jak tylko mógł. -Eve ma rację, - powiedział nie żartując ani trochę. – Musimy porozmawiać, ludzie. -Nie, nie musimy. – powiedział Shane. – Po prostu następnym razem napisz mi sms-a albo coś. Możemy iść na hamburgera albo… Michael pokręcił głową i wszedł do salonu. Eve podążała za nim. Shane posłał Claire alarmujące spojrzenie, ale ostatecznie wzruszył ramionami. -Zgaduję, że i tak będziemy rozmawiać. – powiedział. – Czy się nam to podoba czy nie. Michael i Eve nie usiedli, kiedy ich dwójka weszła do pokoju; a oni stali ze splecionymi rękoma, by wspólnie się wesprzeć, najwyraźniej. -Uh – oh, - mruknął Shane, a później przyjaźnie się uśmiechnął. – Więc Mikey, co jest grane? Ponieważ jego twarz mówiła o innym niż „2jak ci mija dzień” rodzaju dyskusji. -Musimy porozmawiać o czymś, - powiedziała Eve. Wyglądała na zdenerwowaną i - jak na Eve ubrała się super normalnie, miała na sobie tylko czarny t-shirt i jeansy, ani jednej czaszki ani błyszczącego dodatku, oprócz subtelnego błysku jej obrączki. -Wybaczcie, ludzie. Usiądźcie. -Wy pierwsi,- powiedział Shane, w momencie gdy Claire rzuciła plecak z ciężkim dźwiękiem o ścianę. Michael wymienił z Eve spojrzenie i usiadł obok niej na starej, miękkiej kanapie, podczas gdy Claire usadowiła się na fotelu, a Shane oparł się na jego szczycie, trzymając swoją rękę na jej ramieniu. -Jeśli gramy w zgadnij co jest grane, obstawiam, że idziemy do tematu – jestem w ciąży. Czekaj, możesz być? Mam na myśli, czy wy dwoje możecie…? Eve drgnęła i unikała patrzenia na ich dwójkę. – Nie, to nie to,- powiedziała i przygryzła swoją wargę. Zmieszana obróciła swoją obrączkę na palcu i w końcu powiedziała. –Rozmawialiśmy o znalezieniu czegoś dla siebie, ludzie. Nie dlatego, że was nie kochamy, bo tak nie jest, ale… 1
2
Questions and Aswers – pytania i odpowiedzi “Because this looks like more than just a ‘how was your day’ kind of discussion.” Sorki, ale nie wiedziałam, jak to inaczej napisać.
-Ale potrzebujemy trochę własnej przestrzeni,- powiedział Michael. – Wiem, że to brzmi dziwnie, ale dla nas, żeby naprawdę poczuć się małżeństwem, musimy mieć trochę czasu dla samych siebie i wiecie jak tu jest; wszyscy jesteśmy w jednym, małym domu. -I jest tu tylko jedna łazienka,- powiedziała Eve żałośnie. – Ja naprawdę potrzebuję łazienki. Claire podejrzewała, że kiedyś to nadejdzie, ale to i tak nic nie zmieniało. Instynktownie sięgnęła po rękę Shane’a, jego palce oplatające wokół jej własnych sprawiły, że poczuła się bardziej pewnie. Przywykła już do myśli o ich czwórce razem, razem na zawsze, dlatego gdy słyszała Michaela mówiącego o przeprowadzce, miała mieszane uczucia co do myśli, że zestarzeją się razem… uczucia, które nie podpowiadały jej tego, odkąd po raz pierwszy przekroczyła próg domu Glassów. Nagle poczuła się narażona, samotna i odrzucona. Poczuła, że 3tęskni za domem, mimo że się w nim znajdowała, bo nie był taki sam, jakim go opuszczała dzisiejszego ranka. -Chcemy, żebyście byli szczęśliwi, - wspomniała Claire. W jej głosie można było wyczuć smutek i lekkie zranienie, nie miała tego na myśli, wcale. – Ale nie możecie się wyprowadzić – to jest twój dom, Michael. Mam na myśli to, że jest to dom Glassów. A wasza dwójka jest… rodziną Glass. Nie my. -Pieprzyć to,- powiedział natychmiastowo Shane.- Pewnie, że chcę wy szalone dzieciaki, żebyście byli szczęśliwi, ale mówicie o zepsuciu czegoś co jest dobre, bardzo dobre i nie, nie lubię tego i nie zamierzam być tak wspaniałomyślny i uważać, że to świetny pomysł. Razem jesteśmy silni – sam to mówiłeś, Michael. A teraz nagle chcesz więcej prywatności? Facet, to jest tak samo logiczne jak Rozstańmy się w horrorze! Michael spojrzał się na niego, w momencie, gdy skończył zapinać koszulę. -Myślę, że jest to bardzo oczywiste, że prywatność jest problemem. -Nie, jeśli nie zamierzasz uprawiać seksu w pokoju bez zamykania drzwi, albo wiesz, drzwi. -To po prostu jest tak, że my czekaliśmy na was ludzie i denerwowaliśmy się i… i to po prostu się stało,- powiedziała Eve.- I jesteśmy małżeństwem. Mamy prawo ponieść się emocjom jeśli chcemy. Gdziekolwiek. Kiedykolwiek. -W porządku, rozumiem to,- powiedział Shane.- Cholera, sam chciałbym mieć dla siebie trochę spontanicznego czasu na seks, ale czy to jest warte narażania nas na niebezpieczeństwo? Ponieważ Morganville nie jest bezpieczne, ludzie. Wiecie to. Jeśli wyprowadzicie się z domu, albo my, stanie się coś złego, coś bardzo złego. 3
homesick ;)
-Czy przejąłeś talent przepowiadania przyszłości po Mirandzie?- zapytała Eve.- Bo mogłabym powiedzieć ci coś na temat kryształowych kul… -Nie potrzebuję nikogo przepowiadającego przyszłość, żeby wiedzieć jak źle dzieje się na zewnątrz i że będzie gorzej. Michael, jesteś w Drużynie Wampirów. Czy nie uważasz, że robi się coraz bardziej toksycznie z Amelie i Olivierem u władzy? Michael nie próbował odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie mógł, wszyscy do tej pory uważali tak samo. Zamiast tego wtrąciła się Eve. -Moglibyśmy zdobyć dom w wampirze kwaterze,- powiedziała.- Za darmo. Jest to część przywileju Michaela jako mieszkańca miasta. To nie byłby problem, nie licząc-Nie licząc tego, że mieszkałabyś w Wampirzym Centrum, będąc jedyną mającą plus między paroma blokami, otoczonymi ludźmi, którzy uważają cię za atrakcyjny worek osocza?- zapytał Shane.- Problem. Oh i jeszcze jedno: Mikey sam mówiłeś, że przebywając wśród nas, mam na myśli nas wszystkich, pomaga ci to radzić sobie ze swoimi wampirzymi instynktami. A teraz mówisz o odizolowaniu się z bandą również- zmarłych. Niezbyt mądre, facet. To sprawi, że jeszcze bardziej poczujesz się wampirem i narazisz na większe niebezpieczeństwo Eve. -Nigdy nie mówiłem, że przeprowadzimy się do wampirzej kwatery,powiedział Michael.- Eve tylko wspomniała, że moglibyśmy, nie że to zrobimy. Możemy znaleźć sobie coś innego, gdzieś blisko. Stary dom Profit nadal jest na sprzedaż na końcu ulicy. Amelie dała mi spadek, więc mam pieniądze do wyłożenia. -Michael… Nie wprowadzimy się do tej rudery,- powiedziała Eve. Brzmiało to jak stary argument.- Śmierdzi tam kocim moczem i ubraniami starego mężczyzny i jest taki starodawny, przy nim nasze obecne miejsce wygląda, jak dom z przyszłości. Nie sądzę, że są tam linie telefoniczne, a nie mowa o Internecie. Mogłabym równie dobrze mieszkać w kartonie. -Zawsze jakaś opcja,- powiedział radośnie Shane.- I miałabyś ogromną łazienkę. Jak, cały świat! -Ugh, obrzydliwe. -To to, za co mi płacisz. -Przypomnij mi, żeby dać ci 4plecieć ci po premii. -To prowadzi nas do nikąd,- wtrącił Michael i zamknął ich oboje.- Poza tym, nie chodzi tylko o naszą czwórkę. Jest jeszcze Miranda. Rozmowa nagle zboczyła na inne tory i wszyscy czekali co się dalej wydarzy. Była noc; to znaczyło, że Miranda przybierała swoją fizyczną postać. Ale to nie oznaczało, że koniecznie musiała wszystko słyszeć. 4
Negative raise
Claire instynktownie zniżyła swój głos do szeptu i powiedziała przestraszona. -Hej! Nie myśl w ten sposób. -Spójrz, nie mówię, że jej nie lubię, bo lubię, bardzo. Byłem w jej sytuacji,wyszeptał w odpowiedzi Michael.- Wiem jak to jest być tutaj uwięzionym. To w połowie doprowadza cię do szału i jedyna rzecz, która pozwala ci to przetrwać, jedynym sposobem jest to, że otaczasz się ludźmi, którzy uważają cię za… normalną osobę. A ona tego nie ma. Wiemy kim jest. Wiemy, że lata w powietrzu przez cały czas i to sprawia, że chodzi obok nas na palcach, a my obok niej i – i to po prostu nie jest dobre, ok? Nie jest. -Więc co chcesz, żebym zrobiła?- zapytała Miranda. Cała czwórka wzdrygnęła się i odwróciła w jej stronę. Nie było jej tam wcześniej, ale teraz pojawiła się w drzwiach wychodzących z holu, zupełnie jak upiorny duch, którym czasami była. Claire była prawie pewna, że było to zamierzone. -Odejść? -Nie możesz,- powiedział Michael. Zrobił to delikatnie, ale nie było w tym żadnej wątpliwości. -Mir, wiedziałaś kiedy weszłaś tu ostatnim razem – miał na myśli, kiedy została zabita – że nigdy nie będzie szansy, żeby wyjść z powrotem. Dom uratował cię i chroni cię, ale musisz zostać w środku. -Tylko dlatego, że ty zostałeś?- powiedziała Miranda. Było w niej teraz coś odmiennego, Claire zauważyła; że dziewczyna miała na sobie zdecydowanie nie- Mirandowy strój. Nie było żadnej za dużej sukienki dobranej bez gustu tym razem, albo taniego wystrzępionego swetra; miała na sobie obcisłą czarną koszulę z czarną czaszką nadrukowaną na niej, a pod nią czerwone rękawy, które w jakiś sposób powodowały rozłam w jej ubiorze – to tylko sugestia, ale jednak. Dla Mirandy, to było… ogromną zmianą. -Nie jestem tobą, Michael. -Może nie, ale od kiedy stałaś się Eve?- zapytał Shane. – Ponieważ jestem prawie pewien, że napadłaś na jej szafę, -Kupiłam to dla niej!- zaprotestowała Eve. – I w każdym razie, wygląda nieziemsko w tych ciuchach. Tak było. Miranda zebrała również swoje włosy w dwa kucyki po obu stronach głowy i użyła odrobinę eyelinera Eve. Wyglądała jak mała Gotka i to… pasowało do niej. -To ja, czyż nie?- powiedziała Miranda, ignorując oboje i Eve i Shane’a tym razem. Była totalnie skupiona na Michaelu, jej oczy były pewne i dzikie. – Chodzi o mnie, będącą tutaj przez cały czas. Czujesz się jakbyś nie mógł przede mną się schować. Właściwie, to prawda. Nie możesz. Jest mi naprawdę przykro, ale to jest po prostu to, na co wygląda i sam wiesz to najlepiej, jak nikt inny. Nie możesz się ot tak… wyłączyć, jak jakaś lampka. Jesteś tutaj, jesteś znudzony.
-Wiem.- powiedział Michael.- Mir-Właśnie dlatego nie chcesz tu zostać. Przeze mnie. To w ogóle nie chodzi o nich. -Nie, kochanie, to nie jest- Eve przygryzła swoją wargę i zerknęła na Michaela, a później na Mirandę i powiedziała jeszcze raz.- To nie jest to, przysięgam… -Nie przysięgaj,- powiedziała Miranda.- ponieważ wiem, że mam rację. -Masz,- powiedział Michael. Kiedy Eve odwróciła się w jego stronę, podniósł rękę, by powstrzymać wybuch. – Przepraszam, ale jak mówiłem, byłem na jej miejscu. Wiem, jakie to uczucie. Ja, nie mogę… jej ignorować. I nie mogę cieszyć się życiem, wiedząc jak nieszczęśliwa jest lub jaka będzie. -Byłeś nieszczęśliwy?- powiedziała Eve ze ściszonym głosem.- Serio? Z nami? -Nie, nie miałem tego na myśli…- Zrobił sfrustrowany dźwięk i zatopił się w jednym z krzeseł, kładąc swoje łokcie na kolanach. – To trudno wyjaśnić. Przebywając tu, obok waszej trójki, sprawiało, że przeżycie tu stało się znośne, zazwyczaj. Po prostu świat staje się mniejszy i mniejszy, aż nagle zgniata cię jak plastikową butelkę zaraz obok twoje twarzy. Z nią tutaj, ja – ja pamiętam to uczucie. Śnię o nim. -Więc co powinnam zrobić?- domagała się Miranda?- Uratowałam życie Claire, wiesz o tym! Umarłam dla niej! -Wiem to!- odwarknął Michael.- Ja tylko chciałbym, żeby to stało się gdzieś indziej! Shane wciągnął powietrze i powiedział, delikatnie, - Facet… -Nie,- powiedziała Miranda. Jej broda trzęsła się, a mrugając chciała powstrzymać napływające łzy do jej oczu, ale nie załamała się. Claire poczuła nieodpartą potrzebę przytulenia jej, ale Miranda patrzyła tak, jakby mogła coś jej złamać jednym dotykiem. – To nie jego wina. Ma rację. Sprawiłam, że to się stało i to nie jest fair. Nie dla niego, nie dla mnie, nie dla kogokolwiek. To bałagan, który sama narobiłam. Myślałam… ja myślałam, że to będzie idealne. Że w końcu będę miała prawdziwy dom, prawdziwą rodzinę, ludzi, którzy – Jej głos się załamał i odwróciła głowę. – Powinnam była wiedzieć. Nie dostanę tych rzeczy. -Nie miałem tego na myśli,- powiedział Michael, ale ona odwróciła się i wyszła. Żadne z nich nie zareagowało w pierwszej chwili. Claire pomyślała, że nikt nie wiedział co myśleć, albo co zrobić, po czym zobaczyła Michaela cofającego się i rzucającego na własne nogi. Nie rozumiała dlaczego do momentu, gdy usłyszała dźwięk otwierających się drzwi frontowych. -Nie!- krzyczał i zmył się z wampirzą szybkością z pokoju.
-Co do cholery?- wypaplał Shane i ruszył za Michaelem, a za nim pobiegły Claire i Eve. -Co… Claire przepchnęła się obok niego, gdzie stanął i zamurowało ją, z trudem łapiąc oddech. Ponieważ Miranda była na zewnątrz. Na ganku. Również Michael stał tam trzymając ją za rękę, gdy ona walczyła by się uwolnić. Trzymał się mocno za framugę drzwi, Miranda musiała mieć tygrysią siłę w tak małym ciele, ponieważ wyraźnie miał problem próbując ją przytrzymać. -Zatrzymaj się!- krzyczał na nią.- Miranda, nie zamierzam ci pozwolić tego zrobić! -Nie możesz mnie zatrzymać!- krzyknęła w odpowiedzi i łzy spłynęły z jej twarzy w niejednostajnym rytmie rujnując jej makijaż. Wyglądała strasznie i tragicznie i na bardzo, bardzo nieszczęśliwą. -Chodźmy! -Wróć do środka. Możemy o tym porozmawiać! -Nie ma o czym. Nie chcecie mnie tu, więc muszę odejść! -Nie możesz odejść – zginiesz! – odezwała się Claire. Wyminęła Michaela i chwyciła Mirandę w niedźwiedzi uścisk. Mogła poczuć jej niezbyt-realne bicie serca na swoim przedramieniu, bez terroru, gniewu albo przypływu adrenaliny. –Miranda, pomyśl. Wróć do środka i przedyskutujemy to jeszcze raz, w porządku? Żadne z nas nie chce, żebyś tu zginęła! -Umrę tutaj, jeśli wy wszyscy się wyprowadzicie. To jest jedyna szansa, żebyście mogli tu zostać i byli szczęśliwi, ponownie… -To nie ty; nigdy nie miałem tego na myśli!- Michael bał się, pomyślała Claire, całkowicie bał się, że to wszystko była jego wina. – Możesz to zrobić. Wymyślimy coś. Miranda stała przez chwilę bardzo sztywno, mimo to jej serce dalej waliło niekontrolowanie szybko i głęboko westchnęła. -W porządku,- powiedziała. – Możesz mnie puścić -Jeśli wejdziesz do środka, jasne. – powiedział Michael. -Wejdę. Claire uwolniła ją odrobinę z uścisku. I to było wystarczające dla Mirandy by wykręcić się jak jakieś dzikie zwierzę, ocierając kucykami twarz Claire, a kiedy Michael krzyczał próbując złapać Mirandę za rękę, wykręciła ją i spadła ze schodów. Zupełnie wolna, lądując na trawniku. Wszyscy zamarli – Miranda, Claire, Michael, Eve i Shane, który również się rzucił. Jedyną rzeczą, która się poruszała była fruwająca dookoła jarzącej się na ganku żarówki, ćma. Miranda powolnie podnosiła się. -Umm…- powiedział Shane, kiedy żadne z nich się nie odezwało.- Czy ona nie powinna, nie wiem, rozpuścić się?
Michael zrobił krok w jej kierunku, a Miranda odskoczyła do tyłu. Wyciągnął swoją rękę, dłonią w jej kierunku, jak gdyby była zagubionym dzieckiem, które może wpaść pod samochód. -Mir, zaczekaj. Zaczekaj! Spójrz na siebie. Shane ma rację. Ty nie możeszodejść. -W dalszym ciągu znajduję się na posesji. -To nie działa w ten sposób,- powiedział.- Nie mogłem opuścić drzwi, wyjść samemu na podwórko. Claire? - Spojrzał na nią, kiedy stanęła obok niego, ponieważ sama również miała krótki okres, w którym była uwięziona jako duch. Skinęła głową. -Też nie mogłam wyjść,- powiedziała.- Miranda, jak to robisz? -Ja nic nie robię!- Cofnęła się o kolejny krok wzdłuż chodnika, w stronę ogrodzenia. – Ja tylko próbuję – zejść wam z głowy, ok? Jeśli tylko mi pozwolicie na to! Wszystko dzisiejszej nocy wyglądało na spokojne. Domy na Lot Street były zarysowane odcieniami szarości; niebo nad ich głowami przybrało kolor szafiru, a gwiazdy były jasne i zimne. Nie było żadnych chmur. Temperatura spadła przynajmniej poniżej 10 stopni, co było typowe dla pustyni, aby przed samym świtem spaść do mrozu. -Jakie to uczucie? Wychodzić na zewnątrz? – zapytał Michael. Miranda wzruszyła ramionami. – Jakbym… pchała jakiś rodzaj plastikowego opakowania, myślę. Jest mi zimno, ale na zewnątrz jest jeszcze chłodniej. Znaczniej chłodniej. Jakbym oddalała się od ognia. -Ale, czujesz się dobrze? Nie rozpadasz się na kawałki?- powiedziała Eve. Obserwowała ją wielkimi, przestraszonymi oczyma. – Miranda, proszę, nie wychodź dalej, ok.? Po prostu zostań tu, gdzie jesteś. Chodźmy – pomyśleć o tym. Jeśli nie chcesz, żebyśmy odeszli, zostaniemy, w porządku? Zostaniemy w domu. Wszyscy będziemy przyjaciółmi, rodziną dla ciebie. Obiecuję. Nie zawiedziemy cię. -Będzie lepiej jeśli pójdę.- Miranda wzdrygnęła się ponownie. Wyglądała teraz bardzo blado, nie jak duch, po prostu na zmarzniętą. Claire zastanawiała się przez chwilę, czy nie oddać jej kurtki, ale to było głupie; przecież próbowali ją sprowadzić do środka, a nie pomagać jej zostać na zewnątrz. Ich plan nie szedł po ich myśli, ponieważ gdy Claire próbowała przybliżyć się do Mirandy, ta otworzyła wejściową bramkę, obok pochylonego płotu, który żałośnie potrzebował malowania. -Nie! – krzyknęła chórem ich czwórka , a Michael podjął ryzyko, duże. Ruszył za dziewczyną, z wampirze szybkością, mając nadzieję, że uda się mu ją sprowadzić z powrotem, zanim wyjdzie na ulicę, z dala od całej posiadłości Glassów. Ale nie udało mu się to.
Miranda dała nura i uciekła wzdłuż ulicy. Na sam jej środek, gdzie zatrzymała się, drżąc teraz konwulsyjnie, prawie jednostajnie i spojrzała się na szerokie, teksańskie niebo, księżyc i gwiazdy. -Wszystko jest ok.,- powiedziała.- Będzie zemną dobrze. Widzisz? Nie muszę być w środku przez cały czas. Mogę wyjść. Nic mi się nie dzieje… Ale nie czuła się w porządku; wszyscy mogli to zobaczyć. Była mlecznobiała, a jej zęby wydawały się zgrzytać. I nie chodziło o zimne powietrze na zewnątrz; oddech Claire nie pozostawiał żadnej pary, z kolei Miranda trzęsła się, jakby temperatura spadła poniżej zera. -Nie jest z tobą w porządku,- powiedziała Eve. – Mir, proszę cię, wróćmy do środka i uczcijmy to. Udowodniłaś swoją rację. Tak, możesz wyjść – Spojrzała na Michaela pytając niemo, Czemu?, ale on tylko wzruszył ramionami. – Poza tym jest ciemno. Jesteś przynętą na wampiry, stojąc tu na środku ulicy. -Co oni mogą jej zrobić – ugryźć ją? – zapytał Shane. – Ona nie żyje, Eve. Nie sądzę nawet, że ma krew. -Oczywiście, że ją ma, - powiedział Michael. Obserwował teraz Mirandę z troską. – W czasie nocy ma żyjące ciało, tak samo jak ja. Może być zraniona. Albo osuszona. To po prostu nie zabije jej trwale, przynajmniej nie sądzę, żeby tak się stało. Myślę, że powina wrócić do domu. -Odnawialne źródło krwi,- powiedziała Eve delikatnie. – To może być dla niej koszmar. Nie możemy pozwolić nikomu się o niej dowiedzieć. Musimy ją sprowadzić do środka i obmyślić, dlaczego może robić to wszystko. -Jak? Nie pozwala nam do siebie podejść ani trochę bliżej! -Otoczmy ją,- powiedziała Eve.- Michael, Shane, otoczcie ją z innej strony. Claire i ja pójdziemy tędy. Odetniemy jej drogę ucieczki. Nie pozwólmy jej uciec. Po prostu wepchnijmy ją do środka… -Jest silna,- ostrzegł Michael.- Cholernie silna. -Nie skrzywdzi nas,- powiedziała Eve. Michael rzucił okiem na swoje ramię, na którym wciąż były gojące się, rany po ukąszeniu.- Umm… w każdym bądź razie nie za mocno. -Ty i twoje przybłędy,- powiedział, ale Claire wiedziała, że za tymi słowami kryła się miłość. – Wszystko w porządku, zrobimy to po twojemu. Shane? -Jestem za. Michael i Shane rozdzielili się na prawą i lewą, otaczając dookoła Mirandę i zostawiając jej szerokie miejsce ucieczki po środku ulicy, gdzie naprzeciw stały Eve i Claire. Claire przypuszczała, iż mogło się to wyglądać dziwnie, jeśli ktokolwiek przyglądałby się im z innych domów, jednak nie było słychać żadnego dźwięku. Choćby ruchu zasłonek. Nie tylko miasto Morganville nie wydawałoby się być tym zainteresowane; ale nie zauważyłoby również nastolatki otoczonej starczymi dzieciakami. Nawet jeśli mieli dobre intencje.
Miranda nie próbowała uciec. Owinęła się jej chudymi rękoma dookoła swojego ciała i zanosiła się w spazmach, a jej skóra wyglądała na coraz mniej realną, przypominała bardziej zamglone szkło. -Miranda,- powiedziała delikatnie Claire,- potrzebujemy, żebyś weszła do środka. Proszę. -Nie mogę tego zrobić,- powiedziała. Patrzyła pustym wzrokiem przed siebie, a upór rysował się na jej podbródku, otarła swoje policzki dłonią i wyprostowała ramiona. – Nie mogę tu mieszkać. Nie mogę. Nie muszę tu być. -Właśnie, że musisz,- powiedziała Eve.- Może to stopniowa rzecz. Może musisz nad tym popracować przez jakiś czas. Możemy spróbować jutro wieczorem. Hej! Chodźmy już dzisiaj do domu; obejrzymy film. Możesz wybrać. -Możemy obejrzeć ten o piratach? Pierwszy? -Jasne, kochanie. Tylko wejdź do środka. Shane i Michael robili stały postęp podchodząc do Mirandy, Michael skinął do Claire, żeby przyjęła swoją pozycję. -Wszyscy wejdziemy, – powiedział. Miranda wahała się niezręcznie na miejscu, jakby nie mogła ruszyć nogami i obróciła na niego swój wzrok, ponad swoim ramieniem. -Nie chcemy, żeby stało ci się nic złego, Mir. -Właściwie, - powiedziała. – jest na to trochę za późno, ale doceniam to. Wiedziałeś, że nie mogę już więcej przepowiadać przyszłości? To tak jakby cała moja moc przeszła w coś innego. – Pokazała na samą siebie. – W to. To miało w pewien sposób… sens, pomyślała Claire, że psychiczny dar Mirandy – ten, który pomógł jej umrzeć w środku domu Glassów, by uratować Claire – przeformował się w system ratujący jej życie, po śmierci. -Ale to oznacza, że nie wiem co się stanie w przyszłości,- powiedziała Miranda. Jej głos słabnął teraz, zniżając się do szeptu. – Nie wiem co się stanie. Boję się. -Nie musisz się bać , - powiedziała Claire i wyciągnęła jej rękę. Miranda zawahała się, ale ostatecznie odwzajemniła uścisk. Ale w momencie, gdy dotknęła jej skóry, Miranda skruszyła się jak cienki lód i zimna mgła przelała się przez palce Claire, zostawiając piekący chłód. Instynktownie cofnęła się z krzykiem, bo wszędzie leżały kawałki ciała Mirandy, układając się w długie czarne linie i w tedy ona… po prostu się rozpadła. Przez kilka sekund mgła trzymała się razem, w kształcie dziewczyny, a Claire była w stanie usłyszeć jej płacz, prawdziwy, zaskakujący i przestraszony płacz… Później już jej nie było. Całkowicie się rozpłynęła, nie licząc pustych ubrań, leżących na ulicy.
-Mir!- Claire poczuła ucisk, gdzie zniknęła jej dłoń, po czym rzuciła się do przodu ściskając powietrze, mając nadzieję na cokolwiek… ale nie było tam zupełnie nic – tylko pusta przestrzeń. Miranda zniknęła całkowicie, a jej ostanie słowo brzmiało echem w głowie Claire. Boję się. -O mój Boże,- wyszeptała i poczuła jak łzy wylewają się jej po policzkach. Miranda była surowo traktowana przez całe swoje życie, włączając w to śmierć w domu Glassów, z rąk draug, ale ostatecznie wydawało się, że w końcu zazna jakiegoś spokoju. Miejsca, w którym będzie mogła czuć się bezpieczna. Życia, co prawda ograniczonego, ale takiego, które mogła nazwać jej własnym. To po prostu było… bardzo smutne – tak smutne, że Claire poczuła, że zalewają ją łzy i zapada się w ramiona Shane’a, przytulając się do jego solidnych, ciepłych ramion przez dłuższą chwilę, po czym wyszeptał jej do ucha,- Musimy wracać do środka. Nie jest tu bezpiecznie. Nie chciała wracać, ale nie było żadnego powodu, żeby ryzykować ich własne życia dla kogoś, kto dopiero co zginął. Pozwoliła się mu zaprowadzić z powrotem do domu Glassów. Michael i Eve już tam byli. Eve, nietypowo dla niej, nie uroniła ani jednej łzy z jej nienagannie zrobionego makijażu; zazwyczaj to ona była osobą która zanosi się płaczem w takich sytuacjach, ale nie ty razem. Wyglądała blado i na zszokowaną. -Może, wszystko z nią w porządku,- powiedziała Eve. Michael oplótł swoje ramiona wokół niej. – Może – o Boże, Michael, to wszystko nasza wina? My to zaczęliśmy, z tą całą gadką o przeprowadzce. Gdybyśmy nie mówili, że to nas dręczy, może nie musiałaby… nie… -To nie wasza wina,- powiedział cicho Shane. – I tak by spróbowała, wcześniej czy później, raz kombinując jak wyjść za drzwi i tak spróbowałaby ponownie, testując swoje szczęście. W każdym bądź razie, możesz mieć rację. W dalszym ciągu może być z nią wszystko ok. Może po prostu nie może się zaczepić. Może być jej ciężko wrócić, albo dać nam znać, że wciąż z nami jest. Może wróci jutro. Widać było, że próbował przyjąć dobrą minę do złej gry, ale mimo to wyglądał ponuro. Stracili kogoś, w ciemności – małą, przestraszoną dziewczynę, pozostawioną na pastwę losu. Może na zawsze. A z jego spojrzenia… nawet Shane wiedział, że to była wina ich wszystkich. Claire nie mogła się doczekać, żeby spędzić tą noc w towarzystwie Shane’a, w każdym tego słowa znaczeniu, ale nieobecność Mirandy wyssała z nich całą radość życia. Michael i Eve czuli się tak samo. Cała czwórka skończyła siedząc przed telewizorem oglądając coś na dvd, coś czego normalnie nikt by nie włączył – o dinozaurach i podróżach w czasie – tylko dlatego, że Eve wspomniała, że był to ulubiony film Mirandy z ich małej, domowej
biblioteczki wideo. Claire przedrzemała większość z niego, leżąc głową na klatce Shane’a, słuchając jego powolnego, mocnego bicia serca; a on gładził ją po włosach, co pozwalało mu odrobinę ukoić swój żal. Kiedy film się skończył, zapadła głucha cisza, Michael w końcu zapytał czy ktokolwiek chciałby zagrać na play station, ale nikt nie wydawał się zainteresowany by pochwycić kontroler – nawet Shane, który, odkąd Claire pamięta, nigdy nie odrzucił takiej propozycji. To rozdzieliło Michaela i Eve idących na górę do ich pokoi zostawiając Claire i Shane’a samych. BYŁO ZIMNO. Claire zauważyła, że się trzęsie, ale nie chciała ruszyć się z jego objęć; rozwiązał ten problem biorąc narzutę z sofy i owijając go wokół ich dwójki. -Więc,- powiedział w końcu,- Myślę, że problem przeprowadzki mamy z głowy, przynajmniej na razie. -Tak myślę,- odpowiedziała Claire. Łzy napłynęły do jej oczu po raz kolejny, ale otarła je energicznym machnięciem dłoni. Wystarczy. Wiedziała, że tym razem rzeczywiście nie płacze z powodu Mirandy, ale po prostu czuła się bezsilna, wobec straty kolejnej cegły budującej mur bezpieczeństwa, chciałaby żeby wszystko zostało tak jak dawniej. -Ale problem nie zostaje rozwiązany, a my nie możemy pozwolić naszym przyjaciołom po prostu… odejść, Shane. To nie w porządku. Tutaj nie jest bezpiecznie. -To Morganville,- powiedział i pocałował ją delikatnie. – Bezpieczeństwo nie jest czymś co mamy zagwarantowane. -Oni tak. – Tak naprawdę miała na myśli, że on ma, ponieważ Michael był tym, którego nie obowiązywały zasady zwykłych ludzi, co również tyczyło się do Eve ze względu na to, że była teraz jego żoną. Żona – to dziwne słowo; w dalszym ciągu nie brzmi realistycznie w głowie Claire. Eve jest żoną. A Shane wspomniał o nawet dziwniejszym prawdopodobieństwie, że kiedyś może zostać matką. Może to nie powinno być dla niej takim szokiem, ale nie ma żadnego innego przyjaciela, któryby się ożenił; to w dalszym ciągu bardzo dziwny koncept, kiedy dotyczył konkretnej osoby i w ogóle nie rozumiała, dlaczego Michael i Eve, którzy potrafili dzielić się domem, kiedy nie byli jeszcze małżeństwem, teraz myślą o wyprowadzce po zwykłej ceremonii w kościele. -Właściwie, masz rację. Rodzina Glassów ma specjalne uznanie wśród ludzi od wielu lat,- zgodził się Shane.- Prawdopodobnie dlatego, że z reguły nie byli dupkami. Ale rodzina Eve… - Zawahał się, zastanawiając się czy jest coś, czym chciałby się z nią podzielić na ten temat. Po chwili musiał zdecydować, że jednak jest, bo powiedział, - rodzina Eve miała złą reputację, przez pokolenia. -Przez...? -Niektórzy ludzie podlizywali się i kopali dołki, jeśli wiesz o co mi chodzi. Rodzina Eve taka była: podlizywali się wampirom przy każdej okazji, depcząc
po głowach wszystkim tych, którzy byli pod nimi. Dupki. Coś w rodzaju Morrelów, tylko na dużo mniejszą skalę. To nie przysporzyło im szacunku wśród wampirów, albo ludzi; nie mieli pieniędzy, więc nie mogli przekupywać ludzi, za cenę sprawienia, żeby się bali. Więc nie powiedziałbym, że Eve urodziła się z jakimś immunitetem, czy coś. Nie tak jak Michael, kiedy był człowiekiem. Wszyscy lubili rodzinę Glassów. Claire wiedziała, że ojciec Eve nie był dobrym człowiekiem i że jej matka była bardzo podobna, ale świadomość, że to ciągnęło się przez lata była oburzająca. Pokolenia za pokoleniami schlebiali wampirom, by ci oddali im przysługę i oddawali swoje dzieci, kiedy tylko wampiry były zainteresowane – jak Brandon, opiekun rodziny Rosserów, zażądał, żeby Eve należała do niego. Nie zamierzała się poddać, dlatego wylądowała w domu Glassów z Michaelem, na samym początku. Była tak chętna, żeby się buntować, że ryzykowała za to życiem. -Więc twierdzisz, że Eve jest może zostać skrzywdzona przez obie strony, jeśli opuści ten dom. -Mówię tylko, że to bardzo prawdopodobne. Nie ma nikogo oprócz Michaela, kto mógłby się nią opiekować, a on nie może być obok niej przez cały czas. Nie chciałaby, żeby był. To po prostu mnie… przeraża. - Shane uśmiechnął się i spojrzał się na nią z ukosa. – Nie bądź zazdrosna. Dalej jesteś moją dziewczyną nr jeden. -Nie martwię się,- powiedziała. Naprawdę nie była zazdrosna. – Też się boję. I co się stanie kiedy Michael i Eve nie będą tutaj dla nas? Ponieważ jedziemy na tym samym wózku, prawda? Mam trochę szacunku wśród wampirów, ale twoja rodzina… -Tja, rodzina Collinsów sama sprawiła, że czują się niemile widziani w okolicy. A wampiry nie zapomną, nigdy. – Westchnął i przytulił ją jeszcze bliżej siebie. – Wiesz, naprawdę powinniśmy się trochę zdrzemnąć. Jest prawie 3 nad ranem, a ty masz jutro zajęcia, czyż nie? Miała. Nie chciała iść, ale wiedziała, że opuszczenie kolejnych wykładów przysporzy jej problemów; te dni, kiedy profesorowie odpuszczali jej, przeminęły bezpowrotnie. Jej nowo nabyta 4, była tego wystarczającym dowodem. -Jeszcze chwileczkę, - powiedziała. – Proszę? -Nie mogę powiedzieć nie. I oboje pogrążyli się we śnie, przytuleni do siebie razem na kanapie, owinięci narzutą, do momentu, kiedy usłyszeli – szokująco głośny - dźwięk, który obudził Claire ze spazmatycznym atakiem. Nie mogła złapać oddechu, żeby cokolwiek powiedzieć, a Shane przeskoczył nad nią i wylądował na czterech, na drewnianej podłodze, a następnie pobiegł na korytarz. Nie było go tylko sekundę, zanim wrócił pędem z powrotem.
-Ogień! – krzyczał i wpadł przez machające się drzwi do kuchni, kiedy Claire zakładała buty. Wrócił po chwili dźwigając wielką, czerwoną gaśnicę. -Sprowadź Michaela, obudź Eve i uciekajcie przez tylnie drzwi! -Co się stało? Nie odpowiedział; bo już go nie było, wracając z powrotem do holu. Kiedy Claire była już na schodach, usłyszała go otwierającego przednie drzwi, po czym poczuła gryzący dym. Michael był już ubrany i gotowy, a drzwi do jego sypialni były otwarte, w tym czasie Eve zawiązywała swoje jedwabne, czerwone kimono dookoła swojego ciała. Spojrzała na twarz Claire i wsunęła swoje stopy w niezawiązane 5Doc Martensy. -Ruszajmy,- powiedziała i zbiegła po schodach. Michael rozdzielił się od nich i pobiegł naprzeciw; złapał ciężki dywan, szarpiąc go jak jakiś magik, prosto spod kanapy i pobiegł dołączyć do Shane’a by pomóc mu ugasić ogień. Claire i Eve wybiegły na zewnątrz, przez tylnie drzwi. -Co się stało? – spytała Eve otwierając zamki. –Słyszeliśmy coś, ale… -Nie mam pojęcia,- odpowiedziała Claire.- Cokolwiek to było, było głośne. Zaczęła wynurzać się na zewnątrz, a Eve trzymała jej tyły, wyciągając głowę zza drzwi i starannie zbadała teren, zanim powiedziała. – Ok., idziemy. Ale to był błąd. Bardzo duży. Ponieważ nie spojrzały się do góry. Wampir skoczył za nimi, odcinając im drogę do domu, a Claire nie zauważyła go dopóki nie usłyszała z zaskoczeniem wciągającej powietrze Eve. Na nic więcej nie wystarczyło jej czasu, ponieważ chwilę później stał już obok nich, trzymając Claire za ramiona… Tylko po to, by przemocą wypchnąć ją z jego drogi. Upadła i potoczyła się, zatrzymując z bolesnym uderzeniem o starą, dębową gałąź, na którą wspiął się Myrnin, by wejść do jej sypialni. Tym razem to nie był on, to był Pennyfeather, blady o pociągłej twarzy przyjaciel Oliviera, który przypominał jej szkieleta przepasanego sznurkiem, trzymającym pokrycie jego ciała. Tym razem nie był zainteresowany Claire. W ogóle. Trzymał Eve, wbijając swoje paznokcie w jej jedwabne, czerwone kimono i rozdzierając je na strzępy, był zbyt silny; Claire mogła zobaczyć rany na ramionach Eve, zadane przez pazury napastnika, gdy ta próbowała się uwolnić. -Jeśli nie chcesz być jedną z nas,- powiedział Pennyfeather z okropnym uśmiechem,- żaden z nas nie powinien cię zmuszać. Twój mąż nie wydaje się spełniać swojego obowiązku. 5
Doc Martens – rodzaj butów, bardzo w stylu Eve ;) : http://25.media.tumblr.com/tumblr_lyhczhT2fp1r1zev1o1_500.jpg
To brzmiało okropnie, Claire westchnęła i próbowała się podnieść. Nie miała żadnej broni, by z nim walczyć – żadnych kołków, ani noży, nawet jednego tępego narzędzia – ale nie mogła po prostu zostawić jej na pastwę… czegokolwiek, co chciał jej zrobić. Próbując się wygramolić, jej dłoń opadła na gałąź – złamaną, z poskręcanymi, suchymi liśćmi wzdłuż całej długości. Upadek spowodował, że była zaostrzona na końcu. Złamanie wyglądało na świeże i zajęło to Claire chwilę, by zrozumieć, że to ta gałąź, która zarwała się pod stopami Myrnina , który próbował wejść przez okno do jej sypialni, poprzedniej nocy. Złapała ją i rzuciła się na Pennyfeathera, krzycząc z całych sił. To był okrzyk wojenny, który dochodził z głębi niej, powinna była się bać, albo czuć się niezręcznie lub głupio, ale po prostu czuła palącą furię na twarzy i determinację. Straciła już dzisiaj Mirandę. Nie zamierzała również stracić Eve. Eve widziała ją nadchodzącą, jej oczy rozszerzyły się. Pennyfeather był zbyt zajęty odciąganiem do boku głowy Eve i przygotowywaniem swoich kłów do ugryzienia, by ją zauważyć, w tedy Claire miała przebłysk jasności, że jeśli będzie biegła dalej, prosto na nich, przebije szpikulcem zarówno Eve jak i wampira. Dlatego też zmieniła kurs, przebiegła obok nich, obróciła się i rzuciła się ze zwiększoną siłą, tak jak uczyła ją Eve, kiedy wygłupiały się szermierką z folii. Włożyła w to całą swoją siłę, na jej plecach powstała prosta linia; kontynuowała pod tym samym kątem, jej noga zesztywniała, a jej prawe ramię wydłużyło się i uderzyła bronią w plecy Pennyfeathera zaraz po lewej stronie, bliżej środka. Gałąź była zbyt cienka, by przebić się przez żebra, ale i tak go zaskoczyła, bo wrzasnął powodując, że włosy na ramieniu Claire nastroszyły się. Puścił Eve, a ona przewróciła się do przodu w stercie podartego i poszarpanego jedwabiu, a on przykucnął i spojrzał się z morderczym wyrazem twarzy, wprost na Claire, którą zamurowało. Pennyfeather nie zauważył tego. Był zbyt zajęty próbą wydłubania paznokciem drewna z jego pleców, ale nawet kiedy chwycił sprężystą, giętką gałąź, tylko częściowo udało się mu ją uwolnić, zanim rzucił ją. -Weź torbę,- Eve warknęła do Claire, a ta skinęła tylko głową i popędziła z powrotem do kuchni. Po chwili niosła już jedną z tych czarnych, płóciennych toreb, które trzymali na czarną godzinę, a w międzyczasie wychodząc na zewnątrz, zobaczyła Pennyfeathera uwalniającego się z drewna, rwącego je na strzępy, po czym zaczął podchodzić do Eve z niskim, wściekłym krzykiem, trzymając w dłoni pozostałości, bo prowizorycznym kołku. Nie było czasu, żeby dostać się do Eve. Claire zrobiła drugą, możliwie najlepszą rzecz, jaką tylko mogła; odwróciła się i rzuciła torbę. Wycelowała nią wprost pod nogi Eve, rozrzucając po trawniku różnorakie obiekty obrony,
ale Eve nie zastanawiała się, co wybrać. Chwyciła małą buteleczkę, zerwała plastikową nakrętkę i rzuciła zawartością prosto w twarz Pennyfeathera. Azotan srebra. Jego wycie zmieniło się w ryk, będąc coraz głośniejsze, do momentu, gdy uszy Claire nie zaczęły boleć. Został odcięty od możliwości ruszenia w stronę Eve, a jego twarz paliła niemiłosiernie. Claire złapała torbę, zaczęła wrzucać obiekty, tak szybko, jak tylko mogła i złapała Eve z nadgarstek. -Chodź!- krzyknęła i uciekły dookoła domu, przesuwając nogami po luźnym, białym żwirze. Micheal oraz Shane znajdowali się z przodu i między ostatnim podmuchem gaśnicy a szybkim ruchem dywanu, w końcu ugasili ogień, który wyblakł na dziesięć stóp na zewnątrz domu. Zbite szkło leżało na ziemi, a kiedy się zbliżały, Claire poczuła ostry, prawie- słodki zapach benzyny. Było również coś przypiętego do ich frontowych drzwi, fruwającego na wietrze wśród nocnej bryzy. Michael rzucił dywan i zniknął z wampirzą szybkością by objąć ramionami Eve. Musiał poczuć krew, spływającą z jej ran, pomyślała Claire; mogła zobaczyć słaby, opalizujący błysk w jego oczach. -Co się stało?- zapytał i dotknął przetarć na jej kimonie. – Kto to zrobił? -Pennyfeather, - powiedziała Claire. Teraz kiedy przypływ adrenaliny zaczął opadać, poczuła, że się trzęsie i zaczęła analizować jak wiele rzeczy mogło nie pójść po jej myśli, zagrażając jej życiu… i Eve. – To był Pennyfeather. Chciał… chciał ją ugryźć. Michael syknął, tak jak bardzo wściekły i niebezpieczny wąż, po czym zmył się w kierunku tylniego podwórka. Spojrzenie Shane’a powędrowało za nim, ale sam chłopak zamiast podążać za nim, parł ku Claire i worka, którego trzymała w dłoni. Podał Eve nóż, Claire kilka buteleczek z azotanem srebra, a dla siebie wybrał kij bejsbolowy – zwykły kij, nie licząc ostatnich kilku cali, które były pokryte srebrem. -Marzyłem, żeby to wypróbować to cacko,- powiedział i lekko się do nich uśmiechnął. – Do dzieła. – Machnął nim na próbę, skinął głową i położył go sobie na ramieniu. – Wszystko w porządku, Eve? -To było moje ulubione kimono,- powiedziała. Jej głos był niepewny, ale bardziej ze wściekłości, niż ze strachu. – Cholera. Było zabytkowe!6 Shane w dalszym ciągu obserwował stronę domu, za którą zniknął Michael. Najwyraźniej zastanawiał się, czy powinien za nim iść, wesprzeć go. Claire położyła dłoń na jego ramieniu i na chwilę, rozproszyła jego uwagę. -Eve rzuciła tym prosto w twarz Pennyfeathera, - powiedziała i pokazała na buteleczkę. – Michael ma nad nim dużą przewagę, a do tego jest ostro wkurzony. 6
Vintage ;)
To po części uspokoiło Shane’a, poruszył tylko trochę ramiona. -Nie chcę was tutaj zostawiać, - powiedział. – Pożar został ugaszony. Idźcie do środka i zamknijcie drzwi. Już. -A co z wami? -Jeśli usłyszycie nas płaczących, do naszych mam, możecie przybiec nam na pomoc, ale hej, Eve jest prawie naga i wykrwawia się tutaj. Shane miał dobry argument, Claire spojrzała na nią i zobaczyła, że Eve ściska w swoimi białymi kłykciami, nóż, trzęsąc się. Na zewnątrz było zimno, a ona stała wmurowana ewidentnie w szoku. Claire złapała ją za rękę i poprowadziła ją po schodach. Shane przyglądał się im, dopóki nie zniknęły za drzwiami, skinął głową i popędził w ciemność trzymając w pogotowiu kij. Claire pchnęła drzwi i popędziła Eve do środka, a później zatrzymała się i zobaczyła, co było przypięte do drzwi. Myślała, że to pismo Pennyfeathera, ponieważ było nieczytelne, spiczaste i w ciemnym, brązowym kolorze, przypominającym tusz, który równie dobrze mógł być krwią. Notatka mówiła, Wykonane na zlecenie Założyciela i była wbita głęboko w drewno, wielkim nożem podobnym do 7bowie, z tym, że na sterydach. Pomyślała Claire, wyciągnęła z drzwi nóż i zgniotła kartkę drżącą dłonią. Eve stała z boku przyglądając się jej z nieczytelnym wyrazem twarzy. W dalszym ciągu się trzęsła. -To wyrok śmierci, czyż nie?- powiedziała. – Nie kłam Claire. Nie jesteś w tym dobra. Claire nawet nie próbowała. Podniosła nóż. -Z drugiej strony,- powiedziała. – Zostawili nam kolejną broń. I to ostrą. Prawdę mówiąc, to było pocieszające. A kiedy w końcu Michael i Shane weszli, bez Pennyfeathera, któremu udało się uciec, nie licząc tęgiego batożenia, które od nich dostał, nikt nie miał ochoty świętować. Albo spać… Poranek był ciepły i rześki, ale nie przyniósł uspokojenia; policja przyjechała by zebrać zeznania, ocenić szkody wyrządzone w domu i sfotografować ramiona Eve (które po kontroli w szpitalu okazały się nie na tak głębokie, jak wydawały się wcześniej). Policja odmówiła wpisania jej zniszczonego, zabytkowego kimona, do specjalnego protokołu o wandalizmie. Również udawali, że nie wiedzą kim jest Pennyfeather lub chociażby, że wampiry w ogóle nie istnieją, mimo to obaj mężczyźni jasno i wyraźnie mieli na sobie bransoletki Ochronne. Typowe. Dawno temu, Claire mogła wezwać pewnych detektywów
7
Bowie knife – ciężki, myśliwski nóż, zrobiony z rosyjskiej stali : http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/f/ff/Bowie_Knife_by_Tim_Lively_16.jpg
Morganville, którzy mieli reputację i byli bezstronni… ale teraz już ich nie ma. Richard Morrel był oficerem policji zanim został burmistrzem miasta i był w porządku; Hannah też była świetna w tej roli, ale teraz Richard nie żyje, a Hannah jest bezradna do działania. Wykonane na zlecenie Założyciela. To mówiło… praktycznie wszystko, tak naprawdę. Oznaczało to, że bez względu na to jak bardzo zarzekali się, że ich czwórka jest bezpieczna, tak naprawdę bezpieczeństwo w Morganville, było oficjalnie anulowane. Claire została z Eve tak długo jak tylko mogła, ale zajęcia wzywały, tak jak jej niebezpiecznie zniżające się 8GPA; złapała swój plecak z książkami, pocałowała szybko Shane’a i popędziła na Uniwersytet Texas Prairie. Nic nie miało się stać w ciągu dnia, przynajmniej jeśli chodzi o wampiry. Poranek był już nad horyzontem, Claire musiała odpuścić sobie jej codzienny postój na kawę i biec kilkaset metrów, żeby zdążyć do budynku, w którym mieścił się wydział chemii; wbiegała w górę po schodach i wzdłuż nieumeblowanego holu, by dołączyć do swojej małej, zaawansowanej grupy. Dzisiaj była termodynamika, przedmiot, który normalnie lubiła, ale tego dnia nie była w nastroju na teorię. Było coś o naukach stosowanych – coś jak ‘ile potrzeba paliwa, by spalić dom’. Claire wślizgnęła się na swoje miejsce w sali, zarabiając haniebne spojrzenie profesora Carlyle, który nie przerwał swoich uwag wstępnych. Pennyfeather był tym, który ich zaatakował, ale to nie znaczyło, że musiał działać sam; mógł wrzucić 9koktajl Mołotowa od frontu i wskoczyć na dach, czekając aż wyjdą, ale w jakiś sposób Claire miała przeczucie, że stoi za tym ktoś jeszcze. Ktoś był od frontu, kiedy Pennyfeather czekał na Eve, specyficzne. I chociaż było to lekką ulgą, nie było to głównym celem, było to niepokojące. Eve nie była bezradna, ale za to była bardziej podatna na zranienie. Może to dlatego, że Claire desperacko potrzebowała by Michael i Eve byli szczęśliwi i by całe miasto przestało ich nienawidzić i… -Danvers? 8
Grade Point Average – średnia ocen, w stanach jest ona między 1,0 a 4,0, najwyższą oceną jest A, a najniższą F;
9
Koktaj Mołotowa (jeżeli ktoś nie wiem ) to rodzaj prymitywnego granatu zapalającego, który można zrobić samemu;
Spojrzała w górę ze zmieszaniem na jej ławkę tekst-książka-tekst-książka; nie pamiętała nawet by wyjmowała ją z plecaka. Straciła poczucie czasu, zgadywała, a teraz profesor Carlyle – sędziwy staruszek z krótko przyciętą, siwiejącą czupryną i szarymi oczami – wpatrywał się w nią z dezaprobatą, wyraźnie czekając na coś. -Przepraszam? – powiedziała niepewnie. -Proszę podać równanie do tematu na tablicy. Skupiła się na tym, co znajdowało się za nim. Na tablicy było napisane Funkcja podziału oscylatora harmonicznego. -Na tablicy? -Chyba, że chcesz zinterpretować go tańcem. W tle usłyszała szmer i stłumiony śmiech pochodzący od innych studentów, z których większość była kandydatami na magistra; byli przynajmniej pięć lat starsi od niej, każdy z nich, a ona nie była popularna. Nawet tutaj, nikt nie lubił kujona. Claire niechętnie wstała ze swojego miejsca, podeszłą do tablicy i napisała: zHO = 1/(1- e-a/T) -Gdzie?- zapytał, bez śladu satysfakcji. Claire sumiennie zapisała gdzie: a=hv/k. Carlyle patrzył się na nią w ciszy, a później skinął głową. Najwyraźniej chciał, żeby poczuła się niepewnie. Nie udało mu się. Wiedziała, że miała rację; wiedziała, że musiał to zaakceptować i czekała na dalszy przebieg zdarzeń. Gdy już raz dał jej sygnał, odłożyła kredę i wróciła na swoje miejsce. Ale Carlyle tak naprawdę z nią nie skończył. -Skoro tak dobrze ci z tym poszło, Danvers, może przepowiesz mi następny? I napisał na tablicy: Kp=Pb/Pa-[B]/[A]. – Co jeśli T jest nieskończenie duże? Litera T w ogóle nie znajdowała się w równaniu, ale tak naprawdę to nie miało znaczenia. T było ukrytą zmienną, a to było mylące. To było bardzo podchwytliwe pytanie, a Claire zauważyła resztę otwierających swoje książki i szarpiących kartki w poszukiwaniu odpowiedzi, ale nie przejmowała się tym. Napotkała wzrok Carlyle’a i powiedziała, -K równa się dwa. -Jaka jest twoja argumentacja?
-Jeżeli T jest nieskończenie wielkie, wszystkie stopnie energii są równe i zajęte. Dlatego jest dwa razy więcej stadiów B niż A. To naprawdę nie jest kalkulacja. To tylko ćwiczenia logiczne. Mówiła o zaawansowanej termodynamice, wyłącznie by pomóc sobie zrozumieć co Myrnin realizował budując swoje systemy portalowe w Morganville… Były przejścia na otwartą przestrzeń i wiedziała, że musi być na to jakieś fizyczne wytłumaczenie, ale póki co, znajdowała tylko kawałki wyjaśnień to tu, to tam. Termodynamika była niezbędnym czynnikiem, ponieważ energia wytworzona w trasferze musi gdzieś się wydalać. Po prostu nie wymyśliła jeszcze gdzie. Carlyle uniósł swoją brew i lekko się do niej uśmiechnął. -Ktoś dzisiaj zjadł jej śniadanie, - powiedział i zaczął terroryzować innego studenta. – Gregory. Wytłumacz mi obliczenie, jeśli T równa się zero. -Uh…- Gregory kartkował książkę a Carlyle cierpliwie czekał, kiedy on szukał odpowiedzi. To było jasne i oczywiste, ale Claire ugryzła się w język. To zajęło mu wyczerpujące, cztery minuty, żeby przyznać się do porażki. Carlyle zapytał trzech innych studentów i w końcu westchnął odwracając się w stronę Claire. -No dalej,- powiedział teraz, wyraźnie zirytowany. -Jeżeli nie ma żadnego T, nie ma również B,- powiedziała. –Więc musi być równe zero. -Dziękuję,- Carlyle obrzucił piorunującym spojrzeniem resztę studentów. – Opłakuję wasz stopień inżyniera, naprawdę, jeśli to wszystko co umiecie, i nie wiecie czegoś, co jest tak oczywiste. Danvers dostaje dodatkowe punkty premii. Gregory, Shandall, Schaefer, Reed, wy wszyscy oblaliście quiz. Jeśli chcecie rozwiązać dodatkowe równania, by zarobić punkty premii, spotkajcie się ze mną po zajęciach. Teraz. Rozdział szósty, entropia resztkowa niedoskonałych kryształków… To była ponura sprawa, pomyślała Claire, mimo, że dostała wysoką ocenę i przyciągnęła na siebie uwagę innych studentów, w dalszym ciągu czuła się znudzona i niedoceniona. Marzyłaby móc pogadać o tym z Myrninem, choćby przez chwilę. Myrnin zawsze był nieprzewidywalny i to było ekscytujące. Zgoda, czasami problemem było tylko utrzymać się przy życiu, ale w dalszym ciągu nie było to nudne. Również nie musiała nigdy patrzeć jak inni studenci pocili się (albo odpowiadali źle), kiedy była w jego laboratorium. Gdyby kiedykolwiek miał tak głupiego asystenta, już dawno by go zjadł. Jakimś cudem przetrwała jedną godzinę, później drugą i następną, by w końcu mogła iść do centrum uniwersytetu zgarnąć colę i kanapkę. Eve nie miała dzisiaj zmiany za ladą w kawiarni, więc zaraz po zjedzeniu lanchu, Claire - po skończonych zajęciach – poszła do Common Grounds, by sprawdzić co u niej.
Był mały ruch, dzięki kapryśnemu harmonogramowi na uczelni; w pomieszczeniu znajdowało się kilku mieszkańców Morganville i grupka, dziesięciu studentów, którzy poważnie rozprawiali o zasługach Jamesa Joyce’a. Claire zajęła wygodny, miękki fotel i rzuciła na niego swój plecak; krzesło i wszystko inne dookoła pachniało espresso z nutą cynamonu. Common Grounds, mimo wszystkich jego wad, w dalszym ciągu miało domową, zapraszającą atmosferę. Ale kiedy odwróciła się w stronę kontuaru zobaczyła posępnego, młodego mężczyznę w krawacie, ubrudzonym fartuchu i umalowanymi na czerwono emo – włosami, spojrzał się na Claire w momencie, gdy podeszła i ziewnął. -Cześć,- powiedziała. – Umm, gdzie jest Eve? -Wylana,- powiedział i ziewnął znowu. – Zadzwonili po mnie, żebym wziął jej zmianę. Człowieku, jestem ugotowany. 48 godzin bez spania – dzięki Bogu za kawę. Jaka jest twoja trucizna? W Common Grounds, to mogłoby oznaczać dosłownie, pomyślała Claire. -Butelka wody,- powiedziała i wyłowiła dużo więcej gotówki niż była ona warta. Nikt w Morganville nie pił wody z kranu. Na pewno nie po inwazji draug. Jasne, oczyścili kanalizację i wszystko, ale Claire – jak większość mieszkańców – nie mogła wyzbyć się myśli, że było w tym coś żywego. Lepiej było zapłacić śmieszną kwotę za butelkę wody z Midland. -Więc, co się stało dzisiejszego ranka, że postanowili ją zwolnić? Ponieważ z tego co wiem, miała w planie przyjść do pracy. -Chłopak za kontuarem, nie był zbyt rozgadany, by jej odpowiedzieć; wzruszył ramionami kiedy szukał jej nabytku i wręczył jej zimną butelkę. Miał dużo tatuaży, wzdłuż całych ramion, w większości były to jakieś chińskie symbole. Claire rozważała zapytanie się o ich znaczenie, ale z jej doświadczenia wiedziała, że prawdopodobnie nie miałby pojęcia. Miał z Eve jedną wspólną rzecz: oboje malowali swoje paznokcie na czarno. -Czy Olivier tu jest? -W biurze, - powiedział gość za ladą. – Ale gdybym był na twoim miejscu, nie próbowałbym. Szef, nie jest w dobry nastroju. Prawdopodobnie miał rację, pomyślała Claire, ale i tak zapukała i otrzymała odpowiedź. -Wejdź, - podążyła za tą komendą, zamykając za sobą drzwi. Chłopak zza lady i inni pracownicy pewnie i tak nie przyszliby jej z pomocą, gdyby sprawy pogorszyły się i nie chciała angażować nie mających żadnego pojęcia studentów. I tak mieli zbyt dużo problemu z Jamesem Joycem. Olivier nawet na nią nie spojrzał, ale nawet nie musiał, pomyślała; i tak prawdopodobnie zidentyfikował ją zanim weszła do jego biura, tylko po jej biciu serca, zapachu krwi, albo czymś innym. Wampiry miały niekończący się zasób mrocznych talentów.
-Pennyfeather zaatakował Eve, poprzedniej nocy- powiedziała. – Kazałeś mu to zrobić? W dalszym ciągu nie zawracał sobie głowy odrywaniem się od patrzenia w jakiś kawałek papieru leżący przed nim, który czytał. Podniósł pióro i napisał notatkę, podpisując się pod spodem. -Czemu tak uważasz? -Zostawił notatkę przypiętą do drzwi, ‘Wykonane na rozkaz Założyciela.’ -Nie jestem założycielem, - powiedział. – A Pennyfeather nie jest dłużej moim stworzeniem. Robi co tylko mu się żywnie podoba. Mimo to, powiedziałbym, że jego postawa jest nakręcana poprzez wpływy publicznej opinii twojego gatunku, jeśli to jest to o co pytasz. Olivier nie zapytał jak się ma Eve, albo co się stało i to, pomyślała Claire, było dziwne. Kiedy po raz pierwszy go poznała, miał w sobie więcej ludzkich instynktów, a teraz wyglądał na starego, złego wampira, nieczułego i zupełnie obojętnego na ludzkie życie. Nie pofatygowałby się sam, by skrzywdzić Eve, ale również nie zadałby sobie trudu, by pomóc jej, jeśli znaczyłoby to, że w ogóle włożyłby w to jakikolwiek wysiłek. - Czy masz jakiś uzasadniony powód, dlaczego mi przeszkadzasz, czy po prostu przyszłaś mnie wkurzyć? -Wiem co się dzieje,- powiedziała delikatnie Claire, a jego pióro przestało się poruszać na papierze. Nagła cisza sprawiła, że poczuła iż zaparło jej dech w piersiach, kiedy stała na krawędzi bezdennej głębiny pełnej ciemności. – Chciałeś zasad w Morganville odkąd odkryłeś jego istnienie. Przybyłeś tutaj, by zdetronizować Amelie i sam przejąć władzę. Ale ona ci nie pozwoliła, więc postanowiłeś być… kreatywny. Teraz, patrzył się na nią w całej okazałości, pomimo tego że jego twarz wyglądała na ludzką, zmiękczona przez luźne, kręcone szare włosy opadające przy niej, jego wyraz twarzy i skupienie całkowicie sugerowało spojrzenie drapieżnika. Nic nie powiedział. Claire kontynuowała. -Amelie ufała ci. Pozwoliła ci się zbliżyć. A teraz ty bawisz się nią, by dostać to, o czym zawsze marzyłeś. Wiesz… to nie wypali. Może i cię lubi, ale nie jest głupia, a kiedy się obudzi – a zrobi to – będziesz żałował, że próbowałeś tego. -Nie sądzę, by mój związek z Założycielką, był twoim zasranym interesem. -Możesz mieć wpływ na inne wampiry, - powiedziała. – Sam mi to mówiłeś wcześniej. Ale byłeś w tym drobiazgowy. Cokolwiek jej robisz, przestań zanim będzie gorzej. Ludzie nie będą znosić traktowania jak bydło, a Amelie nie pozwoli ci zajść tak daleko, jak myślisz. Po prostu… daj sobie spokój. Olivier – może jestem szalona mówiąc to, ale nie jesteś taki. Już nie. Myślę, że w głębi, tak naprawdę tego nie chcesz.
Patrzył na nią pustym, osobliwie jasnym wzrokiem i wrócił do swojej papierkowej roboty. -Możesz już wyjść, - powiedział. – I wiedz, że masz szczęście, masz do tego prawo. -Czemu zwolniłeś Eve?? – zapytała. I to prawdopodobnie był błąd, ale nie mogła nie mogła nie zapytać. Co było zdumiewające, odpowiedział jej. -Oskarżyła mnie, że próbowałem ją zabić, - powiedział. – Dokładnie tak samo jak ty. Niestety, nie jestem w stanie cię zwolnić. Ale moja cierpliwość dobiega końca. Precz. -Nie, dopóki mi nie powiesz… Nie była nawet w stanie zobaczyć go poruszającego się, ale nagle otoczył biurko i rzucił pióro w drewniane drzwi znajdujące się za nią. Był to zwykły długopis, a mimo to zatonął w całej swojej długości, wibrując cal od jej głowy. Claire wzdrygnęła się i wpadła na barierę za jej plecami. Olivier nie ruszył się. Tak blisko, wyglądał jak kość i żelazo, pachniał – co jest bardziej ironicznie – kawą. Z intensywnością w głowie Claire przypominała sobie, że kiedy jeszcze żył był wojownikiem, a teraz nie wyglądał na mniej żądnego krwi niż wtedy. -Idź, - powiedział delikatnie. – I jeśli jesteś mądra, pójdziesz bardzo, bardzo daleko stąd, Claire. Ale w każdym razie zejdź mi z oczu, teraz. Otworzyła drzwi. I w momencie, gdy to robiła, miała rozmyte wrażenie, że ktoś stoi kilka stóp od niej, po drugiej stronie, oraz ludzi gramolących się i wykrzykujących na chłopaka za ladą – Hej! – Potem nie skupiała się na postaci stojącej przed nią, ale na przedmiocie, który trzymała w dłoni. To była kusza ze śrubą srebra. I zanim Claire była w stanie wziąć oddech lub zareagować, kusza była wzniesiona i odpalona. Claire poczuła piekący rumieniec na jej policzku, kiedy śruba przeszła obok niej, dotknęła ręką zakrwawionego zadrapania i wtedy obróciła się by zobaczyć co się stało. Grot utknął w klatce Oliviera, ale na szczęście znajdował się nad linią serca, po prawej stronie. Claire z początku nie mogła w to uwierzyć; błysk srebra powoli rozprzestrzeniał się dookoła trzonka z jasnoczerwonym piórkiem, a Olivier, wbity w siedzenie, odczuwał taką samą dozę zaskoczenia, jak i bólu . Potem cofnął się przed jego biurkiem. Claire nie zastanawiała się; po prostu zaczęła działać, sięgając po strzałę. Strzepnął jej dłoń w furii, tak mocno, że mógł jej połamać jej kości i powiedział przez zęby, -Nie możesz wyciągnąć tego przodem, głupcze. Wyjmij to przez moje plecy! Powiedział tak, jakby nie miał żadnej wątpliwości, że się go posłucha i przez chwilę, Claire kusiło żeby zrobić to o co prosił; to był jej naturalny instynkt, żeby pomagać, albo mogłoby to być forsowanie woli Oliviera. Zatrzymała się w połowie i spojrzała na otwarte drzwi.
Napastnik, spokojnie ładował kolejną strzałę do swojego łuku. Nie była w stanie – nie mogła – rozpoznać tej osoby; to była niewyraźna postać w czarnej masce, zapięta w czarną kurtkę z kapturem i proste, niebieskie jeansy. Czarne buty. Rękawiczki. Nic co zdradzałoby jej dane osobowe, jakiekolwiek, chociażby płeć. Atakujący spojrzał się w górę i zobaczył ją stojącą tam, a ona poczuła się wyluzowana, bezbłędnie i nie mogła tego określić. Potem zwrócił się do niej i pokazał na drzwi. Ty. Na zewnątrz. -Claire – warknął Olivier. Jego głos był teraz chrapliwy i pełen furii. – Wyciągnij grot! -Czy zatrudniłeś Pennyfeathera, by zabił Eve? Rana wokół srebra zaczęła palić się i czernieć i to musiało cholernie boleć, nawet jeśli od razu nie było śmiertelne, bo próbował na nią warczeć, jednak z jego ust wydobył się tylko cichy jęk. Upadł do pozycji siedzącej na podłogę, opierając jedno ramię o biurko. Prawie się zadławiła, prawie, ponieważ wyglądał teraz bardzo źle… podatny na zranienie i skrzywdzony. Ale później jego oczy zaczęły błyszczeć czerwoną furią i syknął, -Sam powiem mu, żeby cię zabił, jeśli nie zrobisz tego co ci powiem, dziewczyno. Jesteś maskotką, nie człowiekiem. -Zabawne, - powiedziała, - wiedząc, że jestem jedyną rzeczą stojącą między tobą i człowiekiem z łukiem. - Dosłownie. Zamaskowany kształt, w dalszym ciągu stał za nią, gotowy do ataku. Tylko ona blokowała mu drogę. – Zrobiłbyś to? -Nie! – ryknął i rzucił się konwulsyjnie na bok. Trucizna oddziaływała na niego i to w bardzo szybkim tempie. Claire odwróciła swoją twarz w kierunku niedoszłego – mordercy i zauważyła, że tym razem celował swoją kuszą w jej osobę. Bezpośrednio. Z drogi, pokazał jeszcze raz, nieprzyjaźnie. Claire pokręciła głową. -Nie mogę. – Nie próbowała tego wyjaśnić i niekoniecznie wiedziała, czy w ogóle potrafiła; nie miała żadnego powodu na świecie, dlaczego nie miałaby stąd odejść, od Oliviera i zostawić go na pastwę losu. Najwyraźniej wszyscy klienci uciekli z kawiarni, wliczając w to chłopaka zza lady i resztę studentów. Tylko ona stała między Olivierem a śmiercią. Zgadywała, że robiła to, ponieważ nie dbała o to, że był to Olivier, w ogóle. Zrobiłaby to dla kogokolwiek. Nawet Moniki. Nienawidziła znęcania się. Nienawidziła, gdy ktoś kopał pod kimś dołki, czy to pod nią czy pod nim, a Olivier zdecydowanie znajdował się w dołku. Kimkolwiek była postać trzymająca łuk, on lub ona rozważała zastrzelenie jej, by dobić Oliviera. Mogła to zobaczyć, nawet jeśli twarz była niewidoczna i wiedziała, że w tym momencie była w większym niebezpieczeństwie niż kiedykolwiek indziej, w Morganville. Była zdana całkowicie na łaskę postaci z łukiem. Nikt nie mógł, lub nie chciał jej pomóc. Czuła gryzący swąd palonego
ciała, za nią. Olivier nie wyglądał dobrze i jego stan błyskawicznie się pogarszał. Zamaskowany atakujący skinął lekko głową, w uznaniu za to, czego nie powiedziała. Zwolnił kuszę, po czym spakował ją do czarnego, płóciennego worka i wycofał się w stronę sklepu. W blasku światła dziennego, straciła go ze swojego pola widzenia, mimo że miała odczucie, że atakujący nie zdjął maski wychodząc na ulicę. Claire nie próbowała go gonić. Stała tam przez krótką chwilę, po czym odwróciła się w stronę Oliviera i spojrzała na niego. -Jeśli to dla ciebie zrobię, - powiedziała. – wisisz mi przysługę. I zamierzam się o nią upomnieć. Był ponad dokonywaniem zgryźliwych uwag. Skinął tylko głową, jakby nie mógł zebrać siły, by zrobić coś więcej i udało mu się przekręcić nieco dalej, na brzuch. Ostry, haczykowaty koniec śruby wystawał z jego piersi, trzy cale poniżej jego łopatki. Krawędzie były ostre jak brzytwy. To właściwie była dobra rzeczą; ponieważ mogły nie narobić mu dużo krzywdy w ten sposób. Ale musiała ją wyjąć zanim trucizna ze srebra rozprzestrzeniłaby się bardziej– miała do wyboru albo to, albo zostawienie strzały na dobre – i prawie mogła usłyszeć głos Shane’a mówiący w jej głowie, że to słuszny wybór. Z zaciśniętymi zębami, owinęła luźnym materiałem swojej bluzki ostry koniec strzały, złapała poniżej za trzonek i pociągnęła ją szybko z całej swojej siły. Prawie się zatrzymała, gdy Olivier znowu syknął, jego usta otworzyły się w niemym krzyku – niemym, ponieważ nie mógł wciągnąć powietrza, by wydobyć go z siebie – ale nie odważyła się zatrzymać. Lepiej żeby bolało teraz, niż by umarł później. Wydawało się to trwać wieczność, ale musiało minąć kilka sekund zanim całkowicie wyciągnęła grot. Rzuciła strzałę na podłogę z brzęczącym dźwiękiem i próbowała nie myśleć o krwi spływającej z jej koszulki, kiedy wyciągała ją z jego ciała. Albo kogo krew mogła to być, ponieważ tak naprawdę nie należała do Oliviera, czy może się myliła? Była pożyczona, albo ukradziona, od kogoś innego. Wstała, ciężko oddychając i próbując nie zwymiotować, przez to co dopiero zrobiła – nie przez krew, albo spowodowany ból, ale fakt, że właśnie uratowała Olivierowi życie. Zdała sobie z tego sprawę, że Shane byłby na nią bardzo zły; mogła odejść i nazwać to karmą. Albo przynamniej sprawiedliwością. Ale teraz, nie byłoby to mądrym posunięciem. Jeżeli Amelie próbowała ich dopaść – wysyłając Pennyfeathera, a nie Olivier – wtedy potrzebowała jego po swojej stronie. Przynajmniej teraz. Olivier odwrócił się na swoje plecy, ze szczelnie zamkniętymi oczami. Zranienie na jego klatce piersiowej w dalszym ciągu paliło i najwyraźniej bardzo bolało, ale powoli goiło się. Wampiry zawsze same się uleczały.
-Lepiej żeby było prawdą to co mi powiedziałeś, - powiedziała. – I pamiętaj, jeżeli przyjdziesz po Eve, zadrzesz z nami wszystkimi. A to może być bardziej niebezpieczne, niż jakiś przypadkowy, zamaskowany koleś z kuszą. Nie ruszył się i nic jej nie odpowiedział, ale jego oczy otworzyły się i wpatrywały się w nią z intensywnością. Nie mogła tak naprawdę poczuć jakie emocje nią targają, ale mogła powiedzieć, że naprawdę, szczerze nie obchodziło jej to. 10Trzasnęła drzwiami do biura i wyszła na zewnątrz.
CLAIRE -Więc? – domagał się Shane. – Kto to zrobił? – Claire rozmawiała z nim przez telefon, kiedy kierowała się w stronę domu. Gdziekolwiek się znajdował, było tam głośno, mogła słyszeć hałas maszyn znajdujących się w sklepie i szlifowanie metalu, a on musiał krzyczeć, by go usłyszała. – Kto próbował dopaść Oliviera? -Nie wiem. -No dalej, Claire. Zgaduj. -Nie, naprawdę nie mam pojęcia. Kimkolwiek był, miał na sobie maskę, kurtkę, rękawiczki i wszystko inne. Wysoki, może trochę szczupły. Mimo to, zna się na łucznictwie. I to bardzo. – Pamiętała ranę na jej policzku, gdy dotykała ją niepewnymi palcami. Tak naprawdę nie bolała jej, a samo krwawienie ustało, ale zdecydowanie skóra była przecięta. Po raz pierwszy, zaczęła się zastanawiać jak źle to wygląda i czy może pozostawić bliznę. – Um, w każdym razie, nie widziałam jej/jego bez maski. Nie byłeś to ty, czy może się mylę? To ostatnie było testem. Wiedziała to lepiej; Shane nie strzeliłby, gdyby to ona stała na drodze, w każdym razie, jeśli miałby inny wybór. To musiał byś ktoś, kto nie był zbyt…zaangażowany.
10
Mnie osobiście, nasza mała Claire, rozwaliła w końcowej scenie Dziękuję za przeczytanie mojego pierwszego „poważnego” tłumaczenia. Buziaki! Ather :*
-Cholera, dziewczyno, jeżeli byłbym to ja, już dawno leżałby martwy na ziemi, ponieważ ja bym nie spudłował. Poprawiłaś mi humor. Powiedz mi, że cierpi. -O tak, zdecydowanie ma bolesne obrażenia, - powiedziała. – I nie sądzę, żeby to on stał za atakiem Pennyfeathera, dzisiejszej nocy. Ale dzieje się z nim coś dziwnego, Shane. -A kiedy on nie jest dziwny? -Nie, mam na myśli… - Nie mogła do końca zrozumieć co jest nie tak. – Czy Eve mówiła ci, co stało się dzisiejszego ranka? -Co? – Shane natychmiastowo znowu przybrał 11strażniczy ton, był przygotowany na złe wiadomości. – Co znowu? Cholera… poczekaj chwilę… - Cofnął się z miejsca, w którym słychać było huk rozbijanego samochodu w tle, by znaleźć jakieś spokojniejsze. – Możesz mówić. -Olivier zwolnił ją z Common Grounds. Zgaduję, że wkurzył się, kiedy oskarżyła go o próbę zabicia jej. Znasz Eve. Prawdopodobnie nie była delikatna. -Musiała próbować uderzyć go czymś, jak na przykład ekspres do kawy, zgodził się Shane. – Jest w domu, ale nie odzywa się. Poszła prosto do swojego pokoju. Miała taki wyraz twarzy, jakby za chwilę miała się rozkleić, więc nie wchodziłem jej w drogę. -Tchórz. -Płacz, więc tak. Jesteś w drodze do domu? -Tak, - powiedziała. – Ale muszę jeszcze gdzieś zajść. Będę za jakąś godzinę. Shane znał ją zbyt dobrze. –Idziesz zobaczyć Myrnina, czyż nie? Claire… -Muszę zobaczyć, co u niego, - powiedziała szybko. – Był bardzo dziwny, kiedy widziałam go po raz ostatni. – Jej chłopak wymamrotał coś, że On zawsze jest dziwny, ale w większości zatrzymał dezaprobatę dla siebie. -Powiedz „cześć” mojemu tacie, kiedy tam będziesz. Wiesz, mózg w słoiku? Frankenstein? To ten facet. -Mógłbyś przyjść i… -Nie,- powiedział stanowczo Shane. Nie odzywał się przez chwilę, jak gdyby był zaskoczony gwałtownością swojej odpowiedzi, a kiedy znów się odezwał, mówił łagodniejszym tonem. – Bądź ostrożna. Jeśli chcesz, żebym przyszedł… -Do laboratorium Myrnina? To tylko prośba o kolejne kłopoty i sam doskonale o tym wiesz. Poradzę sobie. Mam spore zasoby. - I kołki pokryte srebrem w jej plecaku. Zdecydowała, że nigdy nie będzie bez nich wychodziła z domu, po ostatniej nocy. – Mimo to, jeśli nie wrócę do domu zanim zrobi się ciemno… 11
„Sounded on guard again”
-Yep, próba ratunkowa. Zanotowane. – powiedział, - Kocham cię. Słyszała wysiłek w jego głosie, gdy to mówił – nie, ponieważ nie miał tego na myśli, ale ze względu na to, że faceci nie potrafią przyznać się do tego przez telefon. Zniżył nawet swój głos, na wypadek, gdyby ktoś go słyszał – Michael? – i tak mógł go podsłuchać. Szczerze. -Też cię kocham, - powiedziała. – Uważaj na Eve, ok? Jednak w tym wszystkim jest coś śmiesznego. Myślę, że Pennyfeather tak naprawdę przyszedł po Eve, a nie któregokolwiek z nas. Myślę, że coś dzieje się w świecie wampirów, co również ma związek z Michaelem i Eve. -Zatrzymaj się, - powiedział. – Collinsowie też wypadają. – Wydał do telefonu, dźwięk, przypominający cmokanie, zanim się rozłączył, który był nawet bardziej żenujący niż słowo Kocham cię, ale prawdopodobnie poprawiło mu to bardziej humor, a ona uśmiechała się tak bardzo, w drodze do laboratorium Myrnina, że jej twarz zaczęła boleć – szczególnie w miejscu rany. Ulica, która wiodła do jaskini Myrnina – zawsze myślała o niej bardziej jako o jamie smoka, niż laboratorium – była zwykłym, mieszkalnym sąsiedztwem Morganville; bardziej lub mniej zaniedbanym niż inne. Domy nie wyglądały na takie z najwyższej półki, wybudowane czterdzieści, góra pięćdziesiąt lat temu, wtedy mogły wyglądać na wysoko standardowe. Dwa domy były spalone, albo zniszczone w trakcie inwazji draug, a teraz były okupowane przez pracowników, którzy byli zajęci stawianiem cegieł, tarciem i układaniem płytek. Szkielety nowych domów były już postawione. Claire zastanawiała się jak to jest przenieść się do nowego domu, w którym nigdy nikt nie mieszkał, do takiego który jest nowy i nienawiedzony. To prawdopodobnie byłoby dziwaczne. Przywykła już do domów z przeszłością. Na końcu ulicy, z mgły wynurzał się stary dom Day’ów. To był dom Założycielki, zbudowany dokładnie w tym samym czasie, kiedy dom Glassów, gdzie mieszka Claire; był świeżo umalowany na oślepiający biały kolor, a kondygnacja była w kolorze ciemnego błękitu. Jak zawsze na ganku znajdowało się bujane krzesło. Claire oczekiwała zobaczyć na nim babcię Day, sędziwą kobietkę, która dziergałaby na drutach, ale zamiast niej, kobieta siedząca na ganku była wysoka, o długich nogach i nie robiła na drutach. Czyściła broń. Claire skręciła z alejki, która była wejściem do laboratorium Myrnina i zatrzymała się z szacunkiem, przed bramką, która blokowała przejście do domu Day’ów. -Cześć, Hannah,- powiedziała. Hannah Moses spojrzała na nią, a światło słoneczne uwydatniło jej bliznę i zobaczyła ulgę na jej twarzy; ciężko było określić co czuła, ale powiedziała: -Witaj, Claire. Wchodź.
Claire otworzyła bramkę i weszła po schodach na ganek. Obok bujanego krzesła stało inne, na którym można było usiąść, a przy nim niski stolik, gdzie Hannah kładła części jej broni w prostej linii z wojskową precyzją. -Siadaj,- powiedziała Hannah i dmuchnęła w zakurzoną część, którą trzymała w ręku. Obejrzała ją krytycznie, wypolerowała ściereczką i odłożyła na stół. -Gdzie zmierzasz, Claire? -Myrnin. -Ah. – Spojrzenie Hannah skupiło się na jej policzku. – Stało się coś ciekawego? -To zależy jaki masz stosunek do Oliviera, myślę. Ktoś ubrany na czarno próbował zastrzelić go srebrną strzałą, prosto w serce. -Próbował, - powtórzyła. – Przyjmuję, że nie skutecznie? -Było bardzo blisko. -Widzę. Najwyraźniej, ktokolwiek próbował to zrobić, nie dbał za bardzo o to, że stoisz mu na drodze. -Dbał na tyle, żeby spudłować, tak myślę. Hannah skinęła głową i wróciła do czyszczenia jej broni z gracją i praktyczną wydajnością. Zabrało to zapierająco dech w piersiach, krótki okres czasu, po czym załadowała broń, rozejrzała się dookoła i oceniła bezpieczeństwo zanim odłożyła ją z powrotem na stół. -Claire, obie wiemy, że jestem po jednej stronie z wampirami, ale nie będę w stanie pomóc w oficjalny sposób. Więc chciałabym cię o coś poprosić. -Jasne! -Chciałabym, żebyś opuściła Morganville. Claire poczuła ciszę, patrząc na nią. -Nie mogę po prostu uciec. -Oczywiście, że możesz. Zawsze mogłaś to zrobić. -Ok, więc nie zamierzam tego zrobić. Moje stopnie… -Na nic nie przyda ci się dobra ocena, chyba że wyrzeźbią ci ją na nagrobku. Pakuj swoje rzeczy i wynoś się stąd. Idź, znajdź swoich ludzi i karz im się też spakować i uciekajcie, gdziekolwiek. Daleko. Na wyspę, jeśli cię na to stać. Ale uciekaj w cholerę, jak najdalej od wampirów i trzymaj się z dala stąd. -Ale ty zostajesz? -Tak, - zgodziła się Hannah, - Ja zostaję. Ten dom był w mojej rodzinie od siedmiu pokoleń. Moja babcia jest zbyt stara, żeby wyjechać, a oni w dalszym ciągu mają moją kuzynkę zamkniętą, gdzieś w lochach, jeżeli do tej pory nie jest martwa i osuszona. Byłam taka jak ty. Chciałam tego całego pokoju, miłości i współpracy, ale to się nie stanie. Wampiry zrywają porozumienia. To nie zależy od nas. Teraz, to oni są u władzy. Kiedy Claire nic nie powiedziała, Hannah potrząsnęła głową, pochyliła się i podniosła broń. Umiejscowiła ją w kaburze pod pachą.
-Nadchodzi wojna, - powiedziała. – Prawdziwa wojna. Nie będzie miejsca dla takich ludzi jak ty, stojących po środku, próbujących pogodzić obie strony. Próbuję uratować ci życie. -Zawsze chciałaś pokoju. -Chciałam. Ale kiedy nie możesz go mieć, jest tylko jeden sposób by go uzyskać, Claire, a wygranie wojny jest najlepszą i może najbardziej krwawą opcją, jaką możesz przyjąć. -Nie chce mi się w to wierzyć. Musi być jakiś sposób, żeby Amelie zaczęła słuchać, żeby zakończyła to wszystko… -Jest za późno, - powiedziała Hannah.- Znowu postawiła klatkę na Placu Założycielki. To jest jawna wiadomość. Zadrzyj z wampirami, a spłoniesz. Wszystko na co pracowałaś, wszystko na co ja pracowałam, przepadło. Wybierz stronę, albo odejdź. Nic innego nie możesz zrobić. Claire oczyściła swoje gardło. -Jak twoja babcia? -Sędziwa,- powiedziała Hannah,- ale była taka odkąd ją pamiętam. W tym roku skończyła 102 lata. Przekażę jej twoje wyrazy szacunku. Nie było nic więcej do powiedzenia, więc Claire skinęła głową i wyszła. Zamknęła za sobą bramkę i zerknęła by zobaczyć, że Hannah stała oparta o filar na ganku i przyglądała się ulicy, wypatrując na horyzoncie kłopotów. Każdy, kto próbował wyjść naprzeciw Hannah Moses, musiał mieć życzenie śmierci. To nie był tylko pistolet, który ona fachowo zamontowała i załadowała – broń w Tekasie była normą. To był język jej ciała: spokojna, skupiona, gotowa. I zabójcza. Jeżeli miałaby nadejść wojna, bycie po przeciwnej stronie niż Hannah byłoby bardzo niebezpieczne. Claire podążyła wzdłuż alei, z dala od konstrukcji normalnego świata, elektrycznych narzędzi i stojącej na staży Hannah. Jako, że wszystkie ściany obok niej malały z drogi, którą mógłby przejechać jeden samochód, do niemalże królikarni, ledwo zauważyła; że przechodziła tędy tak wiele razy w świetle dziennym, że nie wzbudzało w niej to żadnego terroru. Ale teraz poczuła coś dziwnego, gdy dotarła do końca alejki. Buda, starodawna, stojąca rzecz, która była tu zawsze odkąd Claire przybyła tu po raz pierwszy, teraz po prostu… zniknęła. Nie było śladu wraku, ani nawet kawałka drewna, albo rdzewiejącego gwoździa w tym miejscu. W samym środku szopy znajdowały się schody do laboratorium Myrnina. Teraz, była tam płyta betonu. Była prawie, że sucha, a mogła być wylana ledwie zeszłego dnia, Claire była tego pewna; beton schnął w bardzo szybkim tempie w upale teksańskiej pustyni, ale w dalszym ciągu był jeszcze chłodny i wilgotny w dotyku. Ktoś zostawił odcisk dłoni na rogu płyty. Położyła w tym miejscu
swoją dłoń; odcisk był większy, miał dłuższe palce, ale w dalszym ciągu smukłe. Dłoń Myrnina, pomyślała. Uszczelnił laboratorium. Claire czuła dziwną falę mdłości, przypływającą do niej, opuściła swoją głowę i zaczęła ciężko oddychać, by to zwalczyć. Mówił jej, że zamierza wyjechać, ale tak naprawdę nie sądziła, że to zrobi. Nie w ten sposób. Nie tak szybko. Ale uszczelnienie laboratorium betonem, było dość wyraźnym znakiem. Claire opuściła alejkę biegnąc. Wypadła przy bramce do domu Day’ów, wbiegła po schodach i powiedziała do Hannah sapiąc, -Potrzebuję waszego portalu. -Naszego co? -No, dalej Hannah. Wiem, że macie portal w waszym domu. Jest w łazience. Używałam, go już wcześniej z Amelie. Muszę zobaczyć, czy w dalszym ciągu mogę się dostać do laboratorium w ten sposób. Twarz Hannah pozostała skupiona i strażnicza. -Proszę! Drzwi frontowe otworzyły się z skrzypnięciem, w stylu horrorów i drobny, pomarszczony kształt babci Day, pojawił się w luce. Studiowała Claire z blednącymi, brązowymi oczami, które w dalszym ciągu miały w sobie tą zaciętość i inteligencję, którą miała Hannah i wyciągnęła do niej trzęsącą, pomarszczoną dłoń. Claire przyjęła ją. Skóra starszej pani była miękka, miała wątłą i gorącą dłoń, ale pomimo tego była w dalszym ciągu silna, że prawie wytrąciła Claire z równowagi. -Wchodź do środka,- powiedziała babcia Day. – Nie będę patrzeć jak stoisz na ganku, jak jakiś żebrak. Ty też, Hannah. Nikt po nas dzisiaj nie przyjdzie. -Nie wiesz tego, babciu. -Nie mów mi co wiem, a czego nie, dziewczyno. – Mówiła tonem przywódczym, gdy prowadziła ją wzdłuż korytarza. Claire miała niesamowite uczucie déjà vu idąc tamtędy, ponieważ wyglądał on zupełnie tak samo jak dom Glassów, ten sam salon, ten sam pokój gościnny otwierający się z przodu. Tylko meble były inne i pochód portretów rodzinnych na ścianie, niektóre z nich dochodziły nawet 1800 roku z rzetelnym spojrzeniem ludzi kultury afro – amerykańskiej w odświętnym wydaniu. Gdy człapały się wzdłuż korytarza, otoczenie wydawało się coraz bardziej zmodernizowane. Kolorowe portrety ludzi, z mocno lakierowanymi i bufiastymi włosami, by na końcu dojść do bujnych afro. Pod sam koniec znajdowało się zdjęcie Hannah Moses, wyglądała na nim bardzo schludnie w militarnym mundurze, a pod spodem znajdował się obramowany zestaw medali.
Znajdowała się tu jedna, bardzo ważna różnica, między domem Glassów a domem Day’ów; łazienka była na dole. Musiała być dodana lata temu, ale Claire i tak jej pozazdrościła. Babcia zamachnęła się, otworzyła drzwi i wepchnęła ją do środka. -Idziesz zobaczyć królową? – zapytała ją babcia. -Nie, proszę pani. Idę zobaczyć, czy mogę znaleźć Myrnina. Babcia prychnęła i pokręciła przecząco głową. -Nic dobrego ci z tego nie przyjdzie, dziewczyno. Pająki w pułapce, nie są czymś, za czym powinnaś się uganiać. Radzę ci raczej wrócić do domu, zatrzasnąć drzwi i przygotowywać się na kłopoty. -Zawsze jestem na nie gotowa,- powiedziała Claire. –Ale nie w taki sposób,- powiedziała babcia Day. - Nigdy nie widziałam, żeby wampiry bały się czegoś, ale teraz, teraz nie boją się zupełnie niczego, to może działać na naszą niekorzyść. Więc, zrobisz co zechcesz. Jak zawsze. – Zamknęła drzwi za dziewczyną, po czym Claire szybko podążyła do staromodnego włącznika znajdującego się na ścianie. Włączyła go. Z wyglądu żarówki, mogła stwierdzić, że pochodziła ona jeszcze z czasów Edisona. W gruncie rzeczy była to zwykła łazienka i chociaż tego, że w pewnym sensie Claire potrzebowała z niej skorzystać, nie ważyła się jej użyć. Tylko Myrnin mógłby być tak bezmyślny by zbudować portal w łazience, pomyślała. Tylko ludzie w domu Day’ów mogliby być bardziej hardzi niż ona, ponieważ ona nigdy nie zdjęłaby spodni w pomieszczeniu, gdzie każdy by mógł wejść poprzez magiczny portal i gapić się na nią. To prawda, że była tylko garstka ludzi, którzy mogli go używać jak… Amelie, Olivier, Myrnin, Claire we własnej osobie, Michael i kilku innych (a nawet Shane’owi udało się go użyć raz, czy dwa razy). Oh, i kilku niedoszłych morderców, którzy znali ten sekret. Ugh. Claire oczyściła swoje myśli, zamknęła oczy i skupiła się. Czuła odpowiadające mrowienie portalu, który zaczął pojawiać się przed jej nosem, kiedy spojrzała i zobaczyła cienki, film w ciemności, formujący się w białe drzwi. Na początku był mglisty, później tak ciemny jak aksamitna kurtyna wisząca w powietrzu, lekko poruszana przez delikatny wietrzyk. Zbudowała obraz laboratorium Myrnina w swojej głowie; robocze stoły z granitu, lampy 12art deco wiszące na ścianach, chaotyczny bałagan książek i innych rzeczy. W rogu stało terrarium z pająkiem Bobem, większym niż 12
Art déco – styl w sztuce: architekturze, malarstwie, grafice oraz w architekturze wnętrz, rozpowszechniony w latach 1919–1939. Nazwa wywodzi się od francuskiego art – sztuka i décoratif – dekoracyjny, w rozumieniu jakie język polski łączy z urządzaniem wnętrz (czyli "dekorowaniem"); termin décoratif nie oznacza w tym wypadku "zdobienia". (źr. wikipedia.pl)
kiedykolwiek i utkanym w środku pajęczyny, wraz z poniewieranym, starym krzesłem obok, gdzie zwykle siadał Myrnin i czytał, kiedy był w humorze. Obraz zamigotał w ciemności, jak duch i zniknął. Nie, dalej tam był, pomyślała Claire, ale światła same w sobie były wyłączone. By zatrzymać ją z dala? Pieprzyć to. Claire sięgnęła do jej plecaka i pociągnęła za małą, ciężką latarkę. Włączyła ją i przeszła przez portal prosto w mrok. W laboratorium nie było ot tak ciemno. To była głęboka, elementarna ciemność. Claire znajdowała się głęboko pod ziemią, a wejście i tak było zaplombowane, przez co miała wrażenie, jakby była zamknięta w grobie. Poczuła, że portal zatrzaskuje się za nią i przez chwilę miała ochotę zawrócić i uciec do domu, natychmiastowo, ale to i tak by nie pomogło. W dalszym ciągu by nie wiedziała. Znajdował się tam główny przycisk włączający prąd i dzięki rozważnemu patrzeniu się pod nogi (Myrnin nie raczył posprzątać leżących na podłodze stosów książek, albo rozrzuconego ryzyka potknięcia się), znalazła swoją drogę do ściany, zaraz obok stęchłego, starego sarkofagu, który, jak zawsze uważała Claire, mógł być prawdziwy – ponieważ należał do Myrnina, nigdy nie ważyła się go otworzyć. Znając Myrnina, w środku mogło znajdować się wszystko, od ciała po brudną bieliznę o której mógł zapomnieć. Sięgnęła do głównego łącznika i światła zapaliły się. Maszyny w całym laboratorium włączyły się z głośnymi szumami, trzaskami i muzycznym dźwiękami. Laptop, który kupiła Myrninowi, włączył się w rogu i świecił uspokajająco. Przynajmniej jedna probówka zaczęła bulgotać, a ona nie mogła zobaczyć dlaczego. Ale nie było tu absolutnie żadnego śladu Myrnina. Zatrzymała się przy stole, gdzie zostawiła urządzenie, nad którym pracowała; w dalszym ciągu tu było, przykryte prześcieradłem. Myrnin nie wziął go ze sobą i nie wprowadził do niego również żadnych oczywistych zmian. Przez chwilę Claire myślała o tym, by schować urządzenie do plecaka - przecież nie mogła je tutaj zostawić, jak jakąś gromadę śmieci, nie żeby była chociażby blisko sprawienia by działał – ale jego waga była dość uderzająca i musiała się rozejrzeć dookoła. Wróciła z powrotem i zdecydowała, że przerzuci prześcieradło na miejsce. Claire minęła stos pudełek i skrzynek leżących na rogu, po czym otworzyła drzwi z tyłu – albo próbowała otworzyć. Były zamknięte. Odwróciła się w stronę szuflad i zaczęła tam grzebać, do momentu, gdy w jej ręce nie trafił plik kluczy, który zawierał wszystkie rodzaje od starożytnych, szkieletowych modeli, po te z najnowszej półki. Posortowała je, patrząc na zamek i próbowała wytypować, który byłby najlepszy, dopóki nie znalazła tego, który
pasował i przekręciła go w zamku. Drzwi uchyliły się lekko kołysząc, na sypialnie Myrnina. Spędziła tam kiedyś trochę czasu (oczywiście bez niego), kiedy była przetrzymywana w laboratorium za karę, więc była zaznajomiona z jego zawartością. Wszystko wyglądało tak samo. Łóżko było zmierzwione, poduszki porozrzucane na podłodze, a szuflady wisiały pootwierane, ale nie mogła powiedzieć – jak zwykle – czy było to normalne, czy jakiś rodzaj pakowania się z paniczną szybkością. Nie było żadnej notatki. Nic nie mówiło czy Myrnin wyjechał tylko tymczasowo, czy na dobre. Nie mogła uwierzyć, że po prostu… odszedł. Od tak. -Frank? – Claire wyszła z sypialni do głównego laboratorium. –Frank, czy mnie słyszysz? Frankenstein, tak nazywał go Shane. Fran Collins był kieyś ojcem Shane’a może niezbyt dobrym, ale zawsze. Później został zmieniony w wampira, wbrew jego woli. Następnie zmarł, a Myrnin zdecydował uratować jego mózg i użyć go do głównego komputera zarządzającego Morganville. Więc może Frankenstein nie był takim złym przezwiskiem dla niego, po tym wszystkim. Słyszała brzęczący dźwięk dochodzący dookoła niej, który ostatecznie przemienił się w zniekształcony, brzmiący - nietrzeźwo głos. -Tak, Claire, - powiedział. -Czy wszystko w porządku? -Nie, - powiedział po dłuższej przerwie. – Głodny. Claire przełknęła ślinę i zacisnęła pięści. Frank- Frank Collins, albo to co z niego pozostało – był podłączony do komputera na dole, w miejscu gdzie Myrnin nie chciałby, żeby wchodziła do środka i ryzykowała własne życie. -Myślałam, że twoje pożywienie jest dostarczane automatycznie. -Zbiornik pusty, - powiedział. Brzmiał na bardzo zmęczonego. – Potrzebuję krwi. Przynieś mi krew, Claire. -Ja- ja nie mogę! – Co miałaby zrobić – zamówić galon osocza, w banku krwi? Jakoś magicznie ściągnąć go tu na dół, sama? Nie miała pojęcia jak Myrnin to robił; nigdy nie wtajemniczał jej w to. Ale podejrzewała, że tylko wampir mógłby dać sobie radę z tym radę. -Czy Myrnin wyjechał? -Głodny, - powiedział Frank ponownie, słabo, a potem po prostu… przestał mówić. Brzęczenie jego głosu zniknęło. Pomyślała, że wyłączył się, jak laptop, któremu padła bateria. Jeśli chciała by przetrwał, naprawdę musiała coś wymyśleć. Najwyraźniej, Myrnina nie było tutaj, by mógł cokolwiek zrobić.
Claire podeszła do szklanej obudowy na rogu. Ciężko było ją dostrzec pod tymi wszystkimi splotami z nici, ale kiedy zdjęła pokrywę z pojemnika, zobaczyła pająka Boba, który czołgał się ochoczo do górnej, wielopoziomowej konstrukcji. Był wielkim, puszystym pająkiem i w pewien sposób niemożliwie uroczym, nie licząc tej jednej części umysłu, która kazała jej krzyczeć jak mała dziewczynka na samą myśl, że miałaby go dotknąć. Odbił się w górę i w dół swojej pajęczyny, wpatrując wprost w nią wszystkie sześć oczu. -Też jesteś głodny, - powiedziała. – Prawda? Myrnin, też cię nie nakarmił? To było bardzo dziwne. Myrnin mógł zaniedbać Franka, ponieważ on i Frank naprawdę nie byli małżeństwem prosto z nieba (poza tym Frank mógł udawać; miał bardzo dziwne i okrutne poczucie humoru), ale zostawienie Boba na pastwę losu, zdychającego z głodu, nie było w stylu jej szefa, w ogóle. Pająk był jego, co dziwne, oczkiem w głowie. W dalszym ciągu pamiętała Myrnina popadającego w panikę, gdy Bob po raz pierwszy liniał. To wyglądało jakby normalny człowiek wariował na punkcie narodzin dziecka. To nie było w jego stylu, by zostawić Boba za sobą, gdyby naprawdę wyjeżdżał. Coś było nie tak. Zupełnie nie tak. Claire wzięła swój telefon i wykręciła numer szybkiego wybierania Myrnina. Dzwoniła na jego telefon, gdy nagle usłyszała echo rozprzestrzeniające się po laboratorium, dźwięk przerażającej muzyki organowej. To ona dała mu telefon i osobiście ustawiła dzwonek. Komórka leżała w cieniu, obok stosu książek. Miała stłuczony ekran, ale w dalszym ciągu działała. Claire podniosła ją i poczuła lepkość pod jej palcami. Krew. Co się stało? -Nie powinnaś była tu przychodzić, - Pennyfeather powiedział stojąc za nią. Jego głos, jak cała jego postać, była bez wyrazu i to było dziwne, jego śpiewny akcent sprawił, że wydawał się, w jakiś sposób, jeszcze mniej ludzki. – Ale nie martw się. Już stąd nie wyjdziesz. Claire potknęła się do tyłu z zaskoczenia o stos porozrzucanych tomów, które sprawiły, że straciła równowagę i spadł na nią z półki deszcz tomików. Krzyknęła, zanurkowała i zdała sobie sprawę, że Pennyfeather zatrzymał się by spojrzeć na chaos jaki powstał; skoczyła na nogi, prześlizgnęła się nad najbliższym laboratoryjnym stołem, rozrzucając książki i tłukąc szkło, po czym uderzyła się o podłogę uciekając. Usłyszała miękkie dźwięki za sobą i zobaczyła oczami swojej wyobraźni Pennyfeathera, skaczącego bez wysiłku na ten sam stół, dotykającego go i goniącego ją. Poczuła się tak ludzko, niesolidna, niezdarna i prześcigniona z jego niesamowitą gracją. Claire była przyzwyczajona do uciekania przed
wampirami, robiła to bardzo często w tym laboratorium, ale Pennyfeather był inny niż jego poprzednicy. Olivier, Amelie, Myrnin… Oni wszyscy mieli w sobie coś z człowieka, jakiś przebłysk miłosierdzia, jednakże ukryty. Ale można było do nich dotrzeć. Pennyfeather był czysto - wampirzym seryjnym mordercą, a człowiek, żaden człowiek się dla niego nie liczył. Claire złapała za pokryty srebrem kołek z jej plecaka, ale wyślizgnął się w ostatniej chwili z jej dłoni; uciekała szukając go po całym plecaku, a oglądanie zdradzieckiej postaci, nie było dokładnie działaniem uzupełniającym. To było nieuniknione, a gdy tylko jej palce musnęły zimny metal, jej stopa trafiła na książkę, przez którą się poślizgnęła, straciła równowagę i upadła na podłogę… Trzymała w uścisku kołek, gdy Pennyfeather wylądował na jej piersi zwinny i zaskakująco ciężki. Z łatwością przygwoździł jej ręce, do podłogi. Wszystko co mogła zrobić to, to uderzyć kołkiem w płytkę. Nie miała szansy, by zdobyć przewagę i go dźgnąć, albo chociaż zadrapać. Podskoczyła próbując go zrzucić, ale odczytał to z łatwością. Przyszło do niej niezbite uczucie, że nie wyjdzie z tego żywa. Nie ma żadnych pomysłów na ostatnią chwilę. Brak mądrego naukowego myślenia, by rozwiązać ten problem. Ostatecznie, byłaby tylko kolejną osobą dopisaną do statystyk Morganville. Kolejny punkt dla wampirów. -Hej, - szorstki, elektroniczny głos warknął nad ramieniem Pennyfeathera i szary, dwu- wymiarowy obraz zamigotał przed nią. Frank Collins, Shane’a nieobecny/ obelżywy ojciec, wyglądał na przestraszonego i przerażającego zarazem, dzierżąc płytkę żelaza i upuszczając ją na głowę Pennyfeathera. Pennyfeather zareagował na rzecz celowaną w niego, kątem oka, szarpiąc się z drogi i puszczając Claire by móc złapać tępy przedmiot… ale jego ręce powędrowały prosto do niezmaterializowanego ramienia Franka i Pennyfeather spadł do przodu, tracąc równowagę. Claire wykorzystała tą szansę, by przetoczyć się, a Frank wskoczył między nią a Pennyfeatherem, myląc przeciwnika. -Z drogi, zjawo! – warknął Pennyfeather i pokazał kły. -Nie jestem zjawą,- odpowiedział Frank, też pokazał kły i warknął. – Jestem twoim pierdolonym koszmarem, Kościotrupie. Jestem wampirzym mordercą z kłami i (13grudge). Brzmiał zupełnie tak jak Shane, co zaskoczyło Claire. Tak samo jak Pennyfeathera, tak samo jak nagły błysk ognia z pobliskiego 14palnika Bunsena. 13
14
Grudge – żal, uraza, ale swoją drogą, żadne z tych słów mi tutaj nie pasuje;
Palnik Bunsena – nazwany na cześć Roberta Bunsena, rodzaj laboratoryjnego urządzenia, służącego do podgrzewania substancji.
Claire ledwie dostrzegła go, zanim wytrącił jej kołek z dłoni i książkę z plecaka, rzucając się w ciemną przestrzeń do portalu. Skoncentruj się! Błagała samą siebie, trzęsąc się z przypływu adrenaliny. Miała tylko kilka sekund, zanim Pennyfeather sięgnął do niej, nie ważne jak bardzo Frank próbował odwrócić jego uwagę; nie miał prawdziwej, fizycznej siły, by trzymać jej tyły, nawet jeśli był do tego skłonny. Musiała się stąd wydostać, szybko. Nie mogła zrekonstruować w swojej głowie łazienki Day’ów pod taką presją, albo jakiekolwiek innego pomieszczenie w którym Myrnin umieścił portal. Przez jej głowę przeskoczył tylko jeden obraz, jej domu – pokój gościnny w domu Glassów, z wygodną kanapą, fotelem i ledwie kontrolowanym chaosem… Obraz uformował się przed jej nosem i ruszyła do przodu, ufając w jakiś sposób, że jest to rzeczywistość. Pennyfeather dał nura do przed siebie i złapał ją za stopę, dokładnie w tym momencie, w którym miała przejść przez plastyczny okład drzwi i utknęła, znajdowała się prawie na zewnątrz, nie licząc jej lewej nogi, trzymanej w żelaznym uścisku, wiedziała, że może wciągnąć ją z powrotem. Albo gorzej. Jeśli utknęłaby między portalem, kiedy zamknąłby się, straciłaby nogę. -Pomocy!- zapiszczała Claire. Michael, Eve i Shane, wszyscy znajdowali się w salonie. Michael i Shane automatycznie rzucili swoje kontrolery do gry, które trzymali w dłoniach i okrążyli kanapę, patrząc na nią bez wyrazu, a Eve – stojąca przed nią – zakryła dłońmi swoje ustach w niemym szoku. -Pomóżcie mi! Wyciągnijcie mnie! Cała trójka ruszyła ku niej w tym samym czasie, po chwilowym bezruchu. Michael okrążył sofę, dotarł do niej jako pierwszy, łapiąc ją za ramię, w tym momencie gdy Pennyfeather szarpnął ją do siebie i mimo tego, że Michael ją trzymał, oboje prześlizgnęli się w stronę portlu. Claire nie mogła złapać powietrza. -Ma mnie; on ma mnie; Nie mogę…! – pisnęła jak Pennyfeather pociągnął ją mocno za nogę i poczuła jak jej mięśnie naciągają się. W dalszym ciągu się z nią bawił. Widziała już kiedyś jak wampir wyrywał człowiekowi kończyny i teraz było to przerażająco możliwe. Shane złapał Claire i zacisnął ją tak mocno w uścisku, tak mocno, jakby miała się za chwilę rozpaść na milion kawałków. -Idź, Mike. Przytrzymam ją! Zdejmij tego gada z niej! -Jest w laboratorium!- Claire wybełkotała, - Jest w laboratorium! Nie była pewna, czy Michael w ogóle był w stanie przejść – nie było zbyt dużo miejsca – ale obróciła się w drugą stronę, mając nadzieję, że zrobi mu więcej przestrzeni. Przynajmniej on wiedział co robił. Zatrzymał się na chwilę, wyobrażając sobie laboratorium, później skinął na nią i przeszedł przez portal.
Claire poczuła zakłócenia cienkiej błony, która w dalszym ciągu trzymała jej nogę w kolanie, jak dziwna fala pływowa i poczuła, że uścisk Pennyfeathera zaciska się jeszcze mocniej. Zaczął ją ciągnąć do siebie jeszcze mocniej i cała siła Shane’a nie była wystarczająca, by zatrzymać ją przed wciągnięciem jej przez przeciwnika. Jeśli już, Pennyfeather wydawał się bardziej skłonny by wciągnąć ją do siebie, niż puścić wolno. Claire krzyczała i ukryła twarz w klatce piersiowej Shane’a, w momencie gdy poczuła, że jej noga nadwyręża się jeszcze bardziej, przechodząc ze zwykłego bólu w agonię i przez więcej niż chwilę, myślała, że jej mięśnie rozedrą się… Ale chwilę później, uderzający ból w jej kostce, ustąpił. Shane przygotował się na to by ciągnąć ją z całej siły i kiedy napastnik ją puścił, oboje wylądowali na drewnianej podłodze z Claire na górze. Byłą przerażona i nie mogła złapać powietrza , ale w dalszym ciągu bycie blisko Shane było przyjemne i przez chwilę widziała też przyjemny ogień w jego oczach. Odgarnął jej włosy z twarzy i powiedział, -Ok.? Skinęła głową. -Więc, wrócimy do tego później, - powiedział, - ale teraz, Michael potrzebuje wsparcia. Zostań tutaj. Wysunął się spod niej, wstał na nogi, złapał za czarny, płócienny worek, który Eve rzuciła mu przez drzwi kuchni i zanurkował w ciemność. Eve podążyła do boku Claire, w momencie gdy ta próbowała się podnieść na nogi i skrzywiła się z bólu. -Nie próbuj, - poleciła Eve i usiadła obok Claire, kładąc swoje ręce na jej kolano. – Cholera, nie mogę uwierzyć, że Myrnin ci to zrobił. Zakołkuję jego tyłek, jeżeli cokolwiek z niego zostanie, kiedy chłopcy z nim skończą. -Myrnin? – zapytała Claire i później zrozumiała co zrobiła. – To nie Myrnin! Z przerażającym poczuciem zagłady, zrozumiała, że nie powiedziała im, że to był Pennyfeather. I żaden z chłopców, nie był na to przygotowany.
MYRNIN Było tutaj tak ciemno. Ciemno ciemno ciemno ciemno ciemno. Ciemnociemnociemnociemnociemnociemnoniemogęoddychaćcieeeeeeeeeeeee mnooooo… Przejąłem kontrolę nad klekotem mojego umysłu, szczękając z wysiłku i powodując drżenie całego ciała. Czy byłem w dalszym ciągu człowiekiem, w dalszym ciągu oddychającym – jak czasami w moich snach – myślałem, że byłbym zalany potem ze strachu i brakowałoby mi tchu. Śniłem też o tym czasami, lepka wilgoć kapiąca po mojej skórze i paląca w oczy, ale w snach nie było tak ciemno; było jasno, tak bardzo jasno i uciekałem by uratować swoje życie, uciekałem przed potworem… 15 Tak wiele lat uciekania, że czerń przemieniała się w szkarłat nic nic nie było bezpieczne żadnego nieba żadnych przyjaciół wszystko zginęło dopóki Amelie dopóki to miejsce dopóki dom ale dom zniknął zniknął martwy i zniknął… Poczułem dławiący posmak drapiący moje gardło, rozdzierające ostrze głodu i oparłem się o wilgotną, śliską ścianę. Nie pamiętam. Mówiłem do siebie. Nie myśl. Ale nie mogłem przestać myśleć. Nigdy. Moja matka biła mnie dla kaprysu, kiedy patrzyłem się w gwiazdy i rysowałem ich wzory i zapomniałem o owcach, gdy wilki zjadły jagnię i moje siostry z ich okropnymi, drobnymi okaleczeniami, kiedy nikt nie widział i mojego ojca zamkniętego w zagrodzie jak jakieś zwierzę, kiedy wył myślenie nigdy się nie kończyło nigdy nigdy nigdy wyjący sztorm w mojej głowie dopóki ciepło nie przedarło się przez moją skórę i pochłonęło mnie. Stop. Krzyczała moja głowa, dopóki nie poczułem siły uderzającej moje kości i przez krótką chwilę poczułem błogosławioną ciszę, w ofensywie do ciążących w pamięci wspomnieniach i terroru, które nigdy, ale to nigdy nie zostały zapomniane na dłużej.
15
Generalnie co tu dużo mówić – Myrnin jest szajbnięty, a jego monologi walą na kolana nawet te Shakespeare’owskie Przepraszam, jeśli coś nie ma sensu, ale staram się to tłumaczyć dokładnie… Jego wypowiedzi często nie uwzględniają interpunkcji i jakiegokolwiek sensu więc… Lubi mówić o 5 rzeczach na raz – trochę tak jak ja. Utożsamiam się z nim ;p Mimo to bardzo go kocham <3 serduszko dla niego i Claire.
Miałem teraz wystarczająco dużo czasu do namysłu, gdzie jestem i by zastanawiać się nad moją obecną sytuacją… nie przeszłością. Więzienie nie było dla mnie nieznanym zjawiskiem, co prawda nie w Morganville, ale z dawnych, nieprzyjemnych i bardzo ciężkich lat z przeszłości… Mój wróg w dalszym ciągu był wielkim fanem klasyki, ponieważ wrzucił mnie do lochu – okrągła, wąska dziura w kamieniu była wystarczająco głęboka i wystarczająco gładka, by uniemożliwić wampirowi wspinaczkę lub skok. W mniej cywilizowanych czasach, ktoś wrzucony do środka, mógłby być zupełnie zapomniany. Ludzie przeżywali tylko kilka dni, zazwyczaj, zanim obłożna choroba, ciemność, głód, pragnienie – albo zwykły terror – przejął nad nimi władzę. Wampiry… cóż. My byliśmy wytrzymali. To bardzo przykra rzecz do wyznania przez wampira, ale zawsze nienawidziłem przenikliwej, głuchej ciemności. Przydaje nam się, gdy chcemy się schować i zaczaiać się, ale tylko wtedy, gdy jest choćby smuga światła – błysk, coś co narysuje kontury cieniom i nada im kształt. Krwiste – ciepłe ciało świeci i to też jest komfortowe i bardziej przekonywujące. Ale tutaj nie było żadnego przebłysku, żadnej ofiary, nic co uwolniłoby atramentową i pochłaniającą czerń. To przypomniało mi o okropnych, okropnych rzeczach jak grób, który wykopałem sam dla siebie więcej niż jeden raz, smak błota w moich ustach, krzyk, żywy i cierpki, i ten smak nigdy nie odejdzie w niepamięć, zostawiając mnie zakneblowanego w tym, zakneblowanego i niezdolnego by walczyć z szokującym i odrażającym wrażeniem pochówku, tylko krew mogłaby to zmyć, krew i piekące światło… CiemnociemnociemnociemnociemnociemnociemnoomójBożeczemu… Kiedy doszedłem do siebie, zgiąłem się w pół mając odruch wymiotny i położyłem swoje dłonie płasko na ścianie. Klęczałem, co było nawet bardziej nieprzyjemne niż stanie na nogach. Opadłem na plecy i znalazłem zimny, mokry kamień na ścianie, zaledwie kilka cali za mną. Mogłem usiąść, jeżeli nie przeszkadzałaby mi brudna woda sięgająca po talię i kolana przy brodzie. Robiłem to przynajmniej na zmianę. To była moja wina, że się tu znajdowałem, całkowicie moja wina. Claire zawsze beształa mnie za moją jednomyślność i miała rację, rację, zawsze miała rację, nawet Frank mówił mi, żebym uciekał, gburowaty Frank, głodujący z braku środków odżywczych, nie ma nikogo, kto by wymienił mu zbiorniki i zadbał o niego odpowiednio i Bob, co z Bobem, nie mogłem go zostawić samemu sobie, jak sam by łapał sobie muchy i świerszcze i okazjonalnie soczyste żuczki bez pomocy, był tak bardzo moją odpowiedzialnością i Claire Claire Claire podatna na zranienie teraz, bez Amelie, bez choćby krzty miłosierdzia nie nie nie, nie mógłbym wyjechać, nie powinienem…
Zimny szkieletom Pennyfeather, z jego zgryźliwymi oczami i uśmiechem zabójcy… Frank mnie ostrzegał, ostrzegał mnie… Pennyeather wciągający heretyków do ognia, polujący na mnie, wygrzebujący mnie z mojej ostatniej bezpiecznej kryjówki i wrzucający w świetle palącego słońca, gdzie Olivier śmiał się i do lochu w ciemność ciemnośćciemnośćciemnośćciemnośćciemność… Otworzyłem ponownie swoje oczy, w końcu, z moimi krzykami w dalszym ciągu rozprzestrzeniającymi się od kamiennych ścian. Jak głośne było to echo. Wciąż jeszcze była całkowita i zupełna ciemność w tym miejscu – skała o którą się oparłem, woda i moje ręce naprzeciw mojej twarzy, wszystko posępne i czarne, nawet żadnej iskry światła, życia, koloru. To wszystko przez to, że byłem ślepy. Pamiętam tą gwałtowność, winę i szok; to było dziwne, że można by było zapomnieć o czymś tak znaczącym. Ale na swoją obronę powiem, że nikt nie miałby tendencji by pamiętać o takich rzeczach (obrzydliwy, blady uśmiech Pennyfeathera). Uleczyłeś się z gorszych rzeczy, powiedziałem sobie surowo. Udawałem, że jestem osobą sensowną, praktyczną. Ada, na ten przykład, w jej lepszych dniach. Albo Claire. Tak, Claire byłaby w takim przypadku bardzo praktyczna. Ślepy ślepy trzy ślepy myszy widzę jak uciekają kto trzyma nóż gdzie jest kot Mój Boże w niebie, kot i ja jestem jedyną myszą, ślepą i bezradną myszą uwięzioną w pułapce bez sera, gdyby tylko ktoś wrzucił tu kawałek sera, albo inną mysz… Loch, nie byłem myszą, byłem wampirem, ślepym wampirem, który się oczywiście uleczy, ewentualnie będzie w końcu widział. Stop, powiedziałem sam sobie. Wziąłem głęboki oddech i poczułem starodawną śmierć, pokruszone chwasty, rdzewiejący metal i kamień. Nie miałem pojęcia, gdzie znajdował się owy loch. Znajdowałem się na samym jego dnie, stojąc w zimnej, brudnej wodzie i myśląc, że tym razem moje ulubione kapcie były kompletnie zniszczone. Co za strata. Żadne fantazje na świecie nie pomogą ci teraz, idioto. Mogłem słyszeć głos Pennyfeathera mówiący to; mogłem poczuć zimny uścisk jego dłoni na moich ramionach. To miasto należy do najsilniejszych. A później upadek. Więc. Był silny. A ja przetrwałem. Jak zawsze. Nie tym razem, nikt mnie nie uratuje, nikt nie wie, byłem tu taki sam sam sam sam cieeeeeeeeeeeeeeeeemnooooo. Panika zapanowała przez jakiś czas; za każdym razem zajmowała odrobinę dłużej, tak mi się wydawało; z czystego naukowego myślenia, uważam, że powinienem zacząć robić notatki. Monografię zajmującą się tematem terroru osoby zamkniętej w ciemności, dodatkowo, która nie widzi. Mógłbym napisać
kilka tomików, czy musiałbym kiedykolwiek ponownie widzieć, by być w stanie pisać. Twoje oczy się wygoją, racjonalna część mnie – malutka część, najlepsza i w żaden sposób najlepsza część mnie – wyszeptała. Delikatne tkanki zajmują więcej czasu, by się zregenerować. Wiedziałem to, ale zwierzęca, instynktowna część mnie, dalej trzęsła się w panice, przekonana, że zostanę w tym szokującym niczyim miejscu, na zawsze, podwójnie ślepy, nie będąc w stanie rozpoznać wyblakłych ścian, otaczających mnie. Złowroga fala paniki znowu do mnie powróciła, a kiedy w końcu przeszła i mój krzyczący mózg uspokoił się, kucałem nisko nad wodą, opadając na chłodne ściany i trzęsąc się, blisko ataku. Moje gardło było dziwne. Oh. Znowu krzyczałem. Przełknąłem strużkę mojej własnej, cennej krwi i zastanowiłem się, kiedy Claire zacznie mnie szukać. Bo zacznie; musi. Desperacko zacząłem wierzyć, że to zrobi. Na pewno, nie była na mnie, aż tak zła, żeby mną pogardzić i zostawić tu, to miejsce jest okropne. Proszę. Proszę przyjdź. Nie mogę tego wytrzymać, nie sam nie nie nie nie sam, nie ślepy nie… Nie przywykłem do tego, by czuć taki horror, który łączy w sobie te wszystkie lęki z mojego ludzkiego życia, jak jakiś toksyczny eliksir; bliskość otaczających mnie ścian, ciemność, brudna woda, wiedza, że mogę się stąd nigdy nie wydostać, że zostaną ze mnie same kości, dopóki pragnienie nie obrabuje mnie z ostatniej krzty zdrowego rozsądku, będę walczył tak mocno, gryząc swoje własne ciało, dopóki nie zostanie osuszone całkowicie. Stałem się, po tym wszystkim, swoim własnym ojcem. Mój ojciec stał się bardzo zły, kiedy jeszcze byłem bardzo młodym chłopcem, a oni zamknęli go… nie zupełnie tak jak mnie, ale w chacie, światło i przykuta rudera, bez żadnej nadziei na przypomnienie sobie światła dziennego. Kiedy miałem koszmary- codziennie- to było moje piekło, że budziłem się w brudnych szmatach mojego ojca, przykuty łańcuchem i samotny, porzucony w krzyku mojej własnej głowy. W ciemności. A tutaj proszę, koszmar stał się rzeczywistością, w ciemności, porzucony. Nonsens. Pennyfeather zawsze pracował dla Oliviera. Próbowałem skupić się na logice, wszystko aby zapobiec zsuwaniu się na tym błotnistym zboczu w szarą odchłań desperacji, ponownie. 16Ergo, Olivier zawsze marzył by się mnie pozbyć. Dlaczego tego by chciał? Ponieważ Amelie mi ufała? Po prostu było coś tutaj nie tak. Olivier nie był losowo okrutny; uwielbiał władzę, ale w większości, dla jakiej władzy mógł to zrobić. Miał tak wiele szans, by zmienić Morganville na swój obraz, ale ciągle powstrzymywał się; 16
Ergo (z łac.) - więc
myślałem, że ma ogromny szacunek ze względu na dziwną i niechętną miłość rosnącą między nim a Amelie. Mimo to, zmienił się, całkowicie, tak samo jak Amelie. Na gorsze. Amelie, moja kochana pani, tak mała, nieśmiała i cicha na początku, kiedy twój geniusz i mój spotkały się, kiedy jako raczkujące wampiry uczyliśmy się polować, strach przed byciem w posiadaniu. Uratowałem cię od twojego podłego ojca, straciłem cię i później znowu odzyskałem. Czy pamiętasz to wszystko, jak mody i niepewny wampir, pełen strachu i niejasnych symboli? Amelie nie była sobą. Olivier nie powinien był mi tego robić; nie powinien być w stanie, by to zrobić, bez pozwolenia. Czegoś mi tutaj brakowało, czegoś, czego jeszcze nie rozumiałem. To były puzzle, a ja uwielbiałem puzzle; przylgnąłem do nich w ciemności, jako tarcza przeciw tym wszystkim kawałkom, które waliły się, rozbijając na kawałki w mojej głowie… Kolejny atak paniki przemknął przeze mnie, gorący jak gotujący się ołów i zimny jak płatki śniegu, formujący się wysoko w mojej talii w mdłości i jak mała myśl rozpuszcza się w kwasie szału, myśli gonią tak szybko jak zmodernizowane pociągi, rozbijając się o skały, skręcając dziko między samochodami, zamieniając się w chaos i stając w płomieniach bliskociemnośćzaciemnozabliskogładkaściananienienie… Tym razem było to trudniejsze, wracało. Zabolało mnie. Drżałem. Myślałem, że mogłem płakać, ale to była woda kapiąca na mnie, nie byłem pewien. Nie ma żadnej hańby w łzach. Żadnej i odkąd nie było tu nikogo, kto mógłby mnie zobaczyć, nikogo nigdy nigdy nigdy więcej. Przyjdź po mnie. Proszę, powtarzała samotna i zagubiona część mnie. Ale nikt nie przyszedł. Godziny przemijały w wolnym tempie, ja zacząłem czuć jakąś dziwną… presję, dziwne uczucie, które kazało mi rozszarpać moje już zranione oczy… ale trzymałem się na dystans, dłońmi zaciśniętymi w pięści, drżącymi jak bryły lodu i uderzyłem nimi mocno w gładką ścianę, dopóki nie poczułem wystającej spod skóry kości. Rana wygoiła się szybciej niż bym tego oczekiwał; ale rozproszenie nie trwało długo, a nacisk na moje oczy rósł i rósł i nagle była tam zapierająca dech w piersiach, piękna stróżka światła. Oślepiające światło paliło niesamowicie, że poleciało mi klika łez, ale nie dbałem o to. Mogłem widzieć i nagle, panika nie była tak desperacka i pochłaniająca. Mogłem to zauważyć. Mógłbym to zauważyć. Jak zawsze w moim życiu, było jakieś wyjście, cienka strużka nadziei, jednakże szalonej… Ponieważ, to mianowicie było, moim sekretem. Szalony świat, zdrowie psychiczne nie miało zupełnie sensu. Nikt nie spodziewał się, że będę żył, jednakże ja tak. Zawsze.
Spojrzałem się do góry i zobaczyłem przygnębiająco wąski tunel, zamknięty malutkim, niewyraźnym otworem wysoko, wysoko nade mną… i blask srebrnej kraty i okrąg otaczający go na krzyż. Pennyfeather nie wrzucił tu, mnie ślepego, ot tak; wrzucił mnie do jednego z wielu poziomów piekła i zamknął srebrem, na bardzo mało prawdopodobny wypadek, gdybym chciał się wyczołgać na górę. I kto wie, co leży poza tym; zapewne nic dobrego, byłem pewien. Gdyby to Olivier dawał rozkazy, dałby mi małą szansę, gdyby została określona w jego trakcie. Mimo to. Przynajmniej nie jest teraz ciemno, pocieszałem sam siebie. Spojrzałem w dół i w najsłabszej strużce światła zobaczyłem moje nogi – nagie poniżej kolan, od kiedy być może nieroztropnie założyłem parę starodawnych, aksamitnych bryczesów sięgających do kolan, i tak bladych, jak nigdy. To był kolor brudnego śniegu i pomarszczone buty. 17Podniosłem jedną stopę ze słonawej wody, króliczy kapeć był przemoczony do cna i zwisał żałośnie. Nawet kły wyglądały na pozbawione jakiegokolwiek uroku. -Nie martw się, - powiedziałem do niego. – Ktoś zapłaci za twoje cierpienie. I to bardzo. Z krzykiem. Poczułem, że powinienem powtórzyć to drugiemu kapciowi, na wypadek, żeby nie było żadnych negatywnych uczuć między nimi. Nikt nigdy nie powinien powodować napięcia między swoim obuwiem. Odpowiedzialność wykonana, spojrzałem się ponownie w górę. Zimna woda kapała z góry i uderzała o moją twarz, zimna jak lód. To było okrutne odkąd mogło mnie to tylko irytować, a nie powstrzymywać. W dalszym ciągu, powinny być tu jakieś szczury. W każdym lochu są szczury; mają standardowy problem. Szczurza krew nie należała do moich ulubionych, ale jak mawiali mędrcy, nie ma portu w burzy. A ja definitywnie byłem burzą, prawdziwą burzą kłopotów. Woda. Woda woda woda spadające zimno w szare chmury zatapiające ziemię w szarości brudzie szarym prochu szarych kościach domu spadając powolnie w ruinę szare oczy kobiety wpatrujące się w dół ze współczuciem i łzami tak wiele łez matko tak wiele zawodu na jej twarzy i czym byłem teraz, czy nie byłem tym czym widziała mnie po raz ostatni… krzyki, trzaskanie drzwiami, żadnej pozostałej rodziny, nikogo by dbał… moje siostry, krzyczące do mnie bym wynosił się, wynosił się daleko… Otrząsnąłem się gwałtownie z tego wspomnienia. Nie. Nie, nie myślimy o tych rzeczach. Powinieneś o nich myśleć, myśl o swoich siostrach, myśl o tym co zrobiłeś, coś szeptało do mojego ucha, ale to był zły szept, podły i zdradziecki 17
Wiedziałam, że prędzej czy później będzie coś o jego króliczych kapciach. Uwielbiam jego monolog z wampirzym obuwiem A Wy?
robak z twarzą kogoś, kogo kiedyś kochałem, byłem tego pewny, ale nie chciałem przypomnieć sobie, kto mógłby mnie ostrzegać. Nie słuchałem, w żadnym wypadku. Nigdy nie słuchałem. Podniosłem do góry prawy kapeć ponownie i zwróciłem się do jego przesiąkniętej głowy. -Obawiam się, że będę musiał cię tu zostawić. I ciebie też, bliźniaku. Będzie wystarczająco ciężko się wspinać, bez was utrudniających mi to. A wasze kły nie są tak ostre. Nie odpowiedziały. Mała śruba lodu spadła na mnie I poczułem się zażenowany rozmawianiem z moimi butami i przepraszaniem ich. Przejrzystość zmieszała mnie. To było znacznie mniej wyrozumiałe i miłe niż ogólny stan rozłączenia, w którym lubiłem żyć Niemniej jednak, jasność umysłu – jednakże chwilowa – zmusiła mnie by znów spojrzeć na ściany. Powierzchnia nie było idealna, ostatecznie; była pokryta małymi niedoskonałościami. Niezbudowana, ale postawiona z solidnego kamienia i w między czasie jakiekolwiek wiercenie sprawiło, że ściany były gładko wypolerowane, nie usunęło to jednak całej faktury. Nie było to dużo, ale zawsze coś, westchnąłem nad perspektywą jak nieprzyjemne to będzie. A potem z ponuro zaklinowałem moje paznokcie w ścianie i zacząłem wydrapywać cieniutkie uchwyty. Przyjdź i znajdź mnie, w dalszym ciągu błagałem Claire, ponieważ wiedziałem zbyt dobrze, że moje paznokcie – jakkolwiek ostre i wytrzymałe – zostaną zużyte szybciej niż dosięgnę srebrnej kraty nade mną. A samo srebro będzie niemożliwe, żebym złamał je od tej strony, bez zamachnięcia się i ryzykownego przytrzymania. I oczywiście, to zajęło by wiele dni by wydrapać sobie drabinę na samą górę, nawet biorąc pod uwagę, że moje paznokcie mogłyby wytrzymać bardzo długo. Ale przynajmniej mogłem próbować. Pennyfeather mógłby przecież wrócić, po tym wszystkim; mógł nie skończyć ze mną. Dajmy na to, zostałem mu dany w prezencie, jako makabryczna zabawka. Jeżeli byłaby taka ewentualność, z całą pewnością potrzebowałem być przygotowany na to by go zabić, szybko, zanim zdążyłby zrobić mi jakąś okropną rzecz. To mogła być jedyna szansa na przetrwanie.
SHANE Przynajmniej światła w laboratorium były zapalone; to było już coś. Nie pomyślałem, żeby zapytać Claire czy potrzebowałbym latarki – mam na myśli, że dużo się działo i nie miałem czasu na szczegółowe 18pytania i odpowiedzi – ale kiedy przemknąłem przez tą lodowato/gorącą ciemność, którą Claire nazywa portalem, a ja oczywiście nazywałem to źle, po drugiej stronie było przyzwoicie jasno. Laboratorium Myrnina było, jak zawsze, ruiną, ale pomyślałem, że teraz wyglądało nawet gorzej niż zwykle… prawdopodobnie dlatego, że były tu dwa cholernie walczące wampiry, a szybkość z jaką się poruszały; uniemożliwiała mi zobaczenie, który z nich był moim kumplem. Wszystko co widziałem było rozmytym wrażeniem, jak popychali się nawzajem do góry i do dołu, a zatłoczone korytarze z porozrzucanymi i zmasakrowanymi książkami, sprawiały, że było to jeszcze trudniejsze. Claire nie spodobałoby się to – te wszystkie poszarpane kartki. Sam bardziej martwiłem się o krew, ponieważ wszędzie były widoczne jej smugi i wyglądało to, jakby ktoś mocno obrywał w bójce. Zgadywałem, że to Michael był chronicznie cierpiący, kiedy nagle walka zakończyła się. Przeszła z szybkości, dorównującej prędkości światła do całkowitego zatrzymania się, na jedną martwą chwilę i to Michael był na podłodze z odrażającym, bezpłciowym Pennyfeatherem klęczącym na jego klatce piersiowej i czerwonymi oczami i szponami, z których skapywał ten sam kolor. O cholera jasna. To nie był Myrnin. W normalnej walce Michael prawdopodobnie rozłożyłby na łopatki szefa Claire, ale Pennyfeather był czymś innym – czymś dużo gorszym. Pennyfeather cofnął się odrobinę by go uderzyć, co mogłoby prawdopodobnie ściąć głowę Michaela, z wyjątkiem tego, że skoczyłem do przodu i kopnąłem go z całej siły w żebra, co wytrąciło go z równowagi, a następnie strzeliłem do niego moją najnowszą, ulubioną zabawką. To urządzenie było przeznaczone by uspokoić duże zwierzęta drapieżne, jak na przykład lwy czy tygrysy i wymyśliłem, że idealnie nadawałoby się dla wampirów. Szczególnie, gdy 18
Q&A (Questions & Answers)- mam wrażenie, że Shane bardzo lubi ten skrót ;)
zamiast używać leków uspokajających, rzutki będą wypełnione zawiesiną ze srebra. I to zadziałało. Pennyfeather myślał, że mnie ma; przewrócił się, koncentrując cały swój gniew wprost w moją stronę i tjaa, to było przerażające, ale później zobaczyłem pierwszy błysk, który przeszedł przez jego twarz. Zmieszanie. Następnie ból. Kolejnie szok. -Co?- powiedział, po czym upadł na kolana. Złapał lotkę, którą wystrzeliłem w jego szyję i szarpnął za nią. Zobaczyłem wstęgę dymu wylatującego z czarniejącej dziury w jego ciele. – Co ty zrobiłeś… -Próbowałeś zabić moją dziewczynę i mojego najlepszego przyjaciela, powiedziałem. – Ssij to, 19kłaku. Nie było tam wystarczająco srebra by go zabić, ale wystarczająco by mocno go unieszczęśliwić na długi czas – i co ważniejsze, by utknął zaraz w tym miejscu, nie będąc w stanie się poruszyć. Zupełnie tak jak chciałem. Wyciągnąłem rękę do Michaela, który nie ruszył się z miejsca, w którym wylądował, przyjął ją i pomogłem mu wstać. Jego noga była złamana i skrzywiłem się, gdy zobaczyłem jak nie-prosta była, a on tylko pokręcił głową, skoczył na jedną stopę i nastawił nogę, mocno. Kości wróciły na swoje miejsce. Nie krzyczał. Ja bym krzyczał. I to bardzo. Ale on tylko położył rękę na moim ramieniu i ścisnął ją z brutalną siłą. -W porządku? – powiedziałem, było to dziwne pytanie, zważając, że przed chwilą nastawiał złamaną nogę, w stylu wampirów, co było obrzydliwe i niesamowite zarazem. -Nic, co nie może się zagoić, - powiedział. – Cholera, jest szybki. Mam na myśli bardzo szybki. Spodziewałem się Myrnina szalejącego, ale nie jego. -Chcesz go kopnąć jeszcze kilka razy? -Ze złamaną nogą? -Ok., słuszna uwaga. – Upewniłem się, że może sam stać, a później podszedłem do mojej torby. Cała była wypełniona ciekawymi rzeczami. Posortowałem wszystko powoli, ponieważ wiedziałem, że Pennyfeather w dalszym ciągu jest przytomny i mi się przygląda. -Hmmm. Wiec, powinienem pójść z czymś szybkim, jak srebrny kołek w serce? To klasyka. - Muszę przyznać, że miałem nadzieję na coś, co on tak naprawdę doceni. Jedyną rzeczą, którą wiedziałem na temat tego dupka, to to, że bardzo szanuje sobie jakość swojego bólu. -On nie wyjdzie stąd, ponownie, - zgodził się Michael. – Ale ty nie musisz bawić się w 20Marquis de Sade, z nim. Po prostu go zabij. Albo daj mi to zrobić. 19
Org. Fang boy – nie ma fajnego polskiego tłumaczenia „chłopcze z kłami”? słabe.
-Nie jesteś zabójcą, - powiedziałem do niego. – Kły na bok, znam cię, człowieku. W środku jesteś dobrym facetem. Teraz moja kolej… Wyciągnąłem wielki, pokryty srebrem nóż, idealny do obdzierania ze skóry jelenia, zakładając, że nigdy nie upolowałem wampirzego jelenia, trzymając go wysoko w świetle. – Ja, jestem bardziej z ‘Witaj po ciemnej stronie mocy’ typem człowieka. Noga Michaela była naprawiona, wystarczająco na tyle, by pokuśtykał do mnie i zabrał ode mnie nóż. Pozwoliłem mu na to, oczywiście. -Nie jesteś zimnym mordercą, - powiedział. – A Pennyfeather po prostu leży tam, czekając na śmierć. Zabiłbyś kogoś w samoobronie, albo broniąc kogoś innego, ale nie w ten sposób. -A ty tak? Oddaj mi nóż. -Zamierzasz go użyć, czy pozować do zdjęcia? Bo wiesz, że nie możemy pozostawić go żywego. – Te ostatnie słowa były wypowiedziane szybko, głosem dużo bardziej mrocznym, niż zwykły Michael Glass, którego znałem przez całe swoje życie, który zawsze trzymał moje tyły i był gotowy skopać komuś tyłek, jeśli tylko było to niezbędne. Ale żaden z nas nie zabił. Nie w stylu mordowania z zimną krwią. -Próbował zabić Claire, - powiedział. – Myślę… -Próbował też zabić Eve, - powiedział Michael,- więc żona odrobinę przebija dziewczynę. To moje zadanie. – Jego niebieskie oczy wyglądały teraz ciemno, prawie w kolorze nieba nocą i właściwie czułbym się lepiej, gdyby odwampirzył się w jakiś sposób. Ale nie zrobił tego. To po prostu był Michael, rozmawiający o morderstwie z moim nożem w ręku. Nie wiedziałem, co mam na to powiedzieć, wstałem powoli patrząc się na jego twarz i skinąłem. -Myślę, że powinienem to zrobić. -Facet… - Ignorując mnie, przeskoczył nad Pennyfeatherem, który w dalszym ciągu leżał twarzą na dół, na podłodze, gdzie środek uspokajający go powalił. Muszę przyznać, że to zadziałało nawet lepiej, niż sobie to planowałem. Co przynosiło na myśl bardzo ważne pytanie, dlaczego zadziałało to lepiej niż planowałem – ponieważ nigdy, nic tak nie działało. Właściwie, zawsze byłem zaskoczony kiedy, rzeczy w ogóle wypalały. A Pennyfeather był jednym z tych kłów, którzy są ciężcy-do-zabicia. Nagle, miałem czarne, chore uczucie w moim żołądku. -Michael…
20
Z tego co powiedziała mi mądra wikipedia, Marquis de Sade był francuskim politykiem i pisarzem, z problemami natury seksualnej; Myślę, że Rachel Caine chciała bardziej nawiązać do tego, że był okrutnym wojownikiem i lubił przemoc, a nie że Shane miałby się „znęcać fizycznie” nad Pennyfeatherem ;-)
-Zajmę się tym,- powiedział. Wyglądał blado, ale na zdeterminowanego.Próbował zabić Eve i Claire, a jeśli wypuścimy go, będzie tylko gorzej. Wiesz o tym. -Patrz… - Za siebie, miałem powiedzieć, ale nie miałem szansy, ponieważ Pennyfeather nie był całkowicie sparaliżowany, po tym wszystkim. Nie uleczył się w pełni i to jedynie uratowało Michaela od stracenia swojej ręki, kiedy drugi wampir wstał z podłogi, złapał go za nadgarstek i pociągnął wystarczająco mocno, by ten upuścił nóż. Który upadł na kamienną podłogę i odbił się od niej. Rzuciłem się w jego stronę, w momencie, gdy Michael uderzył Pennyfeathera pięścią w twarz kilka razy, próbując wyswobodzić się z jego uścisku, bezskutecznie. Oczy Pennyfeathera wypełniły się szkarłatem, a jego kły były wysunięte; próbował odciągnąć Michaela, by móc go ugryźć i szarpnął go do tyłu. Chwyciłem ponownie za nóż i ruszyłem z powrotem, ale Pennyfeather wiedział, że zasady gry się zmieniły; może to był wyraz mojej twarzy i mimo to, że bardzo się wahałem nad dźgnięciem go nożem chwilę wcześniej, nie zamierzałem wahać się, kiedy groził mojemu przyjacielowi. Popchnął mocno Michaela na stół znajdujący się za nim, ale Michael był na to gotowy; odbił się z powrotem do przodu, wprost na Pennyfeathera i przygniótł go całym ciałem do podłogi. -Shane!- krzyknął. – Pośpiesz się. Nie mogę go na długo przytrzymać! Śpieszyłem się i to był błąd, ponieważ jedna z głupich, porozrzucanych książek Myrnina, przesunęła się pod moją stopę i straciłem równowagę, co zajęło mi sekundę lub dwie by znowu ją odzyskać, Pennyfeather dźwignął Michaela i postawił do prawie że pionowej pozycji. W żadnym wypadku nie było z nim dobrze; kołysał się w miejscu, ale w jakiś sposób uczyniło go to jeszcze bardziej groźnym, nieludzkim, jak jakaś demoniczna maskotka ze świecącymi na czerwono oczami. Zamiast rzucić się na mnie, odskoczył do tyłu, na stół, z którego z hukiem zrzucił całe szkło na podłogę i zasyczał na nas. W dalszym ciągu miał zawroty głowy i może naprawdę srebro mogło go zabić, ale jeszcze nie teraz. Najwyraźniej. Atakowanie wampira, który stał na wyższym gruncie niż ty, nie było mądre, dlatego spowolniłem swój ruch i stanąłem ramię w ramię z Michaelem. Jeśli zdecydowałby się przyjść po nas, walczylibyśmy z żarliwością o nasze życia i mimo tego, że nóż mógłby pomóc, nie było to wystarczające. Nie całkowicie. -Wiesz,- powiedziałem do Michaela,- moja dziewczyna położyła go ze złamaną gałązką. -Szkoda, że jej tu nie ma, - powiedział. – Patrz… Prawdopodobnie zamierzał powiedzieć za siebie, ale Pennyfeather zrobił coś, czego żaden z nas się nie spodziewał: zsunął się ze stołu na podłogę i pobiegł, omijając zygzakiem miny przeciwpiechotne Myrnina i ukrył się w półmroku.
-Cholera, - powiedziałem. – Co my teraz zrobimy? Nie możemy go tutaj zostawić, nie jeśli portal w dalszym ciągu działa. Mógłby pojawić się w naszym domu. I gdzie do cholery jest Myrnin? -Nie mam pojęcia, - powiedział Michael,- ale zdecydowanie nie tutaj. Musimy go dopaść. Raz a dobrze. -Możemy nie mieć dużo czasu, - zaznaczyłem, patrząc się na czarne drzwi, które w dalszym ciągu migotały. Może Claire trzymała je dla nas otwarte, ale zaczynały niewyraźnie wyglądać. Spojrzałem się w kierunku schodów, gdzie znajdowały się kolejne, tym razem nie-magiczne drzwi i nie mogłem przez długi czas zrozumieć, dlaczego patrzę się na pustą ścianę. – Uhm, Mikey? -Co jest? -Gdzie są zwykłe drzwi wyjściowe, z tego miejsca? Odwrócił się i również spojrzał, po czym zobaczył dokładnie to samo co ja: ciężką wylaną masę betonu, która plombowała i blokowała schody, które prowadziły na górę ku wyjściu. -Co do… - nie tracił na to czasu, po prostu odwrócił się do portalu. – To nasze wyjście. To jedyna droga na zewnątrz. -Jak mówiłem, facet, czas ucieka. – Przyglądałem się portalowi nerwowo, ponieważ wydawał się wibrować i rozrywać jak jedwab na silnym wietrze. Niedobrze, albo przynajmniej przypuszczałem, że tak jest. – Albo pójdziemy teraz, albo utkniemy tu na dobre, a moje szanse z dwoma głodnymi wampirami i żadnym bankiem krwi, nie są za wielkie. -Nie będzie łatwo go złapać, z tym co tutaj mamy. Potrzebujemy jeszcze czegoś! Rozejrzałem się dookoła. Z pewnością nie brakowało tutaj różnych bzdur, które mogły być niebezpieczne, ale to był po prostu beznadziejny chaos… i kiedy otwierałem pierwszą szufladę, do której podszedłem, Pennyfeather wysunął się z ciemności, około dwadzieścia stóp dalej i rzucił się na mnie. Prawie dźgnąłem go nożem, gdy on wytrącił mi go z dłoni i zabrał ostatnią broń, którą miałem – Michael skoczył na jego plecy – by szarpnąć za jego uścisk i wyswobodzić mnie, zanim rozerwałby mnie na kawałki. Ślepo złapałem coś, co był ciężkim, solidnym kawałkiem – właściwie… czegoś. Wyglądało jak ekstrawagancka kamera, tylko naprawdę niewygodna. Nie próbowałem zrobić z tym nic twórczego, po prostu walnąłem tym prosto w głowę Pennyfeathera, tak mocno, jak tylko umiałem. Uderzenie było tak znaczne, że wynalazek nawet się nie zgiął, a on machnął się na nogach, jakby zrobiło mu to jakiś poważny uszczerbek, który zresztą podwoiłem kopnięciem. Ale w dalszym ciągu nie mogliśmy go dopaść, ponieważ wymknął się z uścisku Michaela i okrążając nas, po czym Michael zaczaił się rozmyślnie na niego w skupieniu i spojrzał w jego stronę swoimi błyszczącymi oczami, z których wiała wampirza moc. Pennyfeather był bardziej skupiony na mnie, co
z resztą doceniałem, ale miałem dobitne wrażenie, że również nie miałby nic przeciwko dodaniu Michaela śmierci, do swojej 21karty wyników. Zgadywałem, że próbując zamachnąć się rzeczą, którą trzymałam w ręku by zaatakować wampira, nacisnąłem jakiś przycisk, ponieważ poczułem ciężki przypływ energii wpełzający po moim ramieniu i niechcący musiałem nakręcić tym Michaela, który wzdrygnął się jakby coś go uderzyło… Po czym stał się jeszcze bardziej maniakalny. Ruszył na Pennyfeathera z prędkością światła, krzycząc w furii, a Pennyfeather przewrócił się. Kolejną rzeczą, którą widziałem, było to, że Michael przytrzymywał go na podłodze, uderzając z okrutną wściekłością, o którą nigdy go nie posądzałem. I to było… przerażające. Spojrzałem się na brzęczącą maszynę w moich dłoniach, po czym szybko i dość niezdarnie zacząłem szukać guzika, któryby ją wyłączył. Przycisnąłem coś, co wyglądało jak wyłącznik i wtedy brzęczenie ustało. Michael zatrzymał się, ciężko oddychając, patrząc się na Pennyfeathera oczami świecącymi na czerwono, które wydawały się jakby przechodziły w kolor ognia piekielnego. Pennyfeather nie ruszał się. -Jezu, - wyszeptałem i odłożyłem broń – ponieważ był to rodzaj jakiejś broni – na najbliżej położoną i dostępną przestrzeń na stole. – Michael? -Ja… - jego głos brzmiał chrypowato i dziwnie, po czym spojrzałem się na jego wypełnione furią oczy, których chciałbym by nie miał. – Daj mi nóż. -Uhm… facet… -Nóż. Pokręciłem głową i odłożyłem go. -To nie dlatego, że nie chcę jego śmierci. Ale dlatego, że nie ufam co chcesz z tym zrobić, w danej chwili. -Próbował zabić Eve. – Była pewna gorliwość w sposobie, w jakim to powiedział, co sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz. -W porządku, facet, to super z twojej strony, że masz kontakt ze swoim wewnętrznym instynktem seryjnego zabójcy czy coś, ale nie ma mowy. – Mówiłem serio. Chciałem śmierci Pennyfeathera; to nie był w ogóle problem. Chciałem, by jednak wcześniej Michael obudził się z tego – czymkolwiek to było- i był świadomy, co zamierza zrobić. Ponadto, przez chwilę zainteresował się mną z niezbyt dobrą intencją, więc to ja wolałem być tą osobą, która trzyma nóż. To zajęło kolejnych kilka sekund, by w końcu błysk w jego oczach zniknął i nabrałby bardziej normalnego krwistego koloru – nienawidziłem tego, że mogłem to nazwać, normalnym – po czym usiadł obok i zaczął się trząść. -Co to do cholery było? Ja normalnie… 21
Org. Score card
-Stałem się złowrogim super bohaterem? Tja. Nie mam pojęcia. Jeden z małych, zabawnych gadżetów Myrnina. – Szturchnąłem urządzeniem i wzruszając brwiami przesunąłem to na górę książek, niemalże zrzucając na podłogę, ale złapałem to w ostatniej chwili i usadowiłem z powrotem na miejscu. Michael w dalszym ciągu wyciągał do mnie rękę i zrozumiałem, że dalej czeka na nóż. Teraz ze spokojem. Nasze oczy spotkały się i powiedziałem, -Jesteś pewien, facet? -Nie, - powiedział. – Ale to musi być skończone. Podałem go mu. Oczy Pennyfeathera były zamknięte, a sam wyglądał na bez życia, ogłuszony do nieprzytomności przez atak furii Michaela. Leżący w ciszy i wyglądający na odrobinę… mniejszego. I z jego obojnacką strukturą kości, mógłby być bardzo łatwo brany za mocno umięśnioną kobietę, niż mężczyznę i to sprawiło tą całą rzecz, jeszcze bardziej niepokojącą. Nie byłem pewien, czy mógłbym to zrobić, tak szczerze. I co pogorszyło jeszcze bardziej sprawę, zobaczyłem, że portal mieni się i drży, stała w nim Claire. Moja dziewczyna dalej była pod wpływem adrenaliny; to było oczywiste z jej otwartymi szeroko, brązowymi oczami i czerwieniącymi się policzkami. Trzymała w ręku łuk, który był prawie tak wysoki jak ona i strzałę, która była już naciągnięta i gotowa do wystrzału. Koniec strzały był pokryty srebrem. Skoczyła w przód, po czym zatrzymała się, nie tracąc swojej obbronnej pozy. -To Pennyfeather… - Umiejscowiła swój wzrok, na Michaelu klęczącym na powalonym wampirze, trzymającym nóż w ręku i zassała ciężko powietrze. -To musi być skończone, - powiedziałem. Przygryzła swoją wargę, ale nie próbowała się kłócić. – Spójrz, musimy się stąd wynosić. Myrnin zrobił coś dziwnego i usunął wejście, więc polegamy teraz na dobrej woli mojego Franken-ojca trzymającego tą portalową rzecz otwartą, a ja nie czuję się zbyt dobrze na temat tego planu. -Poczuj się gorzej, - powiedziała. –Fran umiera z głodu. Nie mam pojęcia, czy w ogóle utrzymać to wszystko otwarte. Musimy się stąd wynosić, teraz. -Nie, jeśli zostawimy tu Pennyfeathera, a on znajdzie drogę prowadzącą do naszego domu. Eve przedarła się w tym momencie, przestając ładować szybko wypalającą kuszę, którą trzymała z wojowniczą kompetencją. Sprawdziła bezpieczeństwo dookoła, zanim odpuściła swój strażniczy ton i parła ku Michaelowi. -Zaczekaj, - powiedziałem i zastąpiłem jej drogę. – Po prostu… daj mu chwilę. Zrobiła krok do tyłu i przyglądała się mi przez sekundę w ciszy, po czym powiedziała, - To po mnie Pennyfeather przyszedł. Więc, to moja odpowiedzialność, czyż nie?
-Nie! – Claire i ja powiedzieliśmy w tym samym czasie, ale Claire kontynuowała żarliwie. -Eve, to nie jest zabójstwo w walce. To - morderstwo. -No i? – powiedziała Eve. Miała zawziętość w swoich oczach. – Ile zabójstw on popełnił? Myślisz, że nie zamierzał tego zrobić? -Myślę, że żadne z nas, nie powinno o tym decydować! -Oh, kochanie, - powiedziała Eve i uśmiechnęła się odrobinę. – Naprawdę nie jesteś z Morganville. – Spojrzała na mnie. – Jaki jest twój sprzeciw, Collins? Wzruszyłem ramionami. -Michael da sobie z nim radę, jeśli się obudzi. Ty nie. Logiczne. Claire wydawała się zszokowana, ale hej, Eve miała rację; dzieciaki z Morganville rozumiały to lepiej. To mogło wydawać się okrutne i przykre, ale jeżeli chodziło o życie, albo śmierć, wiedzieliśmy po której stronie chcemy skończyć. Mienie Pennyfeathera kontynuującego zaczajanie się na nas, nie było opcją. Eve skinęła głową. Podeszła do Michaela i delikatnie położyła rękę na jego ramieniu, a on spojrzał się na nią i wziął głęboki, uspokajający oddech. -Nie może,- powiedziała Claire. – On nie może, Shane. Wkroczyłem, a ona upuściła łuk i strzałę z łoskotem, w momencie gdy oplotłem ją ramionami i odwróciłem od tego, co miało się stać. -Sza, - powiedziałem i skinąłem do Michaela nad jej ramieniem. – To będzie szybkie. -Przerwijcie to. Głos wydawał się dochodzić zewsząd, dookoła nas, z ukrytych głośników, a nawet z mojego małego ukrytego w telefonie. Był szorstki, wyblakły i brzmiał na wycieńczony, ale w dalszym ciągu był znajomy. -Frank, - powiedziałem. Stanie twarzą w twarz z moim ojcem, było czymś co robiłem wiele razy przez ostanie parę lat, ale za każdym razem, mimo 22dobrze zapowiadającego się początku, nie kończyło się to dobrze. Zastanawiałem się, czy i dzisiaj tak będzie. Przełknąłem ślinę, niczym łyk kwasu i powiedziałem, - Po prostu zostaw nas w spokoju, ok? -Nie potrzebujecie jego krwi na waszym sumieniu,- powiedział Frank. – Zaufajcie mi dzieci, nie potrzebujecie. Pozwólcie mi to zrobić. -Tobie? Tato, nienawidzę ci tego przypominać, ale na dole jest komputer, a w środku niego jest mózg pływający w słoiku z przewodami oplecionymi dookoła niego i to jesteś ty. Więc nie możesz podnieść Pennyfeathera, jakimkolwiek 23wymiataczem myślisz, że jesteś. 22
Org. Have a New Sting In the tail – dosłownie nie dało się tego prztłumaczyć, bo jest to fraza i nie oznacza “miał nowe żądło na ogonie” (uwielbiam tłumacz- google <3 ), tylko tak jak to okracznie napisałam powyżej 23
Org. badass
-Muszę zrobić tylko jedną rzecz, synu, - powiedział. – Po prostu muszę umrzeć. I tak umieram; zbiorniki z moją żywnością są puste, nic dla mnie nie zostało. Jeśli zostawisz go tutaj, przytrzymam portale zamknięte zanim umrę. Nigdzie się nie wybierze. Odwróciłem się i spojrzałem na Michaela i Eve, wyglądali na tak samo zszokowanych jak ja. I odrobinę im ulżyło. -Właściwie, - powiedziała Eve, - może to najlepsze wyjście… -Pomyśl co mówisz, - powiedział Michael. – Bo jeżeli umieszczę to w tej chwili w jego klatce piersiowej, jest martwy. Jeżeli teraz odejdziemy, co jeśli twój tata nawali i wypuści go? -Gorzej, -powiedziała Claire,- co jeśli nie? Nie chcesz śmierci Pennyfeathera na swoim sumieniu, ale nie masz problemu z pozostawieniem go tu, by zmarł z głodu? Jakby to było, Michael? Zabawnie? Łatwo? Spojrzał się nieobecnie. Wiedział i ja też wiedziałem, że wampiry nie wycieńczają się łatwo; mogą żyć jeszcze przez długi, długi czas. I cierpią. -Może na to zasługuje. -Może, - zgodziłem się. – Ale jeśli tak, to jestem cholernie pewny, że zasługuje również na nóż. I nie chcę się budzić, myśląc o nim tutaj, krzyczącym, a ty? Pennyfeather sam zdecydował o swoim losie, ponieważ otworzył swoje oczy, warknął i rzucił się z pazurami. A Michael zareagował zupełnie instynktownie, broniąc siebie i Eve. Szybki, gładki i zabójczo bezbłędny ruch. Pennyfeather uderzył mocno o podłogę, a srebro zaczęło zżerać jego skórę. Jego oczy pozostały otwarte. Nie wiedziałem, czy w dalszym ciągu były żywy, ale miałem nadzieję, że nie; mimo to nie trwało to długo. Głos Franka powrócił, tym razem słabszy. -Czas byście wyszli, - powiedział. – Musicie iść, teraz. Michael zostawił nóż w klatce Pennyfeathera, wziął Eve w swoje ramiona i poprowadził ją do portalu. W momencie, gdy przeszli, zaczął falować. Zostałem tylko ja i Claire, wpatrujący się w siebie nawzajem. -Hej, tato, - powiedziałem do Franka. Mój głos niespodziewanie brzmiał chrapliwie, więc oczyściłem gardło. – Może się mylę, ale myślę, że próbowałeś mi pomóc, kiedy draug uwięzili mnie w swoich zbiornikach. Zabijali mnie i sprawiali, że śniłem, kiedy to robili, tylko ktoś… ktoś ciągle próbował mnie obudzić. Czy to byłeś ty? Nic. Cisza. Słuchałem odległego kapania wody przez jakiś czas. -Więc, jeśli byłeś to ty… myślę, że dzięki. To pomogło mi walczyć. To idealnie podsumowało mnie i mojego ojca. Sprawiał, że walczyłem, czy tego chciałem czy nie, kiedy miałem cel lub też bez niego. Stworzył mnie
twardego, silnego i gotowego na przetrwanie i tja to było tego warte, szczególnie teraz, gdy miałem dla kogo walczyć. Claire, w bardzo niedawnym czasie, zacytowała mi jednego pisarza, Hemingway’a: 24Świat łamie każdego, ale później, niektórzy ludzie stają się silniejsi, w złamanych miejscach. Nie sądzę by mój ojciec kiedykolwiek czytał Hemingway’a, ale polubiłby go. Spędziłem kolejnych kilka sekund czekając na – nie wiem sam co – po czym odwróciłem się w stronę wyjścia. I ziarnisty, zacieniony, dwu- wymiarowy obraz uformował się przede mną. Mój ojciec wybrał młodszą wersję siebie, niż wiek, w którym był, kiedy zmarł, ale wciąż to był on – on z moich ostatnich, dobrych lat dzieciństwa. Relatywnie mówiąc. Gapiliśmy się na siebie przez chwilę, a później jego usta poruszyły się. Ledwo mogłem usłyszeć wychrypiałe słowa, wydostające się z jego starożytnych głośników z maszyny, po drugiej stronie pomieszczenia. -Wiedziałem, że ten dzień nadejdzie, Shane. Dlatego odesłałem cię tu z powrotem. By być tutaj, kiedy wszystko pójdzie źle. -Wampiry, - powiedziałem. Jemu zawsze chodziło o wampiry. Obwiniał je o wszystko – prawdopodobnie za przypadkową śmierć mojej siostry, czy samobójstwo mojej matki, o swoje pijaństwo, zgorzkniałość i złość. I tak, ok., może miał rację, bo Morganville było toksycznym miejscem. – Wymknęły się spod kontroli. -Jak zawsze, - wyszeptał. – I zawsze będą. Powstrzymaj je. Nieważne jakim kosztem. Spal miasto dookoła nich, jeśli to trzeba będzie zrobić. To był właśnie mój ojciec. Zawsze zabij-ich-wszystkich-pozwól-Bogu-ichposortować. Jeśli kilka niewinnych osób zostanie złapanych do piekła, właściwie, to byłby mały skutek uboczny. -Claire, idź, - powiedziałem. Płakała, zdałem sobie z tego sprawę, ciche łzy, które spływały jak srebro po jej policzkach. Nie mogłem czasami pojąć tej całej dobroci, która w niej była, ponieważ kto płakał za mojego ojca, za mózg w słoiku, który prawie nigdy nie był dla nikogo dobry? Claire mogła. Prawdopodobnie płakała również za Pennyfeathera. -Idź, - powiedziałem ponownie, delikatnie i pocałowałem ją w usta. – Będę zaraz za tobą. Podniosła łuk i strzałę i – po zawahaniu się, chwyciła bulgoczącą maszynę, która tak mocno wpłynęła na Michaela. Zanim zdążyłem ją zapytać, zmierzała już do portalu, ale zatrzymała się przed nim patrząc się na mnie. -No, dalej, - powiedziała. – Idziemy razem. Zacząłem zmierzać do wyjścia, idąc wprost przez obraz Franka. Poczułem się, jakbym przechodził przez zasłonę ze szpilek i igieł, ale przywykłem do bólu, szczególnie jeśli chodziło o mojego ojca. 24
Org. The world breaks everyone, and afterward, some people are strong at the broken places.
Uformował się ponownie przede mną, blokując drogę do Claire. Szedłem dalej, a on w dalszym ciągu się cofał, poruszając się gładko jak duch, którym był. -Synu,- powiedział, - chcę ci powiedzieć jedną rzecz. Tylko jedną. -Więc zrób to. -Jestem z ciebie dumy, - powiedział. Zatrzymałem się nagle i całkowicie, patrząc na niego – na faceta, którego tak naprawdę nigdy nie znałem, ponieważ nigdy nie dał mi się poznać; traktował mnie jak użyteczne urządzenie i potencjalnego wroga, przez całe moje życie. -Zmieniłeś się, - powiedział. –Jesteś teraz lepszy niż kiedykolwiek ja byłem. I jestem z ciebie taki dumny, za to, że jesteś tak silny. To wszystko. Po prostu musiałem ci to powiedzieć, zanim to wszystko dobiegnie końca. Rozpuścił się w elektronicznym dymie. I zniknął. -Tato? – Odwróciłem się na pięcie, a mój głos rozchodził się echem po zimnym i cichym laboratorium. – Tato? Nic. Tylko… cisza. To powiedziało mi, że nie miał żadnej zapasowej energii i skończył się nam czas. Światła zamigotały, ostrzegając mnie o tym samym. Claire nagle powiedziała, - O nie… Bob! -Bob? – Wpatrywałem się w nią bez wyrazu, a ona wskazała na drugi koniec laboratorium. Och. Pająk. Potrząsnąłem głową i pobiegłem by chwycić zbiornik – który, oprócz zawartości szkła, był lekki – i cholernie się upewniłem, czy pokrywa znajdowała się na nim, zanim zaniosłem to do portalu. Claire czekała z niepokojem, kiedy światła zaczęły błyskać, szybciej i szybciej. Zatrzymałem się na krańcu portalu, kiedy ona przeszła przez niego. Chciałem powiedzieć coś głębokiego, ale nie jestem takim facetem, więc powiedziałem tylko niefortunne, -Ok., tato. Do zobaczenia. -Do zobaczenia. – Westchnął jego głos i było czuć lekką zadumę w jego elektronicznym głosie. Przekroczyłem portal w orzeźwiające, znane powietrze domu Glassów i poczułem, że coś się zatrzaskuje – całkowicie zatrzaskuje – za mną. Było to niemalże fizyczne uczucie rozłączenia się, cały system po prostu… umierał. Położyłem moją dłoń na wyblakłej ścianie i skupiłem się, przez chwilę, na oddychaniu. Straciłeś go wcześniej, mówiłem do siebie. Tak naprawdę i tak go tam nie było. Ale poczułem, że to było prawdziwe, kiedy powiedział mi, że jest ze mnie dumny. Może zawsze tego pragnąłem, potrzebowałem tego. Może on to wiedział.
Ale pomimo przypływu smutku, było w tym coś dobrego w zostawieniu go tam tym razem – coś co wydawało się zakończone i kompletne. Może to było to, co mówili ci wszyscy psycholodzy w TV, kiedy mówili o zakończeniu czegoś. Odstawiłem terrarium Boba na stole w jadalni, do Eve mruczącej coś z niepokojem, a Claire szybko rzuciła ciężką, przylegającą maszynę na ławę razem z jej łukiem i strzałą. Spostrzegłem jak przez mgłę, że była ona ustawiona w moim kierunku, ale w tym momencie to nic nie znaczyło – tak samo jak kłujące uczucie przechodzące przez moje ciało. -Czy wszystko w porządku? – zapytała mnie Claire i przybliżyła się z wyrazem pełnego skupienia. Wyglądała… nie mogę tego właściwie wyjaśnić, ale nagle poczułem, że uderza mnie śruba ognia, jakby prosto z nieba i facet, chciałem jej w każdym tego słowa znaczeniu – tym dobrym i tym nie do końca. Bardzo dojrzała przez ostatni rok – który był wypełniony zakrętami, które prosiły się o to by je złagodzić, a to zdecydowanie nie był dobry czas, ale w każdym razie rozważałem nie przejmowanie się tym, jakie jest odpowiednie zachowanie. -W porządku, - powiedziałem przez moje wysuszone gardło. – Mam na myśli, że będzie, w każdym razie. -Tak mi przykro, - powiedziała. – Żałuję, że nie mogliśmy nic więcej zrobić. -Właśnie, dlatego cię kocham, - powiedziałem i ruszyłem by przeczesać jej włosy z twarzy. – Ponieważ tak bardzo dbasz o wszystkich. – Jej spojrzenie uderzyło moje i jeszcze więcej ciepła przeszło w moje ciało, niczym bomba. Zobaczyłem falę szoku w jej oczach. Och. Naprawdę nie mogę wyjaśnić, co się działo w mojej głowie i rykoszetowania wokół mojego ciała, ale to było… dobre. Cudowne, właściwie. Położyłem swoją dłoń na policzku Claire i wygiąłem się by ją pocałować. Jej usta smakowały jak wiśnie i sól, słodkie i cierpkie jednocześnie i mruknąłem, gdzieś w głębi mnie i pochyliłem się, przyciągając ją bliżej do siebie. Była moja, moja i tylko to się liczyło. Myrnin zniknął, zmył się i nie był teraz żadnym zagrożeniem. Jakiś zdradziecki, mały głosik podpowiadał mi, że mogłem zapytać Franka o niego, o to co się stało, ale nie chciałem wiedzieć. Już go nie było. I miałem Claire, duszą i ciałem i człowieku, chciałem jej, tu i teraz. Na tak wiele sposobów. -Hej, - powiedział Michael, gdzieś za mną. – To naprawdę bardzo słodkie i w ogóle, ale właśnie zabiliśmy człowieka i twój tata- jesteś pewien, że chcesz to teraz robić? Miał co do tego całkowitą rację, ale nie mogłem zdjąć z niej swoich rąk – albo ust. Jakimś sposobem moje kciuki zanurkowały pod cienką dzianinę jej bluzki i poczułem jej skórę i nie chciałem przestawać. To uczucie jej delikatnego,
miękkiego ciała, nawet tak niewiele jego, sprawiło, że czułem się jakby moja głowa stanęła w płomieniach. I wtedy Claire zaczęła łapać z trudem powietrze, zakaszlała i walczyła by wyrwać się z moich objęć. Instynktownie sięgnąłem ku niej, wziąłem powietrze i potknąłem się… jak tylko to zrobiłem, zassałem ostry, zimny oddech i poczułem jak sprawność umysłowa zaczyna powracać. Och. Och. Urządzenie. Leżało na ławie, świecąc na zielono skierowane wprost w to miejsce, gdzie ja i Claire staliśmy. Musiało się włączyć, kiedy je postawiła, zgadywałem. I później, ha ha, nie-śmieszne, 25nakręciło mnie. Claire, rumieniąc się wściekłym i uroczym odcieniem czerwieni, okrążyła ławę i prztyknęła, czymś w rodzaju włącznika, z tyłu maszyny. Urządzenie przestało się świecić, tak samo jak ustało brzęczenie i poczułem się… nie normalnie, ale mniej zwariowanie. -Przepraszam, - powiedziała i przygryzła wargę. Dalej były wilgotne i opuchnięte od naszego pocałunku i otrząsnąłem się ze skupiania się na nich, z dużym wysiłkiem. – To rodzaj eksperymentu. -Myrnin tworzy 26laser pożądania, - powiedziałem. Oczywiście, że tak, bo… czemu nie? Musiałem przyznać, że prawdopodobnie widziałbym jakieś walory na sobie. Cholera. Właściwie, właśnie widziałem. -Poczekaj chwilę. Niechcący wycelowałem tym w Michaela i to sprawiło, że był… -Wściekły, - powiedział Michael. – Mega-wściekły. Gotowy by zabić. -Nie, nie, to nie tak…- Claire przełknęła ślinę i widocznie próbowała uspokoić siebie samą. – To nie „promień pożądania”. To po prostu wyolbrzymia to, co czujesz. I nie należy to do Myrnina. To mój wynalazek. Ja tylko… eksperymentowałam. -Wiem, że nie jestem równym rangą naukowcem, czy coś, ale myślę, że to działa. Jeśli to jest to, co planowałaś osiągnąć. – Przeskoczyłem cały problem, dlaczego maszyna zdecydowała zadziałać na ten szczególny impuls mojej osoby. Wzięłaby to za komplement, mam nadzieję, ale nie byłem tego zbyt pewien. Moja ścieżka zapisu, co mogło obrazić dziewczyny, nie była tak idealna. – Do czego chciałaś tego użyć? Ponieważ Michael trochę przeholował… Jej rumieniec wcale nie malał, albo – nawet bez promienia – nie straciłem zainteresowania.
25
Oczywiście w tym przypadku jest to gra słów. Turn on = włączyć (np. przycisk), ale turn Sb on = napalić się, nakręcić się;
26
Org. Lust Ray – tylko na takie tłumaczenia wpadłam
-Głównym celem było to, że kiedy mogę wzmocnić uczucie, mogę je również anulować, - powiedziała. – To miało działać tylko na wampiry, nie ludzi. Nie wiem czemu… czemu zadziałało na ciebie, Shane. Tak mi przykro. -Właściwie – wzruszyłem ramionami – Nie jestem jakiś szczególny. To było naprawdę zabawne. -Nienawidzę się do tego przyznać, ale poczułem się tak samo, kiedy to we mnie wycelowało, - powiedział Michael. – To trochę tak, jakby odebrało ci wszelkie hamulce. -Broń pijaństwa, - powiedziałem. – Czad. -Nie, - powiedziała Claire i skrzywiła się. – To jest niebezpieczne. – Podniosła maszynę i wrzuciła ją do swojego plecaka, zaciągając jakiś dodatkowy przycisk bezpieczeństwa, którego wcześniej nie zauważyłem. -Znajdę mu jakieś miejsce i schowam, żeby nikogo nie skrzywdziło, dopóki nie zniszczę tego. To i tak prawdopodobnie był głupi pomysł. Eve zniknęła w kuchni, jak zawsze praktyczna i przyszła z torebką krwi przeznaczoną dla Michaela, który chwycił ją w powietrzu i przegryzł się przez nią z przerażającym entuzjazmem. Opróżnił ją w, och, dziesięć sekund, albo nawet mniej, w takim samym czasie, w jakim człowiek łykałby wodę po bardzo agresywnym wysiłku fizycznym. I miałoby to ten sam efekt; dostał małego, słabego kopa, że musiał podeprzeć się o ścianę, ale po tym jak szok przeszedł, prawie natychmiastowo poczuł się lepiej. Jego oczy wyblakły z czarnego koloru, do zwykłego niebieskiego, a jego skóra przeszła z zabójczo bladej do bardziej koloru kości słoniowej. Skaleczenia również zaczęły się szybciej goić. -Dzięki, - powiedział do Eve. A ona wzniosła zarozumiale brew. -Wynagrodzisz mi to później, - powiedziała i mrugnęła. To był zupełnie inny uśmiech Michaela, więc znalazłem szybko coś innego by ulokować swój wzrok. Teraz to ja byłem tym, który czuł się jak jakiś intruz przeszkadzający w czymś osobistym, tak jak zgaduję, Michael czuł się wcześniej, patrząc na namiętne obmacywania się i języki. Zabawne jak zwykły rodzaj uśmiechu, jakim się wzajemnie obdarzyli, mógł być tak intymny. Albo sam zacząłem przemieniać się w kobietę, mieszkając z nimi dwoma w domu. To było przerażające. Nie, żebym nie lubił kobiet. Po prostu preferowałem być zwyczajnym, starym, niewrażliwym sobą. -Jednego mniej, - powiedziałem. –Ale Frank dał mi ostrzeżenie. To miasto naprawdę szaleje. Musimy być gotowi. -Zawsze, - powiedziała Eve i przybiła ze mną piątkę. Ale zastanawiałem się, czy naprawdę, rzeczywiście byliśmy.
CLAIRE System portalowy zniknął kompletnie, całkowicie obumarł. Następnego ranka Claire zaczęła próbować każdego przejścia, które zaznaczyła na mapie, ale odkryła, że wszystkie są tak samo nieaktywne, jak jeden z tych, który znajdował się w domu Glassów. Nawet ten, który należał do Amelie, w sekretnym pokoju, piętro wyżej, którego używała w nagłych wypadkach, również zniknął. Wiedziała, że to nadejdzie, ale w dalszym ciągu było to… dziwnie smutne. Wzdrygnęła się i próbowała nie myśleć o Franku, powolnie umierającym w cichym grobowcu, kiedy wyszła z opuszczonego magazynu – na mapie, portal numer dwanaście – i zmierzała do centrum miasta. Ta część Morganville głównie była opuszczona, gnijąca i idealnie nadawała się dla szczurów – tak było przez lata, powoli popadała w ruinę, a wszystkie lokale usługowe zostały poprzenoszone lub zamknięte. Ganek, znajdujący się przed starym szpitalem, w końcu został zburzony, w tym miejscu ona i Shane kiedyś uciekali przed Olivierem i jego ojcem, utrudniając to nawet najtwardszym miejskim odkrywcom. Było tam wiele możliwości przedostania się do środka, ale nikt przy zdrowym umyśle, nie chciałby tam wchodzić. To było idealne miejsce, by tymczasowo zaginąć – nie tylko przez wampiry, ale także ze względu na poważny handel narkotykami, prowadzony przez niektórych ludzi, którzy twierdzili, że jest to ich własność. Mogli je mieć, jak uważała Claire. To miejsce nie było po prostu nawiedzone; ono było złe. Mogłam spędzić poranek pracując nad wynalazkiem – jak zamierzam to nazwać? Urządzenie Kasujące Władzę Wampirów? W skrócie - UKWW? Spoko, a może Magiczne Urządzonko? Zbyt dużo fantazjowała nad tym, co mogłoby robić, pomyślała, ale nie mogła pozbyć się tego pomysłu, że skoro może wzmocnić sygnał, który wysyła wampir, może również w jakiś sposób go wykasować… i idealnie zneutralizować efekt. Nie żeby powstrzymało to Pennyfeathera od rozerwania im gardeł, oczywiście. Mały mankament. Ta część miasta była naprawdę zniszczona. Claire przeklęła pod nosem, kiedy znowu potknęła się o kolejny obalony płot. Wampiry mogły odnowić tą partię miasta, ale lubiły mieć blisko odrobinę ruin; może to pasowało do ich
Gotyckiej wrażliwości, albo było to po prostu praktyczne, by mieć miejsce, w którym mogliby sami po grasować po zmroku. Zastanawiała się tylko, dlaczego nie zamknęli 27MatHandlu. Może – ewentualnie – nie dbali o to. W momencie, gdy Claire odchodziła, zobaczyła czarny van łowców- duchów ekipy Po Śmierci, skręcający za rogiem i zatrzymujący się zaraz naprzeciwko budynku. O, nie. Nie. Nie róbcie tego… Ale był już tam cały komplet: Jenna, Angel i Tyler, wychodzący z vanu, wyciągający różnorakie sprzęty, przewody, pudełka. Jasno i wyraźnie zamierzali wyreżyserować jakieś śledztwo na tropie ducha. Tak bardzo zły pomysł. Claire wyjęła swój telefon i wykręciła nienagło – wypadkowy numer departamentu policji w Morganville. Nie śpieszyli się z odpowiedzią, ponieważ zabrało to przynajmniej dziesięć sygnałów, zanim ktoś odebrał. -Cześć, tu Claire Danvers, - powiedziała. – Wiecie kim jestem? -Tak. Czego chcesz? – Głos po drugiej stronie był profesjonalny i zimny. Żadnych wskazówek, kim mógł być jej rozmówca, ani co tak naprawdę czuł. -Stoję naprzeciw starego budynku szpitala, tego opuszczonego? A ci głupi łowcy – duchów są tutaj. Pomyślałam tylko – może moglibyście wysłać radiowóz i powiedzieć im, żeby stąd pojechali? – Zawahała się na chwilę i zaczęła dociekać. – Co oni i tak tutaj jeszcze robią? -Czekamy na decyzję, co z nimi zrobić, - powiedział głos. – Do tego czasu, pozwalamy im grzebać w okolicy. Ludzie wiedzą, żeby ich unikać. Mamy nadzieję, że stracą zainteresowanie i wyjadą. Ludzie, Claire przypuszczała, że chodzi o wampirzych ludzi. Gliny wydawały się panować nad sytuacją. -Ok. – powiedziała. – Ale szpital nie jest bezpieczny. Wiecie to? -Wyślemy radiowóz, - obiecał i rozłączył się. To by było na tyle z bycia mentalnie- obywatelem. Claire przez chwilę przyglądała się aktywności vana, dopóki nie zobaczyła ich nurkujących pod łańcuchem odgradzającym budynek. Zamierzali wejść do środka. Niedobrze. Nie dla nich. Przeszła przez ulicę, mając nadzieję, że usłyszy nadjeżdżający radiowóz, ale nie było tam nic, oprócz syczenia, stałego pustynnego wiatru i grzechotania rozwichrzonych chwastów o płot. Na miejscu było tak wiele splątanych, kolczastych roślin, że wyglądało to jak barykada. Kiedy przechodziła przez otwartą przestrzeń, przewróciła się i
27
Org. Math Trade – miałam z tym problem, muszę przyznać. Ni cholery nie wiedziałam co to jest, co więcej nie mogłam nic o tym znaleźć w wielkim Internecie. Ostatecznie jednak wpadałam na to: „MatHandel jest akcją zbiorowej wymiany gier planszowych na inne gry planszowe. Głównym celem jest dobra zabawa, choć można też starać się zrobić na tym jakiś interes (uczciwy!) - jak na przykład zdobycie trudno dostępnej gry.”
zaczepiła nogawką, musiała zatrzymać się i pociągnąć postrzępione końcówki, by uwolnić się; później jej palce mrowiły i swędziały. Tyler wszedł już do środka. Angel prześlizgiwał się przez ogrodzenie, a Jenna trzymała je otwarte. -Hej, - powiedziała Claire, a oni oboje odwrócili się z zaskoczenia. – Przepraszam, nie chciałam was przestraszyć, ale to nie jest dobre miejsce. Tu jest niestabilnie. Cała podłoga jest spróchniała. -Ach, jesteś Claire, prawda? – Kiedy skinęła głową, Angel uśmiechnął się – z dużo mniejszym entuzjazmem, niż tym jakim darzył Monikę, pomyślała. – Więc, dziękujemy za twoje ostrzeżenie, ale przywykliśmy do pracowania w niebezpiecznych miejscach. Jenna, pamiętasz przytułek? Ten w Arkansas? -Podłóg kompletnie nie było, - powiedziała Jenna. – Musieliśmy chodzić po belkach, albo upuścilibyśmy, przynajmniej trzy historie, do piwnicy. Mimo to, mieliśmy świetny materiał. Zebraliśmy super recenzje. – Popchnęła pudełko do Angela, a później kolejne. – Nie martw się, trenowaliśmy do takich rzeczy. -Są tutaj węże, - powiedziała Claire. – Grzechotniki. I czarne wdowy. Tam naprawdę nie jest bezpiecznie. -A nam naprawdę to odpowiada, - powiedziała Jenna. – Możesz już iść, Claire. Damy sobie radę. Jenna przypatrywała się jej z ciekawością, swoimi bladymi oczami. -Bardzo żarliwie próbujesz nas zniechęcić, żebyśmy tu nie wchodzili. Jaki jest twój prawdziwy powód? Claire wzruszyła ramionami i kopnęła przypadkowy kamień. -Żaden, - powiedziała. – Po prostu nie chcę, żebyście wpakowali się bezsensownie w jakieś kłopoty. Tak czy siak, tracicie tu tylko swój czas. -Byłabyś zaskoczona, co zebraliśmy do tej pory w tym miejscu, - powiedziała Jenna. To brzmiało złowieszczo. – Osobiście uważam, że to miasto jest wylęgarnią zjawisk paranormalnych. Wierzę, że znajdziemy dramatyczny materiał, jeśli wejdziemy do środka. To niemalże tak – jakbyśmy byli prowadzeni w to miejsce. -Prowadzeni, - Claire powtórzyła. – Przez co? -Przez kogo, - poprawił Angel. Jego uśmiech wydawał się być pobłażliwą wątpliwością – Jenna wierzy, że ma kontakt z zagubionym duchem. -Bo mam,- powiedziała Jenna i brzmiała bardzo żarliwie, jakby był to stary argument, wypływający na powierzchnię po raz kolejny. – Może ją rozpoznasz. To młoda dziewczyna… Nie Alyssa, pomyślała z przerażeniem Claire. Proszę, nie mów, że to siostra Shane’a. Bo nie miała teraz żadnej wątpliwości, że duch Alyssy pokutował, uwięziony w miejscu, gdzie zmarła, pomimo tego, że dom się zawalił.
-Miranda, - dokończyła Jenna. – Przynajmniej tyle zdążyłam ustalić z 28nagrań EVP. Mamy ich całkiem sporo. Jest bardzo gadatliwa. -Miranda, - powtórzyła Claire i wzięła głęboki oddech. Jakimś cudem tu przetrwała; dotarła do grupy łowców- duchów w nadziei, że ktoś jej pomoże. Ale to było tak niebezpieczne. – Uhm… nie, nie kojarzę tego imienia. Prawdopodobnie była tu przed moim przyjazdem. -Hmm, - powiedziała Jenna, ale Claire nie spodobało się jej spojrzenie. Było zbyt przenikliwe. – Ciekawe skąd ona zna twoje imię. I o wiele więcej. Była uratowana przez odległy ryk syren. Który nadciągał. Jenna i Angel spojrzeli po sobie z podniesionymi brwiami I było jasne, że zmierzają one do miejsca, w którym stali i oboje w tej samej chwili krzyknęli, - Tyler! Tyler wychylił się zza rozpadających się, porozrzucanych cegieł drzwi szpitala. -Tja, co tam? Muszę się wspiąć na tym całym gównem, żeby móc się przedostać. Może powinnyśmy sprawdzić drugą stronę… -Wyczyściłeś lokalizację z 29PD?- Zapytał Angel. – Czy nie? Jenna westchnęła. -Cholera, Tyler… - Claire zrobiła szybki, taktyczny unik, w momencie, gdy radiowóz zatrzymał się za vanem, a światła i syreny dalej chodziły. Miranda, w dalszym ciągu znajdowała się w pobliżu i w jakiś sposób pracowała z łowcami- duchów. Właściwie – to dobrze, że znalazła sposób na przetrwanie, ale mimo to, Claire miała złe przeczucia, że było to również komplikacją. Może nawet wielką. Claire poczuła się lepiej opuszczając sąsiedztwo i znowu widząc otarte przedsiębiorstwa, nierówne, takie jakie były; większość z nich to było złomowisko i rozpaczliwie potrzebowały remontu, może było tam kilka „antycznych sklepów”, gdzie zanosiło się rzeczy zebrane ze złomowiska. Sklep z używanymi ciuchami, do którego Claire czasami chodziła, mimo to, generalnie przychodzili tu mieszkańcy Morganville; sklep blisko kampusu był jedynym, w którym mieli jej rozmiar i ciuchy z poza miasta, ze względu na studentów, którzy gubili swoje ubrania w sezonie. Mimo to, to było głupie, żeby myśleć teraz o ubraniach; dopiero co wyeliminowała prawdopodobieństwo znalezienia jakiejś wskazówki w laboratorium Myrnina, co do jego zniknięcia. Nie wspominając, że potrzebowałaby koparki i młota 28
EVP (Electronic Voice Phenomena) - określenie dźwięków zarejestrowanych w postaci nagrań, zarówno cyfrowych jak i analogowych, o niezidentyfikowanym źródle i pochodzeniu. Są to mniej lub bardziej zniekształcone głosy ludzkie, wypowiadające pojedyncze słowa lub krótkie frazy. Zdarzały się również przypadki rejestracji dłuższych przekazów. (źr. Wikipedia.pl) 29
PD Security – ochrona danych osobowych i mienia. (źr.wikipedia.pl)
pneumatycznego, by przebić się przez beton, uszczelniający wejście do laboratorium, jeśli chciałaby odzyskać książki Myrnina, które w większości były niezastąpione. Zobaczyła pierwszy plakat kampanii na burmistrza, zawieszony na lekkiej tyczce – z Kapitanem Oczywistym – i przypomniała sobie, z szokiem, że dzień wyborów był dzisiaj. Nie była jeszcze na głosowaniu. Właściwie, dzień był jeszcze młody; miała czas. To było coś w rodzaju jej obowiązku, od momentu, gdy wymyśliła, żeby Monika kandydowała, chociaż musiała się do tego zmusić. Podążyła do Ratusza i pobiegła prosto do tłumu pod sceną. Hałas przemieniał się w monotonny ryk jakiś blok dalej, Claire myślała, że to rodzaj robót drogowych, być może gigantyczny buldożer, albo szlifierka, albo jeszcze coś innego… ale z momentem, gdy podeszła bliżej, zrozumiała, że to w ogóle nie był to mechaniczny hałas. To były głosy – krzyczące głosy, wszystkie zmielone w coś, co brzmiało jak zbiorowe szaleństwo. Ludzie wbiegali, ku hałasowi i zdała sobie sprawę, że miała ten sam impuls, żeby iść i zobaczyć co się dzieje. Jednakże, były tam jakiś próby, nic aż tak wielkiego, co nie zdarzyłoby się w historii Morganville, z jej doświadczenia. Ludzie po prostu nie mieli serca by zakłócać porządek, tak licznie. Do teraz. W momencie, gdy Claire skręciła za róg, zobaczyła, że był tam traktor burtowy z przyczepą, zaparkowany na krawężniku, naprzeciw Ratusza, na którym znajdowały się smutno- wyglądające, patriotyczne wstęgi i tasiemki, a na niej stała Flora Ramos z kimś w czarnej, skórzanej kurtce, czarnych spodniach, rękawiczkach i w kasku motocyklowym, z przyciemnianą szybą. Jego – przynajmniej, Claire założyła był mężczyzną – ręce były skrzyżowane. Flora była przy mikrofonie, zaraz obok wielkiej pary głośników. Plakaty, które ludzie mieli na tyczkach, trzymali wysoko w górze nad swoimi głowami, a napis mówił KAPITAN OCZYWISTY NA BURMISTRZA. I najwyraźniej, facet stojący na podium obok Flory był… nowym Kapitanem Oczywistym? To mogła być ta sama osoba, która strzeliła do Oliviera w Common Grounds; miała na sobie wtedy czarny kaptur, zamiast kasku, ale kurtka wydawała się podobna. Flora Ramos wzniosła wysoko swoje ręce i uciszyła krzyki, do niskiego, głuchego mamrotania tysiąca albo nawet więcej, osób zapychających ulicę. -Mamy już dość, - mówiła. – Dość prześladowania. Dość śmierci. Dość nierówności. Dość tracenia naszych domów, naszych żyć, naszych dzieci dla rzeczy, których nie możemy kontrolować. I nie będziemy milczeć. Jeżeli burmistrz Moses nie mogła sprawić, żeby nas usłyszano, sami zadbamy by nas usłyszeli, na każdej ulicy, w każdym budynku i na każdym rogu Morganille, dopóki to się nie zmieni! Dopóki my nie sprawimy, że oni się zmienią! To my
zbudowaliśmy to miasto naszą krwią, potem i siłą, to miasto jest tak samo nasze, jak i tych osób, które uważają się za jego właścicieli! Claire musiała przyznać, że była niesamowitą mówczynią. Była zła, pełna pasji i to trafiało do odbiorców niczym piorun, powodując, że tłum podnosił krzyk i dopingował jej. Claire zwolniła. Bała się odrobinę siły tłumu i elokwencji Flory. Zauważyła, że była tam również policja Morganville. Walczyli z tłumem, cała dwudziestka, formując solidny kordon między ludźmi, a Ratuszem. Nie mówiąc nic na temat, co o tym myślały wampiry, ale Claire nie miała żadnej wątpliwości, że byli tego doskonale świadomi. I jeżeli nie podobał im się pomysł uganiania Moniki, za rolą burmistrza, jak wkurzeni musieli być teraz? Dosyć bardzo, wyobrażała sobie. Z tłumu, który się zebrał, Kapitan Oczywisty zmierzał wygrać miażdżącą ilością głosów i jeśli wampiry myślały, że mogą zignorować głosowanie i wybrać swojego kandydata, zamierzało być bardzo nieprzyjemnie i to w bardzo szybkim tempie. Nikogo nie dałoby się oszukać i najwyraźniej, ludzie nie byli w nastroju, by słuchać ich kłamstw. Flora w dalszym ciągu mówiła, ale było ciężko usłyszeć ją pośród stałego, gorącego aplauzu i skandowania. Claire przyglądała się uważnie Kapitanowi Oczywistemu. Ciężko cokolwiek o nim powiedzieć, był w przebraniu, ale miał cholernie dużo odwagi przychodząc tutaj, w miejsce publiczne by stanąć na celowniku, po tym jak umieścił strzałę w klatce piersiowej Oliviera. Tak więc mogła przewidzieć, co stanie się za chwilę. Zaczęło się wystarczająco spokojnie. Claire przyzwyczaiła się do wypatrywania wampirów, więc wychwyciła wzrokiem gładki, subtelny ruch w cieniu, zanim zrobiła to większość ludzi. Na początku pojawił się jeden – dwa wampiry, dobrze owinięci długimi płaszczami, chustkami , kapeluszami i rękawiczkami, ale nie skończyli na tym. Po krótkim czasie zrobiło się ich dziesięciu. Później dwudziestu. A następnie, było ich już tylu, że Claire nie mogła zliczyć. I tak jak policja rozsunęli się, ale nie w kordon, ale parli ku ludziom. Podążali na scenę, by dopaść Kapitana Oczywistego. Zobaczył, że nadchodzą, w tym samym czasie, co większość z nich. Wampiry nie potrzebowały ochrony, nawet w takim tłumie jak ten; mieszkańcy Morganville mieli we krwi to, żeby mieć wsparcie, uciekać i to było dokładnie to, co teraz robili. Okrzyki alarmu podniosły się i malutka wysepka wolnego miejsca uformowała się, w momencie, gdy wampiry nacierały do przodu. Kask Kapitana Oczywistego odwrócił się w kierunku Flory, a ona skinęła. Cofnął się na kraniec przyczepy, skoczył i zniknął z widoku, a chwilę później Claire usłyszała ryk motocyklu. Pochodził z ukrytej strony ciężarówki, rozprzestrzeniając gaz, kiedy zanurkował w tłumie. Ludzie usunęli się mu z drogi, a przynajmniej zrobili miejsce, by motor mógł się prześlizgnąć, po
czym pochylił się do kierownicy i docisnął mocno gaz. Jeden wampir próbował zdjąć go z pojazdu, ale KO zrobił wolny unik i pomachał wprawnie, a on zatoczył się. Kiedy kolejny spróbował, dziesięć stóp dalej, ktoś z tłumu – bardziej odważny niż reszta – pobiegł prosto na niego i zdjął mu nakrycie głowy. Wampir odwrócił się z krzykiem furii i narzucił z powrotem kapelusz z szerokim rondem na swoją dymiącą głowę, ale stracił kilka sekund, gdzie Kapitan Oczywisty przyspieszył i uciekł z szarpnięciem kładąc motor niemalże do pozycji leżącej. To był ktoś wyćwiczony, pomyślała Claire, ktoś z dużymi umiejętnościami. Wampiry w dużej mierze dały sobie z nim spokój, mimo to kilku z nich próbowało go gonić; reszta pomknęła prosto, mrowiąc się na scenie, a dwóch z nich chwyciło Florę Ramos. Trzeci wyrwał mikrofon jednym pociągnięciem, obrabowując ją z jej mównicy. Ale kiedy próbowali zdjąć ją z podium, ludzie zaczęli kotłować się do przodu, krzycząc. Nagle przestali się bać. To miało sens. Flora była popularną osobą, wdową, która straciła dzieci przez wampiry. Była matką wszystkich, nagle, przeciągnięta w ciemność – nie w środku nocy, ale publicznie, w świetle dnia, w krzykliwy pokaz przemocy wampirów. Amelie i Olivier musieli się na to zgodzić. Musieli się przyglądać, pomyślała Claire w nagłym przypływie. Odwróciła się, spojrzała za siebie i zobaczyła długiego, czarnego sedana stojącego na jałowym biegu, za rogiem. Poszła w tę stronę. Poszła wprost do samochodu i zapukała w tylnią szybę. Zsunęła się do dołu, by odsłonić bladą, ostrą twarz Oliviera. Nic nie powiedział. Po prostu wpatrywał się w nią z zimnym barakiem zainteresowania. Obok niego, Amelie patrzyła się prosto przed siebie z niewielkim uniesieniem brwi. Wyglądała bez skazy, jak zawsze, ale Claire znała ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że niepokoiła się tym, co działo się przed nią. -Pozwólcie odejść pani Ramos, - powiedziała Claire do Oliviera. -Prawi morały, publicznie zakłócając spokój, - powiedział. – Jest nasza poprzez prawo. -Może. Ale jeśli zdejmiecie ją ze sceny, przegracie. Nie tylko teraz, ale na długi czas. Ludzie wam tego nie wybaczą. -Nie obchodzi mnie, co oni pamiętają, - powiedział. – Jedynym sposobem, by powstrzymać bunt, jest stłumić go krwią i ogniem i okaleczyć ich tak bardzo, że w przyszłości nigdy nie odważyliby się zrobić tego ponownie. Brzmiał jakby sprawiało mu to nie lada przyjemność. Claire wzdrygnęła się i spojrzała zamiast na niego, na Amelie. -Proszę, - powiedziała. – To nie w porządku. Zatrzymaj to. Puść Florę. To zajęło wieczność, zanim Założycielka przemówiła, ale kiedy to zrobiła, nawet wtedy jej głos był spokojny i decydujący.
-Puśćcie starszą panią, - powiedziała. –Nie zyskamy zupełnie nic sprawiając, że zostanie męczennicą. Naszym celem jest znaleźć Kapitana Oczywistego. Nie może ukrywać się na długo. Kiedy już go dopadniemy, będziemy mieć idealny przykład, by pokazać im, że taki rodzaj zakłócania porządku nie będzie tolerowany. Tak? Olivier skrzywił się i posłał Claire mordercze spojrzenie. -Moja królowo, myślę, że za dużo słuchasz swoich zwierzątek. Ta dziewczyna ma miękkie serce. Doprowadzi nas wszystkich do ruiny. – Podniósł białą jak perła dłoń Amelie, do swoich ust i pocałował ją, usta muskały jej skórę, a ona w końcu spojrzała na niego. – Pozwól mi siebie w tym poprowadzić. Wiesz, że mam w sercu najlepszy interes dla Morganville. A to ty jesteś Morganville. Uniesienie, między idealnym łukowatym kształtem brwi Amelie, wyprostowało się, wygładziło i spojrzała się na niego w pełnym skupieniu. -Boję się, że twój sposób przysporzy nam więcej kłopotów, Olivier. -A sposób tej 30dzierlatki przyniesie na nas śmierć, - powiedział. – Pozwól mi działać, kompromis nie jest odpowiedzią. Kompromis będzie wtedy, gdy będziemy leżeli w stosie własnych prochów. Ludzie nie mają dla nas litości, nigdy nie mieli; zabiliby każdego z nas. Już zapomniałaś, że jeden z nich próbował umieścić srebrną strzałę w moim serce, zaledwie wczoraj? -A ja ją wyciągnęłam, - powiedziała Claire. – W innym przypadku byłbyś już martwy, palancie. I co w ogóle znaczy dzierlatka? To było pytanie retoryczne, ale Amelie ulokowała przez chwilę swoje spojrzenie z dala od Oliviera, a Claire miała całą uwagę Założycielki. -Nieszanująca się młoda kobieta, - powiedziała. – Coś, czym byłam nazywana wielokrotnie. Coś, czym prędzej czy później nazywana jest przez mężczyznę, każda jakościowa kobieta, która jak on to uważa, nie zna swojego miejsca. Jak oczywiście nie znamy go, ponieważ nasze miejsce jest tak górnolotne, jakie mamy aspiracje, by się po nim wspinać. To język mężczyzny, który boi się kobiety. – Było coś dziwnego w oczach Amelie; wydawały się być ciemniejsze niż zwykle i Claire nie mogła dojść dlaczego, do momentu gdy nie zobaczyła, że jej źrenice są niezwykle wielkie, zupełnie jakby miała w nich jakieś krople rozszerzające. Czy była odurzona? – Co sprowadza do dobrego punktu, Olivier. Wierzę, że nazywasz mnie dzierlatką przy okazji. A mimo to, nagle uważasz mnie za swoją królową. -Zawsze byłaś w moim sercu królową, - powiedział, co sprawiło, że Claire chciała go zakneblować. Jego głos był kojący i zbyt kuszący. – Czy nie możemy się z tym zgodzić, moja pani? Że przeżycie zaledwie kilku
30
Wiem, to wyrażenie jest głupie, ale chit oznacza: bączek, dzierlatka, karteczka, gąska, duduś, pętak, dziecko, więc to chyba było najlepsze wyjście. A znając Oliviera miało być obraźliwe.
wampirów, musi pochłonąć legiony ludzi, których chodzi po ziemi miliardy? Jeśli będziemy polegać na ich łasce, umrzemy. -Nie myli się w tym, Claire, - powiedziała Amelie. – Męski rodzaj nie jest znany z ich dobroczynności, ale z ich lęków. Jeżeli nie zostaniemy rozerwani na strzępy jak demony, będziemy poszatkowani w twoim laboratorium do nauki. Albo gorzej, wystawieni na wystawie, nie lepiej niż te wszystkie obdarte lwy, albo wycieńczone niedźwiedzie w zoo. Kto będzie nas chronił, jeżeli my nie ochronimy samych siebie? Claire chciała powiedzieć, że się myliła, ale nie miałaby racji, ponieważ czytała wystarczająco dużo historii o tym jak wielu ludzi miało w swoich sercach żal i strach, że zrozumiała, iż to co mówiła Amelie w zasadzie mogło być prawdą. -Puść ją, - powiedziała Claire. – A ludzie zobaczą, że nie boisz się być częścią tego miasta i że ich słuchasz. Zaufaj mi. Proszę. Nie chcę, żeby to wszystko eksplodowało i ty też, ale tak będzie. Jeśli sprawisz, że pani Ramos zaginie, to nigdy nie przestanie eksplodować. Wampiry zaczną zabijać ludzi, a ludzie wampiry i prędzej czy później wszyscy będziemy martwi, albo was odkryją. -Nie mogę jej wypuścić. Nie ma takiej opcji. – Ale Amelie wydawała się myśleć nad całokształtem i nagle wyrwała swoją rękę z uścisku Oliviera, otworzyła drzwi z drugiej strony limuzyny i wyszła na słońce. W porównaniu z resztą wampirów nie zawracała sobie głowy przykryciem się; była wystarczająco stara, by słońce nie zrobiło jej niczego więcej niż łagodne poparzenie. Widok jej w pełnym świetle dziennym był wstrząsający. Miała na sobie jedwabny, fachowo dopasowany kostium, a jej niski wzrost był ukryty w wysokich, białych lakierkach. Jej blado – złote włosy, ułożone w koronę dookoła jej głowy, miały niemalże ten sam odcień. Jedynym kolorem na niej był krwisto- czerwony rubinowy naszyjnik i pasujący do niego pierścionek i w momencie, gdy szła w stronę ludzi, w każdym calu wyglądała jak królowa. Olivier otworzył drzwi z trzaskiem, chwycił Claire za ramię i popchnął ją pod ścianę z cegieł. -Głupia dziewczyna, - powiedział i pobiegł do Amelie. Nie wydawała się poruszać w szybkim tempie – prawie, że dryfując – ale miał problem, by ją dogonić. Dotarła do tłumu przed nim, a on rozstąpił się przed nią jak dym przy mocnym wietrze. Wampiry na scenie przestały się poruszać, nagle świadome jej obecności i cisza przejęła kontrolę nad chaosem, tak że Claire zauważyła, iż mogła usłyszeć stukanie szpilek Amelie, jak poruszała się po przenośnych schodach na scenę. Olivier gramolił się za nią, z niewzruszonym wyrazem twarzy, ale mogła zobaczyć złość i frustrację w języku jego ciała. Cokolwiek zamierzała zrobić, było dla niego za późno by ją zatrzymać.
-Uwolnijcie kobietę, - powiedziała Amelie do dwóch wampów, którzy trzymali Florę. Natychmiast ją puścili i zrobili krok w tył kłaniając się. Amelie sunęła, by stanąć naprzeciwko niej. – Jesteś ranna? Flora pokręciła głową. -W takim razie, możesz opuścić to miejsce, jeśli chcesz. Albo możesz zostać, tu na tej scenie i przyjąć bardzo trudne i niewdzięczne stanowisko burmistrza, pozycję, do której wierzę, że jednoznacznie pasujesz. Czegokolwiek Flora oczekiwała, to nie było to. Podobnie osoby ją wspierające. Podniósł się zmieszany bełkot, więc Claire potruchtała bliżej, by słyszeć bardziej wyraźnie, ponad tym całym zamieszaniem. Mikrofony nie działały, więc tylko kilka pierwszych rzędów mogło słyszeć co się dzieje. -Nie uciekam, - powiedziała Flora. – Ale to Kapitana Oczywistego chcą ludzie. -Ale nie dostaną Kapitana Oczywistego- odpowiedziała Amelie z perfekcyjnym spokojem. – Nie możemy wybierać osoby, która była zbyt tchórzliwa, by pokazać swoją twarz. Ty, pani Ramos, miałaś wystarczającą odwagę za was oboje, najwyraźniej. Tak więc ty jesteś moim kandydatem. Co powiesz? Mamy wystarczająco dużo członków miasta tutaj, dzisiejszego dnia, by zagłosować. Tak czy nie? -Ja nie mogę… - To nie była odmowa, mimo to; był to żenujący i nieochoczy argument. – Nie jestem politykiem. -Podobnie jak Kapitan Oczywisty, w innym przypadku nie musiałby uciekać przy pierwszej oznace kłopotów, - powiedziała chłodno Amelie i usłyszała szmer chichotów kilku osób z tłumu. – Przyszłam tu by stanąć przed ludźmi z Morganville jako Założycielka. Niezlękniona. Czy on mógłby powiedzieć tak dużo? Stanęłaś również w ich imieniu. I twierdzę, że utrzymasz ich zaufanie. Pytam cię o nic więcej, niż honorową służbę. Zaakceptujesz to? Claire nie usłyszała jej odpowiedzi, ponieważ ryk tłumu był ogłuszający. Naprawdę nie było żadnej opcji, żeby jej odmówić. Amelie przewyższyła taktyką Kapitana Oczywistego, ale również Oliviera i odzyskała równowagę w Morganville, przynajmniej tymczasowo – całkowicie, w zwykłe 30 sekund. Claire potrząsnęła głową zastanawiając się w drodze do domu, co powie Shane’owi, że mimo jego ciężkiej pracy – i brokatu – Monika nie była brana pod uwagę w głosowaniu. Będzie taaaki zawiedziony. Claire nie była pierwszą osobą, która przyniosła nowe wiadomości do domu Glassów, nawet pomimo tego, że zadzwoniła już w drodze od Ratusza. Eve odebrała po pierwszym sygnale i powiedziała, - Jesteś na zamieszkach? -To nie są prawdziwe zamieszki. Bardziej jak zlot.
-Ponieważ podziemie mówi, że są to zamieszki. Biją ludzi swoimi znakami? Używają gazu pieprzowego? Szczegóły! -Tego nie widziałam, - powiedziała. – Naprawdę myślałam, że mam przełomowe wieści, ale widzę, że mnie przebiłaś. -Nie tak bardzo, słoneczko. Czy to prawda, że prawie zabili Florę Ramos? Człowieku, mam nadzieję, że tak. To zniszczyłoby jakąkolwiek wysoką pozycję ma Amelie i która jej została. Mam na myśli, Flora Ramos… wszyscy wiedzą o jej dzieciach… -Nie zabili jej, - powiedziała Claire i mówiła szybko, w przypadku, gdyby Eve odświeżała stronę internetową. – Amelie mianowała ją burmistrzem. -Poczekaj – mianowała? Jak to w ogóle jest sprawiedliwe? Wow, Monika się ostro wkurzy, że nie przegrała nawet w odpowiedni sposób… Ok., to właściwie jest pozytywna strona. -I tak nie zdobyłaby zbyt dużo głosów. Zleciało się tu około połowy miasta – wiesz, tej oddychającej połowy? I nie mieli ze sobą, żadnych znaków z napisem ‘Monika Morrell”. Wszyscy byli tu z Drużyny Oczywistej. Z drugiej strony było słychać szelest i mieszaninę niewyraźnych kłócących się głosów. -Hej! – rozpoznała po głosie Eve. – Cholera, nie, Shane, sam do niej zadzwoń. Miałam ją pierwsza… Och, w porządku. Shane powiedział, żeby ci powiedzieć, że tak ciężko pracował nad tymi znakami i że mieliśmy lepsze niż Kapitan Oczywisty. – Eve zakryła słuchawkę, ale Claire w dalszym ciągu słyszała przytłumioną wymianę zdań. – Serio? Musisz spróbować zabrać mi telefon, żeby to powiedzieć? Przegrany! Odpowiedź Shane’a była niewyraźna, ale prawdopodobnie obraźliwa. Eve mroźno to zignorowała i powiedziała, - Co mówiłaś, Claire? -Nie ważne jak niesamowite były, wszystkie nasze plakaty zostały porwane, albo… -Albo? Claire? Hallloooooo? -Muszę lecieć, - powiedziała pochopnie Claire i rozłączyła się, ponieważ zobaczyła czerwony kabriolet Moniki zaparkowany na krawężniku przed nią i zobaczyła ją jak stała wpatrując się w jeden z jej plakatów, który nie został zdjęty. Claire mogła zobaczyć jej obojętny wyraz twarzy, który zaciekawił ją i pośpieszyła do niej, by stanąć pod takim kątem, że mogła zobaczyć go zobaczyć. Zakryła swoje usta, by ukryć przerażone sapanie, ponieważ ktoś był prawdziwym artystą poprawiając Monikę na znaku – najwyraźniej więcej niż jedna osoba, wnioskując po różnorodnym kolorze tuszu i stylach. Ktoś napisał wytłuszczonymi literami 31Sharpie, Spal się w Piekle, co było naprawdę 31
O ile dobrze kojarzę Sharpie to była ta pusta blondynka z High School Musical (tak kiedyś, raz, uległam presji otoczenia i obejrzałam ten monotonny i niezbyt błyskotliwy film)… grała ją bodajże Ashley Tisdale. Ale mogę się mylić ;)
najmilszą rzeczą, którą kiedykolwiek, ktokolwiek o niej powiedział. Wzbogacenia do jej w połowie- pijanej kaczej twarzy również były interesujące i w większości pornograficzne. Nie żeby Monika na to nie zasługiwała. Bo tak było. A to nie było nic więcej jak zapłata, ale z wyrazu twarzy dziewczyny, nie wiedziała co nadchodzi, w ogóle. -Oni mnie nienawidzą, - powiedziała Monika. Jej głos był spokojny i odrobinę przyciszony, a jej oczy rozszerzone. Były plamy mocnego koloru na jej kościach policzkowych, pod jej bronzerem. – Jezu, oni naprawdę mnie nienawidzą. -Uhm… przepraszam. Ale czego oczekiwałaś? -Szacunku, - powiedziała Monika. – Strachu. Ale oni się mnie nie boją. Już nie. – Sięgnęła i ściągnęła plakat rzucając go na podłogę. Rozerwał się w samym środku, a ona podarła go na kolejne części w ataku, nawet większej furii. Mimo to z tektura była ciężka do rozerwania, ale udało jej się go zmniejszyć do ostrych, neonowych skrawków i rozrzucić zdecydowanie na chodnik w zniszczoną stertę. – Ich błąd! I twój też, dziwko! Wiem, że ty i Shane ustawiliście to. Zawsze chciałaś mnie upokorzyć! Posunęła się w stronę Claire z zaciśniętymi pięściami. Claire stała w tym samym miejscu, spokojnie i Monika zatrzymała się, kiedy zdała sobie sprawę, że nie zamierza jej nic zrobić, ale wściekłość gotowała się w jej całym ciele. Największą sposobnością było to, że przy najmniejszej oznace słabości, uderzyłaby ją. -Wiedzieliśmy, że to się może stać, - powiedziała Claire. – To nie nasza wina, że masz więcej bagażu, niż lotnisko w Boże Narodzenie. Może zamiast planowania zemsty, mogłabyś pomyśleć nad poprawieniem swojego wizerunku. -Myślę, że masz około dziesięciu sekund, żeby zejść z mojego wzroku! Claire wzruszyła ramionami. -W takim razie, życzę ci miłego życia. Przyzwyczaisz się do tego. My wszyscy damy sobie radę… -Dziwka! – Monika krzyczała za jej plecami, ale to były tylko słowa i to był znak, jak wiele rzeczy zmieniło się między nimi dwiema, że Monika nie śmiała jej zaatakować niczym innym, nawet kiedy była odwrócona do niej plecami. –Dopadnę was za to – obiecuję! Claire po prostu pomachała jej i szła dalej, aczkolwiek okolice zaraz między jej łopatkami zaczęły swędzieć, dopóki nie usłyszała jak Monika zatrzaskuje za sobą drzwi do samochodu i zapala silnik z rykiem. Nawet wtedy, stała gotowa by odskoczyć z drogi, w razie gdyby jej Mustang tajemniczo wskoczył na krawężnik, ale w momencie gdy przemknął obok niej paląc gumę i poczuła lekki powiew powietrza, zrelaksowała się. Odrobinę.
Ale tylko na chwilkę. To był słoneczny poranek, cisza; słońce wisiało na ciepłym, bezchmurnym niebie koloru wyblakłego jeansu, a nad jej głową szybowało kilka jastrzębi, krążąc w poszukiwaniu zdobyczy. To nie był czas, albo miejsce, by odczuwać poczucie grozy, aż tu nagle… Aż tu nagle, coś było nie tak. Mogła po prostu… to poczuć. Zajęło jej to kilka sekund szybkiej analizy, by dojść wniosku, co załączyło jej przycisk alarmowy – zakurzony, college’owy sklep z książkami, który właśnie minęła. Zamiast otworzyć, ktoś zasuwał zasłonki w oknie… i nagle zobaczyła rękę, która sięgnęła zza żaluzji i odwróciła tabliczkę z napisem OTWARTE na ZAMKNIĘTE. To nie było normalne. Był to zwykły dzień pracujący, a sklep nie był otwarty przez długi czas. Właściwie, mógł chcieć wyskoczyć na śniadanie. Albo wczesny lunch. Nie mogła być pewna, ponieważ to stało się bardzo szybko, ale mogła przysiąc, że ręka szarpiąca znak, zarysowała się czerwonym poparzeniem słonecznym, nawet w tak delikatnym promyku słońca. Wampir. Claire powoli wróciła się i zaczęła wpatrywać w sklep. Wróciła myślami do tego, co mogło się wydarzyć, kiedy rozmawiała – ech, rozmawiała z musu z – Moniką. Czy ktoś znajdował się w środku? Tak, jedna osoba; widziała go kątem oka. A teraz myślała o tym, że ta osoba była profesorem Carlyle, który ledwo postawił jej czwórkę na jej teście z fizyki, więc nie był istotą ciemności, nawet jeśli był złośliwy. Ktoś był już w sklepie, niczym pająk czekający w pajęczynie. Nie mój problem, powiedziała Claire sama do siebie, ale coś głęboko w niej sprzeczało się z nią. Może spędzała zbyt dużo czasu z Shane’em, który zawsze z radością wpędzał się z jednej bójki do drugiej. A może była po prostu zła na Amelie i aroganckie podejście Oliviera wobec bezbronnej populacji ludzkiej Morganville. Nie ważne. Zsunęła swój plecak z ramienia, wyciągnęła srebrny kołek, po czym uchyliła drzwi, które pomimo znaku, w dalszym ciągu były otwarte. Była już wtedy zobowiązana – wampir i tak by ją usłyszał, jakkolwiek rozproszony mógłby być. Więc wpakowała się do środka, pozwoliła drzwiom zatrzasnąć się zaraz za nią i wylądowała pewnie na swoich stopach, gotowa do walki. Dobrą rzeczą było to, że wampir wyskoczył na nią szybko z ciemności, z jego białą, zdezorientowaną twarzą i warknął. Krzyknął i odskoczył do tyłu, wyraźnie nieprzygotowany do walki z osobą, która mogła go zranić i po krótkiej zwłoce Claire rozejrzała się po sklepie. Światła były włączone, co było pomocne. Zwyczajna akademicka księgarnia, z masą półek zapchanych prześwietlającą toną nadprogramowym podręczników; całe to miejsce miało wyczerpujący, tani wygląd, który prawdopodobnie pospolity student TPU lubił w nim
najbardziej – to i niskie, naprawdę niskie ceny. (Claire wypróbowała je raz, ale książka, którą kupiła za grosze również miała znaczące problemy, takie jak brak kilku istotnych stron, w samym środku.) Sprzedawczyni, której imię było ogólnikowo znane jak Sarah coś tam – Sarah Brooke, to było to – siedziała na podłodze. Jej nadgarstki i kostki u nóg były związane, a jej oczy były tak rozszerzone, jak próbowała krzyczeć pod kawałkiem taśmy zakrywającej jej usta. Profesor Carlyle klęczał obok niej. Najwyraźniej był poważnie okaleczony; z jednej strony jego głowy, z rany wyciekała wielkim, czerwonym strumieniem krew, a on trzymał trzęsącą się dłoń, na swojej szyi. Więcej krwi zaczęło wyciekać z jego skaleczenia, ale nie tryskała strumieniem. -Danvers? – powiedział w czystym zdziwieniu. -Czy wszystko z panem w porządku? -On… on mnie ugryzł… ale ja jestem pod Ochroną! – Podniósł rękę, którą zaciskał gardło, a Claire zobaczył srebrny błysk bransoletki. – To nie może się dziać! Sarah również była pod Ochroną – miała podobną bransoletkę, która gwarantowała jej bezpieczeństwo przed atakiem wampira, przynajmniej teoretycznie. Najwyraźniej, to nie był magiczny szyld. Wampir, który na chwilę odsunął się od Claire, spróbował do niej podejść po raz kolejny, ale tym razem, ona skoczyła do tyłu i oderwała zasłonki nad głównym oknem, ustawiając się w jasnym, świetle dziennym. -No dalej, jeśli chcesz mnie dopaść, - powiedziała, ale wamp utknął w miejscu, gdzie cień dotykał słońca. Spojrzała na niego po raz pierwszy w całej okazałości. – Jason? – wymamrotała w przerażeniu. Wampir, który próbował ją zabić – i Sarah i profesora Carlyle – to był Jason Rosser, brat Eve. Chciał być wampirem – aktywnie to promował – a ona obawiała się tego, był okropny kiedy był człowiekiem, więc teraz kiedy miał kły…; a tu proszę bardzo, autentyczny dowód, że jeśli miało się mroczne tendencje do przemocy, gdy było się człowiekiem, można śmiało je zaspokoić będąc teraz młodym wampirem. Jedyną dobrą rzeczą, w tym przypadku, było to, że on był naprawdę nowym wampirem i bardzo uczulonym na słońce. Właściwie, dzisiejszy atak mógł być jego pierwszą próbą polowania. Jeśli tak, nie szło mu super dobrze. -Wynoś się stąd, -powiedział Jason. Jego głos był niski, szorstki i wściekły z furii. – Nie chcę cię, Wynoś się. -Szkoda, ale masz mnie, dupku. Co ty do cholery robisz? -A jak to wygląda, małe ugryzienie? – Pokazał jej swoje kły, co mogło ją przestraszyć, och, ale kilka lat temu.
-Porażka? I nie świeć na mnie tymi kłami, Jason. To nieładnie. Ach! Patrz na to! Zrobił ruch i mimo tego, że nie spodziewała się, że może on wejść na słońce, by ją złapać, tego nie wzięła pod uwagę. Ułożyła kołek do prostej, „dźgającej” pozycji. Miał już czarniejącą, skwierczącą dziurę, która nie goiła się szybko. Nie był żądny kolejnego uderzenia. -Ci ludzie są pod ochroną, idioto. Nie znajdują się w menu. Idź do banku krwi jeżeli potrzebujesz swojego mixu BRh+, albo czegokolwiek co sprawia ci przyjemność. – Oprócz zadawania bólu i powodowania terroru, pomyślała, ale nie wypowiedziała tego na głos. Najwyraźniej, to była duża część tego, dla Jasona. Większość innych wampirów było bardziej klinicznych w sposobie swojego odżywiania, ale on nosił ze sobą cały ten dziwny, pogmatwany bagaż doświadczeń. W jakiś sposób, on i Eve byli bardzo podobni do siebie – oboje byli zafascynowani ciemnością. Tylko, że Eve wybrała manifestację tego dość pozornie, zewnętrznie, a Jason… Jason wpoił to głęboko do środka samego siebie. Przez krótki czas, Claire była przekonana, że jest w nim coś więcej niż to. Coś lepszego. Ale teraz, udowodnił jej, że się myliła. Teraz, stał z ustami umazanymi krwią, szczerząc się w szerokim uśmiechu jak Joker z Batmana, jeśli Joker w ogóle mógłby mieć kły. -Ochrona jest żartem, - powiedział Jason do niej. Myszkował na granicy cienia, wpatrując się w nią z ciemnymi oczami, wypełnionymi złością, które niepokojąco wyglądały jak jego siostry. - Zawsze była; to harmider, z którego śmieją się wampiry przy drinku. Wiesz jaką karą byłoby dla mnie, gdybym osuszył tą dwójkę? Musiałbym zapłacić grzywnę. To tak, jakbyś dostała uwagę w szkole. Mogę robić, co zechcę. Nikt nie będzie o to dbał. Nikt mnie nie powstrzyma. -Olivier może. Albo Amelie. Są rodzajem wampirów, którzy chcą tutaj rządzić. Chcą sprawić, żeby wszystkim żyło się lepiej. Jason zgryźliwie gwizdnął. -Przepraszam, ale zła odpowiedź, - powiedział. – Stare, pionierskie czasy, Claire. Nie jesteś na bieżąco. Nie możesz brać nas za jakieś wytresowane psy, które chodzą dookoła na smyczy. Jego stąpanie przypomniało jej o zwierzęciu w klatce. 32Mrocznie. -Nie sprawiaj, żebym cię dźgnęła, Jason. Musiałabym powiedzieć o tym twoje siostrze, a nie chcę tego robić. -Jak zwykle, wszystko kręci się wokół Eve. Co ją obchodzi, co robię? -Ona w dalszym ciągu martwi się o ciebie, wiesz o tym. 32
Nie mogę znaleźć żadnego, odpowiedniego tłumaczenia do słowa Creepy – macie jakieś pomysły??
-Nigdy tak naprawdę o mnie nie dbała. Nawet nie próbuj tego na mnie. Jeżeli byłaby rodzajem siostry wstawiającej się za rodzeństwem, uważałaby na mnie. Ona po prostu uciekła i zostawiła mnie z tyłu, żebym odsiedział swoją karę, a ona mogła pieprzyć się z tym swoim szlachetnym Michaelem. – Jason wypowiedział to imię z wyszkolonym akcentem. Po prostu próbuje cię przestraszyć, mówiła do siebie Claire, nieco nieprzekonywująco. Dawałaś sobie radę z Myrninem, przez cały ten czas; możesz znieść tego głupiego dzieciaka. Ale nie była tego taka pewna. Liczyła na wampira, który „nawrócił się”, a nie niezrównoważonego dzieciaka. To był czas, żeby zmienić taktykę. Claire odłożyła kołek. Potrzebowała obu rąk, by rozsunąć swój plecak i sięgnąć w głąb do wewnętrznej kieszeni. Jason zdecydował, że był to idealny moment, by się poruszyć. Był szybki, musiała mu to przyznać, ale ona nie pozostawała w tyle i wiedziała, że będzie chciał ją ugryźć; a on nie był z rodzaju tych ostrożnych. Więc wyjęła rękę z plecaka trzymając w niej mały zbiorniczek, zaśmiał się i jego dłonie zacisnęły się na jej ramionach z miażdżącą siłą. -Co zamierzasz zrobić? Wyperfumować mnie? I wtedy psiknęła płynnym srebrem do jego otwartych ust. Jason wrzasnął tak głośno, że omal nie rozerwało jej bębenków i kaszląc, zakrywając swoje usta, zaczął zataczać się do tyłu, a z jego ust wydostawał się dym. Jego skóra paliła od światła słonecznego. Claire popchnęła go do tyłu w cień, a on potknął się o kilka kroków, w dalszym ciągu zakrywając usta i upadł na kolana, trzymając się rękoma o podłogę i kaszlał konwulsyjnie. -Tylko trochę, - powiedziała do niego. – Biorąc po uwagę, że to odświeżacz do ust. Następnym razem, psiknę ci tym w oczy, Jason, więc trzymaj się ode mnie z dala, jeśli lubisz swoją twarz. Był zbyt zajęty wymiotowaniem, by nawet próbować coś powiedzieć, nawet jeśliby chciał. Claire ominęła go i poszła do Sarah, rozwiązała ją i zerwała taśmę z jej ust. To musiało boleć. Skóra pod nią wyglądała na czerwoną i pokaleczoną, a Sarah wzięła z ulgą głęboki oddech. Nakierowała swoje miażdżące na Jasona i powiedziała: -Poczekaj, ty mały gówniarzu, - powiedziała. – Mój Opiekun, nie będzie tego znosił. -Tak samo jak mój, - powiedział profesor Carlyle. Był blady i trząsł się, ale był też sprawiedliwie zły. Claire znalazła papierowe ręczniki za ladą księgarni i zwinęła kilka w grubą poduszkę, którą dała mu by przyłożył do swojej rany na głowie. – Dziękuję, Danvers.
-Nie ma za co, - powiedziała. – Więc… możemy przedyskutować tą 4 na ostatnim teście? Bo to był wyczyn na 5. Przyjmę 4 jeżeli na nią zasłużyłam, ale… -Tak, tak, w porządku, będzie 5. Jeśli chodzi o mnie, masz 5 do końca zajęć, powiedział. – Sarah, czy chcesz żebym do kogoś zadzwonił, czy… -Nie, - powiedziała kobieta i wspięła się na nogi. Była mała, ale miała stalową siłę, która prawdopodobnie pochodziła od kartonów z tymi wszystkimi książkami, które przenosiła całymi dniami. -Dzwonię na policję, żeby zobaczyć czy mogą przyjechać po tego cholernego, wściekłego psa... -Zanim mogła dokończyć swoją myśl, Jason wgramolił się na swoje nogi i uciekał przez tylnie drzwi. Alejki, pomyślała Claire. Zacienione uliczki z dostępem do kanałów ściekowych. Zniknąłby zanim ktokolwiek mógłby go złapać. -Powinna pani trzymać tylnie drzwi zamknięte, od tej pory, - powiedziała do Sarah, kiedy wkładała zbiorniczek ze srebrem do swojego plecaka i podniosła kołek, by wsunąć go do kieszonki obok. – Profesorze? Oboje skinęli głowami, najwyraźniej ciągle wytrąceni z równowagi pojedynkiem ze swoją własną śmiertelnością; Claire też to czuła, z syczącym napięciem, które przechodziło przez jej ciało i zrozumiała przez to, jak wiele dała z siebie. Shane byłby wściekły, że walczyła bez wsparcia. Wyszła na zewnątrz i szła szybko, całą drogę do domu. Gdzie zamierzała powiedzieć Eve, że jej brat w pełni stał się 33Hannibalem Lecter’em. Zabawne. Zauważyła czarny, błyszczący van łowców duchów – najwyraźniej odjeżdżających od szpitala, który mieli na celu odwiedzić, na szczęście – płynąc wolno w dół ulicy. Jenna i Angel kłócili się (co za niespodzianka) i Jenna przeglądała mapę. Nie było zbyt wiele map Morganville, których wampiry, ech, nie edytowały, więc jeśli członkowie zespołu próbowali znaleźć jakieś „nawiedzone” miejsce, nie znajdą nic specjalnego po drodze. Może za wyjątkiem Jasona, który mógł oszaleć, po tym jak nie dostał swojej wieczornej przekąski. Claire przełknęła swoją dumę i wykręciła numer Amelie, po czym usłyszała rześki głos z irlandzkim akcentem, jej asystentki, Bizzie. -Proszę powiedz Amelie, że Jason Rosser publicznie gryzie ludzi. Ludzi z Ochroną. I jeśli chce, żeby ci łowcy duchów mieli dobry materiał, to on chętnie im w tym pomoże. – Nie czekała na potwierdzenie. Amelie mogła 33
Hannibal Lecter - postać fikcyjna, jeden z głównych bohaterów powieści Thomasa Harrisa Czerwony smok, Milczenie owiec, Hannibal i Hannibal – po drugiej stronie maski oraz główny bohater filmów pod tymi samymi tytułami opartymi na powieściach. Powieść Czerwony smok została zekranizowana dwukrotnie – Manhunter (1986) Michaela Manna i Red Dragon (2002) Bretta Ratnera.
uciszyć Jasona; mogła go uciszyć całkowicie, ale to nie a sprawa Claire. Bardziej martwiła się o łowców duchów. Nikt nic nie powiedział, ale to wydawało się dość oczywiste z jej rozmowy z funkcjonariuszami, że decyzje, które omawiały wampiry na temat obcych, miały dwa wyjścia: wymazać im pamięć, albo wywieźć ich gdzieś z miasta, wsadzając ich gdzieś głęboko, gdzie nikt nigdy nie byłby w stanie znaleźć ich ciał. Jeżeli wciąż się tu znajdowali, to znaczyło, że Amelie (albo Olivier) zdecydowali, żeby się z nimi zabawić, nie zamierzając pozwolić im opuścić miasta żywcem. Na przekór sobie, Claire musiała przyznać, że odrobinę podziwiała determinację łowców duchów. Rozpoznała w tym ciekawość i ślepy upór; którego miała w zanadrzu w swoim własnym charakterze. Nienawidziła patrzeć, jak są za to karani. Ale to, jak i wiele rzeczy w Morganville, nie leżało w jej rękach. Adrenalina przestała buzować w jej uszach Claire, w momencie, gdy kierowała się po schodach do drzwi frontowych domu Glassów i na szczęście wydawało się, że nie było tam żadnego postępującego nagłego wypadku. Rozmawiali na temat lunchu i w momencie, gdy weszła do kuchni, Eve, Micheal oraz Shane kłócili się odnośnie zalet hot dogów kontra grillowanych hamburgerów na zewnątrz. -Hot dogi są szybsze, - zaznaczył Michael. – Mikrofalówka. -Ugh, to obrzydliwe. Również, nie robimy tu żadnego 34makaronu z serem. To jest po prostu złe, - powiedziała Eve i nalała sobie wysoką szklankę coli. – Hej, akademicka dziewczyno. Napoju? -Tak. – Claire opadła na krzesło przy stole kuchennym. Eve szybko na nią spojrzała, by dać znać, że wybrała moment pełen presji, a później wyjęła kolejną szklankę z szafki. –Apokalipsa musi się zbliżać, ponieważ facet jest przeciwko grillowaniu. To jest po prostu nie-po-teksańsku, Michael. -Wampir, - zaznaczył. – Jeśli wyjdę na zewnątrz, jedyną rzeczą, która będzie się piec na rożnie, to ja. I hot dogi są czysto – amerykańskie. Więc przebija to Teksańczyków. -Wyprali ci mózg, tymi wszystkimi reklamami o samochodach i bejsbolu. – Odpowiedziała Eve i podała Claire musującą szklankę. – Hot dogi są robione z tyłka świnek i części, których nikt na zdrowym umyśle by nie zjadł. Tak, dawniej je lubiłam. Nie oceniaj mnie, ok.?
34
Macaroni and cheese (również mac and cheese; z ang. "makaron z serem") – potrawa popularna w krajach anglosaskich, w szczególności w Stanach Zjednoczonych, w postaci makaronu zapiekanego z sosem serowym. Istnieje wiele odmian potrawy, różniących się między sobą konsystencją (od kremowej po charakterystyczną dla zapiekanki) oraz dodatkami. (źr. Wikipedia.pl)
Shane najwyraźniej był w drużynie grillowania; wyjął już do tej pory przybory do przewracania burgerów na ladę, a teraz wygrzebywał z lodówki sosy. -W ogóle nie prowadzimy tej dyskusji, - powiedział. – Eve jest bezrobotna. Jedyną rzeczą którą może zrobić, jest pomóc mi przy grillowaniu hamburgerów. A wasza dwójka może posiekać warzywa… - Zatrzymał się i patrzył prosto na Claire. – Co się do cholery stało? -Monika wpieniła się za wybory? -Później urządzimy przyjęcie. I? Naprawdę nie chciała tego mówić. -Widziałam Jasona. W pewnym sensie… atakował ludzi. Powstrzymałam go. A tak w ogóle ten gaz pieprzowy ze srebrem? Działa genialnie. Eve stała kompletnie sztywno. Wpatrywała się w Claire przez chwilę, po czym powiedziała cicho: -Czy wszystko z nim w porządku? -Nie zrobiłam mu żadnej poważnej krzywdy. Jest ok. Po prostu nie będzie gryzł przez jakiś czas. Eve… on nie jest, ech… -Nie jest okaleczony zbyt mocno, - dokończyła Eve i zniżyła swój wzrok na bąbelki w swojej coli. – Tak, zatrzymaj to. On zawsze był nawiedzony. Wiesz o tym. Nawiedzony nie opisuje jej uczucia, które odczuwała dzisiaj wobec Jasona. -Myślę, że jest gorzej niż to, - powiedziała, tak delikatnie jak tylko mogła. – On jest naprawdę… niebezpieczny. Michael włączył się do rozmowy. -To było do przewidzenia, - powiedział. – Spójrz, w momencie gdy stajesz się wampirem… to skomplikowane, co to z tobą robi, ale w pewien sposób wzmacnia jakiekolwiek złe impulsy kiedykolwiek miałeś. Jest trudno, by przebić to tymi wszystkimi dobrymi rzeczami, ale cholernie łatwo ponieść się złu. Wiedziałem, że on będzie… - Michael pokręcił głową. – W każdym bądź razie. Powiadomię Oliviera. Jest odpowiedzialny za Jasona. -Cokolwiek Olivier teraz robi, nie będzie o niego dbał, - powiedziała Claire. – Dał ponieść się odrobinę władzy. Mogłeś zauważyć. -Ok, więc Jason Rosser jest zły, a Olivier jest głodny władzy. To nie są przełomowe wieści, które miałby nas zatrzymać przed grillowaniem hamburgerów, - powiedział Shane. – Czy mogę dostać Amen? Eve i Michael wtórowali mu, ale Claire tylko spuściła swoją głowę. Czuła się dość podle. Całą, dzisiejszą energię pochłonęło uganianie się za portalami, które okazały się być nieczynne, później nerwy dotyczące zlotu, a na końcu Jason… Była wyżyłowana – właściwie nawet nie odczuwała głodu, co było zadziwiające. Martwiła się również, naprawdę martwiła o Myrnina. Myślała, że do tej pory, będzie miała od niego jakieś wieści. Bob znajdował się na górze w jej pokoju,
z zadowoleniem tkając sieci wokół much, które dla niego złapała i nie mogła uwierzyć, że nawet będąc najbardziej szalonym, Myrnin zostawiłby swoje zwierzątko na pewną śmierć. Nie dbał o swoje asystentki, ale nigdy nie przestałby martwić się o swojego pająka. Więc… gdzie się znajdował? I jeśli nie mógł się komunikować, w jaki sposób miałaby w ogóle zacząć go szukać? To sprawiało, że jej głowa jeszcze bardziej bolała, a jej żołądek zaciskał się i nagle wszystko, co chciała, to po prostu dokończyć swoją szklankę zimnej, przyjemnej wody sodowej i dowlec się na górę, by zasnąć. -Hej, - powiedział Michael, kiedy wyjmował pomidory, sałatę, cebule i ogórki konserwowe, z lodówki. – Czy mogłabyś podać mi nóż? Wyciągnęła jeden z magnetycznego wieszaka, który Shane zainstalował na ścianie – łatwiejszy dostęp do broni, powiedział, w przypadku gdyby doszło do rodzaju takiej walki. Shane zawsze myślał o krok do przodu. Podała ostrze Michaelowi, bez komentowania tego i patrzyła jak kroi wszystkie rzeczy. Był staranny, szybki i dokładny. Najwyraźniej wampirze zmysły idealnie nadawały się dla początkujących kucharzy. -Michael, - powiedziała, kiedy skończył kroić ogórki w kosteczkę, - wiesz z jakiej linii krwi pochodzi Myrnin? -Zgaduję, że nie masz na myśli Walijczyków, - powiedział. – Wampirza linia krwi? – Skinęła głową. – Nie. Czemu? -Ponieważ muszę go namierzyć i pamiętam jak Naomi mogła, wiesz, wypić próbkę krwi wampira z innej linii krwi, by go wytropić. Tak znalazła Theo. Może… może mógłbyś to zrobić, by znaleźć Myrnina? -Może, - powiedział Michael, brzmiąc jakby miał wątpliwości. – Słyszałem, że jest gdzieś spis krwi, ale nie mam pojęcia gdzie. Albo czy Myrnin się w nim znajduje. Z tego co słyszałem, jest jedynym żyjącym ze swojej linii. Jest dość stary i nie stwarzał żadnych nowych wampirów, które przetrwałyby długo, więc może nie być w spisie. -Ale czy mógłbyś spytać? Może rozejrzeć się? Muszę go odnaleźć, Michael. Myślę… myślę, że on ma kłopoty. -Dlaczego? – Odłożył nóż i spojrzał się wprost na nią. – Czy mówił coś? -Tylko, że nie podoba mu się to, co dzieje się w mieście, - przyznała. – I planował wyjechać. Ale wiesz jaki on jest. Naprawdę nie sądzę, żeby od tak uciekł. Nie w ten sposób. Widziałeś laboratorium! Wzruszył ramionami. -Laboratorium zawsze jest jednym, wielkim bałaganem; wiesz o tym. Ciężko powiedzieć, czy ktoś się tam bił, czy po prostu nie spodobała mu się ostatnia gazeta, którą przeczytał, po czym zdecydował zrujnować z ziemią to miejsce. -Zostawił Boba! I w jaki sposób Pennyfeather się tam dostał? Nie miał upoważnienia.
-Tego nie wiesz, i może po prostu zapomniał o Bobie. To nie jest tak, że on nie jest ekscytującym zwierzaczkiem. -Bob jest fajny, a Myrnin go kocha, jak każde inne zwierzątko. Nigdy nie zostawiłby go na pewną śmierć, - powiedziała Claire. – Ale… najnormalniej w świecie to czuję, ok.? Więc, mógłbyś? Dla mnie? Michael rozczochrał jej włosy. -Tja, w porządku. Dla ciebie. Proszę. Posiekaj te cebule. -Hej! -Weź to za przedpłatę. Lunch rozweselił ją – tak samo jak obietnica Michaela – i Claire właściwie posmakowała w hamburgerach, które Shane przyrządził niemalże do perfekcji. Eve i Shane prowadzili tradycyjnie starą debatę na temat, co jest lepsze „musztarda czy majonez?”, ale spędzali miło czas, nawet pomimo tego sporu i obrzucania się wzajemnie opakowaniami z przyprawami. To nawet lepiej, odkąd była to kolejka Shane’a do sprzątania. Po lunchu, Claire poszła na górę, do swojego pokoju, podczas gdy Michael i Shane usadowili się na kanapie, żeby wypróbować ich pierwszo- osobową strzelankę, a Eve w tym czasie, robiła zakupy przez Internet; wyciągnęła się na łóżku i prawie natychmiast głęboko zasnęła. Przez jakiś czas, była zbyt zmęczona, by cokolwiek jej się przyśniło, ale w końcu przyszedł do niej sen i to bardzo… dziwaczny. Początkowo w ogóle go nie rozumiała. Była w jakimś ciemnym miejscu i bardzo, ale to bardzo cichym, za wyjątkiem stałego syku kapiącej wody. Było jej zimno i czuła nękający, desperacki głód. Potem usłyszała wydobywający się z ciemności szept, „Claire?”. Czuła się tak, jakby była obdarta z własnego ciała i przemocą wrzucona w zamgloną ciemność i wszystko, co chciała w danej chwili zrobić, to krzyczeć, ale nie mogła zmusić swoich płuc, albo ciała, by to zrobić, czuła tylko czyste, zagęszczone uczucie prawdziwego terroru… Ten głos. Brzmiał jak głos Myrnina, ale nie mógł do niego należeć; nie mógł. Ten sen nie miał sensu, ponieważ co Myrnin miałby robić na samym dnie wielkiego dołu, czy nie mógłby po prostu wyskoczyć? -Pomóż,- powiedział głos głęboko pod nią, bardzo daleko od miejsca, w którym stała. – Pomóż mi. -Nie wiem jak! – wołała do dołu, przynajmniej we śnie i ponieważ był to tylko sen, miało to dla niej sens, że mógłby ją usłyszeć, w jakiś sposób i mimo tego, iż była bardzo, bardzo daleko od niego, czuła desperację, gdy odpowiadał. -Przyjdź po mnie, - powiedział Myrnin i brzmiał niczym duch, jak siostra Shane’a, szepcząc w straszną opuszczoną przestrzeń, jak Miranda, która była rozerwana na strzępy w mgłę.
Brzmiał jak ktoś, kogo już nie było. Obudziła się z walącym sercem i bólem głowy, który doprowadzał ją do mdłości, tak bardzo, że poszła do szafki z lekami po Ibuprofen, który popiła garścią butelkowej wody, szaleńczymi łykami. Gdzieś w środku zorientowała się, że prawie przespała cały dzień; zbliżał się już zachód słońca. Co to do cholery było? Zastanawiała się. Miała już kiedyś niepokojące sny, i to całkiem sporo ich, ale zazwyczaj zawierały tematy takie jak: bycie nagło wśród tłumu, albo bieganie w zwolnionym tempie, albo podchodzenie do testu bez przygotowania. Ale nic podobnego do tego. To było okropnie – i podejrzanie – specyficzne. Jeżeli miała śnić o Myrninie, czemu miałby utknąć w głębokim dole pod ziemią? Uwięziony pająk, podpowiadało jej coś w głębi. Babcia Day zawsze go tak nazywała. Tak jak ty, jednego razu. Tak, ale nie miała tego dosłownie na myśli. Może po prostu chcesz, żeby on cię potrzebował, powiedział obrzydliwy, spokojny głos. Może po prostu lubisz, jak on tak bardzo na tobie polega. Ta myśl wstrząsnęła nią. Zdecydowała wyrzucić ją z głowy, w ogóle to wszystko, a szczególnie sen, ponieważ to była tylko jej wyobraźnia rozpracowująca jej lęki, zupełnie nie tak jak powinna. Chyba. Zeszła na dół i zobaczyła ku jej zdziwieniu, że gra w dalszym ciągu postępuje, ale tymczasowo wstrzymana, ponieważ Michael i Shane kłócili się o drobne punkty ustawionych broni i która z nich byłaby mądrzejszym rozwiązaniem, by zaatakować z jakiegoś rodzaju obronnej pozycji. To było pogmatwane, a ona w dalszym ciągu czuła się dziwnie i niedobrze. Wyłowienie szklanki mleka pomogło odrobinę uspokoić jej żołądek, ale mimo to tylko pukała w szklankę, gdy nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Dzwonienie było poprzedzone pukaniem. Michael wstał z kanapy, ale Shane, dalej był zbyt zaabsorbowany grą i nie zwracał na nic innego uwago. Claire wyszła z kuchni i spotkała Eve stojącą na schodach. -Poczta? – zgadywała Eve. -Nie, jeśli usługi pocztowe nie zaczęły przychodzić na nocnych zmianach,powiedział Michael. – Zajmę się tym. Niewypowiedzianą implikacją było to, że jeżeli byłoby to coś złego, przynajmniej miałby przyzwoitą szansę w walce. Poszedł wzdłuż holu, po czym otworzył drzwi. Za nimi, słońce paliło na horyzontem, jasnym pomarańczowym kolorem, ale nie było jeszcze wieczoru. -Kto to? – zapytała Claire i wykręciła się by spojrzeć. -Ciężko powiedzieć, - zaznaczyła Eve. – Och, poczekaj… to jest… - Nie zdążyła dokończyć zdania. Wyrwała się i pobiegła wzdłuż przedpokoju.
Claire, natychmiast przestraszyła się i wyobraziła sobie wszystkie możliwe rodzaje okaleczenia, bombardujące ją. Niemalże od razu wpadła w poślizg, by zatrzymać się nieruchomo w miejscu w nagle- zatłoczonym holu; Shane w jakiś sposób przeciął drogę jej i Eve. Bycie najniższą jest do dupy; nie mogła zobaczyć nic nad ramieniem Eve, nie mówiąc nic o szerokich plecach Shane’a. Ale usłyszała wariacki, damski głos mówiący: -Zamknijcie to… proszę, zamknijcie, szybko! – Głos Mirandy. Ale Mir już nie było – zniknęła w ciemności. Rozpuszczając się w mgle. A teraz, najwyraźniej, wróciła. I z jej głosu wynikało, że była bardzo, ale to bardzo przestraszona. Eve obróciła się, podbiegła do Claire i wygoniła ją do tyłu; Claire zrobiła kilka kroków ku krańcowi przedpokoju i cała impreza przeniosła się za nią do salonu. Między Shane’em a Michaelem znajdowała się – tak! – Miranda, ale wyglądała inaczej niż ostatnio. Ta Miranda była przeźroczyście - blada, niczym jej szklana kopia i wyglądała na przerażoną. Wszyscy próbowali mówić na raz, oprócz niej. Dziewczyna- duch oparła się o ścianę (dlaczego przez nią nie przeszła?) i zamknęła oczy, jakby była wycieńczona (czy duch w ogóle mógł się zmęczyć?). W końcu Eve podniosła rękę, chcąc coś powiedzieć. -Co się tobie stało? Gdzie byłaś? -Z dala, - powiedziała słabo Miranda. – Bardzo zmęczona. Potrzebuję siły. – Ale sam fakt, że była w ogóle widoczna, przed zachodem słońca, było dziwne i imponujące.- Czuję się tutaj lepiej. – Również wyglądała lepiej, przybierając odrobinę swoją formę i konsystencję. To nie było prawdziwe ciało, ale miało teraz blade ślady koloru. – Przyszli po mnie. Musiałam uciekać, znaleźć bezpieczne miejsce. -Kto?- zapytał Shane. Powiedziała magiczne słowo, które naprawdę przyciągnęło jego uwagę. – Wampy? Czego wampy chciałyby od ducha? -Nie jest przez cały czas duchem, - powiedział Michael. – Pamiętaj, że kiedy ma ciało, jest normalnie ukrwione. Tak jak moje, kiedy sam byłem w jej sytuacji. I odkąd nie może być zabita… -Och, racja, - powiedziała słabo Eve, a jej oczy rozszerzyły się. – Mogli ją trzymać i trzymać, och, osuszając ją do cna… -Nie wampiry, - powiedziała Miranda. – Mogę dać sobie radę z wampirami. To reszta nich. Nie chcą mnie zostawić w spokoju. Oni wciąż… - Przerwał jej kolejny dzwonek do drzwi, poprzedzający pukanie. – Nie rób tego! – powiedziała i złapała Michaela za rękaw, ale jej dłoń przeleciała przez niego. – Nie otwieraj – jeszcze nie teraz.
-Wszystko będzie w porządku, - powiedział. – Zamierzam tylko spojrzeć. Wyluzuj. Jesteś teraz bezpieczna. Zwrócił się do Shane’a. – Zostań z nimi. -Jesteś do dupy! – Shane powiedział za nim, kiedy Michael poszedł do drzwi wejściowych. W głębi jednak, brał to zupełnie na poważnie. Miranda nie była zbyt zaufanym źródłem informacji, ale Shane nigdy nie lekceważył ostrzeżenia. -Jeśli tam na zewnątrz to Jason, to nie ma problemu. Jeśli to ktoś gorszy, nie wiem czy Michael sobie sam poradzi. -W takim razie damy sobie z tym radę, jeśli go dopadną, - powiedziała Claire i zaskakująco, miała to na myśli. Pomiędzy ich czwórką, nic nie było wstanie ich rozdzielić i przytłoczyć. Nie tak jak dawniej. Pomyślała to, zanim przerażająca armia- duchów stanęła przy wejściu. Pierwszą wskazówką tego, że się bardzo, ale to bardzo myliła był wrzask Michaela; nie był generalnie z rodzaju takich mężczyzn, mniej więcej był wampirem. Był zszokowany i zdecydowanie zmartwiony – to był rodzaj krzyku, kiedy znajdowało się pająka na klamce, albo węża w toalecie. Więc nie powinien wydać z siebie z takiego rodzaju dźwięku. Claire wymieniła z Shane’em spojrzenie, a Miranda powiedziała ze znużeniem: -Przepraszam, że ich tu przyprowadziłam, ale było to jedyne miejsce o którym mogłam pomyśleć, które mogłoby utrzymać ich z dala. Może… może dom ich nie wpuści do środka. Ale okazało się, że jednak to zrobił. Pierwszy duch przedryfował obok –nie, przez – Michaela, był to stary facet, nikt, kogo Claire by znała. Był ledwo widocznym kształtem bardziej jako fortel dla oczu, niż prawdziwa bytność; widziała go lepiej z drugoplanowej perspektywy, niż jak patrzyła się wprost przed siebie. Szedł wzdłuż ich holu niczym zombie, patrząc się prosto przed siebie. Shane wrócił się, ale później stanął w miejscu i próbował machać rękoma przed zjawą, by ją odpędzić. Zignorowała go i przepłynęła obok niego, jak dym wokół szklanki, a Shane wzdrygnął się i szybko się poruszył. -Ok, to było… nieprzyjemne. Ale było ich tutaj więcej. Dużo więcej. Niektórzy byli tylko cieniami, złowrogimi i dziwnymi; niektórzy byli ledwo- widzialnymi ludźmi. Claire przelotnie spojrzała się na nich, ponieważ Michael wpuścił tylko kilka zjaw do środka, zanim zdążył cofnąć się, zatrzasnąć drzwi i pozamykać wszystkie zamki… i to, o dziwo, zadziałało. Nikt więcej nie dostał się do środka. Ale te, które już znajdowały się w środku, były wystarczająco złe. Jeden z nich był ledwo- widzialnym mężczyzną, ale Claire nie mogła rozpoznać jego twarzy, kiedy poruszał się w ich kierunku, dopóki nagle nie błysnęło światło i
cienie połączyły się, zobaczyła, że był to Richard Morrell, nieżyjący brat Moniki. Z trudem zaczęła łapać powietrze i złapała Eve za ramię, sama Eve skinęła głową i przygryzła dolną wargę. Richard zwolnił i spojrzał na nich, a Claire zauważyła, że jego usta otwierają się i zamykają, ale wyglądało na to, że nie mógł mówić. Po kilku sekundach poleciał, kierując się w stronę… Mirandy, która odsuwała się od nadchodzącego starszego mężczyzny, a Richard podążał za nią. Wyglądała na nieszczęśliwą i przestraszoną. -Zatrzymaj ich, - powiedziała i spojrzała na Michaela.- Michael, zatrzymaj ich! -Nie wiem jak!- odpowiedział. To było złowieszcze i straszne, jak starszy mężczyzna zezował na Mirandę, jakby ta mała dziewczynka, była ostatnią muffinką na świecie, a on był łakomczuchem. – Czego oni chcą? -Mnie! – Wyglądała teraz bardziej realnie, jej ubrania i twarz zaczęły przybierać blady kolor. Właściwie, Miranda wyglądała bardziej rzeczywiście niż reszta duchów. – Chcą mnie! -Shane…?- Claire szukała go wzrokiem, ale nie stał obok niej. To było zadziwiające, ale kiedy go zobaczyła, z przyprawiającym o nudności poczuciem horroru, wiedziała dlaczego. Stał bez wyrazu kilka stóp dalej, patrząc się wprost na ducha – małą zjawę w formie dziewczyny, zaledwie w wieku młodzieńczym, z włosami związanymi w dwa, długie warkocze. Claire od razu wiedziała, na kogo się patrzy, nawet zanim usłyszała cichy, blady szept, - Shane. -Lyss, - powiedział. W tym słowie było wiele emocji – ból, wina, tęsknota, miłość, przerażenie. – O mój Boże, Lyss. Sięgnęła ku niemu, a Shane podniósł swoją dłoń. -Nie!- krzyknęła Miranda.- Nie, nie dotykaj jej! Nie możesz jej dotknąć. Czy ty niczego nie wiesz? – Wyminęła szybko poręcz sofy, uciekając przed starszym mężczyzną, który tylko włóczył nogami, ale w dalszym ciągu ją gonił. Teraz Richard też ją prześladował, ale z dystansu, jakby nieodparcie go coś ciągnęło ku niej, ale sam nie chciał tego robić. To wyglądało jak powolne krążenie w kółko. Niczym rekin, pomyślała Claire i wzdrygnęła się. Przyjęła poważnie natarczywe słowa Mirandy, dołączyła do Shane’a i odtrąciła jego dłoń, w momencie, gdy próbował dotknąć swojej zmarłej siostry. Wydał z siebie niemiły dźwięk i zobaczyła, że jego dłonie są zaciśnięte w pięści, ale prawie natychmiast zrelaksował się i wciągnął głęboki oddech. -Nie rób tego, - powiedziała Claire. – Proszę, nie. Allysa w dalszym ciągu trzymała swoją widmową dłoń wysuniętą do uścisku, ale nie próbowała podchodzić do Shane’a. Po prostu czekała. Może –
czegokolwiek Miranda się obawiała, może to powinna być jego decyzja, czy chce ją dotknąć i nie liczyłoby się to, gdyby ona zrobiła to jako pierwsza. Jednakże, zupełnie innym pytaniem było to, co by się stało, gdyby jej dotknął, a Claire naprawdę nie chciała znać odpowiedzi. Nawet jako naukowiec. -Lyss? – zapytał Shane. – Słyszysz mnie? Nie poruszyła się, ani nie odpowiedziała. Po prostu w dalszym ciągu trzymała swoją wyciągniętą dłoń, ku niemu. Shane patrzył się na nią, a Claire wiedziała, że chciał spróbować, chciał tego każdą częścią siebie. -Nie, - wyszeptała i dotknęła jego dłoń, swoją własną. – Proszę, trzymaj się z dala od niej. Shane zassał głęboki wdech. Łzy napłynęły do jego oczu, ale powstrzymał je mrugając i skinął głową. -Przepraszam, Allysa, - powiedział. –Nie mogę. – Jego głos załamał się. Jego całe ciało trzęsło się. Ale miał na myśli to, co powiedział i Alyssa najwyraźniej zrozumiała, ponieważ opuściła swoją dłoń i podryfowała kilka stop dalej, później obróciła się i dołączyła do starszego mężczyzny, by polować na Mirandę. -Pomóż mi!- krzyczała Miranda. Z duchami po trzech stronach, była gwałtownie przyparta do muru. Było tylko kwestią czasu, kiedy jeden z nich złapał ją i trzymał mocno w ramionach. – Zrób coś! -Co?- zapytał Michael, po czym jego oczy rozszerzyły się, jakby coś w końcu do niego dotarło. – Czy mogę ich wyrzucić? Jako głowa domu? W normalnych okolicznościach Shane wtrąciłby coś w stylu A kto powiedział, że to ty jesteś głową domu? Ale cała uwaga Shane’a była przykuta do małego ducha jego siostry i to była Eve, która powiedziała, -Może. Próbuj! Michael zamknął oczy i oparł się o ścianę, jakby czerpał siłę z samego domu, albo przynajmniej próbował się z nim porozumieć. Claire poczuła przebłysk energii przepływającej wokół niej, jak gdyby łączność prawie tu była, a później wszystko obumarło. -Wszyscy!- krzyknęła i zamachała do Eve, by też podeszła do ściany. Położyła swoje dłonie płasko, na starej ścianie i skupiła się. No dalej, domu. Wiem, że tu jesteś. Wiem, że w dalszym ciągu żyjesz; mogę cię poczuć… No dalej, wychodź, gdziekolwiek jesteś… Shane nie dołączył do nich. Claire nawet nie sądziła, że mógłby. Prawie, że sfiksował na punkcie swojej siostry- ducha, która prześladowała Mirandę… ale na szczęście, to wydawało się nie mieć znaczenia. Ich trójka razem wydawała się wypełniać jakiś rodzaj obwodu i Claire poczuła przypływ czystej siły smagającej się przez pokój. -Trzymaj się, Miranda! – powiedziała, a dziewczyna- duch złapała za poręcz sofy i machała się z wysiłku przetaczając przez pokój i falując niczym ciecz.
To przeszło obok Claire, sprawiając że jej skóra zaczęła boleć i nieprzyjemnie mrowieć i kiedy siła uderzyła najbliższego ducha- Richarda – rozdmuchnął się w mgłę. Alyssa była następna, a później starszy mężczyzna, zaledwie kilka sekund od dotknięcia swoimi rozpostartymi ramionami Mirandy. Miranda falowała i zrobiła się blada - zaczęła się dymić, ale chwilę później ustabilizowała się, w momencie, gdy fala przeszła obok, w niemalże- swoją prawdziwą, transparentną formę. Powoli puściła kanapę i wyprostowała spojrzenie dookoła niej. -Co zrobiliście? – powiedział Shane. Odwrócił się dookoła, patrząc frenetycznie. – Gdzie jest Lyss? -Na zewnątrz, - powiedziała Miranda. – Nic jej nie jest, Shane. Po prostu nie jest tu więcej mile widziana. Dom ją wyrzucił. -To jest chore, - powiedział i utonął w kanapie zatapiając ręce w swojej twarzy. – Chore. Eve usiadła obok niego i położyła delikatnie swoją rękę na jego plecach. -Wiem, - powiedziała. – Tak bardzo mi przykro, Shane. Tak bardzo mi przykro. Zanim Claire mogła również do niego podejść, słychać było grzmiący potok pukania do drzwi i głośny, niczym strzał z pistoletu, że aż każde z nich podskoczyło. -A teraz co do cholery? – powiedział Michael. -Cokolwiek to jest, - powiedziała Eve, - zostaw to na zewnątrz. Proszę. -Nie, - powiedziała Miranda. Wzięła głęboki oddech i wyciągnęła się do swojego pełnego wzrostu – który nie był, aż taki duży, ale nagle wyglądała doroślej. – Dom teraz nas szuka, szuka mnie. I tak właściwie, to nie są tylko duchy. One nie mogą robić takiego hałasu. Pukanie na nowo rozpoczęło się i Michael podszedł kilka kroków w tym kierunku, zanim odwrócił się, by znowu na nią spojrzeć. Skinęła głową. -Proszę, - powiedziała. – Wszystko jest w porządku. Teraz gdy dom jest czujny, nie jest tak źle. Myślę, że byłby w stanie… byłby w stanie im pomóc. To po prostu było zbyt przytłaczające, tam na zewnątrz, w samotności. Tutaj, nie czuję się tak źle. Michael nie wyglądał na przekonanego, ale nie wiedział też, co innego mógłby zrobić. Przekręcił zamki w drzwiach i otwarły się, podczas trzeciej tury pukania, a na zewnątrz były tuziny duchów, może tysiące, masa mgliście falujących kształtów, zbitych w tłum, niczym atakujący zombie i stojących w samym środku między nimi Angel, Jenna i Tyler. Łowcy duchów. Którzy najwyraźniej nie mogli zobaczyć duchów. Ironiczne.
Angel Salvador mocno uzbrojony i bardzo zaskoczony Michael Glass, który odsunął się z drzwi, a on ruszył wzdłuż korytarza, a za nim Jenna Clark i Tyler z jego kamerą i światełkiem świecącym się na czerwono. -Hej! – powiedział Michael. – Hej, zaczekajcie. Nie powiedziałem… -Kręć dalej, Tyler. Możemy to wyciąć, - powiedziała Jenna. – Wiem, że tu jest; mogę ją wyczuć. Angel, odbierasz tu coś? – Wydawała się być niemalże oszalała i miała plamy kolorów na swoich policzkach. – Cześć, mała dziewczynko. Jesteś tutaj? Gdziekolwiek? -Hej!- Michael trzasnął drzwiami, mimo, że przez chwilę dom, sam z siebie, wydawał się nie pozwalać duchom przydryfować, kiedy były one otwarte i popędził do nich – nie w jego wampirzym stylu – i stanął im ponownie na drodze. – Zatrzymajcie się. Co do cholery, facet? To nasz dom! -Gratulacje, - powiedział Angel. Kontynuował wpatrywanie się w urządzenie, które ściskał w ręku.- Odczyty są wybitnie silne. Myślę, że ją znaleźliśmy. Wygląda na to, że to jej miejsce zamieszkania. – Spojrzał na Shane’a, który stał zaraz naprzeciwko niego, blokując korytarz i powiedział, - Jak długo twój dom był nawiedzony? Shane ominął go wzrokiem, wpatrując się w kamerę, a później na Michaela. Claire miała dziwne wrażenie, że zaraz go walnie, ale zamiast tego zrobił się czerwony na twarzy i parsknął niekontrolowanym śmiechem. -Hej! – powiedziała Eve i odepchnęła go z drogi ze zirytowanym wzrokiem. – Wy ludzie, wypad! Wynocha z domu, już! – Próbowała popchnąć Tylera, ale zrobił unik, wyraźnie przywyknął już do ludzi robiących ten ruch. A Angel jej przerwał. -Zczekaj, zaczekaj, jeszcze nie. Przynajmniej pozwólcie nam udokumentować te odczyty – znacie historię tego domu? Czy coś niebezpiecznego się tutaj stało, jak na przykład głośne zabójstwo? Kim byli poprzedni właściciele? Jak długo tu mieszkacie? Nawałnica pytań była dość pesząca, do tego przez ten cały czas Angel trafiał i nieubłagalnie poruszał się do przodu. To nie było dużo, dlatego Eve odczepiła się, kiedy zmiótł ją z drogi silnym rozmachem i reszta z nich postępowała naprzód. Tyler skupił się na Eve, ewidentnie lubiąc jej gotycki wygląd w połączeniu z nawiedzonym domem, czego nie zaakceptowała Eve. -Hej, spieprzaj z tą kamerą sprzed mojej twarzy, albo umieszczę ją na twojej głowie! -Spokojnie, kochanie, - powiedział Michael i złapał ją za ramiona, by pohamować jej zapędy. -Wszystko jest z nami w porządku. Jest ok. – Schylił się ku Claire i szepnął, Dowiedz się, czego do cholery chce od nas Miranda. – Później odwrócił swój
wyzywający uśmiech do kamery. – Więc, chcecie, żebym was oprowadził, albo…? -Chcemy po prostu, żebyście zeszli nam z drogi, - powiedziała Jenna. – Wy dzieci nie macie jeszcze dwudziestu lat, wszyscy? Nie macie pojęcia, jak takie rzeczy mogą zrobić się nieprzyjemne. Jedna bezmyślna sesja z tablicą Ouija, albo mieszanie z tarotem i zapraszacie duchy, żeby się z wami skontaktowały. Gdy już raz się pojawią, możecie się ich nigdy nie pozbyć… nawet jeśli zaczną was krzywdzić. Wiem to. Przydarzyło mi się to osobiście. Claire instynktownie wyczuła historię, którą prawdopodobnie znali wszyscy widzowie. Twarz Jenny była napięta i trzeźwa, a w jej oczach był gorączkowy błysk wiary. Claire miała straszne wspomnienie mściwego ducha, oryginalnego właściciela domu, Hirama Glassa, rozdzierającego ją z nienawiścią i zastanawiała się właściwie, co młoda Jenna mogła przejść. Miała rację. Duchy mogą być zawistne. Najwyraźniej Miranda wiedziała o tym lepiej niż wszyscy. Pomimo ujmującej osobowości Michaela i uśmiechu, godnego profesjonalnego aktora, to nie działało. Michael zdecydowanie wpływał na dziewczyny, kiedy naprawdę się postarał… i och facet, cholernie się starał. Claire mogła to poczuć pięć stóp dalej, a nie kierował tego w ogóle na nią. Zawsze był czarujący, ale ostatnio zdała sobie sprawę z tego, że jako wampir, był w pełni w stanie używać tego, jako broni – dziecinnej, ale bardzo silnej w swoim własnym rodzaju. Ale Jenna wydawała się być niewzruszona. Claire nie mogła zobaczyć Mirandy i miała tonące uczucie, że może straciła nerwy i uciekła, ale potem zobaczyła jej widmową twarz, zerkającą zza półki z książkami. Claire podążyła w tę stronę, próbując nie rzucać się w oczy, robiąc to. Pochyliła się obok niej i wymamrotała. -Michael chce wiedzieć co robisz. -Czekam, - powiedziała Miranda. -Na co? Miranda patrzyła przed siebie i Claire zrozumiała, że – patrzy w okno, które wychodzi na zachód. Blisko słońca, stale chylącego się ku horyzontowi. -Na zachód słońca, - powiedziała i odstąpiła zza półki z książkami. Najwyraźniej jako duch. Najwyraźniej jako chodząca, zmarła dziewczyna. Stała się tam nagła, ostra cisza, w momencie, gdy Michael, Jenna i Angel wszyscy przestali rozmawiać i skupili się na Mirandzie. Claire mogła usłyszeć nawet mechaniczny furkot wyostrzania kamery przez Tylera. -Cześć! – powiedziała Miranda. – Mam na imię Miranda. Jestem duchem. A później zniknęła.
-Nie! – krzyczała Jenna. – Nie, proszę, wróć! Chcę ci pomóc. Chcemy ci pomóc. Nie uciekaj! I to był dokładnie ten moment, kiedy słońce kompletnie zaszło za horyzont i Miranda spadła z sufitu, począwszy od mgły, zaczęła w powietrzu przybierać swoją rzeczywistą formę i spadając uderzyła płasko twarzą o ziemię, na krańcu dywanu. -Ał. – powiedziała przytłumionym głosem. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Poczym Jenna powiedziała matowym, dziwnym głosem, - Tyler? Proszę powiedz mi, że to masz. *** Przez kilka minut miało się wrażenie, że nikt nie był w stanie się poruszyć. Troje łowców duchów wyglądało jak woskowe figury, zamrożone w ostatniej pozycji i nie będący w stanie zrozumieć, co przed chwilą widzieli. Ostatecznie, Tyler odsunął kamerę od swoich oczu i mrugnął, jakby nie był pewien, czy nie ma problemu ze wzrokiem. -Właściwie, to było żenujące, - powiedział w końcu Shane i przykucnął obok Mirandy. – Wszystko w porządku, dzieciaku? Nie było z nią ok. Przez długi czas leżała twarzą w dół, trzęsąc się, a Claire przypomniała sobie z szokiem, że kiedy Michael był uwięziony w domu jako duch, dzień w dzień doświadczał swojej śmierci. To musiało być szczególnie nieprzyjemne dla Mirandy, która została zabita przez draug – w niezbyt przyjemny sposób. Shane pomógł jej usiąść, a Miranda obdarzyła go wdzięcznym, odrobinę dzielnym uśmiechem. -Przepraszam, - powiedziała, - ale musiałam zwrócić na siebie ich uwagę. -Więc, masz ją, - powiedziała Jenna, szczekając z radości. – Nie możemy odejść. Mamy najlepszy materiał, jaki kiedykolwiek nagraliśmy w naszym łowieckim doświadczeniu. Cholera, nie tylko w doświadczeniu polowania na duchy. Cicho. To nie jest wielkie… to jest przełomowe! To zmieni wszystko! Angel najwyraźniej nie wiedział co ma powiedzieć. Patrzył się na Mirandę z ciekawym wyrazem twarzy, jak gdyby naprawdę nie wiedział jak pojąć to wszystko. Był bardziej jak aktor, a nie ktoś kto w pełni wierzy, pomyślała Claire, w odróżnieniu do Jenny, która widziała to jako windykację, on tylko patrzył na to jak na przewrót polityczny. Kiedy Miranda pogrążyła się w powietrzu, jego świat zdecydowanie się zawalił i to wyglądało, jakby próbował poskładać się do kupy, po raz kolejny. Tyler nic nie powiedział. W dalszym ciągu tylko nagrywał, jakby był zbyt nieruchomy by przestać, ale Claire słyszała jak mamrotał łapiąc oddech, Jasna cholera, jasna cholera, jasna cholera, co do cholery!
Czuła się w ten sam sposób, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Michaela formującego się z powietrza. Ale do tej pory, wiedziała o wampirach. Jej świat był już wtedy obrócony wokół własnej osi; drużyna łowców musiała zrobić mnóstwo korekt i to w cholernie szybkim tempie. Jenna nachyliła się w kierunku Mirandy, kiedy ta wstawała na nogi. -Mówiłaś do mnie, prawda? Próbując nam pomóc? -Nie, ja… - Miranda wyglądała na zmęczoną i bardzo zmartwioną. – Chciałam cię ostrzec. Sprawiasz, że oni są bardzo nieszczęśliwi. Zamierzali cię skrzywdzić. -Kto? -Wszystkie duchy. -Ale właśnie dlatego tu jesteśmy, żeby porozmawiać… -Morganville nie jest takie, jak inne miasta, - powiedziała Miranda, przerywając jej i spojrzała jej w oczy, z taką intensywnością, że Jenna mrugnęła. – Przyjechaliście tutaj, by szukać duchów, a one cię usłyszały. I to jest niebezpieczne. To jest… w porządku, nie mogę zbyt dużo tego wyjaśnić, ale jest tutaj moc. Stara moc. I czasami zmarli mogą jej użyć, jeśli dasz im do tego dostęp. Myślę, że otworzyłaś pewien kurek. I teraz musimy go w jakiś sposób zamknąć, zanim stanie się coś gorszego. -To jest szalone, - powiedział Angel i stanął obok Jenny. – Najwyraźniej, jest to najbardziej wyrafinowane oszustwo, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem, ale… -Zamknij się, - powiedziała Jenna. Wpatrywała się uważnie w Mirandę i nagle sięgnęła swoją dłonią po jej rękę. – Czuję, że jesteś prawdziwa. Wyglądasz prawdziwie. -Bo jestem, - powiedziała Miranda. – Połowicznie. Ale to dlatego, że jestem taka jak ty. Miałam moc i dom wykorzystał ją, by mnie uratować – nie całkowicie, ale w ten sposób. Mimo to, w dzień w większości jestem niewidzialna. To było trudne, sprawić, żebyś mnie teraz zobaczyła, nawet w środku domu. Ale myślę, że polepsza mi się. -Jesteś… jesteś prawdziwym duchem. -Tak, - powiedziała i potrząsnęła dłonią Jenny. – Miło mi cię poznać. Uradowana Jenna parsknęła śmiechem i potrząsnęła w uścisku dłonią Mirandy, dopóki dziewczyna, sama się nie wyswobodziła. -To oszustwo, - powiedział ponownie Angel. – Jenna, nie możesz w to wszystko wierzyć. To oczywiste… -Już w porządku, - powiedziała do niego Miranda. – To zabierze trochę czasu, żeby przywyknąć. Wiem to. -Zamknij się! – warknął na nią.
-Hej! – powiedziała Eve i zrobiła krok do przodu. – To jeszcze dziecko. Uważaj na język. Miranda, nie musisz z nimi rozmawiać. Jeśli będą mieć takie nastawienie, mogą wsadzić sobie tą kamerę w ich… -Eve, - powiedział Michael i pokręcił głową. – Nie pomagasz. – Stanął za Tylerem i klepnął go w ramię. – Będę potrzebował tego. Tyler szarpnął się do przodu, pchając swoje ramię ochronnie do ramienia Angela. -Do cholery nie, facet. Nie zabierzesz mi tego. -Założymy się? – Oczy Michaela błysnęły delikatnym szkarłatem. Claire machnęła na niego, za ich plecami, pokazując na swoje oczy, a później na niego. -Spójrzcie, cokolwiek tu zobaczyliście, po prostu tego nie rozumiecie. Nie ma tu nic nadzwyczajnego. To klapa w podłodze. Spadła z piętra wyżej. Oboje Tyler i Angel obrócili swoje szyje, by spojrzeć do góry, na zupełnie gładki sufit… i Michael, z wampirzą szybkością wyrwał kamerę i zahamował kiedy Tyler rzucił się na niego. -Nie prowokuj mnie, bo rozwalę to, - powiedział. – A to wygląda na drogi sprzęt. -Bo jest, facet. Oddaj mi to! -Jasne. Poczekaj chwilę. – Michael obejrzał ją, ignorując próby Tylera, który chciał ją odzyskać, znalazł kartę pamięci i wyjął ją. Podniósł do góry i zwrócił kamerę. – Nie ma problemu. -Nie możesz tego zatrzymać! -Nie zamierzam, - zgodził się Michael. Przełamał ją na pół, a później rozdarł na części, do małych kawałeczków. Później umieścił resztki w kieszonce swoich jeansów. – Zrobione. Sorki Mir, ale wiesz, że nie mogą odejść z tym nagraniem. Skinęła głową potwierdzając, ale Claire wyczuła, że coś było nie tak, szczególnie, gdy Tyler wymienił szybkie spojrzenie z Angelem i Jenną. -Ty dupku, - wymamrotał Tyler, ale wyglądało to jakby było to coś, co poczuł, że musi powiedzieć, a nie co głęboko czuł. I odczepił się. -Może powinniśmy iść, ludzie. Następną rzeczą jaką połamią, będą nasze karki. Angel ma rację. To jest jakieś piekielne oszustwo. Jenna spojrzała ponownie na Mirandę. -Możesz do mnie mówić, - powiedziała delikatnie. – Naprawdę. Nie boję się ciebie. -Nie, - powiedziała Miranda. –Wiem to. Ale to ja boję się ciebie. I tego, co możesz zrobić. Sprawiłaś, że są głodni i teraz są w niebezpieczeństwie. Czy nie rozumiesz tego?
-Może, - powiedziała Jenna. – Moja siotra bliźniaczka zmarła i została ze mną w kontakcie przez długi czas. Nie tak prawdziwa, jak ty, ale… ze mną. Z tym, że się zmieniła. Stała się zła. Musiałam… musiałam się jej pozbyć, odesłać ją. -Nie rozumiesz, - powiedziała Miranda. – To było coś innego. To byłaś ty. Ty ją zmieniłaś. Ty dałaś jej nadzieję na powrót i to sprawia ich – nas… duchy – zdesperowanymi. Zdesperowanymi do tego stopnia, że jesteśmy w stanie zrobić wszystko. To przez ciebie. -Nie jesteś jednym z nich, tych zagubionych ludzi. Jesteś tutaj kochana. Kochana. Bezbieczna. I to jest dobre; bardzo dobre. Po prostu chcę mieć pewność, że jesteś chroniona przed rzeczami, których twoi przyjaciele nie są w stanie zobaczyć i walczyć. – Jenna wzięła głęboki oddech i wyrzuciła to z siebie. – Myślę, że ty i ja, mogłybyśmy – mogłybyśmy wszystko naprawić, to co zrobiłam źle. Mogłabyś pokazać mi jak. -Musisz odejść, - powiedziała Miranda. – Musisz wyjechać zanim będzie za późno i wszystko pójdzie kompletnie źle. Bardzo mi przykro. -Ale… -Będę potrzebował reszty nagrań, - powiedział Michael do Tylera. – Sory, facet. -Nic więcej nie mamy, - powiedział Tyler. – Właśnie zniszczyłeś całość cholernie dobrego materiału. Shane spojrzał na Michaela z podniesionymi brwiami i Michael pokręcił głową. -Kłamie, żeby ochronić swój tyłek, - powiedział. Bicie serca, pomyślała Claire. Mógł je usłyszeć. Nie zawsze mógł być w stanie powiedzieć, kiedy indywidualna jednostka kłamie, ale było dla niego o wiele łatwiej, kiedy cała trójka tak samo podtrzymywała to kłamstwo. Więcej ludzi oznacza, więcej danych, niczym triangulacja prawdy. I najprawdopodobniej, cała trójka wiedziała, że Tyler ma kopie zapasowe. -Bardzo dobrze znam się na ludziach, - powiedział. To było oczywiste kłamstwo, ale nie dał Tylerowi czasu do kłótni. -W porządku, cała wasza trójka, wypad za drzwi. Jeżeli nie chcecie, żebym rozwalił całego waszego vana, a zrobiłbym to z przyjemnością. -Albo wiecie, walnął was, - powiedział radośnie Shane. – To jest Texas. Mamy prawo to zrobić, jeśli ktoś włamie się do naszego domu. I pozwolił Eve dokończyć. -Albo gorzej, - głosem tak niskim i mrocznym, niczym wykwalifikowana Gotka. Jenna wystrzeliła na nogi. -W porządku. Jeżeli chcecie spisać tą małą dziewczynkę na straty, na wieczny ból i tortury, robicie dokładnie to, co trzeba. Nie jesteście gotowi na to co się jej przydarzy. Ja tak!
Może to był jakiś rodzaj prawdy; ciężko było powiedzieć. Ale w każdym bądź razie, Claire miała dość pół- prawdy i agresji, szczególnie kiedy jej głowa łomotała tak bardzo. -Po prostu się wynoście, - powiedziała ze znużeniem. – Ona jest naszą odpowiedzialnością. Sami o nią zadbamy. Jeżeli ma rację, spowodowałaś już wystarczająco dużo szkód tutaj. To był moment, w którym Jenna odwróciła się do Claire i skupiła się na niej, porządnie skupiła i Claire zobaczyła coś znajomego w jej zimnych, bladych oczach. To był ten sam odległy wzrok, który widziała czasami u Mirandy… tutaj i gdzieś indziej, w tym samym czasie. -Śnisz o tym, - powiedziała. – To prawda. Widzę… wodę. Dół. Srebrną kratę w kształcie okręgu. Ktoś próbuje się z tobą skontaktować. -Taaaa, taaaa, zachowaj tą 35grę Vegas dla siebie, paniusiu, - powiedział Shane i popchnął ją do przodu, w kierunku drzwi. Angel i Tyler już wychodzili i znajdowali się przed nią. – Jeżeli będziemy potrzebowali fachowej pomocy, wezwiemy 36Pogromców Duchów. Przynamniej mają pasujące uniformy. Ciao. Miranda śledziła ich zatroskanym wzrokiem. -Claire, - powiedziała i złapała ją za ramię. – Claire! Na zewnątrz jest ciemno. -W porządku. Mają vana, - powiedziała. Nie czuła się teraz szczególnie dobroczynna w stosunku do zespołu Po Śmierci. Jeżeli Michael miał rację – i szczerze, tak uważała – w takim razie zainteresowanie Jenny pobudziło zmarłych i sprowadziło siostrę Shane’a, a to było niewybaczalne. -Wszystko będzie z nimi ok. Nie martw się na zapas. -Duchy wiedzą kim jest. Będę podążać za nią, zjadając ją małymi kawałkami. Początkowo tego nie poczuje, ale później zacznie się męczyć i zachoruje, a w tedy będą mogli ją zabić, Claire. Gorzej: mogą stać się wystarczająco silni, by robić inne rzeczy. Niebezpieczne rzeczy. Jest naprawdę silna. -Myślę, że jest tego pełna, - powiedziała Claire, ale teraz jej gniew osłabł odrobinę, przez głowę przemknęło jej to, co powiedziała jej wcześniej. Woda. Dół. Srebrna krata w kształcie koła. To pasowało do jej snu o dziurze pod ziemią i wodzie dookoła jej nóg. Ktoś próbuje się z tobą skontaktować. – Myślę, że ona to tylko zmyśliła, Mir. Posłuchaj, zostań tutaj. Upewnimy się, że odejdą, ok? Miranda wzdrygnęła się. -Nie mogę wyjść tam ponownie. 35
36
Org. Vegas act
Ghostbusters -W 1984 roku w Nowym Jorku ma pojawić się sumeryjski bóg Gozer aby zniszczyć świat. Jego pojawienie poprzedzone jest masowym atakiem wszelkiej maści duchów na Nowy Jork. W tym samym czasie grupa naukowców (Egon Spengler, Raymond "Ray" Stantz i Peter Venkman) postanawia założyć przedsiębiorstwo Pogromcy Duchów.
Nawet tak niedługo po zachodzie słońca, było na zewnątrz bardzo ciemno, ciemniej niż Claire oczekiwała; pomarańczowe pasma nad horyzontem już zbladły, będąc zamalowane fioletem i niebieskim kolorem. Największe i najodważniejsze gwiazdy pojawiły się nad ich głowami, ale nie było jeszcze żadnego księżyca. Van Po Śmierci był zaparkowany na ulicy, dwa domy dalej; prawdopodobnie mieli problemy, żeby znaleźć to miejsce. Claire pamiętała jak widziała ich oglądających mapy. Być może już wtedy szukali domu Glassów. Ugh. A pomyśleć, że uważała Angela w jakiś sposób za czarującego, na samym początku. Teraz, nie chciała go nigdy więcej zobaczyć. Nie było żadnego znaku masy duchów, które wiedziała wcześniej, kiedy byli w domu, co wydawało się dziwne; mogła wyczuć tutaj coś niepokojącego, uczucie z tyłu na swojej szyi, łudzący szept na wietrze. Claire instynktownie, cofnęła się do progu domu i w momencie, kiedy to zrobiła, zobaczyła ponownie wyostrzającą się mgłę. Wszystkie duchy otaczały teraz Jennę, gdy ta zmierzała do vana. Od środka domu duchy były widoczne. Na zewnątrz, w prawdziwym świecie, nie było nic widać. Shane był już na dole schodów, a Claire pospieszyła żeby do niego dołączyć. -Zbyt łatwo chcą odejść, - powiedział. – Nie wydaje ci się, że zbyt szybko dali za wygraną, że karta pamięci została zniszczona.? -A jaki inny wybór mogli mieć? – zapytała. – Michael trzymał ją w ręku i połamał, zanim zdążyli cokolwiek zrobić. -Tak, ale… - Shane kiwnął głową. – Oczekiwałem więcej dramatyzmu od nich. Pracują w telewizji. To jest to, czym zarabiają na życie. -Kamera była wyłączona. -Dla takich ludzi jak oni, kamera nigdy nie jest wyłączona… - Jego oczy nagle się rozszerzyły i rzucił się na przód, wyrywając kamerę z rąk Tylera. Tyler zaparł się, krzycząc na pomoc i nagle była tam plątanina facetów – Angela, Tylera, Shane’a i Michaela, wszyscy uprawiający zapasy, by zabrać sprzęt. Niezbyt zadziwiająco, biorąc pod uwagę zawodników, Michael wygrał i rzucił kamerę do Shane’a. -Chciałeś tego? – zapytał. -Hej, nie możesz tego zrobić! – krzyknął Tyler. – To drogi, profesjonalny sprzęt, facet! Pozwę twój tyłek! Shane podbiegł do schodków i przytrzymał go pod światłem girlandy znajdującej się na ganku. -Cholera z tym, - powiedział. – Michael – ty zdobyłeś kartę pamięci, ale to nadawało bezpośrednio szerokopasmowo. Karta pamięci była tylko planem B. Sfałszowali to w taki sposób, że mogli nagrywać z wyłączoną kontrolką. Michael obszedł dookoła Tylera, którego twarz zrobiła się bardzo blada.
-Gdzie to transmitowało? -Koleś, mylisz się. Taa, jasne, że to jest zdolne do tego, ale nawet nie włączyłem przycisku… -Kłamiesz, - powiedział Michael i złapał go za kołnierz. – Powiedz mi kolejne kłamstwo; no, dalej. -Puść go, - powiedziała Jenna z zimnym, spokojnym i skupionym głosem, po czym wszyscy spojrzeli się na nią. Michael puścił Tylera, ponieważ Jenna trzymała broń. To było coś samoistnie - automatycznego; Claire nie mogła rozpoznać kalibru, ale to nie miało teraz znaczenia. Michael nie bałby się tego, ale dziury w jego ciele i gojenie się ich, byłoby bardzo wkurzające, jeśli nie dużo gorsze, później zostawało jeszcze to, co mieli nagrane z udziałem Mirandy. Więc podniósł swoje ręce do góry i cofnął się. -To nie będzie wyglądało dobrze na kamerze, - powiedział Michael. – Lepiej przemyśl to ponownie. -Ja tylko bronię swoich przyjaciół, przed niebezpiecznymi ludźmi, powiedziała Jenna, - i poza tym, co do magii edytowania, nigdy i tak by nie zobaczyli, że byłam uzbrojona. Teraz, wszyscy ochłońmy, ok.? To nie musi stać się jeszcze bardziej szalone. – Skinęła swoją głową na Tylera. – Weź kamerę i załaduj swój tyłek do vana. Mamy dużo do zredagowania. -Moglibyśmy puścić to na żywo, - zaproponował Angel. -Nie bądź głupi, Angel; nie zmarnujesz takiej rewelacji, na kilka tysięcy ludzi, którzy błąkają się po Internecie. To jest poważne telewizyjne wydarzenie, może nawet na miarę Ga-ze-ty. Będziemy się droczyć tym tygodniami, zanim wypuścimy pojedyncze ujęcie. Tyler! – Podniosła swój głos niczym do trzask bicza i jej małpka od kamery, wgramoliła się po schodach i zabrała Shane’owi kamerę z jego niestawiających oporu dłoni. -Nie masz pojęcia, co tutaj macie. Albo co nadchodzi. Będziecie nas potrzebować, zaufaj mi. Miranda nas potrzebuje. Całe to miasto będzie sławne. Prawdopodobnie zamierzała powiedzieć więcej, ale nigdy nie miała szansy, ponieważ ciemno - ubrany kształt wyszedł z cienia, zza drzew i zanim Claire mogła złapać oddech, postać znokautowała Jennę, przygniatając ją do ziemi. Broń wypadła z jej dłoni, w rzadko rozsianą, zachwaszczoną trawę. Intruz błysną bladą twarzą i czerwonymi oczami, młoda kobieta z ubrudzonymi szkarłatem ustami, a Claire z bijącym sercem zobaczyła, że trzyma swą zdobycz. Nie Jennę, ostatecznie. Ale Angela. Wampir przyłożył mu dłoń do ust, kiedy ten próbował mówić i powiedział,
-A teraz cichutko, piękny. Co by powiedzieli ci wszyscy sąsiedzi, gdybyś zrobił zamieszanie? Tyler wymamrotał coś z przekleństwem i zaczął biec do vana. Dobiegł gdzieś do długości płotu, zanim kolejny wampir zjawił się przed nim. Jason. Brat Eve wyglądał tak samo obłąkanie, jak widziała go ostatnim razem i wzdrygnęła się, gdy zobaczyła jak odwraca się uśmiechając do Tylera, a później do swojej siostry. -Cześć, Eve. Nie piszesz, nie dzwonisz… ale przynajmniej przyniosłaś nam obiad. To miłe. -Nie! – Eve rzuciła się naprzód, by stanąć między nim a Tylerem. – Nie, Jase. Co ty do cholery robisz? Oni nie są stąd! Nie możesz ot tak… -Nienawidzę tego słowa. Nie możesz. Fakty są takie, starsza siostro, że mogę. Mogę zrobić co zechcę. Tak samo jak Margueriete tutaj. I Jerold, jest gdzieś tam z tyłu… Pomachaj do mojej fajnej siostry, Jerold.- Claire odwróciła się. Na stromym dachu siedział wampir, wpatrujący się ze znanym uśmiechem. Zamachał. – Widzisz, mamy teraz przywileje. Możemy iść zapolować, jeśli naprawdę chcemy. Więc jeśli nie chcesz być w menu, zabierz swój tyłek, idź do domu i zatrzaśnij za sobą drzwi. Cholera, kłóciłaś się z tymi idiotami. Co ci zależy? -Ja… - Eve naprawdę nie miała na to odpowiedzi. – Nie chodzi o nich. Nie chcę widzieć cię… będąc takim. Boże, Jason. Czy tak już będzie? Nie byłeś wystarczająco zły do tej pory? -Nie, - powiedział racjonalnie. – Nigdy nie byłem wystarczająco zły, by trzymać złe rzeczy z dala od przydarzania się mi. Do teraz. – Zaczekał. Eve nie poruszyła się. – W takim razie, w porządku. Będę miły tym razem. Możemy podzielić się tylko tym jednym. Resztę możecie sobie zatrzymać. – Pstryknął swoimi palcami i Marguerite, która trzymała Angela, skinęła głową. Podniosła go w swoich ramionach – niemalże o stopę wyżej, ponieważ mężczyzna był większy, wyższy i spanikowany – i zanim którekolwiek z nich mogło wciągnąć oddech, ona po prostu… zmyła się. Michael zaczął biec za nią, ale zrobił krótki dystans, zanim Jerold zeskoczył z dachu i stanął na jego drodze. W jednej ręce, na której miał rękawiczkę, trzymał szklaną butelkę, która mieniła się srebrem. -Nauczyliśmy się tego od ciebie, - powiedział Jerold. – Zacząłeś walczyć ze swoim własnym gatunkiem, a my zamierzamy ten atak odeprzeć. Czy lubisz wystarczająco tego obcego, żeby spłonąć dla niego, Michael? -Nie! – Eve spojrzała błagalnie na swojego brata – który, czy to jej się podobało, czy nie, najwyraźniej miał władzę. – Nie, dalej, proszę – Jason nie rób tego. Nie krzywdź go.
-Jeśli zejdzie z drogi, nic mu się nie stanie, - powiedział Jason. – To samo tyczy się ciebie i Claire i Shane’a; zostawię was w spokoju. Ale to jest nasz dzień, tutaj. Nasz dzień. I słońce nie wzejdzie ponownie, by nam to popsuć. Gdzieś w ciemnościach, słychać było bolesny płacz. Angela. Claire desperacko próbowała wymyśleć co mogłaby zrobić, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Mieli bronie, ale Michael był odcięty; Shane miał tylko kołki i mimo tego, że Eve miała łuk, nie wydawała się skłonna by użyć go na własnym bracie. Muszę coś zrobić, pomyślała Claire. Cokolwiek, muszę go uratować. -Jason, jeśli go puścisz, myślę, że mogłabym zawrzeć z tobą w jakimś rodzaju, umowę, - powiedziała, mówiąc tak szybko jak tylko mogła. Nie wiedziała nawet co mówiła. – Spójrz, pozwolę ci nawet się ugryźć – mała kwarta, za faceta, którego właśnie wziąłeś. No, dalej, to dobra umowa. Możemy sporządzić to na papierze w Common Grounds, możemy napisać pismo i… -Zamknij się, - powiedział Jason uśmiechając się. – Nie chcę nędznej kwarty, kiedy idę na piwo z kumplami. Chcę zapolować. Guziczek, jeśli nie chcesz grać króliczka, mała dziewczynko. Zamknęła swoje oczy i próbowała wymyśleć co może zrobić. Były tam trzy wampiry i mimo, że ona i jej przyjaciele mieli nad nimi przewagę liczbową, to byłaby ciężka walka i prawdopodobnie jedno z nich byłoby ciężko zranione, może nawet zabite. Nigdy wcześniej nienawidziła tak matmy, w swoim życiu. Shane otoczył ją ramieniem. -Nie rób tego, - powiedział cicho. – Nie możesz, Claire. Nie możesz wszystkich uratować. I o Boże, miał rację; miał rację i tego też nienawidziła. -W porządku, - powiedziała. – Eve… wezwij policję. Pośpiesz się. Eve skinęła głową i pobiegła do domu. Jason zaśmiał się głośno. -Dobry wybór, - powiedział. – I dobra kalkulacja, ale gliny nas nie złapią, wiesz to. Oni wiedzą lepiej, niż na to wyglądają. Dobrze się z wami robi interesy, ludzie. – Dotknął swoim palcem do czoła ironicznie salutując. – Do zobaczenia później. -Zaczekaj! – wypaplała Jenna. – Czekaj, co z Angelem, co… -Śliczna pani naprawdę nic nie łapie, czyż nie? – powiedział Jason. – Wytłumacz jej to. Ja umieram z głodu. A później on i Jerold po prostu… zniknęli. Niczym dym na wietrze. I Angel przestał płakać, wszystko jedno czy przez to, że był zakneblowany, czy martwy, Claire nie mogła powiedzieć i nie chciała sobie tego wyobrażać. Całe jej ciało bolało z wysiłku i chciało jej się wymiotować. Co ja dopiero zrobiłam? Nic. Prawdopodobnie uratowała życie, jednemu ze swoich przyjaciół. Kosztem życia Angela.
Kiedy próbowała zrobić krok, zatoczyła się i prawie upadła. Shane złapał ją i podniósł. -Hej, - powiedział. – Hej, wszystko w porządku. Gliny zajmą się tą sprawą. – Claire wiedziała, że nie wierzył w to ani trochę bardziej niż ona. Gliny nie zajmą się to sprawą; nie będą śmieli, dopóki Amelie albo Olivier nie zabronią im polować. Ostatecznie, Jason – jak i Michael – mieli przywileje. I Angel teoretycznie zginął na uczciwych warunkach tej gry… bezOchrony, obcy. Mimo to, to oznaczało, że trzeba będzie zatrzeć ślady, to jest zrobić coś z Jenną i Tylerem. Albo ich wspomnienia zostaną zmienione, by wyjaśnić zaginięcie Angela lub jego śmierć, albo spotka ich ten sam los. Dziesięć minut temu wyrzucałaś ich z domu, przypomniała sobie. Zamierzali iść i opublikować materiał o Mirandzie. O Morganville. -Sprawdź vana, - powiedział Shane. – Zobacz, czy Tyler mówił prawdę. Czy nadawali to nagranie na serwer w vanie… -Zajmę się tym, - powiedział i pobiegł do pojazdu. Nie był zamknięty – ufni ludzie – i wślizgnął się drzwiami towarowymi do środka. -Hej! – warknął Tyler ze swojego oszałamiającego transu i kolory napłynęły do jego twarzy. – Hej, wynoś się stąd – to delikatny sprzęt! – Wsiadł do vana, a Michael przerwał poszukiwania i zatrzymał go niczym innym, jak swoim wzrokiem. To, co prawda, nie zatrzymało Tylera od mówienia. -Mamy swoje prawa, wiesz. Jeśli dotkniesz czegoś tutaj, to pozwę wasze tyłki!– To było oczywiście coś, co mógł wykorzystać, coś realnego i pocieszającego w świecie, który pijanie się na niego zwalił. Musiał wiedzieć, że Miranda jest prawdziwa, ale to była najmniej częściowa strefa jego komfortu, albo nie robiłby widowiska Po Śmierci. Ale będąc prześladowanym i błagającym wampiry – nawet jeśli nikt nie mówił, że to były wampiry – to było zupełnie coś innego. I było w jego oczach gorączkowo, jasne światło, które nie tyle odbijało strach, jak gniew. -Wyluzuj, - powiedział Michael. – Zaczekaj. – Wyciągnął swoją rękę, dłonią do Tylera, by ostrzec go, jeśli dalej zamierza rzucać się do niego, ale Tyler tylko przemierzał, patrząc za Michaelem, na vana. A później na Shane’a, który wyszedł z niego jakąś połowę minuty później. -Nagranie jest na serwerze, Mike. Co chcesz, żebym zrobił? Tym razem, kiedy Michael skupił swoją uwagę na Tylerze, nie bawił się z nim. Czerwień kłębiła się w jego tęczówkach, a Claire poczuła wysiłek wychodzący z niego – co to było, nie mogła powiedzieć, ale było silne. -Czy to jedyna kopia, która została? – zapytał Tylera. Nawet jego głos, w jakiś sposób, brzmiał inaczej. Mniej ludzko.
-Tak, - powiedział Tyler i mrugnął. – Mam na myśli, nie! Wrzuciłem to już do Internetu… -Tjaa, to kłamstwo. – Michael odpowiedział wzrokiem do Shane’a i kiwnął głową. – To jedyna kopia. Wyczyść to. -Nie! – Płacz Tylera był pełen furii i wręcz męczący, ale również nie próbował postawić się Michaelowi. Musiał czuć, jak niebezpieczna mogłaby być tego próba. Jenna nawet nie protestowała. Osunęła się na ziemię, siedząc ze skrzyżowanymi nogami i złapała się rękoma za głowę. -On nie wierzył, - powiedziała. – Angel, nigdy tak naprawdę nie wierzył. Boże. Nie powinnam była go w to wplątywać. Powinnam była go zmusić, żeby wrócił do domu… - Brzmiała na zmęczoną, a Claire przeszedł dreszcz i przypomniała sobie, co powiedziała Miranda. Dookoła niej, niewidzialne tutaj - w normalnym świecie, poza domem Glassów - duchy otaczały Jennę, odłamując kawałki niej, w jakiś dziwny, metapsychiczny sposób i pożywiając się jej smakowitą siłą, którą przywiozła do miasta. Sprawiając, że są silniejsi. Cisza. Intensywna cisza, przerwana odległym, wściekłym szczekaniem psa. -Chodź, - powiedział Michael i wziął Tylera za ramię. – Wejdź do środka. Claire podeszła do Jenny i zaoferowała jej dłoń. Kobieta spojrzała na nią, a potem skinęła głową i podniosła się. -To jest szalone, – powiedziała do niej Jenna. -Wiem to, - powiedziała. –Wejdź do środka. Zatrzymała się na progu, patrząc jak Shane wbiegł, by dołączyć do nich. Nic nie wynurzało się z zamglonych ciemności, by mu zagrażać… tym razem. Gdy znajdował się już w środku, zamknęła drzwi i zatrzasnęła wszystkie zamki, zajęło jej to chwilę, gdy oparła swoją głowę o drewno. Przepraszam, powiedziała do Angela, który zniknął. I na swój sposób, był czarujący. Chciałabym… Ale nawet nie wiedziała, jak dokończyć swoją myśl.
MYRNIN Uznałem, że sztuczka z robieniem niemożliwego, to po prostu nigdy nie rozczulać się nad przeszłością, tylko myśleć o tym, co ma się w danej chwili w zasięgu ręki. Rób rzecz, którą masz przed sobą. Później następną. A później jeszcze kolejną. W takich warunkach mężczyźni budowali piramidy, albo wspinali się po pasmach górskich lub latali rakietami na księżyc. To właśnie dzięki temu ryłem, cal po bolesnym calu, wnęki na moje ręce i nogi, w kamiennej ścianie mojego lochu. Nie patrzyłem w górę; nie patrzyłem w dół. Patrzyłem tylko na zadanie przede mną i ignorowałem ból, tak samo jak wszelakie efekty uboczne. Z pewnością miałem w tym wiele praktyki. Z wystarczającą koncentracją, ataki paniki wyblakły, uciekając jak paplanina, gdzieś na dno mojej świadomości, niczym szybko- pędząca rzeka, która stała się hałasem w tle i nie czułem potrzeby, żeby zwracać na to swojej uwagi. W taki sposób, był to komfortowy rodzaj rozproszenia. To trochę tak, jakbym nie był sam, nawet jeśli moim jedynym rzeczywistym towarzyszem była moja własna, potwornie pokręcona, krzycząca wyobraźnia. Właśnie odkryłem, jak wysoko zaszedłem, moją ciężką pracą, kiedy zgubiłem moją koncentrację, ale to nie była moja wina. Byłem wybitnie skupiony, gdy nagle poczułem w środku mojej wyobraźni zimne, lodowate palce przeczesujące moje myśli i… echm. Kiedy ktoś ma skłonności do tego, żeby go łatwo rozproszyć, dzieje się coś takiego… Moje palce ześlizgnęły się, a później moje nagie palce u stóp i kiedy spadałem – licząc 37stopy, w mojej drodze na dół, o mój Boże, niemalże dokończyłem ich dziesięć. – zobaczyłem twarz Claire. Tylko jej przebłysk. Była blada i zmartwiona. I kolejną twarz, kobiety, z blado- złotymi włosami i jasnymi oczami. Nie była to Amelie, ale w jakiś sposób była do niej podobiena… To był ktoś, kogo nie znałem. Jakiś człowiek. Wybitnie podobny, człowiek, którego mentalne odciski palców, czyściły moją pamięć. Jasnowidz, prawdziwy, jak ta dziewczynka, Miranda – ktoś, kto mógł widzieć przyszłość, ale nie tylko to; ktoś kto mógł dosięgnąć i dotknąć mentalności innych. Wątpiłem, czy to doświadczenie 37
Stopa (org. Foot) – dawna jednostka miary nawiązująca do przeciętnej długości stopy ludzkiej. W różnych krajach miała inną długość. Zmieniała się także na przestrzeni wieków. Obecnie przez stopę najczęściej rozumie się stopę angielską (foot) = 30,480 cm, czyli 1 m = 3,280840 stóp. (przyp. Tłum.) (źr. Wikipedia.pl)
sprawiało jej przyjemność, bardziej niż mi, ale byłem przekonany, że przez nią, Claire powiedziała coś o mnie. Przyjdź po mnie, błagałem ją ponownie, w momencie, gdy nagle skończyłem w lodowato- zimnej wodzie i na nawet zimniejszym kamieniu pod nią. Połamane kości, oczywiście. Zostałem tam, zagłuszony niezręcznym dyskomfortem, na samym dnie piekła, dopóki nie skupiłem się wystarczająco i nie zebrałem siły, by się uleczyć i rozważyć ponowne wspinanie się. Claire, pomyślałem. Przyjdź po mnie. Proszę. Ze względu na wątpliwości, które nasunęły się do mojej głowy, że dziesięć stóp, to był dopiero początek, miałem przed sobą jeszcze bardzo, bardzo, ale to bardzo długą drogę do pokonania… a głód już deptał mi po piętach. Wkrótce, jasność umysłu i skupienie, które pozwoliły mi osiągnąć tak wiele, będą zagłuszone. I stanie się to niemożliwe. Nie dasz sobie rady, zadeklarowała jakaś zimna, logiczna część mnie, która w ogóle mi nie pomagała. Chciałem odciąć tą część mojego mózgu i zostawić ją dryfującą na wodzie, ale być może nie byłaby to zbyt rozsądna reakcja. Więc zamknąłem logiczną część siebie w więzieniu zrobionym z mentalnych prętów i skupiłem się na kolejnej rzeczy przed moim nosem - zacząłem się wspinać.
CLAIRE Policja zebrała zeznania, brzmiąc profesjonalnie i sceptycznie na myśl, że młody, silny mężczyzna mógłby zaginąć, na oczach wszystkich jego przyjaciół. Ponieważ to nigdy się tutaj nie zdarzyło, pomyślała cynicznie Claire, ale wiedziała że mieli w tym rację, że było to problematyczne… Wampiry polują na przybłędy, pojedyncze jednostki; a nie rzucają się na stada. To nie było mądre, a oni zawsze uważali, żeby nie wplątywać obcych, którzy mogli łatwo zaginąć. Angel był najbardziej znaną sylwetką odwiedzającego, jakiego Morganville kiedykolwiek miało, jeżeli nie licząc przejeżdżającego przez miasto gubernatora, z lśniącymi włosami, ta sytuacja miała miejsce dwa lata temu. Facet nie zatrzymał się nawet by zatankować, po prostu czmychnął przez miasto niczym trąba powietrzna z podmuchem piasku, w swoich lśniących
samochodach, ale ponoć zsunął szybę w samochodzie na czerwonym świetle i pomachał ludziom, których tak naprawdę nic to nie obchodziło. Uśmiercenie Angela, można porównać do tego, jak gdyby wampiry zatrzymały karawan gubernatora, wyrwali drzwi do jego sedana i wyciągnęli go w środku białego dnia, na oczach przechodniów. Wszyscy zostali oficjalnie przesłuchani – Eve, Michael, Shane, Claire, Jenna i Tyler. Miranda mądrze została w środku. Historia Tylera przekształciła się w atak gangu młodych nastolatków, którzy mają skłonności do kradzieży rzeczy z jego vana – uzbrojonych nastolatków – a Jenna po prostu powiedziała, że nie widziała za dużo, poza tym, że uprowadzili Angela i wzięli go ze sobą. Shane zapytał wprost Eve, zanim usłyszał pierwsze koguty i zanim światła zatrzymały się przed ich domem. -Chcesz, żebyśmy donieśli na twojego brata, czy nie? To twój wybór, Eve. Osobiście, uważam, że ten mały potwór nie potrzebuje żadnych kolejnych złamań, ale… -Tak, - przerwała mu. – Zróbcie to. Zamierzam powiedzieć im całą prawdę. Tak więc cała czwórka mieszkańców domu Glassów, zidentyfikowała Jasona po imieniu, jak również dwójkę wampirów, która mu towarzyszyła; Claire z pewnością poczuła pewien rodzaj gorzkiego uprawomocnienia robiąc to. Ufała Jasonowi, przez jakiś czas, ale teraz wymknął się totalnie spod kontroli i musiał zostać powstrzymany. Nawet Eve to przyznawała. Policja zajęła się tym i pojechała w swoją stronę; nikt nie wydawał się mieć uczucia, że traktują to jako naglącą sprawę. Tyler i Jenna usiedli obok siebie na frontowych schodach, najwyraźniej odrętwiali i niepewni co mają robić dalej, więc Claire zaprosiła ich do środka, zaoferowała kawę i – po konsultacji z resztą – pościeliła Jennie sofę w pokoju gościnnym na dole, a Tylerowi w salonie. Nikt nie spadł dobrze, a kiedy Claire zeszła na dół przed świtem, żeby zrobić kawę, zobaczyła, że ich goście siedzą razem przy stole w jadalni, trzymając się za ręce. Claire zatrzymała się na schodach, obserwując ich. To był dziwaczny rodzaj sceny i było w tym zdecydowanie coś nadzwyczajnego. Przez chwilę, Claire nie mogła zrozumieć tego, co mówi Jenna, ale później, z chłodem, zrozumiała. -…zamknij, - powiedziała Jenna z dystansu, odurzonym głosem. – Nie mogę go tutaj zobaczyć; nadchodzi… Tylko chwilkę… Ciężko jest mu się przedostać przez bariery w tym miejscu… Claire ostrożnie zniżała się krok, po kroku. Pokój był ciemny, nie licząc lekko jarzących się świeczek na ich stole jadalnym oraz złowieszczego nastroju oświetlenia. Co robicie? To stało się oczywiste chwilę później, w momencie gdy blada, nierealna twarz Angela, przedryfowała przez ściany.
Tyler zesztywniał na swoim krześle, ale Jenna wyciągnęła do niego rękę i kazała mu z powrotem usiąść. Angel krążył dookoła, świecąc strasznym, przyciemnionym światłem fluorescencyjnym. Wyglądał na zagubionego i zakłopotanego. Nogi Claire zdrętwiały. Usiadła szybko na schodach, przyglądając się, z rozchylonymi ustami i łapczywie chapiąc powietrze. Co tu się do cholery dzieje?Angel był najwyraźniej, ehm, martwy – żadnych wątpliwości, co do tego; nie musisz być takim rodzajem gospodarza, który przekracza granice. Wokół jego gardła była ciemna smuga i Claire widząc to skrzywiła się. Nie ma wątpliwości, że to był dowód na to, co Jason mu zrobił. Albo jego znajomi. Jakkolwiek ciało Angela ożyło, lub też nie, był kolejną ofiarą narastającego wampirzego problemu Morganville. I Jenna – Jenna była w stanie go wezwać, a nawet przepchnęła go przez swojego rodzaju bariery ochronne domu. Puściła ręce Tylera, a Claire oczekiwała, że duch- Angel rozpłynie się, ale tak się nie stało, dryfował bliżej i bliżej Jenny, jak gdyby grawitacja go do niej przyciągała. -Angel, - powiedziała, - tak mi przykro. Tak mi przykro… Claire zdała sobie sprawę, że zaczęła sięgać do ducha i pamiętała, co całkowicie przestraszyło Mirandę. -Zaczekaj! – wypaplała i zeszła na dół po schodach. – Zaczekaj, nie rób tego. Nie dotykaj go. Ale było już za późno. Jenna już to zrobiła i kiedy ich ręce połączyły się, Angel przybrał formę, wagę, nawet odrobinę koloru – wyglądał niemalże prawdziwie. A Jenna ugięła się i upadła na krzesło, wyraźnie wycieńczona. -To prawda, - powiedział Angel. Jego głos brzmiał, jakby pochodził z dna głębokiej studni. – To prawda, co mówiłaś. Tutaj jest tak wiele duchów, Jenna. Tak zagubionych. Tak złych. -Tak mi przykro, że nie mogliśmy ci pomóc, - wyszeptała Jenna. -Wiem. – Uwzględnił w tym Tylera, spojrzeniem spod kąta, a młody mężczyzna skrzywił się. Prawdopodobnie miał nadzieję, że będzie kompletnie zignorowany. Kiedy duch-Angel przekierował swoje spojrzenie z niego na Claire, wiedziała jak czuł się Tyler. Było coś, naprawdę, szczerze przerażającego w jego pustym spojrzeniu. -A ty, - powiedział Angel do Claire. – To też nie jest twoja wina. Wiem, że obwiniasz o to siebie. Claire zadrżała. Powietrze w pokoju było lodowato – zimne, jakby duch Angela czerpał energię ze świata go otaczającego. -Przepraszam, że cię straciliśmy. -Angel nie jest stracony, - powiedziała Jenna. – Mam go. Może nam pomóc.
-Nie uważam…- Claire wzięła głęboki oddech i poczuła się, jakby oddychała w zimę. – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Jenna. Wiesz co powiedziała Miranda… -Mirandy tu nie ma, a ja zdecydowanie nie zamierzam opuścić mojego przyjaciela. -Powinnaś, - powiedział delikatny głos zza drzwi kuchennych i Claire odwróciła się, by zobaczyć stojącą w nich Mirandę z kubkiem w ręku, który zawzięcie dymił w chłodzie. – Musisz pozwolić mu odejść. Im dłużej tu zostanie, tym bardziej zgłodnieje. A po jakimś czasie, nie będzie już dłużej twoim przyjacielem, Jenna. Tak samo jak twoja siostra. -Nie rozmawiaj o niej! -Musisz pozwolić mu odejść, - powiedziała Miranda. Podeszła do stołu i postawiła na nim swój kubek – zawartość po zapachu wyglądała na gorącą czekoladę – i wzięła głęboki wdech. -Mogę pokazać ci, jak sprawić by odszedł tam, gdzie powinien. Oczy Jenny rozszerzyły się, a później zwęziły. -Skąd mogę wiedzieć, że możesz to zrobić? -Ponieważ byłam tam i wróciłam. On jest zmieszany i przestraszony. Mogę go tam zaprowadzić, jeśli mi pozwolisz. Ale mogę to zrobić jedynie o poranku. Miranda spojrzała za okno. W dalszym ciągu było ciemno, ale od wschodu widać było mocną poświatę. – I mogę to zrobić jedynie wtedy, kiedy będzie chciał ze mną iść. Im bardziej sprawiasz, że chce tu zostać, z tobą, tym cięższe to jest. Musisz w tej chwili puścić jego dłoń. Jenna boczyła się, ale ostatecznie wyswobodziła swoją rękę z uścisku Angela, a on prawie natychmiast zaczął tracić kolor i substancję, przybierając niewyraźną, mglistą postać ducha, ledwo trzymając się kupy. Zmiana, z całym tym oczywistym bólem i horrorem na twarzy Angela, była tak alarmująca, że Jenna natychmiastowo spróbowała sięgnąć do niego ponownie. Miranda wytrąciła jej dłoń, z dala od niego. -Nie, - powiedziała. – Nie możesz. Rozumiesz? Po prostu nie możesz. Wszystko z nim w porządku. To co czuje, to… Nie jest taki ból, jaki ty doświadczasz. To jest pogmatwaney. Zabiorę go ze sobą, kiedy wzejdzie słońce. To będzie najlepsze wyjście. -Mir? – powiedziała delikatnie Claire. – Czy to jest… czy to jest dobre, żebyś to robiła? Czy to nie jest niebezpieczne? Dziewczyna westchnęła i wzruszyła odrobinę ramionami. -To jest ciężkie, - powiedziała. – Ale nie jestem jeszcze w stanie by odejść, więc mogę wrócić. Nie każdy ma taki przywilej. I nie za każdym razem. Pamiętasz, czyż nie? To uczucie? Claire pamiętała, chociaż żarliwie próbowała zapomnieć… Umarła tutaj, szybko, w domu Glassów i miało się to uczucie w momencie, gdy ochrona
domu po prostu runęła, przez co czuła się, jakby utknęła gdzieś, wrzucona w środek chaosu. I może mogło się to skończyć całkiem dobrze, ale było to naprawdę przerażające. Skinęła głową. -Mogę to zrobić, - powiedziała cicho Miranda. – Po prostu tego nie lubię. Dlatego oni wszyscy mnie wcześniej śledzili. Ponieważ wiedzą, że mogę pomóc. Ja tylko… ja tylko nie chcę odejść. -Możesz z nimi rozmawiać? – zapytała Claire. -Ja mogę, - powiedziała Jenna, na co Miranda skinęła głową. – Myślę, że obie możemy. -Myślałam sobie… - Naprawdę się nad tym zawahała, ponieważ wydawało się to bardzo samolubne by mieć teraz osobistą prośbę, biorąc pod uwagę, czego się przed chwilą dowiedziała. – Myślałam sobie, że może jeżeli jest to oczywiście możliwe, może mogłabyś ich zapytać by znaleźli kogoś dla mnie? -Kogo? -Myrnina. – powiedziała. – Jenna, miałaś wcześniej o nim wizję. Uważam, że jest przetrzymywany gdzieś, wbrew swojej woli. Muszę mu pomóc, ale potrzebuję jakiegoś pomysłu, gdzie mogę go szukać. Czy mogłabyś mi pomóc? Czy oni mogliby pomóc mi wymyśleć, gdzie on jest? – Próbowała, żeby jej głos nie brzmiał, aż tak desperacko, ale prawdopodobnie bardzo jej się to nie udało. – Proszę? -To jest zbyt niebezpieczne dla niej, - powiedziała Miranda i skinęła ku Jennie. – Nie powinna już więcej próbować z nimi rozmawiać. Ja to zrobię. Kiedy tylko ona przestanie sprawiać, żeby się nie ekscytowali, powinnam być w stanie wyjść i ich zobaczyć… - Spojrzała nagle w okno, naprzeciw niej. – Słońce wschodzi. Angel ja musimy już iść. Przepraszam. Miranda podeszła do Angela i wzięła go za rękę, a on wydał z siebie westchnienie głębokiej ulgi, że nie był już w tym osamotniony. Oboje zaczęli blednąć. Tyler, który siedział w ciszy, bezgłośny w osłupieniu przez ten cały czas, teraz odskoczył ze swojego krzesła, sprawiając, że niemalże wyleciało w górę; Jenna również wygramoliła się, kiedy Miranda odrzuciła swoją głowę, zamknęła oczy i jej bardzo prawdziwe ciało, zaczęło po prostu… rozpuszczać się, razem z Angelem. A później oboje zniknęli. Claire przełknęła z powrotem instynktownie swój strach i powiedziała: -Mir? Jesteś tu jeszcze? – Poczuła chłodne drganie przechodzące koło niej i zrozumiała, że to oznaczało tak. – Wszystko w porządku. Jeszcze tu jest; po prostu nie możemy jej teraz zobaczyć. Myślę, że zaprowadzi Angela tam, gdzie powinien pójść. Tyler wyglądał, jakby miał się za chwilę rozpłakać. -Kim wy jesteście, ludzie?
Ale Jenna w ogóle tak nie wyglądała. Zdawała się być… skupiona. W jej oczach błyskały iskierki, a jej ramiona wróciły na miejsce i wyrównały się. -To właśnie dlatego zostałam tu doprowadzona, - powiedziała. – To jest to, do czego zostałam stworzona. By poznać tą dziewczynkę. I pomóc jej. -Tak? – Wystrzelił Tyler. – A co ze mną, Jenna? Co ja dokładnie powinienem zrobić? Jak mam teraz wrócić i prowadzić normalne życie? Jezu, to była tylko praca, głupia praca. Nigdy w to tak naprawdę nie wierzyłem, nie tak jak ty… A teraz najwyraźniej było inaczej. I nie podobało mu się to. Pociągnął swoje rozbałaganione włosy, jak gdyby chciał je wyrwać, po czym trzepnął twarzą w stół, całkowicie zużyty. -Nie będę mógł nigdy stąd wyjechać, czyż nie? – Jego przytłumiony głos, załamał się i brzmiał niemalże tak zmorowato, jak Angela. – Cholera. Miałem bilety na sezon Red Sox’ów. Dobre miejsca. Claire usłyszała za sobą kroki i pojawiła się Eve, głośno tupiąc po schodach swoimi Doc Martensami. Zatrzymała się ziewając. Było coś dziwnego z jej włosami – wyglądały jak grzebień kakadu. Prawdopodobnie niecelowo. W dalszym ciągu miała na sobie uroczą parę spodni od piżamy i ogromny t-shirt z koncertu White Stripes, do tego nie nałożyła sobie jeszcze make- up’u. -Coś mnie ominęło? – zapytała. -Lepiej usiądź, - powiedziała Claire. – ja lepiej zrobię kawę. *** Policja w końcu zadzwoniła po śniadaniu – jeśli śniadaniem można było nazwać 38Pop- tarty - i po przedyskutowaniu sytuacji, czy byłby to dobry pomysł, gdyby znokautowali w głowę Jennę i Tylera i zamknęli ich w pokoju, dopóki nie zdecydowaliby co z nimi zrobić, co było oczywiście pomysłem Shane’a. Claire połowicznie oczekiwała, że gliny będą chciały przetrzymać dwójkę członków ekipy Po Śmierci, ale nie, chcieli, żeby to Eve przyszła na komendę. Tylko Eve, co było dobre, ponieważ Claire planowała udać się na zajęcia; nie mogła się doczekać rozmowy z Mirandą, chciała dowiedzieć się, czy jej kontakty z duchami, mogłyby pomóc odnaleźć Myrnina, ale snucie się po domu i poszukiwanie odpowiedzi na nie, nie pomogłoby w jej zdobyciu. Jak również olanie zajęć na uczelni. -Mam za pięć minut występ w Common Griunds, - powiedział Michael, przesuwając się z miejsca na miejsce i co chwilę sprawdzając swój zegarek. Eve siedziała przy swojej toaletce, nakładając eyeliner. 38
Pop-Tarts – prostokątne, wypiekane tosty, produkowane przez Kellogg Company. Sprzedawane w USA, Kanadzie, a także Wielkiej Brytanii i Irlandii. (źr. Wikipedia.pl)
-I? – zapytała. Claire była zafascynowana oglądaniem jej; miała tyle koncentracji i precyzji, że było to niesamowite. Claire nie radziła sobie zbyt dobrze z eyelinerem. To wymagało umiejętności. -I muszę się ruszać, - powiedział. – A ty idziesz? -Kochanie, prawdziwe piękno, nie może być pośpieszane. – Eve zmieniła swoją maskarę. – Leć już. Dam sobie radę. -Nie sama, - powiedział Michael. – Nowe zasady. Nikt nie wychodzi sam. Nawet Shane. -Ojej, Nadopiekuńczy Tatusiu, prawdopodobnie powinieneś powiedzieć mu to, zanim wyszedł dzisiejszego ranka. -Gdzie poszedł? -Rozmowa o pracę – nie powiedział mi w jakiej sprawie, więc być może było to coś krępującego, jak aranżacja kwiatami, albo męski striptiz, - powiedziała Eve. – Spokojnie; będzie ok. I tak w ogóle, mogę prowadzić. Samochód Śmierci w końcu jest ponownie gotowy do drogi. – Miała na myśli swój zwyczajny karawan, który przeszedł tak wiele napraw i wymian, że ponownie był niemalże nowiutkim pojazdem. – Poza tym, idę zobaczyć gliny, a nie polować na wampy w ciemnych alejkach. Mam wystarczająco dużo wampirów, których potrzebuję. – Posłała mu buziaka. Michael pochylił się i pocałował ją w czubek głowy – teraz kiedy jej włosy były okiełznane ponownie, nie w tak niebezpieczną propozycję – i powiedział: -Bądź ostrożna. -Zawsze jestem. Wybiegł w pośpiechu, niosąc obie akustyczną i elektryczną gitarę. Eve uśmiechnęła się spokojnie i umalowała ostrożnie maskarą swoje drugie oko, nawet z kreseczkami. -Możesz mnie podrzucić? –zapytała Claire. – Mam zajęcia. I co tak w ogóle zamierzamy zrobić z naszymi gośćmi? -Nic,- powiedziała Eve. – To nie nasza sprawa. -Ale… co jeśli Jenna zdecyduje opublikować materiał? Albo Tyler? Wiedzą zbyt dużo, zdecydowanie za dużo. -Nie mają teraz żadnego dowodu. I to właśnie zamierzam powiedzieć policji, powiedziała Eve. – To nie jest już problem domu Glassów. To problem Morganville i musi być oficjalnie rozwiązany. Cholera, Jason jest tym, który to rozkręcił, nie my. To w dalszym ciągu było złe; Claire bała się oficjalnego rozwiązania Morganville, że będzie ono zawierało o dwa ciała więcej w wypadku samochodowym, koniec historii Po Śmierci. Ale musiała przyznać, że nie widziała innego wyjścia bez powiedzenia o tym policji, albo Olivierowi, albo Amelie. Sprawy zaszły za daleko i musiała przyznać, że ponosiła odpowiedzialność za oszałamiającą śmierć Angela. Miała dokuczliwe
wrażenie, że mogła coś zrobić, by to powstrzymać, jednak praktycznie mówiąc – wiedziała, że nie potrafi tego zrobić. To był poplątany bałagan i zajmie to wiele czasu, by go z powrotem posortować, ale jedna rzecz była pewna: nie mogli pozwolić sobie na to, by Jasonowi uszło to płazem. I tak był już niebezpieczny. Jeśli myślał, że ma wolną rękę, kto mógł przewidzieć, co się może stać? Właściwie, Claire wiedziała; wiedziała, że ewentualnie, przyszedłby po Eve. I nie było nawet mowy, żeby mu na to pozwoliła. Eve wyglądała olśniewająco, w każdym Eve’owym calu; złagodziła ubrania o tematyce czaszek, ale założyła kombinację gotyckich kolorów składających się z czarnego, czarnego i tonu pasującego do czarnego. Jej biżuteria pozostawała kanciasta, a makijaż był podobny do tych widywanych w reklamach mody i filmach o tematyce science fiction. Założyła przylegające, robocze buty, ale mimo to Claire musiała przyznać, że pasowały jej. Samochód Śmierci błyszczał i ponownie wyglądał jak nowy, Eve dodała figurkę Mrocznego Żniwiarza wraz z kosą na deskę rozdzielczą, a jego czerwone oczy błyszczały na czerwono, kiedy poruszał głową. Przehandlowała również kilka rzeczy, na dające kopa radio, które podkręciła do dwunastu i pół w dziesięciostopniowej skali, żeby lepiej reklamować Florence and The Machine w mieście, pomyślała Claire, które najprawdopodobniej nie słyszało nigdy o tym zespole. Muzyka była zbyt głośna, by rozmawiać i to było w porządku; Claire i tak była zbyt zamyślona. Nie spała za dobrze i była coraz bardziej zatroskana o Myrnina. Dla kontrastu, ten dzień, był typowo upalny – jak to w Teksasie – niska wilgotność i wysokie ryzyko poparzenia słonecznego. Uchyliła okno, by wpuścić do samochodu odrobinę suchego powietrza, zupełnie takim jakim było. Głowy odwracały się, gdy ich karawan mknął ulicami. Niektórzy, głównie starsi ludzie, oczywiście, byli zdegustowani hałasem; a część wyglądała obojętnie, dopóki nie zobaczyli karawanu. Był łatwo rozpoznawalny jako samochód Eve; nikt więcej w Morganville, nie licząc Domu Pogrzebowego Odkupienia, nie posiadał czegoś nawet mgliście podobnego do tego, szczególnie nie ze Śmiercią jako ornamentu. Nagle Claire zdenerwowała się i sięgnęła, by przyciszyć muzykę. -Co? – zapytała Eve. Była w zadziwiająco dobrym humorze, biorąc pod uwagę wydarzenia z poprzedniej nocy i morderczych zapędów jej brata, ale później, Claire wyobraziła sobie z ulgą, że rozmowa o czymś pozytywnym, mogłaby być miłą odmianą, w stosunku, do przeżyć związanych z jej wampirzym bratem. -No dalej, tylko nie to emo. -Nie, to jest spoko. Ja tylko… - Claire nie potrafiła wytłumaczyć co ją niepokoiło, naprawdę, pomimo tego, że zdecydowanie miała dziwne uczucie.
Może to było przez te wszystkie ulotki, które widzieli i sam fakt, że ich główne okno w dalszym ciągu było roztrzaskane i wzmocnione dyktą. Ale zdecydowanie czuła, że było to osobiste i te oślepiające spojrzenia, którymi byli ostatnio obdarzani. Samochód minął Common Grounds i krótkim spojrzeniem przez frontowe okno, zobaczyła Michaela ustawiającego swoje gitary. Do tej pory nie mógł grać w taki sposób, jaki chciał, dlatego to było dla niego bardzo wyjątkowe wydarzenie. Stając się wampirem, jego ambicje jako gwiazdy rocka musiały się odrobinę zmodyfikować, ale nie było żadnych wątpliwości, że był bardzo, bardzo, ale to bardzo dobry w tym co robił. Miał nawet ofertę, by nagrać płytę, ale odrzucił ją, odkąd wyjazd w trasę wydawał się złym pomysłem (i oczywiście Amelie zabroniła mu tego). Ostatecznie miałby poważny problem, że nawet poważne wytwórnie płytowe nie mogłyby tego przemilczeć. Nie mówił za wiele na ten temat, zauważyła Claire; o tym, jak jego całe życie było skupione na muzyce i później musiało się zmienić bez uprzedniego ostrzeżenia i bez jego zgody. Nigdy nie narzekał na to, jak niesprawiedliwe wszystko się potoczyło – przynajmniej nie na głos. I nie do niej. -Powinien mieć tutaj więcej ludzi, - powiedziała Eve. -Co? -Tłum. Michael zawsze przyciągał do siebie tłumy tutaj, a teraz… spójrz tam. Widzisz tą linię ludzi? – Eve brzmiała początkowo na zszokowaną, a później złą. – Ci idioci. Nie są na niego źli, czy się mylę? Czemu? Ponieważ jest wampirem i ożenił się z człowiekiem, pomyślała Claire, ale nie powiedziała tego. Po prostu nie mogła zaakceptować, że ludzie mogli nienawidzić Michaela z zasady, bez żadnego zastanawiania się jaki był. -To złamie jego serce, jeśli dowie się, że nie przyszli by go posłuchać. Wszystko czego tylko kiedykolwiek pragnął to grać i uszczęśliwiać tym ludzi. Jeśli mu to odbiorą… - Eve przygryzła wargę i łzy zakręciły się w jej ciemnych oczach. Claire sięgnęła, złapała ją za rękę i ścisnęła ją, a jej najlepsza przyjaciółka zassała głęboki wdech i spróbowała się uśmiechnąć. – Tja. Będzie z nim ok. Damy sobie radę. Prawda? -Prawda, - powiedziała Claire i poczuła głuchy dźwięk mówiący coś, czego naprawdę nie czuła. Zamaskowała to z wielkim uśmiechem. Eve zatrzymała się na jednym z niewielu świateł, czekając na kilka pickup’ów, które czołgały się przez skrzyżowanie i powiedziała: -Bardzo śpieszysz się na TPU? Claire spojrzała na swój zegarek. -Mam zajęcia za dwadzieścia minut. -Och. Myślałam może o kawie w Common Grounds… I sprawieniu, żeby Michael poczuł się lepiej, poprzez ich wsparcie, zgadywała Claire. Nienawidziła tego robić, ale powiedziała:
-Czy policja na ciebie nie czeka? -Tak. Jakby było coś więcej co mogłabym im powiedzieć, co nie zostało już powiedziane w pięciocalowej teczce z aktami mojego brata. -Myślę, że chcą się dowiedzieć z kim trzyma się teraz, czy coś w tym stylu. -Jakbym mogła coś wiedzieć. Prawda. Drogi Jasona i Eve już dawno się rozeszły. Claire zastanawiała się czasami jakby to było mieć brata albo siostrę, ale biorąc pod uwagę jak złe doświadczenia miała Eve, może powinna być wdzięczna, że jest jedynaczką… -Hej! – powiedziała ostro Eve. – Co robisz? Claire skoczyła, myśląc, że było to skierowane do niej, ale nie, Eve uchyliła okno i krzyczała na zewnątrz. Kiedy Claire odwracała swoją głowę, usłyszała głośny dźwięk skrobania metalu o metal, a Eve krzyknęła, z trzaskiem otwierając drzwi ze swojej strony i wyskoczyła z samochodu. Claire wygrzebała się ze swojego pasa, uwalniając się w końcu i wyszła po nią. -Co się stało? – zapytała, ale to było natychmiastowo oczywiste, ponieważ stała tam grupka nastolatków, na chodniku, obok skrzyżowania, a jeden z nich trzymał w dłoni klucze, którymi wyskrobał litery na lakierze Eve. Wyrył już S i U. Claire zgadywała, że zamierzał dokończyć K-A. -Boże, to tak jakby liceum zaczęło się ponownie! – powiedziała Eve i odepchnęła chłopaka od jej karawanu. – Spieprzaj z tymi rękami od mojego samochodu, Aaron! -A może to ty weźmiesz swoje ręce ode mnie, posuwczynio- wampirów? – zadrwił z niej i wepchnął ją z powrotem mocno na porysowany lakier. - 39Jak ty komu, tak on tobie. -Wiesz, nie byłeś największym artystą w budzie, nawet zanim wylali cię ze szkoły, ale to były twoje dni chwały, czyż nie? Naprawdę chcesz iść w tym kierunku, durniu? Największy błąd w twoim życiu! – Policzki Eve zrobiły się czerwone i było to widać, nawet spod jej gotyckiego makijażu, że była pełna furii, a jej ciało napięło się i zaczęła trząść się z zaciśniętymi pięściami. -Myślisz, że masz jakiś magiczny szyld, co z twoim gorącym wampirzym chłopakiem? –powiedziała jedna z dziewczyn, stojąc na uboczu. – Bo nie masz. -Nie chłopak. Mąż, - powiedział inny i udał dźwięk wymiotowania. – Boże, nie masz żadnego osobistego szacunku? Wychodząc za niego za mąż? To po prostu obrzydliwe. To tak jakby krowa wyszła za rzeźnika. Powinni was oboje wsadzić do więzienia za bycie obrzydliwym. Aaron zaśmiał się. -Och jasne, ty to powiedziałaś, Melanie. Spotykałaś się z tym facetem w gimnazjum. 39
Eng. What goes around comes around.
-Jasne, zanim stał się jednym z nich! -Mój tata mówi, że jesteś zdrajczynią, - powiedział inny chłopiec i miał inny ton – cichy, pewny, niebezpieczny. – Mój wujek Jake zaginął poprzedniej nocy. Po prostu kolejna ofiara śmiertelna w mieście pełnym nich, tak? A ty pomogłaś. Pomogłaś wrócić wampirom na sam szczyt, gdzie zawsze byli. Zupełnie tak, jak wszystkie rodziny z Domów Założycielki. Jesteś niczym innym, jak dziwką dającą wampirom za hajs. Eve ruszyła się na niego. Claire rzuciła się na koniec, z przekonaniem tonącego, że nigdy nie byłaby wystarczająco szybka, by ją zatrzymać i miała rację: Eve wymierzyła mu solidny cios prosto w policzek. -Nie warz się nigdy, Roy’u Farmerze! – krzyknęła do niego Eve. – Nie warz… Oddał jej, mierząc w nią, mocno, prosto w punkt jej żuchwy i zanim Claire mogła w ogóle wziąć oddech. To był pewien niewidzialny sygnał, który przeszedł przez wszystkie inne dzieciaki – w jej wieku, albo kilka lat starszych – by atakować. -Nie! –krzyczała Claire, kiedy Eve była chwycona, przeciągnięta do przodu i wyrzucona na ziemię. To wszystko działo się tak szybko i w takim chaosie, że nie wiedziała gdzie się przepchnąć i kogo uderzyć, by uratować swoją przyjaciółkę. Wszyscy poruszali się na raz, a Eve była w samym środku i to wszystko było po prostu szalone. Wydawało się jakby działo się to wieczność, dopóki Claire złapała jedną dziewczynę za włosy i szarpnęła. Nastolatka podniosła stopę i wymierzyła wściekłego kopniaka, straciła równowagę i upadła do tyłu, wtedy Claire przeciągnęła ją kilka stóp dalej, kiedy ona krzyczała i wykręcała się, szarpiąc pazurami. Cokolwiek dziewczyna krzyczała, zawierało to wiele niecenzuralnych słów, ale Claire nie przykładała do tego uwagi. Wepchnęła ją w kolczaste krzewy i cofnęła się do kółka atakujących. Powstrzymując jednego, nie sprawiła, że walka zakończyła się. Bronie, które posiadała nadawały się na wampiry, a nie ludzi i nie mogła ich użyć wiedząc, że nie mogliby się uleczyć… ale, jeżeli zamierzali to kontynuować, mogła mieć zadane realne i trwałe uszkodzenia próbując uratować Eve jej życie. Głęboki wdech. Pozwoliła sobie wziąć sekundową pauzę i zidentyfikowała przewodnika bójki, tego, którego uderzyła Eve; był tym, który znęcał się nad nią z zawziętością. Claire szybko skoczyła ku niemu, próbując połączyć się z Shane’em, tak bardzo jak tylko mogła i zrobiła dwa ruchy, których jej nauczył: po pierwsze, mocno, szybko uderzyła go w nerki; po drugie, umieściła czubek swojego buta podcinając jego kolana, w momencie, gdy odwracał się w jej kierunku.
Zadziałało. Przestał atakować i upadł na kolana; później podniósł się, oszołomiony i odwrócił się w jej stronę. Reszta w dalszym ciągu atakowała Eve, ale kiedy zaczął iść po Claire, zaczęli odrywać się i podążać za nim. Zakołysała się do tyłu, krzycząc na pomoc (prawdopodobnie bezużytecznie) i zerwała się, uciekając. Wszyscy w Morganville byli całkiem nieźli w uciekaniu, oczywiście, ale Claire miała motywację; zwolniła wystarczająco, by uwierzyli, że mogą ją złapać i w dalszym ciągu pozostawała w zasięgu łatwego złapania. Przywódca grupy – jakie było jego imię? Roy coś tam? – Roy był szybki i musiała pracować, żeby został kilka cali za swoimi płucami. Jeśliby ją złapał. Nie miała wątpliwości, że wyładowałby na niej swoją złość, tak jak robił to wcześniej na Eve. Niech będzie z nią wszystko w porządku. Błagam, niech będzie w porządku! Jej płuca zaczęły palić, Claire mogła biegać na dalekie dystanse, ale adrenalina i strach biły ją na straty i wiedziała, że te dzieciaki, wyjące za nią jak psy gończe, nie zamierzały zmęczyć się tak szybko – mieli mentalność tłumu, któremu ulegli. Miała teraz przed sobą kolejne skrzyżowanie, ale nie widziała nikogo na ulicy. Nie, zaczekaj – był tam samochód, zatrzymujący się na światłach. Czerwony, flirtująco sportowy samochód z otwartym dachem. Samochód Moniki Morrell. Monika miała szal owinięty wokół głowy, by uchronić się przed suchym wiatrem i zniszczeniem jej błyszczących, ciemnych włosów i miała na sobie wielkie okulary przeciwsłoneczne gwiazdy- rocka; kiedy odwróciła się w stronę hałasu jaki robiła pogoń za Claire, nie mogła odczytać wyrazu jej twarzy. Claire zaryzykowała. Wskoczyła przez drzwi do jej samochodu od strony pasażera i o mały włos nie spłaszczyła jej drogiej, designerskiej torebki. Monika wpatrywała się w nią przez chwilę w ciszy, później spojrzała za nią, w momencie, gdy Roy Farmer wpadł w poślizg hamując, stopę od samochodu, ciężko oddychając i z karmazynową furią na twarzy. -Czego? – domagała się Monika. – Dotknij mojego wozu Roy Toy, a zginiesz. – Po czym, bez odwracania swojej głowy, by chociażby spojrzeć na światła, albo nadchodzący ruch, strzeliła swoim cabrio prosto w skrzyżowanie, z piskiem paląc gumę. Tłum – właściwie, to nie był tłum, zdała sobie sprawę Claire, jak sześcioro nastolatków opętanych wściekłością – szybko zostało w tyle, mimo to dalej robili kilka kroków w pogoni. Monika przyglądała się lusterku przez kilka sekund, przyspieszając do łamiących limit sześćdziesięciu mil/h i przejeżdżając kolejne dwa światła bez zwalniania prędkości, po czym powiedziała:
-Jakikolwiek szczególny powód na to? Nie żeby mi zależało, nie licząc jakiegoś śmiecia na moim siedzeniu pasażerskim. -Dzięki, - powiedziała Claire, ponieważ bez względu na obelgę, Monika naprawdę zrobiła jej przysługę. Miała problemy, żeby złapać oddech z obu powodów, zarówno przez ucieczkę, jak i z prawdziwego przerażenia. – Tutaj, skręć! -To nie po drodze, promyczku. Jadę na zakupy. Claire złapała za kierownicę i z siłą przekręciła ją, a Monika zaklęła – szczerze, znała słowa, których Claire nigdy nawet nie słyszała, w tak interesujących i barwnych kombinacjach – i plasnęła odsuwając dłoń Claire, by skręcić ostrożnie. -Przysięgam na Boga, że jeśli przez ciebie wygnę ten samochód, to zniszczę cię! -Mają Eve, - powiedziała Claire. – Skręć tutaj! Zablokuj ich! -Dlaczego powinnam? -Pobili ją. Jest ranna. Mogą po nią wrócić! -I zależy mi, ponieważ…? -Monika, oni mogli ją zabić! Po prostu zrób to! Monika zawahała się wystarczająco długo, by sprawić, że Claire zaczęła rozważać wyskoczenie samochodu, kiedy ten zaczynał przyspieszać, ale potem uderzyła w hamulce, zarzuciło ją mocno na prawo, potem jeszcze raz, po czym zawróciła się obracając się dookoła, ale zatrzymując w połowie w kształcie litery u U, na skrzyżowaniu, na którym stał karawan Eve, w dalszym ciągu na jałowym biegu. Monika w ogóle nic nie powiedziała. Claire spojrzała na Eve, leżącą na chodniku w kałuży swojej własnej krwi, a czas zdawał się zamrozić w bryłę lodu, kiedy ta próbowała złapać oddech. Później roztrzaskał się i Claire wygramoliła się w kucnąć przy niej. Oczy Eve były zamknięte. Oddychała, ale jej skóra wyglądała popielato i krwawiła z otwartych ran na jej głowie; Claire nie ważyła się jej ruszyć, ale mogła zobaczyć zsiniałe czerwone ślady na jej ramionach, gdzie była kopana i nadepnięta. Może mieć wewnętrzne obrażenia, połamane kości… Karetka, pomyślała, ale kiedy sięgnęła po swój telefon, usłyszała Monikę mówiącą: -Tak, 911? Jest tutaj ktoś wykrwawiający się na chodniku, na Piątej Alei i Stillwater. Po prostu szukajcie karawanu. Claire spojrzała na nią, kiedy Monika zmykała swój telefon i wrzucała go do swojej torebki. Odwróciła swój wzrok, wzruszając ramionami i sprawdzając swój makijaż w lusterku. -Hej, - powiedziała. – Nigdy nie mów, że nie jestem obywatelska. A ten chodnik może zostać poplamiony.
Po czym odjechała z rykiem jej wymienianego silnika. Claire miała rację co do Roy’a przyprowadzającego resztę z powrotem, ale w momencie, kiedy przybyli, połowa jego przyjaciół doszła do zmysłów, a jeden, który w dalszym ciągu z nim był, nie nadawał się zbytnio do odpowiedniej furii. Dodatkowo zostali powstrzymani przez dźwięk syreny pogotowia, przebijającego się przez powietrze i przybliżającego do nich. Claire usiadła na swoich piętach i wpatrywała się w Roy’a. Był chłopakiem nieokreślonego wyglądu, nic specjalnego naprawdę – normalny rodzaj twarzy, neutralny kolor włosów, standardowe licealne ciuchy. Jedyna rzecz, która sprawiała, że się wyróżniał, to krew na jego dłoniach i kiedy to dostrzegła, musiał zrobić to samo, ponieważ wytarł je o kraniec koszuli, wyczyścił skórę i schował materiał w spodnie. Dowód zatarty, nie licząc siniaków na jego kłykciach. Wskazał na Claire za karawanem, kiedy ambulans zatrzymał się, a syreny wyciszyły się. -To jeszcze nie koniec, - powiedział. – Kapitan Oczywisty mówi, że kochanki wampirów dostają to, na co zasługują. Ty tak samo, za trzymanie się z nią. Miała niemalże niekontrolowane pragnienie by krzyknąć na niego, ale nie widziała w tym nic dobrego. Oni wszyscy patrzyli na nią, jakby była potworem i jakby Eve była w pewnym rodzaju zboczeńcem, który musi umrzeć. Shane mógłby wiedzieć, co mu odpowiedzieć, ale Shane’a tutaj nie było. Była tylko ona, samotna, trzymająca wiotką i zakrwawioną dłoń swojej najlepszej przyjaciółki. Spotkała swoje spojrzenie pod kątem z jego i powiedziała: -No dawaj, Roy Toy. -Później, - obiecał i szarpnął swoją głową na jego ludzi. Zaczęli biec i rozdzielili się. Był tutaj tylko personel karetki proszący ją, by się przesunęła, gdy oceniali stan Eve, że zdała sobie teraz dokładnie sprawę z tego, co powiedział Roy. Kapitan Oczywisty mówi… Kapitan Oczywisty. O mój Boże. Claire pamiętała ulotki, cegłę, benzynę wydobywający się z ich domu i pismo z nagrobkami i ich imionami. Ich wszystkimi imionami. Może Pennyfeather w ogóle nie użył paliwa; mógł wykorzystać tylko chwilę nieuwagi. Może ludzie próbowali ich wszystkich zabić. Próbowała dodzwonić się do Michaela, ale jego telefon był oczywiście wyłączony; mógł być, jeśli w dalszym ciągu grał. Zamiast tego wykręciła numer Shane’a. Odebrał za piątym sygnałem. -Hej, - powiedział. – delikatnie zajęty próbując dostać tutaj pracę… -Eve jest ranna, - powiedziała. – Sprowadź Michaela. Kapitan Oczywisty ma nas na jakiejś liście do odstrzału. I bądź ostrożny.
-Jezu. – Shane był cicho przez chwilę; po czym powiedział, - Czy z Eve wszystko ok.? -Nie wiem. – Po raz pierwszy uderzyła ją rzeczywistość, a kiedy adrenalina opadła, poczuła duszącą panikę. –Boże, Shane, oni kopali ją tak mocno… -Kto? – Mogła wyczytać wściekłość z tego pojedynczego słowa. -Nie wiem. Roy Farmer, jakiś chłopak o imieniu Aaron i dziewczyna Melanie… trójka innych. Shane, proszę, sprowadź Michaela. Jest w Common Grounds… -Już się robi, - powiedział. – Jesteś teraz bezpieczna? -Jadę z nią do szpitala, - powiedziała Claire. – Uważaj na siebie… mam to na myśli. -Będę. Rozłączył się, a ona miała wariacką chęć, żeby zadzwonić do niego ponownie, by usłyszeć jak mówi jej imię, jak mówi jej, że w jakiś sposób, niemożliwie rozpracują to i że ją kocha i że nie musi się bać ludzi w Morganville, tylko wampirów. Ale Shane nigdy nie powiedziałby tej ostatniej rzeczy. Ponieważ wiedział lepiej i zawsze tak było. Eve zniknęła na izbie pogotowia w obszarze leczenia, a Claire nie była upoważniona, żeby wejść razem z nią; zatrzymała się siedząc na skraju twardego, plastikowego krzesła w poczekalni, pocierając swoimi rękoma. Wydawały się kleić, mimo że umyła je dwa razy. Kiedy zamknęła swoje oczy, ciągle widziała zachłanne, ucieszone twarze dzieci – ludzi, których znała Eve – które kopały ją, jak leżała. Miała do czynienia z Moniką i jej przyjaciółkami, ale to był inny - zimny, przekalkulowany rodzaj przemocy. To było… To było obrzydliwie odróżniające się. Ślepa, nieuzasadniona nienawiść i pragnienie krwi, a ona nie mogła zrozumieć dlaczego. Zostawiło to w niej uczucie przerażenia i niepewności. O przyjeździe Michaela dowiedziała się, kiedy Shane położył swoją dłoń na jej ramieniu i kucnął naprzeciw niej. Kiedy spojrzała do góry, zdała sobie sprawę, że Michael po prostu przeszedł obok niej, minął pielęgniarkę, która próbowała go zatrzymać i sztywną ręką otworzył drzwi do izby przyjęć. Shane nic nie powiedział, a Claire nie mogła znaleźć słów. Po prostu opadła na niego i pozwoliła, żeby łzy spłynęły z jej policzków. To nie był całkowicie smutek; część tego to szarpiąca kula furii i frustracji, która ściskała się wokół jej klatki piersiowej. Najpierw zaginął Myrnin, później przyszedł po nich Pennyfeather i Jason i Angel, a teraz to. To było tak, jakby wszystko, co mogło pójść źle, skumulowało się i przyszło w tym samym czasie. Mury Morganville i zaprawa murarska znowu wróciły do porządku dziennego, ale to podzieliło ludzi.
Shane wydawał z siebie dźwięki należące do roli chłopaka, jak Cichutko i Jest w porządku i uśmierzyło to odrobinę, głęboką, przestraszoną część niej, która była tak samotna. Przełknęła szloch i zebrała wystarczająco dużo samokontroli, by zapytać. -Czy wszystko w porządku z Michaelem? -Nie, nie za bardzo, - powiedział Shane. – Kiedy wychodziliśmy, jakiś facet zakpił, że Eve dostała to, na co zasłużyła. Mogliśmy odrobinę zniszczyć to miejsce. Olivier będzie wkurzony. Chociaż to może być akurat bonus. Musiałem powstrzymywać Michaela od rozerwania tego idioty na strzępy. Miał w sobie jakąś Ludzką Dumę i wiesz, ja nie zgadzam się z nim zupełnie, ale… - Wzruszył ramionami. – Przynajmniej mogłem kogoś uderzyć. Potrzebowałem tego. Zaczęła grzebać w swoim plecaku i znalazła małą kulkę zgniecionych chusteczek, wydmuchała swój nos i wytarła nimi swoje łzy. -Shane, nie mogłam ich powstrzymać. Oni po prostu… byli wszędzie dookoła niej. Próbowałam, ale… -Znając ciebie, zrobiłaś dużo więcej niż próbowanie, - powiedział. – Słyszałem plotkę, że Kapitan Oczywisty dał słowo, że jesteśmy pod ostrzałem, ale nie brałbym tego zbyt na poważnie; cholera, dopiero co znowu zaczął, nie sądzę, żeby miał w sobie tyle prawdziwego jadu. – Usiadł obok niej i wziął jej rękę w swoją. – Z kolei Eve. Będzie ok. -Nie była, - powiedziała Claire i poczuła jak łzy ponownie napływają jej do oczu. – Nie była nawet w stanie by z nimi walczyć. Oni po prostu… Uciszył ją i położył jej głowę na swoim ramieniu, siedzieli tak razem, w ciszy, dopóki Michael nie wrócił. Poruszał się teraz dużo wolniej, ale jego twarz była napięta i marmurowo- blada, a on nie zawracał sobie głowy próbowaniem utrzymania gracji wampira w sposobie w jakim się poruszał, bardziej wyglądał jak pełzający zwierz. Jego źrenice były fioletowe i patrzył z dystansem, a czerwone iskierki w jego oczach błyszczały groźnie. Zatrzymał się naprzeciw nich i Claire zaczęła pytać o Eve, ale coś w nim spowodowało, że uciszyła się i stała bardzo sztywna. -Potrzebuję cię, - powiedział do Shane’a. Shane powoli wstał na nogi. – Wiesz kto to był? Shane rzucił okiem na Claire i skinął głową. -Więc chodźmy. -Bracie… - powiedział do niego Shane, jego głos brzmiał niemalże podobnie. – Facet, musisz nam coś powiedzieć. My też ją kochamy. -Ma wstrząśnienie mózgu i złamane żebro, - powiedział Michael. – Nie mogę tu być. Muszę iść, teraz. Shane przyglądał się mu przez kilka dłuższych sekund, zanim powiedział. -Nie pozwolę ci nikogo zabić, facet.
-Mam pozwolenie na polowanie. Jeżeli zamierzasz mnie powstrzymać od wykorzystania tego, lepiej idź przodem. Shane rzucił szybkie, przepraszające spojrzenie do Claire, a ona skinęła głową; nie było żadnej wątpliwości, że Michael był bardziej w nastroju, by stać się jeszcze bardziej agresywnym, niż kiedykolwiek go widziała i mienie Shane’a jako swojego skrzydłowego mogło właściwie uratować komuś życie. -Zostań tu, - powiedział do niej, następnie pocałował ją szybko i ciepło. – Nie wychodź beze mnie. -Nie pozwól mu zrobić niczego głupiego, - wyszeptała. – I ty również nic takiego nie rób. -Hej, - powiedział z kokietującym uśmiechem, - spójrz do kogo mówisz! Wyszedł zanim zdążyła powiedzieć mu, – jak gdyby tego nie wiedział – że go kocha, bardzo i że Michael nie odwrócił się nawet w jej stronę. Może obwiniał ją, pomyślała żałośnie. Może stwierdził, że powinna była zatrzymać to, by uratować Eve. Może ostatecznie mogła to zrobić. Siedziała przez godziny w ciszy, żałosna i obolała z poczuciem winy i żalu. To trwało wystarczająco długo, by chciało jej się pić, więc kupiła Colę, wypiła ją, po czym poszła znaleźć poczekalnię i przebrnęła przez wszystkie stare gazety, które leżały na stoliku, w między czasie odrobinę drzemiąc na krześle. Była prawie ósma wieczorem, kiedy w końcu pojawił się doktor. Obrócił się dookoła, podniósł brew i podszedł do niej. -Jesteś tutaj dla Eve Rosser? -Tak. – Wystrzeliła na nogi i niemalże potknęła się; które zdrętwiały od tak długiego siedzenia. – Tak! -Gdzie jest jej najbliższa rodzina? -On jest… - próbowała wymyśleć coś mądrzejszego niż wypaplanie Idzie się zemścić i przestąpiła niekomfortowo z jednej stopy na drugą – poszedł zadzwonić do jej matki. To wydawało się zadziałać, ponieważ lekarz wyglądał na bardziej usatysfakcjonowanego. -Więc jeśli wróci, proszę mu powiedzieć, że jest na pooperacyjnej. Ustabilizowaliśmy ją, ale musi tu zostać na kilka dni, by upewnić się, że nie ma żadnych urazów psychicznych. Jest szczęściarą. A operacja powiodła się dobrze. -Operacja? – Claire zakryła swoje usta dłonią. – Miała operację? Czego? Wpatrywał się w nią w ciszy przez kilka chwil, po czym powiedział. -Po prostu powiedz mu, że jest stabilna. Nie przewiduję tu więcej niż jednej nocy dla niej, chyba, że będą jakieś powikłania, których nie możemy teraz przewidzieć. Ale krwotok wewnętrzny jest pod kontrolą. -
Wyszedł zanim mogła zapytać go, czy mogłaby zobaczyć Eve. Przeszedł całą drogę do drzwi, po czym obrócił się i zobaczył jak żałośnie wyglądała opadając z powrotem na krzesło. – Och. Jeśli chcesz ją zobaczyć, będzie niedługo się wybudzać. Ale ostrzegam, że będzie cierpiała. Claire wspięła się ponownie na nogi i podążała za nim do pokoju pooperacyjnego. Nie żartował o tym, że będzie ją bolało i Claire była we łzach próbując uspokoić Eve, kiedy ta jęczała, rzucając się i piszcząc, ale w końcu dali jej jakiś zastrzyk, po którym odrobinę się uspokoiła. Claire podążała za nimi, kiedy przewieźli ją do pokoju i podłączyli do tych wszystkich maszyn, w tym czasie, kiedy zdrzemnęła się na krześle, które było odrobinę bardziej wygodne niż poprzednie i stało obok łóżka Eve. Kiedy się obudziła, Morganville było ciemne i nieruchome, skąpane tu i tam delikatnym połyskiem świateł z ganków i latarni. Światła samochodów mijały się na ulicach. Było ich więcej, jak zawsze w nocy. Wampirze pojazdy. W dalszym ciągu się na to patrzyła, kiedy w końcu usłyszała szelest pościeli i Eve mówiącą, szokująco, niskim głosem, -Michael? Claire podeszła do jej boku, kiedy się obudziła. Miała siniaki na twarzy – teraz czerwone, ale zaczynały zmieniać się we fioletowe, na obrzeżach. Oba oczy były napuchnięte. -Hej, - powiedziała, tak uspokajającym głosem, jak tylko mogła. Wzięła delikatnie dłoń Eve i podniosła ją. – Hej, cholernie mnie przestraszyłaś, kochanie. -Claire? – Eve mrugnęła i próbowała bardziej otworzyć swoje powieki, później skrzywiła się z wysiłku. – Cholera. Co, samochód mnie uderzył? -Nie pamiętasz? -Czy ktoś w nas wjechał? Czy mój karawan… - Jej głos załamał się i była cicho przez chwilę, po czym powiedziała, - Och. Racja. Rzucili się na mnie, czyż nie? -Tak, - powiedziała Claire. – Ale wszystko z tobą ok. Jesteś w szpitalu. Lekarz mówi, że będzie dobrze. -Skurwy…- Eve próbowała podnieś swoją dłoń, ale miała w niej mnóstwo rurek wychodzących na zewnątrz; spojrzała na to i powoli opuściła ją z powrotem. – Gdzie jest Michael? -Ach.. -Proszę nie mów mi, że poszedł po nich. -Nie powiem, - powiedziała Claire. – Spójrz, po prostu musisz odpocząć, ok.? Musisz zebrać siły po operacji. -Operacji? Czego? – Eve próbowała usiąść, ale jęknęła głęboko i z powrotem utonęła w poduszkach. – Och Boże, to boli. Co do cholery…?
Pielęgniarka przyszła w tym momencie, zobaczyła że Eve obudziła się i podniosła jej łóżko, by mogła usiąść. -Możesz przez chwilę posiedzieć, - powiedziała pielęgniarka, - a jeśli zacznie ci się robić niedobrze, użyj tego. – Podsunęła miskę w stronę dłoni Eve. – Narkoza może spowodować, że będzie chciało ci się wymiotować. -Wow. Pocieszające, - powiedziała Eve. – Zaczekaj… jaką operację miałam? Pielęgniarka zawahała się patrząc na Claire i powiedziała. -Jesteś pewna, że chcesz, żebym ci to powiedziała w obecności twojego gościa? -Claire? Jasne. Jest jak… jak siostra. – Eve pobladała odrobinę, kiedy poruszyła się. – To boli. -Właściwie, będzie, - powiedziała pielęgniarka, bez większej sympatii. – Musieli usunąć twój wyrostek. Ze względu na to, że krwawił. -Co robił? -Byłaś kopnięta w żołądek, - powiedziała pielęgniarka. – Twój wyrostek był bardzo uszkodzony. Musieli go usunąć. Więc najlepiej będzie dla ciebie, jeśli nie będziesz się poruszać przez jakiś czas pozwalając sobie samej się wygoić. Policja jedzie, żeby zebrać raport o tym, co się stało. -Dobrze. Pielęgniarka uśmiechnęła się. Było w tym coś złowrogiego, odrobinę niepokojącego. -Osobiście odradzam ci składania zeznań. To może być dla ciebie bezpieczniejsze, zważając na wszystkie okoliczności. Ludzie, którzy cię skrzywdzili mogą mieć przyjaciół. A ty nie masz ich za wielu. Claire mrugnęła. -Co ty powiedziałaś? – Pielęgniarka odwróciła się. – Hej! Eve położyła dłoń na jej ramieniu, kiedy ta próbowała wstać. -Rozumiem, - powiedziała. A pielęgniarka skinęła, sprawdziła odczyty na kilku maszynach i powiedziała, - Nie pozwól jej długo nie spać. Powiem policji, żeby przyjechali później. Dam wam trochę czasu, żebyście zastanowiły się, co im powiedzieć. Jesteś mądrą dziewczyną. Wiesz co jest najlepsze. Wiadomość, pomyślała Claire, była chłodna i jasna: nie mów policji imion ludzi, którzy cię zaatakowali. Albo w przeciwnym razie. I to „w przeciwnym razie” z medycznego punktu widzenia, było dość groźne. Co jeśli Eve nie jest tu bezpieczna… Kapitan Oczywisty zawsze był odrobinę żartem, dla wielu okręgów mieszkańców w Morganville, ale Claire zaczęła myśleć, że to nowy, bardziej agresywny Kap i był całkowicie kimś innym. Inspirował ludzi. Prowadził ich do przerażających skrajności. Niczym wampiry z tą ich kartą identyfikacyjną i pozwoleniem na polowanie.
Jeżeli obie strony w dalszym ciągu będą zwiększały skuteczność, nikt nie będzie mógł na dłuższą metę stać po środku bez zapłacenia za to głową – i to brzmiało, jakby już się to stało. Eve była pierwsza, ale każde z nich mogło być kolejne. Pielęgniarka wyszła. Eve patrzyła się jak odchodzi, później zamknęła oczy i westchnęła. -Pomyśl, co by się stało, - powiedziała. – Najpierw ludzie i całe to gówno. Stali się silniejsi. A teraz Kapitan Oczywisty powrócił. To zły czas, żeby być nami, Claire. Muszę powiedzieć Michaelowi, żeby dał sobie spokój… - Eve próbowała usiąść, ale wysiłek sprawił, że zbladła i wyczerpała swoje siły. – Nigdy nie powinien był po nich iść. To właśnie tego chcą; nie rozumiesz? Przyszli po mnie, żeby dopaść jego. Ja się nie liczę. On tak. Należy do krwi Amelie – jest kimś w rodzaju jej syna. Jeżeli mogą go zranić, mogą go również zabić… Claire idź, znajdź go. Proszę. Dam sobie radę. Po prostu idź. Najgorszą rzeczą, jaką mogą mi zrobić, to dać mi tą gównianą galaretkę. Claire zawahała się przez dłuższy moment, po czym pochyliła się i uściskała Eve, dając jej delikatny i niezgrabny uścisk, który sprawił, że zdała sobie sprawę z tego jak krucha była– jak krusi byli oni wszyscy. -Kocham cię, - powiedziała. -Tja, nieważne, ja ciebie też, - powiedziała Eve uśmiechając się odrobinę. – Idź. Zadzwoń do niego. Ciebie posłucha… albo przynajmniej Shane. I z miłości dla niej, Claire próbowała, ale telefon dzwonił, dzwonił i dzwonił, przekierowując ją wprost do poczty głosowej. I dzień przeleciał na ich niespokojnym oczekiwaniu.
MICHAEL Złość, która przejęła nade mną kontrolę, sprawiła, że byłem cały obolały, szczególnie w okolicach moich kłów; rzadko odczuwałem potrzebę, żeby kogoś ugryźć z czystej furii, ale cholera, chciałem teraz zatopić w kimś swoje kły i to głęboko. Na początek Roy Farmer, ten mały skurwysyn, a później cała reszta tej morderczej grupki. Eve wyglądała tak połamanie, leżąc w tamtym łóżku. Tak niepodobnie do tego kłębka siły i energii, którego kochałem. Głęboko w środku nie wiedziałem, ile
tak naprawdę dla mnie znaczy, dopóki nie zobaczyłem jej w tym stanie i wiedziałem, naprawdę głęboko wiedziałem, że mogłem ją stracić. Nikt nie będzie krzywdził mojej dziewczyny i pozostanie przy tym bezkarny. Shane też był wściekły, ale… to była radykalna zmiana naszych zwyczajnych ról, jako przyjaciół – on był tym ostrożnym, tym który mówi mi jak grać mądrze i nie pozwolić, żeby złość przejęła nade mną kontrolę. Oczywiście miał rację, ale nie miało to teraz dużego znaczenia. Chciałem krwi, chciałem jej spróbować i poczuć strach, pikantny niczym pieprz. Chciałem, żeby wiedzieli jak ona się czuła, bezradna, przerażona i samotna. I tak, prawdopodobnie to nie było fair, ale byłem wściekły na Claire za zostawienie jej, nawet choćby na chwilę. Wiedziałem, że zrobiła dobrą rzecz, odciągając tłum, ale przez to zostawiła Eve leżącą i wykrwawiającą się na chodniku. Samą. I nie mogłem pozbyć się tego obrazu z mojej głowy. Mogła tam umrzeć, w samotności. Rozumiałem, jak czuł się Shane, kiedy pierwszy raz przejechał pięścią przez ścianę. Pewne rzeczy może uśmierzyć tylko przemoc. -Roy mieszka na College Street, - powiedział Shane, - ale tam go nie będzie. Mieszka ze swoimi rodzicami. Jest punkiem, ale nie jest z tych, którzy biegną do domu, poskarżyć się swojej mamusi. -Więc gdzie? – Znajdowaliśmy się w karawanie Eve, Shane prowadził; a ja siedziałem w ocienionym obszarze. Shane werbalnie kopnął mnie w tyłek, kiedy chciałem iść piechotą, ryzykując poparzenie słoneczne; zatrzymał mnie, jak również złapał, na wszelki wypadek, długi płaszcz i rękawiczki. – Znasz tego faceta, prawda? -Coś w tym stylu, - powiedział. – Roy jest jednym z tych w rodzaju ambitnych - łowców – wampirów, przyszedł do mnie kilka razy po wskazówki i pokazał mi rzeczy, nad którymi pracuje, jako broniami. Czci mojego bohaterskiego ojca, co może ci odrobinę mówić o tym jak bardzo jest popieprzony. Mimo to, nigdy nie sądziłbym, że byłby do tego zdolny. Nie przychodząc po Eve, albo któregokolwiek z nas. Nie sądziłem, że ma tyle odwagi. -To nie jest odwaga, żeby skopać dziewczynę w połowie do śmierci, powiedziałem. Shane nie odpowiedział mi na to, po prostu spojrzał na mnie zaniepokojonym wzrokiem w lusterku i zacisnął jeszcze bardziej swój uchwyt na kierownicy. – Gdzie będzie się znajdował? -Prawdopodobnie w Stro, - powiedział Shane. – Ma bezgustownego ręczniebudowanego Cadillaca, którym lubi się popisywać. Prawdopodobnie zbiera laury od swoich kumpli za to, jak niesamowity jest. Astro było opuszczonym starym kinem samochodowym na obrzeżach Morganville, zaledwie w obrębie jego granic; miało siwiejący ekran, pochylający się coraz bardziej, z roku na rok, w stronę pustynnej ziemi, a chodnik był popękany i połamany pod wpływem słońca, pozwalając szałwii i
krzewom Joshua’y wypełnić jego szczeliny. Koncesja na to miejsce upadła kilka lat wcześniej, a ktoś podłożył tu ogień na zakończeniu liceum. Więc rozumiało się to samo przez się, że to miejsce było stworzone dla niepełnoletnich, pijących i ćpających dzieciaków. Shane przywiózł nas tu. Zbliżał się teraz zmierzch, a samo słońce utknęło w pasmach kolorów na horyzoncie; pochylone belki ekranu Astro, wynurzały się zza mgły, niczym najwyższe rzeczy nad ziemią, a Shane okrążył łuszczący się, blaszany płot, aż dotarł do wejścia. Gliny okresowo wysilały się i ogradzały to miejsce łańcuchem, ale to rozwiązanie starczało tylko do tego momentu, kiedy ktoś, nie odciął zamka – a większość tych, którzy się tu kręcili, posiadało skrzynki z narzędziami wbudowanymi w ich ciężarówki. Oczywiste było to, że wjazd był otwarty, gdyż jedno skrzydło chwiało się zażarcie na stałym wietrze. Piasek roztrzaskał się o przednią szybę, kiedy Shane skręcił i zwolnił. -Trzeba uważać na butelki, - powiedział. – To miejsce jest zaminowane nimi. I miał rację. Moje oczy lepiej sprawdzały się w ciemności i mogłem zobaczyć zaspy ciemno- brązowych butelek, niektóre z nich były nietknięte, ale w większości były połamane na kawałki. Linia płotu była obsypana śrutem z dubeltówki i miałem uczucie, że wiele opróżnionych flaszek było używanych jako cel na treningu. Standardowe zachowanie pijących nastolatków z prowincji; nie mogę powiedzieć, że sam czegoś takiego wcześniej nie robiłem, zanim nie musiałem dostosować się do czegoś innego. Mimo to, nie tęsknię. Reflektory Shane’a przecięły ostro przez zapyloną, zieloną szałwię, a sterczące odnogi 40jadłoszynu wystawały z popękanego chodnika i daleko, na rogu działki, było widać błysk metalu. Samochody, około sześciu. W większości były to pickupy, alternatywny samochód tutaj, czyli Nigdzie, w Teksasie, ale jeden z nich był ostro połyskującym Caddy’m, pomalowanym na elektryczny niebieski kolor z iskrzącymi się, chromowanymi felgami. Shane miał rację. To był chory wóz. Grupka dzieciaków – około dwudziestki – siedziała na maskach swoich samochodów, podając sobie butelki, fajki, tabletki i cokolwiek, czym jeszcze mogli się podzielić. Przyglądali się powolnemu zbliżaniu się karawanu z ostrożną uwagą w stosunku do ludzi, którzy mogliby z niego w każdej chwili wyskoczyć. Jedynym powodem, dlaczego jeszcze nie popędzili w jego stronę, było to, że nie był to standardowy wampirzy sedan, ani radiowóz. 40
Jadłoszyn baziowaty (Prosopis juliflora) – gatunek drzewa z rodziny mimozowatych. Pochodzi z płd,-zach. części USA, Ameryki Środkowej, Kolumbii i Wenezueli, rozprzestrzenił się także w Australii, Afryce, Azji, na Maskarenach i Hawajach. (źr. Wikipedia.pl)
Roy Farmer siedział na masce swojego Caddy’iego z ramionami oplecionymi wokół pulchnej blondynki. Oboje mieli na sobie kowbojskie kapelusze i buty. Musiało być jej zimno w tym moro topie i podartych jeansowych szortach, ale z wyglądu wydawała się być zbyt pijana, by przejmować się takimi rzeczami. Roy przyglądał się karawanowi do momentu, w którym zatrzymaliśmy się i wziął długi łyk z brązowej butelki, którą trzymał. -Mike, - powiedział Shane, kiedy sięgnąłem do drzwi. – Serio, facet, zwolnij. Nie siedziałby tutaj tak spokojnie, gdyby nie miał czegoś w swoim rękawie. Musiał wiedzieć, że przyjdziesz po niego. Pozwól mi najpierw sprawdzić. Nie zawracałem sobie głowy odpowiedzią. Nie zamierzałem pozwolić Shane’owi, albo komukolwiek innemu, tego zrobić. Jeżeli Roy przyszedł po Eve, przyszedł również po mnie i nie mogłem pozwolić mu zobaczyć tego w inny sposób. Może to było oddanie; może była to zaborczość. Nie wiem; Eve nie było tutaj, żeby mogła wyjaśnić mi różnicę. Ale wiedziałem, że było to moje zadanie, nie Shane’a, żeby sprawić, że Roy tego pożałuje. Może to była część obowiązków osoby żonatej. Albo może to po prostu byłem ja, odkrywający po raz pierwszy, że naprawdę, poważnie chciałem, żeby Eve spojrzała na mnie i uwierzyła, że mógłbym – i że będę – ją chronił. Prawdopodobnie śmiałaby się ze mnie i nazwała mnie Neandertalczykiem, ale po cichu, głęboko w środku, byłaby szczęśliwa. Wydostałem się z karawanu i podszedłem do samochodów innych dzieciaków. A oni ucichli, przyglądając się mojej osobie. Nikt nie uciekał, nikt otwarcie nie reagował, ale wszyscy byli gotowi; mogłem zobaczyć napięcie w ich ciałach. Nawet zażarci fani marihuany, odłożyli swoje konopie, by zwrócić na mnie uwagę. Wiedziałem jak to jest. Rzadko kiedy sam pałętałem się w tym miejscu, ale byłem dzieciakiem z Morganville. Wszyscy byliśmy nauczeni, żeby przyglądać się wampirowi z pełną uwagą, gdy ten był w otoczeniu. -Ty, - powiedziałem i skinąłem na Roy’a. Stał tam, gdzie wcześniej, jedną ręką nałożoną na ramię swojej dziewczyny. – Tylko ty. Reszta dostaje dzisiaj przepustkę na wolność. -Hej, spójrz; to jest wielki facet spoza kampusu, - powiedział. – Jestem zajęty. Pieprz się. Poczułem budujące się we mnie warczenie, niczym bestia szarpiąca się na łańcuchu. Przed moimi oczami błysnął uśmiech Eve i tak bardzo chciałem zetrzeć mu z twarzy ten szeroki uśmiech. -Ostrożnie, - powiedziałem delikatnie. Tylko to. Jego dziewczyna musiała wyczuć we mnie zagrożenie, ponieważ wyprostowała się i rzuciła Roy’owi zmartwione pojrzenie; reszta cicho zsuwała się z masek swoich własnych samochodów, chowając swoje flaszki i fajki. Zero lojalności w tym miejscu.
Nikt nie wydawał się gotowy, by stanąć w imieniu Roy’a, nawet dziewczyna, którą w dalszym ciągu zaciskał swoim ramieniem, jak gdyby w razie czego mógł jej użyć, jako żywej tarczy. Poczekałem, aż reszta samochodów odpali swoje silniki i zacznie szukać dla sobie mniej wrogiego miejsca, by się naćpać. Kiedy wszyscy już zniknęli, noc w Morganville była zimna i bardzo, bardzo intensywna wokół nas. -Dlaczego Eve? – zapytałem jego. Byłem świadomy Shane’a stojącego gdzieś za mną, gotowego i najprawdopodobniej uzbrojonego; nie potrzebowałem go. Nie tym razem. – Dlaczego przyszedłeś po moją żonę? – Żona, to słowo w dalszym ciągu dziwnie brzmiało w moich ustach; była moją dziewczyną albo przyjacielem przez tyle lat. Ale to było mocne słowo, bardzo ważne i musiał je usłyszeć, ponieważ jego uśmiech wzmocnił się i stał się jeszcze bardziej drapieżny. -Ponieważ to jest złe, - powiedział. – Każdy, kto jest tak głupi, by poślubić wampira, zasługuje by umrzeć zanim zanieczyści środowisko ludzi. -Nic ci nie zrobiła. -Facet, samo patrzenie na nią sprawia, że chce mi się rzygać, wiedząc że ją obmacywałeś. Lepiej będzie, jeśli umrze. – Ten uśmiech… stałem tam wpatrując się w niego i czekając, by rozerwać go na strzępy. – Czy jest? Martwa? -Nie, - powiedziałem. -Szkoda. Może następnym razem. Ponieważ wiesz, że będzie następny, krwiopijco. Nie możesz dopaść nas wszystkich. -Może nie, - powiedziałem. – ale mogę się cholernie upewnić, że dopadnę ciebie. Poruszyłem się, a on dostrzegł to i poruszył się w tym samym czasie, wpychając swoją dziewczynę, na moją drogę. Krzyknęła i przekoziołkowała przez maskę samochodu, potykając się o mnie, ale wylądowałem łagodnie po drugiej stronie i złapałem Roy’a za ramię, kiedy ten próbował wskoczyć za kierownicę. Jego koszula rozdarła się w momencie, gdy próbował się wyrwać i poddał się, w dalszym ciągu wyszczerzając zęby, ale teraz wyglądało to bardziej jak odburknięcie. Miał w ręku puszkę ze spray’em. Nie musiałem pytać, żeby wiedzieć, że było to srebro. Minusem tego, że wszystkie bronie, które wymyślili Shane i Eve, by pomóc nam przetrwać, było to, że wszyscy ludzie z Morganville mieli na nie przepis; zrobił swój anty- wampirzy gaz pieprzowy i jeśli znokautowałby mnie nim, nie bolałoby mnie ot tak, ale mogłoby oślepić mnie na dobre kilka dni. To zdecydowanie położyłoby mnie wystarczająco dosadnie, by mógłby wbić mi kołek ze srebrem, bez zastanowienia.
Nie licząc tego, że słyszałem Shane’a, stojącego za mną i ładując swoją dubeltówkę. Oczy Roy’a prześlizgnęły się ze mnie na niego, a jego uśmiech nieco załamał się. -Wygląda na to, że ktoś przyniósł puszkę do walki z bronią, - powiedział Shane. – Tak dla wyjaśnienia, jeżeli użyjesz tego na moim przyjacielu, również do ciebie strzelę. Myślę, że to uczciwy układ. -Nie zastrzelisz mnie, - powiedział Roy. – Jestem taki jak ty. Jestem wytrzymały. -W takim razie wytrzymałość obdrapuje samo dno twojego DNA, - powiedział Shane. – I przychodzisz po moich przyjaciół. To przebija wszystko. – Nie wątpiłbym w jego zamiary w tym momencie. Eve była dla niego jak przybrana siostra i wiedziałem, jak Shane czuł się wobec niej. Tak samo Roy. Cofnął się o krok rzucając oczyma od strony do strony. W końcu wyrzucił spray i podniósł swoje ręce do góry. -Ok. Ok., w porządku, macie mnie. I co zamierzasz teraz zrobić, wampie? Zabić mnie? -Mógłbym, - powiedziałem. -Ma kartę, która mówi, że może i wszystko, - powiedział Shane. – Ale nie zrobi tego. – Posłałem mu spojrzenie. Shane wzruszył ramionami. – Nie zrobisz tego, facet. Znam ciebie. W każdym razie Roy nie jest tym, którym powinieneś się martwić. Musisz porozmawiać z osobą, która stoi na samej górze. -Kapitan Oczywisty, - powiedziałem. Z twarzy Roy’a całkowicie odpłynęły kolory. – A ty powiesz mi, gdzie mogę go znaleźć. -Nie ma mowy. Jego dziewczyna zrobiła za mną, kilka kroków do tyłu. Nawet na nią nie patrzyłem, tylko złapałem i przyciągnąłem bliżej do siebie, otoczyłem swoim ramieniem jej szyję i przytrzymałem sztywno, kiedy szamotała się. -Zaczniemy od niej, - powiedziałem. – A jeśli nie jest dla ciebie ważna, wtedy jestem dość pewny, że uratowanie swojego karku może podziałać. Kopnąłeś moją żonę, kiedy leżała. Nie jesteś aż tak odważny. -Michael, - powiedział Shane, bardzo cicho. -Zamknij się, - powiedziałem i pozwoliłem moim kłom pokazać się. – Kapitan Oczywisty. Teraz. Zajęło to mu około minutę, by się poddać, ale czułem, że mam go dość, a to zajęło kilka minut więcej. -Chcesz coś powiedzieć? – zapytałem Shane’a. Miałem teraz przewagę, odkąd nie było już światła dziennego. Odciął na chwilę swój wzrok ode mnie, wzniósł brwi i pokręcił głową. – Zbyt dużo czy zbyt mało? -Nie jestem tobą, Micheal. Nie wiem. Mimo to, szkoda trochę samochodu. To był naprawdę fajny wóz.
-Gdyby to była Claire… -To niemalże była Claire. – Ucichł na chwilę, później pokręcił głową. – Nie wiem. Chciałbym zabić tego szczeniaka. Cholera, w dalszym ciągu chcę. -Mógłbym, - powiedziałem. – I nikt nie powiedziałby nic na ten temat. Czy domyślasz się, jak przerażające to jest? -Tjaa, - powiedział. – I myślę, że byłoby to cholernie miłe z twojej strony, jeśli złamałbyś jego rękę. Ale inne wampiry, zabiłyby kogoś za samo przydługie patrzenie się na nie, rozlewanie ich kawy, albo cokolwiek. Dlatego to nie może tak wyglądać, z każdym wampirem, który dostaje wolną kartę do morderstwa. Na każdego Michaela przypadają po trzy Jason’y. Rozumiesz? Skinąłem głową. Prawdopodobnie rozumiałem to lepiej niż on; przez ostatni rok lub dwa przebywałem wokół większej ilości wampirów, niż on przez całe swoje życie. – Musimy naprawić pewne rzeczy, - powiedziałem. – Masz w tym rację. Najpierw Kapitan Oczywisty, a później… -Później Olivier, - powiedział Shane. – Ponieważ ten skorupiasty, stary skurwysyn za mocno się rządzi i jeśli będzie tak dalej robił, nic nie pozostanie z tego miasta. Jedyny sposób, by tutaj przetrwać, to sprawić, by wszyscy okazali sobie szacunek. Podróż – jak każda droga w środku miejskich ograniczeń – była krótka i kiedy zatrzymaliśmy się naprzeciw zwykłego, pospolitego domu – był trochę ogorzały, odrobinę zniszczony – Shane i ja siedzieliśmy przez chwilę oceniając go. -Co myślisz? – zapytałem go. Wzruszył ramionami. -Wygląda w porządku, - powiedział. – Ale jeśli Roy nam nie ściemniał i jest to kwatera Kapitana Oczywistego, wtedy na pewno jest przygotowana na wampirzą apokalipsę. Jeśli wejdziesz tam z kłami na wierzchu i czerwonymi oczami, już po tobie. -Chcesz, żebym puścił cię tam samemu. -To wydaje się bezpieczniejsze, - powiedział Shane. – Ostatecznie, jestem plakatowym dzieciakiem, jeśli chodzi o reklamowanie anty- wampiryzmu, czyż nie? Wysłucha mnie. -Może, - powiedziałem. – Ale naszym celem nie jest rozmowa, Shane. Ale skopanie tyłków i upewnienie się, że nigdy nie przyjdzie ponownie po Eve. Albo ciebie. Albo Claire. Jeśli chce mieć mnie na celowniku, spoko, zarobiłem na to już dawno, z głodem na krew. Ale jest jakaś granica i on ją właśnie przekroczył. -Wiem, - powiedział Shane. – Uwierz mi, wiem. -Nie, nie wiesz. Nie widziałeś jeszcze Eve. Shane rozważył to i skinął głową, otworzył swoje drzwi i wyszedł. Zostawił za sobą swoją dubeltówkę pod siedzeniem.
-Jeśli usłyszysz mnie krzyczącego, wchodź do środka, - powiedział. – W innym przypadku, siedź tutaj. Obiecaj mi to. Nie zrobiłem tego, a on nie nalegał; po chwili zawahania, pokręcił głową i szedł po schodkach ku frontowym drzwiom. Użył dzwonka, później zaczął pukać i po długiej chwili, zasłonki we frontowym oknie drgnęły, a drzwi otworzyły się. Siedziałem sztywno, przyglądając się. Nasłuchując. I zrozumiałem, że nie byłem sam. W ciemności był inny wampir, niemalże niewidzialny, nie licząc szybkiego błysku jego czerwonych oczu. Wampiry nie miały żadnego zapachu, chyba, że pożywiły się ostatnio i tutaj, na podwórzu, z całym zapachem trawy, nawozu, brudu, drewna, metalu, nie było żadnej szansy by móc to zidentyfikować. Zastanawiałem się, kto to był. W każdym razie, nie było żadnego powodu do konfrontacji; potrzebowałem się skupić, w przypadku, gdyby Shane skończył potrzebując mnie. Wampir zniknął chwilę po tym, jak dostrzegłem jego obecność. Shane nie krzyczał na pomoc. Otworzył drzwi wejściowe i wskazał na nie; wyszedłem i kroczyłem ku niemu. -Zwolnij, - doradził mi. – Pomyśl o tym, jakbyś odwiedzał biuro Założycielki. Jest gotowy by cię zabić, jeżeli tylko źle postawisz swoją stopę. Do tej pory cholernie przeciwstawiałem się Amelie, pomyślałem, ale Shane nie musiał o tym koniecznie wiedzieć. Podszedłem do drzwi i… zatrzymałem się, ponieważ dom miał barierę. Większość domów w Morganville jej nie miało, chyba że były naprawdę stare albo należały do Założycielki, ale ten był inny. I był silny. -Wejdź, - powiedział Shane, ale to nie zmieniło zupełnie nic. Byłem wampirem i nie mogłem wejść, dopóki mieszkaniec domu nie pozwolił mi na to. Enrique Ramos pojawił się w holu, za moim przyjacielem i wpatrywał się we mnie, zanim powiedział: -Tak, możesz wejść. Przeszedłem obok stosu czarnych ubrań: maski, skórzanej kurtki i zatrzymałem się, by przyjrzeć się temu. Był tam również kask na motor. -Twoje? -Jasne, - powiedział i posłał mi zimny uśmiech. – Wszyscy widzieli mnie w nich na zlocie. -W takim razie nie jesteś Kapitanem Oczywistym, - powiedziałem. -Czemu nie? -Zbyt oczywiste. I miałem rację; prawdopodobnie był jednym z trzech albo czterech wabików, udających Kapitana Oczywistego, wyprowadzając tym wampiry w pole. To
był jego dom i dobre miejsce do neutralnego centralnego dowództwa, odkąd był w jego rodzinie od tak długiego czasu; jego matka wyprowadziła się do nowego miejsca i zostawiła go swojemu synowi, a on przerobił go w jakiś sposób na zabezpieczone, ufortyfikowane miejsce spotkań. Rada wojenna Kapitana Oczywistego była w trakcie posiedzenia przy stole kuchennym, w tymże pomieszczeniu i kiedy Enrique oraz Shane wprowadzili mnie tam, zrozumiałem dokładnie w jak wielkich tarapatach się znaleźliśmy. Było tam kilku czołowych przedsiębiorców z Morganville, siedzących przy stole, wliczając właściciela banku, ale to akurat nie był problem. Przy stole Kapitana Oczywistego zasiadał wampir. Naomi. Siostra Amelie z krwi, była ładna, pozornie- delikatnie wyglądającą wampirzycą, która wyglądała na około dwadzieścia lat, jeśli tylko; miała delikatną postawę i słodki uśmiech i to było zamaskowaną głębią, której nie rozumiałem przez długi czas. Nie była po prostu ot tak ambitna; potrafiła kalkulować, wbijała innym noże w plecy i zdecydowanie była zdeterminowana, by wygrać. -Myślałem, że nie żyjesz, - powiedziałem do niej. Poinformowano mnie, że została zabita przez draug w końcowej bitwie; słyszałem również plotki, że nie nie była to sprawka draug, ale morderstwo z pełnomocnictwem Amelie, która chciała pozbyć się wiarygodnego rywala do stołka u władzy w Morganville. Naomi wzniosła swoje ramiona w bardzo francuski sposób. -Przedtem byłam, - powiedziała swoim słodkim, srebrzystym głosem i zaśmiała się odrobinę. – Jak wiesz, Michael, bardzo zależy mi na tym, żeby tak pozostało. – Posłała mi uśmiech, który zachęcił mnie do podzielenia jej żartu, ale nie zaśmiałem się. W całej tej gracji i jej dobrych manierach, było zakorzenione coś lodowato – zimnego, czego większość zazwyczaj nie dostrzegała. – Usiądź i czuj się mile widziany. -Nie jesteś Kapitanem Oczywistym, - powiedziałem i przypatrywałem się po kolei każdemu ludzkiemu mężczyźnie, który siedział przy stole. Później odwróciłem się w stronę kobiety, która siedziała naprzeciw niej. – Ty jesteś. Hannah Moses skinęła głową. Jej przerażona twarz była teraz sztywna i cicha, a jej ciemne oczy uważne. -Wiedziałam, że byłoby to niemożliwe, by cię w tym oszukać. Usiądź, Michael. Nie chciałem siadać przy stole Kapitana Oczywistego. W dalszym ciągu byłem zły, tjaa, ale byłem też odrobinę zszokowany i oszukany. Hanna była przyjacielem. I sojusznikiem. Chroniła nas wszystkich i to wiele razy; była porządnym, rzetelnym człowiekiem z solidnym zestawem wartości. I to sprawiło, że było to jeszcze gorsze. W każdym razie, usiadłem, ponieważ alternatywą było to żeby się zadławić, a nie byłem jeszcze w tym punkcie. Jeszcze nie. Shane w dalszym ciągu stał,
opierając się o ścianę ze skrzyżowanymi rękoma. Przyglądał się Enrique, który robił to samo; ochroniarze, zgadnąłem, czekając w ciszy i będąc gotowymi, by zrobić ruch. Wśród przedsiębiorców słychać było mamrotanie i przynajmniej jeden z nich wstał, by opuścić pomieszczenie w proteście. -Proszę usiąść, Panie Farmer, - powiedziałem nie patrząc na niego. – Będziemy rozmawiać na temat pana syna i gdzie zabrnął ze swoimi zabawnymi pomysłami. Ojciec Roy’a Farmera zrobił dziwny wyraz twarzy i ponownie zatopił się w swoim krześle. -Czy mój syn żyje? -Tjaa, - powiedział Shane z fałszywym entuzjazmem. Ale niebyłym tak szybki, by go uspokoić. – Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko ulepszeniom jego samochodu. Och i jego ręki. -Ty krwiożerczy skurwy… Poruszyłem się, po czym, uderzyłem dłonią wystarczająco mocno o stół, by zostawić pęknięcie w drewnie. -Nie zabiłem go, - powiedziałem. – Więc zamknij się i przyjmij to jako prezent. - Wyglądał biało dookoła ust. Później spojrzałem na Hannah. – Ty postawiłaś na nas krzyżyk. Ty postawiłaś krzyżyk na Eve. Dlaczego to zrobiłaś? -Dlaczego musiałeś postawić ją po środku? – zapytała mnie przerażająco rozsądnym tonem. – Wiesz, że wampiry nie pozwolą jej tutaj zostać na dłuższą metę; będą chciały ją zbić, zanim pozwolą ludziom przejąć władzę w mieście, za jej status prawnej małżonki. Wiedziałeś to, kiedy się z nią żeniłeś. Poprzez nakładanie na nią presji, ze strony ludzi, mamy nadzieję, że uratujemy jej życie i sprawimy, że cię zostawi. Czy nie rozumiesz jak niebezpieczne jest to dla niej i dla ciebie. Nie nienawidzimy cię, Michael. Ale stoisz nam na drodze. -Zaczekaj, - powiedział Shane i odwrócił swoją głowę ku niej. – Kazałaś Roy’owi Farmerowi pobić ją, by jej pomóc? To chcesz nam powiedzieć? -To nie do końca nasza wina. Roy nie miał robić nic więcej, niż tylko nastraszyć ją, - powiedziała Naomi w swój lekko czarujący sposób. – Zaświadczam ci, że nigdy nie miał jej mocno skrzywdzić. Miał tylko sprawić, żeby zrozumiała, że nie będzie akceptowana, jako żona Michaela. Wampiry podobnie, wyraziły się jasno. Słyszałam, że Olivier wysłał Pennyfeathera, by również się tym zajął. -Eve nie jest pionkiem, którego możesz rozstawiać, po całej planszy, powiedziałem, kłując swoim wzrokiem Naomi, później Hannah i resztę. – Tak samo jak ja. -Ale to jest dokładnie to co robicie, Michael. Ty, Shane, Claire, Eve – wy wszyscy. Gracie to po jednej, to po drugiej stronie za każdym razem i nie widzicie tego. – Naomi pokręciła głową, w jak uważałem, fałszywym smutku,
ale z drugiej strony było to dość przekonywujące. – Popełniono błędy, ale nikt nie zamierzał trwale zranić twojej ukochanej. Możesz mieć moje słowo. -Mojej żony, - nakreśliłem. – Tak ją nazywaj. Naomi pochyliła głowę. - 41D’accord. Spojrzałem na Hannah. Do tej pory nie powiedziała za dużo i pozwoliła Naomi na wyjaśnienia. Przyglądała się mi i Shane’owi, ze spokojem i ostrożną uwagą, ręce odrzuciła luźno i zrelaksowała się przy stole, naprzeciw niej. Ale bała się. Mogłem to wyczuć, słysząc jej szybkie bicie serca. Wszyscy ludzie bali się. Musieli się bać, pomyślałem. Byli teraz sprzymierzeńcami ze zdradzieckim wampirem i zrobili sobie wroga z kogoś, kto wszystkimi racjami powinien być ich przyjacielem i wsparciem. -Nigdy nie powinnaś była dotykać Eve, - powiedziałem do Hannah. -Przepraszam za to co się stało, - powiedziała. – Ale, Michael, sam podjąłeś wiele decyzji i żadna z nich nie może pozostać bez konsekwencji. Jeśli chcesz, żeby Eve była bezpieczna, powinieneś pozwolić jej wrócić na swoją stronę. Z nami. -Dlaczego tu muszą być strony? Jesteśmy ludźmi, Hannah. Pokręciła głową. -Wy byliście ludźmi. Lubicie myśleć, że w dalszym ciągu jesteście, ale w sercu jesteście mordercami. A tutaj zawsze były strony. Jeżeli nie możesz jej zostawić, ponieważ ją kochasz, wtedy jesteś samolubny i narażasz ją na coraz większe ryzyko z każdym dniem – ze strony swojego rodzaju. -Więc co powinienem zrobić? – To wytrysnęło ze mnie złość i nagle, stałem na nogach z płonącymi oczyma, z wściekłości pokazując kły i wypełniony furią. – Ona jest moją żoną! To nie twoja sprawa, Hannah. To nie jest tak jak ty, sprowadzając niewinnych ludzi do tego, sprawiając, że mogą być zranieni, albo zabici! -Hannah nie poruszyła się i nie sięgnęła po broń. Enrique odsunął się od ściany, tak samo jak Shane, ale to tylko ja okazywałem jakiekolwiek zagrożenie. Hannah powiedziała, -Panowie… czy moglibyście zostawić mnie, Naomi i Michaela samych, proszę? Wszyscy biznesmeni Morganville podnieśli się i opuścili pomieszczenie, bez żadnego ale. A Enrique utknął w miejscu. -Wyjdę, jeśli on też, - powiedział Enrique i skinął na Shane’a, który również skinął.
41
D’accord (fr.) – Ok, w porządku;
-Może pójdziecie ludzie pogapić się na siebie, do innego pokoju, powiedziałem i dostałem w zamian wyzywające spojrzenie od Shane’a. – Jeżeli cokolwiek miałoby się stać, stałoby się już do tej pory. Prawda? -Prawdopodobnie, - powiedział Shane. – Ale nie podoba mi się to. -Lepiej będzie, jeśli zrobimy to na osobności, - powiedziała Hannah. – Ty, ja i Naomi. Są rzeczy, które musimy utrzymać w tajemnicy, nawet wobec naszych doradców. Studiowałem ich, później szarpnąłem swoją głową na Shane’a. Zrobił idę-zatobą ruch na Enrique i podążył za mężczyzną z pokoju. Drzwi do kuchni zamknęły się ciasno, za mną. W momencie, gdy drzwi zamknęły się, Hannah nic nie powiedziała. To wyglądało jakby po prostu… wyczerpała się jej bateria. A Naomi wstała i przeszła się po kuchni, najwyraźniej zafascynowana blatami, urządzeniami i rozkładanymi szufladami. -Rozwiązanie twojej sytuacji jest absolutnie banalne, - powiedział w końcu Naomi. – Spraw, żeby Eve myślała, że przestałeś o nią dbać, a jej bezpieczeństwo będzie zapewnione. Twoje małżeństwo stanowi problem i to małżeństwo musi być zakończone. Oczywiście możesz wybrać terminy czynności prawnych, ale jest to konieczne, abyś zostawił ją teraz. -Nie mogę tego zrobić. – Złość nie pomagała mi w tym, ale nagle zbyt szybko, zupełnie odpłynęła, pozostawiając mnie pustego i wydrążonego. – Nie mogę ot tak jej odepchnąć. Hannah… Hannah nie patrzyła na mnie, ani na nic innego. Miałem wewnętrzne uczucie nagłego niebezpieczeństwa i odwróciłem się w stronę Naomi. -Czemu tu jesteś? Nie jesteś Kapitanem Oczywistym; nie możesz nim być. Jak w ogóle sprawiłaś, że wpuścili cię za drzwi? -Zastanawiałam się, kiedy mnie o to zapytasz, - powiedziała i uśmiechnęła się do mnie spod jej długich rzęs. – Mogę być bardzo przekonywująca. To zawsze była moja mocna strona. Gdy dostrzegłam, że Hannah Moses jest tak doskonałym liderem wśród ludzkich mieszkańców, było dla mnie jasne, że musiałam się z nią sprzymierzyć. Jak inaczej mogłabym pogrążyć moją siostrę? Rzuciłem ponownie wzrokiem na Hannah, z rozszerzonymi oczami, ponieważ to było niemożliwe, że siedziała tak cicho, jak lalka, która została wyłączona… albo marionetka. Rozproszenie było tym, czego potrzebowała Naomi. Gdyby moje nerwy nie były tak napięte niczym struny w gitarze, nigdy nie zobaczyłbym jak się porusza; nawet z tym ogromnym ostrzeżeniem, mimo to nie rozumiałem co zamierzała zrobić. Myślałem, że dźgnie mnie kołkiem, więc podniosłem ręce w defensywie, ale wycelowała za mnie, łapiąc mnie i wytrącając z równowagi. Poczułem jak zimne ręce oplatają się wokół mojej klatki piersiowej, później
odsuwając moją brodę wysoko… po czym ugryzła mnie, zanim mogłem krzyknąć na pomoc. Jej kły zsunęły się do mojego gardła i poczułem się, jakbym był dźgnięty lodem; całe ciepło zaczęło ze mnie odpływać, do niej i w tym miejscu poczułem okropne, mroczne oddziaływanie przepływające przez moje żyły. Naomi - tak jak Bishop, jej wampirzy ojciec - miała siłę by obalać inne wampiry… a teraz, miała mnie. Tak samo, jak przejęła kontrolę nad Hannah, a poprzez Hannah nad całą ludzką opozycją. Teraz wszyscy byliśmy tylko marionetkami. To nie zajęło długo i nie było absolutnie nic, z czym mógłbym walczyć. Kiedy puściła mnie, upadłem na kolana z rękoma trzymającymi się o kafelki, otwartymi ustami, przedłużonymi kłami, a Naomi z powrotem spokojnie kroczyła na swoje miejsce przy stole. Spojrzała na Hannah. -W takim razie jest skończone, - powiedziała i wybijała paznokciami o drewno na stole, w skomplikowany, musicalowy rytm. – Michael. Wstań. Zrobiłem to. Chciałem podbiec do niej i ją zabić, rozerwać ją na strzępy, ale wiedziałem, że nic z tego nie było widoczne na mojej twarzy, albo w języku mojego ciała. Tak samo, jak nic nie pokazywała po sobie Hannah. Powodem tego, że nie pasowało do Hannah to, żeby narazić Eve na tak śmiertelne ryzyko, było to, że nie był to jej wybór. To była decyzja Naomi… to wszystko, sprowadzało się do Naomi. I było zbyt późno dla mnie, by coś z tym zrobić. Nie mogłem nawet ostrzec ludzi. -To jest to, co zamierzasz zrobić, Michael, - powiedziała Naomi. – Wrócisz, żeby zobaczyć swoją ukochaną żonę i powiesz jej, że masz wątpliwości. Zrobisz wszystko cokolwiek jest konieczne, żeby zniszczyć zaufanie między waszą dwójką. O i spakujesz swoje rzeczy i wrócisz tutaj, do mnie. Będziesz doskonałym żołnierzem. Najlepszym ze wszystkich, bo nikt nie będzie cię podejrzewał. Dziecko z krwi Amelie? Jesteś idealnym skrytobójcą. -Tak, - powiedziałem. Nie, nie, nie, krzyczałem, ale nie mogłem zrobić nic, żeby siebie powstrzymać. –Co powinienem zrobić z Shane’em? I Claire? -Shane nie ma żadnego znaczenia, tak samo jak dziewczyna, nie licząc narzędzia w jaki sposób mogłaby być użyta. Wyjęłam z gry Myrnina; bez protekcji swojego czarnego rycerza, nie jest niczym innym jak pionkiem Ale… - Postukała lekko bladymi palcami po swoich ustach, przez chwilę wyglądając na zamyśloną. – Masz rację. Co z Claire? Nawet zwykły pionek może zdjąć królową, jeśli zagra się nim odpowiednio… Wzniosła się na stopy i kroczyła przez chwilę z założonymi rękoma i spuszczoną głową. Hannah i ja patrzyliśmy się na siebie nawzajem. Jej serce kłuło i zrozumiałem teraz, że nie był to strach, ale czuła manię wściekłości. Była tak samo uwięziona jak ja. Jeżeli czarny rycerz Myrnin, był zdjęty z
planszy, Hannah była była białą wieżą Naomi, ukrytym sekretem. A czym byłem ja? -Ach, - powiedziała Naomi i odwróciła się w moją stronę, z błyszczącymi oczyma i bestialską radością. – Wiem dokładnie jak zagrać z Claire. Więc, to jest to, co zrobisz i co jej powiesz… Słuchałem. Nienawidziłem jej każdym włóknem, każdym kawałkiem mojej duszy. Ale wiedziałem, że zrobię wszystko, co mi rozkaże, mimo że wiedziałem, iż zniszczę każdą dobrą rzecz w moim życiu. Ponieważ nie miałem wyboru.
CLAIRE Michael wyglądał jak chodząca śmierć, kiedy wrócili do poczekalni, gdzie Claire popijała kawę z automatu po raz jedenasto- milionowy; to zajęło jej kwadranse, ale nauczyła się od jednej z pielęgniarek – nie tej, która groziła Eve, dzięki Bogu – jak kopnąć dystrybutor we właściwym miejscu, by wydobyć kubek i by wyprodukowała około połowę jego zawartości obrzydliwych, tłustych pomyj, które ledwo przypominały kawę. To było lepsze niż nic. Ale nie dużo lepsze. Niemalże upuściła kubek, kiedy zobaczyła, że chłopcy nadchodzą. Shane miał strażniczy, poważny wyraz ciała, a Michael wyglądał, jakby przeszedł przez bramy piekieł i wrócił bez pamiątkowego t-shirtu. -Śpi, - powiedziała Claire, zanim obydwaj mogli się odezwać. – Hej, czy wszystko w porządku? Michael? -W porządku, - powiedział. Jego niebieskie oczy wyglądały dziwnie -sztywno i pusto, a pod nimi miał ciemne smugi, jak gdyby ktoś obrabował go z tygodniowego snu, przez ostatnie kilka godzin. – Muszę ją zobaczyć. -Tylko bądź ostrożny, by jej nie obudzić, - powiedziała Claire. – Ma zawroty głowy i dość cierpi. Doktor powiedział, że prawdopodobnie nad ranem poczuje się lepiej. Wtedy pozwolą nam ją zabrać do domu. Po prostu przez jakiś czas nie może dużo robić. -Dobrze, - powiedział. Ledwo nawet co spojrzał w jej stronę, ale wziął z jej ręki kubek z kawą i jednym haustem opróżnił zawartość, z niemalże wrzącym
napojem, po czym zgniótł w ręku papier i rzucił na podłogę, zmierzając do sali Eve. Claire schyliła się i podniosła śmieci. -Wow, - powiedziała i spojrzała za nim. – Co do cholery, Shane? -Chciałbym to wiedzieć, - powiedział. – To było najdziwniejsze kilka godzin, które kiedykolwiek przeżyłem. Roy – to było ok., spoko, rozumiem. Ale kiedy poszliśmy zobaczyć Kap… - Za co, jak rozumiała, miał na myśli Kapitana Oczywistego, bez mówienia tego na głos. – Kazali mi poczekać na zewnątrz, dopóki się to nie skończy. Cokolwiek mu tam powiedzieli, to było złe. Od tamtej pory tak wygląda. Jak ktoś, kogo pozbawiliby wnętrzności i kazali je z powrotem zjeść. -Więc wiesz kim jest? Mam na myśli, Kap? – Przybrała otwarty szept, rozglądając się po pustej poczekalni. Shane skinął głową. – Kto? -Lepiej jeśli nie będziesz tego wiedzieć, - powiedział. – Zaufaj mi, sam chciałbym tego nie wiedzieć. Zaczynam marzyć, żeby nie wiedzieć dużo więcej rzeczy. Usadowili się na krzesłach w miejscu poczekalni, a Shane oplótł ją swoimi ramionami… i było im już tak wygodnie, do momentu kiedy Shane odwrócił swoją głowę i powiedział: -Słyszałaś to? -Co? – Claire czuła się w pół sennie i przytulnie gnieżdżąc się w jego ramionach, ale teraz kiedy zupełnie ją obudził, ponownie, coś usłyszała… podniesione głosy. -To Eve, - powiedział Shane i wstał. – Coś jest nie tak. – Claire westchnęła i podążyła za nim, na obolałych nogach, wzdłuż holu, przechodząc obok pustego pokoju dyżurnego i dotarła na miejsce, w momencie, gdy otwierał drzwi. Eve płakała. Ale nie ot tak, odrobinę, lecz niemalże zanosiła się strasznym, zaskakującym, dotkliwym szlochem, trzymając się oburącz za brzuch, jak gdyby każda sama próba wdechu była agonią. Michael stał na krańcu jej łóżka, wpatrując się w nią bez żadnych emocji na jego twarzy. Zawsze wyglądał jak anioł, pomyślała Claire, ale teraz wyglądał jak jeden z tych zimnych, odosobnionych, mściwych z rodzaju tych, którzy trzymali miecz. I to było przerażające. -Jak możesz to mówić? – powiedziała Eve, między sprawiającymi ból łykami powietrza. Płacz ranił ją; Claire mogła usłyszeć lekkie szarpnięcia szlochu, między słowami. – Boże, Michael, nie rób tego… proszę… -Co tu się do cholery dzieje? – domagał się Shane i stanął twarzą w twarz z Michaelem. – Co jej powiedziałeś? -Prawdę. Poślubienie jej było błędem od samego początku, - powiedział. - I chcę to zakończyć, Eve. Wypełnię papiery, ty je podpiszesz i jesteśmy kwita. To będzie lepsze dla nas obojga. Nasza dwójka razem – Kapitan Oczywisty
ma rację. Amelie również. To chore i nie możemy tego kontynuować. Przez to mogą zgniąć niwinni ludzie. -Facet, nie rób tego, - powiedział Shane i sięgnął ku niemu. Michael odtrącił jego dłoń, zanim ten mógł dotknąć jego ramienia. – Może myślisz, że to sprawi, że w jakiś sposób będzie bezpieczna, ale to nie jest odpowiednia droga, ok.? I nie odpowiedni czas. Nie chcę, żebyś ją krzywdził. Słyszałem cię tam, z Kap. Wiem, że próbujesz ją chronić… -Czyżby? – Michael odwrócił swój pusty wzrok na Shane’a i zatrzymał na nim swój martwy wzrok. – Nie wiesz o mnie, żadnej cholernej rzeczy, facet. Shane istotnie się zaśmiał. -Żartujesz sobie, prawda? Wiem o tobie wszystko. Jesteś moim najlepszym przyjacielem. -Tak myślisz? – powiedział Michael i zanim Claire była gotowa, zanim w ogóle była świadoma tego, że się porusza, skręcił do niej i złapał ją w uścisku. Michael Glass trzymał ją w swoich ramionach. I pochylał się. I całował ją. Z języczkiem. Fachowo. Claire była tak zaskoczona, że początkowo mogła wydobyć z siebie tylko stłumiony głos szoku i zaskoczenia, ale nie próbowała się nawet oprzeć; jej ciało odpowiedziało w pośpiechu o doznaniach – zimnej siły pochodzącej od niego, miękkości jego ust, smaku i absolutnej jego władzy… a później racjonalna część mózgu kopnęła ją i krzyczała z przerażenia. Michael Glass całował ją na oczach Shane’a. I Eve. I odwalał cholernie dobrą robotę przesuwając po omacku swoimi dłońmi pod jej bluzką. Shane krzyknął coś, a Claire poczuła, jak próbuje ją uwolnić, ale Michael trzymał ją z nieustępliwą siłą. Nagle była przerażona będąc między ich dwójką, niczym szmatławiec między dwoma władczymi pit bullami i wtedy Michael puścił tak szybko, jak ją chwycił. To wgniotło ją z powrotem w Shane’a, a Shane’a w ścianę z ramionami otoczonymi wokół niej. Usta Claire były opuchnięte i wilgotne, a jej koszulka była podwinięta do góry, zaraz poniżej linii stanika; frenetycznie pociągnęła ją w dół i w tym samym czasie próbowała wytrzeć swoje usta, nie radząc sobie z żadną z tych rzeczy. Michael przyglądał się jej, a jego spojrzenie było obrzydliwe. To nie była miłość. To nie było nic, co mogłaby zrozumieć. -Czekałem na to latami, - powiedział. – Tak dla twojej wiadomości. Czy wiedziałeś, że to nadchodzi, najlepszy przyjacielu? Może to działo się już dłuższy czas. Może odkąd się wprowadziła. Skąd możesz to wiedzieć?
-Ty skurwy… - Shane odepchnął Claire z drogi i podszedł do Michaela, ale Michael ponownie popchnął go w stronę ściany i przytrzymał tam go, ignorując jego ciosy. Teraz patrzył na Eve, która z trudem łapała powietrze płacząc, zwijając się w kłębek, jak gdyby ktoś uderzył ją w otwartą ranę. -Czy z nami koniec? – zapytał się jej. -Tak, - wyszeptała. – Tak. Wynoś się. – To byłby krzyk, pomyślała Claire, nie licząc tego, że Eve nie mogła złapać oddechu, by wydać z siebie taki dźwięk. Michael puścił Shane’a i wyszedł, sztywnymi ramionami otworzył szpitalne drzwi i zniknął w mniej niż pięć sekund. Ale zostawił za sobą uczucie eksplozji, która w dalszym ciągu się działa, fale szoku, które falowały i falowały i falowały… Shane odwrócił się do Claire. -Co to do cholery miało być? -Czemu się mnie pytasz? – odstrzeliła, zszokowana i przemówiła ponownie. – Nie prosiłam o to! -Nie zrobiłby tego ot… - Teraz Shane wyglądał okropne i niemalże na tak zdradzonego, jak Eve. – To nie jest pierwszy raz? Czyż nie? -Co? Twierdzisz, że co? – Poczuła, że zaraz zwymiotuje. Minutę wcześniej wszystko było kruche, ale w porządku; teraz cały jej świat wydawał się rozpadać wokół niej, łamiąc się na nierozpoznawalne fragmenty. – Nie zrobiłam nic złego! – Przypomniała sobie z przerażającym szarpnięciem, że Shane raz potajemnie się o to martwił, o nią i Michaela robiących coś razem, za jego plecami. To nigdy się nie zdarzyło, ale teraz… teraz to wróciło, cała ta paranoja i złość. Michael wybrał dokładnie prawidłowy punkt, by uderzyć i zniszczyć ich zaufanie. – Jak w ogóle możesz myśleć, że mogłabym… -Boże, wynoście się, - powiedziała Eve niskim, załamanym głosem. – Po prostu wynoście się. Oboje. – W dalszym ciągu płakała, ale teraz ciszej, a wszystkie jej monitory piszczały i świeciły czerwonymi lampkami. – Jezu, proszę, idźcie! Następnie przybiegły pielęgniarki, tłocząc się wokół łóżka Eve, by wyregulować maszyny i wbijając igły pełne leków do wiszących torebek z roztworem soli fizjologicznej. Kiedy Shane wypchnał ją na korytarz, Claire usłyszała, że szalenie walący puls na monitorze, zaczął zwalniać. Znowu ją usypiali. Może, jeśli mieliby szczęście, Eve budząc się rano pomyślałaby, że to wszystko był tylko sen po lekach uspokajających. Nie. Nie będzie miała aż takiego szczęścia. Shane puścił ją, a ona okrążyła go, w dalszym ciągu próbując doprowadzić swoją bluzkę do ładu. -Nic nie zrobiłam, - nalegała ponownie. – I nigdy go nie pocałowałam! To on pocałował mnie; widziałeś to.
-Wiedział dokładnie to, co lubisz, - powiedział Shane. – Jakby przywykł do robienia tego. A ty właściwie nie walczyłaś z nim. -Nie wiedziałam co mam zrobić! Boże, Shane… to było szybkie i nie wiedziałam… nie chciałam tego! Jak możesz myśleć, że ja i on moglibyśmy… -Nie wiem, - powiedział Shane i wsadził swoje dłonie do kieszonek, trzymając sztywno ramiona. – Może dlatego, że mój najlepszy przyjaciel wetknął swój język do twojego gardła, żeby tylko dowieść swojego? Ponieważ jestem pewien, że nie zrobił tego tylko po to, żeby zerwać z Eve. Nie musiał być, aż tak okrutny. -Shane… Shane! Zaczekaj! Odchodził od niej, wzdłuż korytarza ze spuszczoną głową. Również, zostawiając ją. Claire stała tam, w szoku i samotna, czując się, jakby była jedyną trzeźwo myślącą osobą żyjącą na tym świecie i kiedy ogrom wydarzeń uderzył w nią, zalała się łzami i skuliła się na używanej, starej kanapie w rogu poczekalni. Jak się z tym czułam? Nie chciała zadawać sobie tego pytania. Nie chciała pamiętać gorącego przypływu uczuć pod całym tym zamieszaniem i terrorem chwili, albo sposobu w jaki jej serce przyśpieszyło, a ciało zdradziło, aż do samego rdzenia. Nie chciałam tego. Nie chciałam. Dobrze, czy nie uważała zawsze, że Michael jest ciachem? Tak, tak myślała. Zawsze to dostrzegała i czasami miała małą, okazjonalną fantazję… ale to było normalne; tak się dzieje, kiedy otaczasz się ludźmi przez dłuższy czas, ale nie… nie to. Nigdy to. Nie chciał jej. A raczej wykorzystał ją, okrutnie i z zimną kalkulacją, by wyprowadzić z równowagi Eve i Shane’a. Każde z nich było teraz samotne na świecie, który nie chciał, albo nie potrzebował ich. Dlaczego to zrobiłeś, Michael? To nie miało zupełnie sensu. Nawet, gdyby zdecydował, że nie chce być z Eve, Michael był dobrym człowiekiem, miłym; zrobiłby to delikatnie z tak wielką uprzejmością, jak tylko byłoby to możliwe, ponieważ kochał Eve; kochał. Nie mogła się co to tego, aż tak mylić. Kiedy wyszedł z tego miejsca, zachowywał się jak rycerz z misją, piekielnie- nakręcony zemstą. A kiedy wrócił… Claire przełknęła potworne, bolesne łzy i wytarła swoją twarz, próbując przemyśleć całą sytuację, jak gdyby działa się ona innej osobie. Co sprawia, że ktoś staje się taki, odwraca się od swoich przyjaciół? Nie. To nie było pytanie. Pytaniem było, co sprawiłoby, że wampir odwróciłby się od swoich przyjaciół… i była na to naprawdę tylko jedna odpowiedź. Claire pomyślała o Bishopie, wampirzym ojcu Amelie, który mógł zainfekować innego wampira swoim ugryzieniem i nakazać sobie bezwzględną lojalność. Amelie miała taką samą miarę mocy, ale jej
przychodziła w trochę inny sposób. Bishop był niekwestionowalnie martwy, więc mogła być to Amelie? Czy Amelie złamałaby Michaela? Kiedyś raz groziła mu tym, ale czy zrobiłaby coś takiego? Claire wzdrygnęła się. Jeżeli to sprawka Amelie, jeżeli to nie była rzeczywiście wola Michaela, w takim razie były cztery ofiary jego okrucieństwa, nie trzy… Sam Michael był pierwszą i najbardziej cierpiącą ze wszystkich. Nawet jeśli była to prawda, że nie był to prawdziwy wybór Michaela, problemem było… Jak zamierza to udowodnić? Koniec końców, Claire zasnęła w szpitalnej kaplicy… była opuszczona, cicha, spokojna, a ona potrzebowała teraz duchowego wsparcia. Chciała wtedy, żeby pojawił się Ojciec Joe… Był świetnym słuchaczem, a ona desperacko potrzebowała z kimś porozmawiać. Ale ostatecznie poczuła się senna czytając Biblię, przez swoje zapuchnięte od płaczu oczy i próbując poczuć się choć trochę bardziej komfortowo. Jeśli nawet nie poczuła spokoju, nie pamiętała tego. Rano Claire próbowała dodzwonić się do Shane’a sześć razy, ale wszystkie jej próby były przekierowywane na pocztę głosową; sms-y również pozostawały bez odpowiedzi. Była zdziwiona widząc, że zjawił się koło południa, ale nie przyszedł z nią porozmawiać, mimo to miała przez chwilę żałosną nadzieję… Poszedł obok niej, idąc prosto przed siebie, trzymając w ręku plastikową reklamówkę i ignorując ją udał się do pokoju Eve. Kiedy wyszedł z powrotem na zewnątrz, do poczekalni, usiadł naprzeciw niej i wpatrywał się w podłogę. -Shane? – Zrobiła kilka niepewnych kroków w jego stronę. Chciała wybuchnąć płaczem, ale wiedziała, że pogorszyłaby tylko sytuację, jeśli już tego nie zrobiła. – Proszę, proszę, porozmawiaj ze mną. Proszę… -Przyniosłem jej ciuchy, - powiedział. –Później odwożę was obie do domu. Później idę w cholerę z tego miejsca na jakiś czas. Zajmij się Eve. Zrób to dla mnie. -Ale… -Rzeczy Michaela już nie ma, - powiedział. – spakował się ostatniej nocy. Nie wiem, gdzie poszedł, więc nie pytaj mnie o to. -Shane, proszę spójrz na mnie. – Zatopiła się na krześle obok niego. Pachniał potem, jak gdyby był na siłowni i nie zdążył wziąć prysznica, przed przyjściem. Nie odsunął swojego wzroku od przyglądania się barwionym płytkom podłogowym. – Nigdy nie robiłam nic z Michaelem, nigdy. Nie wiem, dlaczego to zrobił, ale to nie jest to o czym myślisz. Nigdy cię nie zdradziłam. Nie zrobiłabym tego. Myślałam o tym, że może… Amelie sprawiła, że to zrobił. Bo naprawdę nie uważam, że był to prawdziwy Michael, prawda? – Nie odpowiedział jej. Siedzieli w ciszy przez kilka ciemnych chwil, po czym pielęgniarka powiedziała zza rogu: -Jest gotowa do wyjścia.
Shane wystrzelił na nogi, jak gdyby krzesło miało wbudowaną katapultę i był już w połowie drogi do pokoju Eve, zanim Claire w ogóle zdołała za nim podążyć, czując się powolna, niezdarna i boleśnie zagubiona. Eve wyglądała strasznie… bez makijażu, z kredową twarzą i siniakami odbarwiającymi jej opuchniętą twarz. Pozwoliła swoim włosom z góry opaść, by przykryć najgorsze z nich, ale również ukryły jakiekolwiek uczucia, które miała względem Claire, widząc ją za rokiem. To prawdopodobnie było błogosławieństwem, pomyślała Claire, z przypływem okropnej fali niezasłużonej winy. Nie pocałowałam go! To on pocałował mnie! Ale nie mogła na to nalegać, nie z Eve w takim stanie, rozrywanwj w żałobie i tak bardzo zranionej. I zostawiłam ją leżącą tam, wykrwawiającą się na chodniku, pomyślała. Tego również nie mogę zapomnieć. Shane przytrzymywał wózek inwalidzki, kiedy Eve praktycznie upadła na niego; trzymała swoją głowę schyloną, a ręce owinięte wokół jej brzucha, jak gdyby bała się, że mógłby otworzyć się. Claire pośpieszyła by wziąć plastikową torbę z ubraniami, formularze i pigułki od pielęgniarki. -Dwaj jej dwie z tych, dwa razy dziennie, - powiedziała pielęgniarka. – I pozwól jej spać. Będzie tego potrzebowała. Żadnego podnoszenia cięższych rzeczy niż książka, przynajmniej przez dwa tygodnie. Musi przyjść na kontrolę do lekarza w czwartek. Ktoś będzie musiał ją przywieść i odwieźć po wizycie. Żadnego prowadzenia samochodu, dopóki on sam nie zniesie ograniczeń. Claire skinęła głową w milczeniu, ledwo będąc w stanie zanotować instrukcje; jej serce było teraz zamieszane bólem, martwieniem się o Eve, żalem Shane’a, złością na Michaela. A teraz mamy jechać do domu i udawać, że wszystko jest ok., pomyślała i ta świadomość była dość przerażająca. Ale jaki inny wybór mogła mieć? Odejść? Nie mogła. Eve potrzebowała kogoś, a Shane wyraził się jasno, że wolałby raczej uciec. Michael już to zrobił. Shane pchał wózek szybko, nie czekając na Claire; musiała się pośpieszyć, by ich dogonić, ale drzwi windy zatrzasnęły się przed jej nosem. A żadne z jej współlokatorów nie patrzyło wprost na nią. Pobiegła schodami piętro niżej i spotkała ich, kiedy Shane wsparł Eve i pomógł jej, poruszającej się chwiejnie usiąść na przednim siedzeniu pasażerskim. -Mogę prowadzić, - zaoferowała Claire. Shane zignorował ją i podszedł do tej strony samochodu. Wsiadł i zapalił silnik, a ona ledwo zdążyła dobiec do tyłu i wsiąść na, jak to radośnie nazywała Eve -Kącik Martwego Człowieka, zanim wcisnął gaz i podążył do domu. To było okropne kilka minut. Claire ściskała miękką torbę z ubraniami; pachniała ostatnimi BPAL perfumami Eve i metalicznym posmakiem, gdzie
Claire zgadywała, że była to krew. Osobiście je uprała, upewniając się, że są w porządku i czyste, zanim je zwróciła. Shane nie myślałby o tym. To było coś, co mogła zrobić, jej mały wyraz miłości. Shane był ostrożny prowadząc samochód, unikał wyboistych miejsc i zatrzymywania się przed krawężnikiem bez żadnego nagłego i nerwowego hamowania. Wziął nawet Eve na ręce i zaniósł ją do środka, czekając niecierpliwie, kiedy Claire otworzy drzwi frontowe. Gdy Eve była już usadowiona na sofie, ze starą narzutą owiniętą wokół niej i poduszkami pod jej głową, Shane powiedział: -Poradzisz sobie z zaleceniami pielęgniarki, prawda? – Zmierzał już ponownie w stronę drzwi. -Gdzie idziesz? -Nie twój interes, - powiedział Shane. Claire usłyszała tylko trzaśnięcie drzwiami za jego plecami i poczuła łzy szarpiące jej gardło; szczerze, to było tak niemożliwie bolesne, że chciała rzucić się twarzą w dół na swoim łóżku i wypłakać się do niepamięci. To było gorsze, kiedy rozejrzała się dookoła i zobaczyła, że nie było tu gitar Michaela. Zabrał ze sobą nawet skórzany fotel, ten na którym uwielbiał siadać, kiedy grał. 42 Dom wydawał się zimny, intensywny i pusty bez Shane’a i Michaela i bez miłości wokół nich wszystkich, która czyniła go 43domem. Claire zatopiła się obok Eve, położyła jej głowę na poduszkach z sofy i starała się nie myśleć o tym. -To nie twoja wina, - powiedziała Eve, bardzo cicho. Claire szarpnęła do góry głowę patrząc na nią, z gotującą się nadzieją, ale Eve nie uśmiechała się i nie było nic poza jej opuchniętą twarzą, którą Claire mogła zinterpretować jako wybaczenie. – Miał wątpliwości przez długi czas; i wiedziałam o tym. Ja tylko byłam… wystarczająco głupia, żeby pomyśleć, że on martwi się o mnie. Więc może to lepiej, że mamy to już za sobą. To po prostu bardzo boli. Nie mówiła o swoim fizycznym bólu. -Nie wiem dlaczego zrobił… to co zrobił, albo dlaczego powiedział te rzeczy, ale to nie jest prawda, Eve. Proszę, uwierz mi. Eve zamknęła swoje oczy i westchnęła, jak gdyby było to zbyt przygnębiające by słuchać. -W porządku, - powiedziała bardzo słabym, matowym głosem. – Nieważne. Claire wzięła wolną, zimną rękę swojej przyjaciółki i obie siedziały w ciszy przez dłuższy czas, dopóki telefon Claire nie zadzwonił. -Halo? – Jej głos był zduszony i szorstki, że ledwo poznała samą siebie. -Kochanie? – To była jej matka. – Och, Claire co się stało? 42
Dom „house” – dom- budynek;
43
Tutaj dom, miało znaczenie „Home” czyli więź między bohaterami.
To przechyliło szalę. Claire mogła mogła znieść całą resztę, ale nie to, nie współczujący, ciepły głos swojej matki. Płakała i to wszystko po prostu z niej wyszło, w szarpiących, zatrzymujących co chwila wybuchach – Shane, Michael, Eve, jej strach, to wszystko. Ale głównie Shane i jak bardzo się bała, że jest to zrujnowane, na zawsze, cała ich świetlista i piękna przyszłość, którą idealnie sobie zaplanowała. W jakiś sposób zdała sobie również sprawę, że martwiła się również o Myrnina, co prowadziło za sobą szereg pytań, na które wolałaby nie odpowiadać, ale bariera zwierzeń została przerwana i nie było już od niej powrotu. Rozmowa trwała przynajmniej godzinę, a na koniec jej Claire leżała skulona na podłodze w salonie, marząc żeby świat ot tak zassał ją do swojego stopionego rdzenia i zakończył jej cierpienie. W końcu wystarczająco przywróciła z powrotem na miejsce swoją świadomość, by powiedzieć: -Przepraszam, mamo… Dlaczego do mnie zadzwoniłaś? -Po prostu poczułam, że mnie potrzebujesz, - powiedziała do niej matka. – To matczyny instynkt, kochanie. Przyjedź do domu Claire. Po prostu przyjedź do domu i pozwól, żebyśmy się tobą zajęli. Przetrwasz przez to; wiem to. Jesteś bardzo silną dziewczyną. Wszystko będzie w porządku. -Przyjadę, - wyszeptała Claire. – Jak tylko będę mogła. – Nic innego nie zostało jej do powiedzenia, czyż nie? Rozłączyła się i poszła do Eve, by dać jej leki. Kiedy zapadł zmierzch Eve poczuła się wystarczająco dobrze, by coś zjeść, mimo to nie za wiele. Claire ugotowała jej zupę i wlała do kubka, po czym z powrotem zaprowadziła ją do łóżka z delikatnie grającym telewizorem, w którym leciał teraz film, który Eve lubiła wystarczająco dobrze, by przy nim zasnąć. Nie rozmawiały za dużo. Miranda wróciła w momencie, gdy Claire płukała kubki po zupie. -Przepraszam, - powiedziała Miranda i przytuliła ją. Claire objęła ją ramionami i mocno ścisnęła; po raz pierwszy poczuła jak ktoś szczerze jej wybacza i rozumie, jak ona się czuje. – Nie mogłam za dużo dzisiaj zrobić. Michael wyszedł; nic do mnie nie powiedział, a później Shane… wypił za dużo, wiesz. To mnie przeraziło. Myślałam, że zamierza coś zrobić… coś bardzo złego. Ale nic nie zrobił. -Wystraszyłoby to Claire, gdyby tego nie wiedziała. -Ale z Eve wszystko ok; to najważniejsze, - powiedziała. – My… naprawimy to. Jakoś. -Czy to prawda? – Miranda wykręciła się, by złapać ją na długości ramion. – Shane powiedział, że byliście z Michaelem za jego plecami. Ale nie było tak, prawda?
-Nie. Nigdy! -Wierzę ci. – Miranda trzymała jej ręce i usiadła na stole kuchennym. – Zrobiłam to, o co mnie prosiłaś. Wyszłam i próbowałam podsłuchać, co inne duchy mówiły. Nie rozmawiałam z nimi właściwie, ponieważ jest to niebezpieczne, by zwracać na siebie uwagę; w dalszym ciągu śledziły Jennę, próbując powiedzieć jej różne rzeczy, dlatego byłam w stanie tak dużo usłyszeć. Po raz pierwszy Claire poczuła falę czegoś, co mogło być nadzieją. -Czy słyszałaś coś o Myrninie? -Nie, - powiedziała Miranda. – Przepraszam. Ale słyszałam coś dziwnego; może ma to znaczenie. – Nadzieja była teraz migotliwie blada, ale Claire i tak skinęła głową. – Jeden z nich mówił coś o pająku, który znajdował się w dziurze pod białym drzewem. A inny powiedział… Claire, nie jestem aż tak pewna, że w ogóle jest to coś o nim, rozumiesz… że to coś wspinało się, ale słońce i tak by to spaliło. To w ogóle nie pomogło. Claire poczuła biało – gorący impuls by zniszczyć coś, we frustracji, albo walnąć w ścianę – w stylu Shane’a – ale wiedziała, że to by nie pomogło. Nic by nie pomogło, nie licząc wymyślenia czegoś dla odmiany. Myśl, powiedziała do siebie. Oddychaj. Jeżeli mogłaby znaleźć Myrnina, to byłoby już przynajmniej coś. Coś pozytywnego, w całej tej dewastacji. Coś wspinającego się. Dziura pod białym drzewem. Wspinał się w dziurze po białym drzewie? To nie miało sensu. W Morganville nie było żadnych białych drzew. Czy w ogóle był tutaj, w tym mieście? Jeśli nie, nie mogła mu w ogóle pomóc. Nie, jest tutaj. Myśl. Myśl! Białe drzewo. To musiało coś znaczyć. To musiał być punkt, więc musiało być to coś, co mogła zapamiętać. Ale co…? -Duch, który mówił o białym drzewie, - powiedziała Claire. – Wiesz skąd pochodzi? -Myślę, że zmarł na Sleep Inne, blisko krańca miasta. Wiesz, gdzie to jest? Claire wiedziała. To było wyblakłe i nieciekawe miejsce i nie było tam drzew, jakiegokolwiek rodzaju. – Myślę, że jego ciało jest pochowane na cmentarzu. Cmentarz, pomyślała Claire. Zauważyli to już po raz pierwszy, że to wszystko wyglądało tak fotogenicznie. To wielkie, martwe drzewo, powiedział Angel. Tak wspaniały kolor. Ponieważ było martwe i było… Oczy Claire rozszerzyły się. -Drzewo. Drzewo na cmentarzu, jest białe, prawda? -Tak myślę. Jest martwe, a kora całkowicie złuszczyła się i wygląda… biało.
-Więc jest na cmentarzu, - wypaplała Claire i otworzyła swoje oczy. – Musi tam być, czymkolwiek jest ta… ta dziura. Tam jest Myrnin. Jest w dziurze, w wodzie. A na wierzchu jest jakiś rodzaj kraty; Jenna powiedziała, że miała o tym wizję. Mir, muszę iść, teraz. Możesz zostać z Eve? -Ja… właściwie tak, ale nie możesz tam iść po ciemku, sama! -Muszę. Myrnin może być ostatnią osobą, która może pomóc nam przejść przez to, poza tym twój drugi duch powiedział, że słońce to spali. Jeśli jest w dziurze w ziemi i wzejdzie słońce, może tam spłonąć. Nie mogę pozwolić, żeby to się stało. -Nie mogę z tobą iść! Jeśli bym to zrobiła, reszta duchów… dopadłaby mnie. Muszę zostać w domu. A Eve jest zbyt chora. -W takim razie zadzwonię po Shane’a, - odstrzeliła Claire i wyciągnęła swoją komórkę. Chodziła w tą i z powrotem, kiedy jej telefon dzwonił i dzwonił i dzwonił, aż została przekserowana na sekretarkę. Rozłączyła się i napisała do niego wiadomość „911”. Bez szczegółów. I w końcu, po kilku dłuższych minutach, oddzwonił do niej. -Nie rozłączaj się, - powiedziała. – Potrzebuję twojej pomocy. -Czy to Eve? -Nie, - powiedziała niechętnie. -W takim razie nie. -Zaczekaj! Zaczekaj, posłuchaj mnie. Muszę iść na cmentarz. Jest tam ktoś uwięziony, Shane. Jeśli nie pójdziesz ze mną, będę musiała iść sama. Proszę. Wiem, że jesteś na mnie zły, ale… ale bądź zły jutro. Dzisiejszej nocy, po prostu proszę, zrób to dla mnie. – Nie odzywał się po drugiej stronie, ale mogła usłyszeć nieregularne szarpanie jego oddechu. – Shane, proszę. Ten jeden raz. -Kto ma kłopoty? Obawiała się, że zada to pytanie. Ale nie mogła kłamać. Claire zamknęła mocno swoje oczy i powiedziała: -Myrnin. Shane rozłączył się. Claire krzyknęła czystym, dzikim dźwiękiem i rzuciła ostro telefonem o stół. Oczy Mirandy były okrągłe niczym spodki. -Wow, - powiedziała. – Więc… nie idziesz? -Nie, -powiedziała ponuro Claire. – Idę. Sama. Karawan Eve był w dalszym ciągu zaparkowany na krawężniku. Miranda kłóciła się z Claire całą drogę do szpiczastego płotu, ale ona już jej nie słuchała. Nałożyła długi, skórzany płaszcz Eve na jej jeansy i prostą czarną koszulkę i wzięła ze sobą ciężką, płócienną torbę wypełnioną broniami, plus jej własny plecak, w którym miała wszystkie rodzaje rzeczy, których mogła potrzebować… nawet książki, jeżeli miałaby potrzebę przestudiowania ich.
Ostatecznie, były rodzajem papierowej – zbroi, którą mogła umieścić między sobą, a kimś kto by ją atakował. -Ale… co mam zrobić, jeśli nie wrócisz? – Zapytała nieprzytomnie Miranda, kiedy Claire usadowiła się na miejscu kierowcy. Ponury Żniwiarz trząsł się i kiwał głową, świecąc czerwonymi oczami, na desce rozdzielczej. – Claire, do kogo mam zadzwonić? -Zadzwoń do Shane’a, - powiedziała. – Może poczuje się gorzej jeśli umrę. Ale upewnij się, że z Eve jest ok. i daj jej lekarstwa przed wschodem słońca. Nie pozwól jej wstawać i robić czegokolwiek, a jeśli zacznie rosnąć jej gorączka, zadzwoń do szpitala i karz im sprowadzić ambulans. Obiecaj mi. -Tak zrobię. – Miranda patrzyła na krawędzi płaczu. – To jest złe. To jest bardzo zły pomysł… -Jestem otwarta na sugestie. – Kiedy dziewczyna nic nie zaproponowała, Claire pokręciła głową. – Życz mi szczęścia. -Ja… - Miranda westchnęła. – Powodzenia. Poczekam, aż wrócisz i jeśli nie zrobisz tego przed świtem, zadzwonię do… kogoś. Amelie. Zadzwonię do Amelie. -Nie rób tego, - powiedziała Claire. – Ponieważ to może być Amelie. Ok.? -Ale… - Claire nie dała jej czasu na kłótnię. Karawan prowadził się inaczej niż jakikolwiek inny samochód, którego próbowała w jej bardzo ograniczonym doświadczeniu kierowcy… Był ciężki i trudny do okiełznania i miał straszliwy dystans hamowania, o czym dowiedziała się, gdy przetoczyła się przez czerwone światło pompując hamulce. Na szczęście, w zasięgu jej wzroku nie było żadnych radiowozów policji Morganville. Minęła tylko kilka zwyczajnych – przyciemnianych wampirzych samochodów. Żaden z nich nie próbował jej zatrzymać. Claire przejechała, plus minus milę, do cmentarza, który stykał się z granicami miasta. To miejsce było otoczone cienkim kamiennym murem i miało ciężkie bramy z kutego żelaza; piorun uderzył w duże białe drzewo, które teraz majaczyło wysoko, wszystkimi swoimi kolczastymi gałęziami i pod zastraszającymi kątami. Bramy były zamknięte, oczywiście. Claire rozważała staranowanie ich, ale wiedziała, że Eve nigdy by jej tego nie wybaczyła, więc przewiązała płócienny worek przez swoje ramiona, na wierzch swojego plecaka i zaczęła się wspinać. Żelazo było zimne i tłuste pod jej palcami, ale było tam wiele poprzeczek, więc dała radę dojść na szczyt, po czym ześlizgnęła się na drugą stronę. Cmentarz Morganville był stary, powracający do pionierskich dni, gdzie szlifowano jeszcze nagrobki, które teraz były ledwo czytelne, dzięki stałemu wiatrowi. Za to trawa rosła tu niespokojnie. Nikt nie przyjeżdżał w to miejsce z żadną wiarygodnością; nowszy cmentarz, Redeemer, mieścił się bliżej
centrum miasta i tam w dzisiejszych dniach chowano ludzi. Ten był tutaj w większości, jako zabytek historyczny. To nie było ulubione miejsce dla wampirów, żeby spędzać tu czas, bynajmniej; nie było tutaj żadnego odwiedzającego mającego puls, przez lata. Ale w dalszym ciągu był bardzo mroczny, w porządku – to cienie niczym czarne noże, przecinały ziemię, w przenikliwym i ostrym świetle księżyca. A gałązki drzew trzeszczały niczym suche kości. Claire zmierzała do drzewa, kiedy zobaczyła wampiry pojawiające się na szczycie ściany i zeskakujące z lekkością na ziemię, lądując z gracją. Było ich dwoje, poruszali się razem. Jeden z nich miał jasne włosy, drugi siwiejące loki. Amelie i Olivier? Upadła na ziemię za wielkim, rzeźbionym aniołem, mając nadzieję, że wystarczy, by ją ukryć. Również miała nadzieję, że nie wylądowała na jednym z tych ogromnych mrowisk czerwonych mrówek, które znajdowały się na ziemi; jeśli tak, to byłaby bardzo krótka i nieprzyjemna przygoda. Jeśli ogniste mrówki nie zagryzły by ją do stanu śpiączki, wampiry na pewno by to zrobiły. Miała szczęście, ponieważ przeszli przerażająco – blisko obok miejsca, w którym się ukrywała; również zmienił się wiatr, niosąc jej ludzki zapach, z dala od nich. A Claire zdała sobie sprawę, że nie była to Amelie z jasnymi włosami powiewającymi na wietrze, kiedy zauważyła jej twarz, jej uśmiech, jej dołeczki. To była Naomi. Idąca z Olivierem. Ale przecież Naomi miała być martwa. Oczywiście, pomyślała Claire w horrorze. Druga córka Bishopa. Może również mieć te same moce. Jeśli Naomi i Olivier byli w tym razem, Naomi mogła obrócić Michaela przeciwko nim. A Amelie nie miała o tym pojęcia. Ich dwójka powędrowała wzdłuż trawy, przez nagrobki i bujne chwasty i zatrzymali się pod białym drzewem. Olivier odciągnął przewrócony kawał marmuru i Claire usłyszała dźwięk metalowej kraty. Równocześnie, znajdowała się wystarczająco blisko, by usłyszeć głosy i rozpoznała Oliviera mówiącego: -Nie ma potrzeby, żeby iść na dół po niego. Między tym, a porannym słońcem, jest już po nim. – Sięgnął do swojej kieszeni i wyjął buteleczkę, którą Claire rozpoznała, jako broń, którą jako pierwszy wymyślił Shane. Później podzielił się tym z Kapitanem Oczywistym i jego ekipą. A później z wampirami, by użyły tego przeciw draug… Rozpylacz z azotanem srebra. Olivier miał na sobie rękawiczki, ale w dalszym ciągu trzymał buteleczkę bardzo ostrożnie, kiedy otwierał ją z wierzchu i rozlewał na ziemię… nie, nie na ziemię. Przez metalową kratę w ziemi.
Claire słyszała krzyk Myrnina z czystego bólu i furii i musiała przycisnąć obie dłonie do swoich ust, by być cicho. Słychać było plusk i dźwięk drapania, jak gdyby wdrapywał się przez ten wielki dystans poniżej. -Nie zajdzie tak daleko, - powiedziała Naomi. – Żaden wampir nie jest wystarczająco silny, by wspiąć się całą drogę w górę, przed wschodem słońca, poza tym srebro na kracie utrzyma go w środku. Jeśli upadnie, srebro w wodzie, wykończy go. Bardzo dobrze pomyślane, Olivier. Teraz wróć do Amelie. Nasze małe pionki szachowe są prawie że na miejscu. Zrobimy niedługo nasze ostatnie ruchy. -Tak, - powiedział, - moja królowo. -Twoja biała królowo, - powiedziała Naomi i zaśmiała się. – Lubię to słyszeć. Jesteś użytecznym, tępym narzędziem, Olivier. Chciałabym zatrzymać cię po swojej stronie, kiedy zajmę swoje prawowite miejsce. -Amelie, - powiedział i wyglądał, jak gdyby ciężko było mu wydobyć z siebie słowa. – Co z Amelie? -Co z nią? – zapytała Naomi. Patrzyła się w dół, przez kratę, gdzie właśnie skazała Myrnina na śmierć. – Mądry władca nigdy nie zostawia rywali za swoimi plecami. Mimo to rozważę miłosierną banicję, jeśli będziesz błagał wystarczająco mocno w jej imieniu. Zrobiłbyś to, Olivier? Błagał? Nic nie powiedział. Stał tam z rękoma skrzyżowanymi za jego plecami i z tego co zauważyła Claire, jego twarz była twarda jak skała, a jego oczy błyszczały ogniem. -Najwyraźniej nie, - powiedziała Naomi. – Twoja osobista godność zawsze była dla ciebie ważniejsza, niż czyste emocje, czyż nie? Bardzo dobrze. – Schyliła się nad kratą. – Myrnin? Zostawiam cię twoim bogom. – Przyłożyła swoje palce do ust i posłała mu delikatny, mały pocałunek, a później wraz z Olivierem odwrócili się, dryfując bezszelestnie przez opuszczony cmentarz, po czym skoczyli w górę, na ścianę. Później Naomi odwróciła się i spojrzała wprost na miejsce, w którym była ukryta Claire i uśmiechnęła się. -Naprawdę myślałaś, że nie zauważę tego żałosnego samochodu, albo że nie wyczuję twojej obecności? Odkąd twoja przyjaciółka Eve jest niedysponowana, zakładałam że to ty ruszyłaś na pomoc, - powiedziała. – Myślę, że tak w ogóle nasza mała przyjaciółka przeżyła swoją bezużyteczność, mimo to mogło być to ciekawym ostatecznym ruchem, by użyć jej do dźgnięcia Amelie w plecy. Michael. Zdjął ją z planszy. Claire westchnęła, ponieważ Michael wskoczył na ścianę, obok Naomi, przeczesując wzrokiem cmentarz i zatrzymując swój wzrok, zaraz w miejscu, w którym się znajdowała. Naomi skinęła głową.
-Adieu, Claire. Jaka szkoda, że nie będzie dla ciebie miejsca w Morganville, które zamierzamy stworzyć. Odeszła. A później Michael zeskoczył na dół i szedł po nią. Claire biegła. Michael nawet za mocno się nie starał, pomyślała Claire; nie było żadnego prawdziwego powodu, dla którego nie mógłby jej złapać w ciągu dziesięciu stóp. Był bardzo, bardzo szybki, a ona nie; ciężki skórzany płaszcz, który zdecydowała, że założy, wbijał ją do ziemi podobnie jak torba z broniami. Chciała ją zostawić, ale nie odważyła się. Czy naprawdę zamierzasz go zabić? Zapytała samą siebie i nie wiedziała, jak ma na to pytanie odpowiedzieć. Potknęła się o opadły znacznik grobów i wyleciała turlając się i rozrywając na strzępy płócienną torbę. Materiał był wytrzymały, ale osłabł wokół zamka i rzeczy wysypały się przez szczelinę… Pierwszą rzeczą, na której położyła ręce, była plastikowa torebeczka pełna przypadkowych srebrnych łańcuszków oczyszczanych ze starej biżuterii Eve, którą kupiła przez Internet. Była fajna, ciężka i zręczna, kiedy Claire otworzyła ją i w momencie, kiedy potknęła się o swoje nogi, obróciła się i rzuciła w Michaela. Srebro zahaczyło o niego i w miejscu gdzie uderzyło w jego skórę, zobaczyła iskry; to było bardziej zaskakujące niż bolesne, ale spowolniło go, dając jej chwilę na przemyślenie innych opcji. Ominęła azotan srebra; nie chciała go skrzywdzić… naprawdę nie chciała. Jej dłonie zacisnęły się na posrebrzanym kiju bejsbolowym Shane’a, który był największą rzeczą w płóciennym worku i szarpnęła za niego. Nie miała nawet czasu, by przygotować przyzwoity zamach, kiedy Michael wylądował naprzeciw niej, ale udało się jej ustawić pokryty koniec drewna na miejsce, tak że jego rozmach sięgnął go do klatki piersiowej; srebro mocno go wypaliło, a on zaczął skręcać się z bólu. Potem było tymczasowe odsunięcie, kiedy Claire stanęła na nogi i podjęła stanowisko pałkarza, będąc w gotowości i przyglądając się mu, gdy kroczył poza jej zasięgiem. -Michael? - Nie odpowiedział. Jego twarz wyglądała tak nieruchomo i skostniale, że wyglądał jak anioł stojący za nim. – Michael, proszę nie rób tego. Wiem, że to nie twoja wina; Naomi cię wykorzystuje. Nie chcę cię skrzywdzić. Przysięgam… -Dobrze, - powiedział. – To ułatwia sprawę. -Ale zrobię to! – skończyła i zamachnęła się do jego kolan, kiedy chciał ją sięgnąć. Przeskoczył nad kijem, wylądował lekko i rzucił się na nią z rozpostartymi ramionami. Coś uderzyło go w szyję, z miękkim syknięciem i Michael stracił równowagę, zataczając się i potrząsając głową w dezorientacji. Coś wystawało z jego szyi. Lotka.
Wyciągnął ją i spojrzał się zmieszanym wzrokiem, po czym odwrócił się od Claire, patrząc wprost na ścianę… i siedzącym na jej szczycie z ciężkim karabinem w jego dłoniach, był Shane Collins. -Sory, facet, - powiedział Shane. Kopnął w powietrze i zeskoczył z muru, zginając swoje kolana i ładując kolejną lotkę do swojego usypiającego pistoletu. Celował w niego, gdy szedł w ich stronę. – Przez jakiś czas będziesz się czuł bardzo źle. Nie sprawiaj, żebym znowu cię strzelił. Nie jestem pewien, czy bym cię nie zabił. Michael warknął coś, ale już tracił zdolność poruszania się; upadł na jedno kolano, później na ręce i powoli klapnął na ziemię po swojej stronie. Jego plecy wygięły się w łuk w niemym krzyku. Claire rzuciła kij i usiłowała do niego dojść, ale Shane złapał ją za nadgarstek i przytrzymał, by się zatrzymała. Kopała go i wykręcała się, ale on dalej nie rozluźniał uścisku. -Jeżeli podejdziesz do niego bliżej, będzie mógł dokończyć robotę, powiedział. Obrócił ją i wypchnął potykając z dala od Michaela i samego siebie. – Przyszłaś po Myrnina. Idź po niego. Będę cię ochraniał. Ciągle nie było widać żadnej wskazówki jego wybaczenia, w stosunku do Claire albo – jak widziała, jego upadającego i cierpiącego przyjaciela – Michaela. Był tutaj by wypełnić obowiązek, tak to widział i to wszystko. Ale to było więcej, niż mogła oczekiwać. To było coś. -Dziękuję, - wyszeptała. Shane skinął głową, nie patrząc się jej w oczy i naładował broń lotką, spozierając na Michaela wijącego się z bólu na ziemi. Claire podążyła do nieregularnych mogił pod białym drzewem; nawet nieprzykryta srebrna, okrągła krata, z prętami, które formowały prosty krzyż, była niemalże niewidoczna, dopóki prawie na nią nadepnęła. To prawdopodobnie złamałoby jej kostkę u nogi. Krata była zamknięta na stary, zardzewiały zamek, więc Claire biła go wściekle posrebrzanym kijem, do momentu, kiedy ten nie złamał się na dwie części. Odrzuciła zimny, śniedziejący metal i próbowała spojrzeć w ciemność. Nic. Nawet oznaki życia. -Myrnin? – Krzyknęła w dół. Musiała zakryć swój nos od zapachu, który rozprzestrzeniał się z wąskiej, małej dziury – zgnilizna, pleśń, toksyczny napar z wszystkich najgorszych rzeczy, które mogłaby sobie wyobrazić. – Myrnin! Słyszysz mnie? Coś huknęło na ziemi obok niej i Claire spojrzała w górę widząc Shane’a dzierżącego zwój nylonowej liny, którą wygrzebał w torbie z broniami. Skinęła głową i rozwinęła ją, owijając koniec wokół martwego drzewa i zrzucając resztę w dół, do dziury. -Jeśli mnie słyszysz, chwyć linę, Myrnin! Wspinaj się!
Przez dłuższą chwilę nie była pewna, czy w ogóle się tam znajdował, albo czy mógł stamtąd wyjść. Może było już za późno. Może było już po nim. Ale wtedy poczuła, że lina nagle naprężyła się i sekundy później zobaczyła, że coś bladego wychodzi z ciemności poniżej, stopniowo stając się coraz jaśniejszy, z chwilą gdy poruszał się w jej stronę. Myrnin wspinał się, jak gdyby nauczył się tego od swojego zwierzaka – pająka, mrowiąc się z szaleńczą szybkością. Miał poparzenia na twarzy, dłoniach i poniżej na nogach – poparzenia od srebra, ale to nie spowolniło go i kiedy wyszedł na szczyt dziury, Claire złapała go za przedramiona i wyciągnęła na swoją stronę, której nie blokowała srebrna krata. Upadł na plecy, cuchnąc wodą, wydobywającą się z jego przemoczonych i zrujnowanych ubrań, jak również z jego zmierzwionych czarnych włosów i po kilku chwilach ciszy, wyszeptał: -Wiedziałem, że przyjdziesz, Claire. Wiedziałem, że to zrobisz. Drogi Boże, nie spieszyłaś się. Wzięła jego dłoń i usiadła obok niego. Shane stał pięćdziesiąt stóp dalej, obok Michaela, ale patrzył na nią i zadzierał swój podbródek w niemym pytaniu. Wszystko z nim w porządku? Skinęła głową. To nie było dużo, pomyślała. To nie było nic, na podstawie czego można by budować jakąkolwiek nadzieję, tylko to, że był gotów pojawić się tutaj, że był gotów odpalić swoją broń i rzucił jej linę. Ale wzięła ją. To było przerażające dla niej, jak żałośnie wdzięczna była za ten mały cień uśmiechu, który dał jej, zanim odwrócił się do niej plecami. -Jesteś bardzo smutna, - powiedział Myrnin. Brzmiał słabo i odlegle, jak gdyby zniknął na długi czas, więcej niż jeden raz. – Pachniesz łzami. Czy on złamał ci serce? -Nie, - powiedziała Claire, bardzo delikatnym szeptem, którego miała nadzieję, że Shane nie usłyszy z miejsca, w którym się znajdował. – Ja złamałam jego. -Och, - powiedział Myrnin. – Dobrze dla ciebie. – Usiadł i nagle pochylił się, by zwymiotować przerażającą ilość czarnej wody. – 44Pardon. Właściwie to było odstresowujące… o nie… Ponownie upadł na ziemię, jak gdyby był zbyt słaby, by się podnieść i zamknął swoje oczy, mocno. Całe jego ciało trzęsło się i drgało, działo się tak przez długi czas. Nie wiedziała co może dla niego zrobić, oprócz położenia dłoni na jego ramieniu. Pod oślizgłymi ubraniami mogła wyczuć jego mięśnie zaciskające się i napinające, jakby miał napad padaczkowy. 44
Pardon – wybacz;
W końcu zrelaksował się i wziął głęboki, wolny wdech, zanim otworzył swoje oczy i powiedział: -Musimy iść, Claire. Szybko. -Gdzie? – zapytała, ponieważ było jej zimno i była przestraszona, że nie mogła wymyśleć, żadnego miejsca, żadnego w którym mogliby być teraz bezpieczni. -W bezpieczne miejsce, - powiedział. – Zanim będzie za późno. -Ale ty… nie jest z tobą wystarczająco dobrze, żeby… Zanim mogła dokończyć, był już w drodze, boso goniąc przez chwasty w kierunku wyjścia. Rozerwał łańcuch w ogrodzeniu jednym, mocnym pociągnięciem i roztworzył bramy z zardzewiałym trzaskiem. Później spojrzał się za siebie ze świecącymi na czerwono oczyma i powiedział: -Weźcie Michaela. Nic z tego, nie jest jego winą. Nie pozwolę mu za to cierpieć. Shane przez cały ten czas nie poruszył się, ale teraz schylił się i wyciągnął lotkę z szyi Michaela. -Minie kilka minut, zanim będzie wystarczająco silny, by wstać. -Odurz go, - powiedział Myrnin. – Jeśli nie chcesz cieszyć się komfortem w moim małym lochu. Jestem pewien, że Naomi wyśle tu za chwilę Pennyfeathera, by sprawdzić, czy wszyscy nie żyjemy i raczej wolałbym nie być tutaj, żeby służyć jej. Teraz, dzieci. Klasnął w dłonie i zniknął za bramą i przez chwilę, Claire słyszała ryk silnika samochodu Eve. Cofnęła się do Shane’a i wzięła Michaela pod jedno ramię, kiedy on złapał drugie. Ich oczy spotkały się, przelotnie. -Przepraszam, - wyszeptała. -Tjaa, - powiedział. – Ja też. Ale nie była pewna, czy w ogóle mówili o tym samym. ***
CLAIRE To zajęło im jakiś czas, by dowlec ciężkie, niereagujące ciało Michaela przez nierówną ziemię, do karawanu. Myrnin tylko wysadził swoją głowę zza okna ze strony pasażera, by pomocnie zasugerować, że Michael mógłby być wrzucony do tej samej dziury, z której on dopiero się wydrapał. Z kolei Shane zasugerował Myrninowi, żeby go ugryzł, mocno. Myrnin odmówił. A Claire prowadziła, zostawiając Shane’a z Michaelem, na jego własną prośbę. Była o to odrobinę niespokojna; Shane nosił urazę więc będzie mu ciężko stawić czoła temu, co Michael im zrobił, ale przynajmniej teraz był rozejm. Śmiertelne niebezpieczeństwo, przebiło emocjonalny ból. Tymczasowo. Myrnin powiedział: -Michael wydaje się być pod wpływem Naomi, tak samo jak muszą być Olivier i Pennyfeather. Nie mam pojęcia, jak wielu ludzi przekręciła na swoją stronę, ale ogromnie żałuję, że nie próbowała tego na mnie. – Uśmiechnął się, ale jego twarz była ponura i ciemna i to nie tylko smugi czarnej wody ją barwiły. – Większe wampiry próbowały, wliczając w to jej niegodziwego ojca. Wierzę, że moja krew sprawiła, że Bishop był chory przynajmniej przez miesiąc. -Gdzie powinniśmy pojechać? – zapytała. A on westchnął. -Myślę, że naprawdę nie mamy innej opcji, - powiedział. – Wycofując się do domu Glassów damy im łatwy punkt do ataku i nie możemy obronić się z tego miejsca, nie w stosunku do skonsolidowanego ataku. Więc musimy podjąć z nimi walkę. -Gdzie? – Wzruszył ramionami ze znużeniem. -Do Amelie, osobiście. W końcu jest pierwszorzędnym celem Naomi. Uwodzenie jej przez Oliviera miało być wysiłkiem Naomi by ją - albo przynajmniej część niej – osłabić i wzniecić zamieszanie w stosunku do niej. Musi zostać ostrzeżona, albo może zostać zgładzona przez tych, którym ufa. -Jak do cholery mamy dostać się na Plac Założycielki? – zapytała Claire. – Masz może jakieś sekretne przejście, albo coś? -Obawiam się, że wszystkie są zamknięte, - powiedział Myrnin. – Och i rujnuję piękną tapicerkę twojej przyjaciółki. Przepraszam za bałagan. Wyobraź sobie co by było, gdyby zostawili mnie tam na kilka miesięcy.
Jednego razu to mi się przytrafiło. Byłem wrzucony do celi nie większej niż psia buda, na pół roku. Okazjonalnie wrzucali mi kurczaka albo wieprza i to wszystko… obrzydlistwo. Wygląda na to, że straciłem swoje kapcie. -Kupię ci nowe. -Oczekuję, że będziemy polegać na Michaelu, - powiedział Myrnin, nagle wracając do swojego oryginalnego pytania. – Chłopak ma automatyczne dojście do Amelie, jako jej potomek. Jednakże trudność polega a tym, że nie jest w stanie, by dobrowolnie nam pomóc i tak na marginesie 45Shame, dlaczego w niego strzeliłeś? -Shane* i jeśli jeszcze raz mnie tak nazwiesz, będziesz kolejnym, który dostanie lotką. -Pytanie w dalszym ciągu stoi. -Ponieważ rzucił się na Claire. Ponownie. – Shane nie patrzył się na nią, nawet nie zerknął we wsteczne lusterko; Claire wiedziała to, ponieważ czekała na to – na jakiś znak, że jego złość zaczęła mijać. -Ponownie? – zapytał Myrnin i wzniósł swoje brwi. – Mój Boże. U was, młodych ludzi wszystko zmienia się tak szybko. Claire, jesteście teraz z Michaelem wrogami? -Niezupełnie, - powiedziała. A Shane przerwał jej. -Ostatni raz całował ją wpychając jej język do gardła, - powiedział Shane. – Tym razem wyglądało to odrobinę bardziej ekstremalnie, niż tamto. Więc nie dawałem sobie czasu, żeby się mylić. Tym samym zarobiła przenikliwe, zainteresowane spojrzenie Myrnina. -Więc. W takim razie musimy mieć pełną wersję. -Nie, naprawdę nie musimy, - powiedziała. – Coś jest nie tak z Michaelem, zgadzam się z tym. I widziałam Naomi z Olivierem. Pracują razem. -To… jest bardzo, bardzo nieuprzejme, - powiedział Myrnin. Skrzywił się i pociągnął za starą nitkę wystającą z jego koszuli, grożąc wystrzępieniem całego jej kawałka. – Naomi była zabita podczas ataku draug lub tak zostało powiedziane. Miałem swoje wątpliwości. To wyglądało na zbyt przekonywujące, zważając, że Naomi zaczęła pracować nad wygryzieniem Amelie. Wyobrażam sobie, że nawet wtedy chciała zająć jej miejsce, ale Amelie nie jest kimś, kto przegrywa w odpowiedzi na wyzwanie. -Masz na myśli to, że Amelie kazała zabić Naomi? -Możliwe. Albo prawdopodobnie Olivier to zrobił, żeby ją chronić. Ale jeśli tak, musiał wtedy przechodzić jakieś rozterki sercowe, albo Naomi bezpiecznie nim sterowała. Nigdy osobiście nie ufałem panu Okrągłejgłowie. Mężczyzna z niskim charakterem i wysokimi ambicjami. Naomi nie musiała być ponad, by wykorzystać go do osiągnięcia swoich marzeń o władzy. 45
Shame – wstyd; Moim zdaniem jeśli chodzi o Myrnina, to jak zawsze jest to gra słów ;)
-Więc musimy powiedzieć Amelie, że on wbija jej nóż w plecy. – Claire wzięła głęboki wdech. – Ty musisz jej to powiedzieć. Nie uwierzy mi, albo Shane’owi, a Michael nie jest w stanie jej nic powiedzieć, nawet jeśliby chciał. -Nie mogę, - powiedział. – Spójrz na mnie. Nie jestem ą osobą, by nadawać się do… -Jesteś oficjalnym zwiastunem złych wiadomości, - powiedział Shane i wycelował pistoletem w Myrnina. – Koniec dyskusji. -Tak, - powiedział natychmiastowo Myrnin. – Oczywiście. Nie ma w ogóle problemu. Było sporo ożywionej debaty na temat tego, jak zamierzają dostać się na strzeżony Plac Założycielki. Koniec końców, podparli Michaela na siedzeniu pasażera, obok Mynina, który trzymał go wyprostowanego w przyjacielskim uścisku, wokół jego ramion; kiedy Claire otworzyła okno po ich stronie, ochroniarz Placu Założycielki spojrzał do środka samochodu, zobaczył Michaela i Myrnina i skinął głową, bez żadnych pytań. -Cudownie, - powiedział Myrnin, wyciskając wodę z jego bujnych włosów. – Myślicie, że ktoś zauważył mój ogólny wygląd. -Zabawne, myślę, że sam dostrzegłeś, że nie różni się o mocno, od tego, jak wyglądasz na co dzień. Powiedział Shane. Nie zwolnił swojej broni; usiadł sztywno z tyłu, w dalszym ciągu celując w Myrnina. -Naprawdę? Najwyraźniej muszę nad tym popracować. Wytłumacz mi, czy naprawdę jesteś, aż tak zły na Claire, że jesteś skłonny odpalić tą broń w pojeździe, z wyrazistą szansą okaleczenia jej? -Nie jestem zły, - powiedział Shane. – Jestem ostrożny. – To, jak zauważyła Claire, w ogóle nie odpowiadało na pytanie. Ale zamknęło Myrnina na jakiś czas, przynajmniej do momentu, gdy zaparkowali swój karawan na poziemnej parceli na Placu Założycielki. Shane był zmuszony, by zostawić broń, ale złapał plecak Claire i wypełnił go wybranymi, podręcznymi broniami, możliwymi do użycia. -Nie będziemy w stanie wywalczyć sobie drogi do środka albo ponownie na zewnątrz, - powiedział Myrnin. – Powinieneś o tym pamiętać, podczas swojego szaleńczego pakowania. -Zamknij się. – Shane zarzucił plecak na swoje ramię i po raz pierwszy spojrzał bezpośrednio na Claire. – Jesteś za niego odpowiedzialna. Trzymaj go z dala od zrobienia czegoś zbyt szalonego. -Spróbuję, - powiedziała. To była ich pierwsza prawdziwa rozmowa – krótka i rzeczowa – którą mieli przez ostatnie godziny i to sprawiło, że poczuła się odrobinę mniej okropnie… dopóki nie odwrócił się do niej plecami w windzie, preferując przyglądanie się zmieniającym się cyferkom, do czasu, gdy nie
dojechali na odpowiednie piętro. Myrnin prowadził ich, co było dobre, ponieważ pierwsze skrzyżowanie przyniosło spotkanie twarzą w twarz z dwoma czarno- umundurowanymi strażnikami Amelie. -Mieliśmy ci powiedzieć, żebyś odszedł, - powiedział jeden z nich do Myrnina. -W takim razie jesteście źle poinformowani, - powiedział górnolotnie Myrnin, ociekając brudną wodą wzdłuż jego stóp, zostawiając przy tym ślady stóp na dywanie. – Jestem tutaj, żeby zobaczyć się z Założycielką. -W takim stroju? – Strażnik obejrzał go od góry do dołu i wzniósł swoje brwi. -Chciałbyś, żebym wziął prysznic i przebrał się zanim ostrzegę ją o potencjalnej katastrofie? Ponieważ oczywiście nikt nie chciałby, żeby te wiadomości były dostarczone w mniej niż dziewiczej wersji. Ochroniarz zaakceptował to, ale później skierował swoją analizę na Claire i Shane’a. -A oni? -Są ze mną, - powiedział. – Świta. Sam rozumiesz. -Plecak, - powiedział drugi ochroniarz do Shane’a i zagestykulował. A on zawahał się. – Teraz. -Och, daj spokój. Mówiłem ci, że i tak nie będziesz mógł ich użyć. – powiedział Myrnin. – Zrób to. Szybko. Zostało nam mało czasu, na miłość Boską. Strażnicy zignorowali go, przyglądając się teraz Shane’owi i potencjalnie śmiertelnej zawartości jego plecaka i jak tylko się od niego odwrócili, Myrnin sięgnął, złapał obu ochroniarzy za głowy i mocno ich o siebie uderzył. Claire wzdrygnęła się na dźwięk łamanych kości. Obaj upadli na dywan, trzęsąc się. -No, dalej, - powiedział Myrnin. – Nie będą nieprzytomni przez długi czas. Ale nie martwcie się, ich mózgi nie są aż tak skomplikowane, by zostały zniszczone. -Ale… -Claire, nie mamy czasu. - Złapał ją za rękę i ciągnął za sobą biegnąc, mijając zamknięte drzwi, malowane portrety, błyskające światła… I wprost do otwartych drzwi. Zaalarmowana ich widokiem, asystentka Amelie rzuciła się na nogi i odsłoniła swoje zęby, a Myrnin w odpowiedzi zrobił to samo. -Zapowiedź moją wizytę, - powiedział, po czym pokręcił głową. – Nieważne; sam to zrobię. Opuścił swoje ramiona i wbiegł w wewnętrzne drzwi. Zamek złamał się, a drzwi zakołysały się stając otworem. Wprost na Amelie, trzymanej w objęciach Oliviera. Nie jako zakładniczki, jak oryginalnie pomyślała Claire, ale w pozycji, którą można by nazwać, ehm,
intymną. To był jeden z tych postępujących piekielnych pocałunków i mieli na sobie mniej ubrań, niż mogłoby to być ściśle formalne. Pocałunek został przerwany, kiedy Myrnin zatrzymał się w biegu, pozostając w drzwiach z Shane’em i Claire zaraz za nim i powiedział: -Ehm, to jest niezręczne. Błagam pardon, ale wierzę, że Claire ma ci coś do powiedzenia. Po czym popchnął ją do przodu, kiedy Olivier wyślizgnął się z uścisku i zaczął zapinać swoją koszulę. Amelie rzuciła wzrokiem na Claire, później na Myrnina, później na Shane’a, jak gdyby zastanawiała się, które z nich ma najpierw zabić. Claire zdała sobie sprawę z tego, że Myrnin na poważnie nie zamierzał nic zrobić. Stał z tyłu, przyglądając się. Nie była pewna na co czekał, ale z premedytacją zostawił ją tam, wijącą się jak robak na haczyku. -Więc? – głos Amelie brzmiał niczym trzask, jak pękająca bryła lodu. – Co może być tak ważne, byś wkraczał tutaj, w moją prywatność, jak jakiś zamachowiec. – Złapała Shane’a za kołnierz i przyciągnęła go bliżej, wyrywając plecak z jego dłoni i rozpruwając go na oścież, wysypując bronie wzdłuż podłogi. – Zmierzałeś ich użyć? Ostrzegałam cię, tym razem klatka nie zostanie nieużyta. Spłoniesz za to, głupcze. -Shane chciał nas tylko chronić! Olivier cię zdradza, - wypaplała Claire. – On pracuje z… Nie miała czasu na nic więcej. Olivier już się na nią rzucił, owijając swoje dłonie wokół jej szyi i podnosząc ją bez wysiłku, dopóki jej stopy nie wisiały w powietrzu, a ona kopała go nieproduktywnie. Wbijała paznokcie w jego dłonie, ale on najwyraźniej nie zamierzał pozwolić jej oddychać. Panika oślepiła ją i ogłuszyła i wszystko o czym mogła myśleć przez te długie kilka sekund było to, że umrze, zanim będzie mogła naprawić swoje relacje z Shane’em. Myrnin schylił się w dół, sięgnął po posrebrzany kij i uderzył Oliviera zaraz między łopatkami, wystarczająco mocno, by wytrącić go z równowagi. Upuścił Claire na dywan, gdzie z przerażeniem próbowała złapać oddech. -Wystarczy! – powiedział Amelie. Była blada wysoko na policzkach, a jej oczy błyszczały szkarłatem. – Mam dość waszych głupich gadek i zdrad. Przyszliście tutaj nieproszeni; groziliście mojemu małżonkowi. Jesteście skończeni, wszyscy. Pieściłam się z wami przez długi czas, ale już koniec. I zacznę od ciebie, Collins. Złapała Shane’a za koszulę, kiedy próbował się usunąć z jej drogi i cofnęła swoją drugą rękę wbijając w niego swoje ostre i długie pazury. Sekundę później – mogła go zabić. -Nie! – Krzyknęła Claire przez jej agonalnie opuchnięte gardło. – On pracuje z Nomi; Olivier zamierza cię zabić!
Założycielka zamarła w pozie i przez jedną chwilę, jej oczy zrobiły się całkowicie czarne, dochodzące do koloru grafitu, gdy wpatrywała się w twarz Claire, czytając z niej, jak Claire miała nadzieję, zupełną prawdę. Po czym puściła Shane’a i zaczęła wpatrywać się w Oliviera. Olivier wyrwał z rąk Myrnina kij i zamachnął się nim w głowę Założycielki, ze śmiertelną szybkością; nawet dla wampira, to uderzenie mogło być ostateczne, jeśli byłoby dokończone… ale Amelie poruszała się niczym woda, odlatując z jego drogi i łapiąc go za ramię, kiedy poruszał się, wykręciła je dopóki kij nie wyleciał z jego uścisku. Narzędzie roztrzaskało okna z ogłuszającym łoskotem, wysyłając szkło w powietrze, prosto w noc. Kij bejsbolowy zmieniał swoją pozycję w locie, aż wylądował sto stóp dalej, na trawie w parku obok. Amelie wpakowała twarz Oliviera w ścianę, przygwożdżając jego ramiona za jego plecami i powiedziała: -Powiedz mi. Dlaczego?- Nie wątpiła w to; Claire widziała to. Próba zabójstwa Oliviera, była wystarczająco wyraźna. Krzyczał, a ona wykręciła jego ramiona jeszcze mocniej, chociaż z wyrazu jej twarzy było oczywiste, że krzywdząc jego, raniła też siebie. – Olivier, dlaczego mnie zdradziłeś? Zaśmiał się. To był obrzydliwy, pusty dźwięk. -Nie zrobiłem tego, - powiedział. – Nigdy nie byłem wobec ciebie lojalny, ty głupia kobieto. Całe życie obalałem władców. Ty jesteś ostatnim i najbardziej satysfakcjonującym. Amelie odwróciła swoją głowę w stronę Claire i Myrnina. -Nie może pracować z Naomi, - powiedziała. – Ona nie żyje. -Niestety, nie zgodzę się z tym, - powiedział Myrnin. – Widziałem ją na własne oczy. I jestem dość pewien, że Claire jasno się wyraziła. -A więc gdzie na miłość boską się podziewałeś? -Na samym dnie piekła, - powiedział. – Co tłumaczy mój obecny stan ubioru. Chociaż Shane zapewniał mnie, że nie jest aż tak dziwny. Shane nie wydał z siebie żadnego dźwięku, jak również nie poruszył się; prawdopodobnie osądzając, że czas najwyższy, by usunąć się w cień i stać się mniejszym celem. Z jego zaciśniętych ust, można było wyczytać, że nie był zachwycony tym, że Myrnin o nim wspomniał. Ale Amelie nie wydawała się o to dbać. Schyliła się i podniosła posrebrzany kołek i wbiła go w szyję Oliviera, zaraz ponad kręgosłupem – wystarczająco, by skóra zmieniła kolor i zaczęła się palić. -No, dalej zdrajcy, - powiedziała. – W dawniejszych czasach, wasze głowy skończyłyby jako dekoracja nabita na kolec. Przypuszczam, iż będę musiała się zadowolić czymś mniej… satysfakcjonującym. – W jej oczach były łzy, po czym nagle zaczęły spływać po jej bladej, sztywnej twarzy. – Ufałam ci ty, ty
zdrajco. Myślę, że powinnam była lepiej wiedzieć. Nigdy nie miałam szczęścia w miłości. -Nigdy cię nie kochałem, - powiedział. – Zabij mnie. To i tak nic nie zmieni. -To zmieni wszystko, - syknęła. – Nie umrzesz jeszcze. Nie, dopóki nie pomożesz mi odnaleźć mojej nieobliczalnej siostry. Później pozwolę ci zginąć. Ale jeszcze nie teraz. Nie teraz. -Dlaczego czekać? – powiedział niski, słodki głos, zza drzwi i wszyscy odwrócili się w tę stronę – nawet Olivier – by zobaczyć stojącą w nich Naomi, z Michaelem za nią. A Hannah Moses trzymała łuk z ciężkiego drewna, naładowany i gotowy do odstrzału. Co więcej, stali za nią – zarówno ludzie jak i wampiry. - Dziękuję Claire. Czasami zwykły pionek może zrobić bardzo ważny ruch i wywabić królową z kryjówki. Na królewskie skinienie Naomi, Hannah odpaliła kuszę i trafiła strzałą prosto w Amelie. To było niemożliwe, żeby mogła spudłować i tak się nie stało, ale… coś się wydarzyło, rozmazany ruch, którego Claire nie mogła dostrzec, do momentu, gdy się nie zakończył i Olivier stał na miejscu Amelie, chwiejąc się na nogach. Drewniana strzała znajdowała się w jego sercu. Upadł na kolana, po czym osunął się na ziemię. Amelie ulotniła się, zmierzając w stronę zniszczonych okien. Hannah miała już naładowaną drugą strzałę, więc Naomi chwyciła kuszę, wycelowała i odpaliła, wprost w skacząc Amelie. Uderzyła ją prosto w serce. Claire zassała oddech i patrzyła jak upada bez gracji na trawę poniżej. -Zadowalająco, - powiedziała Naomi. – Mimo to nie mam pojęcia, dlaczego Olivier stanął na drodze. Zabrać ich wszystkich do klatki. Teraz. Tym razem nawet Shane nie próbował walczyć. -Świetnie, - powiedział Shane. Claire wyczuła, że chodziłby po ścianach gdyby miał do tego odpowiednio dużo miejsca, ale stalowa klatka na Placu Założycielki, była tylko wystarczająco duża, by pomieścić ją, Myrnina i zwiotczałe ciała Oliviera i Amelie, nie zostawiając przy tym żadnego wolnego miejsca. – Po prostu świetnie. W dalszym ciągu zamierzam zginąć w tej klatce, po tym wszystkim co się wydarzyło. Po prostu super. -Właściwie, - powiedział Myrnin i pchnął wiotkie ciało Oliviera, wyciągając swoje długie, brudne nogi, - przynajmniej umrzemy w królewskim towarzystwie. To już coś. – Sięgnął, by wyciągnąć kołek z klatki piersiowej Amelie, ale kiedy to zrobił, wąskie srebrne ostrze zza krat dźgnęło go w dłoń. Krzyknął i cofnął się. Hannah stała na zewnątrz klatki, przyglądając się im ze spokojnym skupieniem.
-Nawet tego nie próbuj, - powiedziała. – Żadnego pożytku. Zostaw kołki na swoim miejscu. -Zmartwiona? – Myrnin zassał skaleczenie na swojej dłoni i splunął odłamkami srebra, które spaliły się na podłodze. – Powinnaś być, Hannah. Jeśli myślisz, że wspierając Naomi, zyskasz dla ludzi wolność, to jesteś głupia. Ona jest gorsza, niż Olivier przez całą swoją bytność, ponieważ myślę, że ona szczerze wierzy, iż to co robi, jest dla dobra – właściwie w każdym razie, dla jej dobra. – Przekrzywił swoją głowę, wpatrując się w nią i nagle rzucił się na kraty, owijając wokół nich swoje ręce. Hannah nawet nie drgnęła, chociaż zacisnęła mocniej swój uchwyt na nożu, który trzymała. – Jej córką Bishopa. Jego duchowym dzieckiem, jak również pochodzi z jego linii krwi, z wszystkimi jego darami. Wierzy, że ludzie są jej własnością, a świat jest jej spiżarnią. Nie bądź głupia. Nie możesz wierzyć, że Shane i Claire powinni być w tym z nami, nawet jeśli tak desperacko nienawidzisz wampirów. Co ta dwójka zrobiła, by na to zasłużyć? Nie odpowiedziała. Myrnin czekał, aż skinął głową, jak gdyby zrobiła dokładnie to, czego oczekiwał. -Widzę, - powiedział i jego głos stał się nieoczekiwanie delikatny. – Jestem świadomy jak to jest być pod taką kontrolą, moja droga. Wszystko będzie dobrze. -Jak? – zapytała Hannah. Brzmiała neutralnie, ale Claire pomyślała, że usłyszała coś nowego w jej głosie: ból. Myrnin wzruszył ramionami. -Nie mam pojęcia, - powiedział. – Ale jestem dość pewny, że wyjawi się to choćby teraz. Położył nacisk na dwa ostatnie słowa i Claire zrozumiała, że pchając się do przodu i przyciągając pełną uwagę Hannah, zostawił Amelie częściowo zasłoniętą. Shane znajdował się najbliżej powalonego wampira. Claire szybko zagestykulowała na drewniany kołek w jej sercu, a Shane nie wahał się. Wyciągnął go, ale nie całkowicie. Tylko wystarczająco, jak pomyślała Claire, by oczyścić jej serce. Amelie nie poruszyła się. W tym przypadku, najprawdopodobniej nie mogła. Mimo to, jeśli zrobił to dobrze, może mogłaby, kiedy byłaby gotowa. Plac Założycielki był zatłoczony, niczym centrum handlowe w Boże Narodzenie. Wielkie zwęglone drzewo w centrum placu było całkowicie oświetlone, w stosunku do barbarzyńskiego splendoru głębokiej nocy; wampiry zbierały się, niektóre z nich wyglądały na zaspane i zmieszane, niektórzy byli podekscytowani, a garstka z nich wręcz zmartwiona. Znajdowali się tam również ludzie – grupą, stanęli w stadzie zaraz obok. Claire rozpoznała kilkoro z nich, włączając nowego burmistrza, Florę Ramos i
nieprawdopodobnie – babcię Day. Jeden z nich głośno się kłócił. Była to Monika Morrell. Z pewnością nie została wyciągnięta z łóżka, jak reszta; była wystrojona niczym na imprezę… Właściwie, to mogła nie być prawda. Claire nie była pewna czy ona po prostu nie zakładała takich sukienek do spania. Myrnin opadł na kraty i skrzyżował swoje ręce, przyglądając się Shane’owi. -Dobrze wykonane, - powiedział półgłosem. – Mądry chłopak, wyjmując go tylko częściowo. Cofam przynajmniej jedną złą rzecz, jaką kiedykolwiek o tobie powiedziałem. -Co się dzieje? – zapytała Claire. -Naomi przygotowuje się do ogłoszenia swojego prymasostwa, - powiedział. – Koronuje siebie, a później rozleje krew… -Naszą, - powiedział Shane. -Och nie, zupełnie nie tak. To bardzo stary zwyczaj, który nawet Bishop szanował. Najpierw zabije najbardziej wpływowych mieszkańców Morganville… Rodziny Założycielki, ważnych przywódców biznesu, polityków… Myślę, że Monika jest tutaj żeby reprezentować swoją rodzinę; tym bardziej szkoda dla ich pamięci. -To coś więcej niż obrządek, - powiedział Shane. – Większość tych ludzi zasiada w radzie Kapitana Oczywistego. Widziałem ich. A babcia Day jest spokrewniona z Hannah. -Naprawdę? – Myrnin wzniósł swoje brwi. – Interesujące, w rzeczy samej. Naomi szanuje stare zwyczaje i zapewnia sobie swoje własne długoterminowe przetrwanie. Mistrzowsko rozegrane. Godne jej ojca, za jego lepszych dni. -Czy mógłbyś nie podziwiać naszego wroga, aż tak bardzo i skupić się lepiej na wymyśleniu, jak się stąd wydostać? – zapytała Claire. – Bo jestem święcie przekonana, że również tu umrzemy. -O tak. Ale ty i ja , jesteśmy jedynie skutkiem ubocznym; to jest stos dla Amelie. I widzę, że poczynili ulepszenia. Widzisz palenisko pod nami? Gaz ziemny. To wszystko jest bardzo wydajne, nie tak jak za dawnych czasów, z wszystkimi tymi balami… -Myrnin! Nagle opanował się i spoważniał. -Ślady ugryzień, - powiedział. – Michael ma takie na swojej szyi. Tak samo jak Hannah Moses. Podobnie jak i Olivier. Wszyscy mają bardzo charakterystyczną odległość zgryzu. To wymaga delikatnych ust, by zrobić takie ślady, takie jak… - Wskazał palcem, a Claire podążyła wzrokiem za linią, aż do Naomi, która stała obleczona srebrem i bielą, kilka stóp dalej. – Widzisz, ma dar. Nie każdy wampir może tak zauroczyć. Amelie potrafi, choć nigdy tego nie robi, a Naomi może… - obie odziedziczyły tą cechę po ich wampirzym ojcu Bishopie. Więc cokolwiek się wydarzyło, można śmiało
stwierdzić, że to ona pociąga za sznurki i nikt nie ma wpływu na to, co się stało. -Och, - powiedział Shane, bardzo szybko zmieniając ton swojego głosu. – O cholera. Michael… zostawiłem go sam na sam z Naomi i Hannah. Hannah jest Kapitanem Oczywistym. Myślałem, że Naomi tylko z nią pracuje, próbując dopaść Amelie. Ale to więcej niż to. Nad wszystkim miała kontrolę. I miała Michaela. Co wyjaśnia, jak zrozumiała Claire ze słodkim przypływem ulgi, dlaczego Michael się od nich odwrócił – i dlaczego był tak okrutny wobec Eve i niej i Shane’a. Nie miał wyboru. Dziękuję. Chciała pocałować Shane’a w czystej wdzięczności, ale Shane nie wyglądał jakby specjalnie mu ulżyło; wydawał się zaniepokojony. Może właśnie zdał sobie sprawę z tego, że spędził cały dzień na nienawidzeniu swoich przyjaciół, którzy tak naprawdę byli niewinni. -Miała również kontrolę nad Olivierem, jednak to nie było aż takie trudne, powiedział Myrnin. – Wpływ Oliviera na Amelie i tak był niejasny i bez mieszania w to umiejętności Naomi. Kiedy już jednak zdecydowała się namieszać, wykorzystała Oliviera by zdeprawować Amelie, nastawiając przy tym wrogo przeciw niej miasto, tworząc chaos i niezgodę… po czym użyła ciebie, Claire, by zdekonspirować go, dając sobie szansę na wkroczenie dokładnie w tym momencie, gdy Amelie była rozproszona. Mój Boże, gdybym się nią nie brzydził, podziwiałbym ją. -Więc jak zamierzamy ją powstrzymać? – zapytała Claire. -Nie możemy. Prawdopodobnie dam plamę wspominając, że jesteśmy zamknięci w klatce i mamy spłonąć żywcem…? -Czy ma ona zamek? -I to bardzo dobry, - powiedział Myrnin. – O tutaj, po drugiej stronie krat. Jednakże jestem godziwie pewien, że żadne z nas nie jest wykwalifikowanym ślusarzem. -Tak, ale możemy spróbować. -To srebro, - powiedział Myrnin. – Nie będę w stanie go złamać. -Jeżeli zamek jest czystym srebrem, zamiast tylko będąc pokryty, w takim razie musi być delikatny, - powiedział Shane. – Możemy użyć jednego z tych kołków jako drążka, może. -To poświęci nasz element zaskoczenia. – zaznaczył Myrnin. – Zawsze wydawałeś się mieć coś tajemniczego w niebezpiecznej naturze swojej osoby… Nie masz nic do dodania? -Zabrali mi wszystko, - powiedział Shane, - włączając w to całą zawartość moich kieszeni, a nawet mojego paska. Zupełnie jak w więzieniu. -Nie jak w więzieniu, - powiedziała w zamyśleniu Claire. – Zostawili ci buty. -I? Jestem pewien, że kilka kopniaków nigdzie nas nie zaprowadzi… - Głos Shane’a zbladł, na widok jej spojrzenia. – Co?
-Sznurowadła, - powiedziała i schyliła się, by rozwiązać swoje własne buty i zaczęła ciągnąć za sznurówki. – Daj mi je. -Nie sądzę, że powinniśmy rozważać powieszenie się, Claire, - powiedział Myrnin, wyglądając na odrobinę zmartwionego. – I wiesz, to by mnie nie zabiło. Claire chwyciła sznurowadła od Shane’a, kiedy je jej podał, a ona związała koniec z końcem i zaczęła szybko zaplatać je razem z tymi z jej własnych butów w mocną, poskręcaną linę, którą owinęła wokół centralnych krat z tyłu. -Kryj mnie, - powiedziała do Myrnina. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym skinął głową i poruszył się, ku przodowi klatki, przesuwając wiotkie ciało Oliviera z drogi i zaczynając głośno śpiewać, coś po francusku. Brzmiało to dość - obelżywie. Claire zaczęła kręcić liną tak szybko, jak tylko mogła, natychmiastowo docierając do punktu naprężenia. -Potrzebuję czegoś, czego mogłabym użyć jako punktu podparcia, powiedziała do Shane’a. – Coś, co nie złamie się łatwo. -Jedyna rzecz, jaka przychodzi mi teraz na myśl, to jeden z tych kołków, powiedział. – Kiedy je wyciągniemy, zgaduję, że Hannah dostanie polecenie, by nie czekać na oficjalne barbecie. Boże, wszystko czego potrzebowała to patyk… Claire przewracała oczyma jak szalona, by znaleźć cokolwiek, co mogłaby dostosować do swoich celów, a jej wzrok padał na wszystkie rzeczy, nawet na opaskę, którą Amelie używała, by upiąć swoje włosy. Była fajna, szeroka, nie zrobiona z plastiku, tylko pokryta materiałem. Może. Claire podążyła w tę stronę, zostawiając linę w rękach Shane’a i wyciągając opaskę z głowy wampira. Pomyślała, że oczy Amelie odrobinę się poruszyły, ale Założycielka nie poruszyła się. Wyglądała na… martwą. Claire rozciągnęła opaskę w swoim uścisku. Miała metalowy rdzeń, który wyginał się z jednej na drugą stronę, ale nie od tyłu do przodu. A najlepsze w tym wszystkim było to, że się nie złamał. Cofnęła się, włożyła go do liny i zaczęła używać go do skręcania jej coraz ściślej wokół krat. Za piątą kolejką, poczuła naprężenie; a przy dziesiątej ujrzała, że zaczynają wyginać się od środka, pod wpływem niewielkiej, ale nieuniknionej siły. Kocham cię fizyko. -Hej, - powiedział Shane, kiedy naciągała po raz kolejny jej prowizoryczne urządzenie. – Prawdopodobnie powinienem ci powiedzieć, że po przemyśleniu całej sytuacji, jestem dupkiem. I… przepraszam.
-To musiało być dla ciebie trudne, - powiedziała Claire. To robiło się coraz trudniejsze, by przekręcić to urządzenie. Końce wbijały się głęboko w jej dłonie. Ale ona zacisnęła zęby i w dalszym ciągu próbowała je obracać. -Pozwól mi, - powiedział i wziął od niej linę. Dla niego kolejne trzy rundy były niemalże bez wysiłku, a kraty powoli i stale się zginały, pod wpływem wnętrza liny. – Cholera, to naprawdę działa. Nie ma szans, że zostawią ci sznurówki w więzieniu. -To nie dla tego. -Zraniłem cię, - powiedział tym samym tonem głosu, bez patrzenia na nią.Obiecywałem, że nigdy ponownie tego nie zrobię, a mimo to zrobiłem. Złapałem się na najłatwiejszy trik Naomi, skłócenia nas nawzajem. Powinienem był tobie ufać, jemu ufać, a jednak się nie udało. Tak bardzo cię przepraszam. I masz absolutne prawo, by nie… - W dalszym ciągu piłował opaską, kiedy mówił, po czym zatrzymał się nagle sapiąc i Claire zobaczyła przebłysk czerwieni na jego dłoniach. Krew ściekała szybko, przez biały materiał z opaski Amelie, ale po chwili przerwy zaczął od nowa. – By mi nie ufać, albo wybaczyć. Ale mam nadzieję, że to zrobisz. -Pokaż. -To tylko skaleczenie i jeśli odpuszczę, jesteśmy martwi, - powiedział. – Jest ok. – Trzymał linę obracając nią jeszcze ściślej i teraz Claire mogła usłyszeć dźwięk łamania krat. Uginały się mocno w samym środku, a dziura szybko się poszerzała. Nie tylko to, pomyślała, że również kraty na szczycie osłabły. To może zadziałać, pomyślała. To zadziała. Po czym, z ostrym szarpnięciem, pałąk rozpadł się w dłoniach Shane’a, kiedy znowu próbował dokręcić. -Cholera, - wyszeptał i spojrzał na nią. – Czy tyle wystarczy? -Pozwól zobaczyć mi swoją dłoń. Wyciągnął do niej rękę, gdzie było głębokie skaleczenie wzdłuż dłoni, takie które sprawiało jej ból na sam widok. Claire złapała za koniec swojej koszuli i przycisnęła nim do rany, a następnie zanurkowała po złamany koniec opaski. Ścięty w nim metal był ostry, a ona przedarła dość materiału, by owinąć go wokół jego dłoni. Kiedy zawiązywała go na miejscu, spojrzała do góry, na jego twarz. -Wybaczysz mi, - zapytał ją. Jego oczy były ciepłe i pewne, a on odrobinę niepewnie się do niej uśmiechał. -Nie, - powiedziała. Ranienie go sprawiało, że było jej niedobrze… ale również miała w tym rację. To było konieczne. – Chcę, naprawdę chcę, ale nie ufałeś mi, Shane. Nie wierzyłeś mi, kiedy tego potrzebowałam. I to mnie zraniło, Shane. Naprawdę mnie to zraniło. Zajmie mi to odrobinę czasu i dużo pracy, by ci to wybaczyć.
Wypuścił powietrze, jak gdyby go uderzyła, a jego oczy rozszerzyły się. Zrozumiała, że po prostu doszedł do wniosku, że mu wybaczy; robiła to tak wiele razy, bez żadnego zastanowienia, albo zawahania, że sprawiało to, iż pomyślał o tym automatycznie. Ale tak nie było. Nie tym razem. Bardziej niż chciała, żeby rzeczy wróciły na swoje miejsce, potrzebowała, żeby zrozumiał, że ją zranił. Z wyrazu jego twarzy, widać było, iż zrozumiał. Sekundę później spuścił wzrok i wziął głęboki oddech. -Wiem, - powiedział. – Zasługuję na to. Jeśli się stąd wydostaniemy, obiecuję, wszystko dla ciebie naprawię. -Zdejmij linę z krat, - powiedziała i ruszyła do przodu przechylając jego brodę i całując go, bardzo delikatnie. Chciała zatopić się w jego ramionach, ale nie było na to czasu i nie była to wiadomość jaką chciała mu wysłać. – I bądź gotów na cokolwiek. -Zawsze. – Zarozumiały uśmiech, który przemknął przez jego twarz, był niemalże właściwy. Niemalże. Ale w jego oczach widziała niepewne spojrzenie i zastanawiała się, czy myślał o tym samym co ona, Mogliśmy umrzeć, tutaj, teraz i nie być ze sobą pogodzeni. Ale nic nie mogła na to poradzić. Musiała sprawić, że zrozumie, co jej zrobił i samemu sobie. To była najtrudniejsza rzecz na świecie, ale odwróciła się od niego. Myrnin w dalszym ciągu transmitował niekończący się refren nieznośnej piosenki - o czymkolwiek w ogóle była – na którą nikt nie zwracał uwagi, ale była wystarczająco denerwująca, by z chęcią nikt nie przykładał większej uwagi do Shane’a i niej. Kiedy złapała go za ramię, kaszlnął i urwał. -Czy wasza dwójka skończyła ze swoim słodkim niczym? Ponieważ mogę zwymiotować. -To byłoby cudowne, - powiedziała Claire. – Zważywszy na to, że do tej pory i tak był to cudowny dzień. Sięgnęła do niego, złapała go za spiczasty podbródek i odwróciła go by pokazać mu wygięte kraty z tyłu klatki. Jego brwi poszły ostro w górę. –Może powinniście odpocząć chwilę. -Prawdopodobnie ja powinienem, - zgodził się. – Twoja koszula jest podarta. I tak w ogóle masz urocze perfumy. -To krew, - powiedziała. – Dzięki. To zawsze pocieszające. Myrnin doczołgał się do końca klatki, przybliżając do Shane’a, tak samo jak on. Ich dwójka wymieniła spojrzenie, które sprawiło, że włosy zjeżyły się na karku Claire; wglądali jak dwa tygrysy oceniające się nawzajem, z Myrninem leżącym obok jej chłopaka i badającego stan krat. Zrobił cichy dźwięk hmmmm i skinął głową, po czym – ku zdziwieniu Claire – przyciągnął Shane’a bliżej siebie i dał mu całkowicie, niespodziewanego całusa w policzek.
-Hej! – powiedział Shane i starał się wydostać się z jego objęć, ale nagle zatrzymał się, ponieważ Myrnin szeptał mu coś do ucha. Shane skierował swoje spojrzenie na Claire, następnie szybko je przemieścił i kiedy Myrnin skończył, Shane skinął głową. Kiedy Myrnin go puścił, Shane cofnął się – cofnął się sporo do tyłu. Claire poruszyła niemo ustami, Co do cholery? Ale Shane po prostu pokręcił głową i patrzył się w przestrzeń. Cokolwiek Myrnin mu powiedział, było to… niepokojące. Myrnin nie zatrzymał się, by zapytać. Przeturlał się w stronę, gdzie w dalszym ciągu sztywno leżała Amelie i pociągnął ją do siebie, kiedy ukląkł. -Moja biedna, kochana Pani, - powiedział i delikatnie zdjął jej biało- złote włosy z twarzy koloru kości słoniowej. – Wolałabyś raczej umrzeć w ogniu, czy w chwale? Śmierć to śmierć, oczywiście. Ale myślę, że powinnaś wybrać, teraz. Amelie w ogóle się nie poruszyła. Możliwe, że coś poszło nie tak; może odłamek trafił w jej serce, zamrażając ją w miejscu, albo stało się coś innego. Drewniany kołek nie zabiłby jej, ale mógł ją sparaliżować. A oni potrzebowali jej, pomyślała Claire. Zbyt wiele wampirów. Nawet jeśli fortel rozluźnienia krat zadziałałby i mogliby wydostać się na zewnątrz… -Coś się tam dzieje, - powiedział Shane. – Głowy do góry. Naomi w końcu poruszała się naprzód, wyciszając zmieszany bełkot zebranych na placu wampirów. W srebrze i czerni wyglądała w każdym calu na królową, a jej głos był ciepły, słodki i czarujący; nie musiała ugryźć ludzi, by ich do siebie przekonać, pomyślała Claire. I bez tego była przekonywująca. Martwiła się jedynie o jej kluczowych graczy, do momentu, gdy nie będzie już ich potrzebować. Była oziębła, ale mądra. A teraz, mówiła: -Moi przyjaciele, stoję tutaj przed wami, by ze smutkiem i bólem powiedzieć wam, że Amelie, nasza Założycielka, straciła prawa do władzy. Nikt nie wątpił w to, co się stanie, pomyślała Claire, ale część wampirów z tłumu zaczęło krzyczeć swój sprzeciw. Nie było ich wielu, ale wystarczająco dużo, by pokazać Naomi, że nie była popularnym wyborem. Podniosła ostro swoją dłoń, gestykulując ze złością. -Nasze prawa są przejrzyste: panuje najsilniejszy. Moja siostra była silna; w przeszłości wielu stanęło przeciw niej i przegrało. Jej siła nas tu doprowadziła, do tego miasta, do miejsca, gdzie w końcu możemy odzyskać nasze prawo do chwały. Ale nie bądźcie w błędzie: ona zawahała się. Zepsuła się poprzez kompromis z ludźmi, z ich prawami i moralnością i zapomniała jak to jest być prawdziwym wampirem. Teraz było więcej głosów protestu i to głośniejszych. To nie koniecznie mogło być to, czego oczekiwała Naomi, pomyślała Claire, w jej ramionach narastała
presja, a jej w dalszym ciągu podniesiona dłoń wydawała się drżeć, tylko odrobinę. -Nie będziemy tego negocjować! Moja siostra stała się słaba i naiwna i to ona doprowadziła do zdrady. Nie ja, ale zdrada kochanka, któremu ufała. Nie jest już odpowiednim kandydatem do władzy. Nie bójcie się; spalę tego zdrajcę razem z nią i zaczniemy, jako nowonarodzeni. Tym razem, nikt nie krzyczał. Była niesamowita cisza. Szczerze, Claire nie mogła powiedzieć, czy Naomi ich przezwyciężyła, czy działo się coś innego – coś, co nie wróżyło dobrze przyszłej królowej. Wampiry nie były łatwe do odczytania, szczególnie w większych grupach. Ludzie stojący w swoich zagrodach wyglądali sztywno i cicho – nawet Monika. Wątła babcia Day stała bardzo wysoko, ledwo w ogóle opierając się o swoją laskę. Ale był tam ktoś nowy, stojący obok nich, niemalże niewidoczny, za długo- nogą Moniką… kolejny człowiek, nie wampir. Jenna? Co do cholery robił tu łowca duchów? Próbuje zebrać materiał? Czy ona jest normalna? Nie. Trzymała za ręce kogoś innego; małą osobę, a Claire z miejsca w którym stała , dostrzegła ją dopiero, gdy Flora Ramos przemieściła się w bok. Jenna trzymała dłoń Mirandy. Miranda nie powinna być teraz w swojej cielesnej postaci. Ale była i to bardzo, jednakże trzymała się Jenny, jak gdyby była to lina ratująca na burzliwym morzu. Może paranormalne możliwości Jenny karmiły Mirandę swoją mocą i pozwalały utrzymać jej jednolite, nocne ciało na zewnątrz domu Glassów, ale z naprężonego, przerażonego wyglądu jej twarzy można było wywnioskować, że nie było to łatwe. Co oni do cholery robili? Naomi ich nie widziała, a nawet jeśli, nie przejęłaby się tym. Była zbyt zajęta oczarowywaniem jej nowych obiektów. -Jutro zaczniemy naszą nową erę i ja was do niej poprowadzę, - kontynuowała. – Byliście ograbieni ze swoich praw, przez długi czas, moi przyjaciele – byliście poddani zniewadze, stałym narzekaniom i ograniczeniom, przez tych, którzy prawnie są naszą własnością. Ale koniec z tym. Na dowód tego, dam wam pierwszą krew Morganville. Jest wasza, tak samo macie do niej prawo nie tylko jako władcy tego miejsca, ale całego świata. – Wyciągnęła swoją białą dłoń, by wskazać na ludzi trzymających się z dala z dystansem – ich dwudziestki, wliczając Monikę. Wampiry spojrzały w tamtą stronę. Żaden z nich się nie poruszył, po czym Jason wynurzył się z tłumu i powiedział: -Czas najwyższy, żeby ktoś zrobił odpowiednią rzecz. Złapał Monikę i zaciągnął ją poza ogrodzony teren.
Krzyczała i biła go, wystarczająco mocno, by odrobinę go oszołomić, a Claire zanurkowała do przodu i szybkim pociągnięciem wyciągnęła strzałę z piersi Oliviera. Rzuciła nią brutalnie przez kraty i krzyknęła: -Monika, łap! Monika pochyliła się kiedy Jason próbował przyciągnąć ją bliżej do siebie i zobaczyła strzałę koziołkującą w powietrzu. W tym ruchu było szokująco wiele gracji – i prawdopodobnie nie mógł być powtórzony, jeśli naprawdę by o tym pomyślała – Monika złapała ją i zakorkowała ją, nie w sercu Jasona, ale między jego zębami. -Ugryź to! – krzyknęła i uwolniła się kopiąc go. Jej buty, jak zauważyła Claire, miały srebrne nasadki na końcówkach szpilek. Szarpnęła za nie i trzymała w gotowości. – Ktoś jeszcze chce trochę? Jason wypluł strzałę, wyglądając na wściekłego i zawstydzonego i kiedy próbował ją złapać, dźgnęła go szpilkami w dłonie. Zaczęły się palić. -Musimy się ruszać, teraz, - powiedział Myrnin. – Stworzyła niezłe zamierzanie, ale nie będzie ono trwało wiecznie. -Nie ma takiej potrzeby, - powiedziała Amelie. Wyciągnęła ostatni cal drewna ze swojej klatki piersiowej i uśmiechnęła się do niego. – Stwierdziłam jednak, że wybieram chwałę, mój drogi Myrninie. -Nader wyśmienicie, - powiedział. – Claire poluzowała kraty i… Shane podniósł swoją krwawiącą dłoń. – I Shane pomógł, - poprawił się niechętnie Myrnin. – Ale wierzę, że powinniśmy już iść, teraz. Naomi traci szacunek swoich rówieśników. To nie skończy się dla niej dobrze. Spali nas z czystej desperacji. Amelie skinęła głową i obróciła się, by przykucnąć. Badała kraty z tyłu klatki, po czym zacisnęła dłoń w pięść i uderzyła z chirurgiczną precyzją w najsłabszy punkt jednej z krat. Złamała się. Jej dłoń paliła się jasną, czerwoną strużką, ale zignorowała to i złapała za wiszący metal i wygięła go w ich stronę z szokującą siłą. On również złamał się u podstawy. -Hannah! – Krzyczał Shane za nimi. – Hannah, nie! Claire zerknęła do tyłu i zobaczyła, że Hannah – prawdopodobnie podążając wpojonymi instrukcjami Naomi – sięgała do przycisku, który celowo mógł zmienić klatkę w smażone śniadanie. Pod nimi dysze od rozpalania gazu, mieniły się niebieskim płomieniem. -Wychodźcie! – Krzyczała Claire. – Teraz! Amelie uderzyła kolejną kratę dwa razy, bez łamania jej i Myrnin dołączył do niej, kopiąc je gołą stopą, między jej uderzeniami. Trzy sekundy później, to wszystko wygięło się i wyłamało, zostawiając otwór.
To nie było wielkie wyjście, ale dla nich wystarczyło. Amelie zanurkowała na zewnątrz, a Myrnin podążył za nią. Shane był kolejny, ale wyciągał swoją dłoń w stronę Claire. Ale Olivier się nie poruszał. -Zostaw go! – krzyczał Shane. Ręka Hannah unosiła się nad przyciskiem, drżąc, jak gdyby desperacko walczyła o ich życie i przegrywała. – Claire, dalej, chodź, teraz! Nie mogła, ponieważ Olivier otworzył swoje oczy i zaczął się poruszać. Claire wyrwała się z uścisku Shane’a i zanurkowała przy wampirze. Olivier otworzył swoje oczy, kiedy zaczęła go ciągnąć i sięgnął, by złapać się krat i przytrzymać się na miejscu. -Nie, - powiedział. – Muszę… muszę zapłacić za to, co zrobiłem. -Nie w taki sposób, - powiedziała Claire. – Chodź! Ale nie puszczał. Ten idiota nie chciał puścić… Zobaczyła, że głowa Naomi odwraca się; zobaczyła, że zauważyła fakt iż jej więźniowie uciekają i rzuciła ostro wzrokiem na Hannah – która przegrała wewnętrzną bitwę i uderzyła przycisk, który odpalił palniki. -Chodź! – wrzasnęła Claire, kiedy uderzyły płomienie. Przewróciła się na kraty i poczuła, że Shane bierze ją w ramiona. Jej koszula paliła się. Ugasił ją dłonią. Amelie minęła ich, złapała palącego się Oliviera i pociągnęła go całą swoją siłą. Krata, którą trzymał złamała się w pół, ale on został uwolniony. W dalszym ciągu się paląc. Amelie wpatrywała się w niego przez chwilę z prawdziwym horrem wymalowanym na jej twarzy, po czym rzuciła się na niego, gasząc ogień własnym ciałem i rękoma. Był trochę przypalony i tlił się, ale żył. Jego oparzone dłonie poruszyły się, pieszcząc jej ramiona i wyszeptał: -Wybacz mi. -Tak, - wyszeptała. –Tak. Cicho. -Powstrzymaj mnie, zanim znowu cię skrzywdzę. -Zrobię to. – Usiadła, kiedy zacisnął ręce na jej szyi, a ona złapała drewnianą strzałę, którą wyciągnęła z własnej piersi i umieściła ją w jego sercu. Ciało Oliviera zwiotczało. Ale Michael i Hannah wybiegli właśnie zza roku, uzbrojeni i gotowi by zabić i nie było teraz nic oprócz woli Naomi w ich wyrazach twarzy. Byli marionetkami – śmiertelnymi marionetkami. Amelie nie wydawała się tego wiedzieć, albo przejmować się tym. Myrnin złapał Hannah, unikając zakończonego srebrem noża, kiedy fachowo cięła nim w niego i próbował wytrącić ją z równowagi. -Nie skrzywdź jej! – Claire płakała. – To nie jej wina!
Michael w dalszym ciągu nacierał. Shane puścił ją i stanął, by się z nim zmierzyć. -Nie ma szans, bracie, - powiedział. Michael pokazał mu kły i Shane wytrącił kołek z jego dłoni. – Nie w tym życiu. Mam już za sobą dzisiaj pocałunek wampira. Nie pójdziesz na całość… Ale droczenie się, nie spowolniło Michaela i zanim Claire mogła wziąć oddech, Michael ruszył do przodu, łapiąc Shane’a za ramię i bezlitośnie wykręcając je do tyłu, dopóki kołek nie upadł na granitowe podłoże. Poleciał w stronę klatki i stanął w płomieniach od szalejącego w środku piekła. W tym momencie, Claire zauważyła Mirnadę i Jennę wkraczające za nią i Jenna puściła Mirandę… powietrze stało się mrocznie elektryczne ze śpieszącymi szeptami. Nawet Michael się zatrzymał. Było coś przerażającego w tym dźwięku, coś złego. Claire mrugnęła, ponieważ mogła teraz zobaczyć cienie w oślepiającym blasku ognia – cienie, które same się poruszały. W formie ludzkiej, ruszały do przodu, mijając Mirandę. Część z nich nagromadziła się wokół Hannah, chociaż Claire ledwo mogła je zobaczyć, musieli mieć jakieś oddziaływanie, ponieważ Hannah zachwiała się na nogach i zatrzymała się próbując zadźgać Myrnina na śmierć. Puścił ją i cofnął się do tyłu, a ona waliła w kłębowisko cieni wokół niej, jej ruchy coraz bardziej i bardziej szalały, stając się nieobliczalne. I słabe. I upadła na kolana, po czym całkowicie rozpłaszczyła się na ziemi. To samo stało się z Michaelem, sztorm wściekłych duchów otoczył go, kiedy Shane się cofnął, Claire zobaczyła, że jeden z nich wyłamał się z wściekłego roju i podszedł do jej chłopaka. Mała postać przybrała kształt i szklany rodzaj rzeczywistości, kiedy się do niego zbliżyła. -Lyss, - wyszeptał Shane, - dziękuję ci. Wyciągnęła do niego dłoń; a on wziął ją, dosłownie na chwilę. Claire zobaczyła jak moc przepływa między nimi, impuls, który eksplodował niczym gwiazda w cieniu ciała Alyssy i dał jej, tylko na kilka sekund, rzeczywisty wygląd. -Kocham cię, - powiedziała Alyssa, w dalszym ciągu się jego trzymając. – Musiałam powiedzieć ci tylko to, że nie była to twoja wina. I puściła go, rozpływając się w eterze. Zniknęła. Shane zatoczył się do tyłu i Claire złapała go. Jego serce biło tak szybko, a on czuł chłód mimo piekielnie gorącej temperatury, wydobywającej się z paleniska obok.
Michael leżał teraz na ziemi, a mrowisko duchów ryczało przez kilka sekund, zanim Miranda – nie wezwała ich z powrotem? Tak to wyglądało, pomyślała Claire. Duchy, zgromadzone wokół niej niczym peleryna, tłoczyły się i szeptały, a Miranda zadrżała i stała się bardzo, bardzo blada, niemalże przeświecająca. -Przyprowadź ich, - powiedziała Amelie, wskazując na Hannah i Michaela. Wpatrywała się przez chwilę w Jennę i Mirandę, jak gdyby zastanawiała się co ma z nimi zrobić i w końcu pochyliła swoją głowę, tylko odrobinę. To był wyraz uznania, jeśli nie aprobata. -Co zamierzamy zrobić? – Zapytał Shane, kiedy schylał się, by złapać Michaela pod ramiona. Michel jęknął, ale sam się nie poruszył. -Teraz, - powiedziała Amelie z całym tym piekłem w jej oczach, - dowiemy się, kto gra lepiej w tą grę. Była w rozsypce, pomyślała Claire – sukienka podarta, pomazana sadzą i krwią z obsmażonego ciała Oliviera, a włosy poplątane wokół jej twarzy. Ale nigdy wcześniej nie wyglądała bardziej dziko, albo bardziej jak królewsko, niż wtedy kiedy wyszła z klatki, by stanąć naprzeciw Naomi. Cały tłum zamarł, masa wampirów albo setki ich, wszyscy zastanawiali się co zrobi; ludzie panikowali na ich ofiarnym wybiegu; Jason i Monika ulokowali się na modowym stanowisku do walki. Nikt się nie poruszył. Nawet Naomi, która wyglądała całkowicie chłodno i perfekcyjnie. Ale jej uśmiech nie ugiął się i – tylko przez chwilę – widać było, że był fałszywy. -Mi to pasuje, - powiedziała wtedy, - że umrzesz z ręki swojego następcy. Spróbuj zrobić to z godnością, Amelie. -Zawsze cię kochałam, - powiedziała Amelie. – Szkoda, że nigdy nie byłaś tego warta. – Jej oczy błyszczały czystym srebrem i skinęła głową ku Claire, która stała najbliżej. – Przyprowadź ich. Claire zgadła, że miała na myśli Michaela i Hannah i zagestykulowała. Myrnin przyniósł Hannah, a Shane zaciągnął Michaela. Naomi zaśmiała się. -To jest twoja armia, droga siostro? Żałosne. -Czyżby? – Amelie wskazała dłonią na Michaela Glassa. – Mam teraz moje dziecko z powrotem. – Jakkolwiek Naomi nimi owładnęła, urwało się to niemalże natychmiastowo z prawie że słyszalnym dźwiękiem; Michael złapał się za głowę i przez kilka sekund wyglądał jak gdyby miał upaść – ale przytrzymał się w pionie, zmagając się z krwią wypływającą z jego nosa i przeszedł mijając Naomi, by stanąć obok Amelie. Jak również obok Shane’a. Jego oczy również błysnęły na Claire i wyczytała z nich przerażenie i żal. Och, Michael. -Ty również, Hannah. – Amelie przemieściła swój palec, wskazując na Hannah Moses. – Uwalniam cię. Dołącz do swoich ludzi.
Myrnin postawił ją na ziemię i Hannah mrugnęła, zatrzęsła się i odwróciła swoją głowę, by zmierzyć wzrokiem Naomi. Ślepa furia w jej oczach była przerażająca… ale odwróciła się od wampirów i poszła w miejsce, gdzie Monika trzymała Jasona, niczym na bacie, swoim zakończonym srebrem butem. Hannah powiedziała: -Załóż je z powrotem. To lepiej zadziała. – I wręczyła jej srebrny nóż. -Co z tobą? – Zapytała Monika, kiedy Jason zrobił duży krok do przodu. Hannah wzruszyła ramionami. -Jeśli chce po mnie przyjść, sam zobaczy, że nie potrzebuję niczego więcej. Nie na takich jak on. Jason cofnął się mocno do tyłu, do pierwszego rzędu wampirów za nim. A oni popchnęli do przodu, do miejsca, gdzie nikt nie stał. -Teraz, - powiedziała Amelie do Naomi, między sykiem płonących pochodni i ryku ognia w pustej klatce, - powiedz mi, jak zamierzałaś pełnić władzę w moim mieście, Siostro. Powiedz mi, jak zamierzasz nakazać posłuszeństwo wszystkim tym, którzy się tutaj znajdują. Pokaż mi. Naomi nie brakowało odwagi, pomyślała Claire. Odwróciła się do zebranych wampirów z Morganville, wzniosła swoje ręce i powiedziała: -Wiecie co oferuje Amelie. Ja dam wam wolność. Dam wam chwałę. Oddam wam, wasz świat, na który zasługujecie. I wszystko co musicie zrobić, to krok do przodu, tylko jeden i będziecie wolni! Amelie nic nie powiedziała. Zupełnie nic. Nikt się nie poruszył. Nawet Jason, który, jak zgadywała Claire, zaczynał teraz rozumieć, jak bardzo spieprzył swoją świeżo otrzymaną nieśmiertelność. Twarz Naomi z pełnej zapału, stała się bez wyrazu, kiedy uderzyła ją rzeczywistość, że przegrała. Definitywnie. -Umknęła ci jedna wielka wskazówka, którą wcześniej dostałaś, - powiedziała Amelie. – Wielu z nich było obecnych, kiedy upadłaś w walce z draug. Nikt jednak nie schylił się, by cię wtedy uratować. I nikt teraz za tobą nie pójdzie. – Jej oczy błyszczały srebrem, pięknym i zarazem strasznym kolorem i nie musiała nawet w ogóle podnosić swojego głosu. – Uklęknij przede mną, Siostro. -Nie, - powiedziała Naomi. Trzęsła się teraz, jak gdyby miała upaść, ale zawzięcie trzymała się tego, cokolwiek zaprowadziło ją tak daleko. – Nie. Jestem stworzona, by rządzić. -Klęknij, - wyszeptała Amelie. – Nie wybaczę ci, ale mogę cię zaoszczędzić. I zrobię to. Ale musisz uklęknąć. -Nigdy!
Ale zrobiła to. To stało się powoli, jakby była przygnieciona ogromną, nie do zniesienia siłą i Claire ostatecznie było jej szkoda, gdy w końcu upadła na kolana, skłaniając swoją głowę i płacząc. Amelie pociągnęła podbródek Naomi, pocałowała ją lekko w czoło i powiedziała: -Dzielimy spadek naszego mrocznego ojca, ty i ja. Nie obwiniam cię. To jest bardzo gorzka rzecz, jego krew w nas. Będziesz teraz miała czas, by się nad tym zastanowić. Tak wiele czasu, w samotności… i ciemności. Miną setki lat, zanim mi odpokutujesz. Naomi nic nie powiedziała. Claire nie była pewna, czy w ogóle mogła cokolwiek powiedzieć. Zakryła swoje usta dłońmi i Amelie odwróciła się od niej, by spojrzeć na wampiry. -Naomi nie myliła się, - powiedziała. – Byłam słaba. Pozwoliłam wam również być słabymi, zaspokajając swoje pasje, tak samo jak ja zaspokajałam swoje, jak gdyby konsekwencje miały nie nadejść. Ale sposób mojej siostry jest staroświecki i zniszczy nas… Wiecie, że gorączka polowania będzie przyczyną naszej zagłady. Morganville było zbudowane, by żyć bez takiego ryzyka i wraz z ludzkim światem wkraczającym na nas, za każdym razem, nie możemy być słabi. Nie możemy być pobłażliwi. – Wzięła długi, powolny wdech. – Jutro, nauczycie się jak być silniejsi, niż kiedykolwiek w ogóle sobie to wyobrażaliście. Nie będzie żadnego polowania. Żadnego zabijania. Podzielicie pokutę mojej siostry, jak długo będzie mi się to podobać. I ja również ją podzielę. – Odwróciła się w stronę Hannah i do ludzi, którzy tam stali. – Jesteście wolni, by odejść. I macie moją deklarację do końca istnienia Morganville : nie będziemy zabijać. A jeśli będziemy, karą dla nas będzie śmierć, tak samo jak będzie dla was za zabicie nas. Tylko jako równi partnerzy, możemy zachować równowagę. To nie leży w naszej naturze, ale jest to jedyny sposób, by przetrwać. Hannah skinęła głową. Tak samo burmistrz Ramos. Monika w końcu założyła z powrotem swoje szpilki, odrzuciła swoje włosy na gołe ramiona i powiedziała: -Moim zdaniem zrujnowałaś świetną imprezę, wiesz. – I odeszła bez słowa. Claire niemalże zaśmiała się. Niemalże… po czym Amelie odwróciła się w jej stronę i powiedziała: -Opowiedz mi o tych duchach. To była długa rozmowa. Claire, Myrnin, Shane i Michael byli zabrani z Placu Założycielki z powrotem do biura Amelie, gdzie robotnicy już zmietli połamane szkło i szalowali okna, by przygotować je rankiem do wstawienia. Po rzuceniu okiem na postęp, Amelie kazała im przejść do zewnętrznego biura, gdzie asystentka oczyściła jej biurko, by Założycielka mogła usiąść. Kilkoro ochroniarzy Amelie
trzymało Oliviera ciągnąc je po podłodze. Nie odzywał się, miał jedynie mocno zaciśnięte powieki. Jego oparzenia goiły się, ale w dalszym ciągu na całej jego twarzy były czerwone plamy, a jego ubrania bardziej przypominały węgiel, niż materiał. -Podam teraz zmiany. Bizzie, upewnij się, że będą one zamieszczone w aktach, - powiedziała Amelie. Wyglądała na zmęczoną i desperacko bladą, ale nie mieli nic oprócz poręczenia jej głosu. – Myrnin, pragnę byś wrócił do swojej pracy. Jest wiele do zrobienia, by naprawić Morganville. Nie możemy zrobić tego bez ciebie, a twoje szanse, by przetrwać na zewnątrz są… znikome, jeśli tylko. Myrnin zawahał się, po czym powiedział: -Rozważę to. -Mogę ci to nakazać. -Właściwie, - powiedział i odrobinę się uśmiechnął. – Stanowczo możesz spróbować, moja droga pani, ale… Amelie pokręciła głową i rzuciła spojrzenie swojej asystentce. -Po prostu odnotuj, że się zgadza, - powiedziała. – Michael, mimo tego, że to co zrobiłeś nie było twoją winą, podniosłeś dłoń na swoją władającą królową i swoją matkę. Jak zamierzasz mi się zrewanżować? Przemyśl rozsądnie swoją odpowiedź. Jest tylko jedna rzecz, która zadośćuczyni dług. Pokręcił głową. -Zawsze dostajesz to, co chcesz. – Michael brzmiał na wykończonego i w pewnym rodzaju… właściwie, załamanego. Nie patrzył tak naprawdę w oczy Claire, albo Shane’a. – Eve i tak mi nie wybaczy. Za nic z tego. -Prawda, - powiedziała Amelie. – Mimo to nie ma bardziej gorzkiej zdrady, niż ta od własnego dziecka. Ale jestem gotowa puścić się wolno, bez kary, pod jednym warunkiem. -Jakim jest? Dała mu bardzo zimne spojrzenie. -Ostrzegałam cię, - powiedziła. – Ponownie i ponownie. Wstrzymałam swoje pozwolenie na twój ślub, nie dla tego, żeby zrobić ci na złość, ale by cię ochronić i ochronić Eve. I tak już dużo wycierpiała, Michael i część tego było z twojego powodu; dlatego właśnie ostrzegałam cię, że jestem przeciwna. Ludzie są kruchymi istotami, a my nie możemy oprzeć się pokusie, aby wykorzystać nasze słabości. Sam się o tym doskonale przekonałeś. Więc dla twojego własnego dobra, pozwolę pozostać ci bez kary, jeśli odejdziesz od żony. Zostaw ją, Michael. Zrób dobrą rzecz. Wyglądał jakby go zamurowało – i w końcu wolno- żarzący się gniew w jego wnętrzu zaczął palić w jego oczach. -Nie możesz, - powiedział. – Nie możesz mi nakazać tego zrobić.
-Nie nakazuję ci tego. Oferuję ci szansę na uniknięcie ciężkiej i bardzo publicznej kary. -Czy ona nie wycierpiała się wystarczająco? Nasze zerwanie było tym, czego chciała Naomi! -Dla powodów, które nie miały ze mną żadnej styczności, - powiedziała Amelie. – Podzielam pogląd Hannah Moses i wielu innych. Uważam, że ludzie i wampiry dla ich dobra powinni być odseparowani, dla bezpieczeństwa wszystkich. Zabrnąłeś w tym za daleko. Nie jestem zła na dziewczynę, Michael; jestem przerażona o nią. Czy wiesz w jakie niebezpieczeństwo ją wpędziłeś, do tej pory? Musiał myśleć teraz o Eve leżącej w szpitalu, pomyślała Claire i przez chwilę miała wrażenie, że zamierza się zgodzić i po prostu… odejść. I to było przerażające. Ale zamiast tego, Michael spojrzał Założycielce w oczy i powiedział: -Kocham ją. – Tylko to, ot tak, ale pewnym głosem. – Więc jakkolwiek zamierzasz mnie ukarać, przyjmę to. Nie zamierzam jej zranić po raz kolejny. Po drugiej stronie, Shane skinął głową i puknął pięścią w klatkę piersiową. Na znak szacunku. Michael obdarzył go małym, zmęczonym uśmiechem. -Bardzo dobrze, - powiedziała Amelie. Nie wyglądała na zadowoloną. – Bizzie, zanotuj proszę, że Michael Glass zaakceptował karę, przyznaną mu przez jego matkę. Długopis Bizzie skrobał sucho po papierze. -Czym jest? -Nie zdecydowałam jeszcze, - powiedziała Amelie. – Ale będzie to bardzo publiczne. I była teraz jej kolej, kiedy zimne oczy Amelie zatrzymały się na niej. -Claire, - powiedziała. – Zawsze po środku. Co powinnam z tobą zrobić? – Claire stała cicho. Naprawdę nie wiedziała, o czym myśli Amelie, albo co czuje; było w niej wiele gniewu, wiele smutku i jak zawsze łatwo było wycelować w jej słabości, kiedy Amelie zwróciła uwagę na Michaela. Kiedy się nie poruszyła i nawet nie mrugnęła, Amelie odwróciła się do Myrnina. -Więc? -Potrzebuję jej pomocy, - powiedział. – Frank jest 46wyłączony. – Claire podejrzewała, że miał na myśli – martwy. – Bez niej, miną wieki zanim włączę wszystkie potrzebne zabezpieczenia z powrotem. Och i potrzebuję mózgu. Coś stosunkowo nieuszkodzonego. Nie Naomi; nie chciałbym mieć jej prowadzącej system Morganville, a ty? 46
Org. Off- Line;
-Myślałam, że planujesz użyć mózgu Claire, - powiedziała swobodnie Amelie i cofnęła swoje spojrzenie na dziewczynę, by zobaczyć, czy się skrzywiła. Nie zrobiła tego. – Bardzo dobrze. Będzie twoja. Claire, będziesz… -Nie, - powiedziała Claire. Tylko to. Bardzo proste słowo, ale zrzucające ją samą z bardzo wysokiej góry. – Powiedziałaś raz, że mogę opuścić Morganville. Czy miałaś to na myśli? -Claire? – Shane zamrugał i zrobił krok w jej stronę. – Co robisz? Zignorowała go, przyglądając się Amelie, która po prostu uważnie się w nią wpatrywała. -Miałaś? -Tak, - powiedziała Amelie. – Jeśli masz takie życzenie. Mogę zorganizować przeniesienie na uniwersytet, o którym marzysz – MIT, tak? – i zaawansowane nauczanie z kimś, kto jest zaznajomiony z Morganville, ale nie jest już dłużej jego mieszkańcem. Czy to jest twoja prośba do mnie, jako zapłata za uratowanie życia? -Nie, - powiedziała Claire. – To jest twój 47dług za uratowanie wszystkich twoich żyć, wiele razy. Co się tyczy prośby to, to byś pozwoliła odejść również Shane’owi. Jeśli tego zechce. -Claire, to jest niemądre, - powiedział Myrnin. – Nie powinnaś… -Chcę, - powiedział Shane, przerywając mu. – Zdecydowanie chcę. Claire skinęła głową. Ona i Amelie nie przerwały spojrzenia. Było to ciężkie do kontynuowania; w Amelie była w pewnym rodzaju siła, która wpływała na ludzi, nawet jeśli ona za bardzo się o to nie starała i to powodowało, że Claire się trzęsła i miała słaby zarys bólu głowy. -Chcę żebyś puściła mnie na MIT. I dla Shane’a, by mógł odejść, gdziekolwiek chce. I byś dotrzymała słowa o Morganville. Żadnego zabijania. Nawet, żeby dać Myrninowi mózg. -Nie ma potrzeby, - powiedział żarliwie Myrnin. – Jest ich kilka w kostnicy, które… Amelie wzniosła swoją dłoń i nagle mu urwała. -Zgoda, - powiedziała. – Zanotuj to, Bizzie. – Bizzie zrobiła to, bez podnoszenia jej głowy, kiedy pisała szybko, sucho skrobiąc po papierze. – Teraz. Co do Oliviera, - powiedziała. Jej głos przybrał łagodniejszy ton, z niemalże niepewnością w nim. – Co do Oliviera, będę widziana jako słaba, ale wybaczę mu tak samo jak Naomi. Był moim najbardziej widocznym przeciwnikiem i wbił mi najbardziej widoczny nóż w plecy. Musi odejść z Morganville. Skazuję go na banicję, dopóki nie zdecyduję, że może wrócić.
47
W oryginale było to: what you owe me for saving All your lives. – ale uznałam, że “wisieć” nie pasuje w kontekście rozmowy z Amelie;
Olivier otworzył swoje oczy i odwrócił głowę. Spojrzenie Amelie padło na niego i przez chwilę, było coś bolesnego między nimi, co sprawiło, że Claire chciała odwrócić swój wzrok. To był rodzaj desperackiego, zaognionej tęsknoty, którą sama znała nazbyt dobrze. Po czym Olivier powiedział: -Tak, moja pani. – I zamknął swoje oczy. – Jak sobie życzysz. Akceptuję twoją karę. -Wszyscy możecie odejść, - powiedziała Amelie. – Olivier, powinieneś zebrać swoje rzeczy. Jutro wyjeżdżasz. Poszła z powrotem do swojego biura. I… to było na tyle. Claire czuła się dziwnie pusta, gdzie miejsce powinien mieć pewien rodzaj… triumfu. Albo czegoś. Ale niczego już nie była pewna. Wiedziała, że musi wziąć kontrolę na swoim życiem, teraz, albo to nigdy się nie stanie. Michael zatrzymał się obok Claire i powiedział: -Więc to jest ten moment, kiedy mówię ci jak bardzo mi przykro. Bardzo, bardzo cię przepraszam. Uwierz mi, ja… ja nie mogę tego wyjaśnić. -Nie musisz, - powiedziała. – Byłam pod kontrolą Bishopa; wiem jakie to uczucie. Michael westchnął i pokręcił głową. -Cholera. To nie jest – wiem, że pokłóciliście się z Shane’em, ale to moja wina, nie twoja. Przepraszam. Pozwól mi naprawić wszystko, jeśli tylko jestem w stanie to zrobić. Nie była pewna, czy było to zdalnie możliwe, ale uśmiechnęła się do niego. -Dzięki, - powiedziała. To było najlepsze, na co mogło ją stać. – Ale to moje życie, Michael. -Wiem, - powiedział. – Ja… ja tylko nie wiem, co bez ciebie zrobimy. -Ty i Eve? Dacie sobie radę. Kochasz ją; wszyscy mogą to teraz zobaczyć. Myślę, że zostawiłbyś ją, gdyby tego chciała, ale nie jeśli oni ci karzą. To prawdziwa miłość, tak myślę. – Impulsywnie wyciągnęła się i pocałowała go w policzek. Wzdrygnął się. Podobnie jak ona, odrobinę. – Wrócę. Ale potrzebuję… potrzebuję mieć trochę własnego życia przez jakiś czas. Z dala stąd. Poza miastem. Wiesz? Wiedział; widziała to w jego uśmiechu. -To właśnie próbowaliśmy wam wytłumaczyć z Eve, - powiedział. – Czasami po prostu… potrzebujemy tego. By upewnić się kim tak naprawdę jesteśmy. – Jego uśmiech zbladł. – Nie poprosiłaś Shane’a by z tobą pojechał. -Nie, - zgodziła się i odeszła.
Shane czekał przy karawanie. W dalszym ciągu nie patrzył bezpośrednio na nią, albo co ważniejsze na Michaela, kiedy ich dwójka pojawiła się. Stał tam z założonymi rękoma i powiedział: -Dubeltówka. -Jasne, - powiedział Michael. – Mogę prowadzić. Shane… Shane wzniósł dłoń, by go powstrzymać. -Nie teraz, - powiedział. – Nie jestem gotowy na żadne przeprosiny. Naprawisz to z Eve, później ze mną pogadasz. Michael skinął głową. To nie było to, co chciał usłyszeć, najwyraźniej, ale to było najlepsze, na co mógł liczyć, naprawdę. Wygraliśmy, pomyślała. Dlaczego nie czujemy się lepiej? -Przepraszam, - powiedział Shane. Wydawał się być zaczerwieniony i zakłopotany, nagle, kiedy zaczęła zmierzać na tył karawanu. – Ja… spójrz, powinnaś usiąść z przodu i… -Powiedziałeś dubeltówka, - powiedziała. – Jest ok. Patrzył się za nią, najwyraźniej zastanawiając się, co powiedzieć i przegrał. Na domiar, ona również nie była pewna. Podróż do domu przeminęła w głuchej ciszy. Miranda spotkała ich w drzwiach, z płonąc twarzą. Jenna stała za nią, wyglądając niemalże dumnie. -Wszystko w porządku, - powiedziała. – Wiedziałam, że będziecie potrzebowali naszej pomocy. -Właściwie, - powiedziała Jenna, - to byłam ja. Miałam wizję, że jesteście zamknięci w klatce i nie wiedziałam co robić. -Ja tak, - powiedziała Miranda. – Gdy już przestałam się bać innych i naprawdę spróbowałam z nimi porozmawiać, było łatwiej. W dalszym ciągu muszę być ostrożna w ich otoczeniu, ale z Jenną trzymającą mnie, nie mogli się mną pożywić, w odróżnieniu do tego, co było wcześniej. Ona może pomóc mi wyjść z domu. Jest cudownie. Jenna nie wydawała się tak samo myśleć, ale przez chwilę, przynajmniej skinęła głową. -Jak się miewa Eve? – zapytał Michael. Uśmiech Mirandy zbladł. -Wstała, - powiedziała. – Czeka na kanapie. Powiedziałyśmy jej, co się stało. -Dzięki. Uratowałaś nasze życia. – Claire przytuliła Mirandę i poszła za nią do salonu. Eve siedziała na kanapie, a jej siniaki wyglądały już dużo lepiej; najprawdopodobniej przyczyniły się do tego paczki lodu leżące teraz na podłodze. Patrzyła na Michaela z łamliwą nadzieją w oczach. Stał kilka kroków dalej, jak gdyby nie ważył się poruszyć. Shane zatrzymał się w drodze za nim i oparł się o ścianę, ze skrzyżowanymi rękoma. Claire znała
tą pozycję; była to strażnicza poza. W tym momencie strzegł Eve, przed Michaelem. Ale Michael nie próbował podejść bliżej . -Zraniłem cię,- powiedział. – Nigdy tego nie chciałem, ale stało się. Mogę ci powiedzieć, że nie miałem tego na myśli i że nie byłem to ja, co jest prawdą, ale to byłem ja i wiem, że nie możesz o tym zapomnieć. Ja… - Rozłożył swoje dłonie. – Nienawidzę się, Eve. To wszystko co mogę powiedzieć. Nienawidzę się. I jeśli chcesz, żebym odszedł, odejdę. Zrobię cokolwiek. Cokolwiek. Łzy kręciły się w jej oczach. -Miranda mi powiedziała, - powiedziała. – O Naomi. Że ugryzła cię. Że nie miałeś wyboru, w tym co robiłeś. Ale to wydawało się prawdziwe. Wiesz o tym? -Wiem, - powiedział. – Dla mnie też to wydawało się realne. I cholernie mnie to przeraziło. -Nigdy więcej tego nie rób. Uśmiechnął się. -Nie zrobię, - powiedział. – Kocham cię, Pani Glass. Wyciągnęła do niego ręce, a on przytulił ją, tak ostrożnie, jakby była cienkim kawałkiem kryształu. Shane oczyścił swoje gardło. -Uhm, powinnaś wiedzieć, że Amelie próbowała zmusić go, by cię zostawił, powiedział. – Ponieważ Michael prawdopodobnie nie zamierzał ci tego powiedzieć. I odmówił. Więc teraz znowu jest po tej złej stronie. -Och, kochanie, - powiedziała Eve i cofnęła swój wzrok, by na niego popatrzeć. – Jak źle? Wzruszył ramionami. -Bez znaczenia. Uśmiech Eve był pełen radości i położyła swoją głowę na jego ramieniu. Claire spotkała spojrzenie Eve i dostała mały uśmiech. To była mała rzecz, ale zawsze jakiś początek. -Też cię kocham, Eve, - powiedziała Claire. – Przepraszam. -Cichutko, - powiedziała Eve. – Kto nie chciałby go pocałować? Wybaczone i zapomniane. To była większa dobroduszność, niż Claire mogła kiedykolwiek zarobić. Później Michael szepnął coś do ucha Eve, co najwyraźniej nie miało być podsłuchane i można było wyczuć, że wtrącają się w coś cennego i prywatnego, co było czymś więcej niż mogli znieść. Shane również musiał to poczuć; ponieważ odszedł od ściany i poszedł na górę po schodach, do swojego pokoju. Claire zawahała się, po czym poszła w tę samą stronę.
-Hej. – To był głos Michaela, miękki i odrobinę szorstki. Spojrzała się na niego, kiedy wyplątał się trochę z objęć Eve. – Ta rzecz, nad którą pracowałaś dla Myrnina. Coś w tym jest. Czuję to. Myślę, że powinnaś o tym wiedzieć. Była – zaskoczona, jak przypuszczała i odrobinę dumna. -Dzięki, - powiedziała. To ogromne narzędzie zajmowało szczególnie dużo miejsca na ich stole jadalnym, kiedy cofnęła się, odzyskała je i zastanawiała się, ponownie, co dokładnie byłoby to w stanie zrobić, jeśli naprawdę sprawiłaby, że to by zadziałało. Być może, coś niesamowitego. Albo coś okropnego. Przeniosła to na górę i zawahała się, stojąc w holu. Wszystkie drzwi były zamknięte, włączając w to te do pokoju Shane’a. Wzięła głęboki wdech, ustatkowała się i zaczęła iść w tę stronę. Czuła się odrobinę, jakby szła na swój własny pogrzeb. Drzwi Shane’a były zamknięte. Pukała i w odpowiedzi dostała tylko ciszę. Nie chce o tym rozmawiać, pomyślała i mimo tego, że chciała go teraz trzymać na dystans, by pozwolić mu zrozumieć jak bardzo ją zranił, kiedy jej nie zaufał… to bolało. Więc poszła do swojego pokoju, z uczuciem samotności i opuszczenia. Zostawiła wyłączone światła. Wykończenie, chłód, rozpacz, tego wszystkiego było nagle… za dużo. Chciała tylko wspiąć się do łóżka i wypłakać się do śmierci. Jutro, będzie musiała wymyśleć, jak zostawić za sobą Morganville, jak wyjechać z miasta do nowego, nowej szkoły, całego świata… i jakoś przeżyć bez Michaela, albo Eve, ablo nawet Myrnina. I może nawet bez Shane’a. Ale nie mogła teraz temu stawić czoła. Po prostu rzuciła urządzenie na kredens i nie zawracała sobie nawet głowy zdjęciem ubrań, tylko ściągnęła przykrycie, kopnęła swoje buty i wpełzła pod spód… i natychmiastowo poczuła ciepłe ciało obok niej, przysuwające się bliżej. Och. Ramiona Shane’a otoczyły ją. To było wolne, niepewne i zrobione w kompletnej ciszy. Przyciągnął ją bliżej i bliżej siebie, dopóki nie była przyciśnięta do jego ciała, tyłem do przodu. Jego usta cisnęły powolnymi, lekkimi i palącymi pocałunkami na jej miękkiej, wrażliwej skórze z tyłu, na szyi. -Wiem, że nie porosiłaś mnie, - powiedział. – Wiem, że możesz nie chcieć, żebym pojechał. Ale zmierzam do Bostonu i będę tam, jeśli będziesz mnie potrzebować. Nie musisz nic mówić. Wiem, że z powrotem muszę zarobić na twoje zaufanie. To jest w porządku. Wzięła oddech, westchnęła i poczuła, że jej serce pęka ponownie w zupełnie nowy i piękny sposób.
Dziękuję, że byliście ze mną przez te dziewięć, długich rozdziałów… Już teraz zapraszam Was do czytania dalszych losów Claire i jej przyjaciół, które bd tłumaczyć.
-Ather