Wiktor Hagen Granatowa krew 1 Tasak był ciężki, stary, zardzewiały na krawędziach. Ślady zakrzepłej krwi nakładały się na plamy rdzy na ostrzu. Przez ...
11 downloads
11 Views
1MB Size
Wiktor Hagen Granatowa krew
1 Tasak był ciężki, stary, zardzewiały na krawędziach. Ślady zakrzepłej krwi nakładały się na plamy rdzy na ostrzu. Przez cienką gumową rękawiczkę złapał za rękojeść i podszedł do kuchennego blatu. Szybko się rozejrzał i kilka razy uderzył w blat dość mocno, by zostały wyraźne ślady, ale nie na tyle, by tasak utkwił w drewnie. Cofnął się, popatrzył na swoje dzieło i zdecydował, że wystarczy. Obrócił się i ukucnął. Rozgiął palce leżącego na podłodze mężczyzny i włożył mu tasak w dłoń. Zacisnął zimne palce na trzonku, przytrzymał. Ciało zaczynało tężeć, palce były sztywne, nie chciały się zacisnąć. Musiał z całej siły je przytrzymać. Odczekał chwilę, wyjął nóż z bezwładnej ręki i położył pod wersalką. Potem sięgnął po stojącą w kącie miotłę, złamał ją na pół i położył obok kuchenki. Tak, teraz wyglądało na to, że kobieta się nią zasłaniała, kiedy rzucił się na nią z tasakiem. Martwy mężczyzna miał rozczochrane siwiejące włosy, sporą nadwagę i był potwornie owłosiony. Włosy porastające klatkę piersiową przechodziły płynnie w niedogolony zarost na brodzie. Dziwne, że zwrócił na to uwagę, chyba po to, by nie dostrzegać plam krwi, no i nie widzieć twarzy. Twarzy zabitego prawie nie dało się rozpoznać. Była zmieniona w krwawą miazgę; jeden z ciosów dosięgnął oka, które wylało się na skroń galaretowatą masą. Głowa trzymała się ciała chyba dzięki jakiejś czarodziejskiej sztuczce: zwisając na kilku strzępkach skóry. Trudno uwierzyć, że taki efekt dało się osiągnąć za pomocą zwykłego kuchennego noża. Dziwił się, że studiuje tę scenę jak jakąś martwą naturę, że nie robi mu się nawet niedobrze. Zastanawiał się, czy to przyzwyczajenie, czy wpływ tych wszystkich seriali policyjnych, zbyt często pokazujących krew i zwłoki. Za drzwiami usłyszał jakieś głosy. Odsunął się pod ścianę i wyjrzał ostrożnie przez okno na ciemne podwórko studnię przedwojennej kamienicy. Przygarbiona staruszka układała kwiaty przy kapliczce Matki Boskiej, nie zwracając uwagi na narastające dźwięki policyjnych syren. Wiedział, że musi się pospieszyć. Jeszcze raz objął wzrokiem całą scenę: obłażące liszajem ściany, plamy krwi na poczerniałych ze starości deskach podłogi, duży kuchenny nóż, ciało mężczyzny. Zdjął rękawiczki, zwinął i schował do kieszeni kurtki. Tak, był zadowolony, choć wiedział, że nie zapomni oczu dziewczynki. Trwającego przez chwilę błysku, który przebiegł przez jej twarz. Dopiero po chwili zorientował się, że to, co dostrzegł w jej oczach, to nie była rozpacz. To była ulga. Wszystko to zrobił dla niej, choć ona nigdy się o tym nie dowie. 2 Typowa sceneria morderstwa, pomyślał Nemhauser ponuro. Morderstwa, które było jasne od początku do końca, zanim jeszcze tu przyjechali. Było oczywiste, zanim się wydarzyło. Jeszcze pół godziny temu siedział przy swoim biurku w komendzie i zastanawiał się, czy jednak nie posłuchać Pauli i nie odejść. Dać sobie spokój z jeżdżeniem do idiotycznych wezwań, rozwiązywaniem trywialnych zagadek i opisywaniem ich później absurdalnym, bezdusznym żargonem. Ta kobieta, mówiąca nieskładnie zachrypniętym głosem, że już tyle razy dzwoniła na policję. Tego ranka też zadzwoniła. Godzinę temu, zawodząc do słuchawki, jakby nie
rozumiejąc, że po drugiej stronie ktoś jest. Żaliła się, nie zwracając uwagi na pytania Nemhausera, który w końcu zamilkł i wysłuchał cierpliwie historii o tym, jak Grzegorz Promyk, jej mąż, jak zwykle wrócił pijany i jak zwykle zwymyślał ją i pobił. I ona jak zwykle zniosła to z pokorą. Ale kiedy zaczął się dobierać do ich córeczki, dziesięcioletniej Nikoli, nie wytrzymała i sięgnęła po nóż. Zadała mu – jak potem skrupulatnie wyliczyli technicy – trzydzieści siedem ciosów, prawie odcinając głowę. Płakała w słuchawkę, na przemian wzywając Matkę Boską i Jezusa, i pytając, co dalej. Starał się ją uspokoić, ale na niewiele się to zdało. Przyszło mu do głowy, że to dziwne, że zadzwoniła bezpośrednio do wydziału zabójstw. Każdy człowiek na jej miejscu wykręciłby przecież 997 i połączył się z dyspozytorem. Kiedy zajrzał do akt, zrozumiał, szybko przebiegał wzrokiem historię kolejnych daremnych interwencji i stało się dla niego jasne, że kobieta przez te wszystkie lata poznała komendę lepiej niż on. A teraz patrzył na stygnące ciało. Z zamyślenia wyrwało go skrzypienie otwieranych drzwi. – I co wydedukowałeś, Sherlocku? – zakpił jego partner Mario, zapalając kolejnego papierosa i przenosząc z gracją nad trupem swoje sto dziewięćdziesiąt centymetrów i prawie sto dwadzieścia kilo. Upuścił na leżącego zapalniczkę, schylił się i zręcznie wyłuskał ją z zakamarków zakrwawionej koszuli, wytarł dokładnie o spodnie zabitego, mniej zakrwawione niż koszula, i schował do kieszeni. Delikatnie poruszył głowę denata i klepnął go w policzek. – No, bez urazy. Ty już się nigdzie nie wybierasz. Nemhauser tylko wzruszył ramionami. Już dawno przestał reagować na docinki kolegów. Pogodził się z tym, że mimo lat pracy wciąż jest nowy i wciąż nie pasuje do tego świata. Absolwent historii wśród prawdziwych twardzieli. Przypomniał sobie, jak podjął decyzję o wstąpieniu do policji. Marzył, że zostanie drugą agentką Starling z Milczenia owiec – tak przynajmniej uważała Paula. Absolwent historii z długimi rudawymi włosami, które miały tendencję do zwijania się w loczki i które wiązał w kucyk, niestety zdecydowanie wyróżniał się spośród pracowników komendy stołecznej. Czasami nachodziła go myśl, żeby obciąć się na zapałkę, upodobnić do reszty wydziału, ale Paula by mu tego nie wybaczyła. Jego loki bardzo jej się podobały, mówiła, że oddałaby wszystko za to, by jej włosy układały się w takie fale, ale jemu nie było do śmiechu. Policjant z lokami? Lepiej od razu powiesić sobie na plecach tarczę do rzutków. Kiedyś, w tajemnicy przed wszystkimi, usiłował je sobie prostować, ale szybko dał za wygraną, zrozumiawszy, że musiałby od tego zaczynać każdy dzień. Był z Paulą dwanaście lat, od końca studiów. Na czwartym roku historii zafascynowała go drobna blondynka z lekko skośnymi oczami. Później dowiedział się, że te ciemne, kontrastujące z jasną cerą oczy odziedziczyła po praprababce, polskiej Tatarce spod Białegostoku. Wyznaczeni do organizowania międzywydziałowego wyjazdu w góry, pokłócili się już przy pierwszym spotkaniu, poszło o liczbę miejsc dla ich kierunków. Wpadli na siebie miesiąc później i Nemhauser zaprosił ją na pojednawczą kawę, podczas której pokłócili się jeszcze bardziej. – Łączą nas francuskie filmy i twoje włosy – śmiała się potem Paula. – Bo o wszystko inne potrafimy się posprzeczać. Nemhauser westchnął i zerknął na partnera. Jeszcze rok, dwa lata temu wściekałby się i wrzeszczał na Maria, że nie można palić na miejscu przestępstwa, że to zaburza ślady, że nie można zmieniać ułożenia zwłok. Teraz to olewał. W końcu
wszystko, co się zdarzyło w tym mieszkaniu, było od początku do końca oczywiste i nawet cała paczka wypalonych papierosów nie mogła tego zmienić. – Odwal się. – Uśmiechnął się miło do Maria i podszedł do kuchni. Stefan, kolega z sąsiedniego biurka w wydziale śledczym, nastawił wodę i szukał herbaty. Kuchenne szafki były stare i podniszczone, każda inna. Wyglądały, jakby ktoś znalazł je na śmietniku i wyczyścił. Bardzo starannie wyczyścił, bo mimo zużycia wyglądały na zadbane. Pomyślał, że to zasługa Janiny Promyk i że pewnie naprawdę gdzieś je znalazła i przytargała, by stworzyć namiastkę domu. Całe mieszkanie było czyste, ale nawet Idealnej Pani Domu z serialu emitowanego w telewizji nie udałoby się ukryć tego, że nieremontowane od lat. Niemalowane – farba złaziła całymi płatami. Niektóre klepki powypadały i w podłodze ziały dziury, ale mimo to była zamieciona i świeżo wypastowana. W pokoju stał stół, kilka krzeseł, wersalka poprzepalana papierosami i jedna nowość – błyszcząca meblościanka z królującym pośrodku nowym modelem telewizora Sony, na który Nemhausera nie byłoby stać. Pomyślał, że to prawdziwa zagadka, większa niż morderstwo, które miało tu miejsce. Stefan znalazł wreszcie herbatę ekspresową Tesco i z powątpiewaniem przyglądał się wyszczerbionym kubkom. – Myślisz, że mają tu cukier? – Mario grzebał w szufladach rozlatujących się szafek. – Ale syf – mruknął, przesunąwszy ręką po ścianie przy oknie, na której zalągł się grzyb. Wybrał najmniej ukruszony kubek i triumfalnie wskazał na cukier w kostkach. – Ciekawe, kiedy przyjadą po sztywnego klienta. Mówiłem wam, jak kiedyś wezwali mnie do awantury? Dwóch braci pocięło się kosami. Jeden jakoś przeżył, za to drugi zupełnie nie. Tego żywego zabrała karetka. Zadzwonili do nas, że denat został. Przychodzę, sztywniak leży na stole, ale był sylwester, wszyscy na zabawach albo zabezpieczali imprezy, jak to na koniec roku. Dzwonię do centrali, kiedy, kurwa, będzie wsparcie, a oni mówią, że muszę poczekać ze dwie godziny. Ja na to, że za dwie godziny będzie Nowy Rok, a oni, że właśnie i że chcieli mi życzyć wszystkiego najlepszego. No i żeż, mówię im, to co, mam tak siedzieć ze sztywniakiem? I może jeszcze nalać mu lufę, jak stuknie północ? – I co zrobiłeś? – zainteresował się Stefan. – A co miałem robić. Zamknąłem denata na klucz. Przecież nigdzie nie pójdzie, nie? Zachichotał i siorbnął herbaty z kubka z gąską Balbinką. – I co? – zapytał Nemhauser. Mario popatrzył ze zdziwieniem. – Co „co”? – Co się stało dalej. Wróciłeś tam? – Pewnie, zdążyłem jeszcze wpaść ze starą do znajomych i zatańczyć. To było, zanim jeszcze puściła mnie w trąbę z tym mechanikiem. Ekipa przyjechała dopiero o trzeciej nad ranem. Ledwo się na nogach trzymali. I wiesz co? Denat dalej leżał tam, gdzie go zostawiłem. Nie był zabawowy. – Ty, Mario, jak coś powiesz – zakwilił Stefan, trzymając się ze śmiechu za brzuch. – A tego brata…? – drążył Nemhauser. – Brata? Jak wytrzeźwiał, dostał zarzuty. Siedzi chyba do tej pory. Dwadzieścia
lat dostał. – Wiadomo dlaczego? – Jezu, ty to jesteś upierdliwy. Dlaczego, dlaczego… Pan Bóg wie dlaczego, ja nie wiem. Bo to zły człowiek był. – Ale Mario, poważnie. – Chłopie, jest trup, jest sprawca. Obrączkujesz sprawcę. Sprawca się przyznaje, dostaje wyrok i wszystko. Nikt od ciebie nie wymaga, żebyś powiedział dlaczego. Normalnie mu odwaliło. Każdemu może odwalić. A my mamy posprzątać i… – Wypełnić dokumenty. – Nemhauser pokiwał głową. – Właśnie. – Mario poklepał go po plecach. – Dobry chłopak. Herbatki? Coś nie za bardzo tu grzeją. – Przesunął ręką po zardzewiałych żeberkowych kaloryferach, które Janina Promyk usiłowała oswoić, przykrywając narzutą w kwiatki. – Zimne jak chuj. – Dzięki, nie mam nastroju – burknął Nemhauser. – Pójdę się przewietrzyć. Może przy okazji czegoś się dowiem. – Jasne, panie komisarzu. – Mario mrugnął. – A nuż trafi pan na jakieś ważne poszlaki. – Ostatnie słowo wymówił, przesadnie wydłużając głoski. Nemhauser wyszedł, nie zwróciwszy uwagi na zaczepki. Kątem oka dostrzegł, że drzwi naprzeciwko leciutko drgnęły. Załomotał w nie, a kiedy nikt się nie odezwał, walnął pięścią i wrzasnął: „Policja!”. Na początku pracy uważał, że to idiotyczne, a Mario kulił się ze śmiechu, gdy pukał i mówił uprzejmie: „Tu policja, bardzo proszę otworzyć drzwi”. Nikt oczywiście nie otwierał. Nemhauser rozkładał wtedy ręce i zastanawiał się, czy mieszkańcy gdzieś wyszli. Mario brał zamach i walił w drzwi, rycząc: „Otwieraj, skurwielu!”, i uzyskiwał natychmiastowy efekt. Nie miał pojęcia, co sprawiło, że lubili razem pracować. Mario wyglądał jak niedźwiedź i tak się zachowywał. Nemhauser lubił porozmawiać. Mario miał czterdzieści dwa lata, Nemhauser był sześć lat młodszy, ale wydawało się, że dzieli ich cała epoka, a Mario mógłby być jego ojcem. Mario nie znał się na komputerach, internecie, nie miał pojęcia, co to jest empetrójka, no i był kawalerem z odzysku, a Nemhauser miał żonę i dzieci. No i Mario miał wąsy. Nemhauser nie miał pojęcia, dlaczego Mario nosi te dziwaczne wąsy i długie płaszcze, w których wyglądał jak tajniak w przebraniu. Równie dobrze mógłby mieć na plecach napis „policja”. Kiedyś, uradowany, pokazał się Nemhauserowi w nowym ubraniu. – Zobacz, zakupiłem coś innego. – Z dumą zaprezentował dżinsy marmurki i czarną skórzaną kurtkę. – I co? Teraz nie wyglądam na glinę? Nemhauser stłumił śmiech i śmiertelnie poważnym tonem zapewnił, że teraz to absolutnie nie. Drzwi uchyliły się nieco i wyjrzał zza nich przestraszony mężczyzna w średnim wieku z zaczesanymi do tyłu, wypomadowanymi włosami. W szarej niechlujnej marynarce i szarych spodniach, które kojarzyły się z roboczym kombinezonem, wyglądał, jakby wyszedł prosto z lat 50. – Policja – powtórzył niepotrzebnie Nemhauser i dodał równie niepotrzebnie: – Pan tu mieszka? – Tak, panie władzo. Ale ja naprawdę nic nie wiem. – Nazwisko. – Głębocki. Stanisław Głębocki. My jesteśmy spokojna rodzina i ja zawsze
powtarzałem, że tego pijaka trzeba zamknąć. Hałasy w nocy, naprawdę jak tak można, ludzie spać nie mogą – mężczyzna mówił wyuczonymi zdaniami i Nemhauser pomyślał, że na pewno nie jest pierwszym policjantem, który zastukał do tych drzwi. – Kiedy usłyszał pan hałas? – Ja nic nie słyszałem. – Człowieczek wyraźnie kręcił. – Późno wróciłem do domu, chodził telewizor… Nemhauser patrzył na niego beznamiętnie. Mężczyzna wił się pod jego spojrzeniem, na czoło wystąpiły mu kropelki potu. – No dobrze, usłyszałem jakieś krzyki, ale wie pan, panie inspektorze, u nich to zawsze ktoś krzyczał. My jesteśmy spokojni ludzie, gdyby nie to, że on pił… Jak nie był napity, to zawsze się ukłonił, chociaż ostatnio to rzadko się zdarzało. – Nie zainteresowało pana, co tam się dzieje? – zapytał zmęczonym głosem, choć z góry znał odpowiedź. – Nie. Gdyby to człowiek za każdym razem się interesował… Myślałem, że popił sobie, to… – To co? – wpadł mu w słowo Nemhauser. – No, ja nie chcę mieć kłopotów, panie inspektorze. Krzyki słyszałem, ale tu codziennie jakieś krzyki słychać, człowiek się już przyzwyczaił. To Wola – wyrzucił z siebie, jakby to tłumaczyło zamazane ściany, wybite szyby na klatce schodowej i trupa w sąsiednim mieszkaniu. – Dopiero jak dziecko krzyczało… – nagle przerwał i spojrzał przerażony na Nemhausera. – A! Więc dziecko krzyczało, a pan pewnie poszedł sprawdzić, co się dzieje, albo zadzwonił na policję, tak? – Nie, to jest… chciałem wyjrzeć, ale… ale przestało krzyczeć, to pomyślałem, pomyślałem, że chyba… – mówił coraz wolniej. – Zostaw tę gnidę. Lepiej daj ognia. Nemhauser obejrzał się i zobaczył Maria szukającego zapalniczki. – Tacy nigdy nic nie widzieli i nic nie zobaczą. Człowieczek zrobił się jeszcze żałośniejszy. – Żona zawsze mówi: „Po co się mieszać”… – I się nie mieszasz. – Mario dobrotliwie kiwnął głową. – Bardzo ładnie. No to dalej się nie mieszaj i cię utłuką. A teraz spierdalaj. Człowieczek popatrzył na niego przerażonym wzrokiem. – Spierdalaj, mówię, dostaniesz wezwanie na komendę. Drzwi błyskawicznie się zamknęły. – A zeznania? – bąknął Nemhauser. – Pieprzyć zeznania. – Mario machnął ręką. – Mogę ci napisać jego zeznania. Tego, co wygląda przez wizjer, też. – Mario wskazał drugie drzwi, za którymi coś zaszurało, jakby ktoś raptownie od nich odskoczył. – Nic nie widziałem, staram się nie interesować i nie wtrącać w nie swoje sprawy, ale owszem, to była kochająca się, normalna rodzina, chociaż fakt, facet lubił wypić, no ale kto nie lubi, panie oficerze. – I tyle? – westchnął Nemhauser, znowu znając odpowiedź. – I tyle – odparł Mario, przekraczając ponownie próg mieszkania. – Gówniana robota. – Co z nią będzie? – mruknął bardziej do siebie niż do Maria Nemhauser. – Z kim? – zdziwił się Mario.
– Z żoną tego tam – wskazał na drzwi, za którymi zostawili trupa. – Jakby raz dźgnęła, dostałaby za nieumyślne zabójstwo w afekcie jakieś pięć lat, a może nawet zawiasy. Ale jak dźgała trzydzieści siedem razy? Dostanie piętnaście. Może wyjdzie po dziesięciu. – Córka będzie miała dwadzieścia lat – szepnął Nemhauser. – Dom dziecka, rodziny zastępcze. Widziałem oczy tej małej, jak ją wyprowadzali. – Co tam mruczysz? – Nic, nic. – Machnął ręką. – Chyba przyjechała ekipa. Zaraz będziemy się zmywać. Wypełnisz te papiery? – Tak – mruknął Nemhauser. – Wiesz co, Mario? Tak mi się wydaje… On na nią szedł z tasakiem. – Odwaliło ci? – Mario spojrzał zdziwiony. – Gadała, że zaczął macać córkę, a potem ją palnął z liścia, jak zwykle zresztą. O żadnym tasaku… – Chodź, pokażę ci. – Zaciągnął Maria z powrotem do kuchni. – Popatrz, to była obrona własna. Przekroczenie zasad obrony koniecznej, ale jednak. Zobacz, wszedł z tasakiem i rzucił się na nią. Zasłoniła się kijem od szczotki, on złamał szczotkę i uderzył tasakiem. Uchyliła się, trafił w blat. Wtedy złapała nóż, akurat leżał pod ręką, i wiadomo. Trafiła go. Ale mimo to on nadal zamierzał się na nią tasakiem, więc ona dźgała go i dźgała. – Aha, łapię. – Mario uśmiechnął się przeciągle. – Już to widzę. Tylko gdzie ten tasak? – O, tutaj – Nemhauser wskazał na tasak częściowo schowany pod wersalką. – Upadł i wypuścił go z ręki. – No jasne! – ucieszył się Mario. – Tylko czy odciski palców… – Podejrzewam, że na tasaku znajdziemy jego odciski palców – powiedział z przekonaniem Nemhauser. – Chociaż zastanawiam się, czy tasak powinien upaść tu, czy trochę bliżej ciała? – Jak dla mnie, to tu. – Mario ostrożnie przemieścił tasak końcem ołówka. – I wszystko jasne. Facio wchodzi od przedpokoju, podnosi tasak i zamierza się na nią. Chce jej wbić to ustrojstwo w głowę. A ona go nożem, raz po raz. On jest ranny, ale wciąż nie rezygnuje, zamierza się znowu tasakiem. Ona znowu kluje nożem. On pada, a tasak leci w tę stronę. Jasna sprawa, obrona własna. Wciąż żyje, chce ją udusić, więc ona tnie i tnie, i tnie… Za drzwiami zachrobotało i weszła ekipa techniczna. Mario i Nemhauser odsunęli się od ciała. Technik pstrykał zdjęcia. Młoda lekarka, którą Nemhauser kiedyś już spotkał, coś notowała. – Witam, pani doktor – powiedział, kiedy kobieta podniosła wzrok znad notesu. Lekarka uśmiechnęła się, kiwnęła głową i wróciła do pisania. W krótkiej brązowej kurtce i dżinsach wyglądała bardziej na studentkę. Nemhauserowi zaschło w gardle. Poczuł, że powinien coś powiedzieć. Nie miał pojęcia co. Ogarnął wzrokiem pokój jeszcze raz, chrząknął i ruszył do drzwi. – Nóż do steków – rzuciła lekarka. – Słucham? – Zatrzymał się z ręką na klamce. – Narzędzie zbrodni. Nóż do steków. Gdyby to było potrzebne. – Dziękuję. – Detektyw skinął głową i zamknął za sobą drzwi. Zastanawiał się,
skąd w tym mieszkaniu wziął się nóż do steków. 3 Zerknął na wyświetlacz komórki. Szlag by to trafił! Wcisnął przycisk i wymknął się na korytarz. – Przecież prosiłem, żeby nie dzwonić przed siedemnastą – rzucił ze złością. – Przepraszam, zupełnie zapomniałam. Nie byłam pewna, czy pamięta pan o jutrzejszym dyżurze. – Doskonale pamiętam – uciął Nemhauser. Wyłączył komórkę i wrócił do pokoju. Zdawało mu się, że nikt nie zauważył jego nieobecności. Odetchnął. Było już południe, spędzili niepostrzeżenie trzy godziny na miejscu przestępstwa, właściwie nie wiadomo po co. Żaden z przesłuchanych sąsiadów nie okazał się pomocny, żadnych nowych śladów nie było, sprawa była jasna. Mario i Łysy wrócili do przerwanych wyścigów samochodowych w komputerze, a Stefan wystukiwał jednym palcem raport na maszynie do pisania. Wciąż nie potrafił przestawić się na komputer. – Co tam, Kucyk? – zapytał Łysy, nie odwracając się. – Jakieś nowe informacje? Znaleźli może tego mordercę? Mario tylko parsknął śmiechem. Nemhauser wzruszył ramionami. Rzucił okiem dookoła. Na panienkę wyciętą z „Catsa” nad biurkiem Łysego. Na jego tatuaż ze smokiem i drugi „Legia hooligans”. Tak, Łysy był tu na swoim miejscu. Wyglądał jak typowy kibol – w za dużej bluzie z kapturem, napakowany. Zresztą prawie wszyscy z jego sekcji na ulicy zostaliby wzięci raczej za bandytów niż za policjantów. Stefan wyglądał na starego, zgryźliwego urzędnika pocztowego, zdolnego do każdej malwersacji. Mario zawsze kojarzył się Nemhauserowi z atletą w śmiesznym pasiastym stroju, w jakich kiedyś paradowali cyrkowi siłacze. Potężny, z wąsami i ciemnymi oczami. Dalej za nim siedział Kufel; ze swoim piwnym brzuchem, z włosami zaczesanymi na pożyczkę, w spodniach w kratkę wyglądał jak aktor charakterystyczny z jakiejś kiepskiej niemej komedii z lat 2O. Tylko Nemhauser tu nie pasował. Ze swoim kucykiem, okularami, wyglądem doktoranta z uniwersytetu. Często ostatnio zastanawiał się, czy nie powinien był zostać na uczelni. Ale czuł, że tu jest jego miejsce. A może sam się oszukiwał? Na jego biurku piętrzył się stos papierów. Był absolutnie pewien, że dziewięćdziesiąt procent z nich było zbędnych. Trafiały tu wszystkie zrzuty. Jeśli ktoś musiał napisać dłuższy raport, przychodził właśnie tutaj. – Machnij stronę albo dwie, Literat – prosili kumple. Zgadzał się, bo choć nie przyznawał się do tego, zaczynał się niemiłosiernie nudzić. Nie miał pojęcia, co tu właściwie robi, w tym obskurnym pokoiku pomalowanym do połowy ściany musztardową farbą olejną. (To po to, żeby nie było wiadomo, kiedy ktoś wyrzyga – poinformował go pierwszego dnia Mario, i Nemhauser do dziś nie był pewny, czy żartował, czy mówił poważnie.) Łapie przestępców? Walczy o sprawiedliwość? A może po prostu nie wyrósł z dziecięcych marzeń, by zostać szeryfem, supermanem czy słynnym detektywem – co zasugerowała mu matka, kiedy zawiadomił ją o swoim wyborze.
Paula, która wiele lat temu zaakceptowała jego decyzję i nawet była dumna, że ma męża idealistę, coraz częściej wspominała, że może powinien zmienić pracę, że się tu marnuje, że to bez sensu i przecież tak naprawdę nie tego chciał. Nie chciał być urzędnikiem przykurzonym pyłem z papierzysk. Irytował się wtedy, raz trzasnął drzwiami. Paula miała rację, chciał być agentką Starling walczącą z wyrafinowanym mordercą, zamiast tego z coraz większym znużeniem reagował na kolejne pijackie zabójstwa. Przyznawał to tylko przed sobą. Naoglądałeś się, chłopie, amerykańskich seriali, pomyślał. Ostatni sprawiedliwy, dedukcja, inteligencja, demoniczni przestępcy, a on, detektyw, ostatni, któremu zależy. I te przestępstwa. Oszukiwał się, że jest potrzebny. Jego babcia wykryłaby sprawców równie szybko. Przed tygodniem – trup mechanika w zamkniętym zakładzie samochodowym i krwawe ślady prowadzące do stróżówki, w której spał jego kumpel. Chrapał ciężko. Zasnął, nie wypuściwszy z ręki niemal pustej flaszki, a z drugiej ciężkiego klucza francuskiego ze śladami krwi. Nie obudził się, kiedy go aresztowali, a Mario wygłupiał się, odczytując pijanemu jego prawa i pytając: „Ale słyszał pan i rozumie pan? No to git”. Przenieśli bezwładne ciała: jedno do kostnicy, a drugie do izby wytrzeźwień, gdzie morderca spał dwa dni. Kiedy się obudził, przedstawili mu zarzuty, a ten zapłakał jak dziecko i przysięgał, że nic nie pamięta, a zabity był jego najlepszym kumplem. Nemhauser nawet mu wierzył, kiedy tamten ze łzami tłumaczył, że nie chciał zabić kolegi, ale po pijaku to w człowieka zwierzę wstępuje i po prostu nic nie pamięta, chociaż chętnie by pomógł panu władzy i wszystko opowiedział. Wieczorem tamtego dnia Nemhauser ze zdumieniem oglądał w telewizji materiał, w którym przed kamerami wystąpił komisarz Albert Potocki. – Komisarz Albert Potocki opowie nam, jak doszło do zatrzymania tego groźnego przestępcy – mizdrzyła się prezenterka, apetyczna blondynka w mini. Albert chrząknął i przez kilka minut opowiadał, jak wytrwała praca wywiadowcza przyniosła efekty i społeczeństwo dzięki temu będzie bezpieczne. Przebitka pokazywała ślady krwi w warsztacie, a potem – Nemhauser przetarł oczy – komandosów przekradających się pod drzwiami, sfilmowanych w czasie innej akcji. – Obawialiśmy się strzelaniny, na szczęście zaskoczony podejrzany nie zdążył stawić oporu – zakończył triumfalnie Potocki. – Chciałbym podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do zneutralizowania tego groźnego bandyty, i zapewnić widzów, że niebezpieczeństwo zniknęło. – Byłeś tam? – zdziwiła się Paula, zerkając na ekran znad laptopa, na którym właśnie kończyła pisać pracę o związkach Polski i Ukrainy w polskim romantyzmie. – Nie mówiłeś, że było tak groźnie. – Tak, ale pamiętam tylko pijanego śpiącego na podłodze. – Nemhauser roześmiał się gorzko. – Nie pamiętam za to Potockiego ani komandosów. Potocki przyjechał, kiedy było już po wszystkim. Właściwie nie miał pretensji i nawet po cichu przyznał rację Mariowi, kiedy ten rzucił znad pijanego mordercy, smacznie śpiącego z zakrwawionym kluczem w ręce: – Ty, Kucyk, ty chyba Discovery za bardzo się naoglądałeś, do kurwy nędzy. Tu nie ma pieprzonego Discovery, a my jesteśmy psy. Ty chcesz też być pies? Jak chcesz, to bądź wierny i szczekaj. Przypomniał sobie, jak osiem lat temu złapali faceta, który ściągał haracze od właścicieli hurtowni. Wtedy po raz pierwszy wyciągnął broń i wyrecytował: „Policja,
jesteś zatrzymany. Ręce do góry”. Więcej nie zdążył, bo facet wielki jak niedźwiedź rzucił w niego krzesłem i złapał za siekierę. Chwilę później na mężczyznę zwalił się Mario i tłukł go nogą, która odpadła od krzesła. Nemhauser usiłował Maria powstrzymać, pewny, że ten zabije bandziora. – Pierdolnij go, kurwa, w łeb! – krzyknął tylko Mario. Zanim Nemhauser zdążył zareagować, facet jakoś się wywinął, złapał za siekierę i zamierzył się na leżącego Maria. Na szczęście Mario był szybszy i wymierzył olbrzymowi potężnego kopniaka w jądra. Facet zwinął się i padł, wydając przedziwny, wysoki dźwięk, który Nemhauser miał do dzisiaj w uszach. – Ha. Zawsze skutkuje. I co? Dobrze tak skurwielowi. – Mario łypnął na niego podbitym okiem i chyba zauważył zaskoczenie w oczach Nemhausera. – Myślisz, że jakbym go nie walnął, to co? Podniósłby łapki do góry i pokicał do więzienia? Miałbyś ten topór w głowie. Pieprzony Indianin. Kopnął z rozmachem w bok zwijającego się z bólu na podłodze osiłka, a Nemhauser tym razem udał, że patrzy w inną stronę. – Dzięki, Mario. – Klepnął partnera po ramieniu i obrócił się na pięcie, ponownie udając, że nie patrzy, kiedy ten kolejnym kopniakiem przewraca olbrzyma na brzuch i zakłada mu kajdanki tak ściśle, że przeguby rąk zaczynają od razu sinieć. Otrząsnął się z zamyślenia. Uruchomił komputer i czekając, aż zaloguje się do sieci, włączył pasjansa. – Jak wyjdzie, to wszystko będzie dobrze i zdążę z raportami – zamruczał. Po minucie zaklął. „Nie masz więcej ruchów” – zawiadomił go komputer. Wciąż zastanawiał się, jak zminimalizować w raporcie opis tych trzydziestu siedmiu ciosów i prawie odciętej głowy i położyć nacisk na konieczną obronę własną. Wszystko zepsują zdjęcia, przywołał z pamięci oko zmarłego i mimowolnie się wzdrygnął. Zawsze najtrudniej było mu zacząć. Przypomniał sobie wczorajszą rozmowę z żoną. – Na miłość boską, przecież na pewno mógłbyś robić co innego – westchnęła Paula, kiedy leżeli wieczorem w łóżku, a on opowiadał jej, jak mu minął dzień. – Zapytałabym Iwony, może by coś znalazła. Nemhauser kręcił głową zirytowany. – Bo chciałeś zawsze być szeryfem? – pytała żona. – O to ci chodzi? Latać po ulicy i łapać tych złych facetów? – Bo szeryfjest potrzebny – zamruczał Nemhauser i odwrócił się na drugi bok. Chociaż nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że bycie szeryfem oznacza fałszowanie dowodów i inscenizowanie zbrodni. Zastanawiał się, czy opowiedzieć o tym Pauli, ale uznał, że nie. Zaczęłaby się martwić, znowu namawiać, żeby rzucił tę robotę. Sfałszował dowody zbrodni Janiny Promyk, bo lata pracy w policji nauczyły go, że Temida naprawdę jest ślepa i to, co brał za przenośnię, jest dokuczliwym kalectwem. Wiedział, że gdyby Janina Promyk nie zabiła męża nożem do steków, to Grzegorz Promyk stłukłby ją do nieprzytomności, a potem zabrał się za Nikolę. Że gdyby jakimś cudem udało jej się wcześniej zadzwonić na policję, to patrol przyjechałby za późno, a gdyby nawet był wcześniej, co najwyżej pouczyłby Promyka, żeby nie urządzał burd, a w najlepszym wypadku zamknął na czterdzieści osiem godzin. Potem Promyk by wrócił i znowu zaczął dobierać się do córki, która za kilka lat urodziłaby mu wnuka.
Tak, uważał, że matka Nikoli podjęła jedyną słuszną decyzję, a Grzegorza Promyka spotkało to, na co zasłużył. Nie chciał opowiadać o tym Pauli. Nie zrozumiałaby, dlaczego mówi, że trzeba przestrzegać prawa, i zaraz potem sam to prawo łamie. Właściwie sam tego nie rozumiał i zastanawiał się, co by zrobił, gdyby znalazł się na miejscu Janiny Promyk. Oczywiście to samo – i to go przerażało. Przypomniała mu się twarz Nikoli, wyprowadzanej przez grubą panią z opieki społecznej z mieszkania, w którym na podłodze wciąż leżał trup jej ojca. Pamiętał ulgę w jej oczach. Pomyślał, że dzięki temu będzie mógł zasnąć. 4 Następnego dnia jak zwykle zaspali i jak zwykle Nemhauser robił kilka rzeczy naraz, usiłując nie spóźnić się do pracy. Dopijał pospiesznie kawę i gorączkowo starał się sobie przypomnieć, czy wszystko zabrał. – I pamiętaj: Cyryl jest lekko przeziębiony, nie zapomnij o szaliku – rzuciła Paula. – Mhm – mruknął twierdząco, szukając kluczyków. Wypchnął chłopaków za drzwi, okutał ich szalikami, nałożył czapki i jak zwykle w szaleńczym pędzie zbiegli po schodach. Przeszli przez pustą Franciszkańską, bo udało mu się znaleźć miejsce do parkowania dopiero na sąsiedniej Nowiniarskiej. Zapiął synów w fotelikach, wsiadł do swojego granatowego Bx-a i poczekał, aż samochód się podniesie. Nadal cieszył się jak dziecko, kiedy po włączeniu silnika citroen, prawie leżący na asfalcie, zaczynał rosnąć. Kochał ten samochód, mimo że auto właśnie osiągnęło pełnoletność. – No dobra, kurs przedszkole. – Gwizdnął i nastawił w magnetofonie Erę. Dojechał na Nowolipie w cztery minuty. Odruchowo zaparkował tam, gdzie zwykle, na kopercie dla śmieciarki, zabrał chłopaków, rozebrał ich i włożył im kapcie. Jednocześnie rozmyślał o górze czekających na niego w pracy papierów. Miał przed sobą dzień pisania, dzień „nic”, nazwany tak od chwili, kiedy Paula raz zapytała: – Co dziś robiłeś. – Nic – odparł. A jednak nie była to prawda. Do szesnastej wyprodukował trzydzieści pięć stron raportu i zdecydował, że to na razie wystarczy. Z ulgą wymknął się z pokoju. Zwykle on podrzucał dzieci do przedszkola, a Paula je odbierała, ale tym razem to on miał je zabrać. Wracał do domu, pogwizdując do wtóru Ameno. Mógłby właściwie zapomnieć o całym świecie. Jechał Nowiniarską i zastanawiał się, kiedy zniknęła jego ukochana cukiernia z dzieciństwa. Była jeszcze całkiem niedawno na Piwnej. Zachodził tam zawsze po szkole i starsza pani w białym fartuchu, wyglądająca jakby pracowała w laboratorium, podawała mu serce z piernika. Do dziś pamiętał ten boski smak. Zajrzał tam kilka miesięcy temu, na miejscu cukierni otwarto restaurację. Za drogą na jego kieszeń. Wolne miejsce do parkowania znalazł dopiero w okolicach Ciasnej, odkąd sto metrów dalej wybudowano nowy gmach sądów, parkowanie stało się koszmarem. I pomyśleć, że kiedy się tu wprowadzali, niemal wszystkie miejsca parkingowe były wolne. Uśmiechnął się, przypominając sobie dziadka, który mawiał, że za jego czasów stał tu tylko jeden samochód. Starzejesz się, westchnął do siebie. Wypiął chłopców z
fotelików i zamknął auto. Jęknął, kiedy zobaczył, że Metody z namysłem pochyla się nad kratką ściekową. Wyćwiczonym ruchem złapał go wpół. Mały wyrywał się ile sił. – Zostaw, zostaw – zawodził. – Ja też na ręce, na ręce. – Cyryl podskakiwał. Wziął go pod drugie ramię i niósł synów wniebowziętych, dopóki nie zauważyli, że mogą się walić po głowach, co zaraz zaczęli robić. – A przecież niektórzy mają trojaczki – powtórzył jak mantrę. Zastanawiał się czasami, jak można opanować w pojedynkę trójkę czterolatków, i zawsze uznawał, że to niewykonalne. Dwójka czterolatków przerastała już możliwości jego i Pauli. Od września chłopaki chodziły do przedszkola, co oznaczało, że Paula ma wreszcie czas na swoje tłumaczenia i pisanie prac semestralnych na zamówienie, dzięki którym ratowała ich budżet. Kiedy dochodzili do swojego bloku przy Franciszkańskiej, przyspieszył kroku. Czuł, że jeszcze chwila, a upuści któregoś na ziemię. Obaj wyrywali się i usiłowali napluć sobie w oczy. Z irytacją spojrzał na nowiutki budynek, który w zeszłym roku stanął na rogu Franciszkańskiej i Bonifraterskiej. Odkąd pamiętał, była tu stacja obsługi pojazdów i stacja diagnostyczna, w której uprzejmy stary mechanik, pan Zdziś, wzdychając i kręcąc głową, kilka razy włączał i wyłączał komputer, żeby za czwartym albo piątym razem uzyskać wynik siły hamowania albo luzów w granicach normy i podbić badanie techniczne citroena na następny rok. Teraz na miejscu małej stacji wyrósł czteropiętrowy apartamentowiec, który zasłonił im widok na kościół garnizonowy, nowy budynek sądu i majestatyczną ambasadę Chin. Ściany apartamentowca natychmiast pokryły się namazanymi w nocy graffiti. Zarządca wynajął ochronę, ale to nic nie dało. Nemhauser zastanawiał się, kto tam mieszka. O cenach lokali krążyły legendy, ale lustrzane szyby nie zdradzały tajemnic budynku. – Za to oni mogą nas obserwować bez końca – mruczała gniewnie Paula, wpatrując się w ścianę, która wyrosła im przed oczami. On wolał ich blok. Szary, zwykły, jeden z pierwszych, jakie zbudowano po wojnie na zgliszczach Nowego Miasta, taki swojski, z sąsiadami, którzy znali się od lat aż za dobrze. – Dzień dobry, panie Edwardzie – powitała go jak zwykle sąsiadka z parteru, niedowidząca harpia, która wciąż myliła go z jego ojcem i żyła nadal w latach 60. Nemhauser kilka razy poprawiał ją, tłumaczył, że Edward to ojciec, a on jest synem, tylko lata minęły i urósł. Harpia kiwała głową, ale patrzyła na niego nieufnie, jakby podejrzewając, że kłamie i tak naprawdę wciąż jest Edwardem, tylko że występującym incognito. Przy następnym spotkaniu znowu poufale kiwała głową i mówiła swoje: „Dzień dobry, panie Edwardzie, ze szkoły pan wraca?”. Tym razem Nemhauser nie zwrócił na to uwagi. Machinalnie kiwnął głową, ciągnąc Cyryla i Metodego przez drzwi. Uznał, że nie jest gotowy, by ich zanieść na trzecie piętro. Kiedyś odebrał chłopców z przedszkola razem z Mariem, który wziął obu na barana i pędem zaniósł na górę. Byli zachwyceni i domagali się powtórki, a Mario został ulubionym wujkiem. Właściwie nic w tym dziwnego – to przecież Mario wymyślił, jakie mają mieć imiona, kiedy on i Paula głowili się nad imionami odpowiednimi dla bliźniaków. – Dwa zakapiory – zawyrokował, kiedy rzucił na nich okiem przez szpitalną szybę.
Mieli wtedy po dwa dni. – Tak ich przecież nie nazwę – mruknął Nemhauser, patrząc z lekkim przerażeniem na dwa ryczące wniebogłosy zawiniątka. – Jesteś glina, nie? – powiedział Mario. – I co? – To jakich znasz słynnych bliźniaków? Nemhauser popatrzył na niego zdziwiony. – No a dołek? – podpowiedział Mario. – A Cyryl i Metody? Kogo bały się wszystkie fiuty? Nemhauser najpierw się obruszył. Jakie bliźniaki? Przecież to byli mnisi! A komenda na Pradze, na Cyryla i Metodego, owiana była od zawsze złą sławą. W sercu starej Pragi, zagłębiu jeszcze przedwojennych, a także całkiem współczesnych złodziei, gdzie kierowano najtwardszych lub przegranych policjantów. Albo też, co często się zdarzało: przegranych twardzieli. Dowcip z brodą od pokoleń chodził po Warszawie: ten Cyryl to jeszcze, ale te jego metody… Mario jednak się przypiął do tego pomysłu, a ku zdumieniu Nemhausera imiona natychmiast spodobały się Pauli: – Oryginalne, nieosłuchane, wschodnie. Super. Bierzemy – zadecydowała. Nemhauser powtórzył kilka razy wyczyn Maria, jednak dziś nie miał ochoty tachać chłopaków. Naburmuszyli się, ale po chwili Metody walnął Cyryla w głowę i zaczął zwiewać na górę, a Cyryl z rykiem: „Zabiję cię!” gonił go po schodach. – Uwaga na wazony – przypomniał, tak jakby go słyszeli. Pobiegł za nimi, łapiąc chwiejące się wazony z suszonymi kwiatami, którymi dwie staruszki mieszkające naprzeciwko siebie na drugim piętrze obstawiły klatkę schodową. Znajomi, kiedy ich odwiedzali, zazdrościli im tych wazonów, ręcznie dzierganych makatek i oprawionych obrazów, jakie na klatce schodowej wieszała pani Zuza, emerytowana ilustratorka książek z parteru. Wszystko to sprawiało, że ich klatka schodowa nie miała w sobie nic z anonimowości i wyglądała jak wielka galeria kierująca się nie do końca jednolitym gustem. W mieszkaniu zapędził chłopaków do ich pokoju. Otworzył lodówkę, ale po chwili namysłu sięgnął pod szafkę po buraczki. Barszcz to zawsze dobry wybór. Jedną ręką złapał komórkę i zadzwonił do Pauli: – Będziesz punktualnie? – Postaram się – powiedziała zagonionym głosem, który tak dobrze znał. – Dajesz sobie radę? – Daję – uspokoił ją, rejestrując stukot w drugim pokoju. – Coś się stało? – zapytała, wyłapawszy ten dźwięk wyćwiczonym matczynym uchem. – Nie, kot chyba coś przewrócił – powiedział szybko. – Pamiętaj, że mam dziś dyżur. – Dobra, trzymaj się – rzuciła jeszcze i rozłączyła się. Zmarszczył czoło i zaczął przerzucać rzeczy w szufladzie. Dałby głowę, że nie dalej jak wczoraj widział tu przyprawy. Nie lubił płaskiego smaku polskiego barszczu i opracował przepis, który powalał na kolana wszystkich znajomych. Z laską cynamonu, kardamonem, garścią goździków i zatarem. To ostatnie znalazł w małym arabskim sklepiku i prawie się uzależnił. Tymianek i oregano z prażonym sezamem – takie proste,
a takie dobre. Szybko obrał buraki, pokroił i wrzucił do garnka; zajrzał do dzieci, zaniepokojony nagłą ciszą. Bliźniaki pracowicie wyjmowały kocie jedzenie z miski i ładowały na plastikową ciężarówkę. Zaniepokojony Brutus krążył dookoła, prychając ze złością i pomiaukując. Nemhauser skonfiskował ciężarówkę, włączył telewizor, posadził Cyryla z lewej strony kanapy, Metodego z prawej, a pośrodku postawił misia. – Kto dotknie misia, przegrywa – ostrzegł. Bardzo był dumny ze swojego wychowawczego wynalazku, który miał zapobiec tłuczeniu się po głowach. – A co? – chciał wiedzieć Cyryl. Od obowiązku odpowiedzi uchronił Nemhausera dzwonek telefonu. – Gdzie ty się podziewasz?! Konsul chce raportu! – wrzasnął Mario. – Będzie jutro. Mówił, że chce na jutro – rzucił Nemhauser, jednocześnie zalewając buraki wrzątkiem. Konsul, czyli inspektor Józef Wrześniak, uwielbiał dowiadywać się, co słychać u podwładnych, i dziwić się, że sprawa jeszcze nie jest załatwiona. – No dobra, ale gdzie jesteś? – Niektórzy mają rodziny – enigmatycznie odparł Nemhauser. – A co ze sprawą dziupli? – Nie mówiłem ci? Jakaś paranoja. Właśnie zdałem protokół. Ona się nie przyznaje. Dalej mówi, że nie interesowało jej, co się tam dzieje, że nic nie wie. – Może naprawdę się nie interesowała – odparł Nemhauser. – Nie gadaj. Wynajmuje dom nieznanemu facetowi. Ten zwozi tam ze dwadzieścia samochodów. Wszystkie nowiutkie, same merce i najdroższe suvy, i stoją tam sobie jak w salonie samochodowym. Ona przyjeżdża, żeby coś tam załatwić, widzi wystawkę i nawet nie zapyta: „A po co panu dwadzieścia samochodów?”. – Ty byś zapytał, ale nie każdy jest tobą. – Nemhauser uśmiechnął się. – Przyskrzynię babę. Dostanie za współudział – zakończył Mario. – No co? Nie mam racji? – Muszę lecieć – wykręcił się od odpowiedzi Nemhauser. – Dobra, ale pogadaj z nią, jak to ty. Okej? – W porządku – mruknął Nemhauser. – Jak to ja. Odłożył słuchawkę z niesmakiem. Uważał, że Mario przyczepił się do tej kobiety. Fakt, zachowała się jak idiotka. Wynajęła dom facetowi, o którym wiedziała tylko tyle, że był sympatycznym blondynem, panem Rysiem, i zawsze prawił jej komplementy. Widział jednak, jak Mario ją przesłuchiwał. – Jak ma na nazwisko ten Rysio? – pieklił się Mario. Kobieta na to, że nie wie, nie pytała, po co się tyle pytać. Przecież zawsze w terminie płacił i zawsze tak ładnie potrafił zagadać. – Pani bierze mnie za idiotę?! – ryczał Mario i walił pięścią w stół. – Nazwisko. Pytam: nazwisko. – Przecież mówiłam już: Koterska – wyszeptała przerażona kobieta, a Nemhauser ledwo zdołał powstrzymać śmiech. – Nie pani nazwisko! – ryczał Mario. – Wiem, kurwa, że Koterska! Nazwisko Rysia! Nemhauser musiał wyjść, żeby nie parsknąć śmiechem i nie przerwać
przesłuchania. Przez szybę widział, jak kobieta znowu płacze i zarzeka się, że nie ma pojęcia, ale Rysio mówił, że ma rodzinę w Lublinie, to może tam go trzeba szukać? – Tato, znudziło nam się. – Cyryl ciągnął go za nogawkę. – Możemy iść do Kuby? – Nie możecie – zgasił go Nemhauser. Nie miał najmniejszej ochoty na wizytę u Kuby. Kuba był kolegą z przedszkola, mieszkał na Andersa kilka minut piechotą od nich i był fajnym kumplem, ale miał mamę, która uwielbiała duże dekolty i według Pauli zastawiała sidła na wszystkich mężczyzn. Odmawiał temu rozumowaniu logiki aż do chwili, kiedy zaprosiła go do siebie, żeby chłopcy się pobawili, a potem usiadła tuż obok, położyła dłoń na jego udzie i poprosiła, żeby opowiedział jej, jak to jest być gliną, i zapytała, czy ma wielki pistolet. Uciekł wtedy jak niepyszny, wymawiając się tym, że chłopaki mają umówioną wizytę u lekarza. Do dziś pamiętał jej dekolt i drobne kropelki potu nad jej wargami. Zdawało mu się, czy nie miała na sobie bielizny? – A może być dziś makaron? – wyrwał go z zamyślenia Metody. – Nie może być. Będzie barszczyk. – Błeeee, nie lubię – skrzywił się Cyryl. – A ja lubię – nie zgodził się Metody. – Dobra, dosyć! – Nemhauser wyjął z kieszeni baton i położył na szafie. – Ktoś chce? Tak jak przypuszczał, chcieli obaj. Bliźniaki powinny być podobne, dlaczego więc zawsze jeden nie lubił tego, co uwielbiał drugi? Z wyjątkiem słodyczy, rzecz jasna. – Dostanie ten, kto będzie cicho przez kwadrans. – To długo? – zainteresowali się. – Niedługo. – Włączył stoper. – Jak zadzwoni, to będzie koniec. Zapadła cisza. Nemhauser z doświadczenia wiedział, że nie będzie długa. Zupa zaczęła się gotować, przykręcił gaz, otworzył laptop i szybko przejrzał dokumentację i swoje notatki. Przeczytał jeszcze raz raport, który mozolnie dziś pisał, i dołożył kilka szczegółów. Skończył, akurat kiedy Metody przyszedł ze skargą na Cyryla, który go popchnął. Cyryl twierdził, że było dokładnie odwrotnie. Nemhauser westchnął. Kiedyś uważał, że wszyscy gliniarze powinni mieć dzieci. Co najmniej dwójkę. Kilkadziesiąt razy dziennie rozsądzał, który z bliźniaków kłamie. Nauczył się rozróżniać zmiany w sposobie mówienia i patrzenia i ze zdziwieniem zauważył, że mimo upływu czasu sposób kłamania prawie się nie zmienia. Kilka tygodni wcześniej przesłuchiwał faceta podejrzanego o ciężkie pobicie kilku osób. W pewnym momencie mężczyzna zaczął się zaklinać na wszystko co święte, że nic nie zrobił. – Panie komisarzu, tamten zaczął – przekonywał. – Pierwszy się na mnie rzucił, a ja się tylko broniłem i w obronie własnej go uderzyłem. – Czym? – zainteresował się Nemhauser. – Kijem bejsbolowym, co go miałem w kieszeni przypadkiem. Nemhauser prawie parsknął śmiechem, przypominając sobie, że niemal identyczną rozmowę prowadził dwie godziny wcześniej i dotyczyła ona Grzesia z przedszkola, który według Metodego rzucił się na niego z samochodzikiem, a potem sam się tym samochodzikiem uderzył w głowę. Podobne było również naburmuszenie oskarżonego, kiedy Nemhauser pokręcił głową i powiedział, że nie wierzy w ani jedno
słowo. Wyjął talerze, wyrzucił obierki po burakach. Kiedy Paula kwadrans później otwierała drzwi, zobaczyła, jak przykleja Cyrylowi plaster na nosie. – Obiad na stole – rzucił i w przelocie cmoknął ją w policzek. – Nie zostaniesz? – zapytała. – Naprawdę muszę lecieć. – Uśmiechnął się smutno. – Spóźniłaś się. Starał się, żeby nie brzmiało to jak wyrzut, ale nie bardzo mu wyszło. – Wiem, chciałam być wcześniej, ale autobus utknął w jakimś koszmarnym korku. Ale mam już wszystko, czego potrzebowałam do tej pracy semestralnej. Paula po urlopie wychowawczym bezskutecznie usiłowała znaleźć pracę. To ona ich utrzymywała, kiedy Nemhauser rozpoczynał pracę w policji. Wtedy zaczynała robić karierę w dużej firmie farmaceutycznej. Nemhauser chwilami skrycie tęsknił do czasów, kiedy byli wolni i bezdzietni i potrafili, ot tak, skoczyć na kilka dni do Paryża. Oczywiście nie za jego pensję. Sądzili, że dzieci nic nie zmienią w ich wygodnym życiu i że Paula wróci na swoje dawne stanowisko, gdzie trafiła trochę przez przypadek po studiach, ale gdzie nawet jej się podobało. Kilka tygodni przed końcem urlopu Paula wpadła do firmy dowiedzieć się, co nowego i kiedy ma wrócić. Starego dyrektora już nie było, nowy nie znalazł dla niej czasu. Któryś z zastępców rzucił w biegu, żeby poczekała, bo może sprawa się rozwiąże. Rzeczywiście, rozwiązała się. Następnego dnia po zakończeniu urlopu wychowawczego do drzwi zastukał kurier z wypowiedzeniem i żując gumę, zbył złość Pauli, mówiąc, że on przecież nie ma z tym nic wspólnego i spieszy się do następnego klienta. W końcu znalazła na jakimś portalu ofertę pisania wypracowań, opracowań i bryków. To, co z początku było tylko ciekawostką, okazało się nowym, rozwijającym się rynkiem. Paula, po polonistyce i z dyplomem mba,nadawała się świetnie na ghostwritera. Nie mogła nadążyć z realizacją zamówień, które stale napływały i pewnie stanowiłyby niezłe źródło dochodu, gdyby nie to, że każde z nich traktowała bardzo poważnie. – Kochanie, to po prostu jakieś wypracowanie – wzdychał Nemhauser, kiedy siedziała piąty dzień nad zleceniem. – Możesz napisać je po prostu z głowy. To znaczy – poprawił się szybko – tyle wiesz, że nie musisz czytać dziesięciu książek, żeby je napisać. – Chcę, żeby to było porządnie zrobione – mruczała Paula znad laptopa. Nemhausera martwiło jednak coś innego. Oszustwo. – Przecież oni przedstawiają to jako własne prace – powiedział kiedyś przy kolacji, kiedy pochwaliła się, że skończyła tekst o poezji Reja i jej znaczeniu dla rozwoju języka polskiego oraz „Humor współczesny a dawny na podstawie fraszek Krasickiego i Teatrzyku Zielona Gęś Gałczyńskiego". – To… nielegalne – wydusił z siebie, choć to słowo zabrzmiało idiotycznie. – Zapewne – skinęła głową i spojrzała na niego zalotnie spod grzywki. – Ale dzieci muszą jeść – przypomniała. – Na razie nie umierają z głodu. Paula, to bez sensu. Nie śpisz po nocach, piszesz cały czas. Ile z tego masz? – Ugryzł się w język, żeby nie wypomnieć, że pisze jeden tekst w tygodniu i dostaje za niego jakieś grosze, sto albo dwieście złotych. I że te pieniądze nawet nie pokrywają tego, co muszą płacić pani Marcie, sąsiadce, która dorabia
sobie do emerytury opieką nad dziećmi i wpada do nich w sytuacjach kryzysowych, żeby posiedzieć z Cyrylem i Metodym, kiedy on ma pilne śledztwo i nie może się nimi zająć. – Tyle, żeby się dołożyć do wydatków – odparła. – A ty co? To nie jest trochę nielegalne, że policjant gotuje w knajpie? – Przecież wiesz – westchnął. – Tak, wiem. – Kiwnęła głową. – Może dostałbyś zezwolenie, gdybyś oficjalnie wystąpił z podaniem. – Ale nie wystąpię, bo pozwolenia dostają ci, którzy dodatkową pracą przynoszą – jak to ujął pan inspektor – chwałę policji. Wątpię, czy pod to podpadam z moim gotowaniem. – Nie próbował twojego barszczu – roześmiała się i poklepała go po policzku. Poddał się. Wychodził, w biegu wciągając na siebie kurtkę. Przez chwilę się wahał, czy wziąć samochód. Przejechać przez Nowolipki, ale zaraz potem utknąć w koszmarnym korku przy rondzie Babka? Nie, to bez sensu. Akurat nie padało, a temperatura podskoczyła do dwunastu stopni. Ewenement, jak na ten marzec, bo od dwóch tygodni trzymała zima, tyle że bez śniegu, za to z piekielnie zimnym deszczem zamarzającym na drodze. Przeskakując po kilka stopni, zbiegł do piwnicy i wyciągnął rower. Zastanawiał się czasami, czy te piwnice – ceglane, wielkie, bardziej przypominające zamkowe podziemia niż lokatorskie skrytki w innych blokach – należały przed wojną do innych budynków. Kupił kilka miesięcy wcześniej na Allegro pocztówkę z początku xx wieku z ulicą Franciszkańską zabudowaną eleganckimi kamienicami. W miejscu, gdzie dzisiaj stał ich blok, na zdjęciu widniała duża kamienica z szyldem kuśnierza, o ile dobrze zinterpretował niewyraźny napis cyrylicą. Bawił się myślą, że może te piwnice są o wiele starsze i gdzieś w ich mrocznych zakamarkach czeka nieodkryty skarb. To dziadek zaraził go pasją do policji. Jako mały chłopiec uwielbiał go odwiedzać i oglądać nieme świadectwa świetności. Zdjęcia przodowników policji, tomy starych akt, blachę z nazwiskiem. Kiedy był dzieckiem, wyobrażał sobie, że będzie, jak kiedyś dziadek, z ważną miną przechadzać się po ulicy, a wszyscy przechodnie będą mu się kłaniać. Żałował, że nie zapytał dziadka o tyle rzeczy. Zwłaszcza jedna sprawa go nurtowała: dlaczego dziadek pozostał w policji po wybuchu wojny. Kiedyś wydawało mu się to oczywiste, dziś miał wątpliwości. Granatowa polska policja łapiąca morderców, ale też często wysługująca się Niemcom. Czyżby Fryderyk Nemhauser podpisał volkslistę? Zerknął na zegarek i mocniej przycisnął pedały. Na rondzie Babka, przechrzczonym na rondo Zgrupowania ak „Radosław”, skręcił w Burakowską. Pamiętał awanturę, która rozegrała się, kiedy zaproponowano zmianę nazwy. Żal mu było siwych kombatantów „Radosława”, którzy na pewno zasługiwali na upamiętnienie, ale i tak używał starej nazwy, podobnie jak wszyscy, których znał. Przychodził na rondo wiele lat temu z kumplami z podstawówki i pamiętał jeszcze budzący podziw cud techniki – wielopiętrowy garaż, chyba jedyny w Warszawie. Włazili tam i biegali betonowymi korytarzami, wyobrażając sobie, że na obcej planecie prowadzą wojnę z inną cywilizacją. Ze smutkiem przyjął wiadomość, że wielki garaż zginął w kontrolowanym wybuchu na początku lat 90. Teraz na miejscu garażu stał elegancki wieżowiec. Obrzucił wzrokiem hotelik Czarny Kot po drugiej stronie ronda, budynek, który
obrastał wciąż nowymi fantastycznymi przybudówkami i mansardami. Zdawało mu się, że co tydzień powstaje nowa wieżyczka albo balkonik. Minął stoiska z kwiatami przy murze cmentarza Powązkowskiego i po kilku minutach zahamował przed odrapanym ceglanym budynkiem mieszczącym jedną z lepszych knajp w mieście. Tuż obok był modny sklep Red Onion, a wcześniej klub Piekarnia, w którym bawiła się cała warszawka. Ale uliczka wyglądała, jakby została żywcem przeniesiona z xix wieku. Mieszalnie farb, wytwórnia pędzli, jakiś wciśnięty między nie biedadomek. Gdyby nie łuna świateł Arkadii, gigantycznego centrum handlowego kilkaset metrów dalej, można by pomyśleć, że czas się zatrzymał. Przypiął rower do rynny i spojrzał na szyld nad wejściem – „U Czarnego Tadka”. Tuż obok wisiał inny: „Usługi galwanizacyjne”, zostawiony przez sentyment. Potem wszedł tylnym wejściem. – Cześć, Jasiu – rzucił do wysokiego, łysiejącego faceta w czarnych spodniach w kant, nieskazitelnie białej koszuli i fantazyjnej kamizelce w kwiaty. Jasiu rozpromienił się na jego widok i porzucił faktury, które jak zwykle usiłował wypełniać sam i jak zwykle wieczorem miał się poddać i odnieść je księgowemu. – Słyszałem w radiu o tej historii na Woli. Bałem się, że się nie wyrwiesz – uśmiechnął się mężczyzna. – Ja? Czy ja się kiedyś nie wyrwałem? – odparł Nemhauser i zniknął w kuchni. Prawda była taka, że zawalił kilka razy, kiedy nie mógł się wyrwać, ale zwykle starał się nie spóźniać. W końcu miał pracę bliską ideału. Gliniarz, który jest kucharzem? Był kucharzem. Uwielbiał gotować, a jego szefem był kumpel ze studiów, który prosił go, żeby nie rzucał tej roboty, i wybaczał mu wszelkie wpadki. Kilka miesięcy temu, akurat przed świętami Bożego Narodzenia, Jasiu zadzwonił, błagając o pomoc. Kolejny kucharz odszedł, a właściwie Jasiu sam go wywalił, gdy odkrył, że szachruje i zaopatruje głównie własną spiżarnię. – To już czwarty w ciągu sześciu miesięcy – wściekał się. – Co ja mam zrobić? Albo sami odchodzą, bo gdzie indziej dostają więcej, albo kradną. Poprzedni wynosił wina, a ten oszukiwał na wszystkim. – Może płacisz za mało? – zapytał Nemhauser. – Więcej nie mogę. – Jasiu, zmarnowany, klapnął na swój obrotowy fotel przy kasie. Pięć dych za godzinę, nie mogę więcej. – Pięć dych? – powtórzył zdziwiony Nemhauser. – No, olewają to. Przychodzi szczyl zaraz po szkole i woła, że za mniej niż dziesięć tysięcy nie będzie pracował. Ten ostatni zgodził się za piątkę za miesiąc, aż się zdziwiłem. Tyle że dwa razy tyle wynosił do domu. Przynajmniej gotować potrafił, bo ci inni… Było kilku takich, co i za dwójkę by się zgodzili zostać, ale jak mi ugotowali coś na próbę, to powiedziałem, że i za darmo ich nie wezmę. – Powinienem był wybrać inny zawód. – Nemhauser zdumiony pokręcił głową. – Słuchaj, a może ty pogotujesz? – Jaś spojrzał na niego z nadzieją. – Potrafisz, lubisz. Zapłacę dobrze. Tylko wieczorem, w weekend, okazjonalnie w tygodniu. Potem kogoś znajdę. – Zwariowałeś! – zirytował się Nemhauser. Zgodził się trzeciego dnia, po dziesiątym telefonie Jasia i tylko pod warunkiem,
że to prowizorka na kilkanaście dni. I jak każda prowizorka – ta też okazała się trwała. Pieniądze z gotowania łatały rodzinny budżet, a on po miesiącu złapał się na tym, że uwielbia tę pracę, kocha ten dreszczyk emocji, który pojawia się, gdy schodzą się ludzie, zamówienia pojawiają się jedno za drugim, a on musi to wszystko opanować i wydać jednocześnie kilkanaście dań. – Co to za emocje? U siebie w robocie masz emocje! – skwitował jego „przyznanie się do winy” Jasiu. Jasiu uważał, że w roli komisarza Nemhauser dokonuje cudów i codziennie naraża życie. Nie był zainteresowany prawdą o wypełnianiu papierków. Tymczasem w porównaniu z prawidłowym pisaniem raportów przygotowanie naraz dwóch steków średnio wysmażonych, porcji placków i sałatki było dla Nemhausera prawdziwym wyzwaniem. Przestał więc dopytywać się Jasia, kiedy znajdzie kucharza z prawdziwego zdarzenia. Jaś też nie podejmował tematu. Jana Krasickiego, od zawsze i przez wszystkich zwanego po prostu Jasiem, Nemhauser uważał za najlepszego przyjaciela zaraz po Mariu. Jasiu z dumą nosił długie wąsy i łysinę i nie przejmował się tym, że wyglądał na znacznie starszego od Nemhausera, mimo że studiowali na jednym roku. Nemhauser zawsze się zastanawiał, po jakie licho Jasiowi była ta historia. Jego rodzice prowadzili wielki zajazd i restaurację przy gierkówce za Częstochową i Jaś miał objąć rodzinny interes. Dyplom magistra historii nie był mu do niczego potrzebny. Niestety, Jasiu nienawidził gotowania, widział się raczej w roli naukowca, badacza dawnych dziejów, i od lat przymierzał się do naukowej dysertacji o ciemnych sprawach dawnej Warszawy. Ta praca miała mu przynieść sławę, pieniądze i wreszcie uwolnić od mozołu prowadzenia restauracji. Rodzicom nie podobała się pasja syna, ale poszli na kompromis. Pożyczyli mu, jak mówił, parę groszy na otwarcie knajpy w Warszawie, a w zamian dostali obietnicę, że za kilka lat wróci, ustatkuje się i przejmie zajazd, oraz drugą, bardziej zawoalowaną, że pomyśli o ożenku i płodzeniu wnuków. Nemhauser nie był przekonany, czy Jaś kiedykolwiek będzie skłonny wrócić do zajazdu i podawać golonkę kierowcom tirów – nawet jeśli oznaczałoby to zarabianie góry pieniędzy. A drugiej obietnicy Jaś nie mógłby dotrzymać z prostego powodu – zdecydowanie wolał chłopców, czego nie powiedział rodzicom, zawsze odkładał to na później, czekał na sprzyjający moment, który nigdy nie nadchodził. Niedwuznacznie dał to wiele lat temu, jeszcze na studiach, do zrozumienia Nemhauserowi, który z przerażeniem stwierdził, że jego najlepszy kumpel się w nim zadurzył. Potem odbyli długą rozmowę, podczas której Nemhauser wiele razy powtórzył, że niestety nie podziela uczuć Jasia, ale nadal chętnie będzie się z nim przyjaźnić, i Jaś to zaakceptował. To było dwanaście lat temu. Nemhauser często mówił, że nie wie, jak będzie z pracą u Jasia, ale dobrze wiedział, że nigdy jej nie rzuci. Za kilka wieczorów w tygodniu zarabiał więcej niż na etacie w policji. Zanim zaczął gotować, ledwo zipali na jego policyjnej pensji. Bez Jasia, któremu imponowała jego kariera w policji, musiałby podjąć męską decyzję i znaleźć jakąś pracę za prawdziwe pieniądze. Musiał przyznać sam przed sobą, że sytuacja jest podejrzana. Policjant kucharzący na czarno po godzinach? Wątpił, czy udałoby mu się obronić swoje racje przed policyjną komisją dyscyplinarną. Lojalności Jasia był pewien, gorzej z innymi. Bał się, czy ktoś z gości lokalu nie skojarzy, gdzie ma swój pierwszy etat. Dlatego jak ognia unikał kamer i dziennikarzy pytających o wyniki śledztw, ale przecież mógł mignąć gdzieś w kadrze i ktoś to mógł zobaczyć.
Jasiu rozumiał sytuację i na początku współpracy przedstawił mu deal: – Zatrudnię same Ukrainki, one nic nie rozumieją, prasy nie czytają, za to po polsku mówią, pomogą i zrobią, co chcesz, bez pytań. Kiedy zobaczył, że Nemhauser dusi się ze śmiechu, nadął się i zakończył: – No, na takie rzeczy to nie licz, zresztą bym ci nie życzył. Nemhauser nie skarżył się na współpracowniczki. Wszystkie trzy wyglądały tak samo i zlewały mu się w jedną Ukrainkę. Szybko zrozumiały zasady i świetnie mu się z nimi pracowało. W tygodniu karta ograniczała się do sandwiczów i zup, na które wpadali pracownicy biur. Nie przekraczało to możliwości Ukrainek. A w weekendy przychodził Nemhauser. Oficjalnym szefem kuchni był oczywiście Jasiu. Miał papiery kucharza, ukończoną szkołę gastronomiczną i dobre chęci, ale to było wszystko. Gotował fatalnie. Kiedyś Nemhauser zapytał go, dlaczego skończył to technikum gastronomiczne, skoro tak nie lubi gotować i aż tak mu to nie idzie, a wtedy Jasiu z rozbrajającą szczerością odparł, że rodzice postawili to jako warunek studiów, a potem spadku. Założył fartuch i rozejrzał się po kuchni. – Co dzisiaj mamy? – zastanowił się szybko. – Wtorek. A więc placki ziemniaczane z grillowanymi warzywami. Irina powiedziała, że na sali jest kilka osób. Jasiu donosił im drinki. Nemhauser wiedział jednak, że ruch zacznie się najwcześniej za godzinę. – Do roboty! – Klasnął w dłonie. Julia i Irina przygotowały już wielki gar ze startymi ziemniakami. To właśnie było cudowne. W domu musiał całą brudną robotę zrobić sam, a na dodatek posprzątać pobojowisko, gdy kończył, co nigdy mu nie wychodziło. Tutaj nie musiał się martwić drobiazgami. Zaczął dorzucać dodatki. Jajka, czosnek, imbir, cebulę, startą cukinię i garam masalę. Tak, to była tajemnica jego sukcesu. Jedyne takie placki w Warszawie – nie dość że z ręcznie tartych ziemniaków, to jeszcze doprawione wschodnimi przyprawami. Delikatnie, żeby nie przesadzić. Jasiu nie narzekał na brak gości. – Robimy kokosy – powtarzał. Cztery placki z kilkoma grillowanymi warzywami sprzedawał za 25 złotych, a w weekendy i tak miał tłumy chętnych. Bezustannie powtarzał też, że Nemhauser marnuje się w policji i powinien na pełen etat pracować w gastronomii. Nemhauser nie wiedział, czy o popularności U Czarnego Tadka zadecydowała kuchnia, czy też zręcznie odtworzona atmosfera szemranego przedwojennego szynku. Sam zasugerował wywieszenie kopii starych listów gończych i ustawienie zdobytych na targu staroci przedwojennych flaszek po wódce i kieliszków, które teraz pyszniły się na starych drewnianych półkach, też z bazaru na Kole. A może to opowieści o patronie tego przybytku, Czarnym Tadku, legendarnym warszawskim nożowniku, które Jasiu serwował klientom? Nemhauser najbardziej lubił tę o pojedynku między policją a Czarnym Tadkiem. Niemal ze wzruszeniem słuchał historii przedwojennego łotra ściganego przez policję wiele lat. Za barem pyszniła się oprawiona strona z przedwojennego „Kuriera Warszawskiego” z nagłówkiem „Nożownik schwytany”. Historia Czarnego Tadka zakończyła się pewnego lipcowego wieczoru 1929 roku, gdy przodownik policji Wincenty Rostowski zauważył Tadka pijącego w szynku, gdzie –
jak donieśli szpicle – pracowała jego ukochana. Nie wezwał posiłków, chciał sam pojmać bandytę i przejść do historii. Skradał się z przygotowanym do strzału rewolwerem, ale zapomniał, że Czarny Tadek jest obdarzony fenomenalnym wręcz słuchem. Nóż rzucony przez Tadka trafił policjanta w bark. Niestety, to że Tadek chybił, że nie wcelował jak zawsze w serce, zadecydowało o jego klęsce. Krwawiący przodownik wybiegł na ulicę, przeraźliwie gwiżdżąc. Czarny Tadek wymknął się tylnym wyjściem, ale tam już czekało dwóch tajnych wywiadowców. Jeden zginął od noża, nim zdążył zareagować, drugi, nim padł, postrzelił bandytę w nogę. Tadek, utykając, uciekał Powązkowską, a za nim zdążali policjanci. Trafił jeszcze dwóch. Kiedy go wreszcie otoczyli, nie miał już czym rzucać, i leżał w kałuży krwi, ciężko dysząc. Wachmistrz zaproponował, żeby się poddał, ale Tadek nadludzkim wysiłkiem wstał i rzucił się na niego z ostatnim nożem schowanym w trzewiku. Wachmistrz w obronie własnej musiał go zastrzelić. Nemhauser nigdy nie uwierzył w tę wersję i Mario przyznał mu rację. – Zabił im kumpli, to go rozwalili, a nóż podłożyli. Normalka. A co robić z takim? Pewnie by sobie wynajął prawnika i wyszedł po paru latach. 5 Był niewyspany i zły. Nienawidził poranków. Poranków, kiedy musiał walczyć z dziećmi, które nie miały zamiaru się ubierać, tylko oglądać bajki, i z Paulą, która chciała coś z nim ustalić, jakby to nie mogło poczekać. Poranków, kiedy nieprzytomny marzył, żeby wszyscy dali mu spokój. Poranków, kiedy półprzytomny wsiadał do samochodu. Nienawidził też kretynów, którzy stali przed skrzyżowaniem i chcieli skręcić w prawo, ale czekali na zielone światło. Trąbił na nich i przeganiał z drogi, wygrażając pięściami i wyzywając w duchu od palantów. Nie miał pojęcia, jakim cudem udało mu się w końcu zapakować chłopaków do samochodu, podrzucić ich do przedszkola na Nowolipiu, przejechać przez absurdalnie zakorkowane rondo Babka i wrócić po Paulę, która musiała dotrzeć na Żoliborz i zapytała, czy może ją zawieźć. Po drodze zdążyli się jeszcze pokłócić o to, kiedy ona wreszcie zrobi prawo jazdy, bo on czuje się jak wielki autobus i za chwilę oszaleje. Wpadł do pracy jak zwykle spóźniony. Gnał po dwa schodki, zastanawiając się, czy pałac Mostowskich, tak ładnie odmalowany z zewnątrz, kiedykolwiek zacznie wyglądać dobrze w środku. Doszedł do wniosku, że nie. W końcu od wewnątrz oglądali go tylko policjanci i zatrzymani. Ani dla jednych, ani dla drugich nie warto było wyrzucać tyle pieniędzy. Wpadł do pokoju tylko po to, żeby rzucić plecak na swoje rozchybotane krzesło. – Wiem, idę przecież – mruknął, kiedy Mario złapał go spojrzeniem. Wyjął z plecaka teczkę z raportem i znowu przeskakując po dwa stopnie, pobiegł do gabinetu Konsula. Na samym początku pracy zapytał Maria, skąd ta ksywa. Mario tylko się uśmiechnął i rzucił: „Sam zrozumiesz”. Domyślił się od razu. Konsul miał wszelkie warunki, by pozować do popiersi rzymskich cezarów. Szlachetny profil, który mógłby zostać wybity na monecie, klasyczny nos, gęste włosy siwiejące na skroniach, jakich pozazdrościłby mu George Clooney. Z niewyjaśnionych przyczyn Konsul pragnął uchodzić za brytyjskiego arystokratę i nawet nieźle mu szło. W brązowej sztruksowej marynarce z łatami na
łokciach, starannie dobranej kamizelce i wzorzystej apaszce wydawał się wyrwany z angielskiego klubu dla dżentelmenów. Dużo czasu upłynęło, zanim Nemhauser zorientował się, że pod wzbudzającą zaufanie powierzchownością kryje się bezwzględny gracz. – A co myślałeś? Że dlaczego on wciąż jest szefem? Bo ma ładną marynarkę? – zdziwił się Mario. Konsul budził przerażenie u podwładnych, chociaż nikt nigdy nie słyszał, by podniósł głos. Potrafił jednak zapewnić sobie posłuch, a po korytarzach krążyły legendy o jego wszechmocy. Nemhauser przychylał się do opinii, że te opowieści były w połowie wymyślane przez Konsula. – Widzisz, chłopie, mnie martwi ta druga połowa – odparł Mario, kiedy Nemhauser podzielił się z nim swoimi wątpliwościami. Opowiedział, że miał kumpla, Ryśka, który pracował z nim trzy lata, a teraz jest komendantem dwuosobowego posterunku w Suchej Woli. – Za co poleciał? – zainteresował się Nemhauser. – Chciał być za sprytny i obejść Konsula. Wymyślił, że pójdzie oczko wyżej i zgłosi, że ma naciski w śledztwie. Pamiętasz sprawę Floriana? – Jasne. Zrobił się z tego niezły szum. Facet wyleciał samochodem z drogi i skasował przystanek. Chyba kilka osób było rannych, jedna zabita. – Właśnie. A pamiętasz, co się z nim stało? – Z tym Florianem? To był jakiś gówniarz. – Ważny gówniarz, tata bywa na turniejach golfowych, jest prezesem Modern Banku. Zbigniew Florian. Kojarzysz gościa? – Aha, chciał zamknąć sprawę? – Gówniarzowi groził zarzut o spowodowanie katastrofy w ruchu lądowym. Wiesz, co to znaczy: pięć lat odsiadki bez zawiasów, z dobrym adwokatem. Ze złym nawet dziesięć. Ojciec szalał, uruchomił kontakty, no i dzwonił wiceminister, żeby wyciszyć sprawę. – A Rysiek chciał drążyć dalej? – I tu się mylisz. Rysiek chciał chłopaka wypuścić, bo miał wielką ochotę zakumplować się z jego tatą. Zadzwonił sam poseł Rawa Rozbicki, wtedy był jeszcze ministrem, i powiedział, że według niego to podpada najwyżej pod nieostrożność. A Rysiek miał nadzieję, że dostanie ciepłą posadkę. Podobno Florian mówił, że potrzebuje szefa ochrony. I wyobraź sobie, zniknęły gdzieś próbki krwi, a młodziak miał ponad dwa promile. Wsiąkły gdzieś. Taki pech. – I co? – Prawie się udało, ale Konsul się dowiedział i się wkurzył. Rysiu wylądował w tej Kurzej Wólce, czy jakoś tak. Młodziaka wsadzili. Co prawda tylko na trzy lata, wyszedł chyba po dwóch, więcej nie dali bez tych badań krwi, ale zawsze coś. Gdyby nie Konsul, to sam rozumiesz, dostałby wariackie papiery, wyjechał na rok pobawić się za granicą i koniec sprawy. – A Rawa Rozbicki? – I to jest najciekawsze. Wyobraź sobie, że ucichł. Wywalił swojego zastępcę za niedopuszczalne naciski na policję. Najgorzej wyszedł na tym Rysio. Wylądował na zadupiu, bo oczywiście Florianowi się odwidziało i okazało się, że posada szefa ochrony była dawno zajęta.
– Sprawiedliwość zwyciężyła? – zdziwił się Nemhauser. – Czy ja wiem? – skrzywił się Mario. – To chyba miało coś wspólnego z tym, że wśród ofiar wypadku była ponoć jakaś przyjaciółka cioci Maruskiego. Wiesz, tego od premiera. Wtedy oczywiście nie był tym Maruskim, a po prostu młodym zdolnym z perspektywami. Podobno Maruski bardzo kocha ciocię. Taki wzorowy bratanek. A Konsul zna się na ludziach. Ocenił, że z Maruskiego będą ludzie. No i popatrz, zgadł. Chociaż potem się chyba poprztykali. Nemhauser pokiwał głową. – A Konsul został – sapnął Mario. – Do roboty przyjeżdża bmw X5 i nikt nie pyta, jak na to uciułał. I możesz myśleć, co chcesz. W końcu demokrację mamy. 6 Wszedł po cichu do sekretariatu i spojrzał pytająco na Dunię. Kochał ją od wielu lat. Z wzajemnością. Dunia zerknęła na niego znad okularów i odgarnęła króciutkie siwe włosy. Były tak siwe, że podejrzewał, że farbowane, ale nigdy jej o to nie zapytał. – Co tam, koteczku? – zagadnęła. – Po staremu. – Nemhauser uśmiechnął się, starając się ukryć zdenerwowanie. Dunia – żywa legenda komendy, zdaniem wielu pracowała w pałacu Mostowskich od czasów wojny, choć to oczywiście niemożliwe. Niemniej nie było nikogo z dłuższym stażem, komendanci przychodzili i odchodzili, zmieniały się wydziały i ich nazwy, a Dunia trwała, wydawałoby się, niezmienna i niezmieniona. Nemhauser widział raz czarno-białe zdjęcie pracowników wydziału dochodzeniowego z lat 70.: milicjanci w skórzanych marynarkach, z długimi włosami, jakiś dziwny typ w kapeluszu, który mógłby być bratem porucznika Zubka z serialu oy zgłoś się, i Dunia – dałby sobie rękę uciąć – kropka w kropkę taka sama jak teraz. Nemhauser podejrzewał, że już dawno powinna być na emeryturze, ale nie wyobrażał sobie, kto by miał jej to powiedzieć. Zresztą odejście Duni byłoby dla niego ciosem. Ona go „adoptowała”, otoczyła dyskretną opieką. Nie miał pojęcia dlaczego. Może to z powodu kota, którego zdjęcie stało na jej biurku? Nemhauser zerknął kiedyś na wielkiego syjama i zaczął opowiadać o kotce syjamskiej, którą kiedyś miał. Gadał przez minutę, przypominając sobie, jak zawsze czekała na niego koło drzwi i zasypiała tylko przy jego nodze, a wreszcie, kiedy była już bardzo stara, poczekała, aż wróci z delegacji i z wysiłkiem wdrapała mu się na kolana, by tam umrzeć… Przerwał zawstydzony i bąknął, że nie chciał zanudzać, ale Dunia, którą nazywano Żelazną Damą (dałby głowę, że Mario się jej bał), miała zaczerwienione oczy i powiedziała, że nic nie szkodzi i że syjamy są kochane. Od tej pory drzwi gabinetu Konsula były dla Nemhausera zawsze otwarte. Co ważniejsze, mógł liczyć na system wczesnego ostrzegania. O tym też krążyły legendy. Mario mawiał, że to właściwie Dunia rządzi komendą i daje komendantowi właściwe druczki do podpisu. Albo nie daje. Nemhauser początkowo myślał, że kumpel żartuje, ale szybko zorientował się, że Mario ma świętą rację. – Jest dziś jakiś dziwny – wyszeptała Dunia. Nemhauser skinął głową i wszedł do gabinetu Konsula. – Jesteś wreszcie. – Szef podniósł wzrok znad gazety. – Tak jest, panie inspektorze. – Nemhauser wyprężył się i sklął się w duchu. Nienawidził tej szopki, ale Konsul podobno był czuły na etykietę. Cholera, znowu „podobno”, pomyślał. Tyle lat tu siedział, a wciąż poruszał się jak we mgle. – Panie
inspektorze, raport gotowy. – Położył papiery na wielkim biurku w stylu art deco. Szef lubił antyki, tak bardzo różniące się od wysłużonych biurek z płyty pilśniowej stłoczonych w ich pokoju. – Raport? – zdziwił się Konsul. – A, tak. Przypominam sobie. Dziękuję. Chciałbym porozmawiać o czymś innym. Usiądź – wskazał Nemhauserowi krzesło, też antyk, pieczołowicie odrestaurowane w najlepszym zakładzie tapicerskim. Nemhauser dałby sobie głowę uciąć, że raport i morderstwo na Woli w ogóle już go nie obchodziły. – Ta sprawa oficera łącznikowego z Europolem – zaczął Konsul. – Dużo o tym myślałem. Nemhauser aż się zagotował. Czyżby jednak się udało?! Delegacja do Brukseli. Szkolenie. Podobno można było zabrać rodzinę. I ta pensja w euro! – Przyznaję, że pomyślałem o tobie, ale przecież masz rodzinę, więc trudno by ci się było przeprowadzić – mruknął Konsul. – Dałem to Banasikowi. Nemhauser stłumił jęk zawodu. Banasik? Na miłość boską, kto o zdrowych zmysłach dałby coś Banasikowi! – To oddany pracy oficer – ciągnął Konsul. – Przyda mu się też wiedza, którą będzie musiał zdobyć na szkoleniu. – Czeka go dużo pracy – przytaknął Nemhauser złośliwie. Konsul ostro spojrzał znad papierów. – Mówiłeś coś? – To wspaniały wybór. – Nemhauser uśmiechnął się. – Komisarz Banasik z pewnością będzie zachwycony, a dla Europolu to będzie… – poszukał właściwego słowa – niezwykłe doświadczenie. – A teraz druga sprawa. – Konsul przerzucał papiery na biurku. – Gdzieś to miałem, naprawdę, gdzie ja mam oczy… Nemhauser spokojnie czekał. Wiedział, że Konsul do perfekcji opanował rolę nieporadnego dziadka, który nie wie, gdzie zostawił okulary. Ci, którzy dali się na to nabrać, przegrywali. – A, mam wreszcie – ucieszył się Konsul. – Zobacz, taka sprawa. Sprzed kilku miesięcy. Starsza pani znaleziona martwa w swoim mieszkaniu nad filiżanką herbaty. Podobno przyczyny naturalne. Była sama, brak śladów włamania. Nemhauser wziął papiery. – Coś jeszcze? – Konsul podniósł oczy, jakby zdziwiony tym, że Nemhauser wciąż przebywa w gabinecie. – Przyczyny naturalne…? – Nemhauser uniósł brwi, nie kończąc zdania. – Co? Ach, w tej sprawie. – Konsul rozjaśnił się dobrotliwym uśmiechem przeznaczonym dla przyszłych wnucząt, ale przez chwilę jego oczy były morderczo poważne. – Świeżo zaparzona herbata, przed nią w filiżance. Po prostu herbata. Nemhauser czekał, Konsul popatrzył na niego i powiedział wolno: – Ona nigdy w życiu nie piła herbaty. To mistyfikacja, dowiedz się, kto to zrobił, tylko dyskretnie. 7 Napiłbyś się herbaty z sokiem? – zaproponowała Dunia, gdy tylko zamknął za sobą drzwi gabinetu.
Patrzyła na niego badawczo. – Jasne. – Uśmiechnął się z wdzięcznością. Dunia sama robiła soki i o ile było mu wiadomo, w komendzie pracowały tylko trzy osoby, którymi je częstowała. Tak przynajmniej twierdziła, odmawiając uprzejmie i zdecydowanie ujawnienia, kim są pozostali członkowie ekskluzywnego klubu. Zajrzała do szafki i wyjęła wielki słoik z sokiem, wstawiła wodę. – Wiedziałaś o Banasiku – to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. – Wiedziałam. – Kiwnęła głową. – Zawiedziony? – A ty byś nie była?! – wybuchnął i ściszył głos, zerknąwszy w kierunku drzwi do gabinetu Konsula. – Szukamy oficera który A: mówi po angielsku. B: używa komputera i internetu. C: zna się na najnowszych technikach kryminalistycznych. I kogo znajdujemy? Nie, wcale nie mnie. Banasika, który myli komputer z magnetowidem, z angielskiego zna „hello”, a jeśli chodzi o techniki, to opanował technikę przesłuchiwania „stul dziób, bo ci przyleję”. Możesz mi wyjaśnić, dlaczego nie trafiło na jedyną osobę, która mówi po angielsku? Czyli na mnie? Poszło o pieniądze? Wiesz, że jak raz Banasik pojechał służbowo na tydzień do Berlina, to zaoszczędził wszystkie diety, bo wziął puszki z Polski? Słowo honoru. A poza tym, ile on ma lat? Osiemdziesiąt? – Pięćdziesiąt dwa. A stary nie miał wyjścia – odpowiedziała spokojnie Dunia, stawiając przed nim kubek. -Wypij, póki gorące – doradziła. – Miał wyjście. Mnie. – Nemhauser upił łyk i stuknął się w pierś. Dunia rozejrzała się dookoła i szepnęła mu do ucha: – Banasik to człowiek Maruskiego. Maruski szykował mu miejsce, bo chce mieć tu swojego człowieka, który jest stuprocentowo pewny. Banasik cały czas chciał wygryźć starego z fotela. Jak będzie w tej Brukseli, to Konsul znajdzie chwilę oddechu i jakoś go załatwi. Maruski od dawna naciskał, żeby popchnąć Banasika w górę. Chciał, żeby Banasik został szefem wydziału do spraw przestępstw gospodarczych, bo stamtąd można się wybić. Ta Bruksela to zesłanie, ale oficjalnie awans. Maruski się wściekł, ale co mógł zrobić? Banasik oczywiście zachwycony. Jak się dowiedział, ile będzie wynosiła jego pensja, to myślałam, że się rozpłacze. Przez myśl mu nie przeszło, żeby odmówić. Maruski podobno dostał szału i na miejscu Banasika to teraz raczej bym oszczędzała, bo Maruski mu tego nie zapomni. A Konsul może powiedzieć, że nie wie, o co chodzi. Słyszał tyle dobrego o tym Banasiku, to go awansował, i już. Maruski musi schować dumę do kieszeni i znaleźć kogoś innego i nam wsadzić do komendy, ale mamy na razie spokój i Konsul jest kryty. Rozumiesz? Nemhauser pokiwał głową z podziwem. Zawsze zachwycał się Dunią za jej umiejętność kojarzenia faktów. Teraz już rozumiał. Daniel Maruski, ambitny doradca premiera, zaczął się pojawiać w telewizji jakieś pół roku wcześniej. Młody, ledwo po trzydziestce. Awansował błyskawicznie. Jeszcze niedawno był asystentem na prowincjonalnej uczelni, a teraz często zastępował rzecznika rządu. Czasem Nemhauser miał wrażenie, że Maruski na stałe zamieszkał w studio TVN 24. Kiedyś razem z Paulą oglądali nocny program – Daniel Maruski tłumaczył, dlaczego rząd polski nie może się zgodzić na unijną politykę rolną. Kiedy rano budzili dzieci do przedszkola i zaspani włączyli telewizor, ze zdumieniem zobaczyli Maruskiego, który ze swadą rozprawiał o polityce obronnej i zawikłanej sprawie kontraktu na transportery opancerzone. Ambicje Maruskiego sięgały podobno również Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i policji, ale plotka niosła, że obecny minister, Władysław Żegota, stary,
siwy wyga salonowy, jakby żywcem wyjęty z przedwojennej dyplomacji, nie był zachwycony konkurencją i wchodzeniem na jego podwórko. – No tak – markotnie przytaknął wywodom Duni Nemhauser. – Szanse miałem raczej marne. Zamiast tego dostałem sprawę tajemniczej staruszki. – Aaaa, znam – kiwnęła głową Dunia. – Tak? – Upił łyk herbaty z sokiem. Sok był pyszny. Dunia robiła go z malin, które zbierała na swojej działce nad Świdrem. – To dla niego ważne. – Eeee tam, na odczepnego coś mi dał. – Nemhauser machnął ręką. Był wściekły, ale nie chciał tego okazywać, nawet przed Dunią. – Naprawdę ważne. On ją znał. – Serio? – Tak. To jakaś znajoma sprzed lat. Nawet mi nie powiedział wszystkiego. Wiele lat się nie widzieli. On czuje, że coś tu śmierdzi. Powiedział mi, że ma tylko ciebie. – Wolne żarty. – Nemhauser aż się zakrztusił. – Właśnie wspaniale mi to okazał. – Ma tylko ciebie do sprawy takiej jak ta. Komu innemu mógłby ją dać? – No… – zaczął Nemhauser i urwał. – Właśnie. – Dunia skinęła głową. – Pomyśl tylko. Mamy dziwną, wątpliwą sprawę. Coś jest nie tak, nie wiadomo co. Może morderstwo, może nie. Może przypadek, a może nie. Ale Konsul nie ma dowodów, tylko przeczucie. Wyobrażasz sobie? On i przeczucie?! Wyobrażasz sobie, że Maruski dowiaduje się, że komendant kieruje się przeczuciem? – No cóż… – zaczął ostrożnie – przecież nie musi nic mówić, tylko wpuścić w to kogoś, żeby powęszył. – I co, wpuści w to Maria? Kogo Mario przyciśnie? Przyjaciółkę staruszkę? A może wolisz Radeckiego? Który jest tak dobry we wcielaniu się w gangstera, że już nawet wygląda bardziej jak gangster niż glina. Stefana, który przyciśnie podejrzanego i ten wszystko wyśpiewa, ale ktoś musi mu tego podejrzanego najpierw znaleźć? A może Potockiego, który chętnie pokazuje opaleniznę w telewizji? To zagadkowa, delikatna sprawa. Jak miałby im to wytłumaczyć? Stara baba, to umarła. Skończyliby tę sprawę w pięć minut, on by się wkurzył, ale co miałby zrobić? Powiedzieć, że ma przeczucie? Nie ma morderstwa, nie ma podejrzanych. Nic nie ma. – A właśnie – wszedł jej w słowo Nemhauser. – Nie miałem czasu zerknąć. A mąż? Miała męża? – Tak. Miała. – I…? – zawiesił głos. – I dlatego dostałeś tę sprawę – uśmiechnęła się Dunia. – Każdy inny z naszego wydziału powiedziałby: przyskrzynimy gnoja i wszystko wyśpiewa. A ty się pytasz. Nemhauser uśmiechnął się tylko. – Ma alibi, był za granicą. I dostał ataku serca, kiedy się o tym dowiedział. Nemhauser spojrzał Duni w oczy wyczekująco. – Lekarze stwierdzili, że był zdrowy. Powiedzieli, że wygląda to tak, jakby jego serce zamarło z rozpaczy – zakończyła. – Takie melodramatyczne, dziwne, prawda? 8 Zatrzymał samochód obok skwerku ogrodzonego siatką. Duże tablice
informowały, że wyprowadza się tam psy i one tam powinny się załatwiać. Poczuł się jak w innym świecie. Kilkaset metrów od alei Niepodległości znajdowały się małe uliczki, w maju pewnie pachnące bzem. Nieliczni spacerowicze. Już samo to było dziwne – zamiast wiecznie spieszących się warszawiaków widział ludzi, którzy po prostu spacerowali. Hałas wielkiego miasta tu nie docierał. Nemhauser zdumiony obszedł budowlę wzniesioną na małym placyku. Zajrzał za siatkę. Na kilkudziesięciu metrach kwadratowych rosło kilka rachitycznych drzewek, dwa krzaczki i zryty trawnik. Przed furtką stała kobieta w gronostajowym futrze, z twarzą za kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Tyle musiało kosztować fachowe podciągnięcie zmarszczek, które mówiło: czuję się na czterdzieści pięć lat, ludzie sądzą, że mam pięćdziesiąt pięć, a naprawdę zbliżam się do siedemdziesiątki i gwiżdżę na wiek. Kobieta z czułością spoglądała na swojego psa, który obwąchiwał drzewko. Nemhauser zatrzymał się i zapytał: – Buldożek francuski? – Tak, nazywa się Belzebub. – Kobieta omiotła go badawczym spojrzeniem. – Zawsze chciałem mieć buldożka – westchnął Nemhauser. – One podobno są takie mądre. Niestety nie mogłem mieć, ale znajoma tyle mi opowiadała… – Wie pan, że przynosi mi ręcznik? – Rozpogodziła się dama. – Znajomi nie chcą mi wierzyć. Ale naprawdę, wystarczy, że zawołam, i już pędzi na tych swoich nóżkach do wanny. – Ja słyszałem, że uwielbiają prawdziwe jedzenie, nie żadne tam puszki – podsunął Nemhauser. – Ależ oczywiście, kto to wie, co jest w tych puszkach! – Rozmówczyni zaświeciły się oczy. – Mój maluszek uwielbia boeuf Strogonow. Ale odpowiednio mało wysmażony i z odrobinką oliwy z pierwszego tłoczenia. Nemhauser poczuł ssanie w żołądku i przypomniał sobie, że od rana nic nie jadł. Przełknął ślinę i pomachał do Belzebuba. – Jakież to niezwykle imię – zauważył. – Moja ciotka miała pekińczyka imieniem Machiavelli. Cóż to był za niesamowity pies! – Wie pan, czasami mam wrażenie, że w poprzednim życiu Belzebub był człowiekiem. – Dama uśmiechnęła się. – I to niezłym rozrabiaką. – Nemhauser pogroził żartobliwie palcem buldożkowi, który kręcił się właśnie dookoła własnej osi. – Kilka dni temu wyszłam wieczorem i proszę sobie wyobrazić, wielki wilczur bez kagańca chciał zjeść moje maleństwo! Ludzie dziś naprawdę rozumu nie mają, żeby takie wielkie psy puszczać same. Ale Belzebub się w ogóle nie wystraszył. – Musi doskonale znać okolicę – zauważył Nemhauser. – O tak, zawsze tu spacerujemy bardzo długo. – Uśmiechnęła się. – Tu jest tak spokojnie – westchnął Nemhauser. – Zupełnie jak na wsi. I te domy, piękne. Choćby ten – wskazał na dom, do którego drzwi miał za chwilę zapukać. – O tak. – Kobieta była dumna, że mieszka w takiej dzielnicy. – A wie pan, tam mieszkała bardzo sympatyczna pani, chociaż miała kota, więc ma się rozumieć, to nie to samo, co piesek. I takie nieszczęście. Umarła sama. A ja zawsze powtarzam: trzeba instalować alarm, przecież wtedy mogłaby wezwać pomoc… – Oczywiście – wpadł jej w słowo Nemhauser. – Straszne nieszczęście. Pewnie kręciło się tu po tym wielu ludzi.
– Nawet nie wie pan ilu. To cicha ulica, zawsze się obcego zauważy. Tu już przed wypadkiem było tłoczniej, jak nigdy. – Doprawdy? – zdziwił się Nemhauser. – Tak, spotykałam tu bardzo sympatycznego pana. Za pierwszym razem pytał mnie o drogę do sklepu. A kiedy spotkałam go po kilku dniach, to karmił gołębie. Dziwne, bo tu nie ma gołębi, a on rozrzucał okruchy. Zwróciłam na niego uwagę, bo pomyślałam, że włóczęga. Chciałam nawet zadzwonić po straż miejską, niech umieści takich ludzi w schronisku. No, żeby nie marzli, bo zimno jest przecież. Ale kiedy podeszłam, odwrócił się i zobaczyłam, że to bardzo kulturalny człowiek. Tylko biedny, miał bardzo stare ubranie. Miło sobie z nim gawędziłam, jak z panem teraz. Wie pan, też nam się tak zgadało o pani Matysikowej. – Tak? – Nemhauser uśmiechnął się, choć wewnętrznie się spiął. – Bardzo się interesował jej domem. Że taki ładny, zadbany, i o rośliny pytał. Ale na roślinach się nie znam. A Belzebub bardzo mu się spodobał. – Buldożki są najmądrzejsze – powtórzył Nemhauser. – Dużo facetów w moim wieku je lubi – dodał podchwytliwie. – A wie pan, tu się nie zgodzę. Ten pan był już starszy, siwy, bardziej w moim wieku. – zaśmiała się zalotnie i z czułością potargała buldożka za fałdy na skórze. Zapięła mu smycz i dokładnie zamknęła furtkę na kluczyk. – No, Belciu, powiedz panu „do widzenia”, daj łapkę. Nie da. On jest kapryśny, bo głodny – wyjaśniła. – Mamusia zrobi ci dziś kurczaczka. Musimy iść. Do widzenia panu. Oddaliła się godnym krokiem, lekko kołysząc pupą. Nemhauser uśmiechnął się i pokręcił głową. Poczekał, aż dama zniknie w jednej z willi, i zanotował w myślach numer. Potem zawrócił i podszedł do furtki z numerem 17. Nacisnął dzwonek. Sądził, że jest zepsuty, i po minucie oczekiwania wcisnął go ponownie, ale wtedy drzwi willi otworzyły się i lekko utykając, przed dom wyszedł starszy mężczyzna. Z wysiłkiem zbliżył się do furtki. Nemhauser pokazał mu przez kratę legitymację, starszy pan szczegółowo ją przestudiował i otworzył zamek. – Pan w sprawie Melanii – upewnił się głosem, którego tembr obudził jakieś wspomnienie w pamięci Nemhausera. Detektyw kiwnął głową. – Proszę za mną. Jerzy Matysik. – Odwrócił się tak szybko, że Nemhauser nie zdążył wyciągnąć ręki. Policjant szedł za mężczyzną powoli, krok za krokiem, wpatrując się w chodnik i trawnik obok. Willa musiała pochodzić z początku xx wieku i zachodził w głowę, jakim cudem przetrwała razem z całą ulicą. W ogrodzie stała stara fontanna. Mężczyzna widać wyczuł spojrzenie Nemhausera, bo mruknął: – Nieczynna, dawno nieczynna. Minęli dwie pseudodoryckie kolumny podtrzymujące balkon i weszli przez drzwi z witrażem. Witraż wyglądał na oryginalny, przedwojenny. Nemhauser przyjrzał się wnętrzu. Ściany wyłożone kamieniem. Kuchnia zrobiona na rustykalną, z drzwiczkami z dębiny zamocowanymi między starymi cegłami, zamiast tradycyjnych szafek. Futurystyczne obrazy z zachodzącymi na siebie pastelowymi kręgami na ścianach były chyba dziełem modnego niegdyś malarza, którego nazwisko umknęło mu z pamięci. Pomyślał, że gdzieś je już widział. Jasne, podobne były w Ikei, kiedy razem z żoną
szukali dywanu dla bliźniaków. Nowa kolekcja miała wzornictwo inspirowane latami 70. Jerzy Matysik wskazał mu fotel. Kiedy tylko Nemhauser usiadł, zapytał bez wstępu: – Czy pan wierzy, że to była naturalna śmierć? Nemhauser spojrzał mu w oczy i zrozumiał, że to było pytanie klucz. – Nie – odpowiedział krótko. Przed wizytą tu przestudiował akta; dowiedział się z nich, że zmarłą znaleziono nad stolikiem, na którym stała filiżanka z herbatą. Lekarz z pogotowia stwierdził zgon z przyczyn naturalnych. Nikomu nie przyszło do głowy robić sekcji. Lekarz wpisał co prawda do protokołu, że na twarzy widać było wyraźne różowe plamy mogące oznaczać zatrucie czadem, ale nikt na to nie zareagował, bo w domu nie było żadnego urządzenia, które by mogło wytworzyć dwutlenek węgla. Stare piece przerobiono na instalację elektryczną. Nawet płyta grzejna w kuchni była elektryczna. Nemhauser odwiedził też lekarkę, którą spotkał w kamienicy na Woli, i pod pozorem odebrania protokołu z sekcji Grzegorza Promyka podpytał ją o różowe plamy na twarzy Melanii Matysik. Sprawa ją zafrapowała i obiecała, że postara się czegoś dowiedzieć. Zdawało mu się nawet, że lekarka z nim flirtuje, ale uznał, że przez Paulę i jej gadanie o kobietach tylko czekających, by go usidlić, popada w paranoję. Umówił się, że zadzwoni następnego dnia i zapyta o te plamy. Na razie wiedział tyle, że na pewno nie powstały przypadkiem. Nie powiedział tego wszystkiego Matysikowi, ale widać ten mu uwierzył, bo skinął głową. Obrócił się i poczłapał do kuchni. Wstawił na kuchenkę starą kawiarkę i wyciągnął z szafki filiżanki, które obudziły kolejne wspomnienie. Mama Nemhausera też miała taki serwis – brązowy z wzorkiem z oczek – i wyciągała go rzadko, tylko gdy przyjeżdżali ważni goście. Filiżanki kupowane dekady temu w bułgarskim ośrodku kultury na Świętokrzyskiej i wciąż tam sprzedawane. Kilka miesięcy temu stanął przed wystawą i zastanawiał się, czy już mu się podobają. Zdecydował, że tak. Paula uśmiała się, poklepała go po policzku i powiedziała pieszczotliwie, że się starzeje. – Robię kawę – zwrócił się do niego Matysik. – Zakładam, że się pan napije. Co chce pan wiedzieć? Czy mieliśmy wrogów? Nie, nie mieliśmy. Nie mam pojęcia, kto mógł to zrobić. Jesteśmy, byliśmy – poprawił się – emerytami. Nie mam pojęcia, komu mogło zależeć na jej śmierci, ale nie dam sobie wmówić, że to naturalna śmierć. Nie pozwolę na to i zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby to nie uszło mu na sucho. Postawił przed Nemhauserem filiżankę, usiadł w fotelu i władczym tonem powiedział: – Słucham. Nemhauser przez chwilę studiował jego twarz i nagle doznał olśnienia. Mój Boże, to on, sklął się w myślach. Facet, którego uwielbiał całe dzieciństwo, autor porannego programu w telewizji „Mały zuch”. Do dziś potrafił zanucić piosenkę, którą zaczynał się program. A druh Jurek w kolorowej chuście i harcerskiej czapce dokonywał na ekranie cudów. A to uratował dziewczynkę przed chuliganami, którzy chcieli jej zabrać zagraniczne flamastry, a to pomógł staruszkowi o kulach donieść zakupy. Pamiętał wieczne kłótnie z matką, która uważała, że druh Jurek to bezwstydna komunistyczna propaganda i wmawianie dzieciom głupot. Dziś Nemhauser przyznałby jej rację, ale ćwierć wieku temu dałby się pokroić za bohaterskiego druha Jurka i marzył, że gdy dorośnie, dokonywać będzie takich rzeczy jak on.
Nemhauser napił się kawy. Była doskonała. – Kimbo? – zapytał. Gospodarz nieznacznie uniósł brwi. – Odkąd gliniarze znają się na włoskich kawach? – Odkąd żona kupiła im dobry ekspres – uśmiechnął się Nemhauser. Matysik odpowiedział uśmiechem, a Nemhauser odetchnął. Pierwsze lody zostały przełamane. – Niech pan mi po prostu o niej opowie – zaproponował. – Dobrze, ale uprzedzam, to zaczyna się jak harlequin. – Stary człowiek uśmiechnął się. – To był rok 1972, jechałem pociągiem na egzaminy do Warszawy. Ona wsiadła w Kartuzach. Drobna brunetka o badawczym spojrzeniu i pięknym uśmiechu. Wracała z domu na studia, przegadaliśmy całą podróż, na korytarzu, bo nigdzie indziej nie było wolnego miejsca. Opowiadałem jej o tym, jak orientować się w lesie. Wie pan, to była moja pasja, uwielbiałem ruszać na wyprawy bez jedzenia i wody i żywić się tym, co znalazłem po drodze. Ona słuchała z nieudawanym zainteresowaniem, z szeroko otwartymi oczami. Zapatrzyłem się w te bursztynowe oczy, nie usłyszałem, co mówi konduktor. Ona na szczęście usłyszała, złapała swoją walizkę i mój podróżny worek i wyrzuciła na peron. Wyskoczyliśmy, kiedy pociąg już ruszał. Zamiast na Głównej stanął gdzieś w szczerym polu, chyba to była Warszawa Rembertów. Była jedenasta w nocy, a my z walizkami ruszyliśmy szukać cywilizacji. Świtało, kiedy doszliśmy do akademika na Kickiego. „Wyjdź za mnie”, poprosiłem. A ona spytała: „Teraz?”. „Nie. Wyjdź za mnie za miesiąc”, powiedziałem. „W Malborku. Będę czekał przed kościołem Świętego Jana”. – Przyszła – raczej stwierdził, niż spytał Nemhauser. – A wie pan, że tak. – Starszy pan uśmiechnął się. – Miała żółtą sukienkę, zupełnie nieodpowiednią na ślub, rzecz jasna. Ja byłem w ciemnym garniturze, z kwiatami. Oczywiście to nie było takie proste. Zwłaszcza w tamtych czasach. Trzeba było mieć świadków, akt urodzenia, dać na zapowiedzi i tak dalej. Zupełnie o tym nie pomyśleliśmy. Pobraliśmy się dwa miesiące później. Suknię miała już białą. Nigdy tego nie żałowałem. – A ona? – Melania? Wie pan, myślę, że była szczęśliwa, chociaż się różniliśmy. Bardzo się różniliśmy. Pan mnie przecież poznaje, zauważyłem, jak pan na mnie popatrzył. Nemhauser skinął głową. – Trudno żeby dwoje ludzi bardziej się różniło. Ona najchętniej spędziłaby życie przy kominku z książką i kotem na kolanach. A ja… Mnie zawsze gdzieś ciągnęło, dokądś bym jechał, coś bym robił. Ona mi zawsze mówiła: „To ty się wyszalej, a ja poczekam”. Raz ją zabrałem do Egiptu. W 1980 roku. Wtedy wyjazd do Egiptu to było coś, wydawało mi się, że złapałem Pana Boga za nogi. Wysłała mnie telewizja, a ja załatwiłem, żeby Misia pojechała ze mną. Byłem zachwycony, ona kiwała głową, że to wspaniałe. Byliśmy tydzień. Po powrocie wróciła jak kot na swój fotel i powiedziała: „Wreszcie znowu w domu”. Już jej nie zmuszałem, żeby gdzieś jechała. Nawet to lubiliśmy. Te rozstania i oczekiwanie. Wie pan, że nigdy jej nie zdradziłem? A przecież mogłem. Kiedyś byłem kimś, nie uwierzy pan, co robiły niektóre kobiety, żeby… Ale zbaczam z tematu. Pewnie pana nie interesują wyznania podstarzałego i w dodatku niespełnionego playboya. – Roześmiał się suchym, starczym śmiechem.
– Mieli państwo dzieci? – zapytał Nemhauser. Twarz mężczyzny ściągnęła się. – Misia zawsze chciała, ale były jakieś problemy. Nie mogła mieć dzieci. A ja, prawdę mówiąc… nie za bardzo chciałem. Więc nawet trochę się ucieszyłem, chociaż oczywiście ją pocieszałem. Mieliśmy koty, psy. Bardzo je kochała. Ja też oczywiście. Ale ona, wie pan, miała w sobie coś takiego, że wszystko, co żyło, do niej ściągało. Czasem aż się irytowałem. Pamiętam, jak raz wróciłem do domu, chyba z Bułgarii. Miałem tournee, tysiące ludzi. Tam też nadawali druha Jurka. No nieważne. Wróciłem, a w domu znalazłem bociana. Uwierzy pan? Taki mały, miał coś ze skrzydłem i nie odleciał do Egiptu. A ona go zabrała, mieszkał u nas w sypialni. Strasznie tłukł się w nocy po pokoju. Wyzdrowiał i na wiosnę odleciał. Taka była. Skończył i zamyślił się. Nemhauser milczał wpatrzony w niego. – Wiem, że to nie zastąpi dzieci – westchnął mężczyzna. – Teraz… teraz jestem sam. Tak wyszło. Chciałby pan wiedzieć coś więcej? – Muszę zapytać… – zaczął Nemhauser. – Czy miała wrogów? – domyślił się Matysik. – Nie, oczywiście że nie. Jak by mogła mieć wrogów? Przecież ona zabierała ślimaki, żeby przypadkiem ktoś na chodniku ich nie rozgniótł. – Sięgnął po chusteczkę i otarł oko. – A nie sądzi pan, że to jednak mógł być wypadek? – zaryzykował Nemhauser. – Nie chcę nic zakładać, ale… – Nie. – Wierzę panu – odparł policjant. – Ale muszę wykluczyć wszystko. Pana wtedy nie było? – Nie, byłem służbowo poza Warszawą. Gdyby to pana interesowało, to oczywiście mogę przedstawić świadków – powiedział rzeczowo. – Zauważył pan może, czy coś zniknęło? Na przykład szklanka, filiżanka? – Nie zastanawiałem się, ale… Chwileczkę, sprawdzę. Poszedł do kuchni i zajrzał do szafek. – Nie widzę jednej z filiżanek. Ale mogła się gdzieś zapodziać albo zbić. W końcu weszli tu lekarze z pogotowia ratunkowego. – Jeśli jest tak, jak pan mówi, to popełnił błąd – mruknął Nemhauser. – Kto? – Ten, kogo szukamy. Jeśli ma pan rację. To tylko hipoteza. Żona według pana została zamordowana. Niemniej, nie wiemy jak. Nie widać oznak przemocy. Prawda? – Nie rozumiem. – Niech pan pomyśli. Wszedł, musiał ją czymś odurzyć. Chociażby lekiem usypiającym. Kiedy zasnęła, zabił ją, ale musiał przecież sprzątnąć szklanki z tym czymś, co dosypał. Potem postawił przed nią filiżankę z herbatą. Nie wiedział, że jej nie piła, że była tylko dla gości. Na pewno jej nie ogłuszył, wyszłoby to na zdjęciach, lekarze by coś zauważyli. A więc, jeśli to rzeczywiście zabójstwo, zrobił to ktoś, kogo znała lub ktoś, kto ją odurzył, uśpił, ale w jakiś sposób wzbudził jej zaufanie, na tyle że wpuściła go do domu i czymś poczęstowała. Oczywiście, jeśli nie miała wrogów, to nie ma sensu, ale… – Pan naprawdę mi wierzy. – Matysik spojrzał na niego zdumiony. Nemhauser pokiwał głową. – Pana żona zmarła prawdopodobnie z powodu zaczadzenia – zdecydował się
zdradzić to, co zasugerowała lekarka. – Zaczadzenia? Ale jak…? Co…? – Wiem. To niemożliwe. Nie mają państwo pieca ani gazu. A jednak pana żona najprawdopodobniej zmarła w wyniku zatrucia czadem. – Znajdzie go pan? – To tylko taka luźna teoria, jeszcze niepotwierdzona – zastrzegł zawstydzony Nemhauser, dostrzegłszy błysk nadziei w oczach mężczyzny. Nie chciał rozbudzać tej nadziei. – Tak mogłoby się zdarzyć, gdyby to było… – Niech pan go znajdzie – poprosił starszy pan. 9 Wyszedł z willi dręczony wyrzutami sumienia. Obiecał, ale nie miał pojęcia, czy potrafi spełnić tę obietnicę. Wiedział, czuł, że Matysik ma rację. To było morderstwo. Czy jednak wszystko potoczyło się tak, jak to opowiedział? Ktoś przyszedł, uśpił starszą panią, w jakiś sposób doprowadził do zaczadzenia i wyszedł? A może zrobił to gdzie indziej i przeniósł ciało? Uśmiechnął się, kiedy wyobraził sobie, jak umieszcza te dane w raporcie. „Co prawda nie dysponujemy ani podejrzanym, ani hipotetyczną filiżanką, w której znajdował się hipotetyczny środek nasenny, ani świadkami, ani niczym poza przeświadczeniem. Głębokim przeświadczeniem męża denatki, że było to morderstwo. Potwierdzają to plamy barwy różowej widoczne na zdjęciach. Niestety, sekcji nie wykonano i dwa miesiące po śmierci już na nią za późno”. Oczywiście, można zarządzić ekshumację, ale po takim czasie raczej nie będzie to miało sensu. A gdyby to jednak była trucizna? Odgonił od siebie te wizje. Wymyślne zabójstwa, nieznane trucizny – bzdury. Nemhauser, pracujesz w Warszawie, a nie w egzotycznym kraju na antypodach. Tak, taki raport, ze wspomnianymi w nim truciznami, hipotetycznymi zaczadzeniami w domu bez pieców… z pewnością byłby pamiętany jeszcze po wielu latach. Szedł Łowicką i rozglądał się po mijanych willach. Zainteresował się silnym światłem bijącym z jednego z okien piętrowej kamienicy i dostrzegł kamerę na wysięgniku. Ciekawe, co kręcą? Może znowu jakiś film o policji? Paula zawsze wołała go, kiedy w telewizji leciał jeden z tych seriali pseudodokumentalnych, w których dzielny policjant wpadał na trop groźnego przestępcy i bezlitośnie deptał mu po piętach. Złoczyńca przeważnie miał dwa metry wzrostu i łysą pałę. Typowy telewizyjny polski zbrodniarz zawsze wyglądał tak samo: potężne bary, kartoflowaty nos, głowa ogolona na zero, tatuaże na ramionach. – Dlaczego po prostu nie zamkniecie wszystkich, którzy tak wyglądają? – droczyła się z nim Paula. – Nie ma ich znowu tak dużo. Koniec każdego odcinka był taki sam – policjanci z brygady antyterrorystycznej, cali na czarno, wpadali nagle na plan i rzucali wielkoluda na ziemię, krzycząc: „Ani kroku, nie ruszaj się!”. I wyprowadzali skutego rzezimieszka, brutalnie wpychali go do samochodu, a końcowe napisy objaśniały, że bandzior przez wiele, wiele lat nie ujrzy dziennego światła. Piękne to było i przez chwilę przemawiało nawet do niego. Podszedł bliżej, zastanawiając się, co to za film, ale domyślił się, kiedy w oknie dostrzegł jednego z aktorów. Jasne, tasiemiec, który tak kochała teściowa i który zawsze oglądali, kiedy byli u niej z wizytą. Zerknął na zegarek i stwierdził, że ma jeszcze kilka minut, więc zawrócił. Zadzwonił do domu obok Matysików. Równie elegancka przedwojenna willa, ale o wiele
lepiej utrzymana. O starannie przystrzyżony trawnik i iglaki wycięte w geometryczne kształty dbał pewnie ogrodnik. Czekał długo, aż wyszedł do niego facet w ciemnej marynarce. Nemhauser wyczuł, że to ochroniarz. Pokazał mu legitymację i zapytał, czy mógłby zadać kilka pytań. Ten wzruszył bezradnie ramionami i wskazał na małą tabliczkę ukrytą pod pnączami – rezydencja ambasadora. Następne próby też się nie powiodły. Dwie wille były opuszczone i czekały najwyraźniej na nowych właścicieli, w trzeciej mieściło się zagraniczne biuro architektoniczne. W czwartej zastał tylko Ukrainkę, pomoc domową, która na widok legitymacji mało nie zemdlała. Nemhauser uspokoił ją i zapytał, czy nie widziała niczego niezwykłego na ulicy, ale kobieta nie potrafiła pomóc. Cały dzień sprzątała, nie miała czasu wyglądać na ulicę. Przerażona wodziła za nim spojrzeniem, jakby się bała, że się rozmyśli, zażąda papierów i natychmiast ją deportuje. Wrócił do samochodu i pojechał na komendę. Nie miał pojęcia, co dalej. Uśmiechnął się w duchu – to była różnica między nim a herosami z seriali. Oni zawsze wiedzieli, co dalej. A nawet jeśli przeżywali chwilowe zwątpienie, to szybko trafiali na ślad. List, świadka lub dzwonił telefon od informatora. Miła starsza pani spędzająca dni w fotelu i ratująca ślimaki. Kto mógłby zadzwonić wjej sprawie? Spojrzał na swoją wysłużoną komórkę. Uporczywie milczała. Winny prawie zawsze był ktoś z rodziny. Policja wiedziała to dobrze i dlatego wykrywalność morderstw była tak wysoka. Śmieszyły go te wszystkie górnolotne słowa o polskiej rodzinie – fundamencie świata. Mordercą był niemal zawsze ktoś z rodziny. Mąż zabijał żonę, dziecko matkę, dziadek wnuczkę. Ale tutaj? Nic dziwnego, że nikomu nie chciało się drążyć sprawy. To nie mąż, a innych podejrzanych nie było. Wynik? Śmierć z przyczyn naturalnych. Potrząsnął głową. Zaczął się zastanawiać, co Konsul chciał osiągnąć, kiedy dał mu tę sprawę. Może chciał się go pozbyć? Oto Nemhauser – policjant, który nie potrafi rozwiązać banalnej sprawy pani od ślimaków. Zasępił się. Mimo lat pracy nie miał pojęcia, czy śledztwo, które dostał, to nagroda czy kara. Miał się na nim poślizgnąć czy wypłynąć? Przypomniał sobie, że obiecał pomóc Mariowi. Właściwie w ogóle nie powinni zajmować się tą idiotyczną sprawą dziupli samochodowej. Od tego był wydział przestępczości gospodarczej, ale w ramach tradycyjnej rywalizacji i wyścigu po sukcesy sprzątnęli im tę sprawę sprzed nosa. Wszedł do pokoju przesłuchań w komendzie, ponurej nory pomalowanej lata temu szarą olejną farbą. W klaustrofobicznie małym pokoiku stał tylko stolik i dwa krzesła. Było to najbardziej dołujące pomieszczenie, jakie znał. Już sam wystrój wnętrza miał skłonić podejrzanego do tego, żeby szybciej się przyznał. I to rzeczywiście działało. Rzut oka na kumpla wystarczył, by stwierdzić, że Mario był na skraju wytrzymałości. Nemhauser wiedział, że Mario lubił dostawać szału na pokaz. Walił wtedy pięścią w stół, krzyczał, kilka razy rozwalił krzesło o ścianę. Zwykle to działało. Tylko kumple z wydziału wiedzieli, że w tym amoku muchy by nie skrzywdził. Ale kiedy Mario stawał się małomówny i siedział bez ruchu – wtedy był naprawdę groźny, nawet niebezpieczny. Teraz właśnie tak było. Mario bawił się długopisem i delikatnie postukiwał w leżącą przed nim kartkę papieru. Kartka była pusta. – Zacznijmy od początku – powiedział powoli i starannie Mario, a Nemhauserowi wydawało się, że żyłka nad okiem pulsuje mu coraz szybciej.
– Zmiana – mruknął i klepnął Maria w plecy. – Teraz ja. Przyznała się? – Nie – wycedził Mario, podniósł się ciężko i zniknął za drzwiami. Zamknął je z takim rozmachem, że aż zadrżała ściana. Nemhauser zerknął na długopis, którym się bawił jego partner. Był złamany. Spojrzał na siedzącą po drugiej stronie stołu kobietę w nieokreślonym wieku, między czterdziestką a sześćdziesiątką. Bez ustanku zaciskała palce, aż zbielały jej kostki. Miała pospolitą twarz, którą się zapomina zaraz po zobaczeniu, mysie włosy spięte w pośpiechu w kitkę i dżinsową kurtkę, która była krzykiem mody w latach 80. Zerknął do papierów. A jednak Maria Koterska, na przekór powierzchowności sprzątaczki, była prezesem firmy Marex sprowadzającej materiały budowlane. Miała spory majątek, konto, którego zawartość przyprawić mogła o palpitacje serca, trzy domy i kilka luksusowych samochodów. Nemhauser pomyślał, że gdyby miał tyle pieniędzy, na pewno by się tak nie ubierał. Wiedziałby, co zrobić z pieniędzmi. Szybko odgonił te myśli. – Widziała pani dzieci? – zapytał z troską. W aktach przeczytał, że miała dwóch synów, nastolatków. Spojrzała na niego zaskoczona. Postanowił pójść dalej. – Pewnie martwią się o panią? – Dzwonili do mnie, mówili, że wszystko w porządku i że czekają. Pytali, kiedy wrócę. Mówili, że pizzę sobie zamawiają i żebym się nie martwiła. Ale jak mam się o nich nie martwić?! – wybuchła Koterska. – Sam mam dwóch takich łobuzów – powiedział Nemhauser. – Ale oni jeszcze nie potrafią sami zamówić pizzy, dopiero chodzą do przedszkola. – To z pana szczęśliwy człowiek. – Na twarzy kobiety pokazał się zmęczony uśmiech. – Za dziesięć lat to dopiero panu pokażą. – Niestety, to samo powtarza mi teściowa. – Nemhauser odwzajemnił uśmiech. – Na razie pokazują mi tylko, jak się biją. Wie pani, raz wylądowali na pogotowiu z podejrzeniem wstrząsu mózgu. Na szczęście nabili sobie tylko guzy. Ale lekarze dziwnie na mnie patrzyli. Pewnie podejrzewali, że tata nie wytrzymał i im przylał. – Moi połamali sobie ręce – odparła kobieta. – Ale mieli wtedy osiem lat. – No to mam czas, żeby się przygotować – wesoło skwitował Nemhauser. – Ale wracając do sprawy. Pani Mario, ja wiem, że pani nie ma pojęcia, dlaczego tu pani siedzi. Kobieta popatrzyła na niego zdziwionym wzrokiem. – Wierzę pani, ale niech pani zrozumie, że jestem wyjątkiem – ciągnął swoim najbardziej przekonującym tonem. – Przyzna pani, że to wszystko brzmi nieprawdopodobnie. Jest jakiś Rysio, pani daje mu dom w Nadarzynie, on tam sprowadza dwadzieścia drogich samochodów i je parkuje w hali przy tym domu. Mam tu zdjęcia, naprawdę ładny dom. Duża działka, las. Wie pani, o co zapyta prokurator? Czy sądziła pani, że jeździ wszystkimi naraz? No i co on pani powiedział? Że zamierza otworzyć komis. A ten dom jest przecież w lesie. Myśli pani, że to dobre miejsce na komis samochodowy? I jak pani wytłumaczy to, że nie zna pani jego nazwiska, nie ma pani żadnej umowy? Kobieta zwiesiła głowę i milczała. – Niech pani sobie coś przypomni. Komórkę miał na kartę, to nam nic nie pomoże, ale może wspominał coś o miejscu, w którym mieszkał wcześniej? Albo cokolwiek innego? W żaden inny sposób nie kontaktował się z panią? Koterska dalej siedziała z oczami wbitymi w porysowany blat stołu. Zastanawiał
się, czemu tak uparcie milczy. Czyżby jej groził? A może go chroniła? – Wie pani, że kilka miesięcy temu ten Rysio wyciął taki numer w Lublinie? – zablefował, chcąc sprawdzić, czy jego podejrzenia są słuszne. – Omotał panią magister farmacji, obiecywał jej, że razem wyjadą. Biedaczka przepisała na niego mieszkanie. Koterska spojrzała na niego nagle. W jej oczach błysnęła złość i coś, czego nie potrafił do końca zidentyfikować. Zazdrość? Gniew? Potem otarła oczy zdecydowanym ruchem ręki. – Z moimi chłopcami często rozmawiał – powiedziała zgaszonym tonem. – Zobaczył, że są sprytni do komputerów. Dał im taki mały komputer, żeby go naprawili. – Mają go? – Nie wiem. – Zdziwiona podniosła wzrok. Nemhauser wyciągnął komórkę. – Niech pani do nich zadzwoni i zapyta. Po kilku chwilach oddała mu telefon. – Mówią, że mają, naprawili już, ale nie wiem co, bo nic nie zrozumiałam. Może pan zrozumie, o co chodzi. Ja się na tym nie wyznaję. Nemhauser podniósł komórkę do ucha i słuchał przez chwilę zaaferowanego głosu nastolatka po drugiej stronie. Potem schował komórkę i westchnął. Koterska patrzyła na niego z nadzieją. – Zobaczę, co się da zrobić – powiedział powoli, czując się trochę jak podrzędny aktor w marnej sztuce kryminalnej. – Panie oficerze, jakby trzeba było jakieś koszty ponieść – zaoferowała kobieta, świetnie wpasowując się w ton sztuki. – Ja naprawdę mogę pokryć… No oczywiście nie mówię o… Tylko pan wie i rozumie, prawda? – Dziękuję, to nie będzie konieczne. – Podniósł rękę. Odwrócił się i wyszedł. Prawie wpadł na Maria, który wracał z hot dogiem i herbatą. – I jak, cudotwórco? – Uniósł brwi. Nemhauser nabazgrał na kartce numer telefonu i adres. – Pojedź tam, weź od chłopaków komputer tego Rysia, może coś na nim znajdziemy. Daj to magikom z telekomunikacji. Powinni wygrzebać jakieś dane właściciela. – Komputer? – zdziwił się Mario. Nemhauser kiwnął głową i ruszył do biura, musiał jeszcze podpisać kilka papierków. Za zakrętem natknął się na przysadzistego mężczyznę w tanim, o numer za dużym, niebieskim garniturze. – Pan prokurator Rajski. – Nemhauser wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jak miło. Doskonale pan wygląda, chyba pan schudł? Nienawidził tego typka. Mario szepnął mu kiedyś, że Rajski zaczynał karierę w 1982, podpisując wszystko jak leci. Podpisywał nawet te wyroki, których nie chcieli podpisać najwięksi karierowicze. Oskarżył dwóch piętnastolatków, złapanych, kiedy malowali na murze coś, co według nich było orłem, a według Rajskiego wroną na łańcuchu. Cokolwiek to było, doprowadził do wyroku skazującego, co skonfundowało nawet jego przełożonych, wystawionych na krytykę za wsadzanie dzieci do więzienia. Rajski dostał szybki awans i przeniesiono go na dalszą linię walki z podziemiem. Tajemnica jego sukcesu polegała na tym, że zawsze z wyprzedzeniem, dużym
wyprzedzeniem, wiedział, kiedy nastąpi zmiana. Rok przed okrągłym stołem zaczął kontestować i podpisywać protesty w obronie demokracji. Miesiąc przed okrągłym stołem podpisał apel o przyspieszenie przemian demokratycznych i w rezultacie w lata 90. wszedł jako obrońca demokracji. Postawił na Wałęsę, a potem przystał do ekipy lewicy, by jeszcze później przejść do obozu prawicowego. Teraz też znajdował się we właściwej ekipie, podobno widywano go w towarzystwie Maruskiego i podobno miał apetyt na stanowisko prokuratora generalnego. Dunia ostrzegła go kiedyś, by z Rajskim nie zadzierał, bo Maruski pcha go do Ministerstwa Sprawiedliwości. I kto wie, gdzie ten pochód może się skończyć. – Taką gnidę? – zdziwił się Nemhauser. – Na miłość boską, dlaczego? Dunia mu to wyjaśniła. Powiedziała, że Maruski ma na Rajskiego same haki, że Rajski jest jak marionetka, nie ma żadnego swojego ruchu. A właśnie kogoś takiego potrzebuje w ministerstwie Maruski. – Pan komisarz, mnie również – odwzajemnił powitanie Rajski. – Dobrze, że się widzimy, mam trochę formalnych zastrzeżeń do sprawy tego morderstwa na Woli. – Doprawdy? – zdziwił się Nemhauser. – Tak. Ta kobieta twierdzi, że nie pamięta, żeby mąż rzucił się na nią z tasakiem. Twierdzi, że ją bił, ale to nie usprawiedliwia takiej strasznej zbrodni. Ona niemal ucięła mu głowę. – Szok pourazowy? – zasugerował Nemhauser. – Przesłucham ją jeszcze raz – powiedział Rajski. – Coś mi tu nie gra. Nie chcielibyśmy przecież, żeby uniknęła kary. – Życzę powodzenia, choć dowody wskazują na jasny przebieg wypadków. – Nemhauser pokiwał głową. – Dowody trzeba umiejętnie zinterpretować – wycedził Rajski, świdrując go spojrzeniem zadziwiająco błękitnych oczu, które bardziej pasowałyby do aparycji amanta filmowego niż do kartoflowatego nosa prokuratora i jego pobrużdżonych policzków poprzecinanych czerwonymi żyłkami. Nemhauser wytrzymał to spojrzenie. Po kilku sekundach Rajski odprężył się i uśmiechnął. – Pan teraz pracuje nad sprawą Matysików – Rajski zmienił temat i nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: – To sprawa bez przyszłości, nie rozumiem, w jakim celu niektórzy – zaakcentował to słowo – podgrzewają atmosferę. Tak jakby brakowało nam prawdziwych problemów. Spojrzał ostro na Nemhausera. Ten rozłożył ręce. – Jak pan powiedział: może trzeba ją umiejętnie zinterpretować? – Cóż, żegnam i będę się dowiadywał o postępy. – Rajski spojrzał na niego badawczo spod okularów i odmaszerował. Nemhauser pokręcił głową. Będzie musiał na niego uważać. Wielu lekceważyło Rajskiego i uznawało go za tępego aparatczyka, ale Nemhauser wiedział, że to tylko część prawdy. Rajski potrafił kojarzyć fakty, znał się na ludziach i miał intuicję. Był sprytny i niebezpieczny. Nemhauser wszedł do pokoju i wykręcił numer Irka. – Zajrzyj do archiwum i powiedz mi, co macie o Jerzym Matysiku – rzucił bez wstępów do słuchawki. – Oho, pan komisarz – zaśmiał się Irek.
Znali się jak łyse konie, jeszcze z podstawówki. Irek pracował w gazecie. Nemhauser zażartował pewnego razu, że Irek powinien się przedstawiać: Irek Cuszke, „Gazeta Kolejna”, bo zmieniał redakcje chyba co trzy miesiące. – Nudzę się – odparł na to Irek. – Za to ty w ogóle nie zmieniasz pracy, więc średnia wychodzi przyzwoita. Teraz Irek jakby się ustatkował. Pracował w „Metropolu”, zaczął nawet przebąkiwać coś o zamieszkaniu ze swoją dziewczyną. Dziewczyny też były kolejne i Nemhauser złapał się kiedyś na tym, że niektórych narzeczonych Irka nie zdążył poznać, nim stały się eksnarzeczonymi. Zresztą jedne od drugich dzieliła niewidzialna granica, Irek zwykł bowiem chodzić do łóżka ze swoimi eks, a niektóre eks zostawały nawet na chwilę aktualnymi narzeczonymi, zanim znowu stawały się eks. Powodzenie Irka było dla Nemhausera zagadką. Miał dziesięć, a może dwadzieścia kilogramów nadwagi, wiecznie przetłuszczone włosy, zawsze tę samą dżinsową kurtkę i zdarzało mu się nie myć przez kilka dni z rzędu, kiedy pracował nad jakąś ciekawą sprawą. W końcu Nemhauser doszedł do wniosku, że Irek musi być dobry w łóżku, żadna inna teoria nie tłumaczyła jego popularności. Paula prychnęła, kiedy podzielił się z nią swoim spostrzeżeniem. „Irek potrafi wysłuchać kobietę. To wszystko”. Wzruszyła ramionami. – Co z Matysikiem? – Irek błyskawicznie wyczuł temat. – Coś się dzieje? – Coś się działo – sprecyzował Nemhauser. – A tak, żona mu się zabiła? A może się nie zabiła? Może ktoś? Może mąż? Koniec miłości… – Irek, błagam. Na pewno nie mąż. Ale coś jest nie tak. Będę wiedział, to powiem. – Dobra – westchnął Irek. – Ale daj coś przynajmniej o tym morderstwie na Woli, co żona pokroiła męża. Wiem, że tam byłeś, nie wywiniesz się. Nemhauser pomyślał chwilę; doszedł do wniosku, że Rajski może namieszać i lepiej skontrować już teraz. – Ten facet to pedofil, chciał zmusić córkę, no wiesz do czego… Matka stanęła w jej obronie. Nie miała innego wyjścia. Facet chciał ją zarąbać tasakiem. – Oooo! – ucieszył się Irek. – Dobre, dobre. Teraz jest moda na takie kawałki. Polski Fritzl. Super. – Irek, daj spokój, nie więził ich przecież. – Dobra, dobra, a z dziewczynką można by pogadać? Ładna? Dałaby wywiad? – Nawet o tym nie myśl. – Sfotografować? – Irek, do cholery! To dziecko. A wyrodny ojciec chciał się na nią rzucić. Matka pragnęła dla niej lepszego życia, zasłoniła ją własnym ciałem… – Nemhauser przerwał, czując, że wpadł w poetykę tabloidu. – Dobry jesteś – ucieszył się Irek. – Dawaj dalej, zapisuję. – Daj spokój. Zobacz, czy macie coś o Matysikach. Dasz radę na dziś po południu? A poza tym co nowego? – Nic, stara bieda. Dobra, wpadnij o czwartej do Lotosu – powiedział Irek i się rozłączył. Nemhauser zerknął na zegarek i na stertę teczek przed sobą. Jego sterta i tak była kilka razy mniejsza od tych, które piętrzyły się na sąsiednich biurkach. Po kilkunastu próbach opanował standardowe formułki i wypełniał papiery błyskawicznie, wzbudzając
zazdrość kumpli z pokoju. Oni, bardzo skuteczni na ulicy, siadając do komputera, wpadali w panikę. Zmniejszył swoją kupkę o mniej więcej dziesięć centymetrów, zanim ruszył na spotkanie. Irek czekał w barze Lotos przy Belwederskiej. Jak twierdził, ciągnął go tu sentyment i ciekawość świata. Mały bar był jak kapsuła czasu z lat 70. Boazerie, bufet, lada chłodnicza, w której za szybką pyszniły się śledziki i galaretki z bitą śmietaną. Na stolikach sztuczne kwiatki jakimś cudem wyglądały na zwiędłe. Stali bywalcy w podniszczonych garniturach jakby przeniesieni z czasów, kiedy Nemhauser chadzał w białym misiu do przedszkola. Irek siedział nad szklanką herbaty w metalowym koszyczku z uchwytem na palce. Takich akcesoriów też próżno by szukać w innych knajpach. Obok szklanki stała pusta pięćdziesiątka. Kelnerka zatrzymała się przy ich stoliku i o nic nie pytając, postawiła przed Nemhauserem herbatę w szklance i pięćdziesiątkę wódki. – Nie ma o nich dużo – zaczął bez wstępów Cuszke i wyciągnął plik kserokopii. – Kim był, to obaj wiemy. Złote dziecko komunistycznej telewizji. O, tu na zdjęciu z Gierkiem. Dostał Krzyż Zasługi. W latach 70. facet był bogiem. W stanie wojennym oczywiście zszedł z ramówki, ale robił, co mógł, żeby wrócić. To widziałeś? Nemhauser wziął do ręki kserówkę i przebiegł wzrokiem artykuł. Na zdjęciu Jerzy Matysik pozował z szerokim uśmiechem, trzymając się za ręce z mężczyzną, którego Nemhauser nie od razu rozpoznał – Hugo Welde, upiór stanu wojennego, pseudogórnik ze Śląska, wizytówka pzPR i autor obelżywych pogróżek pod adresem Niemców. Oczywiście partia go za to kochała. Zdjęcie zrobiono na festynie pierwszomajowym w Sosnowcu w latach 80. Tytuł artykułu brzmiał: „Druh Jurek mówi: do pracy”. – Wystąpił kilka razy w telewizji z apelem do rodaków, żeby wzięli się do pracy i zaprzestali niepokojów i podziałów, które nikomu nie przynoszą korzyści. Ale wygłaszał to czterdziestoletni facet ubrany w ten swój skautowski strój, w krótkich spodenkach, i ktoś na górze w końcu się zorientował, że wychodzi z tego parodia, i zdjął go z wizji. Potem po Warszawie chodziły dowcipy o druhu Jurku: Jaruzel nie może, druh ci dopomoże. Strasznie po nim jeździli, no ale facet sobie zasłużył. Podobno wciąż nachodził ludzi w telewizji, żeby dostać z powrotem swój program. Prawie mu się udało w 1990 roku. Ale zaraz potem zalały nas zachodnie filmy i już nikt nie chciał go oglądać. Potem jakoś zrezygnował. Wrócił na chwilę w 1994. Pamiętasz taki program „Fiki Miki”? – Chyba tak. – Nemhauser zmarszczył czoło. – Wtedy jeszcze nie miałem dzieci, ale… – On to robił. Znalazł się jakiś producent. Matysik pokazywał dzieciom, jak żyją ludzie w różnych krajach i takie tam. Już nie jako druh Jurek. Ale zdaje się, że program nie miał jakiejś dużej oglądalności i wypadł z ramówki. Matysik wrócił teraz. Słyszałeś pewnie, że dostał nowy program. Zmienił target. Ma prowadzić nowy teleturniej, ale już nie dla dzieci. Zdaje się, że coś skandalizującego. „Twój pierwszy raz”, chyba tak to się miało nazywać. – Wiesz, kto za tym stoi? Irek podrapał się w głowę i wyjął plastikowego kwiatka z wazonika. Zaczął machinalnie strącać okruszki ze stołu.
– Coś mi chodzi po głowie. Chyba Seyda. Witold Seyda. Dużo rzeczy robił i robi dla TVN i Polsatu. Nemhauser uniósł brew. – Dajesz głowę? On mi się nie kojarzył… – Mnie też nie – Irek wpadł mu w słowo. – Podobno miał być producentem filmu Grunwald 1410. Zbierał pieniądze na ten projekt od lat. Wielka superprodukcja ku pokrzepieniu serc. Bogurodzica Maryja, Jagiełło i rozwalamy Krzyżaków wspólnie z braćmi Litwinami i Rusami, więc jest nadzieja, że się sąsiedzi na Wschodzie nie obrażą, bo jakbyśmy nakręcili coś, jak dowalamy Rosjanom, to sam wiesz, znowu by nam zakręcili kurek z gazem. Wcześniej kręcił teleturniej „Wiesz dobrze”. Jezu, właśnie robię tekst o gościu, który zgarnął tam główną nagrodę i kurde, zniknął akurat, jak go potrzebuję. Poza tym… – Kreskówki dla dzieci – dokończył Nemhauser. – Oglądam z chłopakami. I jeszcze ten serial o modelowej rodzinie. - Wiśniewscy – mruknął Irek. – Rzygać się chce, jak się to obejrzy. Wszyscy się kochają, wszyscy sobie pomagają, każdy jest miły i uczynny… Moja była go uwielbiała. – Która? – niewinnie wtrącił Nemhauser. – Cela, ta ruda. – Irek zlustrował Nemhausera wzrokiem, ale najwyraźniej nie dopatrzył się niczego podejrzanego. – Przez nią obejrzałem raz trzy odcinki z rzędu. Ty wiesz, że przez godzinę nic się nie wydarzyło? Wszyscy Wiśniewscy opowiadali sobie nawzajem, jak im minął dzień. Stary, tę nudę ogląda codziennie sześć milionów ludzi. – I co zrobiłeś? – zainteresował się Nemhauser. – Zdjąłem Celi stanik przy końcu trzeciego odcinka – Irek uśmiechnął się. – Ale parę dni potem rozstaliśmy się. Wyobraź sobie: oglądać razem Wiśniewskich przez następnych pięćdziesiąt lat? Mogę? Ty i tak nie pijesz – raczej stwierdził, niż zapytał, i wychylił duszkiem wódkę Nemhausera. Policjant uśmiechnął się i wstał. – Zaraz – obruszył się Irek. – Ja też chciałem o coś zapytać. – No?… – Nemhauser zawiesił głos. – Co z tym nieuchwytnym napowietrznym włamywaczem? Obiecałeś trzy dni temu, że coś dasz. Obrobił już pięć apartamentów w wieżowcach, a policja śpi. Masz coś? Nemhauser rozłożył ręce. – Nic. – Nic i co dalej? – naciskał Irek. Nemhauser zastanowił się, co może powiedzieć. – Będziemy mieć portret pamięciowy. Pewnie jutro. – Ekstra – ucieszył się Irek. Nemhauser kiwnął mu ręką i wyszedł z sali. Wyciągnął numerek i podał go staremu szatniarzowi, który z wysiłkiem spoglądał przez grube okulary na metalową tabliczkę. – Czternaście – pomógł mu Nemhauser, choć na wieszaku wisiała tylko jego kurtka. Irek przyszedł w polarze, którego nie zdjął, a trzech innych gości, mimo najwyżej kilku stopni powyżej zera, najwyraźniej przybyło tylko w marynarkach. – Mhm. – Szatniarz podreptał do wieszaka i zaczął mocować się z kurtką. Nemhauser dopiero teraz zauważył, że staruszek musiał być kiedyś potężnym
mężczyzną. Za ladą, zgarbiony, wyglądał na niskiego, ale kiedyś pewnie przewyższał go o głowę. – Pomogę panu – zaoferował się. – Pan tu pewnie długo pracuje? – zaryzykował pytanie. – Będzie dziesięć lat, panie komisarzu. – Szatniarz pokiwał głową. – Skąd pan wie? – zdziwił się Nemhauser. – Obserwowałem pana. Kiedyś też w tym robiłem. – Staruszek się uśmiechnął. – Poczta w Legionowie, rok 1975. Mówi to panu coś? Nemhauser szybko się zastanowił. Napad, sprawcy ukradli kilka milionów, blokady dróg w całym województwie. Słyszał o tym od Duni, która mówiła… – Komisarz Rylski? – zapytał ostrożnie, nie dowierzając. – Już nie komisarz. – Stary zaśmiał się chrapliwie, odsłaniając pożółkłe od nikotyny zęby. Wyciągnął z paczki ekstra mocnego i machnął nią w kierunku Nemhausera. – Nie, dziękuję. Rzuciłem – odruchowo powiedział Nemhauser. Rylski skinął głową, zapalił, nie przejmując się wiszącą mu nad głową tabliczką zabraniającą palenia, i zaciągnął się głęboko. Nemhauser przyglądał mu się z niedowierzaniem. Widział tylko jedno zdjęcie komisarza, z lat 70., facet jak niedźwiedź, w marynarce w kratę z modnymi łatami na łokciach. W pojedynkę dorwał czwórkę rabusiów. Wyszedł im naprzeciw koło leśniczówki, w której się ukryli, waląc do nich z dwóch pistoletów, jak kowboj w samo południe, a oni ostrzeliwali się ze starych mauzerów. Kiedy dojechały posiłki, wszyscy byli już skuci. Dwaj ranni od pocisków, a dwaj nieprzytomni po zderzeniu z pięściami Rylskiego. Spojrzał z niedowierzaniem na zgarbionego, kaszlącego starca. – Napatrzył się już? – rzucił Rylski. Nemhauser zastygł z dwuzłotówką w dłoni, niepewny, co ma zrobić. Szatniarz wyłuskał mu monetę z ręki. – Każdy grosz się przyda. Do zobaczenia, komisarzu. Nemhauser wyszedł na zewnątrz i odetchnął. Jakim cudem trafił tu Rylski? Dopiero teraz poczuł zatęchłą atmosferę baru. Pomyślał, że zawsze tęsknił do warszawskich przedwojennych klimatów, o których czytał w starych książkach. Szemranych zaułków, podejrzanych knajp, szulerni. Tam dopiero miałby szansę się wykazać. Ale rzeczywistość była brutalna. W tych szemranych zaułkach szybko przestałoby mu się podobać. Dobrze wyglądały tylko na kartach awanturniczych powieści. 10 Zerknął na zegarek i stwierdził, że ma jeszcze trochę czasu. Wystukał numer do komendy i poprosił Dunię, żeby znalazła mu numer do firmy Witolda Seydy. Usiadł na murku i rozglądał się po ulicy. Z lewej strony, wśród przedwojennych, domagających się remontu kamienic, wyrósł nowoczesny apartamentowiec z ogrodem na dachu. Kiedy był dzieckiem, odwiedzał tu swojego stryjecznego brata Karolka. Wspólnie bawili się w czterech pancernych na opuszczonej parceli, na której straszyły jeszcze resztki murów po dawno zburzonej kamienicy. Raz odkopali wejście do piwnicy i Nemhauser, umierając ze strachu, wszedł do środka. Wśród śmieci, które wyciągnął, znaleźli stary bagnet. Na śmierć pokłócił się o niego z kuzynem. A teraz stał tam elegancki budynek, o który
przetoczyła się burza w prasie. Wszystko – od zakupienia terenu po sprzedaż gotowych już mieszkań – kończyło się nagłówkami w gazetach i oskarżeniami o kradzież lub oszustwo. Teraz, gdy dom już stał i mieszkali w nim ludzie, podnosiły się głosy, że mieszkańcy chcą zamknąć ulicę dojazdową, przez którą można było ominąć korki na Puławskiej, i zrobić z niej prywatną drogę. Ktoś zapowiadał demonstrację, a stowarzyszenie mieszkańców groziło kontrdemonstracją, skarżąc się na korki na wąskiej osiedlowej ulicy. Poszedł w stronę Dolnej, żeby sprawdzić, czy ocalała jego pizzeria. Wiele lat temu z budki na rogu sprzedawano pyszną pizzę. Pizzerii nie było, dostrzegł tylko szyld zachwalający smażone kurczaki. Zadzwoniła komórka. Szybko zanotował numer do Seydy i adres. Ucieszył się, że to niedaleko. W bocznej ulicy od Powsińskiej. Wykręcił numer i cierpliwie czekał, kiedy automatyczna sekretarka tłumaczyła mu, który przycisk wcisnąć, żeby porozmawiać z kimś żywym. Kiedy wreszcie połączył się z żywą sekretarką, ta długo go wypytywała, w jakiej sprawie dzwoni i po co chce się widzieć z szefem. W końcu się zirytował. – Proszę pani, albo połączy mnie pani z szefem, albo szef będzie musiał zgłosić się na komendę. Zastanawiam się, czy bardzo się ucieszy. To zawsze działało. Po kilkunastu sekundach dostał połączenie. – Panie komisarzu, niezmiernie przepraszam, ale mam nagranie. Byłby pan tak łaskaw i dał mi pół godziny? Z chęcią spotkam się z panem. – Głos był miły, ciepły, budzący zaufanie. – Oczywiście – powiedział Nemhauser. – W pana firmie? – Gdyby był pan tak uprzejmy… – Seyda zawiesił głos. – Doskonale, będę za pół godziny. Wsiadł do samochodu i ruszył w stronę Wilanowa. Sądząc po głosie, Witold Seyda był uroczym człowiekiem o dobrych manierach. Nemhauser nauczył się już, że tacy ludzie są twardymi przeciwnikami, z którymi trudno wygrać. Cóż, żeby osiągnąć wysoką pozycję, nie wystarczyło być uroczym człowiekiem. Mimowolnie uśmiechnął się do siebie. Paula miałaby używanie. Jechał na pogawędkę, a zaczynał myśleć o Seydzie jako o groźnym przestępcy. Skręcił w małą uliczkę na Sadybie, ze starymi dębami i starymi willami, tuż obok Muzeum Katyńskiego. Zaparkował przed jedną z willi. Wyróżniała się równiutko przystrzyżonym trawnikiem, wyglądającym podejrzanie świeżo wśród otaczającej go szarości, i okiem kamery przy furtce. Zabrzęczał dzwonek domofonu i Nemhauser wszedł. Na podwórku stało kilka samochodów. Na widok jednego z nich aż przystanął. To był citroen DS, model z tylnymi kierunkowskazami w górnym słupku i o nieokreślonym kolorze wahającym się między czernią a fioletem, który Francuzi nazwali kolorem oberżyny. – Piękny, prawda? Nemhauser odwrócił się. Na schodach willi stał króciutko ostrzyżony mężczyzna w ciemnych okularach Ray Ban, kowbojkach, wystrzępionych dżinsach i koszulce polo. Na pierwszy rzut oka wyglądał na czterdzieści lat, dopiero gdy Nemhauser podszedł kilka kroków, zobaczył nitki zmarszczek koło ust i stwierdził, że to, co brał za blond, było siwizną. Mimo siwych włosów i zmarszczek Witold Seyda nie wyglądał na swoje lata. Z tego, co przekazała mu Dunia, wynikało, że musiał mieć koło sześćdziesiątki. – Znalazłem go w stodole. Da pan wiarę? – Seyda zszedł ze schodów i ruszył do
samochodu. – Oczywiście wtedy wyglądałeś trochę gorzej, maleńki. – Strzepnął niewidzialne pyłki z błyszczącej karoserii. – Pan lubi citroeny. To nie było pytanie. – Skąd pan wie? – Widziałem, jak pan podjeżdża. Niewielu ludzi jeździ starymi citroenami. W zasadzie wszyscy to zapaleńcy. Albo wariaci. Choć to synonimy. – Bardziej chodzi o konieczność i brak pieniędzy na coś nowego – zaśmiał się Nemhauser. – Naprawdę? – Seyda uniósł okulary i spojrzał na niego zaskakująco jasnymi, jakby przezroczystymi oczami. – Nie do końca – przyznał. – A więc to czarodziejskie podnoszenie się i opadanie – westchnął Seyda. – Wie pan, jak mnie to fascynowało? Samochód się podnosi, a kiedy go wyłączam, opada i czeka na mnie. Lubię myśleć, że śpi. No i nie można mu założyć blokady, kiedy śpi w niedozwolonym miejscu. – Zaśmiał się. – Policja tylko na to czyha, ale pan chyba nie ma z tym problemów. – Nie kochamy się z drogówką – wyznał Nemhauser. – Doprawdy? To zupełnie jak ja z niektórymi dyrektorami w telewizji. Otworzę, może pan zajrzeć do środka. Zapraszam. – To wszystko oryginalne? – Nemhauser nie mógł się powstrzymać, żeby nie wsiąść za kierownicę. – Tak. Wie pan, czego najdłużej szukałem? Manetki zmiany biegów. Prawdziwy chrom. Oczywiście jest sporo zamienników, ale chodziło mi o oryginał. Niech pan sobie wyobrazi, wyszperałem w antykwariacie w Helsinkach. Teraz wszystko jest już na swoim miejscu. Wie pan, mam takie marzenie. Wybrać się tym wozem do Francji na taki wielki objazd i poudawać trochę, że znowu są lata 70. To były piękne czasy. – Cóż pana powstrzymuje? – Nemhauser z żalem wygramolił się zza kierownicy i przesuwał dłonią po chromowanej klamce, w której można się było przejrzeć. – Praca. – Seyda teatralnie wzniósł ręce do nieba. – Nie sądzi pan, że to ciekawe? Kiedy się nie ma pieniędzy, ma się marzenia i dużo wolnego czasu. Ale żadnych możliwości. A ja mam możliwości. Mam wszystko. Niestety nie mam czasu. Marzę o tym, żeby na dwa tygodnie zostać bezrobotnym, ruszyć na południe Francji. Tam jest taka piękna nadmorska autostrada w stronę Monte Carlo. Ach, gnać nią w stronę zachodzącego słońca! – Nie udaje się? – zapytał Nemhauser. – Jakoś nie bardzo. – Seyda znowu się uśmiechnął. – Jak tylko zaplanuję sobie jakąś przerwę, to w ostatniej chwili coś się dzieje. Nowy program, nowy serial. Do głowy mi nie przyszło, że to wszystko tak się skończy. – Brakuje panu tylko lusterka z prawej strony – wskazał Nemhauser. – Było, niestety ktoś się połakomił – smutno przyznał Seyda. – Ale nie angażowałem w sprawę pana kolegów. – Spojrzał na policjanta znacząco i uśmiechnął się. Nemhauser odwzajemnił uśmiech. Weszli do willi przez ciężkie dębowe drzwi i znaleźli się w innym świecie. Nemhauser spodziewał się zobaczyć klasyczne wnętrze, a ujrzał beton, szkło i wielkie pastele na ścianach. Willa wydawała się o wiele większa, niż mogły sugerować jej
rozmiary. – Przejdziemy do gabinetu. – Seyda zaprosił go gestem na schody. – Bardzo byłem ciekaw, z jaką sprawą pan do mnie przychodzi. A, przecież ja się nie przedstawiłem. Witold Seyda. – Ja również. Robert Nemhauser. – Ciekawe nazwisko – powiedział Seyda. – Wydaje mi się, że była kiedyś rodzina Nemhauserów, niemieckich złotników, którzy przywędrowali do Polski za Sasów i osiedli bodaj w Toruniu. Nemhauser bezradnie rozłożył ręce. – No nic, zajrzę może do swoich źródeł, a jak coś znajdę, to pana zawiadomię, ale pan tu przecież nie przyszedł rozmawiać o genealogii. Czym mogę służyć? – zapytał i wskazał Nemhauserowi fotel. – Chciałbym porozmawiać o Jerzym Matysiku… – zawiesił głos, ale Seyda nie poruszył się i patrzył wyczekująco. – Pan współpracował z nim ostatnio, prawda? – Hmmm, tak. Bardziej w sferze planów, niestety. Był taki czas, że zamierzaliśmy wystartować z nowym formatem, w roli głównej miał wystąpić właśnie Jurek. Niestety to nie wypaliło. – Co to miał być za program? – Jak wszystko dziś, licencja kupiona z Zachodu. Uczestnicy mają do wykonania różnego typu zadania. Muszą się wykazać logicznym myśleniem, czasem użyć przedmiotów, które im podsuniemy. Pamięta pan serial MacGyver? – Jasne – Nemhauser się uśmiechnął. – Facet miał zepsutą zapalniczkę, sznurek i gumową piłkę, a robił z tego wszystkiego bombę. – Mniej więcej. A więc widowisko miało się nazywać „Bądź jak MacGyver”. Pomyślałem o Jurku, bo naturalnie kojarzył się z takim programem. Potrzebowałem kogoś, kto by był trochę Adamem Słodowym, który potrafi wyczarować wszystko z deseczki i papierka, ale jednocześnie jest znany ze sprawności fizycznej. Poznałem kiedyś Adama i zrobił na mnie wielkie wrażenie, no ale nie zalicza się do herosów. A Jurek wszystko to miał. I widzowie wciąż go pamiętali jako dzielnego druha Jurka. – Nie był za stary? – zapytał Nemhauser i ugryzł się w język. Jerzy Matysik był prawdopodobnie w tym samym wieku co Seyda. – Och, był w świetnej formie – odparł producent. – Ale przede wszystkim miał wielki atut: był nieopatrzony. Wie pan, potrzebowaliśmy kogoś, kto nie gra w pięciu serialach i nie prowadzi jeszcze dwóch teleturniejów. A z drugiej strony miał doświadczenie i wiele osób kojarzyło go z dawnych czasów. Tak, był idealnym kandydatem. No, ale niestety. – Co właściwie się stało? Pomysł nie wypalił? – Trudno powiedzieć – Seyda ważył słowa. – Wie pan, wiele projektów zaczyna się z wielkim rozgłosem i po cichu kończy, właściwie nie wiadomo czemu. Ten program zamówiła u nas duża stacja komercyjna. Zrobiliśmy odcinek pilotażowy i sądzę, że to była dobra rzecz. Ale im się chyba nie spodobał. Słyszałem, ale zastrzegam, że to tylko pogłoski, że zrobili badania, z których wynikło, że program jest zbyt ambitny. Wie pan, ludzie wolą raczej, jak gwiazdy śpiewają, tańczą, a nie rozwiązują łamigłówki. No i podobno zarówno druh Jerzy, jak i MacGyver nie wypadli dobrze w rankingach rozpoznawalności. – Naprawdę? – zdziwił się Nemhauser.
– W to akurat mogę uwierzyć. – Seyda machnął ręką. – Jedna czwarta widzów nie ma pojęcia, kto jest premierem, więc jak mają pamiętać, kim był MacGyver. A tym bardziej kim był druh Jurek. – A on był zawiedziony niepowodzeniem? – Nie pokazywał tego po sobie, ale nie byłoby w tym nic dziwnego, prawda? Oczywiście wypłaciliśmy mu pieniądze za ten niewyemitowany odcinek, ale z pewnością liczył na to, że program wejdzie na antenę. Obawiam się, że nie pomogłem panu specjalnie. – Wręcz przeciwnie. – Nemhauser wstał i uścisnął mu rękę. – Pozwolę sobie jeszcze zajrzeć, gdyby pojawiły się inne pytania. – Bardzo proszę. – Seyda skinął głową. – I dam panu dobrą radę. Gdyby, nie daj Boże, coś stało się z pana samochodem, to proszę spróbować warsztatu na Młynarskiej 14 w Piasecznie. Nemhauser zdziwiony podniósł brwi. – Pracuje tam pan Wiesław, zwariował na punkcie citroenów czterdzieści lat temu. To absolutny pasjonat i mógłby je naprawiać właściwie za darmo. W razie czego proszę powołać się na mnie, serwisuje mi wszystkie samochody. Nemhauser schował wizytówkę i skierował się do drzwi. Przechodząc, rzucił okiem na portret pięknej kobiety. Duża czarno-biała fotografia czarnowłosej dziewczyny, złapanej w chwili, kiedy rzucała coś w górę i patrzyła pod słońce, mrużąc oczy. – Piękna – przystanął. – Żona? – Powiedzmy, że przyjaciółka z dawnych lat – powiedział Seyda. – Odprowadzę pana do drzwi – zaproponował i zagarnął go pod ramię. Przeszli przez korytarz zastawiony sprzętem. Przed wejściem do sali kłębił się tłum ludzi. – Casting? – zapytał Nemhauser. – Widzowie na nagranie – odparł Seyda. – Nie uwierzyłby pan, co ludzie gotowi są zrobić, żeby choć przez ułamek sekundy pokazać się na wizji. – To odnosi się również do druha Jurka? – zapytał Nemhauser. Seyda tylko się uśmiechnął. – Do zobaczenia, panie komisarzu. Proszę się opiekować swoim samochodem. Nemhauser zasalutował żartobliwie. W kieszeni zadzwoniła mu komórka. Zerknął na wyświetlacz. Paula. – Cześć, kochanie. – Pamiętasz, że dziś idziemy do Jurków? Zaklął bezgłośnie. Całkiem wypadło mu to z głowy. – Jasne, że pamiętam – skłamał gładko. – Dasz radę wcześniej odebrać chłopaków? Ja muszę jeszcze posiedzieć w bibliotece. Muszę skończyć ten tekst o sufrażystkach w Europie Zachodniej. Pilne zamówienie na pojutrze. Płatne podwójnie – powiedziała. – Znowu! – jęknął. – Już o tym rozmawialiśmy – westchnęła. – Chcesz do końca życia mieszkać w dwóch małych pokoikach? Nie odezwał się, wiedział, że wystarczyłoby słowo i wszedłby na pole minowe. Zerknął na zegarek. Szesnasta. Gdyby nie było korków, zdążyłby jeszcze podskoczyć na komendę, potem zabrać dzieciaki i jechać z wizytą. Westchnął ciężko. Jurek Pełka był
zmorą jego życia. Pełkowie mieli syna Igora, mieszkali w pobliżu i to niestety spowodowało, że widywali się co tydzień. Dzieci rzucały się do zabawy, dorośli zapadali się w fotele i wtedy Nemhausera ogarniało przerażenie. Jurek Pełka był dyrektorem sprzedaży w dużej firmie elektronicznej i praca była jedyną rzeczą, o której opowiadał. Właściwie nie – były jeszcze gadżety. Każda wizyta zaczynała się od tego, że Pełka prowadził Nemhausera do gabinetu i wyciągał nowy telefon, nowy aparat, nową empetrójkę, cokolwiek nowego, zupełnie jakby to coś było skórą własnoręcznie upolowanego grizzly, a następnie czekał na wyrazy uznania ze strony Nemhausera. – Kochanie, ile czasu według ciebie mogę zachwycać się komórką? – spytał pewnego wieczoru, kiedy Paula zmyła mu głowę za to, że nie wkłada serca w tradycyjne spotkania. – To przecież tylko telefon, mimo że kosztował więcej, niż zarabia mój szef. Trzy minuty wystarczą? – Porozmawiaj z nim o czymś innym – ucięła. – Są mili, dzieci dobrze się u nich bawią. Przesadzasz. Zastanawiał się ponuro, czy jest coś innego, o czym mogliby porozmawiać z Jurkiem, i doszedł do wniosku, że nie ma. – Może o gotowaniu? Przyprawy orientalne w kuchni polskiej? Co o tym sądzisz? Popatrzyła na niego morderczym wzrokiem. 11 Wpadł do pokoju w komendzie i zerknął podejrzliwie na swój stos teczek. Jakby urósł. Z niechęcią pomyślał, że kiedyś będzie się musiał do tego zabrać. – Słyszałeś? – Mario klepnął go w plecy. – Salcesona mamy. – Kogo? – Po chwili sobie przypomniał. Jasne, Salceson. Wielki napakowany osiłek, któremu sterydy wytrzebiły szare komórki, o ile je kiedyś posiadał. Poszukiwany za zabójstwo Ryżego, kumpla z podwórka, z którym byli podobni jak dwie krople wody, choć w ogóle niespokrewnieni. – Trąbili o tym w radio od rana. – Pierwsze słyszę. – Nemhauser przekładał teczki machinalnie, zastanawiając się, czy nie dałoby się części schować za szafą. Co niby ma zrobić z trzema sprawami o grożenie śmiercią? Gdyby szło o kogoś znanego, może byłoby to interesujące.Niestety chodziło o sąsiedzkie porachunki i Nemhauser lekko się wzdrygnął. Nie znosił takich spraw, kłótni o to, kto zajął pralnie i kto był winny zalania piwnicy, ale ponieważ w opisie pojawiało się „morderstwo” lub „śmierć”, te sprawy trafiały do nich, choć powinny do dzielnicowego. – Albi dostał tę sprawę – ciągnął Mario. – A po co? – zdziwił się Nemhauser. – Przecież ten Salceson to kompletny kretyn. Raz go przesłuchiwałem. Nie policzy do trzech. Pewnie schował się u rodziców. – Skąd wiesz? – zdumiał się Mario. – Stąd, że przez cały czas mówił o mamusi. – Nemhauser wzruszył ramionami. – Trzeba było zawsze pogadać z mamusią, a ona go przekonywała, żeby się poddał. – No to Albi walnął z grubej rury. – Mario zachichotał. – Ściągnął antyterrorystów, kilka stacji telewizyjnych i zrobili wejście z dachu. Salceson zaczął strzelać, nasi też. Dostał w rękę i brzuch, któryś z naszych też oberwał, ale to tylko draśnięcie. Salceson podobno się wyliże. – Kretyn – szepnął Nemhauser.
– No, mądry to ten Salceson nie jest – zarechotał Mario, a Nemhauser postanowił nie tłumaczyć, że myślał o kimś innym. Za ich plecami zaskrzypiały drzwi. Komisarz Albert Potocki nigdy nie wchodził po cichu. Jego pojawienie się miało w sobie coś teatralnego. Nemhauser uważał, że wyglądało to jak sztuka, w której didaskaliach autor zapisał: scena trzecia, ujęcie czwarte, wchodzi Albert Potocki. Potocki był w wieku Nemhausera, ale sprawiał wrażenie starszego, elegantszego i zdecydowanie bardziej zadbanego, czy raczej dbającego o siebie. Nie wyglądał na faceta zbliżającego się do czterdziestki, ale na kogoś o dziesięć lat starszego, kto od niechcenia wygląda dziesięć lat młodziej. Nemhauser podejrzewał, że wkładał w to dużo wysiłku. Eleganckie czerwone prostokątne oprawki okularów Alain Mikli (kiedy Nemhauser pewnego razu sprawdził, ile kosztują, o mało nie dostał zawału), blond włosy ufryzowane a la Jerry Springer, kaskadą spadające na opalony kark jak ze zdjęcia w „Vogue”, i nierzucające się w oczy, ale piekielnie drogie ciuchy. To Paula nauczyła go patrzeć na metki i dlatego wiedział, że te z pozoru zwykle dżinsy to oryginalny Diesel po sześćset złotych para. Nie powiedział nikomu ani słowa o swoim odkryciu, zresztą Diesel skojarzyłby się chłopakom tylko z jednym. Właściwie ktoś taki nie pasował do tych ludzi, tego pokoju i logicznie rzecz biorąc, reszta powinna go zadziobać jak wróble zabłąkanego kanarka. Ale działo się coś wręcz przeciwnego i Nemhauser zafascynowany patrzył na rozgrywającą się przed nim scenę. – Marian, słyszałem, że niesamowicie to załatwiłeś z tą dziuplą. – Potocki położył rękę na ramieniu Maria i olbrzym jakby trochę zmiękł. Nemhauser dusił się ze śmiechu, ale zachował kamienną twarz. Mario był o głowę wyższy i Potocki niemal musiał się wspiąć na palce, by go poklepać. – Serio tak myślisz? – Tak. Sądzę, że tylko ty masz takie możliwości. Po prostu trzeba umieć rozmawiać z kobietami. Wiesz, naprawdę jestem pod wrażeniem. Kto inny bujałby się z tą sprawą tygodniami, a ty proszę: kilka dni i już mamy właściciela dziupli. – E, no wiesz, to nie było takie trudne – Mario zaczął się tłumaczyć. – Dobra, dobra, ja wiem. – Albert poklepał go znowu. Nemhauser oglądał to już wiele razy, ale wciąż był tak samo zdumiony. Wielkie chłopy gięły się pod słowami Albiego jak trzciny. Dla każdego znalazł dobre słowo, nawet dla Kufla, ochrzczonego tak z racji piwnego brzucha, który nie miał od tygodni żadnego sukcesu i prawdę mówiąc, zamierzał tylko doczekać rok do emerytury. Albi stanął przed nim, bujając się na stopach, i szepnął ciepłym głosem: – Słyszałem na mieście, że ferajna niespokojna, podobno zastawiłeś sidła. Kufel zachichotał jak pensjonarka i Nemhauser dałby głowę, że spłonął rumieńcem. Gdyby kto inny użył tak pretensjonalnego zwrotu, wspomniał o ferajnie, zostałby wyśmiany. Ale nie Albi. Nie wiedział, jak to wytłumaczyć. Wreszcie Potocki doszedł do Nemhausera i poklepał go po ramieniu. – Jak tam, Robert? W porządku? Naprawdę byłem pod wrażeniem ostatniej sprawy. Nemhauser miał na końcu języka ripostę: jakiej konkretnie?" Chciałby zobaczyć, jak Albi się wije, usiłując sobie przypomnieć, ale powstrzymał się. Albert Potocki byłby niebezpiecznym wrogiem.
– Dzięki, Albert. A tobie udało się przyskrzynić Salcesona. To po prostu niesamowite. – Zastanawiał się, czy Potocki wyłapał ledwie wyczuwalną ironię. – Och, to nic takiego, choć oczywiście media były pod wrażeniem. – Potocki skinął głową, chrząknął i podniósł nieco głos: – Chłopaki, chciałbym wam coś zaproponować. Rozmawiałem z szefem i on uważa, że za mało udzielamy się w takim zwykłym, codziennym życiu. Obywatele za mało widzą efektów naszej działalności. Z pewnością akurat ty robisz, co możesz, żeby nie zapomnieli, pomyślał zgryźliwie Nemhauser. – Chciałbym was zachęcić do takiej zwykłej, codziennej aktywności bliżej szarego obywatela. Mam tu kilka spraw, którymi moglibyście się zająć w swoim czasie. To będzie dobre dla Mariana, to damy Kuflowi, no a Robert, dla ciebie został rodzynek. – Wręczył Nemhauserowi tekturową teczkę z napisem „Tadeusz Rozdaj, pogróżki”. Nemhauser miał ochotę go zadusić, ale uśmiechnął się ponownie. – Świetny pomysł. To moje czwarte. – Tak myślałem – odparł Potocki. – Czego się nie robi dla przyjaciół. Nemhauser zerknął na teczkę. Jeszcze jedna cholerna awantura rodzinna. Upchnął papiery pod stosem innych. Potocki chyba to zauważył, bo przed wyjściem odwrócił się i dodał niedbale: – Postarajmy się, chłopaki, za dwa dni chciałbym omówić z wami najnowsze wyniki. Nemhauser narzucił na ramiona kurtkę i też ruszył do wyjścia. – Zmywam się do zadań specjalnych – rzucił. Był wściekły na Potockiego, ale bardziej na siebie. Dlaczego nie znalazł jakiejś riposty, żeby osadzić tego bufona w miejscu? Westchnął ciężko. Dlaczego dobre riposty przychodzą do głowy długo po tym, kiedy były potrzebne? Złapał się na tym, że nienawidzi Potockiego. Za kogo on się miał! Równy stopniem i stażem, udawał, że jest wyżej i zlecał im sprawy. Jakim prawem? Najgorsze, że wiedział, że nie może odmówić. To taki czyn społeczny. Wszyscy udają, że robią, a on się ma wyłamać? Niestety, to wykluczone i dlatego gotów był udusić Potockiego. Uruchomił silnik i z piskiem opon ruszył do przedszkola. Wpadł jak zwykle ostatni. Był wdzięczny losowi, że trafił na Ewę, młodszą z wychowawczyń. Starsza, Jadzia, zawsze wymownie patrzyła na zegarek, a raz nawet w niego postukała, dając Nemhauserowi do zrozumienia, że czas odbioru dzieci dawno już minął. Demonstracyjnie pogasiła wszystkie światła, kiedy on ubierał bliźniaki. Nie odezwał się słowem, zły na korki, siebie i na nią, choć miał ochotę powiedzieć, że przecież nic wielkiego się nie stało, spóźnił się kwadrans i nie zasłużył na całą tę pantomimę. Powstrzymał się jednak, w milczeniu wyminął ją i wyszedł, nie reagując na pełne pretensji „do widzenia”. – Wszystko w porządku? – zapytał, usiłując włożyć cztery buty naraz. Chłopcy ustawicznie kłócili się, któremu pierwszemu ma założyć buty, i jeśli nie zrobił tego równocześnie, bijatyka była pewna. Po wielu, wielu próbach opracował metodę jednoczesnego nakładania wszystkich czterech butów. Wymagało to pewnej ekwilibrystyki, ale zdawało egzamin. Ewa uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Dziś było w porządku – powiedziała. – Ani razu się nie pobili. I nie pobili nikogo innego.
– Całe szczęście – odetchnął. – Inaczej musiałbym ich zamknąć na czterdzieści osiem godzin. Roześmiała się i odrzuciła na plecy długie czarne włosy. – Nie sądzę, że byłby pan do tego zdolny. – Nie wie pani, do czego jest zdolny zdesperowany ojciec. – Mrugnął do niej i postawił chłopaków na baczność. – Spójrzcie na mnie. Idziemy do domu. Kto biegnie, ryczy, bije innych, nie dostaje lizaka. Jasne? – Tak, tato – westchnęli obaj. – Widzi pani, działa. – Uśmiechnął się do Ewy. – Może powinien pan być raczej generałem. – Za późno. – Rozłożył ręce i pomachał jej na pożegnanie. Wyciągnął chłopaków na ulicę. Wskoczyli do najbliższej kałuży i uradowani zaczęli się chlapać. Westchnął i złapał po jednym pod ramię. Samochód zaparkował niedaleko, dwadzieścia metrów stamtąd. Ale co będzie za trzy lata?, pomyślał. Też ich wezmę pod ramię? A za pięć lat? Paula już na nich czekała w domu. Nemhauser cmoknął ją w policzek i zaintrygowany wciągnął powietrze. – Hmm, a co to? Coś nowego? Byłaś na łowach? – Ach, ciebie nie sposób zmylić. Podoba ci się? – Podsunęła mu kark pod nos. Nemhauser powąchał delikatną skórę. Pachniała tajemniczo: piżmem, cynamonem, goździkami. – Nie mam pojęcia, co to jest, ale to coś powoduje, że zaraz panią zgwałcę – szepnął jej do ucha. – Dobre sobie, jesteś ojcem rodziny. – Zrobiła poważną minę, a zaraz potem zaśmiała się, gardłowo i seksownie. – Nie wrócą dawne dobre czasy z gwałceniem, kiedy się chce. Naprawdę ci się podoba? – dopytywała. – To nowy zapach Diora. Nie mogłam się powstrzymać. No ale dostałam wypłatę za te dwie prace z zeszłego tygodnia. – Tak się nazywa? „Nie mogę się powstrzymać”. To dobra nazwa. – Nemhauser mrugnął. – Mogę cię cytować? – Daj już spokój. Karmimy młodych i wychodzimy, bo już jesteśmy spóźnieni. Wpadli do mieszkania Pełków w nowym apartamentowcu naprzeciwko Dworca Gdańskiego z hukiem, jak zwykle. Metody popchnął Cyryla, ten się przewrócił i zalał łzami z powodu milimetrowego skaleczenia. – Wchodźcie – popędziła ich Anka, która otworzyła drzwi. Paula dogadywała się z Anką na jakichś tajemnych falach, których Nemhauser nie był w stanie pojąć. Wydawało się, że różnią się we wszystkim. Paula była zorganizowana, Anka bałaganiara. Paula uwielbiała mówić, Anka raczej milczała. Paula pozwalała, żeby dzieci tarzały się w błocie, Anka bała się każdej bakterii i najchętniej chowałaby Igora w odizolowanej od świata i zarazków kopule. A jednak potrafiły gadać godzinami, co niestety oznaczało, że Nemhauserowi zostawał Jurek. – Muszę coś ci pokazać. – Jurek machał ręką. Kilka lat starszy od Nemhausera, siwiał na skroniach, a na czubku jego głowy pojawiła się wyraźna łysinka. Nie przeszkadzało mu to nosić dłuższych włosów, tak jak pokaźny brzuszek nie powstrzymał go od założenia polo Lacoste'a przeznaczonego dla kogoś o dwa rozmiary chudszego. – Nie uwierzysz. – Jurek złapał Nemhausera za łokieć.
Nemhauser spojrzał błagalnie w kierunku Pauli, ale ta już zniknęła z Anką w kuchni, wyglądającej jak z kosmosu, lśniącej nadnaturalną bielą, chromami i wyłożonej z pozoru zwykłymi szarymi płytkami przypominającymi Nemhauserowi płytki pcv. W rzeczywistości była to rzadka i kosmicznie droga odmiana marmuru sprowadzona na specjalne zamówienie wziętego projektanta, który stworzył Pełkom ich mieszkanie. Zrezygnowany dał się zaprowadzić do gabinetu. Jurek ostrożnie wyciągnął z szafy model lokomotywy. – Oooo – zaczął Nemhauser słabym głosem, zastanawiając się, czego może się spodziewać. – Niezłe, co? Ale to nie wszystko. Kupiłem to okazyjnie na eBayu. Właściwie chciałbym zrobić całą makietę. No wiesz, domki, przejazdy. Nemhauser bezgłośnie jęknął, wyobrażając sobie dziesiątki kolejnych wizyt poświęconych podziwianiu setek domków i przejazdów. – Obejrzyj sobie, tylko uważaj, żeby nie ułamać, to jest bardzo drogie. Ale będziemy mieli zabawę z Igorem! To model Pullmana z 1952 roku. Widzisz te detale? Są nawet malutkie wazoniki na kwiatki. Widzisz? Nemhauser pokiwał głową. Już widział, jak Jurek pozwala dotknąć drogocenną kolejkę dziecku. Nie wspominając o pobawieniu się nią. – A gdzie to zmontujesz? – zapytał, rozglądając się dookoła. – W salonie? Ubawiła go wizja Jurka zastawiającego salon kolejką. – Nie, ale wiesz, pewnie zbudujemy dom za rok czy dwa. – Jurek machnął ręką. – Wygospodaruję jakieś pomieszczenie na makietę. – Świetny pomysł – powiedział Nemhauser. – I te detale są takie, takie… – zawahał się, jak skończyć to zdanie – prawdziwe. – Uśmiechnął się niepewnie i spojrzał na gospodarza. Zapowiadał się długi wieczór. Wrócili do salonu, w którym królowały pięćdziesięcio-calowa plazma i wieża stereo Bang & Olufsen. Nemhauser znał już wszystkie marki w tym domu. Dajmy na to wieża w gabinecie to było Cambridge Audio. Słyszał to kilkadziesiąt razy i umiał powtórzyć. Ba, wiedział nawet dlaczego Cambridge Audio, a nie coś droższego. Z pokoju dzieci dochodziły wybuchy śmiechu i tajemnicze stuki. Nemhauser wolał nie dociekać, co się tam dzieje. Na szczęście to nie był pokój bliźniaków, tylko Igora, z wyposażeniem ściągniętym z zagranicy, z robionym na zamówienie dębowym łóżkiem stylizowanym na ścigacz z Gwiezdnych wojen i dywanem z E.T. – A może opowiesz nam, nad czym teraz pracujesz? – wypaliła Paula. Nemhauser spiorunował ją wzrokiem. – Opowiedz, nigdy się nie pochwalisz, co tam robisz – wtórowała jej Anka. – I może pokażesz nam swojego gnata – zarechotał Jurek. – Tak to się mówi, nie? Nemhauser usiłował zabić go spojrzeniem, ale Jurek wciąż żył i miał się dobrze. – A strzelałeś do kogoś? – chciała wiedzieć Anka. – Nikomu nie powtórzę. Strzelałeś? Nemhauser podrapał się w głowę i spojrzał błagalnie na Paulę. – Opowiedz o tym, jak goniłeś tego bandytę na Pradze – Jego żona uśmiechnęła się słodko. – Ach tam. Nie ma o czym mówić. Jakiś kretyn groził bronią w sklepie spożywczym. Ekspedientka narobiła krzyku. Zamiast dać pieniądze z kasy, rzuciła w
niego pudłem z tik-takami, akurat miała je pod ręką. Facet zgłupiał i zwiał. Zrobiła się z tego nie wiadomo jaka historia, bo w pobliżu była ekipa telewizyjna, kręciła program o dziurach w jezdni. Facet wypadł prosto na kamerę. Wezwali helikopter i zrobili transmisję na żywo: pogoń za terrorystą. Oczywiście, jak poszła transmisja, wezwali każdego w komendzie, żeby łapał tego bandytę, bo w telewizji były co pięć minut wejścia o tym, że szaleniec grasuje po Warszawie. – Pamiętam to! – Anka klasnęła w ręce. – Ależ się wtedy wystraszyłam! Dzwoniłam do przyjaciółki, ona mieszka niedaleko. No, na Białołęce, to kawałek, ale już na tamtym brzegu rzeki. Zamknęła się w domu i zadzwoniła do męża, żeby wracał z delegacji. – Właśnie, ludzie oszaleli. Oczywiście szef wiedział, że to jakiś wariat albo dzieciak, ale nie chciał źle wypaść w telewizji, więc kazał wszystkim radiowozom jeździć na sygnale i wysłał na ulice ludzi w kamizelkach kuloodpornych – opowiadał Nemhauser. – Przypadkiem na niego wpadłem. Zobaczyłem go, jak biegł Szwedzką. Akurat nie było nikogo pod ręką. – Rany, ale czad! – entuzjazmował się Jurek. – Ciężko było? Musiałeś strzelać? – Strzelać? – Nemhauser zbity z tropu powiódł spojrzeniem po wszystkich. – Nie, raczej nie. Wysiadłem z samochodu i zawołałem: „Ej, ty tam”. Chłopak się odwrócił i wpadł na doniczkę. Bo stało kilka doniczek z różami przy sklepie spożywczym. Przewrócił się i rozciął sobie nogę. Podszedłem, był raczej przerażony całą aferą. – Ale miał gnata? Miał? Nie bałeś się, że cię rąbnie? – Nie, mówię, że był przerażony. Skręcił sobie kostkę, pomogłem mu wstać i zadzwoniłem po karetkę. Dałem mu papierosa, żeby się uspokoił. To było, zanim rzuciłem. – A co z gnatem? Wywalił? – Nie było żadnego gnata. Założył się z kumplami, że buchnie forsę na piwo, wziął pistolet na wodę. Imitacja z czarnego plastiku. Kiedy ta sprzedawczyni na niego wrzasnęła, to się przeraził. A jak zobaczył helikopter, to w ogóle mało się nie posikał ze strachu. – No i co z nim? – Dostał dozór kuratorski, nie miał jeszcze szesnastu lat. I tyle. – No właśnie, ale po tej historii pamiętam, występował w telewizji taki przystojny komisarz… – rozmarzyła się Anka. – Tak, Potocki. Albert Potocki. – Nemhauser kiwnął głową. – A dlaczego ty nie wystąpiłeś? – zdziwił się Jurek. – To ty dorwałeś gnoja. – Powiedzmy, że komisarz Potocki był bliżej kamery – zimno mruknął Nemhauser. – No popatrz, a ja myślałem, że to on złapał gada. – Powiedział, że dzięki naszej zdecydowanej akcji udało się uniknąć rozlewu krwi i zagrożenia dla mieszkańców Warszawy – przytaknął Nemhauser. – Ja takich od razu bym na krzesło i trach. – Jurek przesunął ręką po szyi. – Dlaczego mam gnoja ze swoich podatków utrzymywać. – Chłopak naprawdę był nieszkodliwy – podkreślił Nemhauser, ale nikt go już nie słuchał. Kiedy wieczorem wrócili do domu, wykończone zabawą bliźniaki wpadły do łóżek i wyjątkowo szybko zasnęły, a oni usiedli przy stole w kuchni.
– Ty chyba nie lubisz tego Potockiego? – zapytała Paula. – Nie – uczciwie przyznał Nemhauser. – Wszędzie się wciśnie. – Zrobił ci coś złego? Nemhauser zastanowił się przez chwilę. – Chyba nie. Nie licząc tego, że wrzuca mnie w różne sprawy. Ostatnio przydzielił mi jakąś idiotyczną sprawę pogróżek. Cholera, muszę się tym zająć jutro. – Jak to ci przydzielił, przecież nie jest twoim szefem? – zdumiała się Paula. – Pamiętasz czyny społeczne? – No, nie do końca – przyznała. – Wiesz, ty się wychowywałeś w wielkim mieście. Do nas chyba nie dotarły. – Miałem może pięć lat, ale pamiętam, że wszystkich mieszkańców naszego bloku wezwano do czynu społecznego. Miały być sadzone drzewka i wysiewane trawniki na naszym nowym osiedlu. I wszyscy musieli ochotniczo pomóc. Rodzice też poszli i jak głupi sadzili te drzewka, a inni rodzice siali trawniki. – To chyba dobrze? – Niezupełnie. Wszyscy byli mieszczuchami, nie mieli pojęcia o sadzeniu. Drzewka posadzili kilka centymetrów od siebie, nie przyszło im do głowy, że urosną i będzie im ciasno, a inna grupa obsadziła drzewami teren, gdzie pod spodem przebiegała rura ciepłownicza. Rurę wywaliło rok później, przyjechała koparka i wszystkie drzewka wykopała, bo rurę trzeba było wymienić. Nawet z trawników nic nie zostało, bo nikomu nie przyszło do głowy, że musi być chodnik do sklepu i przystanku, więc po tym trawniku ludzie chodzili na skróty i go zadeptali. I przez całe lata było tam klepisko. – I ten Potocki robi takie masówki? – Chce się podlizać szefom, pokazać, że potrafi organizować. – Ale co ci szkodzi sprawdzić te pogróżki? – nie rozumiała Paula. – Kilka godzin mojego czasu. – Nemhauser wzruszył ramionami. – Nic nie szkodzi. Tylko że nic z tego nie wyjdzie. Nigdy nie wychodzi. Zawsze idzie o poprawienie statystyki. A nagrody zgarnia cholerny Potocki. Podobno to bratanek kogoś na górze. Może nawet ma coś wspólnego z tymi Potockimi. – Jakimi? – Nie wiem jakimi. Może tymi, co kręcili z Czartoryskimi. – Uśmiechnął się. – Jak Żwirek kręcił z Muchomorkiem, to może i oni ze sobą? – To może ty też coś byś zorganizował? – zaproponowała Paula. – Nie – uciął Nemhauser. – Nie chcę nikomu wchodzić do tyłka. – Przecież cię nie namawiam. Może po prostu byłoby dobrze, gdybyś był trochę bardziej do ludzi. – Na przykład? – Na przykład do Jurka i Anki. Oni są naprawdę fantastyczni. Lubią nas, lubią nasze dzieci. – To się właśnie liczy, prawda?! – przerwał gniewnie Nemhauser. – Lubią nasze dzieci. Musimy się przyjaźnić ze wszystkimi, którzy lubią nasze dzieci?! – Jesteś zdenerwowany. To przez tego Potockiego? – Paula popatrzyła na niego z troską. – Wcale nie! – wybuchnął. – Po prostu te kretyńskie pytania. „A masz gnata?” „To takie niesamowite!” Czułem się jak tresowana małpa. Małpa z gnatem. Patrzcie państwo. I ta małpa mówi.
– Byli zainteresowani tym, co robisz, to źle? – Paula nie dawała za wygraną. – Przecież to ty zawsze narzekałeś, że musisz wysłuchiwać zachwytów Jurka nad gadżetami i nie zniesiesz tego więcej. Dałam ci okazję, żebyś pokazał się w towarzystwie, opowiedział o swojej pracy – zirytowała się. – No jasne, szkoda że mnie nie uprzedziłaś, wziąłbym ze sobą gnata i wtedy to już zrobiłbym furorę. Może nawet pozwoliłbym im postrzelać? – Wiesz co, dajmy już spokój. Chodźmy spać. – Paula odstawiła kubek z herbatą i poszła do łazienki, a Nemhauser usiadł przed komputerem i włączył „Wolfensteina”, żeby zapomnieć o Potockim i Pełkach. Nie udało mu się. Przeszedł dwa poziomy, zabił hordę ożywionych szkieletów, a potem poszedł do łóżka i zasnął. 12 Następnego dnia lał deszcz. Nemhauserowi wydawało się, że wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Cyryl i Metody wstali marudni. Zmierzył im temperaturę. Cyryl miał 37,5°c, więc zadzwonił do przychodni. Oczywiście nie mieli miejsc na dzisiaj. Zaproponowali mu wizytę za trzy dni. – A czy pani myśli, że dziecko poczeka z temperaturą? – wściekł się. – Ja tu tylko pracuję – odcięła się rejestratorka, wyraźnie przyzwyczajona do takich rozmów. – Nie muszę tego słuchać. – Rzeczywiście, tracę tylko czas – zirytował się i rozłączył. Paula wzięła sprawy w swoje ręce i zadzwoniła powtórnie. Po minucie ze złością rzuciła słuchawką. Nemhauser uniósł brwi w niemym pytaniu, ale tylko machnęła ręką. – Trzeba będzie wezwać kogoś prywatnie – westchnęła. Nemhauser kiwnął głową. Lata małżeństwa nauczyły go, żeby nie sprzeczać się, jeśli w grę wchodzi zdrowie dzieci. Wyszedł z domu później, niż planował. Musiał zrobić zakupy na zapas i poczekać, aż Paula się wykąpie. Dlaczego takich scen nigdy nie ma w filmie – zżymał się nerwowo, patrząc na zegarek. Postanowił, że od razu załatwi sprawę tych pogróżek. Przynajmniej to będzie miał z głowy. Zerknął do notesu. Tadeusz Rozdaj, zamieszkały przy placu Zbawiciela. Przebiegł wzrokiem zgłoszenie. Obawa o zagrożenie życia, bla, bla, bla, pogróżki, bla, bla, bla. Kolejny mitoman, pomyślał. Odkąd media zaczęły trąbić o gangsterach grożących śmiercią, nie było dnia, żeby nie zgłaszało się kilku obywateli, utrzymujących, że sąsiad również chce ich zabić. Kiedy podjechał pod budynek, w którym mieszkał Rozdaj, stwierdził, że była to jedna z kamienic, które mijał w liceum, marząc, by w nich kiedyś zamieszkać. W środku miasta, między placem Zbawiciela a placem Na Rozdrożu, przy uliczce, która była – a przynajmniej tak mu się wtedy zdawało – z innego, ładniejszego miasta. Kamienice z dachami pokrytymi czerwoną ceramiczną dachówką wydawały mu się cudem przeniesione z jakiegoś lepszego świata, choćby z Paryża. Wysokie piętra, romantyczne lukarny w dachu – wszystko to jemu, wychowanemu w bloku z wielkiej płyty, zdawało się luksusem nie do wyobrażenia. Kiedy pobrali się z Paulą, myślał nawet przez chwilę, czy nie dałoby się zamienić ich dwóch pokoi na mieszkanie tutaj, ale ceny metra kwadratowego wybiły mu to z głowy.
Teraz, kiedy wszedł na klatkę schodową, skonfrontował się z rzeczywistością. Ściany pociągnięte olejną farbą już nie wydały mu się tak romantyczne. Zastukał do mieszkania numer 8, na drugim piętrze. Po długiej ciszy drzwi uchyliły się na kilka centymetrów i ze środka wyjrzała nalana twarz starszego mężczyzny. Nemhauser machnął mu legitymacją przed oczami. Drzwi otworzyły się szerzej. Tadeusz Rozdaj miał około czterdziestu kilogramów nadwagi, małe rozbiegane oczka i bez ustanku zacierał ręce, zakończone palcami do złudzenia przypominającymi parówki. Pionowa zmarszczka na jego czole nieuchronnie nasuwała skojarzenie z zafrasowanym warchlakiem. Stał przed Nemhauserem w siatkowym podkoszulku i szortach i wołał, zapewne w kierunku kuchni, żeby donieść herbaty i podjąć pana komisarza. – Zapraszam tu na fotel, niech pan spocznie, ja zaraz wszystko wyjaśnię – gadał bez ustanku, kręcąc się wokół Nemhausera i zacierając ręce. Nemhauser z uczuciem ulgi zagłębił się w zgniłozielony fotel z lat 70. Jego wzrok wędrował po meblościance na wysoki połysk, wzorzystym dywanie pokrywającym podłogę, wielkim pejzażu z galopującymi końmi na tle zachodzącego lub wschodzącego słońca i stojących za szkłem pucharach i medalach. – To pana? – zażartował, ale Rozdaj nie wyczuł ironii. – Nie, panie inspektorze, to syna. Pływał wyczynowo i to on wszystko zdobył. Wie pan, że był trzeci na mistrzostwach Polski w 2003 roku? Tak, tak nawet myśleliśmy, że na olimpiadę pojedzie, no ale niestety nie udało mu się. Ale to złoty chłopak, naprawdę złego słowa nie mogę powiedzieć. Od strony kuchni nadpłynęła żona Rozdaja. „Nadpłynęła” to dobre słowo, bo była jeszcze szersza od męża i Nemhauser miał wątpliwości, czy zdoła się przecisnąć przez drzwi, ale pokonała je z niespodziewaną łatwością. Podała herbatę, a po chwili wróciła z potężną miską. – Pierogi właśnie robiłam, to proszę spróbować, czym chata bogata. Zanim Nemhauser zdążył zaprotestować, nałożyła mu kopiasty talerz. – Dobre domowe, żadne tam kupne. Pan komisarz podje trochę, bo słabo wygląda. Nemhauser ledwo stłumił śmiech. Rzeczywiście, w porównaniu z Rozdajami wyglądał marnie. – A więc kto państwu grozi? – zaczął. – Ja wszystko pokażę. – Rozdaj zerwał się od stołu z szybkością, o jaką Nemhauser by go nie podejrzewał, i otworzył szufladę w meblościance, skąd wyjął spory skoroszyt. – Ja tu wszystko mam. O proszę, tu mam nawet kopię meldunku, który posłałem dwudziestego drugiego listopada w sprawie namazanych graffiti na klatce schodowej. – Też z groźbami? – zapytał Nemhauser. – Nie, to jeszcze nie to. Jakieś takie esy-floresy łobuzy namalowali. Ja to wszystko sfotografowałem i posłałem na policję. Myślałem, żeby nie dotykać, że policja przyjedzie i ustali sprawców, ale nikt nawet nie odpowiedział. W końcu żona jakoś je wyszorowała z sąsiadką, ale popatrz pan. Znowu namazali. Więc ja znowu wszystko sfotografowałem. Powiedziałem, że nie popuszczę. Przecież w zeszłym roku wszystko było świeżo odmalowane, a teraz poniszczone bazgrołami. O proszę. No jak tak można. – Mhm. – Nemhauser odkroił pieroga i włożył do ust. Już wiedział, dlaczego Rozdajowie byli tacy potężni. Po zjedzeniu dwóch pierogów czuł się, jakby miał w
żołądku odważnik. A co by było, gdyby skończył cały talerz? Postanowił nie rozważać takiej ewentualności. – …Nie mówiąc już o wandalach, którzy niszczą zieleń. – Nemhauser złapał się na tym, że stracił na chwilę wątek i nie wie, o czym Rozdaj mówi. – Albo właściciele psów. Ileż to ja się namordowałem, żeby ich przyuczyć, że trzeba sprzątać po psie. Wiszą tabliczki, i nic. Jak jesteśmy na spacerze z żoną, to zawsze zwracamy ludziom uwagę. Wie pan, że oni potrafią z psem przyjść z innej ulicy, żeby nam na naszym chodniku kupę zrobić? Nemhauser zakrztusił się pierogiem, wyobraziwszy sobie, jak właściciel psa zdąża z sąsiedniej ulicy, staje przed kamienicą Rozdajów i ściąga spodnie. – Niesamowite – przyznał i przybrał wygodniejszą pozycję w fotelu. Zapowiadał się długi dzień. W myślach klął Potockiego i poddawał go wyszukanym torturom. – Ja oczywiście nie mogę tego tak zostawić. Więc też ich fotografuję i wysyłam do straży miejskiej. Raz to nawet przyjechali, wszystko im powiedziałem, dałem dokumentację. Przecież to nietrudno kogoś namierzyć, jak mam go na zdjęciu, prawda? Ale nic się nie stało. Może powinienem panu dać te zdjęcia, bo zrobiłem po kilka odbitek. – Nie, dziękuję – wzdrygnął się Nemhauser. Rozdaj popatrzył na niego zdziwiony. – To przez nasze laboratorium – zmyślił na poczekaniu. – Musi spełniać warunki unijne, więc jest w remoncie i nie ma jak teraz zidentyfikować tych właścicieli psów. – Aha, no dobrze, to potem jakoś podeślę – odparł Rozdaj. – Mogę dużo powiedzieć o tych, co parkują pod oknami. Wie pan, kilka razy namalowałem im flamastrem na maskach ostrzeżenie, że przepisy mówią, że nie wolno parkować tak blisko okien, administracja słupki postawiła, a oni je wymijają. Rzecz jasna, sfotografowałem też… – Jasne, to prawdziwa zakała – przerwał Nemhauser. – Ale wróćmy do tych gróźb. – A tak. – Rozdaj zaczął kartkować skoroszyt. – Proszę, tu mamy pierwszy list. Przyszedł pierwszego marca, a tu drugi, tydzień po tamtym, akurat na Dzień Kobiet. Nic nie dotykałem, żeby śladów nie pobrudzić.Podał Nemhauserowi dwie kartki zapakowane w przezroczystą folię. Nemhauser przebiegł je wzrokiem. Na pierwszej było napisane: uważaj na siebie. czas się zbliża. I koślawy szkielet z kosą w ręce. Na drugiej szkielet był uśmiechnięty, a podpis głosił: jestem turz, turz. – Sam pan rozumie, jak to zdenerwowało moją małżonkę. – Rozdaj westchnął. Nemhauser pokiwał głową. – Nie sądzi pan, że to pewnie robota tych dzieciaków od graffiti? – zapytał. – Te błędy… – Nie wiem, panie inspektorze. – Rozdaj rozłożył ręce. – Myślę, że nie. Wszyscy mnie tu szanują, każdy się ukłoni i „dzień dobry” powie. W końcu dbam po prostu o dom i podwórko. Kto by mógł chcieć robić mi takie żarty? Nawet muszę przyznać, sam się trochę wystraszyłem. – Podejrzewa pan kogoś? Może ktoś w pracy? – Skądże znowu, panie inspektorze. Ja już przeszedłem zresztą na wcześniejszą emeryturę, dlatego mam więcej czasu, żeby się udzielać społecznie. Naprawdę nie mam pojęcia, może się pan zresztą spytać sąsiadów.
– Jasne – mruczał Nemhauser. Udając, że notuje, kreślił w notatniku esy-floresy. Podobne wzory Paula pokazała mu w katalogu tapet. Ciekawe, czy pasowałyby do sypialni? I czy fiolet na pewno byłby dobry? – Panie inspektorze… – Rozdaj wyrwał go z zamyślenia. – No tak, mam już przegląd sytuacji, muszę lecieć posprawdzać fakty. – Dźwignął się z fotela. – A nie zjadł pan nawet połowy pierogów, żona będzie niepocieszona – zmartwił się Rozdaj. – Naprawdę już nie mogę – zarzekał się Nemhauser. – Żona by mnie zabiła, gdybym nie zjadł obiadu – wymyślił na poczekaniu. – No tak. – Rozdaj kiwnął głową i rozpromienił się. – To ja zapakuję, zje pan wieczorem, żonę poczęstuje. I jeszcze naleweczkę panu dam. Domowa, nie żadna kupna. Pyszna, na pigwie pędzona. – Niestety, bardzo mi przykro, ale można by to wziąć za próbę przyjęcia korzyści majątkowej – westchnął Nemhauser. – No tak, oczywiście. Nigdy w życiu bym nie chciał pana w kłopoty wpędzić. A same pierogi? Nemhauser ponownie podziękował, pożegnał się z żoną Rozdaja, która spytała go jeszcze, czy nie chce przepisu na pierogi. Kiedy drzwi się zamknęły, westchnął z ulgą. Walczyły w nim chęć zwiania stamtąd jak najszybciej i poczucie obowiązku. To drugie zwyciężyło. Zastukał do sąsiadów. Za pierwszymi drzwiami nikt nie odpowiadał. Staruszka, która otworzyła kolejne drzwi, potwierdziła to, co zaobserwował Nemhauser. Rozdajowie to porządni ludzie, pilnują porządku, regularnie zmywają klatkę schodową, a w dzisiejszych czasach każdy szuka wymówki, a przecież czysto samo się nie zrobi. Słowo w słowo to samo powtórzyli sąsiad z dołu i kolejna sąsiadka z parteru. Nemhauser pokiwał głową, zerknął na zegarek. No proszę, udało mu się tu stracić całe trzy godziny. Plus pisanie raportu, to będzie już prawie cały dzień pracy. Zszedł na dół i wyjrzał przez okienko na klatce schodowej. Padał śnieg. No pięknie, pomyślał. Połowa marca, a zima postanowiła wrócić. Postawił kołnierz kurtki i wyszedł na siekący wiatr. Podejrzewał, że niedługo zamieni się w Anglika, tak jak wszyscy jego znajomi i sąsiedzi, dyskutujący wciąż o tym, czy spadnie deszcz, czy może śnieg. Wydawało mu się, że kiedy był dzieckiem, była po prostu zima, a po niej wiosna, lato i jesień. Teraz były pora sucha i pora mokra i miał ich obu szczerze dosyć. W komendzie znalazł kartkę przyklejoną do swojego monitora. „Dzwonił Matysik, ma piwo”. Usiłował po charakterze bazgrołów wydedukować, kto był ich autorem, i w końcu postawił na Łysego. Podetknął mu pod oczy kartkę. – O co chodzi? – A myślisz, że ja wiem? Dzwonił gość, to zapisałem. Że ma piwo. – Piwo? – powtórzył zdziwiony Nemhauser. – No tak. Piwo. – Jakie piwo? – A skąd mam wiedzieć jakie. Pewnie jakiś świr, ale zapisałem. – Dzięki. – Nemhauser klepnął go po ramieniu. Sięgnął po telefon i wykręcił numer Jerzego Matysika. – Nemhauser. – Panie komisarzu, przyszła mi do głowy taka dziwna sprawa. Znalazłem w
kuchni butelkę po piwie i… – Słucham? – zdziwił się Nemhauser. – Ja wiem, że to dziwnie brzmi. Widzi pan, ja jej nigdy nie widziałem. To jakaś stara butelka. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła. 13 Jerzy Matysik jakby zmalał od czasu, kiedy widzieli się po raz ostatni. Zapadł się w sobie. Otworzył drzwi zakutany w pasiasty szlafrok. Nemhauser ze zdziwieniem skonstatował, że patrzy na staruszka. – Niech pan wejdzie, przepraszam za bałagan, ale… – głos mu się załamał. – Pokażę to panu, o tu. Podał mu pustą butelkę po piwie. Nemhauser przypominał sobie taką z dawnych lat. Piwo jasne pełne. Wziął butelkę do ręki. Była ciężka, z zielonkawego szkła. Półlitrowa, pusta. I stara. Pokryta nalotem, zakurzona. Metalowy drut mocujący stary ceramiczny korek był już trochę zardzewiały. Etykieta przypominała raczej taką od lekarstwa, niewyraźna pieczątka zawiadamiała o zmianie ceny i prawie zamazywała małego koziołka i logo browaru Okocim. – Zapomniałem, że kiedyś były takie butelki – powiedział, zwracając ją Matysikowi. – Nie, nie. Chodzi o to, że nigdy tej butelki nie mieliśmy. – Aha. – Nemhauser pokiwał głową. – I… – I znalazłem ją nagle na półce. – No tak – odparł Nemhauser i zastanowił się, co dalej. Matysik zbił go z tropu. Butelka miała być dowodem? Ale czego? – Przecież mógł ją przynieść znajomy. Mogła sobie tu stać od miesięcy. Może to prezent od sąsiadki. Nie musiał pan wcale wiedzieć… – Panie komisarzu, nie widywaliśmy wielu ludzi. Melania na pewno by mi powiedziała, gdyby… Zresztą nie sądzi pan, że to byłoby dość niecodzienne, gdyby nagle ktoś znajomy przyniósł nam stare piwo Okocim? Ta butelka musiała tu trafić niedawno. – Sądzi pan, że to ma coś wspólnego ze śmiercią żony? – zapytał sceptycznie Nemhauser. – Przecież butelka… Nikt jej przecież nie uderzył butelką… Gdyby morderca chciał ją w ten sposób ogłuszyć… – Nie wiem. Nie wiem, w jaki sposób… – Matysik zastanowił się. – Ale to dziwne. Przecież nie przynieśli jej chyba sanitariusze z pogotowia ani nikt z policjantów. Prosił pan, żeby zawiadomić o czymś dziwnym, więc zadzwoniłem. – No tak. – Nemhauser pokiwał głową. Jeszcze raz wziął do ręki szklane naczynie i dokładnie obejrzał. Na denku ktoś coś nakreślił mazakiem. – Zabiorę ją ze sobą i przekażę do laboratorium – powiedział, czując się jak idiota. Co niby miało zrobić laboratorium poza znalezieniem na butelce odcisków Matysika i jego samego? – Byłbym bardzo wdzięczny, komisarzu. – Matysik potrząsał jego dłoń. – Wie pan, mam wrażenie, że coś mi się kojarzy. Takie deja vu. – Ma pan mój numer – uśmiechnął się Nemhauser. Wychodząc na ulicę, kręcił z niedowierzaniem głową. Czuł się coraz bardziej jak w kiepskiej komedii. Rano micha pierogów, teraz deja vu z butelką. Wspaniale. A jak to opisać w raporcie? Nie dość że padał śnieg z deszczem, to jeszcze te idiotyczne opowieści o fotografowaniu graffiti, a teraz piwie. Zastanowił się,
czy nie wywalić butelki do kosza przy chodniku i skłamać, że badanie nic nie wykazało. Powstrzymał się i wrzucił ją do plecaka – ewentualnym odciskom i tak już nic nie mogło zaszkodzić. Włączył silnik, poczekał chwilę, aż układ pneumatyczny podniesie Bx-a. Przez minutę nic się nie działo i zaczął się obawiać, że to jakaś awaria. Na szczęście samochód powoli zaczął wędrować w górę. Cierpliwie czekał, przypominając sobie film, który oglądali kilka dni wcześniej z Paulą, Pan i pani Smith. Ty oglądaj Angelinę, a ja skupię się na Bradzie – zaproponowała filuternie i poszedł na ten układ. Bohaterowie wskakiwali do wozów i pędem odjeżdżali. A gdyby pani Smith, płatna zabójczyni, jeździła starym Bx-em i musiała czekać kilkanaście sekund, aż ruszy z piskiem opon?, zastanowił się. Nie musiał sobie odpowiadać. To byłaby komedia. Skręcał właśnie w Malczewskiego, kiedy zabrzęczała komórka. – Sztywny przy placu Zbawiciela, ten co z nim gadałeś – rzucił mu Mario. – Gdzie jesteś? – Będę za pięć minut – odparł. Dzień był coraz bardziej dziwaczny. Dojeżdżał już, kiedy komórka ponownie zabrzęczała. Myślał, że to Mario, i odruchowo rzucił: „Już za chwilę”, ale tym razem to była Paula. Cyryl miał chyba coraz wyższą temperaturę i pytała, na którą godzinę umówił lekarza. Oczywiście zapomniał zadzwonić. Dojeżdżał już do miejsca, gdzie stały dwa radiowozy, migając niebieskimi światłami, i zbierał się tłumek gapiów. W tym momencie prawie zaklął. – Oddzwonię za chwilę – rzucił i rozłączył się. Zaparkował w alei Wyzwolenia, niemal dokładnie tam, gdzie postawił samochód kilka godzin wcześniej. Wysiadł i popatrzył na wejście do klatki schodowej z wymalowanymi tagami. Zaklął. Pokazał legitymację mundurowemu przed drzwiami i wpadł do środka. Na klatce prawie zderzył się z Mariem. – Co z nim? – Złapał kumpla za rękę. – Co ma być. Dętka. – Mario wzruszył ramionami i zapalił papierosa. – Chcesz zerknąć? – Jasne. – Szarpnął się do schodów. – Spokojnie, nieboszczyk ci nie ucieknie – uśmiechnął się Mario. – Przynajmniej jeszcze takiego nie spotkałem. Nemhauser poczuł, że spocił się pod polarem mimo zimna. – Mario, ja z nim dopiero co gadałem. To mitoman, a tu nagle trup? Nic nie rozumiem. – Chodź, pokażę ci – mruknął Mario. Ruszył po schodach. Na trzecim piętrze roiło się od ludzi. Fotograf robił zdjęcia, technicy myszkowali dokoła, szukając śladów. – Niezła bryndza, co? – Mario westchnął. – Rozmawiałeś z gościem dopiero co, a tu facet kitę odwalił. Nemhauser poczuł, że musi zapalić. Rzucił okiem na łuszczącą się farbę na klatce schodowej i kilka rachitycznych kwiatków na parapecie. Zaczął szukać po kieszeniach papierosów, ale sobie przypomniał, że przecież rzucił. Podszedł do przodu, by zobaczyć ciało. Mężczyzna leżał kilka kroków od drzwi do mieszkania. Nemhauser zmarszczył brwi i zbliżył się jeszcze bardziej, omijając fotografa. – No co, trupa się przestraszyłeś? Bywa – mruknął Mario. – To nie on – szepnął Nemhauser.
– Jak to? – Mario wybałuszył oczy. – To nie Rozdaj. Jakiś młody chłopak, a Rozdaj to emeryt. – Co ty pieprzysz? – To nie on. Pierwszy raz go widzę na oczy. 14 Konsul cię wzywa. Nemhauser kiwnął głową i wstał zza biurka, za którym usiłował od kwadransa uporządkować to, co się zdarzyło. Zabity – Sebastian Omam, lat dwadzieścia osiem. Absolwent wydziału operatorskiego łódzkiej szkoły filmowej. Krótki wywiad środowiskowy nic nie wniósł. Po zadzwonieniu w kilkanaście miejsc Nemhauser zdołał się dowiedzieć, że zabity należał do wyróżniających się studentów, dostał stypendium naukowe, aktywnie działał w samorządzie, zrealizował kilka obiecujących etiud, z których dwie dostały nagrody na festiwalach międzynarodowych, nakręcił kilka dokumentów, prowadził wieczorną audycję w radiu oraz brał udział w pracach komisji filmowej i scenariuszowej przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jednym słowem – nie mieli nic, co by pomogło wyjaśnić, dlaczego zginął. I jak. Wciąż nie wiedzieli, jaka była przyczyna śmierci. Policję zaalarmowała sąsiadka. Ta sama starsza pani, która opowiadała mu o Rozdajach. Wracała z zakupami i zobaczyła ciało Sebastiana Omama leżące w korytarzu. Otworzył drzwi do sekretariatu, skinął Duni głową. – Zły? Dunia wykonała falisty ruch ręką, oznaczający „a kto go tam wie”. Nemhauser westchnął i nacisnął klamkę. Konsul nie podniósł oczu, po kilku sekundach kiwnął ręką w kierunku krzesła. Nemhauser usiadł i rozejrzał się ciekawie dookoła. Zauważył, że na ścianie przybyła jedna fotografia. Konsul na jachcie, w płóciennym, białym ubraniu, szczerzący się do obiektywu razem z facetem w średnim wieku w slipkach w wielkie kwiaty. Twarz faceta kogoś Nemhauserowi przypominała, ale nie mógł dopasować nazwiska. Wrócił wzrokiem do Konsula. Zastanawiał się, czy to zawsze musi tak wyglądać. Doskonale wiedział, po co jest ten milczący wstęp. Miał go przestraszyć, onieśmielić i postawić na baczność, ale oczywistość tego zachowania raczej go bawiła. Choć rozumiał, dlaczego wizyty u Konsula tak przerażają kolegów z wydziału. Konsul wreszcie przestał czytać i zsunął okulary z nosa. – Co to było? – rzucił krótko. – Morderstwo – gładko odparł Nemhauser. – Jeszcze nie mam wszystkich danych, ale… – Wiem, że morderstwo, ale przecież tam byłeś, chwilę wcześniej. I co? Mam tu wstępny raport… – Niech zgadnę. – Uśmiechnął się. – Komisarza Potockiego. – Nieważne kogo – mówił dalej Konsul, ale Nemhauser zauważył błyskawiczne spojrzenie na dół strony. Trafił. Ta szuja zdążyła go już postawić pod murem. – To poważna sprawa. Dostajemy zawiadomienie o zamiarze popełnienia przestępstwa. I morderstwo naprawdę zostaje dokonane. Zdajesz sobie sprawę, co zrobi z nas prasa, kiedy się dowie. A dowie się z całą pewnością. – Jestem pewien, że komisarz Potocki jest w świetnych układach z prasą. –
Nemhauser skinął głową. Konsul przerwał na chwilę i popatrzył na niego badawczo, usiłując odgadnąć, co miał na myśli, i czy była to aluzja. – Nie wątpię – powiedział, rezygnując z riposty. – Wróćmy jednak do sprawy. Słucham. – W związku z informacją o groźbach pozbawienia życia poszedłem dziś do mieszkania, do którego nadchodziły anonimowe listy. Przeprowadziłem wizję lokalną oraz rozpoznanie. Stwierdziłem znikomą ważkość gróźb i po przepytaniu sąsiadów wróciłem na komendę. – A więc mieliśmy sygnał, ale ty… Nie mógł sobie odmówić efektownej puenty: – Kilka godzin później dostałem wezwanie w sprawie morderstwa. Zamordowanym był sąsiad państwa Rozdajów, którzy otrzymywali pogróżki. – Rozumiem. – Konsul stukał ołówkiem w blat biurka. – Podejrzewasz pomyłkę? – Prawie na pewno nie. Zabity był ze trzydzieści lat młodszy. – Może podobny? – To musiałby być niezwykły zbieg okoliczności. – Przypadek. Ciekawy przypadek. Nawet bardzo. Dobra, weźmiesz to śledztwo. Czy w sprawie tego showmana Matysika coś się pojawiło? Jeśli nie, to może poczekać. Odłóż to lepiej i skoncentruj się na tym Omamie. Media urwą nam głowę tak czy inaczej. – Wciąż nad tym pracuję – zaraportował Nemhauser. Zastanowił się, czy wspomnieć o butelce, ale postanowił się wstrzymać. – Jak chcesz, ale priorytetem jest ten,jak mu tam, Omam – Konsul znowu udał, że mylą mu się nazwiska, i zagrał zagubionego starszego pana, a Nemhauser jak zwykle udał, że dał się nabrać. Skinął głową i podniósł się z krzesła. Konsul znowu postukał ołówkiem w biurko. Wyglądał na zamyślonego. – Ten Omam, coś mi to mówi. Czy to nie ten facet, który ma w radiu jakąś audycję? – Jasne. – Nemhauser klepnął się w czoło. – „Poranne Omamy”. Kiedyś prowadził to z jakimś kolegą, a ostatnio chyba właśnie z synem. Tym zabitym. Od szóstej do ósmej robią sobie jaja ze wszystkich. Raz zadzwonili do nas, odebrał Kufel. Podali się za policjantów z Anglii i wypytywali po angielsku, czy możliwa byłaby współpraca. Biedny Kufel zgłupiał, a w końcu wrzasnął: „Odpierdolić mi się tu!”. Poszło na antenie. Cała Warszawa boki zrywała. Nawet w telewizji puszczali to nagranie. – Taaaa. No to masz co robić – mruknął Konsul. – Prasa nas zabije, jeśli sobie z tym szybko nie poradzimy. Aha, oficjalnie tę sprawę ma Marian. Ale wiesz, jaki on jest. Załatw to jakoś. Zamilkł na chwilę i popatrzył spod oka na Nemhausera. – Coś jeszcze? – Panie inspektorze, zaraz zacznie się konferencja prasowa, pan komisarz Potocki będzie opowiadał o tej zbrodni, a chyba nie zna wszystkich faktów. – Hmm, doprawdy. Jestem zajęty. Oczywiście byłoby niedobrze, gdyby nie znał wszystkich faktów. Nieco by się skompromitował. Żegnam, komisarzu – powiedział Konsul. Nemhauser ostrożnie zamknął za sobą drzwi i mrugnął do Duni, pokazując
palcami „v”. – A widzisz. Wciąż żyję. – Tu masz materiały o Omamach. – Dunia pchnęła w jego stronę teczkę. – Skąd wiedziałaś? – zdziwił się Nemhauser i błyskawicznie się poprawił: – Głupie pytanie. Ty zawsze wiesz. Zasalutował jej żartobliwie i wyszedł na korytarz. W kieszeni zadzwoniła mu komórka. Zerknął na wyświetlacz. Irek. Odebrał. – Co to za historia z tym trupem? – wydyszał dziennikarz do słuchawki. – Właśnie wyszedłem z konferencji. Jakiś mądrala od was sugeruje, że mieliście ostrzeżenie, ale niestety zostało zignorowane. Nemhauser uśmiechnął się w duchu. Zastanowił się przez chwilę, czy odkrywać karty. Nie za darmo. – Chcesz coś, czego nie ma nikt inny? – Pytanie. Dawaj. – Za chwilę, miałbym prośbę. Chciałbym, żeby jutro w gazecie pojawiła się pewna informacja. Nieprawdziwa. – Zwariowałeś. – Ech, no – westchnął Nemhauser. – Jak tu z tobą robić interesy. Mało to macie nieprawdziwych informacji? Jedna w tę czy we w tę. – No dobra, pomyślę. Zapadła cisza. – Dawaj tego newsa – zirytował się wreszcie Irek. – A pomyślałeś już? – Co? A tak, niech ci będzie. No dawaj. – To nie ten trup – oznajmił krótko. – A kto dostawał pogróżki? Nemhauser zastanowił się przez chwilę. Nawet gdyby nie powiedział, Irek bez wątpienia przepytałby wszystkich mieszkańców kamienicy i dotarł do prawdy. – Tadeusz Rozdaj. Mieszka piętro niżej, ale uważaj, nie idź teraz do niego. Przepytaj go jutro. – No co ty, stary, taka historia. Muszę. Jutro już wszyscy będą wiedzieli. Ustawi się do gościa kolejka. Nemhauser westchnął ciężko. Świat prasy go przerażał. Co za różnica – dziś czy jutro, powtarzał zawsze, ale dla Irka „jutro” było czymś niewiarygodnym, tak jakby powiedział: „za dziesięć lat”. – Dobra, dzisiaj, ale wieczorem. Muszę najpierw sam z nim pogadać. – O osiemnastej najpóźniej, muszę jeszcze wrócić i napisać, zamkną mi numer – dusił go Irek. – Niech będzie – zgodził się Nemhauser i zerknął na zegarek. Zapowiadał się ciężki dzień. – Za to chciałbym, żebyś napisał, że mamy trop w sprawie zabójstwa pani Matysikowej. – A macie? – Nie prosiłbym, gdybyśmy mieli – odburknął Nemhauser. – Nawet nie wiem, czy to zabójstwo. Ale chcę coś sprawdzić. Napisz, że mamy wstępny portret pamięciowy mężczyzny, który może być wkrótce poszukiwany. No wiesz, co cię będę uczył. Chcę, żeby ktoś to przeczytał i się przestraszył, że za chwilę możemy na coś wpaść.
Irek niechętnie przystał na tę prośbę, upewniając się dwukrotnie, czy pierwszy się dowie, gdyby coś wyszło z tej intrygi. Komórka ponownie zadzwoniła. Nemhauser podniósł ze zdziwieniem brwi, kiedy zobaczył numer, który mu się wyświetlił. Restauracja? Teraz?! – Wpadnij dziś wieczorem, błagam – głos Jasia brzmiał jakby zza grobu. – Czy ty wiesz, co ja tu mam? – westchnął Nemhauser. Kartkował teczkę z materiałami o Omamach, w roztargnieniu słuchając tego, co dobiegało ze słuchawki. – Mam dziś specjalnych gości, błagam cię. Wiesz, kto zrobił rezerwację? Kancelaria sejmu, mają jakichś zagranicznych gości i zamówili duży stół. Co ja im podam? – To, co masz w menu – parsknął Nemhauser. – Błagam, przyjedź. A jak będą chcieli czegoś niezwykłego? Zrozum, to dla mnie, dla nas, wielka szansa. Jak im się spodoba, będą przyjeżdżali częściej. Ty sobie wyobrażasz? A może to ktoś z Parlamentu Europejskiego? – Mam kolejnego trupa i chore dziecko. Kiedy według ciebie mam gotować? – Ale nawet pół godziny, zlituj się. Wpadniesz na szybko, zobaczymy, co chcą, ugotujesz i już cię nie ma. Rodzina nawet nie zauważy. Dwudziesta, dobrze? Tylko błagam, bądź punktualnie. – Rozłączył się. – Co za świnia, nie poczekał nawet, czy się zgodzę – mruknął do siebie Nemhauser. Przypomniał sobie, że musi zadzwonić do pani patolog. Jak ona ma na imię? Wciąż nie mógł sobie przypomnieć. Co gorsza, mówiła mu na ty, więc pewnie kiedyś byli w bliskich stosunkach. Jakim cudem mógł zapomnieć, jak się nazywa. Zwłaszcza że była ładna. Trochę po trzydziestce, ciemne włosy, krótko obcięte, filigranowa i uśmiechnięta. Postanowił sprawdzić, czy nie ma jej w gabinecie. Była, wypełniała jakieś dokumenty, uśmiechnęła się na jego widok. – Siadaj – wskazała fotel obrotowy. – Ściągnęłam, co tylko mogłam, i coś mam. – Tak? – Nadstawił uszu. – Ofiara z całą pewnością zmarła od zatrucia dwutlenkiem węgla i z całą pewnością tam, gdzie ją znaleziono. – Na pewno jej nie przeniesiono? – Nie miałam okazji robić sekcji, ale zdjęcia plam opadowych są wystarczającym dowodem. Umarła właśnie tam. Gdyby ją przeniesiono, miałaby wtórne plamy opadowe, w miejscach gdzie ciało opierało się o co innego. Na fotografiach wyraźnie widać, że siedziała przy stole. Kiedy umarła, głowa opadła jej na stół, oparła się policzkiem o blat. Zamyślił się. Nic nie rozumiał. Melania Matysik zaczadziała nad szklanką herbaty, której nie piła, w swoim pokoju, w którym nie miało prawa być dwutlenku węgla. – Co to znaczy? – To znaczy, Robert, że masz do czynienia ze zbrodnią doskonałą. Podziękował jej serdecznie. Uśmiechnęła się. – Liczę na rewanż. – Zatrzepotała rzęsami. – Jasne – powiedział, uśmiechnął się i niepewny, co powinien zrobić, machnął ręką i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi.
Jaki rewanż?, zastanawiał się. Wrócił do biurka i usiadł na chwilę na rozklekotanym krześle. Wiesław Omam, legenda Polskiego Radia. Przypomniał sobie wakacje z dawnych lat. Pierwszy dzień wakacji i ten głęboki, ciepły głos, który go witał (tak sobie wyobrażał – że wita właśnie jego). „Mówi Wiesław Omam, a teraz czas na dobrą zabawę”. Powtórzył to głośno i zaśmiał się pod nosem. No tak, po latach nie było w tym nic magicznego, ale prawie trzydzieści lat wcześniej wydawało się z zupełnie innej planety. Ku swemu zdumieniu, przerzucając kartki, odkrył, że Omam pozostał w Polskim Radiu. Na chwilę uciekł ze swoimi audycjami do stacji komercyjnej, ale powrócił po roku i nawet na chwilę został dyrektorem jednego z państwowych kanałów, nim zmiotły go kolejne wybory, w których prawica przegrała. Nadal prowadził audycję muzyczną i Nemhauser zrozumiał, dlaczego nie miał o tym pojęcia. Audycja nadawana była w poniedziałki i czwartki o pierwszej w nocy. U dołu strony znalazł numer telefonu i sięgnął po słuchawkę. Gdyby nie Dunia, połowa śledztw nie tylko by się nie zakończyła, ale nawet nie zaczęła – pomyślał, wykręcając numer. Po drugim dzwonku zobaczył Maria wchodzącego do pokoju i zaklął w duchu. Na śmierć zapomniał mu powiedzieć, że wchodzi do sprawy, a ostatnie, czego mu brakowało, to kłótnia. Odłożył słuchawkę i machnął na Maria ręką. – Byłeś coś zjeść? – zapytał. Mario przecząco pokręcił głową i zdjął kurtkę z oparcia krzesła. – Właśnie wychodzę – powiedział. – Idziesz? Wyszli razem i przemykali szybko w mżącym deszczyku. Czy w tym kraju już zawsze będzie padać?, zastanowił się. Albo zbierało się na deszcz, albo padało, albo było świeżo po deszczu. Ze swojego jedynego pobytu w Londynie zapamiętał to miasto jako słoneczne, ciepłe i optymistyczne, niemające nic wspólnego z mrocznym, mglistym Londynem, którego podświadomie oczekiwał, a w który teraz zamieniła się Warszawa. – Słuchaj, co z tym nieboszczykiem? – zagaił ostrożnie. – Z tym, cośmy go znaleźli na korytarzu? – Mario wzruszył ramionami. – No co ma być. Już się dowiedziałem, że chłoptaś chodził do klubów. Pewnie jakieś pigułki, prochy… Może i sam za bardzo dał sobie w żyłę albo nałykał się jakiegoś świństwa. A bo to dużo zachodu? Nie ma jeszcze wyników, ale daję głowę, że znajdą mu w żołądku tablicę tego no, no wiesz, od chemii. – Hmm, tak – przytaknął Nemhauser, myśląc gorączkowo, co dalej. – Mendelejewa. Sądzisz, że sam, naprawdę? A może ktoś z kolegów go rąbnął? – No a jak myślisz? – Mario zerknął na niego ze zdziwieniem. – Wygląda, że sam, ale dla pewności zbiorę towarzystwo i wszystko wyśpiewają. – Ty to masz głowę – westchnął, zastanawiając się, czy nie zabrzmi to fałszywie. Nie zabrzmiało. – Już ja znam tych gówniarzy – mruknął Mario. – Sprzedawać prochy i chlać to potrafią, ale wystarczy trochę nad nimi popracować i robią w gacie, zasrańcy jedni. Niby sobie machną tatuaż i zgolą łeb i myślą, że już są tacy twardzi. – Jasne – przytaknął Nemhauser. – Z nimi trzeba ostro. Przypomniał sobie kilka spraw Maria i musiał przyznać, że czasem kumpel miał rację. A w starciu wytatuowanego i ogolonego podejrzanego oraz Maria górą zawsze był Mario. – No, a jak inaczej? – obruszył się Mario.
– Ech, pewnie trochę cię irytuje, że to skomplikowana sprawa – podpuścił go Nemhauser. – W jakim sensie? – Mario zatrzymał się i popatrzył na niego uważnie. – Nie, no tak mówię. Wiesz, słyszałem, że ten jego tatuńcio ma jakieś wpływy, to zdaje się duża szyszka. – No i dobrze, ucieszy się, jak złapię gówniarza, co mu synalka załatwił. – No masz, pewnie. Ale podobno gość się ciska, że trzeba sprawdzić jego znajomych w radiu. – Niech się ciska, co mnie to obchodzi. – Mario wzruszył ramionami. – Nie, no pewnie, że nic – odparł Nemhauser. – Będzie dobrze, chociaż facet interweniował na górze, że zrobi aferę. Bierzesz kebab? – Na ostro. – Mario kiwnął głową. Stanęli przed uliczną budką na Jana Pawła i czekali, aż smagły kucharz przygotuje kebaby. – Dużo czarniawych ostatnio się pojawiło – mruknął Mario i trącił Nemhausera w bok. – Kebab mają niezły – dyplomatycznie odparł Nemhauser i gestem poprosił o więcej harissy. Wyszli przed budkę i stanęli pod daszkiem. Deszcz przestał padać, na chwilę zza chmur wyjrzało słońce. – Coś ta wiosna nie chce się zacząć – rzucił Nemhauser i niby przypadkiem zerknął na Maria, który w skupieniu żuł swoją pitę. – Mhm – mruknął nieobecnym tonem. – To co? Lecimy, musisz się zwijać, żeby z tym wszystkim zdążyć. – Nemhauser klepnął Maria w plecy. – Słuchaj, a czy… – pytanie zawisło w powietrzu. – No? – Nemhauser popatrzył wyczekująco. – Wiesz, mam kupę roboty z tymi małolatami – zaczął Mario. – Jak mam się jeszcze pchać do tego radia i rozmawiać z tymi wypacykowanymi palantami, to już mnie mdli. – Rozumiem. – Nemhauser pokiwał współczująco głową. – Nic przyjemnego. – Ty już się trochę orientujesz, o co tu biega, już tam byłeś. Może byś skoczył do tego radia, kilka rozmów? Przecież to formalność. Dobra? – Mario spojrzał na niego błagalnie. – A wiesz sam, jakbyś potrzebował kiedyś dużego wkurwionego gościa, żeby kogo postraszyć, to ja zawsze. Prosić nie musisz. Nemhauser obracał w dłoni długopis, udając, że się zastanawia. – Sam nie wiem – mruknął. – Stary, no wiesz, jak ja tego nienawidzę – błagał Mario. – Patrzą na człowieka z góry, że niby jak jestem glina, to od razu młotek i nie czaję bazy. – Okej – wydusił Nemhauser z uśmiechem. Na szczęście Mario tego nie zauważył. Z radości klepnął go z rozmachem, aż go przygięło do ziemi. – Słuchaj, stary, a ta Koterska? – zapytał Maria. – To co? – Mario nagle przestał być jowialny. – Załatwiłeś to? – Tak, rzeczywiście chłopaki przywiozły laptopa. Nasi magicy pogrzebali trochę
w środku i wyciągnęli mi adres. Nieaktualny, ale po nitce do kłębka. Mamy tego pieprzonego Rysia. – Super – ucieszył się Nemhauser. – A wypuściłeś tę babkę? – No a po co miałem trzymać? Przecież baba niewinna, chociaż głupia jak but, ale nie powiem, zachować się potrafi. Nemhauser chwilę przemilczał to dyplomatycznie. – Ucieszyła się pewnie i podziękowała? Mario stanął i popatrzył na niego uważnie. – Stary, o co biega? Wypuściłem babę i tyle. O co ci chodzi? No dobra, chciała się zrewanżować. Ale przecież po fakcie. Nie wypuściłem jej za kasę. Nic nie było. Tylko chciała po ludzku tak, podziękować, no to przecież nie grzech chyba, a w sumie wszyscy są zadowoleni. Zapadła cisza, Mario nerwowo wpatrywał się w koniuszki butów. – O nic. – Nemhauser uśmiechnął się. A więc Mario wziął. Zastanowił się, dlaczego go to nie dziwi. A potem pomyślał, czy jakoś go to ruszyło i czy inaczej na niego patrzy. Po chwili zastanowienia uznał, że nie, i zdziwiło go to. Zdecydował, że powinien to omówić z Paulą. W komendzie powtórnie sięgnął po telefon i wykręcił numer do Omama. Nie znosił takich rozmów, czuł się trochę jak hiena nękająca kogoś, kto właśnie stracił bliską osobę. Irek kiedyś go pocieszył, że to nic. – Stary, ja to dopiero mam robotę. Wyobraź sobie, jadę na jakieś zadupie, pukam do jakiejś kobiety, którą widzę pierwszy raz w życiu, i proszę, żeby powiedziała mi parę słów o synu, który właśnie zabił kolegę i popełnił samobójstwo. – I co? – Nemhauser wstrząśnięty spojrzał na niego. – A co ma być? Mówi kilka słów, a potem pozuje do zdjęcia. – Co?! – Oj, bo gazet nie czytasz. Patrz na to. Nemhauser zerknął na gazetę sprzed kilku dni. Wielki tytuł biegł przez całą pierwszą stronę. „Potwór spod lasu”. Dalej leciał krótki tekst o rolniku spod Ciechanowa, który gwałcił przez pięć lat swoje córki, a wreszcie usiłował zamordować żonę. Na zdjęciu poniżej stała cała rodzina – żona i trzy córki w wieku od dwunastu do siedemnastu lat. Na oczach miały czarne paski, które niczego nie zamazywały. – I co? Dały się tak sfotografować? – Stary, media to potęga. Mają swoje pięć minut sławy. Nemhauser nic nie odpowiedział. Jesteś sławna, bo ojciec cię gwałcił? Poczuł się nagle stary. Omam odebrał po siódmym dzwonku, kiedy policjant spodziewał się, że odezwie się poczta głosowa. – Wiesław Omam, dzień dobry – usłyszał w słuchawce głos z dawnych lat. – Komisarz Nemhauser – powiedział. – Czy moglibyśmy się zobaczyć? 15 Jechał na Myśliwiecką, pewny, że jak nic nie wyrobi się z czasem. Paula znowu dzwoniła, mały nie spał, a w dodatku nie skutkował preparat przeciwgorączkowy. Za to wreszcie ktoś się odezwał w sprawie pracy.
– Dostałam mejla z propozycją rozmowy wstępnej – oświadczyła. – Naprawdę? Wspaniale – ucieszył się. – Tak, za kilka dni. To ogromna korporacja: Bellaqua. Strasznie się cieszę. Myślisz, że coś mi zaproponują? – Kochanie, na pewno. Obgadamy to wieczorem. – O której będziesz? Spojrzał na zegarek i znowu bezgłośnie zaklął. Ugryzł się w język i nie powiedział, że musi wstąpić o dwudziestej do restauracji uratować imprezę. Paula chybaby go zabiła, gdyby się dowiedziała, że idzie gotować, kiedy ona cały dzień siedzi z gorączkującym dzieckiem. – Będę koło ósmej – skłamał gładko. – Wcześniej się nie da. Znowu mamy trupa. – O mój Boże, kogo? Nemhauser chciał odpowiedzieć, ale usłyszał w tle głos marudzącego Cyryla. – Zresztą powiesz mi, jak wrócisz, ale pospiesz się, bo zwariuję. – Okej, kochanie, będę pędził – zakończył teatralnie. Zerknął w lusterko wsteczne, wcisnął hamulec i skręcił z Alei Ujazdowskich w lewo w Piękną, zignorowawszy zakaz. Jakiś staruszek zbliżający się do pasów wygrażał mu pięścią, ale nie przejął się nim zbytnio i pojechał w dół, mijając liceum Batorego. Zaparkował na poboczu. Po drugiej stronie ulicy stały dźwigi i rusztowania. Wysiadł z samochodu i przez chwilę obserwował, jak robotnicy stawiają nową trybunę stadionu Legii. Mario zaciągnął go tu kiedyś na mecz z Widzewem. Nemhauser nie pamiętał, kto był lepszy, kto strzelił gola. Jedyne, co zapamiętał z tego meczu, to potężna figura Maria całego w czerwono-biało-zielonych barwach Legii, wrzeszczącego na całe gardło: „Łódzkie chuje, nie daruję”. Siedzieli na „żylecie”, trybunie dla najbardziej zapamiętałych kiboli, która teraz właśnie znikała pod buldożerami. Nemhauser czuł się coraz bardziej nieswojo, jedyny milczący wśród tłumu biało-zielono-czerwonych fanatyków wykrzykujących swoją nienawiść do Łodzi, Żydów i pedałów. Odetchnął z ulgą, kiedy opuścili stadion. Myśliwiecką blokował kordon policjantów w czarnych mundurach, pochód kibiców rozsypał się w stronę Torwaru. Właśnie przy Torwarze dopadła ich grupka kibiców Widzewa, uzbrojonych w wyrwane skądś sztachety. Jeden dostał od Maria kawałem kamienia, a drugi zderzył się z drzewem. Spanikowany Nemhauser obserwował, jak trzej inni z metalowymi rurami rąbniętymi z pobliskiej budowy zachodzą go ze wszystkich stron i dopiero przyjazd radiowozu uwolnił ich z opresji. Mario siedział wtedy na osiłku większym nawet od niego i ryczał: „Policja, dupku, nie ruszaj się!”, waląc jego głową o asfalt. Dopiero potem dowiedział się, że Mario zgłosił się do akcji przeciw kibolom i na jego pretensje wzruszył tylko ramionami i mruknął: – No co, meczyk za darmo obejrzeliśmy i paru skurwieli przy okazji dorwaliśmy. – Takich z Łodzi skurwieli? Tych skurwieli z Warszawy nie? – zirytował się Nemhauser. – No a jak inaczej? – Mario wzruszył ramionami. – Łódzkie chuje, nie daruję. Wtedy się wściekł, ale teraz to wspomnienie go bawiło. Pokręcił głową i wszedł przez zielone drzwi do siedziby radia. Zabawne, zawsze słowa „Myśliwiecka 3/5/7" były magiczne. Tu grano najlepszą muzykę i tu znajdował się portal do innego, lepszego świata, pełnego płyt, muzyki, radości. Nigdy tu nie był, wchodził do miejsca, o którym zawsze tylko słuchał. Machnął
legitymacją i strażnik skierował go na pierwsze piętro. W kieszeni zawibrowała mu komórka. Zmarszczył brwi – nieznany numer. – Cześć, pomyślałam, że pewnie chciałbyś wiedzieć coś o przyczynach – usłyszał damski głos. Przystanął, nie wiedząc, co odpowiedzieć, i nie mając pojęcia, kto dzwoni. – Robert? Jesteś tam? – Tak, tak – przytaknął niepewnie. – No więc mam już wstępne wyniki i wygląda na to – trzymasz się czegoś? – Eeeee, tak – zapewnił. Rozpoznał wreszcie głos. Pani patolog jak jej tam – jęknął w duchu. – Wygląda na to, że Sebastian Omam zginął również od zaczadzenia. – Co? – Wiedziałam, że cię to ruszy – usłyszał cichy śmiech. – Miałam rację? – Tak, to znaczy… ale jak? Przecież… – Chodzi ci o tę ranę na głowie? Prawdopodobnie uderzył się podczas upadku. Być może ktoś go ogłuszył jakimś ciężkim przedmiotem. Niemniej jednak przyczyną śmierci było zaczadzenie. – Ale… – Słuchaj, w tej chwili nic więcej nie mogę powiedzieć, wpadnij do mnie, jak będziesz na komendzie. Pokręcił głową i schował komórkę. Nic nie rozumiał. Stał chwilę w długim korytarzu z szeregiem drzwi, zastanawiając się, co robić. W końcu uznał, że nic nie wymyśli, póki nie dostanie wyników sekcji. Szukając numeru i2na kolejnych drzwiach, które mijał, pomyślał, że to jednak podejrzane. Ten facet właśnie stracił syna, ale był w radiu, bo musiał zmontować audycję. To było nawet bardzo dziwne, ale przyzwyczaił się już do dziwniejszych rzeczy. Omam rezydował w sali zastawionej stołami ze sprzętem do nagrywania. Podniósł oczy znad dziwnej maszynerii wyglądającej na wyposażenie sklepu z antykami. Zsunął z uszu wielkie słuchawki. – Na czymś takim zaczynałem. – Kiwnął Nemhauserowi głową. – Dziś już nikt tego nie używa, montuje się w komputerze, komu by się chciało lepić kawałki taśmy. Tylko mnie. Przesunął potencjometr i wcisnął przycisk. – Tak, to będzie dobra puenta – mruknął do siebie. Nemhauser nie przerywał mu. Zastanawiał się, czy radiowiec nie jest w szoku, dlaczego nie pojechał na miejsce zbrodni, i Omam chyba wyczuł jego niepewność. – Mam znajomego psychiatrę. Rozmawiałem z nim. Powiedział, że praca będzie najlepszą terapią – wyjaśnił. – Jak mogę pomóc? Nemhauser pomyślał przez chwilę. Omiótł jeszcze raz wzrokiem siedzącego przed nim człowieka. Nie tak go sobie wyobrażał. Mocny czysty głos płynący przez lata z radioodbiorników sugerowałby, że zobaczy kogoś w stylu – zastanowił się: Seana Connery'ego lub przynajmniej zabójczo przystojnego Stanisława Mikulskiego z jego wielkich lat. Eleganckiego światowca z pobrużdżoną twarzą dżentelmena w każdym calu. Przed nim siedział niski, chudy człowieczek z cofniętą szczęką i rozległą łysiną. Okalające łysinę włosy były zdecydowanie za długie i surrealistycznie odstawały w bok, choć w zamyśle miały zapewne przykrywać łysą czaszkę.
– To przerażające, co się wydarzyło – zaczął Nemhauser. Omam skinął głową. – Nie musimy się w to bawić, komisarzu – powiedział zmęczonym głosem. Nemhauser zmusił się, żeby nie zamknąć oczu. Dysonans między małym, łysym człowieczkiem a legendarnym głosem był zbyt duży. – Wie pan, że chciałbym panu pomóc, ale nie wiem jak. – Bezradnie wzruszył ramionami. – To absurd. Gdyby to był wypadek samochodowy, czy coś w tym rodzaju, to może dałoby się to zrozumieć. Ale coś takiego? Czy właściwie wiadomo, jak… jak to się stało? Nemhauser pominął pytanie milczeniem. – Sebastian miał wrogów? Proszę się zastanowić, wiem, że to trudne. – Proszę pana, jakich wrogów może mieć dwudziestoośmioletni młody człowiek, który dopiero co skończył studia? – głos Omama jakby stracił nieco z głębi. – Zazdrosny wykładowca? Kolega z ławki? Proszę nie żartować. – A pan? Ma pan wrogów? Omam zastanowił się przez chwilę. – Chciałbym powiedzieć, że nie, ale chyba nie mogę. – To znaczy? – Wie pan, teraz może to zabrzmieć idiotycznie, ale kiedyś ludzie daliby się pokroić, żeby być na moim miejscu. Wie pan, jaką ja miałem słuchalność? Wszyscy mnie słuchali, nie uwierzy pan. – Uwierzę, też słuchałem – Nemhauser kiwnął głową. – Sam pan widzi. Podobało się panu? – Nie wyobrażałem sobie niedzieli bez pana audycji. – Uśmiechnął się. – No widzi pan. Ludzie mnie kochali, ale rzecz jasna zawsze znajdą się jacyś zawistnicy. Kiedyś, u szczytu sławy, przychodziły do mnie listy grożące mi różnymi niemiłymi rzeczami. – Ma je pan? – zainteresował się Nemhauser. – Co? Nie, nie. To, wie pan, były jakieś kompletne wygłupy. Zresztą minęło już tyle lat… – Pamięta pan, kiedy mniej więcej? – Wie pan, dostawałem tyle listów. W większości były to rzecz jasna prośby o autograf, czasem o zdjęcie. Z tym że nigdy nie wysyłałem zdjęć, wolałem pozostać anonimowy. Choć oczywiście miałem propozycje telewizyjne. Nemhauser jęknął w duchu. Starszy pan uwielbiał mówić, ale wciąż mówił o sobie. Trudno było uwierzyć, że dopiero co stracił syna. Spojrzał na niego jeszcze raz. Na wątłą sylwetkę i łysinę. Nie dziwiło go, że wolał zostać głosem. – Wróćmy może do tych pogróżek. – Wie pan, było kilka takich obrzydliwych anonimów. „Ty komunistyczny gnojku” i takie tam, jeszcze w latach 80. Ale kto by się tym przejmował, wszyscy wtedy takie dostawali. Nemhauser zrezygnował z cisnącej mu się na usta riposty, że nie wszyscy, i ciągnął dalej: – Zgłosił to pan gdzieś? – Tak, na milicję. Wtedy była milicja. Przyszedł jakiś porucznik i spisał zeznanie. Nawet nie wiem, czy to potem miało jakiś ciąg dalszy.
– A ostatnio? – W związku z wiadomą sprawą. – Jaką? – zdziwił się Nemhauser. – Naprawdę pan nie słyszał? – Człowieczek zdziwiony podniósł na niego wzrok. – To była bardzo głośna sprawa, mówili o tym w „Wiadomościach” i „Faktach”. Nemhauser pokręcił głową. – Znowu miałem swoje pięć minut, chociaż, rzecz jasna, wolałbym, żeby odbyło się to w innych okolicznościach. Oskarżono mnie, że byłem tajnym współpracownikiem służby bezpieczeństwa. Dużo ludzi o tym mówiło. Ważnych, by nie rzec najważniejszych. Większość oczywiście mnie broniła. W końcu znali mnie, wiedzieli, że nie mógłbym robić takich rzeczy. Nie Omam, proszę pana. Spojrzał na Nemhausera. Oczekiwał jego reakcji, oczywistego zaprzeczenia, a może nawet oburzenia, i z lekkim uczuciem zawodu dostrzegł, że nie może na to liczyć. – Pan był wtedy jeszcze mały… – Dużo czytałem – przerwał Nemhauser, kryjąc irytację. – I co dalej? – No więc sprawa ciągnęła się już od roku. Te wszystkie kłamstwa, to naprawdę obrzydliwe. Czy pan wie, co o mnie pisano? Że donosiłem na swoich kolegów, że doprowadziłem do wyrzucenia ludzi z radia. – A nie robił pan tego? – Nemhauser spojrzał mu w oczy. Omam uciekł spojrzeniem. – Sąd uwolnił mnie od prawie wszystkich zarzutów. To było jasne dla wszystkich, że tak się stanie, choć do dziś są hieny, które powtarzają te kłamliwe oskarżenia. Miałem szansę zostać dyrektorem jednego z radiowych kanałów, ale niestety te zarzuty spowodowały, że sprawa się przeciąga. Oczywiście na przeszkodzie stanęła też polityka. Nowe władze uważają chyba, że w tych ohydnych plotkach było trochę prawdy, ale ja, proszę pana, nie z takimi wygrywałem. Nemhauser zastanowił się, czy warto dopytać o te zarzuty i czy może ktoś nadal ma pretensje o wyrzucenie z radia, ale doszedł do wniosku, że Omam i tak nie wyjawi prawdy. Wstał i wyciągnął rękę do swojego rozmówcy. – Na razie tyle mi wystarczy. Rozejrzę się tu jeszcze. – Powie mi pan, co właściwie się stało? – indagował Omam. – Ja mam jeszcze swoje kontakty. I tak się tego dowiem. – Tajemnica śledztwa. – Nemhauser potrząsnął głową, coraz bardziej zirytowany małym człowieczkiem. – Ja, proszę pana, poskarżę się. – Omam spojrzał na niego wyczekująco. – Rozumiem – odparł krótko Nemhauser i zaobserwował z satysfakcją wyraz zdumienia na twarzy Omama. Radiowiec zaskoczony milczał chwilę, po czym skinął głową i założył swoje słuchawki. Nemhauser opuścił salę i zszedł do portierni. Podał portierowi nazwisko i zapytał o drogę. Ten zastanowił się chwilę, zadzwonił i wskazał mu, którędy ma iść. Nemhauser jeszcze raz wszedł po schodach i na korytarzu minął znanego polityka, który wychodził właśnie ze studia. Za nim wyszedł drugi, którego nie kojarzył, ale przypomniał sobie, że dzień wcześniej widział ich w nocnym programie, skakali sobie do oczu. Jeden nazywał drugiego złodziejem, a w zamian doczekał się epitetu: sprzedawczyk kupczący Polską.
Teraz stali obaj na korytarzu i Nemhauser, przechodząc, usłyszał, jak się żegnają. – To do wieczora w Polsacie. – Cześć. Pokręcił zdumiony głową. Sądząc z tego, co widział w telewizji, bardziej spodziewałby się rękoczynów. Zapukał do pokoju numer 23, dawna koleżanka z klasy powiedziała, że tu właśnie pracuje. Ostrożnie wetknął głowę. – To ja, mogę wejść? Kobieta za biurkiem podniosła głowę i zaskoczona przez chwilę wpatrywała się w niego oczami krótkowidza. – Robert? – Mhm – przytaknął. – Akurat byłem służbowo i pomyślałem, że wpadnę. – Siadaj, chcesz herbaty? – zapytała nerwowo. Patrzył na nią trochę zdziwiony. Kruczoczarne włosy teraz jakby zmatowiały. Rysy stały się zbyt nalane, barki szersze. Nie mógł się doszukać w niej dziewczyny, którą widział ostatni raz osiemnaście lat temu. Kiedyś był w niej chyba nawet zakochany. Zaprosił ją kilka razy na randkę, o ile można tak nazwać pójście do kina, a potem na pizzę. Wtedy wydawała mu się ulotna, prawie eteryczna, z jasną cerą, która wyglądała, jakby przeświecało przez nią światło, i smukłymi rękami i nogami niemal zbyt delikatnymi by mogły służyć po prostu do chodzenia i jedzenia. Teraz miał przed sobą kobietę dobiegającą wieku średniego, z lekką nadwagą, ubraną w nieokreślonej barwy kostium i przypominającą bardziej nauczycielkę niż tamto ciemnowłose zjawisko, które zachował w pamięci. – Pamiętasz, jak wybraliśmy się karmić gołębie na Mariensztacie? – usłyszał jej głos. Postawiła przed nim kubek z herbatą. Nie pamiętał, ale potwierdził ruchem głowy. – Opowiadaj, co u ciebie, to już tyle czasu. Kiedy się widzieliśmy? – Chyba w dziewięćdziesiątym drugim? – zaryzykował Nemhauser. – Wyjechałem wtedy na wakacje do Francji. – No właśnie, miałeś pracować w pizzerii w Paryżu. I jak? Udało ci się? – Hmmm, tak, w końcu coś tam znalazłem – przytaknął Nemhauser. – To świetnie. Wiesz, mówiłeś, że będziesz pisał, i ja czekałam. Zapadła cisza, Nemhauser zastanawiał się, co powiedzieć. Naprawdę coś takiego obiecał? Wydawało mu się, że po prostu zdecydowali, że to nie ma sensu, nie pasują do siebie i on wyjechał, a ona została. Ot, takie licealne zauroczenie. Ale Zośka chyba zapamiętała to inaczej. – Wiesz, miałem tyle stresów – wymamrotał. – Cały miesiąc nie wiedziałem, gdzie się podziać, spałem na dworcu, wiesz, jak to bywa, ale powiedz, co u ciebie. Masz rodzinę? – Nie, jakoś nie. Wyszłam za mąż, ale to zły mężczyzna był. – Roześmiała się i Nemhauser przez moment zobaczył w jej uśmiechu dawną Zośkę. – Rozwiedliśmy się cztery lata temu i od tej pory jakoś tak nic. A co u ciebie? – Standard, żona, dwójka dzieci. – Nemhauser westchnął. – Masz zdjęcia? – zaciekawiła się. – Pokaż. Studiowała przez chwilę portrety bliźniaków. – Wiesz, właściwie to mam sprawę. – Nemhauser chrząknął. – Słyszałaś o
Omamie? Właściwie o jego synu? Skinęła głową. – Wszyscy słyszeli. – Możesz mi o nim coś powiedzieć? Coś, czego nie znajdę w oficjalnych aktach. – Nie sądziłam, że zostaniesz policjantem. Zawsze myślałam, że będziesz kucharzem. – Uśmiechnęła się do niego. Speszony chrząknął. Dostrzegła jego zakłopotanie i przybrała oficjalną pozę. – Co chcesz wiedzieć? – Jakim był, jakim jest człowiekiem? – Kawał sukinsyna – wyrzuciła z siebie szybko. Czekał cierpliwie. – Kawał prawdziwego sukinsyna. Ma się za wielkiego gwiazdora. Przez całe lata przystawiał się do każdej dziewczyny. Do mnie też – dodała, widząc, że patrzy na nią pytająco. – Dałam mu po łapach i jak widać kariery nie zrobiłam. Droga na antenę wiodła przez jego łóżko. Ja się nie dałam, więc mnie gnębił. Przez rok nosiłam za nim ołówki, magnetofony, wszystko. A on się na mnie wciąż darł. – A poznałaś jego syna? – Tak, bywał tutaj. Wydawał się równie nadęty jak jego tata. Wiesz, że prowadził z nim razem audycję? – Tak – potwierdził Nemhauser. – Był taki dobry, czy to wszystko robota ojca? – Przychodził tu jak do siebie. Wszyscy wiedzieli, że tata załatwił mu tę audycję, a ten udawał, że nie ma pojęcia. Jakby naprawdę był taki zdolny i w wieku dwudziestu trzech lat dostał audycję. Media pełne są zdolnych dwudziestolatków bez żadnych pleców – zażartowała gorzko. – A nastąpił komuś szczególnie na odcisk? – Na twoim miejscu porozmawiałabym z Michałem Hidalgo. – Słucham? – Nie słyszałeś go? Naprawdę bardzo zdolny chłopak. Miał świetną audycję poranną. Ma ojca zdaje się z Meksyku, czy coś w tym stylu. – I ta audycja… – Ta audycja zniknęła zastąpiona przez Omamy. – Uśmiechnęła się smutno. – Pogadaj z nim, ale jakby co, ja nic nie mówiłam. – Super. I jeszcze jedno. On podobno na kogoś donosił dawno temu. Ta sprawa o bycie współpracownikiem… – Lewit, nie pamiętam imienia – powiedziała. – Facet nawiał w ostatniej chwili za granicę. Nie mam pojęcia, co się z nim stało. Gdyby wrócił i zeznał, to Omama już by nie było. – Dzięki, Zośka. – Nemhauser wstał i skierował się do drzwi. Odwrócił się do niej. – Zdzwonimy się kiedyś i pogadamy dłużej. – Wiesz, Robert… – powiedziała i zawiesiła głos. Popatrzył jej w oczy i uśmiechnął się ciepło. – Wiem – powiedział. – Zadzwonię. Wyszedł i zamknął drzwi. Obydwoje wiedzieli, że kłamał. 16 Miał szczęście. Michał Hidalgo akurat skończył audycję i zgodził się z nim
spotkać za kwadrans przed siedzibą Radia Zet na Pięknej. Nemhauser nie miał pojęcia, co to za audycja i w jakim radiu i zdziwił się, że trafił właśnie do Zetki. Hidalgo nie wyglądał na pół-Meksykanina. Niski, z jasnymi włosami i niebieskimi oczami, wyglądał bardzo po polsku i dopiero głos, z wibrującym mocnym „r”, przywodził na myśl południowe klimaty. – Może wejdziemy na chwilę do sklepiku orientalnego, jest zaraz za rogiem? Nemhauser zgodził się i przypomniał sobie, że właściwie też chętnie kupi kilka wschodnich przypraw. – Mam tylko chwilę – ostrzegł Hidalgo. – Prosto z audycji w Zetce lecę do TVN, tam mam sondę. Taki los. – Uśmiechnął się smutno. – Pana interesuje Omam? Nemhauser przytaknął i obserwował prezentera. Wyminęli zaparkowany na chodniku autobus, do którego prowadziły setki kabli. Na jezdni rozłożono szyny, po których powoli jeździł operator z kamerą. – Kręcą Brzydulę – wyjaśnił Hidalgo. – Koszmar, nie można zaparkować. Nemhauser uśmiechnął się. Najpierw M jak miłość, teraz Brzydula. Najwyraźniej podążał szlakiem warszawskich seriali. – Żona ogląda i bardzo chwali – dodał szybko Hidalgo, opacznie interpretując uśmiech Nemhausera. – Tak, moja też – odpowiedział Nemhauser, żeby zapełnić ciszę. – Też widziałem, chociaż właściwie obawiam się, że ta aktorka bardziej podobała mi się jako brzydula niż jako piękność, którą z niej zrobiono. – A to ciekawe, bo mnie też – zdziwił się Hidalgo. - O tym by warto zrobić sondę. Świetna myśl. Doszli do sklepiku z żywnością orientalną na Poznańskiej. Ukryty między sklepem z wyposażeniem biurowym i salonikiem prasowym bywał ulubionym celem wypraw Nemhausera. Kilkadziesiąt metrów kwadratowych zapełnionych regałami z ryżem brązowym, jaśminowym, aromatycznym i różnymi gatunkami zupy miso. Ale przychodził tu dla świeżych przypraw. Nie do zdobycia gdzie indziej. Stanęli przed regałem z sosami, Nemhauser zanurkował do zamrażarki i wyciągnął torbę z zielonymi liśćmi. – Tajska bazylia – odpowiedział na zdziwione spojrzenie Hidalga. – Ale wracajmy do Omama. – Zamówi pan coś na miejscu? Może sajgonki. Mają tu całkiem dobre – zaproponował prezenter. Nemhauser kiwnął głową i usiedli przy jedynym stoliczku na dwóch rachitycznych krzesełkach ogrodowych. – To szuja – wydusił wreszcie Hidalgo i mimowolnie rozejrzał się dookoła. – Nie mówię tak tylko dlatego, że zdjął mi z anteny audycję i nagle się okazało, że nie mam z czego żyć. Tak przy okazji: to była bardzo popularna audycja. Udaje ideowca i powtarza, że kocha radio, ale wszyscy wiedzą, o co chodzi. – Ja nie wiem – odparł Nemhauser po chwili ciszy. Hidalgo spojrzał zdziwiony. – Omam miał zostać prezesem radia – powiedział. – Całego radia. Zasiadał też w radzie programowej przy ministrze kultury. Nie tym, poprzednim. Wkręcił się nawet dalej, został prawą ręką ministra i wszedł w robienie filmów. Oczywiście po wyborach
jego wpływy zmalały, ale Sebastian – jego syn – wciąż był członkiem jakichś komisji filmowych. I to znaczących komisji. Zapewne poszedłby do góry, gdyby nie ta sprawa z oskarżeniami o donosicielstwo. – A donosił? – zapytał Nemhauser. – Oczywiście, że tak. – Hidalgo wzruszył ramionami. – Ale dokumenty zaginęły, świadkowie nagle wszystko zapomnieli, a jego oficer prowadzący niespodziewanie zaniemówił. Niby nic dziwnego, to starszy pan, skleroza. – I co? – I nic. Omamowi zostało tylko przewodniczenie komitetowi honorowemu przy premierze. Kojarzy pan projekt Grunwald 1410? – Tak, coś obiło mi się o uszy. – No więc od kilku lat on to koordynował. Bez przeszkód, to masa pieniędzy, najdroższy polski film w historii. I nagle go wykolegowano z tego układu. Wie pan, że chciał wkręcić synka do tego filmu? – Do produkcji? – zdziwił się Nemhauser. – Nie chcę być złośliwy, ale Sebastian dopiero co skończył studia. Z tym mu nie wyszło, ale tuż przed zmianą ekipy wrzucił go do komisji scenariuszowej. Mówi to panu coś? Nemhauser bezradnie pokręcił głową. – Decyduje o dofinansowaniu projektu. Członkowie mianowani na cztery lata i praktycznie nieusuwalni. W komisji czterech piaskowych dziadków i Sebastian Omam. Hidalgo popatrzył wymownie na Nemhausera i dopiero po chwili zreflektował się, że policjant nie rozumie. – Dwóch dziadków jest od nas, dwóch od nich. Młody Omam przeważył szalę i teraz mogą decydować, kto zrobi ten film. – Oni, czyli… – pytanie Nemhausera zawisło w powietrzu. – Powtórzę, co mi powiedział na korytarzu, zanim zdjął mi audycję. Że muszę pracować bardziej pronarodowo. Sam byłem gotów go zastrzelić. – Hidalgo zamilkł na chwilę. – Zagalopowałem się. – Westchnął. – Przykro mi. Ale pamiętam, jak mnie wywalił, urodziło mi się akurat dziecko, a ja zostałem bez pracy. Nemhauser spojrzał na niego uważnie. Radiowiec wpakował do ust ostatnią sajgonkę, namoczywszy ją najpierw w sosie chilli, i żując, parsknął śmiechem. – Proszę się nie obawiać. Nie przychodziły mi do głowy scenariusze morderstwa. Po prostu znalazłem inną pracę. 17 Jak zawsze był spóźniony. Z samochodu zadzwonił do Irka, który już stał przed domem na placu Zbawiciela i niecierpliwił się. – Ile mamy czekać? – warknął. – Wy? – zdziwił się Nemhauser. – No, mam tu dziewczynę z aparatem, przecież potrzebujemy zdjęć. Nemhauser już miał zaprotestować, ale ugryzł się w język. Właściwie to nawet lepiej. Chwilę wcześniej rozmawiał z Mariem. Zaparkował po raz kolejny w alei Wyzwolenia, tuż przy placu Zbawiciela. Nie chciał od razu wpaść na Irka. Mario pojawił się po dziesięciu minutach, zły jak osa.
– Co jest? – rzucił. – Jacy dziennikarze? Jak się dowiedzieli? Nemhauser z miną niewiniątka wzruszył ramionami. – A skąd mam wiedzieć, i tak dobrze, że przez swoje kontakty przeczułem, co się święci. – No dobra, to co, idziemy? Przytaknął. Weszli na klatkę schodową. Nemhauser zastukał do drzwi Rozdajów. Otworzyła żona. Wzdrygnęła się z początku, ale po chwili rozpoznała Nemhausera. – Dla męża to był wstrząs – tłumaczyła. – Biedaczek, kiedy pomyślał, że chciano go naprawdę zabić. A przecież on cały poświęcił się dla lokalnej społeczności. – Dobra, dobra – mruknął Mario. – Chcemy z nim pogadać. – Tylko żeby się nie przemęczał. Rosołu mu robię, może panowie się też poczęstują? – Tak. – Nie. Nemhauser i Mario spojrzeli po sobie. Nemhauser zwykle akceptował zaproszenia. Z doświadczenia wiedział, że ludzie, którzy milkną przy bezpośrednim gradzie pytań, otwierają się, jedząc obiad czy domowe ciasto. Mario skrzywił się. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą i z udręką w oczach spojrzał na Nemhausera. – Kolega bardzo się spieszy – wyjaśnił Nemhauser. – Ma pilne śledztwa. – No – przytaknął Mario, powstrzymując się wyraźnie od bardziej zdecydowanego wyrażenia opinii. Kobieta zaprowadziła ich do sypialni. Otworzyła drzwi i gestem zaprosiła do środka. Pokój był ciemny, okno zasłonięte ciemnozielonymi zamszowymi firankami, kunsztownie upiętymi za pomocą chwościków. Podobne chciała kupić Paula, ale Nemhauserowi udało się ją nakłonić do zmiany zdania. Rozdaj leżał na łóżku przykryty kocem, z ręcznikiem na głowie. – Panie komisarzu, ja bym nigdy nie pomyślał… – Teatralnie podciągnął się na poduszce i zaraz opadł. – Duszko, daj mi jeszcze aspirynę na migrenę. – Westchnął ciężko i zapytał niespodziewanie trzeźwo: – Czy ja dostanę ochronę w tej sytuacji? – Tak. – Mario skinął głową. Nemhauser zdziwił się, ale nic nie powiedział. Nie wierzył, żeby to Tadeusz Rozdaj był celem mordercy. – Czy ktoś ze znanych panu osób miałby inny motyw niż te, te… – Mario zawahał się. – Psie kupy? Może pieniądze? Pożyczał pan coś komuś? – Wie pan, panie komisarzu, nie, chociaż zaraz. Jest taki ktoś. – Nazwisko. – Mario zawisł nad notatnikiem. – Nazwiska to nie pamiętam, przyznam szczerze. Ale to taki pan, który tu mieszka w okolicy. Z wąsem, w moim wieku, zawsze chodzi na spacer z chartem, słyszałem, że poluje. Ja mu powtarzałem, że jak nie będzie sprzątał po tym psie… – Rozumiem, groził panu? – No w zasadzie to tak, powiedział, że jak się nie odczepię, to mi pokaże. O mój Boże, on może naprawdę mnie zastrzelić. – Proszę się nie denerwować. Złapiemy go. Kto go może znać? – Na pewno kioskarz, tak. Pan Zenek od dwudziestu lat sprzedaje w kiosku
gazety. Kiedyś odkładał mi „Express Wieczorny”, a teraz żonie czasem… – Jasne, jasne – mruknął zniecierpliwiony Mario. – Oczywiście nie wykluczam, że mogłem nadepnąć na odcisk komuś wysoko postawionemu – dodał Rozdaj. – A rodzina, żadnego zazdrosnego bratanka? – kontynuował Mario. – A wie pan… – zastanowił się Rozdaj. – Jak tak sobie pomyślę, to mamy taki wiejski domek. W rodzinie już od kilku pokoleń. Właściwie w rodzinie żony. Niby nic nadzwyczajnego, ale jednak dworek w lesie, no i park dookoła. Niedużo, bo oczywiście po wojnie zabrali, ale kilka hektarów zostało. Teść chciał to najpierw zostawić dzieciom. Bo musi pan wiedzieć, że żona miała jeszcze siostrę i brata. Z siostrą zawsze dobrze żyła, ale brat, o, to co innego. Niezłe było z niego ziółko… – Brat groził małżonce? – przerwał Mario. – Grozić nie groził, ale brat ma synów. Gieńka i Henia. Jeden poszedł na budownictwo okrętowe… Nemhauser zerknął na Maria, tłumiąc śmiech. Mario obrócił oczami. – Do rzeczy, potem pan to powie dokładnie do protokołu. Co z tymi synami? Oni panu grozili? – Ten Heniek to niezłe ziółko. My tam jeździmy całą rodziną, znaczy do tego domu, i jakoś sporów nie było. Ale raz właśnie Heniek chciał zrobić imprezę, urodziny, i kolegów sprosić. Mało chałupy z dymem nie puścili. Żeby pan zobaczył, jak dom potem wyglądał. Na łóżku było narzygane, butelek potłuczonych na podłodze nie policzę, aha, i jeszcze dwie szyby wybite i kieliszki babci też powybijane. No jak zwierzęta, jak tak można. To ja oczywiście powiedziałem, że tak być nie może i muszą wszystko odremontować. Niech pan sobie wyobrazi, że gówniarz mi mówi, żebym się odczepił. Poszedłem do ojca, a ten mówi, żebym głowy nie zawracał. No tak być nie może, zgłosiłem na policję. Nemhauser podniósł brwi. – A jakże, tak być nie może. Protokół spisali, potem oczywiście dostałem pismo, że postępowanie zawieszono. Mam tu gdzieś, że zawieszono ze względu na niską szkodliwość społeczną. A ja się pytam: to tak mamy młodych chować? – No dobrze, ale co z tym młodym? – Z Heńkiem? No powiedział mi: „Wujo, ja cię ukatrupię”. – Użył dokładnie tych słów? – zainteresował się Mario. – Jakbym to dziś słyszał. – Rozdaj uderzył się pięścią w serce. – Na razie dziękujemy. Za chwilę przyjdzie tu policjant, który będzie pana chronił. Proszę ograniczyć wychodzenie z domu… – pouczył go Mario. – Ja za nic bym się nie ruszył – przysiągł Rozdaj. – To wszystko na razie. – Mario wstał i schował notes. – Będziemy uciekać – dodał Nemhauser. – Aha, ma pan coś przeciwko kontaktom z prasą? – Nie, skąd – wydukał Rozdaj. – Ale z jakiego pisma? – Z dobrego, materiał na pierwszą stronę. Chcieliby, żeby pan opowiedział o wszystkich swoich przemyśleniach. Bez nazwisk, rzecz jasna. – Bo wtedy morderca się ukryje? – domyślił się Rozdaj. – Ale może pan opowiedzieć o swojej działalności społecznikowskiej – łaskawie zezwolił Nemhauser. – Dziennikarze lubią takie rzeczy. A poza tym to temat społecznie
nośny. – Oczywiście, oczywiście. Ale kiedy… – Widziałem, stali już pod klatką schodową. – O Boże, ja tylko krawat i białą koszulę założę. – Rozdaj zerwał z głowy ręcznik i cudownie ozdrowiony ruszył do drzwi. – Na pewno będą uszczęśliwieni. – Nemhauser pokiwał głową i stłumił śmiech. Pożegnali się i wyszli. Mario sięgnął po papierosa i roztargniony podrapał się po głowie. – Stawiam na gówniarza, zezłościł się na wujka. Może chciał go postraszyć, ale nie wyszło. Ten Omam z gabarytu trochę podobny. Też grubaśny, no może wyższy trochę. Facio zdenerwowany, podchodzi od tyłu, korytarz ciemny. Myśli, że wujek, a tu niespodzianka. – A nie myślisz, że chcieli sprzątnąć tego, kogo sprzątnęli? – zapytał Nemhauser. – Też nad tym myślę – powiedział Mario. – Ten młody wcale nie był taki czysty. Chodził do klubów, mam sygnał, że wciągał prochy. Nemhauser zachował powagę. W ustach Maria słowa o tym, że odwiedzał kluby, brzmiały tak, jakby molestował dzieci albo obdzierał małe kotki ze skóry. – Masz już coś? – zapytał. – Kilka rzeczy. Jego kumpel coś wie, jeszcze nic nie powiedział, ale to kwestia czasu. Przed klatką schodową stał Irek i niska blondynka z przewieszoną przez ramię torbą fotograficzną. – Skończyliście? – wyrwał się Irek. Nemhauser skinął głową. – Po co oni tutaj? – Mario walnął go łokciem w żebra. -Tylko tego mi brakowało. – Przynajmniej mamy nad tym kontrolę – mruknął Nemhauser. – Tak ci się wydaje. – Mario skrzywił się. Nemhauser wzruszył ramionami. Mario spojrzał na niego niechętnie i skinął ręką na niewysokiego chłopaka w dżinsowym wdzianku, który stał w cieniu pod wejściem do budynku. – Piotrek, tych wpuść, nikogo innego pod żadnym pozorem. Chłopak kiwnął głową i zapalił papierosa. – Ja bym żadnego nie wpuszczał – mruczał do siebie Mario. – Nie wygrasz z nimi – stwierdził sentencjonalnie Nemhauser. – I tak wejdą. Ale jeśli ty ich wpuścisz, możesz dostać coś w zamian. – Dają coś? – zainteresował się Mario. – Potockiemu i owszem – bąknął Nemhauser. – Maca. – Co? – No, takiego laptopa. Drogiego i ładnego. – I nie beknął za to? – A nie. Bo sprytnie wpisał to jako działalność operacyjną. Czyli że dostał nie on, ale komenda. On tylko używa w zastępstwie komendy. – To ja się w tym nie wyznaję. – Mario zrezygnowany machnął ręką. – Jadę przesłuchać jeszcze jego kumpla. – Otworzył drzwiczki radiowozu. – A co u ciebie? Nemhauser chwilę się zastanowił i wzruszył ramionami. – Cały czas działam – odparł wymijająco.
Popatrzył za odjeżdżającym Mariem i wrócił do klatki schodowej. Chciał jeszcze raz spokojnie obejrzeć mieszkanie zamordowanego. Mario dał mu klucze, więc po prostu otworzył drzwi i stanął w ciemnym korytarzu. Wstrzymał się z zapaleniem światła. Mieszkanie było takie samo jak te Rozdajów piętro niżej. Przypomniał sobie rozkład. Nadal błądząc w ciemności, wszedł do salonu. Pociągnął nosem. W powietrzu unosiła się niesprecyzowana woń. Trochę chemii, jakiegoś nieokreślonego smrodu, którego nie potrafił zidentyfikować. Tak pachniała śmierć, ale wolał nikomu o tym nie mówić, nie chciał zostać wyśmiany. Wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Dostrzegał słaby poblask z neonów na placu Zbawiciela, przesiąkający przez ciężkie firany. Zapalił wreszcie lampę na stoliku i rozejrzał się dookoła. Wieża stereo, nowy i chyba drogi telewizor plazmowy na ścianie. Trochę książek w pudłach, dwa regały z Ikei i wzorzysty dywan, sądząc po wzorze, też stamtąd. Ot, typowe wynajmowane mieszkanie zupełnie inne od mieszkania Rozdajów, pękającego od bibelotów, figurek, kryształów i obrazków na ścianach w fantazyjnych ramach. Tu na ścianie wisiała tylko gigantyczna czarno-biała panorama Nowego Jorku. Potrząsnął głową. Przyszedł tu tylko w jednym celu. W pokoju nic nie było. Przeszedł do kuchni, najwyraźniej czekał ją dopiero remont. Stare szafki z lat 60. ktoś okleił na nowo, ale blat, stary, żółtawy, pozostał nietknięty. Na chybił trafił pootwierał szafki. W większości były puste. Omam widocznie nie gotował w domu. Znalazł jedną patelnię, dwa garnki i kilka talerzy do sushi i makaronu. Przejrzał duży kredens stojący w rogu. Trochę serwetek i obrusów, z pewnością należących do właścicielki mieszkania. Zgasił światło i po raz ostatni omiótł wzrokiem wnętrze. Ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Szybko zbiegł po schodach, intensywnie myśląc. Co powiedzieć i komu. Zdecydował, że spokojnie rozważy to wieczorem. Wsiadł do samochodu. Citroen zapalił za pierwszym razem. Chciał już ruszać, ale rozejrzał się. Coś było nie tak. Wysiadł i podrapał się w głowę. Nie podniósł się. Citroen leżał tuż przy ziemi. Silnik pracował, ale układ hydrauliczny najwyraźniej zawiódł i nie podniósł samochodu do normalnej pozycji do jazdy. Zaklął cicho. Tylko tego mu brakowało. Zepsutego samochodu i odwiedzin w warsztacie. Doskonale pamiętał ostatnią wizytę, która kosztowała go dwa tysiące złotych przy okazji wymiany sprzęgła po dwustu tysiącach kilometrów. Zaklął znowu, kopnął w koło i stwierdził, że to mu wcale nie polepszyło humoru. Kto to miał podobny samochód, który zawsze zawodził? No tak, porucznik Columbo. Starego peugeota zdaje się. W filmie było to o wiele bardziej zabawne. Wyciągnął komórkę. Zadzwoniła, zanim zdążył wykręcić numer. – Jedziesz już? – usłyszał błagalno-prosząco-pytający głos Jasia w słuchawce. Zerknął na zegarek. No tak, za dziesięć minut miał być w knajpie. A za pół godziny w domu. – Daj mi chwilę, samochód mi siadł – powiedział. – Zostaw go, błagam cię. Zapłacę za pomoc drogową, zapłacę za holowanie, wsiadaj w taksówkę i przyjeżdżaj. – Bez odbioru – powiedział i za chwilę zadzwonił po taryfę. Dochodził już do Czarnego Tadka, mijając stary zakład farbiarski w małym ceglanym baraczku i punkt wulkanizacji, kiedy obok przejechało czarne bmw z
przyciemnionymi szybami. Nemhauser zatrzymał się i zobaczył, że samochód wjeżdża na mały parking przed restauracją. Kierowca otworzył drzwi. Z auta wysiadł wysoki mężczyzna w ciemnym garniturze. Z drugiej strony pojawił się elegancki facet w średnim wieku, w garniturze stalowosinym i z krótko obciętymi włosami, i trzeci, masywnie zbudowany, również w dobrze skrojonym garniturze i o władczym spojrzeniu. Omiótł wzrokiem budynek. Nemhauser zauważył, że facet porusza się jak świetnie wyszkolony komandos. Miał wrażenie, że już go kiedyś widział. A więc to dla nich miał dziś gotować. Po prostu wspaniale, pomyślał. Żeby tylko wiedzieli… Poczekał, aż mężczyźni znikną w środku, od progu witani przez rozanielonego Jasia, który położyłby się jako żywy czerwony rozwijany chodnik, gdyby sądził, że to pomoże przyciągnąć więcej tak utytułowanych gości. Nemhauser podszedł do drzwi od zaplecza i odczekał pół minuty, aż komórka znowu zabrzęczała. – Tak jeszcze z godzinka mi zleci – powiedział, zanim jego pracodawca zdążył się odezwać. – Daj spokój, myślałem, że za chwilę będziesz – jęknął Jasiu. – Miałeś być. Co ty tam jeszcze robisz? Zlituj się, oni już tu są. Siedzą, kartę przeglądają. Nemhauser cicho otworzył drzwi i bezszelestnie wszedł na zaplecze; popchnął kolejne drzwi i znalazł się w kuchni. Mrugnął do Iriny, mieszającej coś w wielkim garnku, i klepnął Jasia w plecy. – Jednak dotarłem – sapnął. – Przez ciebie dostanę kiedyś zawału. – Jasiu teatralnie złapał się za pierś. – Lecę na salę, zobaczę, czy im czego nie trzeba. Zakręcił się, złapał za menu i wybiegł. Nemhauser pokręcił głową, założył fartuch i rozejrzał się po kuchni. Pozostawiała wiele do życzenia. Przydałaby się większa powierzchnia. Pośrodku stał wielki stół i Nemhauser musiał się przeciskać między nim a pracownicą, która akurat stała przy kuchence, za każdym razem, kiedy chciał zajrzeć do spiżarni, zupełnie bez sensu usytuowanej na samym końcu odchodzącego w bok korytarzyka. Nemhauserowi najbardziej podobała się oryginalna przedwojenna podłoga z ułożonych w szachownicę czarno-białych kafli i ściany z surowej, starej cegły i uważał, że Jasiu, nie mający zupełnie głowy do gotowania, miał wspaniałe wyczucie biznesowe, wybierając to miejsce na knajpę, nim w okolicy zaludniło się od modnych sklepów, klubów i fryzjerów, a miejsce starych maluchów przy starych murach wypełnionych nową treścią zajęły błyszczące bolidy klasy wyższej. – Wiesz, oni przed wojną, budując te warsztaty i fabryczki przy Burakowskiej, pewnie nie wiedzieli, że tworzą przyszłe miejsca trendy – powiedział Pauli, kiedy kilka miesięcy wcześniej zapytała go, jak mu się podoba ta ulica. – Mhm, tak samo jak nie mieli pojęcia, że mówią prozą. – Uśmiechnęła się. Irina kończyła już szatkować warzywa, Nadia mieszała w wielkim kotle rosół, podstawę pod zupy. – Co nowego? – zawołał. Irina spojrzała na niego spod oka i zaczęła energiczniej kroić. Zastanawiał się, czy to możliwe, żeby wiedziała, kim jest, ale odrzucił tę myśl. W końcu tylko Jasiu mógł o tym powiedzieć, a na pewno tego nie zrobił.
– Robota, robota – odpowiedziała sentencjonalnie. Jasiu mówił mu kiedyś, że była modelką. Być może, ale od tego czasu minęły lata. Teraz wyglądała na czterdziestkę, choć pewnie miała dziesięć lat mniej. Długie blond włosy zaplotła w warkocz, przybyło jej trochę kilogramów, ale gdzieś dalej było znać ślady przebrzmiałej urody. Lubił ją za to, że też czytała Władcę Pierścieni, i za wisielcze poczucie humoru. – No tak, ale istnieje chyba życie pozapracowe? – zapytał. Po jej zagubionym wyrazie twarzy zorientował się, że się zagalopował w żarcie językowym. Zmienił ton. – A gdzie wy właściwie mieszkacie? – My wynajmujemy, pod Warszawą, pod ziemią… – zabrakło jej słowa. – Pod ziemią? – zdziwił się. – No schodkami się schodzi, ale okno wystaje, tylko nisko. Ale jest łazienka, wszystko jest. – Ach, suterena – domyślił się. – No, ja mówiła. – A nie tęsknisz za rodziną? Właściwie to ty masz dzieci? – Da, córeczkę. – Irina uśmiechnęła się. – Pewnie że tęsknię, ale co robić. Chowa się z babcią. – Kiedy jedziesz ją odwiedzić? – zainteresował się Nemhauser. – I w ogóle to duża jest? – Pięć latek, to mała jeszcze. – Robert, pierogi, dawaj pierogi. – Jasiu wpadł jak burza. – I najpierw chleba ze smalcem. Ten z telewizji, jak mu tam…? – Rawa Rozbicki? Ten poseł? – No właśnie, chciał poczęstować gościa, mówił, posłuchaj: „Tu mają legendarne pajdy ze smalcem”. Słyszysz, legendarne. Rany, nie mogę uwierzyć. – Co ty powiesz, a ja mogę. – Nemhauser mrugnął. Jasiu zniknął zaaferowany za drzwiami. Nemhauser uciął dwie kromki z dużego bochenka i posmarował grubo smalcem. – I placki ziemniaczane. – Jasiu wetknął głowę przez drzwi i już go nie było. – Placki. – Nemhauser klasnął w ręce. Nadia ścierała już ziemniaki. Placki trudno zepsuć, ale Nemhauserowi nie zdarzyło się jeść dobrych w żadnej restauracji. Wszystkie powstawały z proszku i drożdży i nie nadawały się do niczego, choć wydawało się, że trudno o coś prostszego. Starte ziemniaki, cebula, czosnek, jajko plus autorski wkład Nemhausera w recepturę: szczypta garam masali i spory kawałek bakłażana, też roztartego na wiórki. I kawałeczek imbiru. Zamieszał wszystko w misce i rozejrzał się w poszukiwaniu Iriny. – A ona gdzie uciekła? – zdziwił się. Nadia wskazała brodą na drzwi do zaplecza. – Narzeczony przyszedł. – Ech, narzeczony – mruknął Nemhauser i wlał na patelnię porcję ciasta. Skinął głową na Nadię. – Wrzucaj pieczarki i warzywa na grill. W kieszeni odezwała się mu komórka i zanim spojrzał na wyświetlacz, wściekły
palnął się dłonią w czoło. Zapomniał o tym cholernym lekarzu. Przez głowę przeleciało mu, żeby nie odbierać, szybko poszukać lekarza i oddzwonić za kilkanaście minut. Ale odczekał trzy dzwonki i odebrał. Paula mówiła głosem, który dobrze znał. Opanowanym i spokojnym. I zaczęła od: – Robert. Tak zawsze się zaczynały rozmowy, które źle się kończyły. Nienawidził, kiedy mówiła do niego po imieniu. Bezgłośnie westchnął. – Robert, ile mam na ciebie czekać? – Przedłużyło mi się, musiałem jeszcze raz przesłuchać… – Dobrze, już dobrze – przerwała. Kolejny niedobry znak. – Zamówiłeś lekarza? – Tak, wiszę na telefonie – wydukał, czując, że jest zły na siebie. Tłumaczył się jak uczeń w szkole podstawowej. – Pospiesz się, proszę, to ważne. – Westchnęła i odłożyła słuchawkę. Wcisnął komórkę ze złością do kieszeni. Czuł się jak kretyn. Dlaczego zawsze wszystko musiało dziać się w taki sposób? W jednym czasie, w jednej chwili. A on czuł, że wszystko zwala się na niego i niczego nie jest w stanie skończyć. Potrącił ze złością garnek. Zadzwonić do tego lekarza jeszcze raz? Wyciągnął komórkę i spróbował ponownie. Znowu nikt nie odbierał. Na diabła mu to było, po co w ogóle tu gotował? Znał odpowiedź na to pytanie. Potrzebowali tych dodatkowych pieniędzy, bez comiesięcznego zastrzyku gotówki nie byliby pewnie już w stanie przeżyć. Ale to nie była cała prawda. Po prostu to lubił. Lubił to tak bardzo, że zapomniał o tym, żeby załatwić tego cholernego lekarza. Czuł, że się wścieka. Podświadomie nie chciało mu się wracać do domu, gdzie, jak doskonale wiedział, czekała zirytowana żona i marudzące dzieciaki. To, że powinien to zrobić i że nie miał na to najmniejszej ochoty, złościło go jeszcze bardziej. Cicho pogwizdując, obracał placki na patelni. Zerknął jeszcze raz na drzwi. To było irytujące. Chciał zostawić Irinę przy patelni i zadzwonić, a ona bawiła się z narzeczonym. Zmniejszył ogień i ruszył do drzwi na zaplecze. Przystanął na chwilę, bo wydawało mu się, że usłyszał jakby zduszony krzyk. Otworzył drzwi i zobaczył Irinę. Skulona w pozycji embrionalnej klęczała przy ścianie. Wysoki facet w moro, odwrócony do niego tyłem, pochylał się nad nią i zamierzał się pięścią. Zareagował szybciej, niż zdążył pomyśleć. Kopnięciem podciął tamtemu nogi. Facet poleciał głową na beton, po sekundzie poderwał się. Nemhauser sięgnął po pistolet, wyciągnął go i krzyknął: „Na ziemię, policja!”. Mężczyzna zareagował zaskakująco szybko, jakby coś takiego nie było dla niego nowością. Potulnie położył się na betonie. Dopiero po kilku sekundach do Nemhausera dotarło, że wygląda idiotycznie w kucharskim kitlu z pistoletem w garści. Zerwał z głowy czapkę i cisnął ją na ziemię. Pomógł Irinie wstać, nie spuszczając oczu z leżącego na ziemi faceta. – Jak się nazywasz? – Trącił go butem. – Nazwisko! – Nie, zostaw go. – Irina błagalnie złapała go za rękę. – Nie nada. Spojrzał na jej podbite oko i wściekły kopnął faceta pod żebra. – Nada, nazwisko powiedziałem. Nazwisko! Kopnął go znowu z całej siły, aż tamten jęknął. – Przestań, przestań. – Irina płakała.
Nemhauser ochłonął. Zrobiło mu się głupio. Widział Maria w takich akcjach kilka razy w miesiącu, ale jemu to się nie zdarzało. Zawsze uważał, że można inaczej i że to, co wyrabia Mario, to wyładowywanie jego tłumionych frustracji i nie ma nic wspólnego z byciem policjantem. A teraz sam skopał jakiegoś faceta. Może mu się należało, ale i tak czuł się niewyraźnie. Leżący mężczyzna znieruchomiał. Nemhauser wziął go za nadgarstek. Na szczęście puls był normalny. – Pomóż mi – poprosił Irinę. Wziął faceta pod ręce, Irina złapała za nogi i przenieśli go do komórki, w której zwykle trzymali środki do czyszczenia. Nemhauser ogarnął pokój spojrzeniem i zdecydował się na stary żeliwny kaloryfer. Przykuł do niego nieprzytomnego mężczyznę i po chwili namysłu zakneblował go chustką. Zdziwił się, że tak łatwo mu poszło. Facet był o głowę wyższy od niego i sądząc po bliznach, brał udział w wielu bójkach. Z powątpiewaniem przyglądał się swojemu dziełu. Setki razy oglądał w telewizji, jak kogoś kneblowano, ale jak to zrobić z prawdziwym człowiekiem? W policji nikt tego nie uczył. Jak wepchnę chustkę za głęboko, to jeszcze może się udusić, pomyślał. A jak wypluje i zacznie wrzeszczeć? Tylko tego brakuje, żeby ktoś wezwał policję. Dla pewności okręcił knebel taśmą klejącą, widział to na jakimś filmie sensacyjnym. Tak, teraz wyglądało solidniej i nie powinno się zsunąć. Zamknął składzik na klucz. Irina stała pod ścianą, popłakując. – Chodź. – Wziął ją za rękę. – Zrobimy te placki i pogadamy. Zerknął na zegarek. Nie mógł uwierzyć, że upłynęły zaledwie dwie minuty. Kiedy skończył przygotowywać zamówienie, zaaferowany Jasiu już stał w drzwiach paplając nieustannie. – Wiesz, że być może pan Marek mógłby tu sprowadzić delegację Parlamentu Europejskiego? Naprawdę. To wspaniały i szalenie dobrze wychowany człowiek. Bardzo chwalił wystrój wnętrz. Pospiesz się, powiedziałem, że mamy najszybszą obsługę, to dla nas szansa! Nemhauser westchnął i postawił przed Jasiem dwa talerze. – Zabieraj, póki gorące, i daj swojemu aniołowi. Tylko się spiesz. On cię potrzebuje. Kiedy Jasiu zniknął, wołając jeszcze w biegu, że za chwilę będzie potrzeba więcej smalcu, Nemhauser odwrócił się do Iriny. – Co to za facet? – rzucił ostro. – Nie wiem – bąknęła i uciekła oczami w bok. – Doskonale wiesz, nie przyszedł tutaj przypadkiem. Czego chciał? – Bywszy narzeczony, on niedobry człowiek – wydusiła cicho. – Narzeczony? – Nemhauser przyjrzał się jej uważnie. – Nu tak. Kochał mnie bardzo, ale gwałtowny, myśli, że ja chodzę z innymi mężczyznami. No to ja go zostawiła. – Hmmm. – Nemhauser zamyślił się. – Niech będzie narzeczony. Mieszkacie razem? – Nie teraz. Teraz tylko mnie odwiedza. – No dobrze, dobrze. – Nemhauser spojrzał na dokumenty faceta. – Dziwne nazwisko. Andrij Berg. – Bo jego rodzice byli Niemce – odpowiedziała szybko.
Obrotowe drzwi znowu się otworzyły i wpadł Jasiu. – Daj jeszcze rydze. Ale szybko. Smakuje im. Naprawdę smakuje. Wiesz, co powiedział? „Pierwsza klasa”. Słowo honoru. Tak powiedział. A może dam im księgę? Tak zrobię, wpiszą się do księgi. Czemu nie pomyślałem o tym wcześniej. Aparat, gdzie jest aparat? Przecież gdyby mi pozwolili zrobić zdjęcie… Aparat. Masz? – Tylko w komórce – mruknął Nemhauser. – No tak, w komórce. W komórce! – Jasiu, siadaj. Jak zaczniesz ich pstrykać komórką, to się ucieszą? Czego oni szukają? Paparazzi? – No tak, tak. Aparat nie. – Jasiu westchnął. – Dzięki, masz rację. Tacy ludzie szukają spokoju. – Trafiony, zatopiony. – Nemhauser machnął ręką. Zamilkł na chwilę i spojrzał na Jasia. – Słuchaj, a nie znasz może jakiegoś lekarza? – Lekarza? – Jasiu popatrzył na niego zdziwiony. – Jak to nie znam? Mój wujek jest przecież lekarzem. Nie pamiętasz? Opowiadałem ci. – Ten z Libii? – zapytał Nemhauser. – No właśnie. Dziesięć lat był tam na kontrakcie. A mówiłem ci, jak przyszła do niego kobieta, cała oczywiście w tych ich szatach? Mówi, że ją boli. Więc bada ją, ale ona oczywiście nie rozbierze się za nic. – Tak, ale… – Moment, bo to dobre. Więc bada ją przez materiał, czuje zgrubienie przy brzuchu. Już chce robić operację, kiedy pielęgniarka łapie go za ramię i szepcze do ucha: „Panie doktorze, to biust”. Dobre, co? Biust na brzuchu. – Gdzie on jest? – Wujek? A gdzie ma być. U siebie w domu. Wiesz, to nawet dobra myśl, bo on jest pediatrą. – Telefon, Jasiu. Telefon. – Ja do niego zadzwonię, powiem, że na cito wizyta. Przyjedzie. Tylko ty nigdzie nie idź. – Serio? – zdziwił się Nemhauser. – Ale koniecznie dziś. Natychmiast. Jasiu machnął tylko ręką, pokazał, że za chwilę, i zniknął za drzwiami. Wychylił się po minucie, żeby wystawić rozcapierzone w „v” palce i zawołać, że wujek już jedzie. Nemhauser odetchnął i wykręcił numer do domu. – Załatwiłem, zaraz będzie – powiedział. – Ja też przyjadę. Czy jadłem? Tak, nie przejmuj się. Z uczuciem ulgi odłożył słuchawkę. Przygotował deser. Rawa Rozbicki zamówił płonące banany, a potem espresso. Płonące banany? Nie za bardzo pasowały do Czarnego Tadka i włączył je do menu na wyraźną prośbę Jasia, oczarowanego płomieniami buchającymi z patelni. Jadł je kiedyś w małej knajpce w Paryżu, do której wybrali się z Paulą. Prowadziła ją urocza para z Gabonu. Murzynka ważyła chyba sto kilogramów, ale z niesamowitą gracją wrzucała małe zielone banany na patelnię, obtaczała je w maśle, cukrze trzcinowym, cynamonie i afrykańskich przyprawach, a potem polewała rumem i zapalała. Jasiu nalegał, żeby rum zastąpić polską nalewką, bo przecież szemrani warszawiacy mogli tylko marzyć o rumie. O bananach zresztą też. Tamte afrykańskie były zupełnie inne, smakowały bardziej jak kartofle, ale ta potrawa przyrządzona nawet
ze zwykłych bananów, miała wzięcie. Jasiu uparł się, żeby samemu zapalać ją na patelni przy stolikach i nieodmiennie robił furorę. Skończył z bananami i klepnął w dzwonek, żeby przywołać Jasia. Od razu przygotował krokiety i pierogi dla nowych gości, którzy obsiedli kilka połączonych stolików. Co, u diabła, mógł zrobić z zamkniętym w składziku facetem? Może zadzwonić do Maria? Na pewno by mu pomógł, ale wtedy by się wydało, że pracuje tu jako kucharz. Każdy dorabiał. Mario okazjonalnie stawał na bramce u kuzyna, który prowadził dyskotekę pod Siedlcami. Z policyjnej pensji nikt nie wyżyje. Oczywiście oficjalnie było to zabronione, ale póki Mario się tym nie chwalił, nikt nie miał mu tego za złe. Ale żeby być kucharzem? Mario pękłby ze śmiechu, a co gorsza, pewnie nie powstrzymałby się i chlapnął przy okazji. Nie – odrzucił tę możliwość. Musi sobie radzić sam. Zajrzał przez szparę między podwójnymi drzwiami prowadzącymi na salę. Jasiu stał przy pośle i radośnie przemawiał, wymachując rękoma, a więc deser się sprawdził. Ten drugi, krótko obcięty – Nemhauser widział go tylko z profilu – niepokoił go. Nie mógł go skojarzyć z nazwiskiem, choć wydawało mu się, że na pewno je zna. Tyłem do niego siedział… to możliwe? Nemhauser przyjrzał się jeszcze raz. Dałby sobie głowę uciąć, że te włosy, okulary… Gościem Rawy Rozbickiego był komisarz Albert Potocki. Wyglądało na to, że za chwilę mieli zapłacić rachunek. Wesołe towarzystwo przy stolikach w głębi też chyba się już najadło i teraz zamawiali tylko kolejne butelki wina. Zdecydował, że może zająć się facetem zamkniętym w składziku. Idąc korytarzem, zastanawiał się, co też mogło łączyć Potockiego ze znanym z ksenofobicznych poglądów Rawą Rozbickim. Otworzył drzwi i zapalił słabą żarówkę pod sufitem. Mężczyzna odzyskał przytomność. Wpatrywał się w niego przerażony, bełkocząc nieskładnie przez knebel. Z Nemhausera opadły już złość i napięcie. Właściwie głupio mu było, że tak potraktował faceta. Przypomniał sobie podbite oko Iriny. Pomogło, wyrzuty sumienia zniknęły. Facet usiłował odpełznąć w kąt i Nemhauser zrozumiał, że tamten się po prostu boi. Ponury składzik z narzędziami, on w drzwiach. Zerknął na siebie i musiał stłumić śmiech. W ręce wciąż trzymał wielki nóż szefa kuchni. Dziwne, że facet nie zszedł na serce. Kucnął nad nim i popatrzył mu w oczy. Wyjął knebel z ust. – Zostawisz Irinę w spokoju – powiedział, starając się, żeby to nie było pytanie. Mężczyzna pocił się. Energicznie kiwał głową, wpatrując się w niego wybałuszonymi oczami. – Nie pokażesz się już tutaj ani nie będziesz za nią chodził? – Przysięgam – wyjąkał tamten. Nemhauser uwolnił mu ręce i podniósł go z podłogi. – Chodź. – Pociągnął mężczyznę za sobą. Wyprowadził go tylnym wyjściem na odludną, ciemną uliczkę między restauracją a opuszczonym od lat punktem renowacji i produkcji nagrobków. Na posesji zostało kilka podniszczonych grobów, które widać nie znalazły nabywców. Teraz w ciemności i słabym świetle księżyca wzmagały niesamowitą atmosferę. Facet tarł nadgarstki i niepewnie patrzył na niego spod oka. Nemhauser podszedł do rogu budynku i ostrożnie wyjrzał. Dwaj mężczyźni właśnie wsiadali do czarnej rządowej limuzyny. Nie zauważył, że Andrij też wychylił się za róg.
– On wam kazał? – Andrij wskazał ruchem głowy na samochód. Nemhauser machinalnie zaprzeczył, nim dotarło do niego pytanie. Auto wycofało się, kierowca dodał gazu i odjechał. Nemhauserowi mignęła w przelocie twarz Rawy Rozbickiego i tego drugiego, którego nazwiska nie mógł sobie przypomnieć. – No, pana szef – mruknął Andrij, pokazując za samochodem. – Znasz go? Skąd go znasz? Andrij popatrzył na niego ze zdziwieniem. – Kolega coś dla niego robił. – Rozmawiał z nim? Andrij uśmiechnął się. – On wielki pan, nie rozmawia z takimi jak my. Ale ja nie głupi. Wiem, dla kogo pracuję. – Co robiłeś? – Nemhauser popatrzył mu w oczy. – Nic złego, naprawdę – zarzekał się Andrij. – Mieliśmy nałożyć, jak wy to nazywacie? Okulary. Cziornyje okulary i stać przed jakimś domem. I tak codziennie przez tydzień. No dziwno. Kazali się nie chować, ale pokazać. Żeby nas widzieli. Zawsze każą się chować, a on nie. – Czyj to był dom? – Nie wiem. Elegancki. Dużo bogatych ludzi żyło na ulicy Zajączka. Tak my byli listok. – Co? – No ktoś nas widział, kto miał widzieć, i pomyślał, co miał pomyśleć. I wszystko. Pewnie sam się chciał spotkać z Iwanem Denisowiczem. – Z kim? – zdziwił się Nemhauser. – No z Iwanem Denisowiczem. – Ukrainiec zmarszczył brwi. – Oni byli tu dwaj i jeszcze ten trzeci, to nie wiem… – Trzeciego znam, ale ten Iwan to kto? W oczach Andrija zobaczył zdumienie. – Wy nie wiecie? On boss tej spółki Bestoil, co wam gaz sprzedaje. W telewizji występuje. – No tak – przypomniał sobie Nemhauser. Widział faceta w jakiejś zajawce w wiadomościach, kiedy tamten mówił o szansach na zawarcie nowego kontraktu i zastanawiał się, dlaczego nie można kupić gazu czy ropy u producenta, zamiast rozmawiać ze spółką, która pośredniczy i pobiera za to pewnie miliardy. – No dobra – westchnął Nemhauser. – To spadaj. Zastanowił się, kogo Rawa Rozbicki chciał zastraszyć Ukraińcami. Przekaz był prosty: jak nie zrobisz tego, co chcę, to popatrz na tych dwóch, którzy już czekają. – Mam iść? – Andrij popatrzył z niedowierzaniem. – Powiedziałem przecież. A czego się spodziewałeś? – No – Andrij zawiesił głos. – Nie znaju. Nemhauser machnął ręką i odwrócił się. – Komisarzu – usłyszał. – Tak? – zamarł z ręką na klamce. – Dziękuję – powiedział Andrij.
Nemhauser wzruszył ramionami i zamknął za sobą drzwi. 18 Kiedy wszedł na klatkę schodową, poczuł, jaki jest zmęczony. Już chciał zadzwonić do drzwi, gdy przypomniał sobie, że dochodzi jedenasta. Wsunął klucz do zamka, spróbował przekręcić, ale nie udało się. Z drugiej strony coś blokowało. Nacisnął ostrożnie na klamkę i drzwi się otworzyły. Usłyszał ciche głosy i wszedł do mieszkania. W kuchni paliło się światło, przy małym stoliczku siedziała Paula i starszy mężczyzna z długimi sarmackimi wąsami i siwym kucykiem, w koszuli khaki. – Robert, jesteś wreszcie. – Paula wstała i przytuliła się do niego. – Tak się bałam, ale pan Tadzio mówi, że wszystko będzie w porządku. Nemhauser przywitał się. – Tadeusz Kotek. Ale wolałbym, żeby pan się do mnie zwracał po imieniu, a nie po nazwisku. – Mężczyzna z kucykiem uśmiechnął się. Nemhauser odwzajemnił mocny uścisk dłoni. Od razu poczuł do niego sympatię. – Mały ma zwykłą trzydniówkę. Pan doktor zapisał leki, ale powiedział, że samo przejdzie i lepiej stawiać na organizm. Sam z tego wyjdzie. Lekarz przytaknął. – Całe szczęście, że ma pan taką rozsądną żonę. Wiele matek nalega, żeby dziecko koniecznie szpikować lekami. Chyba czują się wtedy spokojniejsze. – Zrobisz nam jeszcze herbaty? – spytała Paula. – Właśnie pan doktor opowiada, jak leciał samolotem do kobiety, która rodziła, i nagle silnik odmówił posłuszeństwa. – O, to wszedłem w najciekawszym momencie – zażartował Nemhauser. – Niech pan mówi dalej. Za nic bym nie chciał, żeby przeze mnie samolot spadł. Podszedł do kuchenki. Nastawił czajnik i sięgnął do puszki z herbatą. Otworzył wieczko i powąchał. Earl grey z bławatkiem, odrobiną anyżku i czymś jeszcze. Sypnął do środka jeszcze kilka garści zielonej herbaty jaśminowej i energicznie potrząsnął. – Co ci się stało, zrobiłeś sobie coś? – Paula podeszła z tyłu i wzięła go za rękę. – Uderzyłeś się? – zapytała. – Przylepię ci plaster. Zerknął zaskoczony. Nawet nie zauważył, że miał zdartą skórę. Pewnie kiedy tłukł Andrija… – Nieważne. – Uśmiechnął się i schował za siebie rękę. – Czy na sali jest lekarz? – zawołał Kotek. – A jest, proszę pokazać. Podszedł do Nemhausera i obejrzał nadgarstek. – Do wesela powinno się zagoić – powiedział. – Mogę panu co prawda zapisać środki przeciwbólowe, zrobić opatrunek i położyć rękę na temblaku, ale po co? – No właśnie – zgodził się Nemhauser. Włożył dłoń pod kran i obmył skórę. Rozcięcie miało najwyżej trzy centymetry. Podejrzewał, że zadrapał się o kaloryfer, kiedy wiązał Andrija w składziku. – Ale może jednak opatrzyć? – Paula była niespokojna. – Żeby nie było zakażenia. – Naprawdę nic mi nie jest – zirytował się Nemhauser. – Zadrapałem się o samochód. Wiesz, że znowu się zepsuł? Trzeba go odholować do warsztatu. Herbata zaraz będzie. A pan miał opowiedzieć dalszy ciąg tej historii. Siedzieli jeszcze pół godziny. Wreszcie Kotek zerknął na zegarek po raz kolejny i zaczął się zbierać, sumitując się, że za nic nie chciał zająć tyle czasu.
Nemhauser sięgnął po portfel, ale lekarz energicznie zamachał rękami. – Nic z tego – powiedział. – Ale naprawdę, późno już, a pan jechał pół miasta – zaczęła Paula. – Nie, nie i nie – stanowczo zaprotestował Kotek. – Ale będziemy czuli się głupio – odparła Paula. – Cała przyjemność po mojej stronie. – Będziemy pana chcieli jeszcze wykorzystać – uśmiechnął się Nemhauser. – I co wtedy? – Wtedy też przyjadę – obiecał Kotek. – A jeśli cokolwiek od państwa przyjmę, cokolwiek, co nie jest herbatą, to Janek mnie po prostu zabije, a tego bardzo nie chcę. – W takim razie droga wolna – westchnął Nemhauser. Kotek podał mu dłoń na pożegnanie. – Na przyszłość proszę uważać na starcia z samochodami. Niektóre potrafią się nieźle odgryźć i oddać. – Mrugnął do niego porozumiewawczo i jeszcze raz ścisnął mu rękę. Kiedy kładli się do łóżka, była już prawie pierwsza w nocy. – Padam z nóg – westchnęła Paula. – Nawet na chwilę nie usiedli, nie miałam jak odpocząć. Naprawdę ledwo żyję. Jutro też masz taki ciężki dzień? Leżał, milcząc, wiedział, że tak naprawdę było to pytanie: czy mi trochę pomożesz przy dzieciach? – Obawiam się, że tak – odparł. – Wiesz, może zadzwonię do mamy i poproszę, żeby wpadła i trochę posiedziała z dziećmi. Paula skrzywiła się, Nemhauser wyczuł to nawet po ciemku. – Też niespecjalnie mi się to podoba – powiedział. – Ale jakie mamy wyjście? A ty powinnaś mieć chwilę czasu i porozsyłać w końcu resztę cv. – Chciałam dzisiaj. Nawet sobie przygotowałam. Myślałam, że będę miała chwilę, że może jak są chorzy, to pójdą na godzinkę spać, ale gdzie tam. Na moment spuściłam ich z oczu i Cyryl prawie wybił Metodemu oko. Zabroniłam mu oglądać bajkę, to napuścił wody do umywalki i się przelała. Mówił, że chciał puszczać łódki. Godzinę wycierałam to mopem. – Wiem, kochanie. – Przytulił ją i pocałował w czoło. – A co ty robiłeś? Nawet nie miałam czasu spytać. – Och, dziś łapałem naprawdę złych gości. – Nie wygłupiaj się, powiedz. To stąd ta rozwalona ręka? – Tak, wiesz, że przygrzmociłem jednemu facetowi, który nawet by ci się podobał? – Wysoki brunet? – Jakbyś zgadła. Duże oczy z półprzymkniętymi powiekami. No wiesz, takie jak na bizantyjskich ikonach. Czarne włosy. Właściwie trochę podobny do Bohuna. Kto go grał? – Sasza Domogarow. – A właśnie. Mógłby być jego dublerem. – I go sprałeś? Ty? – Nie wyglądam na faceta, który potrafiłby kogoś sprać? – Szczerze? – Tak.
– Odmawiam odpowiedzi. 19 Telefon zadzwonił kilka minut po szóstej. Nieprzytomny Nemhauser po omacku usiłował znaleźć komórkę. Wyślizgnęła mu się z ręki i upadła na podłogę. Wypadła bateria i starał się ją teraz wsadzić z powrotem. Zadzwonił telefon stacjonarny. Długimi susami pognał do kuchni, żeby go uciszyć. – Co jest? – rzucił do słuchawki. O tej porze to mogła być tylko jedna osoba. – Zbieraj się. – Mario, sądząc po głosie, był wykończony. – Mamy następnego sztywnego. Ulica Dantego, na Bielanach. Nemhauser odłożył słuchawkę i spojrzał dookoła błędnym wzrokiem. Zasnęli z Paulą po pierwszej. O drugiej obudził się Cyryl, miał temperaturę, więc wziął go ze sobą do kuchni i usiłował dociec, gdzie Paula mogła chować środek przeciwgorączkowy. Zabawiał synka otwieraniem wszystkich szuflad po kolei, zastanawiając się, czy trzeba będzie budzić Paulę. Wreszcie mu się udało. Buteleczka z lekiem stała w koszyku z jedzeniem dla kotów Cezara i Brutusa. Dlaczego akurat tutaj?, zastanawiał się, dając Cyrylowi lekarstwo. Nie znalazł dobrej odpowiedzi i postanowił w jakiejś bardziej odpowiedniej chwili zapytać o to Paulę. Pogłaskał Cezara, który wyjadał jedzenie z miseczki. Gdyby nie on, w życiu nie odkryłby lekarstwa. Przyszedł zwabiony hałasami w kuchni. Mruczał cicho, przeciągał się i wpadając mu pod nogi, usiłował wyłudzić coś do jedzenia. Nemhauser w końcu poddał się i poszedł po puszkę. Ku swojemu zdumieniu odkrył w koszyku buteleczkę, której nie mógł znaleźć. Gorączka spadła, ale Cyryl rozochocony poszukiwaniami w kuchni uparł się, że nie pójdzie już spać. Nemhauser poddał się, kiedy po raz trzeci usłyszał śpiewy dochodzące z jego łóżeczka. Bał się, że za chwilę obudzi brata i Paulę, i wziął go do kuchni. Zbudowali razem tor samochodowy. Kiedy Nemhauser pogodził się już z tym, że nie zmruży tej nocy oka, i wstał, by zrobić sobie kawę, ze zdziwieniem zobaczył, że Cyryl zasnął na dywanie z samochodzikiem w dłoni. Zaniósł go do łóżka i sam wślizgnął się pod kołdrę. – Tak, oczywiście to da się zrobić – powiedziała Paula przez sen. Uśmiechnął się i zasnął w tej samej chwili. Spał może dwie godziny i teraz prawie zbił filiżanki, wyjmując je ze starej szafki kupionej niedawno na bazarze staroci na Kole. Włączył ekspres do kawy i szybko łyknął espresso. Jak zwykle nie poczuł tego, co bohaterowie na filmach. Ich filiżanka kawy błyskawicznie stawiała na nogi. Jakim cudem, zastanawiał się, robiąc sobie drugie espresso, które też niewiele dało. Wskoczył pod prysznic na kilkanaście sekund i zrezygnował z mycia głowy. Bał się, że suszarka zaraz obudzi cały dom. Wyszedł z domu kwadrans po telefonie od Maria. Odruchowo sięgnął do kieszeni po kluczyki. – Jasna cholera – zaklął. Starszy mężczyzna z psem, którego kojarzył z widzenia i który mieszkał chyba w
sąsiedniej klatce, spojrzał na niego zdziwiony. – Nic, nic. – Nemhauser machnął ręką. – Zapomniałem, że mam samochód w warsztacie. Dzwonić po Maria? Nie, bez sensu. Przecież Mario jest już na miejscu. Taksówka? Pomyślał chwilę, nie, to już byłaby ekstrawagancja. W tym miesiącu ledwo sobie radzili z wydatkami. A już widział, jak potraktuje go księgowa na komendzie, gdy będzie usiłował rozliczyć taki rachunek. Teoretycznie było to możliwe, ale rachunki musiały zyskać akceptację dyrektora ekonomicznego, który zadawał dziwne pytania i kazał do każdego z nich pisać uzasadnienie, po czym często je odrzucał po kilku tygodniach zastanowienia. Nie, odpada. Poza tym temu, do którego jechał, pośpiech i tak nie mógł pomóc. Ponownie zadał sobie pytanie, dlaczego w filmach nigdy się to nie zdarza. Czym jedzie policjant do wypadku? Własnym autem albo podjeżdża po niego radiowóz. To jasne. Skręcił w prawo i ruszył w stronę stacji metra. Koło stadionu Polonii, na parkanie, znowu ktoś nabazgrał „Polonia – pany”. Z rozbawieniem przypomniał sobie mecz, na który ojciec zabrał go jako małego chłopca. Grała Polonia z Legią i mały Robert dopingował skrycie swoich faworytów. Podobali mu się piłkarze z długimi włosami i na koniec popłakał się, kiedy przegrali. Koledzy ojca ze zdziwieniem patrzyli na niego i powtarzali: „No co, mały, przecież nasi wygrali, dokopaliśmy Legii”. Dziwne, od tamtej pory nie był na tym stadionie. A teraz stanęły nowe trybuny. Wziąć tam kiedyś chłopaków?, zastanowił się. Nie, Paula umarłaby ze strachu. A Mario, kibic Legii, pewnie by go zastrzelił. Zbiegł schodami na dół, na stację przy Dworcu Gdańskim. Tylko kilka razy w życiu jechał metrem. Chciał pokazać podziemny pociąg Cyrylowi i Metodemu i skończyło się na tym, że przejeździli pół niedzieli w tę i z powrotem. Zachwyceni chłopcy nie zamierzali opuszczać metra. Dopiero perspektywa lodów pozwoliła na wyciągnięcie ich na powierzchnię. Wtedy ostatnia stacja przy Hucie nie była jeszcze gotowa, można było dojechać tylko do Dworca Gdańskiego. Kiedy wsiadał do wagonu, przypomniał sobie, że nie zostawił Pauli kartki. Szybko wstukał esemes o lekach w nocy i zabawie samochodami. Miał nadzieję, że chłopaki, zmęczone nocnymi zabawami, dadzą Pauli trochę pospać. Brrr, potrząsnął głową. Żałował, że nie kupił jakiejś gazety, bo monotonny stukot kół powodował, że głowa sama opadała mu na piersi. Na szczęście głos znanego lektora zapowiadał kolejne stacje i skutecznie go wybudzał. Wysiadł przy Kasprowicza i wyszedł naprzeciwko absurdalnie długiego bloku. Migające sto metrów dalej światła radiowozów nie pozostawiały wątpliwości, gdzie powinien pójść. Przy klatce numer 7 zdążył się już zgromadzić tłumek gapiów, nieodmiennie zafascynowanych zbrodnią. Kilkudziesięciometrowy fragment osiedlowej drogi został odgrodzony taśmą. Wciąż krzątali się tam technicy, ale nie dostrzegł ciała. Został tylko kształt namazany kredą na asfalcie. Kilka metrów od taśmy zaczynało się ogrodzenie przedszkola, a za nią kręcona zjeżdżalnia pomalowana na wściekły pomarańczowy kolor. Nemhauser przystanął na chwilę. Lubił wtopić się w tłum i posłuchać, co mówią ludzie. Niekiedy przynosiło to ciekawe efekty.
– Co się stało? – zagadnął grubszą kobietę w czerwonym płaszczu i moherowym berecie. Doświadczenie mówiło mu, że pewnie o sąsiadach wie wszystko. – To pan nie wie? Trup na ulicy – wyjaśniła z przejęciem. – Prawdziwy trup, wyskoczył i się zabił. – Tak? A kto to ten trup, co się zabił? – zapytał. Kobieta nie wyczuła ironii. – Żebym to ja wiedziała. – Rozłożyła bezradnie ręce. – Nowy lokator, trochę dziwny. Ja mu zawsze „dzień dobry” mówiłam, bo ja uważam, że jak się mieszka na tej samej klatce, to trzeba przestrzegać kultury, a poza tym to zawsze bezpieczniej, jak się zna sąsiada. Ale ten to był jakiś dziwny. Ile razy mu „dzień dobry” mówiłam, ten coś tam odmruknął, wilkiem popatrzył. Odludek taki. – O, no to chyba dobrze, bo gości nie sprowadzał, zabaw nie urządzał ani hałasów – podpuszczał ją Nemhauser. – Może i dobrze. – Kobieta skrzywiła się. – Rzeczywiście spokojny był i zdaje się niepijący, chociaż kto to może dziś wiedzieć. – Dobrze powiedziane – skinęła głową druga. – Ale dziwny był. Księdza nie przyjmował, święta żydowskie święcił. – E tam, akurat się pani szanowna zna na żydowskich świętach. – Znać się nie muszę – odcięła się druga. – Ale że księdza nie przyjmował, to wiem dobrze. A wystarczy na czapkę, co nosił, popatrzeć, żeby poznać, że wyznania był mojżeszowego. Oni zawsze są dziwni tacy i przecież kraj swój mają, a zamiast jechać do niego, to naszą polską ziemię kalają. Nemhauser umknął niepostrzeżenie, znał już resztę tej dyskusji i nie dowiedziałby się niczego nowego. Policjant przy windzie podał mu numer mieszkania i piętro. Wjechał na ostatnie, dziesiąte, a stamtąd schodami wszedł na jedenaste, które w zasadzie było poddaszem i pewnie kiedyś były tu pralnie lub suszarnie, z czasem przerobione na mieszkania. Z trudem wcisnął się do malutkiego mieszkanka, gdzie wciąż pracowali ludzie z wydziału. Odruchowo zatkał nos, a po chwili przypomniał sobie, że ciała tu przecież nie było. Mario stał przy otwartym oknie i palił papierosa. Technicy przeglądali papiery leżące na małym starym biurku, właściwie sekretarzyku. Fotograf ładował sprzęt do torby. W jednopokojowym mieszkanku z trudem można się było minąć. Jedną ścianę zajmował gigantyczny gdański kredens sięgający do sufitu. Nemhauser pomyślał, że chyba trzeba było mu coś uciąć, żeby się tu zmieścił, i rzeczywiście dostrzegł ślady pilnika, którym ktoś niefachowo podcinał fryzy na górze, by nie zawadzały o sufit. Drugą ścianę zajmowały książki, ciasno ustawione na prowizorycznych półkach przyczepionych do ściany. – Lubił sobie poczytać – zaśmiał się Mario i pstryknął niedopałkiem za okno. Nemhauser obrzucił wzrokiem półki. Dużo powieści, przeważnie stare wydania, jeszcze z lat 70. i 80. Trochę historii, stara seria ceramowska, kiedyś wyróżnik każdego inteligenta, dziś zalegająca w antykwariatach. – Napatrzyłeś się już? – zapytał Mario. Nemhauser obrócił się zniecierpliwiony. – Mam cię prosić, żebyś powiedział? Dzwonisz w nocy, tak jakby wydział nie mógł się beze mnie obejść. Powiedz wreszcie, o co chodzi, i dajmy sobie spokój z gierkami.
– Oho, z tego wynika, że nawet Nemhausera można wkurwić. – Mario uśmiechnął się. – Ty wiesz, że założyłem się kiedyś o to z Łysym? Przegrał, bo się nie wkurzyłeś, kiedy spuściliśmy ci wszystkie przesłuchania i wyszliśmy wcześniej. – Bardzo śmieszne, ale wtedy byłem wyspany – parsknął Nemhauser. – O co chodzi? – Otóż facet odwalił kitę. Wyszedł oknem mianowicie. – Mario podniósł rękę, zabraniając Nemhauserowi przerywać. – To jeszcze nic. Nie dzwoniłbym tylko dlatego, że jakiś gość ma depresję i lubi sobie polatać. Ale akurat ten miał powód, co cię zainteresuje, literat. – Pchnął do Nemhausera list. Ten szybko przebiegł go oczami. – Nie skorzystamy… słabe… dziękujemy. – Gość był pisarzem, zdaje się. Dostaje odpowiedź odmowną i kopie w kalendarz. – Mario pokiwał głową. – Dasz wiarę? To dopiero trzeba mieć odpieprzone w głowie. – I? – czekał Nemhauser. – I zerknij jeszcze na to następne. Nemhauser przejrzał następny list. Podniósł brwi. Propozycja napisania książki. Na dole małymi literami przeczytał: „Z upoważnienia prezesa”, nieczytelny zawijas. Bawił się długopisem, wpatrując się w kartkę papieru. – Zobacz jeszcze to. – Mario podsunął mu drugi list. – „Zdrajco narodu, pomścimy nasze dzieci”. „Edward Baj, zdrajca” – przeczytał na głos. – Czytałeś coś jego? – Mario zapalił kolejnego papierosa i usiadł na łóżku. Rozejrzał się i strząsnął popiół do doniczki z fikusem na oknie. Nemhauser skrzywił się i przyniósł mu z kuchni talerzyk. Mario skinął w podziękowaniu i mówił dalej. – No, czytałeś? Bo się tak zastanawiam, trzeba mieć naprawdę nie po kolei w głowie, żeby się przejmować, że komuś nie podobała się książka. Jak myślisz? Jakbyś napisał i mi by się nie spodobała, to co? Idziesz się chlastać? – Nie idę, bo ty jej nie czytasz, więc nie ma szansy, że ci się nie spodoba – odciął się Nemhauser. – Bierzesz i mówisz, że czytałeś i ci się podobała, i to mi wystarczy. Nie chlastam się, szczęśliwy chodzę po mieście. – Dobre, he, he. Naprawdę jeszcze będzie z ciebie pies – zarechotał Mario. Nemhauser obchodził półki z książkami, czytając tytuły. Mario nie przestawał mówić. – Ty myślisz, że facet to wszystko przeczytał? No, młody nie był, to może i tak. Ale ile lat by potrzebował, żeby tyle książek przeczytać? A jeszcze sam pisał, to nie miał czasu czytać. No nie? To jak? Ile mu zeszło? Nemhauser wpatrzony w półki nie słyszał pytania. Wyciągnął jeden z tomów i kartkował z dziwnym uczuciem. Podskoczył, kiedy Mario klepnął go w plecy. – Niesamowite – wyjąkał. – Co znaczy? – zaciekawił się Mario. Wyjął mu z rąk książkę i przekartkował. – Znaczy książka? Dla dzieci? Nemhauser odebrał mu swoje znalezisko. – Jezu, nie czytałeś tego? – zapytał. – No tak, nie czytałeś. Jakbyś czytał, to na pewno byś nie zapomniał.
Kartkował książkę i przypominały mu się wakacje u dziadków, gdzie pierwszy raz trafił na książki Baja. Takich dwóch jak nas trzech. Ile lat nie miał w ręce tej książki? Historia przyjaźni trzech chłopaków na nowym osiedlu. Do dziś pamiętał scenę, w której temu największemu z bohaterów, o wdzięcznej ksywie Bolo, proponują przejście do drużyny trampkarskiej. A on mówi: „Ale ja mam kolegów”. I odmawia. Ach, zaczytywał się tym, przeczytał to ze dwadzieścia razy. Jak można mieć takich fajnych przyjaciół? – zastanawiał się całe lata. – Pokaż mi to pismo z wydawnictwa – zażądał od Maria. Tamten zdziwiony podał mu papierek. Nemhauser jeszcze raz przebiegł oczami tekst. „Pana książka nie spełnia niestety naszych wymogów. Być może udałoby się ją wydać, gdyby zgodził się pan na nasze sugestie redakcyjne, w przeciwnym przypadku nie widzimy szans na dalszą współpracę”. Zerknął na podpis. Prezes Jacek Kosjan. – Miał tu biurko… – zastanowił się na głos. Mario uniósł brwi i pokazał kciukiem za siebie. Przy ścianie stała niewielka konsolka w róże, niepasująca ani do dębowego kredensu, ani do wielkiego łóżka, ani do nowoczesnego dywanu na podłodze. Wyglądała, jakby ją wygrzebał gdzieś na targu staroci. Na konsolce stał laptop i pudła z papierami na dolnej półce. – To co? Zbieramy się? – zapytał Mario. – Wręcz przeciwnie, zostajemy. To znaczy ja zostaję – poprawił się. Mario tylko by się wynudził, przeglądając starą literaturę dziecięcą i nie wiedząc, czego szuka. – Pogadaj może z sąsiadami – zasugerował. – A ja pobuszuję w papierach. Mario wyraźnie odetchnął, kiwnął ręką i zniknął za drzwiami. Nemhauser został sam w mieszkaniu. Przeszedł się jeszcze raz po klaustrofobicznie małym i zatłoczonym wnętrzu. Co takiego musiało się stać w życiu Edwarda Baja, że trafił tutaj i w tym miejscu zakończył swoją karierę i swój żywot? Skierował się do kuchni, a właściwie małej komórki z oknem. Ostrożnie przeszedł między regałami a blatem kuchennym. Dwie osoby nie miały szans, by się tu minąć, pomyślał. Uważnie przyjrzał się regałom. Dużo puszek. Jedną z półek w całości zajmował groszek konserwowy, pewnie kupiony na jakiejś promocji. Drugą czerwona fasolka w zalewie. Otworzył szafki. Trochę naczyń, ale tylko dwa garnki i patelnia. Najwyraźniej Edward Baj nie był fanem gotowania. Obrócił się w stronę blatu kuchennego, by zobaczyć coś, czego nie powinno być w takiej kuchni. Na blacie pysznił się ekspres do kawy Gaggia, a obok identyczny w stylistyce elektryczny młynek. Nemhauser oglądał kiedyś folder ze zdjęciami tych ekspresów. Paula zerknęła mu przez ramię. – Podobają ci się, to sobie kup – powiedziała nieobecnym tonem. Uśmiał się w duchu i podpuścił ją: – Naprawdę? Mogę? – No, jak nie są za drogie. – Nie, chyba nie – zażartował. – Ten kosztuje pięć tysięcy, ale na tego jest zniżka. Tylko cztery tysiące dwieście złotych. Paula zdziwiona zapytała, jakim cudem coś co robi po prostu kawę, może tyle kosztować. – To jeszcze nic – powiedział. – Przynajmniej coś umie. Ten młynek tylko mieli i
kosztuje prawie dwa tysiące. A teraz miał ten niesamowity czerwony ekspres przed sobą. Wyglądał, jakby spadł tu z innej, lepszej planety. Nemhauser rozejrzał się i otworzył szafkę nad ekspresem. Tak jak się spodziewał, znalazł tam kawę. Otworzył puszkę i powąchał. Kawa New York, nie znał tej marki, ale zapach wskazywał na coś z górnej półki. Włączył ekspres, zapaliła się lampka. Poszukał łyżki i wsypał kawę do młynka. Nastawił na najdrobniejsze mielenie. Po kilku minutach wrócił do pokoju z espresso. Niestety, było znakomite. Miał nadzieję, że to tylko przerost formy nad treścią, ale teraz niechętnie musiał przyznać, że chciałby mieć coś takiego. Wrócił do przeglądania papierów. Włączył laptop i czekając, aż Windows zaskoczy, szperał w pudłach. Znalazł coś, co zapewne było nową książką, pokreśloną na kilkuset stronach uwagami redaktorskimi. Odłożył ją na bok i wyciągnął jeszcze plik listów. Przejrzał je pobieżnie, korespondencja przeważnie z różnych wydawnictw. Nemhauser zerknął na stopki. Nazwy nic mu nie mówiły. Wydawnictwo Dubeltówka z Mielca, agencja wydawnicza Pliszka z Radzymina. Przerzucał kolejne, podnosząc brwi w zdumieniu. Nie miał pojęcia, że istnieje tyle wydawnictw, a przecież czytał książki. Treść listów była z reguły taka sama: „Dziękujemy niezmiernie za nadesłane materiały, niemniej nie skorzystamy… Zachęcamy do dalszej współpracy w przypadku, gdyby miał pan coś interesującego”. Wrzucił listy do torby, chcąc je dokładniej przestudiować, i włączył pocztę w komputerze. Klikał na chybił trafił w różne wiadomości. Przeważnie były takie same. Listy od redaktorów, wydawnictw, propozycje wydawnicze. Cofnął się o kilka miesięcy. Znalazł list, chyba do jakiegoś krewnego. Baj prosił w zawoalowany sposób o pożyczkę. Zaintrygowany Nemhauser poszukał odpowiedzi. Krewny odpisywał, że żona właśnie straciła pracę i sytuacja w domu jest ciężka. A więc nie chciał albo nie mógł pożyczyć. Czytał inne listy. Większość dotyczyła pieniędzy. Najwyraźniej sytuacja finansowa Edwarda Baja stale się pogarszała. W listopadzie wysłał co najmniej kilkanaście listów do różnych pism, upominając się o honoraria. Z kilku skierowanych do „Historii Niesamowitych” Nemhauser zorientował się, że Bajowi udało się tam umieścić parę artykułów. Ale pismo zwlekało z wypłatą honorarium. Nemhauser ze zdumieniem doczytał się kwoty. Chodziło o cztery artykuły płatne po pięćdziesiąt złotych. W sumie dwieście złotych, które w listopadzie były dla Baja najwyraźniej już sprawą życia i śmierci. I potem, w grudniu, nagle coś się zmieniło. Nemhauser zauważył kilka listów od nowego nadawcy. Kliknął, bo zaintrygował go tytuł „Superchłopak”. Przebiegł wzrokiem kilka mejli. Naczelna nowego pisma Zuzanna Kossuth dopytywała się w pierwszym liście, czy możliwe byłoby nawiązanie współpracy. Edward Baj odpowiadał, że i owszem, czemu nie. Nemhauser zerknął na daty. Baj odpowiedział na mejla Kossuth dwie minuty po otrzymaniu go. Naczelna wyjaśniała, że nowe pismo, które właśnie objęła, ma wyjść w kwietniu i skierowane jest do ośmio-dwunastolatków oraz ich rodziców. Byłaby szczęśliwa, gdyby pan Edward Baj miał w nim stałą rubrykę, a być może również napisał książkę dla tworzącego się wydawnictwa Superchłopak. „Szczegóły finansowe omówimy osobiście” – kończył się list. Nemhauser pomyślał chwilę i wyciągnął komórkę. Wstukał numer Zuzanny Kossuth. Czekał cierpliwie dziesięć dzwonków, nikt nie odpowiedział. Zadzwonił na drugi numer. Już sądził, że to też niewypał, kiedy ktoś odebrał telefon. Nemhauser
przedstawił się i zapytał, czy może rozmawiać z Zuzanną Kossuth. Mężczyzna po drugiej stronie nie miał pojęcia, o kim mowa. – Ja tu tylko pilnuję – wyjaśnił. – Może właściciel by coś wiedział. Tu są różne biura, ale pismo? Nie, pisma nie ma. Nemhauser zapisał numer do właściciela i zadzwonił. Tym razem odebrała sekretarka. Policjant ponownie się przedstawił i wyjaśnił sprawę. Sekretarka przełączyła go do zarządcy nieruchomości. Ten długo nie mógł sobie przypomnieć wydawnictwa, ale wreszcie odnalazł informację, o którą chodziło Nemhauserowi. – Tak, rzeczywiście mieliśmy takiego najemcę – powiedział. – Miesięcznik „Superchłopak”, ale najemcą była spółka Zuzanna. Rozwiązali umowę miesiąc temu, mieli opróżnić lokal, chwileczkę, niech zerknę. Dwa dni temu minął termin. Właśnie miałem jechać i sprawdzić, czy wszystko jest załatwione zgodnie z umową. – Mógłbym wybrać się tam z panem? – zapytał Nemhauser. Umówił się za godzinę na miejscu. Pogrzebał jeszcze w papierach. Zwrócił uwagę na elegancką czarną teczkę. Otworzył ją i osłupiał. Edward Baj dwa miesiące temu wpłacił zaliczkę dziesięć tysięcy złotych na kupno nowego mieszkania za czterysta trzydzieści tysięcy, położonego w nowym apartamentowcu na Sadach Żoliborskich. Umowa finalna miała być spisana za kilkanaście dni. Usiadł na krześle i rozejrzał się jeszcze raz po mieszkaniu. Zerknął na telefon. Stary model Panasonica z programowanymi klawiszami. Tylko jeden był podpisany – „Basia”. Pomyślał przez chwilę i wcisnął przycisk. Przeczekał kilka dzwonków i kiedy miał już odłożyć słuchawkę, usłyszał damski głos. – Edziu, to ty? Spanikowany, nie mając pomysłu, co odpowiedzieć, miał już się rozłączyć, ale przemógł się. – Mówi komisarz Nemhauser – starał się, by zabrzmiało to jak najbardziej oficjalnie. – O mój Boże, stało się coś. Westchnął, nie znosił takich rozmów. – Chciałbym wiedzieć, do kogo się dodzwoniłem. – Doktor Barbara Fornalska. Słucham pana. – Muszę z panią porozmawiać. O ile to możliwe, jak najszybciej. Ucieszył się, bo kobieta mieszkała kilkaset metrów dalej i może się z nim zobaczyć za kwadrans. Nemhauser wstał i ruszył na poszukiwanie Maria. Znalazł go na półpiętrze, z bolesną miną wysłuchującego sąsiadki w moherowym berecie. Rozpromienił się na widok Nemhausera. – To niezmiernie ważne, co pani mówi, ale jest już kolega i muszę pędzić do kolejnych zadań – wyjaśnił. – Jeśli pani zeznania będą konieczne, dostanie pani wezwanie na komendę. Porwał Nemhausera i zaciągnął do mieszkania. – Jezu, taka to może zagryźć człowieka – westchnął. – Normalnie jak rottweiler. Przyssie ci się do szyi i już nie puści. Myślałem, że mnie zabije albo ja ją. – Dowiedziałeś się czegoś? – zapytał Nemhauser. – Taaaaa, pewnie. Masy rzeczy. Głównie tego, że facet nie miał kolegów, nie miał
koleżanek. Nikt nie wiedział, co robił, wszyscy mówili, że dziwak, ale nieszkodliwy. Nie mówił „dzień dobry”, ale i nie mazał gównem po ścianach. – Słucham? – zdziwił się Nemhauser. – Nie mazał gównem. Sąsiadka opowiadała, że mieszka tu taki jeden, co jak sobie popije, to maże gównem po ścianach. Serio. Ona to zgłaszała nawet w komendzie głównej, a policja nic z tym nie robi. Dasz wiarę? – Dam, dam – mruknął Nemhauser. – Ma pewnie na to cały skoroszyt dokumentów, była w straży miejskiej i pisała do prezydenta. – A co? Tobie też to opowiedziała? – zdziwił się Mario. – Nie, ale domyśliłem się. W końcu jestem gliną. No nie? – Nemhauser uśmiechnął się. – To co, zamykamy sprawę? – Mario ziewnął. – Sprawę? – No tego latawca. – Wiesz, wolałbym w tym jeszcze pogrzebać – z rezerwą odparł Nemhauser. Nigdy nie mógł wyczuć, czy Mario nie wyśmieje pomysłu i nie będzie nalegać, żeby uznać sprawę za niebyłą i nie zwalać sobie więcej roboty na głowę. Teraz był właśnie taki dzień. – Jezu, po cholerę chcesz grzebać? Gość miał świra, łyknął tabletek. Co tu jest do grzebania? – Wiesz, że łyknął? Mario na chwilę stracił rezon i łypnął na Nemhausera spode łba. – A co? – No nic. Ale coś tu śmierdzi. – Zastanowił się, czy mówić Mariowi o tym, że Edward Baj wpłacił pieniądze na nowe mieszkanie. Zdecydował, że jeszcze na to za wcześnie. – Nie wiemy, czy wyskoczył sam, czy ktoś mu pomógł. Mieszkanie było zamknięte? – No nie – po chwili zastanowienia odparł Mario. – Ale przecież kto… Bez sensu. Że co, książka się nie spodobała, to ktoś przyszedł i zrzucił gościa? He, he. Nemhauser rozważał przez chwilę różne strategie, po czym wolno powiedział: – Widzisz, jak byłem małym chłopakiem, to książka tego gościa była… no była jak Winnetou dla ciebie. – A, rozumiem – powiedział Mario. – Była dla mnie ważna. – Jasne, nie ma sprawy. W razie jakby co… – W razie jakby co, mów Konsulowi, że są pewne niejasności proceduralne i że zaraz zamkniemy sprawę. – Spoko. – Mario kiwnął głową. – Chcesz te szpargały? – Tak, powiedz, żeby wzięli wszystko z biurka i laptopa. – W porządku – zgodził się Mario. – To co, na razie wybywamy? Otworzył drzwi, rzucił kilka poleceń dwójce stojących na zewnątrz mundurowych i ruszyli w stronę windy. Nemhauser wcisnął przycisk, po kilkunastu sekundach nadjechała kabina. Wysiadło z niej kilka osób. – Baba w moherze, spieprzamy – syknął Mario. Kobieta była szybsza.
– Panie oficerze, ja już powiedziałam, że pan pomoże – zaczęła trajkotać. – Ja już naprawdę nie mogę, nie zniosę, do Strasburga napiszę, że jak już nas wzięli do tej ich Unii, to niech nas przed taką samowolą i udręką uchronią. – Co ja mogę – westchnął Mario. – Ja panu oficerowi pokażę, gdzie ten człowiek mieszka, chociaż takiego łobuza to nie można człowiekiem nazwać. – Albo ja pokażę, mamuś – usłyszał Nemhauser. Obejrzał się. Za nimi stała tleniona, na oko dwudziestoletnia blondynka, z kilkucentymetrowymi szkarłatnymi paznokciami i opalenizną, jakby dopiero co wyszła z solarium. Prowokacyjnie sterczący biust ukrywał się pod skąpą koszulką na ramiączkach. Nie miała biustonosza. – Mogę pana zaprowadzić. – Uśmiechnęła się do Maria, ignorując Nemhausera. – Oczywiście, że się tym zajmę, w końcu to, to… – zająknął się Mario. Wpatrywał się w rowek między piersiami, który falował i opadał. – To nasz policyjny obowiązek, którego… którego nie można zaniedbywać. Nemhauser nie mógł sobie odmówić widowiska. Zeszli na dół. Najpierw dziewczyna, za nią Mario niespuszczający oka ze zgrabnego tyłeczka w bardzo opiętych legginsach, a na końcu Nemhauser. Nawet on czuł odurzającą woń perfum, która ciągnęła się za dziewczyną przez całe piętro. – Może mi pan mówić Andżela – powiedziała Mariowi. – To naprawdę bardzo przeszkadza – tłumaczyła. – Wie pan, że on nie tylko smaruje ściany, ale straszy ludzi? Wracałam do domu i on wypadł na mnie. Nie wiem dlaczego, ale gonił mnie i uciekłam. – Można by go o napad oskarżyć – mruczał Mario, wpatrzony w tyłeczek blondynki. – Ja nie jestem taka strachliwa. – Figlarnie zakręciła włosy na palcu i zerknęła na Maria. – Ale pan oficer taki duży, on się samego gabarytu wystraszy. – No, rzeczywiście, wzbudzam u przestępców przestrach – z dumą powiedział Mario, a Nemhauser skulił się ze śmiechu. Andżela stanęła przed drzwiami z lewej strony schodów i teatralnym gestem pokazała: – To tu, panie oficerze. Mario chrząknął i walnął pięścią w drzwi. – Policja! – ryknął. Nemhauser odwrócił głowę do ściany, żeby Andżela nie zauważyła, że twarz wykrzywia mu uśmiech. – Policja, otwierać natychmiast! – huknął ponownie Mario. Za drzwiami coś zaszurało i jakiś bojaźliwy głos zapytał: – A nakaz jest? – Ja ci, kurwa, dam nakaz! – wrzasnął Mario i kopnął drzwi. – Otwieraj albo pożałujesz, że cię matka, zasrańcu, urodziła. W środku znowu coś zaszurało i drzwi uchyliły się na kilka centymetrów. – O co chodzi? Mario pchnął drzwi i wewnątrz rozległ się rumor, jakby stojący za nimi człowiek wylądował na ścianie, co pewnie nie odbiegało daleko od prawdy. – O co chodzi?! I ty mnie, gównozjadzie, pytasz, o co chodzi. Tak? – ryczał Mario, trzymając za gardło drobnego człowieczka o szczurzej twarzy i szpakowatych
włosach. – Ja nic nie zrobiłem, przysięgam – piszczał człowieczek. – Niech pan puści. Już dobrze, powiem, wszystko powiem. Zabrałem ze sklepu ten odkurzacz, ale to wszystko. – Jaki, kurwa, odkurzacz? – Mario wymawiał powoli zgłoski. Ochłonął trochę i postawił faceta na ziemi. – No ten ze sklepu. Tu jest, w szafce – wskazał człowieczek i otworzył drzwiczki w krytym sosnową boazerią przedpokoju. Wyciągnął karton z odkurzaczem i stanął niepewnie na środku korytarza. – Wartość sprzętu nie przekracza dwustu pięćdziesięciu złotych, a więc w myśl kodeksu nie jest przestępstwem – powiedział cicho. – Kurwa mać, jak cię pierdolnę, to przelecisz ze swoimi kodeksami przez tę, kurwa, ścianę! – ryknął Mario. Człowieczek cofnął się i zachlipał. – To nie ja. Kolega mnie namówił. Karwowski Władysław zamieszkały w klatce dziewiątej pod numerem dwieście siedemdziesiąt osiem. – Ja ci dam kolegę – syczał Mario. – Ty mnie, gnoju, popamiętasz. Nemhauser zerknął na Andżelę. Zaglądała do mieszkania, uśmiechając się zwycięsko. Wyciągnęła paczkę cienkich papierosów i ostentacyjnie stanęła z jednym przy ustach, patrząc wyczekująco na Nemhausera. Zignorował to, więc wydęła pogardliwie usta i wyciągnęła zapalniczkę, którą przypaliła sobie papierosa. – Ja ci pokażę, gnoju! – ryczał Mario. Nemhauser wsunął się do mieszkania i przymknął drzwi, obawiając się, że za chwilę będzie tu zlot sąsiadów. – Powiem już, powiem – piszczał człowieczek. – Na pawlaczu wszystko schowałem. Nemhauser podniósł brwi do góry. Zagrywki Maria miały jednak sens. Znalazł krzesło, stanął na nim i zajrzał na pawlacz. W równym rządku stały tam radia samochodowe z odciętymi przewodami, lusterka samochodowe, niklowane znaczki z logo marek. – To wszystko Karwowski Władysław wymyślił. – Człowieczek pociągnął nosem. – Kazał mi to schować u siebie. Ja mówiłem, prosiłem. Ja jestem uczciwy człowiek. Serce mnie bolało, że on takie rzeczy robił. Jak Boga kocham. Budzę się dziś rano i myślę, że pójdę na policję, wszystko wyznam, może się zlitują. Mario wyciągnął komórkę i zadzwonił po mundurowych. Człowieczek siedział na taborecie i zawodził, błagając o litość. Dwóch policjantów zjawiło się po minucie. – Zamknąć go – Mario wskazał człowieczka głową. – Paserstwo, włamania, przeszukajcie mieszkanie. Podszedł do Nemhausera i kiwnął wesoło do Andżeli. – No i git – cieszył się. – Przez jakiś czas nikt po klatce latać nie będzie. – Ale pan to sprawnie załatwił, no naprawdę, panie oficerze. – E tam, Mario jestem – ukłonił się. – Pani Andżelu, to znaczy Andżelo, a jakby tak na kawę? To znaczy, jak pani, jak ty nie masz nic innego do roboty – plątał się. – Dziś o ósmej – szepnęła omdlewająco Andżela i powachlowała się dłonią. – Znakomicie. To ja przyjadę. Tylko nie wiem, który numer mieszkania. – Będę czekała na dole – szepnęła. – Znakomicie. To jest tak. Świetnie. To do… do zobaczenia – rzucił Mario, teraz na zmianę blady i czerwony.
Zjechali windą i wyszli przed blok. – Masz kwadrans? Tu obok mieszka chyba narzeczona tego Baja. – Kobieta latawca? Latawica – zarechotał Mario, zadowolony z własnego dowcipu. – To mi się udało, nie? Dwie staruszki spiorunowały ich spojrzeniem, Nemhauser wciągnął Maria za rękaw do samochodu. – Gdzie ta latawica? – Mario mrugnął i rozsiadł się za kierownicą. – Błagam, dosyć – jęknął Nemhauser, wiedząc, że Mario mógł ciągnąć jeden dowcip godzinami, nim uznał, że już starczy. – Pożartować nie można – obruszył się Mario i zapuścił silnik. – To gdzie, szefie? Podał mu adres, rzeczywiście dojechali po dwóch minutach. Blok zdawał się bliźniakiem tego, który właśnie opuścili. Tylko inny układ pastelowych barw fasady – różowej, żółtej i pomarańczowej – nieudolnie sugerujący, że to jakiś śródziemnomorski kraj, a nie okolice Huty Warszawa, i inna tabliczka z nazwą ulicy świadczyły, że nie kręcą się w kółko. – Poczekam w samochodzie – oświadczył Mario. Kiwnął głową i ruszył do klatki schodowej. Domofon był wyrwany, ze środka sterczały przewody. Wszedł po schodach, zadowolony, że to drugie piętro i nie musi korzystać z windy znaczonej czarnymi śladami przypaleń po papierosach. Sam nie wiedział dlaczego, poczuł zawód, kiedy Barbara Fornalska otworzyła mu drzwi. Przez telefon jej głos był – aksamitny? Tak, to było chyba dobre określenie. Spodziewał się kogoś innego. Drobna kobieta, która go przywitała, miała około pięćdziesięciu lat, nastroszoną trwałą i od razu skojarzyła mu się z wiecznie gderającą Filifionką z Muminków, które właśnie przerabiał wieczorami z bliźniakami. – Przyszedłem, bo… – zaczął, ale mu przerwała. – Przed chwilą dzwoniła przyjaciółka i mi opowiedziała. Kiwnął głową, zadowolony, że nie musi jej opowiadać od początku. Zaprowadziła go do największego pokoju, obwieszonego porożami. Usiadł niepewnie na brzeżku kanapy pod wielkim jeleniem i dyskretnie obrzucił wzrokiem rzędy wypchanych ptaków i wielką skórę dzika na przeciwległej ścianie. Zauważyła to. – Mąż nieboszczyk był zapalonym myśliwym. Czy pan wie, kiedy będzie można odebrać ciało? Zaskoczony spojrzał na nią, nie rozumiejąc, o co pyta. – Pan się pewnie orientuje. Nie byliśmy związani węzłem małżeńskim, niemniej jednak Edward był mi bliski. Czy będę mogła odebrać ciało i urządzić pochówek? – Przyznam, że nie wiem – wyjąkał zaskoczony. – Jednak powinien pan. Gdzie mam się zwrócić w takim razie? – zapytała niecierpliwie. – To było morderstwo. Spojrzał na nią zaskoczony. Nie zapytała. To było stwierdzenie faktu. – Edward był człowiekiem głęboko wierzącym, nie mógłby tego zrobić sam. – Ustalmy najpierw fakty – zignorował jej sugestie. – Kim pani była dla zmarłego? – No cóż, zamierzaliśmy zalegalizować nasz związek – powiedziała Filifionka. – Może herbaty? Znowu zdziwiony przeskokiem z tematu na temat podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Stres objawiał się na różne sposoby. Pokręcił przecząco głową.
– Kiedy się państwo poznali? – Trzy lata temu – odparła Filifionka po namyśle. – Edward się rozwodził. Nie ze swojej winy oczywiście. Właśnie wtedy zamieszkał na Dantego. Żona wyrzuciła go z domu. Poznaliśmy się, kiedy przyszedł do mnie do przychodni. Jestem lekarzem internistą. – Żył skromnie? – zasugerował Nemhauser. – Ta kobieta zabrała mu pieniądze z wydawanych książek – zimno oświadczyła Filifionka. – Nie miał właściwie środków do życia, ale jej to oczywiście w ogóle nie obchodziło. Sugerował, żebym się do niego przeprowadziła. Oczywiście to nie było możliwe. Nemhauserowi cisnęło się na usta pytanie dlaczego, ale postanowił go nie zadawać. – W życiu ważne jest, by kierować się zasadami moralnymi – kontynuowała Filifionka. – Lepszy własny kawałek suchego chleba niż cudze frykasy. Nemhauser chrząknął. – Kiedy się ostatnio państwo widzieli? – Dwudziestego czwartego grudnia – powiedziała kobieta i widząc zdziwienie na twarzy Nemhausera, dodała: – Zaprosiłam go na Wigilię, biednego i samotnego trzeba zaprosić. Niestety Edward… – zamilkła na chwilę. – Za podpuszczeniem złych myśli próbował… Zresztą to sprawy prywatne, które nie powinny już interesować żyjących. Niech mu ziemia lekką będzie. Jeśli chodzi o ciało, chciałabym, żeby zajął się nim dobry specjalista i doprowadził je do porządku. – Wrócimy do tego. Niech pani powie, czy pan Baj spodziewał się zarobić jakieś duże pieniądze? Może myślał, by kupić nowe mieszkanie? Spojrzała na niego, jak mu się wydało, z lekką odrazą. – To już nie ma znaczenia, ale oczywiście, że nie. Był biednym, ale godnie żyjącym człowiekiem. A co do pogrzebu, oczywiście w obrządku katolickim… Wyszedł po dziesięciu minutach, wyrwawszy się pod jakimś błahym pretekstem. – O, latawica cię chyba przeleciała – parsknął Mario, kiedy zobaczył jego minę. Tym razem Nemhauser nie zaprotestował. – Podrzucisz mnie gdzieś? – poprosił, spojrzawszy na zegarek. Było już po dziesiątej. – Samochód mam wciąż w warsztacie. Cholera, nawet nie wiem gdzie. Przypomniał sobie, że Jasiu miał zatroszczyć się o mechanika i naprawę. Miał do niego zadzwonić i jak zwykle wyleciało mu to z głowy. – Nie ma sprawy, gdzie? – Służewiec Przemysłowy. – Nemhauser zerknął na kartkę z adresem. – Ten pisarz miał tam jakieś spotkanie. – Myślał indyk o niedzieli – sentencjonalnie zaczął Mario, ale zerknąwszy na Nemhausera, dał spokój. – Ty, ta Andżela to myślisz, że mnie lubi? – No chłopie, po tym, co dla niej zrobiłeś, trudno żeby nie. – Nemhauser roześmiał się. – Serio? Nie wystawi mnie? – ucieszył się Mario i skręcił obok bazarku przy Wolumenie. – Ja na jej miejscu czekałbym nawet całą noc – z powagą powiedział Nemhauser. Mario spojrzał na niego spod oka. – Ale serio?
– Serio, serio. – Nemhauser kiwnął ręką. – Nie mogłem się nadziwić, jak przycisnąłeś tego gościa. – A widzisz. – Mario rozparł się wygodniej na siedzeniu służbowej vectry. – Ja ci zawsze powtarzam, nie ma niewinnych, są tylko źle przesłuchani. Od razu jak tam wszedłem, to mnie tknęło. Ten facet ewidentnie coś ściemniał. No i sam widzisz, troszkę go połaskotałem i mamy dziuplę. – Samochodów to w niej nie miał. – Samochodów to nie. Za cienki był z niego Bolek. Ale widziałeś, ile odtwarzaczy? Pewnie je opylał na bazarze przy Wolumenie. Zawsze się dziwiłem, jak to jest. Ten bazarek to dwa kroki od domu. Jak je tu sprzedawał – wskazał na rzędy drewnianych bud, które zostały już daleko za nimi – to ci, którym zginęły, mogli je sobie znaleźć. Nie poznali, że to ich własne? Nemhauser wzruszył ramionami. – Pewnie znajdowali. – No to co? Znajdowali swoje radio u buca i zamiast dać mu z główki, płacili parę stówek? Przecież trzeba być idiotą, żeby tak zrobić. – W takim razie jestem idiotą – westchnął Nemhauser. – Jak mi zwinęli z samochodu kierownicę, to poszedłem na Wolumen i odkupiłem. – Co ci zwinęli? – zdziwił się Mario. – Kierownicę – wyjaśnił Nemhauser. – No co? Przychodzę rano, wsiadam, wkładam kluczyk do stacyjki. Kierownicy nie ma. – He, he, dobre. Kierownicę ci rąbnęli. – Po chwili spoważniał. – Dlaczego nic nie powiedziałeś? – Daj spokój, to było lata temu. Dopiero zaczynałem pracę. Miałem przyjść i poprosić, żeby wydział zajął się szukaniem mojej kierownicy? Ale by wszyscy mieli ubaw. – He, he, no bo to jaja – zarechotał Mario. – I jak ją namierzyłeś? – Poszedłem na bazar, zobaczyłem faceta z kierownicą do citroena i kupiłem za dwie stówy. – Ja cię nie mogę. – Mario znowu skręcał się ze śmiechu. – Ale swoją kierownicę odkupiłeś? – Skąd mam wiedzieć? Podobna. Przecież się na niej nie podpisałem, może powinienem. W każdym razie na pewno do citroena. Ile może być kierownic do citroena na bazarze? Znalazłem jedną. – Jak powiem chłopakom… – zaśmiał się Mario. – Ani mi się waż – ostrzegł Nemhauser. – Chyba że chcesz, żeby rozniosła się plotka o Andżelice, która napuściła naiwnego policjanta na sąsiada. – Daj spokój – naburmuszył się Mario. – Żartowałem tylko. A jak znowu coś ci zniknie, wal do mnie. Już ja to znajdę. Minęli Galerię Mokotów, niekończące się korki przy Marynarskiej i skręcili w Cybernetyki. Nemhauser poprosił, żeby go wysadzić koło podniszczonego biurowca sąsiadującego z rozpadającym się magazynem z lat 70. Kontrast z lasem nowoczesnych budynków kilkaset metrów dalej był porażający. Tam tworzyło się nowe warszawskie city i pewnego razu, kiedy Nemhauser znalazł się kilka minut przed dziewiątą na ulicy, zorientował się, że jest jedynym, który nie nosi ciemnego garnituru. Tu, na Cybernetyki, był jeszcze inny świat.
Wszedł do biurowca, który wyglądał na opuszczony, mimo kilkunastu tablic z reklamami mieszczących się w środku firm. Żadna nie mówiła nic o piśmie „Super chłopak”. W miejscu, gdzie kiedyś była pewnie recepcja, małej kanciapce z uchylnym okienkiem przy drzwiach z łuszczącą się farbą olejną, teraz straszyła tylko pęknięta szyba i zabrudzona firanka. Ale ktoś tu był, o czym świadczyła na wpół rozwiązana krzyżówka leżąca na popękanym stoliku i tanie radio nastawione na muzykę. – Pan komisarz Nemhauser? – usłyszał za sobą. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę w średnim wieku, w ciemnym garniturze i śnieżnobiałej koszuli. Mężczyzna łysiał z przodu, ale nie przeszkodziło mu to zapuścić z tyłu kunsztownych kręconych loków, które opadały na plecy. Efekt był zadziwiający. Nemhauser nie mógł oderwać od niego wzroku. Przemógł się po kilku sekundach i skinął głową. – Tak. Robert Nemhauser. – Znakomicie. Jan Wittau – powiedział mężczyzna tonem, który zwykle ludzie rezerwowali dla zakomunikowania: oto nowe ferrari 430. – Pan, panie komisarzu, był zdaje się zainteresowany naszym najemcą, mam tu dokumenty. Proszę za mną – wskazał odrapane schody. Mijali kolejne łuszczące się farbą drzwi. Zdziwiony Nemhauser spytał: – Wiele osób chce tu coś wynająć? – Niech pana nie zmylą pozory – odparł Wittau beznamiętnym tonem. – Nie każdy chce się wyróżniać z tłumu. Nemhauser popatrzył na niego uważnie, niepewny, czy Wittau kpi. Kto jak kto, ale on wyróżniał się z całą pewnością. Poważny wyraz twarzy mężczyzny utwierdził go w przekonaniu, że miał na myśli dokładnie to, co powiedział. – Przygotowałem dla pana dokumenty – mówił dalej Wittau, kiedy szli zniszczonym korytarzem wyłożonym tanim pcv, w kolorze, który kiedyś był beżowy, a teraz tylko brudny. – Oczywiście mogę dać wszystkie kserokopie. Jeśli tylko mógłbym zerknąć na jakiś dokument… Nemhauser bez słowa pokazał mu legitymację. – Oczywiście. – Wittau podał mu teczkę. – Tu jest umowa najmu. Firma nazywa się Zuzanna. – Polska? – zapytał Nemhauser. – Chyba tak. Zresztą nie wiem dokładnie. Zajmuję się tym, żeby czynsz był regulowany. Nie było z tym problemu. Przystanął przy kolejnych drzwiach, poszperał w kieszeni i wyciągnął klucz. Otworzył i gestem zaprosił Nemhausera do środka. – Jak pan widzi, nic ciekawego. Nemhauser pokiwał głową i wszedł do opustoszałego pomieszczenia. Pokój miał kilkadziesiąt metrów kwadratowych, był podzielony cienkimi przepierzeniami na małe boksy, w których zapewne niedawno stały komputery. Na końcu pokoju kolejne drzwi prowadziły do małej kuchni, pokoiku z biurkiem i mikroskopijnej toalety. Kilka pozostawionych biurek pokrywał kurz. Nemhauser poszperał w wielkim foliowym worku stojącym w kącie. Wypełniał go stos wydruków komputerowych. Wyciągnął kilka na chybił trafił. Najwyraźniej trzymał w rękach próbne wydruki stron czasopisma. Na okładce uśmiechał się jakiś nastoletni model z kręconymi blond włosami i widocznymi bicepsami. Na górze przez
całą szerokość strony biegł napis: „Wielki powrót Edwarda Baja. Tylko u nas. Strona 3”. Nemhauser zaczął przeszukiwać resztę worka, ale były tam już tylko ścinki i śmieci. Jeszcze raz zerknął na próbną stronę pisma. Tym razem zauważył z boku mało widoczną datę. I9 marca 2009. A więc pismo miało wyjść teraz, jako numer kwietniowy. Najwyraźniej nigdy nie wyszło. Zerknął na małe zdjęcie pisarza, które grafik ułożył nad prawym ramieniem blond superchłopaka. – Wielki powrót Edwarda Baja – szepnął do siebie. – Mówił pan coś? – zainteresował się Wittau. – Zupełnie nic – odparł Nemhauser. 20 Jacek Kosjan był wysoki, trochę młodszy od Nemhausera, ale już lekko łysiejący. Było w nim coś z Johna Lennona i chyba o tym wiedział, bo podkreślał to podobieństwo małymi lennonkami, które często poprawiał na nosie. Nemhauser wprosił się do niego, chociaż przez telefon Kosjan robił, co mógł, by go zniechęcić. Gdy w końcu podał adres, bąknął, że naprawdę nie będzie miał wiele czasu. Wydawnictwo mieściło się na pierwszym piętrze przedwojennej kamienicy przy Narbutta. Nemhauser miał już dość jeżdżenia autobusami. Kiedy Jasiu powiedział mu przez telefon, że samochód będzie zrobiony na popołudnie, był wniebowzięty. Wrócił na ziemię, kiedy się dowiedział, że naprawa będzie kosztowała prawie półtora tysiąca złotych. – Holowanie biorę na siebie, więc nic ci nie policzą – starał się podtrzymać go na duchu Jasiu, ale i tak to była fatalna wiadomość. Pocieszał się, że jakoś będzie. Zawsze jakoś to było, a Paula miała nadzieję, że cv wreszcie trafi we właściwe ręce i skończą się ich kłopoty finansowe. Po poprzedniej naprawie zapytała, czy nie byłoby lepiej sprzedać citroena i kupić coś tańszego w eksploatacji. Przypomniał jej historię mercedesa Jurków. Zepsuł się jakiś drobiazg i zapłacili za naprawę dziesięć tysięcy złotych. A przecież dopiero co skończyła mu się gwarancja, to był prawie nowy samochód. – Witam, inspektorze, proszę usiąść – Kosjan zaprosił go na jedyne wolne krzesło w zatłoczonym gabinecie. Wszystkie ściany pokrywały szczelnie książki. Nemhauser z zainteresowaniem czytał tytuły. – Czym mogę służyć? – zapytał Kosjan i wymownie spojrzał na zegarek. Nemhauser zignorował go i wyjął papiery ze swojej teczki. Uważnie je przeglądał, po czym podniósł głowę i spojrzał Kosjanowi w oczy. Po chwili tamten spuścił wzrok. – Panie Kosjan – powiedział powoli. – To niebezpieczna gra. Gra, w której stawką jest ludzkie życie. A z drugiej strony – dorzucił po chwili milczenia. – Z drugiej strony więzienie. – Co pan mówi? – wzdrygnął się redaktor. – Przecież ja… – Panie Kosjan – westchnął Nemhauser. – Kiedy tu jechałem, słyszałem w radiu o kobiecie, która nie może dostać odszkodowania za samochód. Funkcjonariusz ABW wjechał jej w auto. I da pan wiarę, że oni nie podlegają sądom? Zapłacą, jeśli sami zechcą. Albo i nie. Nikt ich nie zmusi. – Ale co to ma wspólnego… – To ma tyle wspólnego, że potrafimy rozmawiać. I wolimy, żeby to się odbywało w miłym gabinecie, a nie… – Zawiesił głos. – A nie w znacznie mniej przyjemnych
okolicznościach. – Ale dlaczego pan sądzi, że ja chciałbym w czymś przeszkodzić? – Kosjan nerwowo kręcił się na krześle. – Nie sądzę – odparł Nemhauser. – Od kiedy znał pan Edwarda Baja? – Baja? – Pytanie zbiło Kosjana z pantałyku. – Od kilku lat chyba. Przysłał nam swoją książkę. Chyba w 2005 roku? Musiałbym sprawdzić. – Wydali ją państwo? – Nie, skądże. – Dlaczego? – Była zła. – Mógłby pan to jakoś rozwinąć? – Widzi pan… – zająknął się Kosjan. – Czytał pan coś Baja? Nemhauser skinął głową. – W takim razie wie pan, co pisał trzydzieści lat temu. Wtedy jego książki sprzedawały się w wielkich nakładach. Sprzysiężenie miało chyba milion nakładu. Pamięta pan te wszystkie przyjaźnie, mecze, zawody. Wychowałem się na tych książkach, pan pewnie też. Nemhauser siedział bez ruchu i gestem dał znak, by Kosjan mówił dalej. – Tak się już dziś nie pisze. Dzisiaj dzieciaki w ogóle nie czytają. A jak już czytają, to Harry'ego Pottera albo komiksy. Trzeba czegoś niezwykłego, by przykuć ich uwagę. Dzisiaj książka konkuruje z komputerem, a nie z inną książką. Jak będzie nudna, to ją rzucą w kąt i pójdą grać na komputerze. My ustawicznie szukamy talentów, wydajemy książki dla młodzieży, ale nie takie… anachroniczne. – O czym była książka Baja? – zainteresował się Nemhauser. – Mniej więcej o tym samym, o czym pisał trzydzieści lat temu. Rodzeństwo znajduje bezdomnego kotka. Przygarniają go, przenoszą się, zmieniają szkołę. W tej nowej nie są dobrze traktowani. Sam pan widzi, kto to dziś przeczyta? Dzieci, które by to przeczytały, mają dziś czterdzieści lat i czytają co innego. – Powiedział pan to Bajowi? – Kilka razy rozmawialiśmy. Przychodził tutaj. Wie pan, było mi niezręcznie zwracać mu uwagę. W końcu wychowałem się na jego książkach. Ale cóż, nikt by tego dziś nie kupił. – Może w grę wchodziłyby jakieś poprawki? – A wie pan, zapytał o to samo. Dziwnie się czułem, kiedy mu opowiadałem, co musiałby zmienić. – I zmienił? – Tak, ale niestety to nie wypaliło. Zasugerowałem, że w obecnych czasach realia muszą być inne. Choćby ta zmiana szkoły. Niech dzieciaki przeniosą się z państwowej do prywatnej i zmieni się cały ich świat. Pojawią się problemy z dorównaniem bogatszym kolegom. To mogłoby być ciekawe. Baj przyniósł mi nową wersję, ale niestety nie zrozumieliśmy się. A właściwie, nie. Rozumiał, co mu mówię, ale nie potrafił tego zrobić. Całe życie pisał o szkole takiej, jaką my znaliśmy i jaką znał on. Gdzie problemem było to, że nie chcieli kogoś do drużyny piłkarskiej. Dzisiaj problemem jest to, że koleżanka ma na urodzinach catering z hotelu Sobieski, a mnie na to nie stać. – Serio? – zdziwił się Nemhauser. – Tak, właśnie znajomi mieli taki problem. Albo wczesne ciąże. Przecież my w
wieku dwunastu lat byliśmy gówniarzami, a dzisiaj dwunastolatki mają komórki, karty płatnicze, zaczynają pić i uprawiają seks. Nie można pisać o niewinnej szkole sprzed lat, bo tej szkoły nie ma i nie udawajmy, że jest. A Baj nie miał o tym zielonego pojęcia. Kiedy przyniósł mi nową wersję, opadły mi ręce. Wyszło z tego coś na kształt Stalky i spółka. To taka stara powieść Kiplinga – dorzucił tonem wyjaśnienia – o przygodach chłopców w angielskim internacie. – Tak, czytałem – zirytowany Nemhauser kiwnął głową. – W moim pokoleniu to było jeszcze modne. – Anachronizm. Czysty anachronizm. Żaden z bohaterów, mają po dwanaście, czternaście lat, nie ma komputera, nie gra na konsoli, nie wie, co to komórka. Przy kolejnej wersji powiedziałem, że dziękujemy, to nie ma sensu, ale on nie rezygnował. Przynosił mi następne wersje. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem już, co robić. Ile razy można mówić „nie”. To był najbardziej zdesperowany człowiek, jakiego spotkałem. A proszę mi wierzyć, mamy wielu autorów, którzy nachodzą nas ustawicznie. Są przekonani, że są genialni i że to my nie potrafimy się na nich poznać. – Wierzę – powiedział Nemhauser. – Zapewne wkrótce znowu przyśle kolejną wersję. – Na pewno nie. – Nemhauser pokręcił głową. Widząc pytające spojrzenie, dodał: – Znaleziono go martwego. – Cóż, nie był już młody. – Wypadł z okna – beznamiętnie wyjaśnił Nemhauser i obserwował reakcję Kosjana. – Mój Boże – wykrztusił redaktor. – To straszne. Czy… to samobójstwo? Po chwili po jego twarzy przemknął cień. – Sądzi pan, że jest jakiś związek z… Nie, z całą pewnością naszego wydawnictwa nie można z tym łączyć. Uczciwie powiedziałem panu Bajowi, że nie jesteśmy w stanie wydawać jego książek. Nie możemy brać odpowiedzialności za decyzje człowieka w mocno podeszłym wieku i w złym stanie psychicznym. – Proszę się nie obawiać, nie zamierzam nic łączyć – cierpko rzucił Nemhauser. Wstał z krzesła. – Skoro go nie zamierzaliście wydawać… – No z wyjątkiem tej ostatniej książki – z ulgą rzucił Kosjan. – Ostatniej? – zdziwił się Nemhauser. – Tak. To pan nie wie? Dostaliśmy ją chyba w grudniu albo w styczniu. Szczerze mówiąc, też mnie nie zachwyciła. Bohaterem jest dziesięciolatek, który zostaje sam w domu, bo rodzice wyjeżdżają do Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu pracy. – Zaczyna się współcześnie – zauważył Nemhauser. – Niestety potem jest już gorzej. Ma pan dzieci? – Dwójkę. – W jakim wieku? – W przedszkolu. – No to jeszcze wszystko przed panem. Wie pan, dzisiejszy dziesięciolatek nie bawi się w Indian w ogrodzie, bo nie ma ogrodu, i nie może sam wyjść na podwórko. Nie urządza meczów piłki nożnej. Raczej podłącza sobie konsolę do plazmy. Gra na game boyu, używa Gadu-Gadu. Problem w tym, że Baj mentalnie tkwił w czasach, które minęły kilkadziesiąt lat temu. To, co wtedy się sprzedawało, dzisiaj budziłoby tylko śmiech. Rozumie pan?
– Wydaje mi się, że tak – przyznał Nemhauser. – Baj był jak taki dinozaur, który nie wymarł. To jest, przepraszam, niezręcznie się wyraziłem. On umarł i… – W porządku. – Nemhauser skinął głową. – Odmówili państwo? – Tak. Długo się zastanawialiśmy i w końcu stwierdziliśmy, że mimo udanego początku jednak nie. I wtedy pojawił się sponsor, więc zmieniliśmy zdanie. – Sponsor? – zdziwił się Nemhauser. – Tak. Nie mówiłem wcześniej? Jakaś fundacja, która zaoferowała, że wspomoże wydanie książki. – To interesujące – powoli powiedział Nemhauser. – Czy to normalna praktyka? – Szczerze mówiąc, nie do końca. Oczywiście zdarza się, że zagraniczny ośrodek kulturalny wspomoże wydanie swojego autora i promuje literaturę francuską czy powiedzmy: portugalską. Ale nie zdarzyło nam się, żeby ktoś chciał wspomagać konkretnego autora. – Pamięta pan, co to była za fundacja? – Gdzieś mam to w mejlu. – Kosjan otworzył laptop. – O, to chyba to. Fundacja Sechmet. „Proponujemy dofinansowanie wydania dzieła pana Edwarda Baja w ramach projektu promocji klasycznej prozy dziecięcej”. – Mógłbym dostać jej adres i telefon? – poprosił Nemhauser. – Oczywiście, ale obawiam się, że niewiele to da. – Kosjan wzruszył ramionami. – Widzi pan, kiedy ruszyły prace redakcyjne nad książką, kontaktowałem się kilkakrotnie z przedstawicielem fundacji. Ustaliliśmy nawet wysokość wsparcia, ale w decydującej chwili nagle przestali odpowiadać na telefony i mejle. W końcu postanowiłem podjechać i sprawdzić, o co chodzi. Znalazłem tylko puste mieszkanie. Wynieśli się i nie zostawili adresu. – Hmmm. – Nemhauser postukał długopisem w kartkę. – Wtedy przekazał pan tę wiadomość Bajowi. – Tak, oczywiście w tej sytuacji nie mogliśmy wydać książki. – Oczywiście – przytaknął Nemhauser. – Jak to przyjął? – Prawdę mówiąc, nie wiem. – Kosjan wzruszył ramionami. – Odkąd posłałem mu mejla z wiadomością, już się nie odezwał. To było może tydzień temu. No i dlatego – zająknął się. – Dlatego pomyślałem… Może powinienem był sam pojechać, wyjaśnić. Naprawdę niewiele mogłem zrobić… Nemhauser miał mętlik w głowie. Znikająca fundacja, znikająca redakcja? Doświadczenie podpowiadało mu, że jeśli jakaś organizacja błyskawicznie znikała, pozostawiając pomieszczenie, ale nie nowe namiary, chodziło zwykle o pieniądze, i to duże. Ale co z tym wspólnego mógł mieć stary autor opowiadań dla dzieci? A może to wszystko był przypadek i fundacja zniknęła z zupełnie innego powodu, a śmierć Baja była wypadkiem przy pracy. Zatelefonował do Pauli. – Wszystko w porządku? – zapytał. – W porządku? – zdziwiła się. – Jak może być w porządku, kiedy przyszła twoja mama. – Gdzie jesteś? – zapytał, usłyszawszy muzykę. – Wyszłam do sklepu po zakupy – westchnęła. – Mam nadzieję, że się przedłużą i wrócę wieczorem. A może jutro, lub za tydzień. Wtedy jej nie będzie.
Zamilkł, nie wiedząc, co powiedzieć. – Chciałem, żebyś trochę odpoczęła – wytłumaczył. – Odpoczęłam – odparła. – Kiedy wyszłam i mam wreszcie trochę spokoju. Odpoczywam teraz w kolejce. – Wiem, wiem – mruknął. – Za to udało mi się wreszcie wysłać te cv – pocieszyła go. – Coś czuję, że pójdę jeszcze do fryzjera, to zdaje się jedyna odtrutka na twoją mamę. A co u ciebie? Zrelacjonował jej pokrótce ostatnie wydarzenia. – No więc kolejny trup, znikająca fundacja i robi się coraz weselej – skomentował na koniec. – Muszę jeszcze odnaleźć naczelną pisma, w którym Baj miał publikować. Wyobraź sobie, że redakcja też zniknęła. – To zupełnie jak ty dziś rano – zażartowała Paula i Nemhauser odetchnął, że już się nie gniewa. – Wiesz, może zadzwonisz do Iwony? – Iwony? No jasne. – Stuknął się w głowę. – Albo ty zadzwoń. Wiesz, ona mnie trochę… – Wiem, wiem – przerwała mu ze śmiechem. Odłożył komórkę z poczuciem ulgi. Paula przyjaźniła się z Iwoną, ale on nie mógł zrozumieć, co je właściwie łączy. Iwona wyglądała jak wielki babochłop, trenowała kiedyś zapasy i boks i gdyby urodziła się facetem, byłaby niebezpiecznym osiłkiem. Była jednak kobietą i pracowała w pismach kobiecych poświęconych nie walkom wręcz i prężeniu muskułów, ale modzie i urodzie. I tego nie mógł zrozumieć. Niemniej Iwona wiedziała wszystko. Co miesiąc pracowała w innym magazynie mody (albo tak przynajmniej mu się zdawało) i znała wszystkich. Paula zadzwoniła po kwadransie, kiedy dotarł już piechotą do Puławskiej i przed sobą miał olbrzymie centrum handlowe, które zastąpiło jego ukochane kino Moskwa, ulubione miejsce na spędzanie wagarów, z dwoma kamiennymi lwami przed wejściem. Lwy co prawda zostały, ale reszta wołała o pomstę do nieba. – Kochanie, Iwona mówi, że ta twoja Kossuth pracuje teraz w miesięczniku „spoKo”. – Co takiego? – uniósł brwi. – Słowo daję, jest coś takiego dla dzieci. No więc daję ci adres. Bonifacego I7c. – Dzięki ci, Boże. – Co mówiłeś? – zapytała. – Nic takiego. Bałem się, że to na Pradze. Nie masz pojęcia, jaki to był mądry człowiek, który wynalazł samochód. Zaśmiała się. – Całuję, moja kolej u fryzjera. 21 Doszedł do przystanku autobusowego i przez telefon usiłował złapać Dunię. Nie było jej przy biurku, więc spróbował znaleźć numer redakcji przez informację telefoniczną. Nie mieli przy I7c żadnego „spoKo”, mimo że przeliterował to telefonistce. Deliberował chwilę, czy zjawić się bez zapowiedzi, ale wpadł na pewien pomysł. Podszedł do kiosku Ruchu i zapytał, czy jest pismo „spoKo”. Ku jego zdziwieniu kioskarz nie wahał się ani chwili i podał mu egzemplarz. – Chyba że woli pan z sikawką? – zapytał.
Nemhauser z początku nie zrozumiał. Dopiero po sekundzie dotarło do niego, że kioskarz pyta o wybór dołączonej do pisma gratisowej zabawki. – Sikawka czy pierdzioszka? – zapytał ponownie kioskarz. Nemhauser zastanowił się. Sikawka? W ich małym mieszkaniu? Zdecydowanie nie. – To drugie – poprosił. I dodał szybko, przypominając sobie awanturę, która wybuchła między chłopakami, kiedy dostali wóz strażacki na spółkę: – Dwa razy poproszę. Czekał na autobus, przeglądając pismo. Znajdź wyjście z labiryntu, policz, ile groszków, pokoloruj kwadraty i tak dalej. Plus dwa krótkie komiksy, zagadki i bajka do czytania. Ciekawe, ile osób potrzebnych jest do redagowania tego, pomyślał. Tak jak sądził, w stopce redakcyjnej wymieniona była tylko Zuzanna Kossuth, sekretarka i dwie osoby od oprawy graficznej. Zadzwonił pod podany w stopce numer. Kobieta o zadziwiająco młodym głosie, która odebrała, szybko przerwała jego wyjaśnienia. – Tak, możemy dzisiaj. To mnie pan szuka. Bardzo chętnie się z panem zobaczę. Pół godziny później był już przed kamienicą na Bonifacego. Wyszukał na domofonie numer 25 i wcisnął przycisk. Redakcja mieściła się w mieszkaniu na trzecim piętrze, sporym, trzypokojowym, z balkonem wychodzącym na cichy ogród na tyłach. W jednym z pokojów dwie młode dziewczyny dyskutowały nad wydrukami, a chłopak z grzywą blond włosów z napięciem wpatrywał się w ekran komputera. Zuzanna Kossuth zaskoczyła go. Po głosie spodziewał się młodej dziewczyny w dżinsach. Powitała go nieduża, okrągła, ale niegruba kobieta obcięta na pazia, w owalnych okularach, o jaskrawoczerwonych ustach i ciepłym uśmiechu. Nemhauser ocenił, że przekroczyła czterdziestkę. – Rozumiem, że to nie zainteresowanie naszym dynamicznie rozwijającym się pismem sprowadza pana do nas, komisarzu? – Uśmiechnęła się. – Nie. – Odwzajemnił uśmiech. – Zdecydowanie bardziej interesuję się autorami. – Naprawdę? – zdziwiła się. – Napije się pan kawy? Skinął głową. Zakrzątnęła się koło czajnika i wyjęła kawę z szafki. – Właściwie nasze pismo to tłumaczenia. – Chodzi mi o „Superchłopaka”. – Ach, tak, rzeczywiście. – Przez jej twarz przemknął jakby cień niepokoju. – Proszę pytać. Postawiła przed nim filiżankę z kawą. – Interesuje mnie Edward Baj – powiedział, obserwując jej reakcję. Zaskoczyła go, bo jakby odetchnęła. – Baj? Dlaczego? – Pani wybaczy… – Oczywiście. No więc kilkakrotnie się spotkaliśmy. Były plany, żeby został twarzą naszego wydawnictwa, ale nic z tego nie wyszło. – Dlaczego? – Właściwie sama nie wiem. – Rozłożyła bezradnie ręce. Spojrzał na nią pytająco. – Widzi pan, komisarzu, sama nie bardzo rozumiem.
Zachęcił ją gestem ręki. – Właściwie też napiję się kawy. – Wstała i wsypała kawę do filiżanki, zapaliła papierosa. Pomyślał, że w tej fryzurze, z długim vogue'em w ręce, wygląda jak trochę podstarzała przedwojenna gwiazda kina. – Nie wiem, czy pan się orientuje, jak działają pisma dla młodzieży. – Pokazała ręką na mieszkanie, kilka komputerów, próbne wydruki na ścianach. – Generalnie to minimum kosztów, maksimum zysku. Zwykle pracuje kilka osób, materiały przychodzą z zagranicy, właściwie redaktor poprawia tylko niezręczności w tłumaczeniu i sprawdza, czy polski tekst mieści się w dymkach nad głowami postaci. Nikt panu tego głośno nie powie, ale jeśli ktoś nie jest analfabetą, to sobie świetnie poradzi w tej pracy, również na stanowisku naczelnej. – Uśmiechnęła się lekko. Kiwnął głową, że rozumie. – Mówię to panu, żeby pan zrozumiał, że w tej pracy niewiele dziwi. No więc dostałam ofertę pracy w „Super-chłopaku”, nie znałam wydawcy, ale często wchodzą w to niszowe wydawnictwa. Na przykład „spoKo” to własność pewnego – ściszyła głos – badylarza, który dorobił się na pomidorach. Teraz większość jego majątku to przychody ze „spoKo”. – Poważnie? – zdziwił się Nemhauser. Pokiwała głową. – Nie uwierzy pan, jaki to doskonały interes. Te wszystkie pistoleciki, samochodziki, poduszki pierdziuszki. Ludzie to kupują masami, a właściwie dzieci, ale na to samo wychodzi. Przebicie na tym jest gigantyczne. Nemhauser odruchowo spojrzał na swoją torbę, bojąc się, że wystają z niej zakupy z kiosku. Na szczęście była zamknięta. – Przepraszam, że tak się nad tym rozwodzę. Po prostu mało mnie już dziwi. Ale wracając do „Superchłopaka”. Pensja była bardzo dobra, więc zdecydowałam się i przyjęłam ofertę. To miało być pismo skierowane do chłopców w wieku dziesięciu, czternastu lat. Zadziwiło mnie to, że właściciel nie chciał materiałów z zagranicy, tylko marzyło mu się pismo, do którego pisaliby prawdziwi ludzie, rysowali prawdziwi graficy. Naprawdę trzeba by się nalatać. – Zirytowało to panią? – zadał pytanie Nemhauser. – Wręcz przeciwnie. – Pokręciła głową. – Wie pan, kiedyś pracowałam w prawdziwym wydawnictwie. To była okazja, żeby sobie to przypomnieć. Znaleźć autorów, rysowników. Strasznie ambitne zadanie. I bardzo ciekawe. – Kto pani to zlecił? – zainteresował się Nemhauser. – To właśnie było dziwne. Nie wiem. – Nie wie pani? – Wiem, jak głupio to brzmi. Porozumiewaliśmy się mejlowo. Właściciel pisma wytłumaczył mi, że niestety jest strasznie zajęty, wiele podróżuje i przez większość czasu nie ma go w Polsce. Ale chciałby stworzyć pismo, o którym zawsze marzył. Umowę przysłał kurierem, wszystkie rachunki były regulowane, dostawałam wytyczne. Wydawało mi się, że nie ma powodów do zaniepokojenia. – Ale jednak się pani zaniepokoiła – drążył Nemhauser. Zaciągnęła się papierosem. – Tak. – Kiedy doszło do Edwarda Baja?
Przytaknęła. – Wtedy poczułam, że sprawa jest dziwna. Długo rozmawiałam z panem Bajem o ewentualnych materiałach do nowego pisma. – To był pani pomysł? – wpadł jej w słowo Nemhauser. – Nie, to była sugestia pana Władysława. Tak się podpisywał: Władysław Serafin. Może się pan nie trudzić szukaniem. – Machnęła ręką, widząc, że Nemhauser zapisuje nazwisko. Nikt taki nie istniał. Sprawdziłam to, kiedy przysłał list o wstrzymaniu pisma. Wiem, powinnam wcześniej. – Ale wracając do Baja… – Tak, Serafin napisał mi kiedyś, że to był idol jego dzieciństwa i może warto by go odkurzyć. Dzień czy dwa potem podesłał mi jego adres i telefon, z dopiskiem, że trochę poszperał i znalazł. – To panią zdziwiło? – Nie, może rzeczywiście lubił jego książki. Mój brat za nimi wprost przepadał. Dziwne było to, że wciąż się dopytywał, czy już zadzwoniłam do Baja, czy już się umówiłam, o czym rozmawialiśmy. Wie pan, w pewnym momencie zapytałam go wprost, o co chodzi. Zażartowałam, że może to pismo to przykrywka dla promowania twórczości Baja. Pracowałam w wielu miejscach i nic mnie już nie dziwi, ale mimo wszystko… To było dziwne, tak jakby naprawdę wydawcy nie zależało na niczym oprócz tekstów Baja. Wtedy Serafin się zmitygował, przeprosił i powiedział mi w tajemnicy, że chodzi o badania marketingowe. Otóż podobno czterdzieści procent potencjalnych czytelników chciałoby, żeby w piśmie pisał Baj, i bał się, że ktoś go podkupi. – A pani co o tym sądziła? – zapytał Nemhauser. Popatrzyła na niego kpiąco. – Panie komisarzu. Co mogłam pomyśleć i powiedzieć? Edward Baj był gwiazdą lat 70. i 80. Ale od dwudziestu lat nie napisał nic dobrego. Jego ostatnie książki są kompromitująco złe. Nie powinien już pisać. Jeśli się zapyta dowolnego gimnazjalisty, kim jest Edward Baj, to gwarantuję, że nie ma pojęcia. Więc jeśli pyta mnie pan, co ja uważam, to odpowiem, że uważam, że to coś bardzo dziwnego. Ale płacili mi nadal regularnie, a promowanie złych pisarzy nie jest karalne. Więc udałam, że rozumiem. – I…? – Nemhauser zawiesił głos. – Zadzwoniłam do Baja. Umówiliśmy się kilka razy na kawę. Wiele opowiadał o swoich planach. To był bardzo sympatyczny pan. Niezwykle otwarty umysł. Niestety, to wszystko, co tak pięknie potrafił opowiedzieć, spisane jakby ulatywało. Tak jakby zatracił umiejętność pisania. Bo przecież te jego stare książki były wspaniałe. Sądzę, że przeżywał dramat. Był wielką gwiazdą i nagle stał się nikim i musiał chodzić po prośbie. Słyszałam, że kilka lat temu rzuciła go żona, a rozwód go zrujnował. – Sądzi pani, że tak to odbierał? – Z pewnością. – Kossuth wzruszyła ramionami. – Rozmowy o pieniądzach nie są zwykle przyjemne. Polubiłam go i chciałam mu tego oszczędzić, więc niemal na samym początku powiedziałam mu, że mógłby dostawać dwa tysiące złotych za każdy tekst. To duża suma, jak na pismo dla dzieci ogromna, ale panu Serafinowi niezmiernie zależało na zwerbowaniu autora. – Jaka była reakcja Baja? W oczach Kossuth zapaliły się wesołe iskierki. – Miałam wrażenie, że był chłopcem, który spotkał Świętego Mikołaja. A tym
Mikołajem byłam ja. Nie mógł w to uwierzyć. A kiedy powiedziałam, że do tego doszłyby honoraria za autorską rubrykę, wprost zaniemówił. Zdziwiło mnie to. Owszem, to były duże pieniądze w porównaniu z tym, co zwykle płacimy, ale obiektywnie na to patrząc jednak nie majątek. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak Baj, który przecież nie zaliczał się do biednych. – Tak pani mówił? – zapytał Nemhauser. – Ale ten rozwód… – No nie, ale zawsze był dobrze ubrany, z taką dawną elegancją. Takie drobiazgi: zapalniczka Ronsona, apaszka Hermesa. Kobiety zwracają na to uwagę. Naprawdę go polubiłam i odetchnęłam, kiedy Serafin zgodził się na druk jego opowiadań. – A więc to nie pani decydowała? – W każdej innej sprawie tak. Jeśli chodzi o materiały przynoszone przez Baja, to przesyłałam je panu Serafinowi pocztą elektroniczną. To jego adres. – Zapisała coś na kartce i podsunęła swojemu rozmówcy. – Nie muszę chyba mówić, że już nieaktualny. – Dziękuję bardzo. – Nemhauser podniósł się i rozejrzał dookoła. – Prosiłbym tylko jeszcze o pozostałe dane pana Serafina, nawet jeśli są nieaktualne. Patrzył na rozwieszone na ścianie makiety stron. Kossuth zapisała na kartce namiary i wręczyła mu. – To nie taka zła praca – powiedziała usprawiedliwiająco. – Wcale tak nie uważam. – Roześmiał się. – Wciągnął mnie komiks. Dzieci oglądają w telewizji. – W takim razie proszę wziąć trochę gratisów. – Sięgnęła do kosza przy drzwiach. – Niestety nie mogę. – Potrząsnął głową. – Żadnych prezentów. – To zwroty z kiosków – powiedziała. – Idą na przemiał, do śmieci. Dzieci się ucieszą. Uwielbiają te sikawki, pierdzioszki i wyrzutnie. – No cóż, jeśli tak – zastanowił się i przyjął torbę. Był przy drzwiach, kiedy zadźwięczała komórka. Dunia pytała, kiedy będzie, Konsul chciał z nim pilnie rozmawiać. – Szef wzywa, sługa musi. – Uśmiechnął się na pożegnanie. W autobusie zastanawiał się, czego może od niego chcieć Konsul. I co ma właściwie powiedzieć. Doszedł do wniosku, że nie będzie się martwił na zapas. Wysiadł przy Błękitnym Wieżowcu na placu Bankowym i przypomniał sobie, że znowu niczego nie jadł. Nieprzyjemne ssanie w brzuchu zmusiło go do kupienia po drodze frytek w Grubej Kaśce. Frytki i cola, idealny obiad dla gliny, pomyślał. Powinienem jeszcze wziąć burgera. Jakoś nie mógł się do tego przemóc. Wpadł do sekretariatu Duni, ocierając jeszcze palce chusteczką. Pytająco podniósł kciuk w górę, opuszczając go potem w dół, wzorem cezarów. – Jak jest? – zapytał. – Sfinks – odparła Dunia. Konsul siedział zapatrzony w komputer. Nemhausera zawsze interesowało, co szef widzi na ekranie. Wszyscy sądzili, że to tajne dokumenty albo korespondencja od najważniejszych osób w państwie. Tylko Nemhauser raz dojrzał ekran. Konsul grał w kulki, internetową grę, w której trzeba było kliknąć we właściwą kuleczkę, by inne spadły i zrobiły miejsce kolejnym. Skupienie na twarzy Konsula sugerowało, że to jeden z wyższych poziomów. – Siadaj – zwrócił się do Nemhausera i kliknął kilka razy. – Co ty teraz właściwie robisz? – zapytał po minucie milczenia i ponownie kliknął.
– Prowadzę kilka spraw – zaraportował Nemhauser. -Sprawę Matysików, to morderstwo Omama, a dziś… – Tak, wiem. – Konsul machnął ręką i zacisnął wargi. Z kuleczkami musi być coraz trudniej, pomyślał Nemhauser. – To wszystko mogę sobie przeczytać w raporcie. O co naprawdę chodzi? Nemhauser zastanowił się przez chwilę. Nie miał pojęcia, jaka strategia będzie lepsza. Usiłować przekonać Konsula do prowadzenia sprawy, podsuwając mu ciekawostki czy raczej zbagatelizować odkrycia. Postanowił postawić na to pierwsze. W kilku zdaniach opisał samobójstwo Baja i niepokojące ślady prowadzące do fundacji, która nagle znikła. Kupno mieszkania, wpłacona zaliczka, co świadczyło o tym, że po latach biedy miał nadzieję na wielkie pieniądze. I kres nadziei zakończony samobójstwem. Brak udziału osób trzecich, jeśli chciałoby się trzymać suchych faktów. Nikt na pewno nie wypchnął go z tego okna. A jednak z pewnością było to morderstwo, biorąc pod uwagę względy moralne. Konsul zdawał się nie słuchać, pochłonięty przesuwaniem kuleczek. Nemhauser zamilkł i siedział wpatrzony w łysinę zwierzchnika, usiłując wymyślić coś jeszcze, co byłoby przekonujące. Kiedy stracił już nadzieję na jakąś reakcję, łysina lekko się poruszyła. – A więc nie masz nic. Jakieś przeczucie, jakieś opowiadanka dla dzieci, jakieś dziwactwa i starego pisarza, któremu się znudziło na świecie i się rozczarował, że już nie kochają go jak dawniej? – Tak. – Nemhauser chrząknął. – Doskonale pan to ujął, panie inspektorze. Zapadło milczenie. – I czego chcesz? – Żeby się pan zgodził, inspektorze, na odszukanie tej fundacji. Sądzę, że to naprawdę ważne. – Mhm – mruknął Konsul i znowu kliknął. – Nie masz dowodów. Jeśli dowie się o tym prasa, wyjdziemy znowu na kretynów. – Nie dowie się – zaprzeczył Nemhauser. – Mhm – mruknął ponownie Konsul i na czole zarysowały mu się kolejne zmarszczki. Znowu zapadło milczenie. – Możesz odejść – powiedział Konsul. Nemhauser wstał i podszedł do drzwi. Położył rękę na klamce i odwrócił się do zwierzchnika. – O niczym nie wiem, a ciekawi mnie ta fundacja – mruknął jakby do siebie Konsul. – Do następnego tygodnia nic nie wiem. I jeszcze… – zawiesił głos. – Wiem – przytaknął Nemhauser. – Dwa zabójstwa. Ten sam modus operandi. Zdaję sobie z tego sprawę, ale nie sądzę, żeby to było to, o czym pan myśli, inspektorze. To sprawa prywatna. Konsul kiwnął głową. Nemhauser uśmiechnął się nieznacznie i cicho zamknął za sobą drzwi. 22 Dunia nie była w nastroju do opowiadania dykteryjek. Siedziała z zaciętą miną za swoim komputerem, przepisując coś z szybkością karabinu maszynowego. Nemhauser
wiedział z doświadczenia, że im szybciej pisała, tym bardziej była wściekła. Teraz stukała naprawdę szybko. Stanął przy jej biurku. Doszła do końca strony i spojrzała na niego. – Chcesz coś czy po prostu przeszkadzasz? – zapytała. Uśmiechnął się. – Zły dzień? – Nie najlepszy – skwitowała krótko. – Coś z kotem – strzelił. – Tak, coś. – Skrzywiła się. – Coś dla ciebie. Wyszedł i nie wrócił. – O rany – Usiadł na krzesełku obok biurka. – Jak to się stało? – Wszystko jedno jak, stało się i już – odparła kwaśno i wróciła do pisania. – Ale przecież chyba nie wyskoczył? – zastanowił się. Kot Duni już kiedyś wybrał się na spacer po okolicznych dachach. Pomyślał, że to wspaniały temat dla satyryka. Komisarz policji i zaginiony kot. – Zostawiłam otwarty balkon – westchnęła. – Nie sądziłam, że to niebezpieczne. W końcu tyle razy wylegiwał się na balkonie. Nie mam pojęcia, co się z nim stało, w końcu nawet jakby skoczył z pierwszego piętra, toby się nie zabił. Przytaknął w milczeniu głową. – A na dodatek jeszcze ten kretyn malarz. Nemhauser uniósł brwi. – Malarz? – Tak, malował mi kuchnię. Mówiłam ci przecież. Taki sympatyczny pan Władek. – No pamiętam – Nemhauser przypominał sobie coś jak przez mgłę. – No i… – przestała pisać i w kącikach oczu pokazały jej się łzy. – No i co? Powiedz. – Nemhauser wziął ją za rękę. – Dałam mu dziesięć tysięcy, całe oszczędności. – Aha – przytaknął spokojnie. – Co się stało? – On był taki biedny. Taka trochę ciapa, kilka lat młodszy ode mnie, ale dojrzalej wyglądał – zastrzegła. Nemhauser zachował powagę i skinął głową. – I co się stało? – Opowiadał mi o swojej byłej żonie. To straszna kobieta. Okropnie go gnębiła, pocięła mu ubrania i zabrania kontaktu z jego chłopcami. Władek bardzo kocha Kubę i Kamila, a ona właściwie go od nich odizolowała. – Mhm – przytaknął Nemhauser. – I co dalej? – Zostawiła go bez środków do życia. Wyobraź sobie, z domu wyrzuciła. Nie miał gdzie się podziać. Nemhauser wiedział już, co będzie dalej. – To straszne – powiedział. – Trzeba mu było jakoś pomóc. To przecież nie do pomyślenia, żeby porządny człowiek znalazł się w takiej sytuacji. Miał niby nocować na dworcu? – To samo powiedziałam. – Dunia otarła łzę chusteczką. – Powiedziałam mu, że może spać u mnie. Oczywiście na polówce, w kuchni. Żeby ludzie sobie nie pomyśleli. Na czas remontu oczywiście. – Oczywiście. – Nemhauser kiwnął głową. – Ale czasami zdarza się, że ludzie nadużywają zaufania.
– No i właśnie. – Dunia znowu chlipnęła. – Ten Władek pomalował kuchnię. I miał jeszcze zrobić kilka drobnych rzeczy. Przez kilka lat się nagromadziło. W szafce wygięły się zawiasy. A jak kobieta samotna ma się zająć takimi rzeczami? – Absolutnie nie da rady – pokręcił głową Nemhauser. – No właśnie, a Władek obiecał, że to wszystko zrobi. I jeszcze, że za darmo, bo przecież spał u mnie i jadł. – Aha, więc również jadł – wyrwało się Nemhauserowi. – No przecież głodnemu miałam nie dać? Jak żona go wyrzuciła z domu… – E, no pewnie, że trzeba nakarmić – naprawił swój błąd. – I co dalej? – powtórzył cierpliwie. – Władek miał mieć rozprawę rozwodową. Ale wiadomo, że to kosztuje. Wiesz, ile się płaci za wynajęcie prawnika. A ta jego żona wzięła sobie najlepszego adwokata, po to, żeby mu dzieci zabrać. A on, biedak, potrafił godzinami rozmawiać o dzieciach. Chciał młodszemu rower kupić. – Jasne – przytaknął Nemhauser. – Zaproponowałam, że pożyczę mu trochę pieniędzy, żeby miał na tego prawnika. I wiesz, on strasznie nie chciał. – W końcu jednak się zgodził i obiecał, że odda zaraz, jak stanie na nogi – cicho szepnął Nemhauser. – Co? Skąd wiesz? Mówiłam ci już? – Nie, nie – zaprzeczył Nemhauser. – Głośno myślałem. Więc dałaś mu dziesięć tysięcy. – Tak, a on pojechał na rozprawę już tydzień temu i przepadł. Nie odbiera komórki. Bałam się, że coś mu się stało. Ale dzisiaj spotkałam sąsiadkę i powiedziała mi, że widziała Władka i że pracuje ulicę dalej u jej kuzynki. Wczoraj go zobaczyłam i prawie jestem pewna, że też mnie widział. Wołałam za nim. A on udał, że nie słyszy, i skręcił zaraz w przecznicę, i zniknął. Powiedz mi, Robert, czy to możliwe? – Złapała go za rękę. – A może to nie on? Ktoś bardzo podobny. Przecież Władek by tak mi nie zwiał. Po raz pierwszy odezwała się do mnie po imieniu, pomyślał Nemhauser i delikatnie pogładził ją po ręce. – Faceci to świnie – powiedział łagodnie. Uśmiechnęła się do niego zza okularów. – Coś o tym wiem. – Daj mi adres, sprawdzę Władka. Zapisała mu na karteczce kilka słów i znowu się uśmiechnęła. – Jeśli będę mogła kiedyś… – O nie, moja droga. – Roześmiał się. – Nie kiedyś, tylko zaraz. Potrzebuję fundacji Sechmet. Na cito. – Aha – zapisała w komputerze. – Gdzie się mieści? – Tego właśnie nie wiem. Mieściła się w prywatnym mieszkaniu przy ulicy Ludnej, ale to był wynajęty lokal. Sprawdzisz mi to? Przytaknęła. – No to lecę ratować świat – pomachał jej. Zamknął za sobą drzwi i pokręcił w zdziwieniu głową. Dunia, najbardziej logicznie myśląca osoba, jaką znał, dała się wpuścić w coś podobnego? Wyciągnął
komórkę i zadzwonił do Iriny. Słuchała przez kilka minut, a potem powtórzyła niedowierzającym tonem: – Potrzebujesz jakiegoś dużego, groźnie wyglądającego Ukraińca. Najlepiej w ciemnych okularach. Żeby poszedł do kolegi i poprosił o skontaktowanie się z jakąś panią. Tylko poprosił, ale wyraźnie. – Mniej więcej – potwierdził. – Ale ty przecież milicjant. Dlaczego sam nie pójdziesz? To swołocz? – Tak, swołocz – potwierdził. – Ale ja nie mogę, właśnie dlatego, że jestem policjantem. A powiedzmy Andrij może. – No u nas milicjant by poszedł. – U was tak, u nas nie. To jak? – Zgoda, daj mi adres. Powiedział Irinie, czego by oczekiwał. Zapisała i obiecała, że przekaże, komu trzeba. Odłożył słuchawkę z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Po drodze do pokoju prawie wpadł na Potockiego. Jak zawsze zjeżył się wewnętrznie na widok jego kunsztownie ułożonej fryzury i przymilnego uśmiechu. – Aha, kolega Nemhauser. – Albert przywitał go silnym uściskiem dłoni. – Wiadomo już coś w sprawie tego nieszczęśliwego wypadku? Nemhauser spojrzał na niego zdumiony. – Wypadku? – No miałem na myśli ten wypadek, kiedy nie udało ci się zapobiec zabójstwu Omama – wystudiowanym tonem rzucił Potocki. – Mimo że oczywiście dołożyłeś wszelkich starań. – Rzeczywiście, poszłoby mi lepiej, gdybym wiedział, że to jego mam chronić – odparł z namysłem Nemhauser. – Jestem za to na obiecującym tropie. – To znakomicie, naprawdę się cieszę. – Potocki uśmiechnął się, choć jego oczy pozostały nieruchome. Rozeszli się w przeciwne strony. Potocki jakimś cudem już rok temu załatwił sobie pokój do własnej dyspozycji. Nawet Dunia nie była w stanie rozgryźć, jak tego dokonał. Wstawił tam szafę pancerną oraz wzmocnione drzwi i niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że to niezbędne środki ostrożności, zważywszy na wagę spraw, którymi się zajmuje. Nemhauser kopnął krzesło, które odjechało i uderzyło w szafę. – A delikatniej? – Stefan wystawił głowę zza sterty papierów. – Sorry - burknął Nemhauser. – Właśnie widziałem robaka. Stefan uśmiechnął się i wrócił do wystukiwania czegoś jednym palcem na swoim starym łuczniku. Jako jedyny konsekwentnie odmawiał zapoznania się z komputerem. Nemhauser zerknął na zegarek, lekarka powinna być u siebie. Pokonał dwa korytarze, zastukał do drzwi i wszedł, kiedy usłyszał: „Proszę wejść”. – A, jesteś. – Pani patolog rozpromieniła się na jego widok. – Wchodź, zaraz zrobię ci kawy. Wszedł i jak zwykle zakłopotany w jej towarzystwie nie domknął drzwi. Zauważyła to, zamknęła je i przekręciła klucz w zamku. – Teraz żywi ani martwi nam nie przeszkodzą – zażartowała. Nemhauser w lekkiej panice zerknął na drzwi, ale na szczęście lekarka tego nie zauważyła, zajęta wertowaniem teczek na biurku.
– No to słuchaj, to już pewne. Zarówno Melania Matysik, jak i Sebastian Omam zmarli w wyniku zaczadzenia. Właściwie sprawy są identyczne i prawdopodobieństwo, że chodzi o przypadek, jest minimalne. – Przyczyny naturalne? – Czytałam kiedyś o kobiecie w Stanach Zjednoczonych, która zmarła na skutek zatrucia konserwą. Objawy nieco podobne, rzadki przypadek. Namnożenie gazów. Ale to jednostkowy przypadek. Nie wyobrażam sobie, żeby ci dwoje zatruli się konserwą. W każdym razie Omam na pewno nie, mamy wyniki sekcji. – Czyli jeden sprawca? – Niemal na pewno – przytaknęła. – A słyszałaś o jakiejś metodzie? – zapytał zbity z tropu. – To znaczy, nie sądzę, żeby sprawca nosił ze sobą piecyk czy coś podobnego? – Niestety nie mam pojęcia – westchnęła. – Przez moment myślałam, że może wpompowuje ten gaz do mieszkania, to by miało sens… – Mów dalej – zachęcił ją. – Ale to absurd. Musiałby sprowadzić wielkie butle, sam założyć maskę, doprowadzić przewody. Być może gdyby chodziło o jakiś dom na uboczu… Ale tutaj to nie bardzo możliwe, przecież wystarczy, że jakieś okno jest otwarte i taka komora gazowa by nie wypaliła. A poza tym tego Omama znaleźli przecież na klatce schodowej. – No tak – przyznał niechętnie. Wyobraził sobie mordercę wysiadającego na Łowickiej, objuczonego butlami. Albo usiłującego niezauważenie rozstawić całą maszynerię na klatce schodowej Rozdajów. – A więc co nam zostaje? Uśmiechnęła się i rozłożyła ręce w geście bezradności. – Mogłabyś na razie nikomu o tym nie mówić? – poprosił. – Jasne. – Uśmiechnęła się kokieteryjnie i ku jego uldze otworzyła drzwi. Pomachał jej i ruszył w stronę swojego pokoju. – Aha – zawołała za nim. – Tak? – Stanął w pół kroku. – Znalazłbyś chwilę, żeby mi pomóc z oponami? Muszę zmienić na letnie, a sama w ogóle… no wiesz. – Uśmiechnęła się. – Oczywiście nie dzisiaj, w wolnej chwili. – Jasne – obiecał i ruszył do swojego pokoju. Z niechęcią objął wzrokiem biurko. Znowu przybyło papierów. Zerknął na akta. Wszystko rozgrzebane. Sprawa Matysika. Niby wszystko w porządku, a jednak wiedział, że coś tu się nie zgadza. Wiedział, że nie może jej za długo trzymać. Dziś czy jutro musiał zdecydować, co dalej. Odłożył ostrożnie akta, przebiegając je jeszcze raz wzrokiem. Jerzy Matysik, urodzony w roku 1949, żonaty, wykształcenie wyższe, studium wiedzy o teatrze. Wiesław Omam urodzony w roku 1949. Oparł się wygodniej w fotelu. Omam też studiował teatrologię. Obaj ukończyli studia w 1974 roku. Początkowe pobudzenie i skok adrenaliny szybko ustąpiły. No tak, byli kolegami z roku. Niestety nic z tego nie wynikało. Jeden stracił żonę, a drugi syna. Wiedziony jakąś idiotyczną nadzieją przekartkował akta Edwarda Baja. Ten studiował, jak można się było spodziewać, polonistykę, a nie wiedzę o teatrze, i był od nich cztery lata starszy. Ze zniechęceniem odłożył wszystkie papiery w jedyne wolne miejsce w rozgardiaszu
panującym na biurku, po prawej stronie. Trzasnęły drzwi i stanął w nich rozpromieniony Mario. – Wyglądasz jak sto dolców – rzucił Nemhauser. – No masz. – Mario z rozmachem usiadł na swoim krześle, które jęknęło pod jego ciężarem. – Mówię ci, ja mam nosa. Ten kuzyn Heniek, pamiętasz? Nemhauser na chwilę stracił wątek, po kilku sekundach przypomniał sobie, że Tadeusz Rozdaj opowiadał im o jakichś swoich kuzynach. – No więc ja od razu sobie myślałem, że coś ten Heniek mi nie gra. Sprawdziłem w kartotece, chłopak notowany. Niby nic wielkiego, przeciek przy maturach. Dostał dozór, niczego mu nie udowodniono, ale jednak on i kumple zdali na piątki. – To nie przestępstwo – parsknął Nemhauser. – Chłop nagle zmądrzał? – Mario zerknął na niego zza okularów, których się wstydził i wkładał je tylko do czytania. – Cały czas jedzie na trójach i nagle geniusz? Daj spokój. Potem był problem z lewym oprogramowaniem, sprzedawał kradzione programy, ale poszedł na umowę z prokuratorem i dobrowolnie poddał się karze. No i teraz to. – Zaraz, naprawdę myślisz, że chciał zamordować wujka? – zdumiał się Nemhauser. – A co! Pewnie, że chciał go rąbnąć. Za mniejsze rzeczy goście lądowali z rozbitą czachą. A wujek jest całkiem nadziany. – Mario, daruj… – Poczekaj. – Mario podniósł rękę do góry. – Wujenka chciała mu dać kawalerkę, a wujek się przeciwstawił. Ale to nie wszystko. Wypłacali mu co miesiąc pięćset złotych na naukę. I dwa miesiące temu Rozdaj zatrzymał te pieniądze, powiedział, że chłopak się na studiach nie uczy i nieroba nie będzie utrzymywać. No i co? A jakby tego było mało, nasz Henio miał długi, bo lubił chodzić z dziewczynkami do drogich knajp. – A nie przeoczyłeś czegoś? – przerwał Nemhauser. Mario zerknął na niego podejrzliwie. – Czego niby? – Jak by nie patrzeć, trup to nie wujek – powiedział Nemhauser. – I trochę się od niego różni. Mario, ja wiem, że często ludzie to tumany, ale nie sądzisz, że wujka nawet pijany i naćpany siostrzeniec by rozpoznał? Mario wpatrywał się w swoje palce. Zaciskał je i rozwierał. Milczał przez minutę. – Niby racja – powiedział w końcu powoli. – Tyle że jeden drobiazg. – Dawaj. – On się przyznał. – Co takiego? – Nemhauser podniósł się z fotela i ze zdumieniem wpatrywał się w Maria. – No mówię przecież. Przyznał się. – Ale do czego? – Chciał rąbnąć wujka, pomylił się. Wynik sam widziałeś. – Mario, do diabła! Jak to się pomylił? Wiesz, wujka naprawdę trudno nie poznać nawet po ciemku. Mały i gruby, a tamten też trochę grubawy, ale jednak wyższy, inaczej ubrany. Ile by musiał wziąć prochów, żeby pominąć ten szczegół? – Ciemno było i… – A jak załatwił wujka? To jest Omama? Mam już wyniki sekcji. Omam zginął od zaczadzenia. Jak żona Matysika. A więc Heniek zabił też ją? I wytłumaczył, w jaki
sposób? Miał przenośną butlę gazową? Zabraną po pijaku? – I to jest, widzisz, ciekawe – zapalił się Mario. – Gościu ściemnia, że nie pamięta. Ale przypomni sobie. Chodź ze mną, sam zobaczysz. Siedzi na przesłuchaniach. Teraz idzie w zaparte. Twierdzi, że się przyznał, bo się bał, ale już się nie boi i zapomniał, co robił. A, i jeszcze jedno: on znał, wyobraź sobie, tego rąbniętego Omama. Znaczy kumplowali się. Więc myślę sobie: ściemnia, że chciał rąbnąć wujka, a tak naprawdę zamierzał sprzątnąć kumpla. Możliwe, nie? Nemhauser, sceptycznie kręcąc głową, wstał i ruszył za Mariem. Zeszli po schodach do sutereny, Mario kiwnął głową policjantowi przy stalowych drzwiach. Przeszli dalej szarym korytarzem z odlatującą farbą olejną i weszli w drugie drzwi po prawej. Za stołem siedział duży, krótko ostrzyżony blondyn, uważnie mierzący ich wzrokiem. Wystające spod T-shirtu bicepsy zdradzały godziny na siłowni. Mario widać szybko go ocenił, bo teraz błyskawicznie ruszył do ataku. – Nieźle za to bekniesz. Zabójstwo, próba zabójstwa. – Odwalcie się – burknął chłopak. – Tak? – Mario pchnął krzesło, na którym podejrzany siedział. Ten zerwał się i przywarł do ściany. – Ty myślisz, że ja będę z tobą się niańczył? Nikt nie wie, gdzie byłeś o tej porze. Gadaj, jak go załatwiłeś. – Powiedziałem, że byłem na imprezie, trochę wypiłem. Nie pamiętam. – Super, i masz na to świadków. Ze stu. Ale daj mi, kurwa, jednego z imieniem i nazwiskiem. Przybliżył się do chłopaka i prawie przyciskając go do ściany, wpatrywał mu się w oczy z odległości kilku centymetrów. – Niech mnie pan puści – głos chłopaka zamienił się w dyszkant i napakowany blondyn cały jakby sflaczał. – Ty wiesz, co to jest morderstwo? To jest dożywocie. Wyobraź sobie, że od jutra do końca życia codziennie będą ci wkładać w dupę. No, jak ci się to podoba? Nemhauser dostrzegł w oczach chłopaka panikę. Palce kurczowo przesuwały mu się po ścianie, ale Mario zasłaniał mu wszystkie drogi ucieczki. – Załatwię ci lżejszą karę. Nie chciałeś rąbnąć gościa. Tylko wujka. Ja to rozumiem. Przykry z niego skurwysyn i marudny – ciągnął Mario. – Też bym go rąbnął na twoim miejscu. Wkurzony byłeś, to jeszcze nie zbrodnia, ale niestety tamten podlazł ci, ciemno było. No i się zdarzyło. Wiesz, sam raz mało nie kropnąłem kumpla – dodał prawie poufałym tonem, odsuwając się od chłopaka, który drżał, wodząc po nich rozbieganymi oczami. – Zastanów się teraz, dobrze ci radzę, i przypomnij sobie, jak go kropnąłeś. A może jednak tego młodziaka chciałeś walnąć? Jak było? – Mario pogroził mu palcem. – Może sobie myślisz, że gramy w dobrego i złego policjanta. I ja jestem ten zły. To sobie, kurwa, zapamiętaj: ja jestem ten dobry! Wyszedł, trzaskając drzwiami. Nemhauser stał w kącie. Chłopak się trząsł. Nemhauser podszedł do stołu, usiadł i zaprosił go gestem do zajęcia miejsca. – To jakiś psychol – wyjąkał chłopak. Ręce nadal mu drżały. Spostrzegł to i splótł je pod blatem, ale niewiele to dało. – Jak większość tu pracujących. – Nemhauser pokiwał głową. – On mówił to na poważnie? Z tym, z tym, no wie pan…
– Obawiam się, że tak – potwierdził Nemhauser. – Jest trup, potrzebny jest winny. Ty się nadajesz. I przyznałeś się. – Ale przysięgam, ja naprawdę nie pamiętam. Tego dnia, no trochę wziąłem, nie będę ściemniał. Film mi się urwał. Przestraszyłem się, bo ten psychol zapytał, czy mogłem się pomylić, czy mogłem go walnąć. Spanikowałem i powiedziałem, że tak. Wierzy pan? – To naprawdę nie ma znaczenia – mruknął Nemhauser. – Jeśli wszystko będzie się zgadzać, to i tak pójdziesz siedzieć. Podpisałeś zeznanie. – Niech pan coś zrobi. Ten gość to wariat, wszystko bym podpisał. Nie wiem, o co chodzi. Powiedział, że jak podpiszę, to mnie wypuści. – Chłopak prawie płakał. – Żaden debil by tego nie zrobił. Miałbym zabić wujka? To sknera i szuja, ale za to się nie zabija. – Możesz mi wierzyć, że się zabija – poważnie powiedział Nemhauser. Chłopak jakby jeszcze bardziej się skurczył. – To co mam zrobić? – Powiedzieć, jak to było. – Miesiąc wcześniej dostałem mejlem ofertę wynajmu mieszkania. Odpowiedziałem, że nie dawałem ogłoszenia. Nadawca strasznie przepraszał, pisał, że to pomyłka agencji, ale skoro już nawiązaliśmy kontakt, to może bym jednak mógł wynająć mu mieszkanie. Pisał, że kolega przyjeżdża na dwa tygodnie do Warszawy i strasznie mu zależy, żeby mieszkanie było tutaj, przy alei Wyzwolenia. Przy tym podwórku się kiedyś bawili. Jakieś tam pierdoły wypisywał. Powiedziałem, żeby dał sobie siana, to odpisał, że kolega daje mi tysiąc dolarów za te dwa tygodnie. – I zgodziłeś się? – Za tyle kasy bym się nie zgodził? Wprowadziłem się do kumpla, forsa była potrzebna. – Nie bałeś się o mieszkanie? – A o co? Widzieliście je. Materac, stół, parę krzeseł. Że kwiatka mi zwinie z parapetu? – Jasne. I oczywiście nie widziałeś go? – Nie. Zostawiłem klucz w skrzynce. – Znałeś Sebastiana Omama. – Tak, mówiłem już temu wariatowi, pana koledze. Ale tak przelotnie. Czasem się z nim widziałem na tych samych imprezach. – W zeznaniu jest napisane, że się z nim umówiłeś. – Kurwa, nie ja. – Spokojnie, to kto? – Ten gość od mieszkania zapytał mnie, czy przypadkiem go nie znam. – Czyli jednak rozmawialiście. – Nie, przysłał mi esemesa. Spytał, czy bym go nie umówił. – I co? – Czemu nie. Obiecał, że dorzuci coś ekstra. – I to nie było podejrzane? – Nie. – Nic cię nie ruszyło, że ktoś proponuje kasę za umówienie spotkania? Chłopak siedział nieruchomo bez słowa, najwyraźniej walcząc ze sobą.
Nemhauser cierpliwie czekał. – Niby dlaczego? – Wzruszył ramionami. Nemhauser westchnął ciężko, wstał z krzesła i skierował się do drzwi. – Zaraz, gdzie pan idzie? – Po mojego kolegę. Jakoś lepiej mu z tobą szło – powiedział Nemhauser z ręką na klamce. – Chwileczkę. – Chłopak spanikowanym wzrokiem śledził Nemhausera. – Ja znam wielu ludzi. Właściwie to sobie tak dorabiam. Ma pan dzieci? – A co cię to obchodzi? – Jak pan ma, to mogę na przykład pana umówić z reżyserem, który robi reklamy. Obejrzy, może wystąpią. A pan mi się zrewanżuje. Rozumie pan. Spotykam ze sobą ludzi. Sebek Omam pracował w radiu, coś tam kręcił też, był w jakichś komisjach filmowych, prowadził imprezy. Sporo ludzi chciało go znać. Gość był zainteresowany, to ich umówiłem, zainkasowałem swoje i wszystko. Wyczerpany opadł na krzesło, z nadzieją wpatrując się w Nemhausera. – I nie korciło cię, żeby sprawdzić, co to za bogaty wariat chce mieszkać w twoim mieszkaniu? Chłopak po raz pierwszy się uśmiechnął. – No tak. – I co? – Raz stanąłem sobie za kioskiem, chciałem zobaczyć, czy jest w środku. Paliło się światło, poczekałem, aż zgasło. Ale już się ściemniało, nie zobaczyłem go, odjechał tym swoim francuskim rzęchem. – Czym? – No citroenem. Takim starym, zabytkowym. Dawno takiego nie widziałem. Coś się stało? Nemhauser opanował się i zbył go ruchem dłoni. – Przypomniała mi się stara historia. 23 Nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Siedział za kierownicą swojego samochodu. Zadzwonił pochwalić się Pauli, że o dziwo mechanik dotrzymał obietnicy i samochód jest gotowy. – Wiesz – powiedział. – Człowiek nie docenia tych chwil szczęścia. Takich jak ta. – Naprawdę? – powiedziała swoim zmysłowym, niskim głosem, który doprowadzał go do szaleństwa – zawsze wtedy pragnął rzucić ją na łóżko. – Tego, że jedziesz przed siebie, możesz się zatrzymać, kiedy chcesz. I być na czas. Boże, jak ja bym sobie radził bez samochodu? Pojąłem, co to szczęście. Dawniej tego nie doceniałem. – Miałam nadzieję, że to powiesz – odparła. – Tylko zamiast słowa „samochód” miało być słowo „żona”. – No tak. – Zbiła go z pantałyku. – Teraz to pewnie za późno i niezręcznie byłoby mówić to samo o tobie. – Rzeczywiście niezręcznie – przyznała. – Ale możesz spróbować. Zaczął, ale przerwała mu po kilkunastu sekundach. – Wiesz, zdecydowanie lepiej szło ci o samochodzie – stwierdziła. – Wypadło tak
jakby… autentyczniej. – Wiem – westchnął. – Mam jakieś szansę na rehabilitację? – Może kino dziś wieczorem? Pamiętaj, że w naszym domu jest twoja mama, więc nie zamierzam tam wracać. Przynajmniej nie tak szybko. – Dobra – zgodził się prędko. – Na dziewiętnastą? Przed Arkadią? – Może być. – Zaśmiała się. – To mamy randkę? – Mamy – potwierdził. – Do zobaczenia. Odłożył komórkę. Pogwizdywał cicho, rozglądając się na boki. Aleja Krakowska w stronę Janek była względnie przejezdna, co oznaczało po prostu, że piechotą poruszałby się trochę wolniej niż samochodem. W drugą stronę ulica była kompletnie zakorkowana i uznał, że chyba nie uda mu się tędy wrócić. Zadzwonił do Seydy zaraz po wyjściu z pokoju przesłuchań. Producent nie wydawał się uszczęśliwiony, kiedy Nemhauser oznajmił, że powinni się spotkać, ale się zgodził. Podał adres za Raszynem, z góry ostrzegając, że ciężko znaleźć to miejsce. – Zresztą sam pan zobaczy, mamy tam zdjęcia do nocy. Nemhauser usiłował zlokalizować ulicę na mapie, ale ta kończyła się kilka przecznic przed ulicą Jeziorkową, gdzie miał trafić. Ruszył, mając nadzieję, że spyta po drodze, i teraz trochę żałował, że jednak nie kupił na stacji benzynowej jakiejś mapy okolic Warszawy. Skręcił z alei Krakowskiej zgodnie z zaleceniem przed Jankami w lewo, pojechał około dwóch kilometrów całkowicie pustą asfaltową drogą, minął sklep i tu zaczęły się schody. Sklepy były dwa. Miał skręcić za pierwszym czy za drugim? Ekspedientka w spożywczym, przy którym przystanął, by zapytać o drogę, nie miała pojęcia, czy w okolicy coś nagrywają. Skręcił więc za sklepem, mając nadzieję, że polna droga gdzieś go doprowadzi. Po kilku minutach dojechał do wioski, a raczej kilkunastu domów przy drodze, i zdumiony zwolnił. Domki miały najwyżej dwa metry wysokości. Byle jak sklecone z blachy falistej, opakowań, desek, kamieni. Nemhauser zdziwiony prawie się zatrzymał. Bywał wzywany do morderstw, które miały miejsce w pustostanach i zrujnowanych mieszkaniach, gdzie drzwi zastępowano szczerbatą dyktą, ale to były pałace w porównaniu z tym, co widział tutaj. Wyglądało to jak brazylijska favela, którą zobaczył kiedyś na filmie dokumentalnym. Wiedział oczywiście, że coś takiego istnieje, ale tutaj? Kilkanaście kilometrów od Warszawy? W jednym z domków otwarły się drzwi. Mężczyzna, który przez nie wyszedł, musiał schylić głowę, żeby zmieścić się pod framugą. Ubrany w czarny skórzany strój motocyklisty, założył sobie na głowę kask. Dopiero teraz Nemhauser zwrócił uwagę na zaparkowany pod rozrośniętym krzewem motocykl. Nowiutka błyszcząca chromami honda. Facet wskoczył na motor i ruszył przez kałuże z rykiem silnika. Mario w takiej sytuacji zajechałby mu drogę, zatrzymał za przekroczenie prędkości, obszukał, znalazł marihuanę, papierosy z przemytu albo ostrą amunicję i wsadził faceta za kratki. Uznałby, że to podejrzane, że ktoś z takim motorem mieszka w takim miejscu. A ja?, pomyślał Nemhauser. A ja pozwoliłem mu po prostu odjechać. Rozmawiali kiedyś o tym ze sobą. – Ty wsadziłbyś wszystkich – złościł się Nemhauser. – Na każdego znajdzie się jakiś hak – beznamiętnie argumentował Mario. – Na mnie też? – zripostował Nemhauser. Mario tylko się uśmiechnął i zmienił temat rozmowy.
Zahamował, kiedy zobaczył kobietę siedzącą na krzesełku przy drodze. Wyjrzał przez okno i zapytał o halę zdjęciową, ale kobieta tylko pokręciła głową. Nic nie wie. – A dokąd tędy dojadę? – nie rezygnował. Znowu rozłożyła ręce i siedziała wpatrzona w ten sam punkt, gdzieś dwa metry nad jego głową. Chciał zapytać o coś jeszcze, ale kobieta wstała i ukryła się we wnętrzu. Jechał powoli drogą, wzdłuż której rosły wierzby. Gdzieś niedaleko muczała krowa. Zadzwonił do Seydy, ale komórka nie odpowiadała, pewnie był na nagraniu. Chciał już zawracać, kiedy nagle wyjechał prosto na otoczony walącym się ceglanym ogrodzeniem budynek, najeżony kilkoma wielkimi kominami. Budynek sypał się, wyglądał jak ruina z powstania, i pewnie nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nie kilka autobusów i samochodów stojących na zaimprowizowanym leśnym parkingu pod murem. Zaparkował obok autobusu z napisem „catering”. Wysiadł i wydawało mu się, że widzi aktorkę z jakiegoś serialu, znikającą w busie. Przeszedł obok dwóch ochroniarzy w czarnych swetrach, machnąwszy im przed oczami legitymacją, i wszedł przez skrzypiące stalowe drzwi do środka. Spodziewał się czego innego. Z zewnątrz budynek się sypał, w środku witały wchodzących świeżo pomalowane pastelowe ściany, podwieszane sufity kryjące setki kabli i nawet kilka stolików tworzących coś w rodzaju minikawiarenki. Hostessa w najkrótszej spódniczce, jaką zdarzyło mu się widzieć, skierowała go w lewo. Witold Seyda siedział na kanapie z żółtymi brzegami – Nemhauser pomyślał, że jest pewnie włoska, pewnie kosztowała więcej niż jego samochód. Zastanowił się, czy jest elementem wyposażenia, czy może Seyda wozi ją ze sobą po różnych studiach. Producent siedział zapatrzony w kilka monitorów i przez krótkofalówkę kierował czymś, co Nemhauserowi wydawało się rozgardiaszem. – Jak pan widzi, staram się opanować sytuację – powiedział Seyda. – Niech pan siada. Marlena zrobi panu kawy albo co innego, co pan woli. Campari pewnie pan odmówi? – Uśmiechnął się zmęczonym grymasem. – Przepraszam, ale siedzę tu od czwartej rano. Zanim zdążył zareagować, Marlena – dałby sobie głowę uciąć: bliźniaczka hostessy w mini – wyminęła go bezszelestnie z profesjonalnym uśmiechem. – Zastanawia się pan, skąd się biorą takie dziewczyny? – zapytał Seyda, nadal nie odwracając się od monitorów. – Ja też o tym myślę. W każdym razie nigdy ich nie brakuje. Niech mi pan da jeszcze minutkę i już będę się mógł panem zająć. Nemhauser przysiadł na krześle z boku i zerkał na monitory. Wreszcie Seyda zostawił krótkofalówkę, wstał z kanapy i podszedł do niego. – Naprawdę się cieszę, że znowu pana widzę, komisarzu. Może przez telefon nie wypadło to zbyt szczerze, naprawdę jestem zabiegany, ale proszę mi wierzyć, jeśli tylko mogę – pomogę z radością. Marlena zjawiła się bezszelestnie z kawą i cukrem i Nemhauser nie mógł się powstrzymać, by nie odprowadzić jej wzrokiem. – Ma zazdrosnego narzeczonego. – Seyda pogroził mu palcem. – Albo tylko tak żartuje. W czym mogę pomóc? – Pan zna Edwarda Baja? – zaczął Nemhauser bez wstępów. Pytanie na ułamek sekundy zbiło Seydę z pantałyku. – Czy można wiedzieć, dokąd zmierzamy, komisarzu? Z chęcią odpowiem na wszelkie pytania, ale nie musimy bawić się w żadne gierki.
– Pytanie jest bardzo proste – odparł Nemhauser. – Można powiedzieć: zerojedynkowe. Zna pan albo pan nie zna. – Tak, znam go. A właściwie znałem. – A więc pan wie, że nie żyje? Można wiedzieć skąd? – Nie żyje? – Seyda wyglądał na zaskoczonego. – Jak to nie żyje? – Pan wybaczy, ale jednak wolałbym wyjaśnić najpierw kwestię, która mnie nurtuje – powiedział Nemhauser. – Skąd pan wiedział, że on nie żyje? – Nie wiedziałem. – Powiedział pan „znałem”, w czasie przeszłym. Przejęzyczenie? – Tak. Widzi pan, komisarzu, to stara znajomość. Zakończyła się wiele lat temu. Nie wiem, czy jest sens do tego wracać. „Znałem” to dobre określenie. Ostatni raz widzieliśmy się wieki temu. – Jednak spróbujmy, skoro właśnie umarł. – Och, dobrze. Widzę, że pan nie odpuści. To się zaczęło chyba na pierwszym albo drugim roku studiów. Trzymaliśmy się blisko, spotkałem go na jakiejś imprezie. On też coś studiował, pisywał wtedy okazjonalnie do „Expressu Wieczornego” i strasznie mu tego zazdrościliśmy. Nazywaliśmy go Redaktor, że niby taki ważny. Był od nas trochę starszy, już bywały w świecie. – Nie zdziwiło pana, że nie żyje, a nie był aż o tyle starszy? – Panie komisarzu, w moim wieku nic mnie nie dziwi. Zerknął spod oka na Nemhausera i westchnął. – No dobrze, przyznam się, że nie przepadałem za nim i wolałem się do tego nie przyznawać. Mea culpa. – To ciekawe – mruknął Nemhauser. – I co dalej? – Ma pan na myśli jego książki? Tak, czytałem je. Za nimi można było przepadać. Ale sam Baj… Nie będę kryć, że się pokłóciliśmy. A właściwie nie. Rozeszliśmy się jak małżonkowie, którzy stwierdzają, że nic ich nie łączy. – To ładne porównanie, ale może pan to wyjaśnić? A poza tym takie małżeństwo czasem próbuje rękoczynów. – Nigdy nie zetknął się pan z taką sytuacją? Ma pan wszystkich swoich przyjaciół ze szkoły nadal obok siebie? Na pewno nie. Gdzieś zniknęli. To zresztą niezwykłe. Proszę tylko pomyśleć: to często najbliżsi ludzie, widziani codziennie, dalibyśmy się za nich pokroić. I nagle pewnego dnia, puf, i już ich nie ma. Po prostu już się nie widzimy, nikt nie wie dlaczego. – Tak sobie, bez powodu? – A pan, komisarzu, nigdy tego nie doświadczył? – Zapewne tak, ale mój dawny przyjaciel nie został znaleziony martwy – beznamiętnie odparł Nemhauser. – Jest więc pan szczęściarzem. – Seyda uśmiechnął się. – A czy coś podobnego stało się z Matysikiem? – Hmmm, nie – głośno zastanowił się Seyda. – Ale Baj poszedł za bardzo w prawo, jeśli pan rozumie, a ja zostałem. Zerknął na Nemhausera i widząc, że ten nadal nie wie, o co mu chodzi, westchnął i kontynuował: – No cóż, był Żydem i antysemitą, a to porażająca mieszanka. Jego dziadek nazywał się Bajader, sam mi to opowiadał w latach 70. Kilka lat temu trafiłem na jego
tekst o Żydach w Polsce. Dość paskudny, nawiasem mówiąc. Zażartowałem z tego przy jakiejś okazji: że ci Żydzi wszędzie się wkręcą, nawet do wyganiania Żydów. To było nasze ostatnie spotkanie. Uznał, że go pomawiam. – Był pan ostatnio w okolicach placu Zbawiciela? Seyda zdezorientowany powoli pokręcił przecząco głową. – Nie spotykał się pan z Bajem? – Ależ po co? Powiedziałem przecież, że nasze drogi rozeszły się dawno temu i naprawdę nie ma w tym żadnego podtekstu. – Jeśli powiem, że widziano pański samochód zaparkowany pod klatką schodową mieszkania, gdzie popełniono morderstwo i gdzie zginął Sebastian Omam? – Powiem, że pan, a właściwie pański informator musi się mylić – powiedział łagodnie Seyda. – A więc nic pana nie łączyło ani z Bajem, ani z Wiesławem Omamem? Seyda spojrzał na niego z namysłem, nim odpowiedział. – Pewnie i tak się pan tego dowie, w pewnym sensie byliśmy konkurentami. Od kilku lat staram się o zebranie funduszy na wielki film historyczny. - Grunwald? – Skąd pan wie? – O bitwie ze szkoły, ale o filmie z papierów. Producent patrzył na niego zdziwiony. – Pan jest zaangażowany w robienie tego filmu? – dociskał Nemhauser. – Nie wiem, czy to właściwe słowo – odparł Seyda. – To prawda, od kilku lat krążyłem wokół tego pomysłu. To znakomity materiał na wielkie widowisko. – Na jakim etapie są prace? Seyda ponownie spojrzał na niego zaskoczony. – Czy to ma coś wspólnego…? – Zaraz wyjaśnię. – Szukam pieniędzy. Jak pan wie, dziś to podstawa. Nie mam jeszcze całej sumy, ten film to byłby wielki fresk historyczny. Kosztowałby z pewnością powyżej dwudziestu milionów złotych, a jak się pan orientuje, mamy rocznicę, i to okrągłą. Chciałbym na nią zdążyć, mam ten film w głowie. Odbyłem rozmowy z aktorami, których widzę w głównych rolach, zamówiłem scenariusz… – I ma go pan? – Tak, ale dlaczego to pana interesuje? – Interesuje mnie, kto na tym filmie zarobi. – Najlepsi fachowcy. Do tej pory nasze filmy, ech, sam pan wie. Widział pan Quo vadis czy Wiedźmina i wie pan, o co chodzi. Przepaść. A ja marzę o wielkiej epopei, historii miłosnej, batalistyce na najwyższym poziomie. I nie ukrywam: mam również całkiem inne spojrzenie na historię i na film. Nemhauser podniósł brwi w niemym pytaniu. Seyda pstryknął palcami i za jego plecami zmaterializowała się Marlena. – To co zwykle, moja droga. – Producent uśmiechnął się. – Nie skusi się pan? Prawdziwa whisky, żadna tam dwunastoletnia mieszanka. Nemhauser przecząco pokręcił głową. – No dobrze. A więc chciałbym zrobić po prostu dobry film. Wie pan, może to
głupio zabrzmi, ale ja lubię ten kraj, chociaż nie znoszę jednej rzeczy. Nurzania się w naszych klęskach i oskarżania innych. Niech pan pomyśli, czy nie byłoby fajnie zobaczyć film o tym, jak nam się udało? Nie o tym, że próbowaliśmy i dali nam w dupę? Nie o tym, że jak zwykle się pokłóciliśmy, że nie daliśmy rady, pogrążeni w naszym bogoojczyźnianym szale? Entuzjazm producenta wydał się Nemhauserowi prawdziwy. Uśmiechnął się i przytaknął. – Pędzące rycerstwo, które zmiata wszystko. W zwolnionym tempie. Powie pan, że to kicz. Może tak, ale jaki piękny. Film byłby o tym, że kiedy chcemy, to możemy. Pamięta pan Gladiatora, pierwsza scena? Bitwa z Germanami. Jakież to piękne, a przecież my też możemy coś takiego zrobić. Wie pan, że Omam również chciał produkować ten film. Baj miał mu napisać scenariusz. – A więc konkurujecie ze sobą? – No cóż, tak. Ale Grunwald to tylko jeden z wielu projektów. – Przy innych nie ginęli jednak bliscy zaangażowanych w to ludzi. – To prawda, ale zaręczam, że nie mam w zwyczaju mordować konkurencji. Zresztą wygląda na to, że nasza koncepcja przeważyła. – Proszę wybaczyć, ale czym miał się różnić film, który chciał produkować Omam? – Oficjalnie: nie mam pojęcia. – A mniej oficjalnie? – Miał być jakimś potwornym zaściankowym szitem. Główny bohater ślubował cnotę i czystość. A główny bohater drugoplanowy to biskup, bez którego Niemcy by nas pobili. A właściwie nie tyle Niemcy, co Europejczycy. Bo oprócz złowrogiego krzyżackiego komtura mamy tu głupkowatego francuskiego hrabiego, chciwego Włocha i zimnego Anglika. Wszyscy oni chcą zabrać naszą ziemię. Analogie są aż nazbyt czytelne. Atakuje nas Unia Europejska, zabierając to, co nasze od wieków, i nic sobie nie robiąc z naszych tradycji. Jedyne, co nas przed tym broni, to wiara. I ta wiara sprawia, że rozprawiamy się z wrogiem: zjednoczoną przeciw nam Europą. To nie film, ale broszura propagandowa. – I…? – Słyszałem, że nadepnął komuś na odcisk. Wie pan, komisarzu, tu wciąż chodzimy po polu minowym. – Co pan ma na myśli? Seyda sięgnął po teczkę i wręczył Nemhauserowi kartkę papieru. – Przyszło dziś rano – mruknął. „Ci kturzy wtykają swoje paluchy nie tam gdzie trzeba kończą tak” – głosił napis z liter wyciętych z gazety. Pod spodem doklejono również wycięte z gazety zdjęcie. Przedstawiało obrysowany kontur postaci ludzkiej i Nemhauser rozpoznał, że to zdjęcie z miejsca śmierci Baja. – Nie zgłosił pan tego? – Dopiero co przyszło, właśnie zgłaszam. – Seyda uśmiechnął się kącikami ust. – A poza tym, gdybym miał się przejmować każdym anonimem… – Nie powinien pan tego lekceważyć. Seyda spojrzał na niego poważnie, wstał i zaprosił go gestem ręki. Szli szybko przez kolejne korytarze. Wyszli z drugiej strony budynku, wyjściem
awaryjnym. Nie było tu nikogo z wyjątkiem strażnika w czarnym uniformie z psem i krótkofalówką. – Tego już nie lekceważę – powiedział Seyda, wskazując Nemhauserowi kształt przykryty plandeką. Podszedł i uchylił brezent. Pod spodem był spalony wrak samochodu. Starego citroena Ds. – Kiedy to się stało? – zapytał Nemhauser. – Dziś rano. – Producent wzruszył ramionami. – Zanim strażnicy przybiegli z gaśnicą, nie było już czego ratować. – Współczuję panu. Może przyślę ekipę… Seyda machnął ręką. – Żeby zdjęli ślady? Nie ma śladów, wszystko spalone. Ktoś polał benzyną, żeby był lepszy efekt. – Jakieś podejrzenia? – Nie, wolę nie rzucać oskarżeń. – producent westchnął. – Został mi jeszcze drugi citroen. Ale to było moje dziecko. Coś, co najbardziej kochałem. – Sądzę, że przydałaby się panu ochrona. Seyda zaprosił Nemhausera gestem z powrotem do budynku. – Naprawdę, komisarzu, doceniam pana zaangażowanie, ale nie warto bić głową w ten mur. Od tego może rozboleć głowa. – Nawet nie zacząłem – powiedział Nemhauser, wstając. – Nie będę zajmował więcej czasu. Ma pan pewnie dużo pracy. Jakaś nowa produkcja? – Tak, próbujemy ożenić show z polityką i sprawić, by dzieci z tego związku nie były monstrami. – Seyda roześmiał się. – Odprowadzę pana i przy okazji pokażę, co się święci. Choć to może nie najlepsze określenie, bo bardziej przypomina to piekło. Przeszli przez fioletowy korytarz i wyszli wprost na scenę. Stało na niej kilka foteli, za dekorację robiły elementy cyrkowe: płonące obręcze, kostiumy klaunów i wielkie malowidła przedstawiające arlekiny. – We wtorek nagrywamy pierwszy odcinek – cicho wyjaśnił Seyda. – Daniel Maruski kontra Marek Rawa Rozbicki. Dwa bulteriery polskiej polityki, a ja to reżyseruję. Nemhauser gwizdnął cicho. – Będzie ostro. – Z pewnością. Na to liczymy. Oni się nienawidzą. Mam nadzieję na trzęsienie ziemi na początku i dalsze stopniowanie napięcia. Nemhauser przytaknął. Maruskiego typowano na premiera za kilka lat. Przed Rawą Rozbickim również rysowała się świetlana kariera. Zepchnięty na bok po ostatnich wyborach, z wszechwładnego ministra stał się medialnym numerem jeden opozycji. Niemal codziennie skupiał na sobie światła reflektorów i punktował wpadki rządu. – Jak ich pan namówił na pojedynek? – zdziwił się Nemhauser. – Och, to pozostanie moją tajemnicą. – Sądzi pan, że ludzie będą chcieli to oglądać? – zapytał sceptycznie policjant. – A pan, komisarzu? Ogląda pan polityków? – Czasem, niechętnie – odparł Nemhauser. – No właśnie. A zastanawiał się pan, dlaczego tak pana irytują? Nemhauser wzruszył ramionami. – Powiem panu. Dlatego że cały czas powtarzają to samo. Cokolwiek wymyśli
rząd, opozycja to skrytykuje. I vice versa. Powiedzmy sobie szczerze: można przewidzieć co do słowa, co powiedzą, a więc po co tego słuchać? Nemhauser przytaknął. – A więc tu będą mówić co innego? Seyda uśmiechnął się. – Politycy mieli w Polsce najłatwiejszą fuchę na świecie. Dziennikarz zapraszał ich do studia, wie pan, to banalnie proste. Powiedzmy, pan a uważa, że aborcja powinna być dozwolona i dostępna dla wszystkich chętnych. Pan bsądzi, że powinna być zakazana i powinno się wsadzać wszystkich na nią przyzwalających do więzienia. Zapala się czerwone światełko na kamerze i obaj panowie rzucają się sobie do gardeł. Dziennikarz tylko czasem przerywa i mówi: „Posłuchajmy, co na to pan a”. Obaj panowie przejdą się w ten sposób po wszystkich programach i będą zachwyceni, bo każdy występował w telewizji. Dziennikarz nie wytknie im błędu. On nie ma pojęcia ani o aborcji, ani o kontraktach gazowych czy o co tam akurat się kłócą. A poza tym istnieje piękne słowo „obiektywizm”. Nie przerywa ani panu a, ani panu b, bo posądzą go o stronniczość, chyba że czas się kończy. A oni plotą androny. – A co będzie w pana programie? – W moim programie będziemy zdejmować zasłony i pokazywać, że król jest nagi. – Oni o tym wiedzą? Mam na myśli polityków – zainteresował się Nemhauser. – Nie chcę już teraz zrzucać tych zasłon, to byłby falstart – powiedział enigmatycznie Seyda. – Muszę już pana opuścić. Gestem dłoni przywołał Marlenę. Uścisnął Nemhauserowi dłoń i natychmiast porwało go dwóch asystentów. W kieszeni policjanta zadźwięczała komórka. Irek. Odebrał niechętnie, nadal nie mogąc oderwać oczu od Marleny, za co po raz kolejny się skarcił. – Ty na głowę upadłeś – Irek nie bawił się w zwroty grzecznościowe. – Porąbało cię, stary, czy jak? – Chwila, zaraz – hamował go Nemhauser. – O co chodzi? Dzień dobry i tak dalej. – O co chodzi? Ty mnie pytasz, o co chodzi? To ja się muszę dowiadywać od konkurencji, kto rąbnął młodego Omama? – A kto? – udał zdziwienie Nemhauser. – Ja cię proszę, daj spokój. Myślałem, że mamy sztamę. Mogłeś powiedzieć słówko. – Powiedziałbym, gdybym wiedział. – To nie wiedziałeś, że to ten, jak mu tam, Henryk Brandt? Bratanek tego patafiana trzęsidupka Rozdaja, z którym spędziliśmy niezapomniane godziny, jak opowiadał nam o swojej zasranej działalności społecznej. Ty wiesz, że on do mnie dziś już trzy razy dzwonił i pytał się, kiedy będzie artykuł? Dasz wiarę? Uważa, że napiszę duży artykuł, najlepiej na pierwszą stronę, o tym, jak ludzie nie dbają o odchody swoich pupili. Tak się wyraził. Odchody pupili. i o tym, jakie ma pomysły, żeby to zmienić. – I co? Napiszesz? – spytał Nemhauser. – Odwal się, dobra – zadziornie zaczął Irek. – Mogłeś mi powiedzieć. Wyszedłem na ostatniego wała. – Możesz być w błędzie – enigmatycznie zaczął Nemhauser.
– Ty coś wiesz? Dawaj – gorączkował się dziennikarz. – Nie wiem, kto to zrobił, ale wiem, kto tego nie zrobił. Daję ci słowo honoru, że ten Brandt to gówniarz. Może popalał trawkę, może podkradał żołnierzyki. Ale na pewno nikogo nie załatwił. – Stary, ale… co ja mam robić? Inni zaraz to puszczą w świat. Jak się pomyliłeś albo wpuszczasz mnie w kanał, to już po mnie. – Irek – powiedział poważnie Nemhauser. – Jestem pewien tylko jednego. To na pewno nie on. 24 Zdążył do Arkadii prawie na ostatnią chwilę. Postanowił nie wracać przez zatłoczony Raszyn. Trzy pasy zatkane samochodami stały niemal bez ruchu. Pojechał na wyczucie w stronę, gdzie jak sądził, powinna być ulica Puławska, łatwiejsza chyba o tej porze do sforsowania. Dwa razy zmylił trasę, wjechał na gruntową drogę, w której prawie ugrzązł. Wreszcie dojechał do wioski o dziwnej nazwie Zgorzała, która jeszcze wczoraj tkwiła chyba w ubiegłym wieku, ale teraz rozbudowywała się błyskawicznie – domy miastowych zajmowały kolejne kartofliska i sąsiadowały z rozpadającymi się chałupami i polami kapusty. Przejechał przez tory w Dawidach i dopiero przed skrzyżowaniem z Puławską wpadł w korek. I tak gratulował sobie pomysłu, bo Puławska jednak jechała, choć fala samochodów stawała na każdych światłach. Był w Arkadii kilka minut przed dziewiętnastą, pokrążył chwilę po parkingu podziemnym. Miał szczęście, bo tuż przed nim zrobiło się miejsce i dwie minuty przed umówioną godziną wjechał ruchomymi schodami na samą górę. Zobaczył, jak Paula nerwowo zerka na zegarek i sięga po komórkę. Schował się za filarem i odebrał telefon. – Cześć, kochanie. Kiedy będę? Nie mam pojęcia. Trochę mi zejdzie. – Robert, obiecałeś – westchnęła zrezygnowanym tonem. – Nic nie mogę poradzić. Mam randkę. Wyłączył komórkę, wyszedł zza filaru, od tyłu podszedł do żony i zakrył jej rękami oczy. – I zgadnij z kim? – Ty wariacie. Wiesz, właśnie za to cię w pewnym stopniu lubię. – W jakim? – Zastanowię się. Ale w mniejszym, jak się spóźnimy. Chodź szybciej. – Spokojnie, będą reklamy. – Wiesz, że nienawidzę się spóźniać. – Pociągnęła go za sobą. Na szczęście kupiła już bilety. Przed kasami kłębił się tłum licealistów. – Mam nadzieję, że nie idziemy na ten sam film – wzdrygnął się Nemhauser. – Też mam taką nadzieję – odparła. – Na co patrzysz? Złapał się na tym, że obserwuje wysokiego faceta o pucołowatej twarzy, w dżinsowej kurtce podbitej misiem. Skojarzył mu się z Zenonem Laskowikiem sprzed dwudziestu paru lat. Nie potrafił sam sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego akurat na niego patrzy. – Tak sobie myślę – odpowiedział, usiłując dopasować twarz do sprawy. – Nemhauser, nie jesteś już w pracy. – Potrząsnęła go za ramię. – Widzisz mnie? To ja, twoja żona. Tu i teraz. Praca się skończyła. – Jasne, kochanie. – Uśmiechnął się blado i nie mogąc się powstrzymać, znowu
zerknął na mężczyznę. Teraz już wiedział, co go skłoniło, by mu się przyjrzeć. Mężczyzna wyróżniał się w gwarnym tłumie przetaczającym się przez kinową poczekalnię. Jego kurtka i marmurkowe dżinsy należały do innej epoki. Jego oczy nie pasowały do rozlanej poczciwej twarzy wiejskiego przygłupa. Czujnie taksowały przechodzących i zatrzymywały się na ich torebkach i kieszeniach. – Robert, co się stało? – Paula ciągnęła go, zaniepokojona. Zaczynała się złościć. – Chwilę, poczekaj na mnie – szepnął, nie spuszczając wzroku z faceta. Zostawił Paulę i powoli zbliżał się w jego stronę, starając się nie ściągnąć na siebie jego wzroku. Facet niespiesznie oderwał się od swojej poręczy przy filarze i ruszył w stronę kasy. Wyglądało na to, że chce po prostu kupić bilet i leniwie zmierza do kontuaru, ale Nem-hauser widział, że od niechcenia zbliża się do mężczyzny w czarnym garniturze i białej koszuli. Burza długich, niesfornych włosów blond i jasna cera sprawiały, że wyglądał na obcokrajowca, zapewne Skandynawa. Facet w misiu obejrzał się za siebie, kiedy dochodził do blondyna, lekko go popchnął i wtedy jego wzrok wyłowił spojrzenie Nemhausera. Komisarz cicho zaklął. Facet uśmiechnął się, zmienił kierunek i ominął obcokrajowca. Wykonał w stronę Nemhausera gest przypominający wojskowy salut i wycofał się, zjeżdżając schodami ruchomymi na dolny poziom. – Robert, zaczyna się zaraz. – Paula złapała go za ramię. – O co chodzi? To jakiś znajomy? – Nie, kieszonkowiec – wyjaśnił, oddychając głęboko. Był zły na siebie. Nie powinien podchodzić tak blisko. Powinien zatrzymać faceta, po tym jak tamten nożycami wyłowiłby Skandynawowi portfel. No jasne, musiało być ich dwóch. Przecież facet zaraz przekazałby portfel temu drugiemu. Albo drugiej. Teraz przypomniał sobie dziewczynę w okularach, z długim warkoczem, która szła z przeciwnej strony, spoglądając na program kinowy. Miała wielką torbę, do której wrzuciłby portfel. No jasne, pojechała schodami za facetem w misiu. – Robert, błagam cię. Idziemy na film, a nie łapać złodziei. – Wiem, kochanie, ale on gdzieś tu się będzie kręcić i komuś zwinie portfel – bronił się słabo. – No i co z tego? – zirytowała się nagle. – Na miłość boską. Nie złapiesz ich wszystkich. Sam opowiadałeś, że w przeciętnym centrum handlowym zawsze kręci się ich co najmniej kilku i przeważnie się im udaje. – Temu by się nie udało – w tej chwili on się zirytował. – Pójdzie teraz gdzie indziej i buchnie co innego. – Sam mówiłeś, że na nich nic nie działa. Że jak ukradnie portfel, to nawet złapanie go za rękę nic nie da, bo zawsze się wykręci znikomą szkodliwością społeczną czynu. Nemhauser zacisnął zęby. Rzeczywiście skarżył się, że nic nie działa. Nikomu nie chciało się puszczać w ruch machiny sądowniczej dla jednego portfela, i kieszonkowcy po spędzeniu nocy w areszcie wracali do pracy. Znikoma szkodliwość społeczna – kradzież przedmiotów, których wartość nie przekraczała kilkuset złotych. Mało kto nosił teraz dużo gotówki w portfelu, przestępcy liczyli raczej na karty kredytowe, ale ich wartość dla sędziów była zerowa.
Odetchnął głęboko kilka razy. – Nie zbawisz świata. – Paula potrząsnęła go za rękę. – A jesteś o krok od zirytowania żony. – Chodźmy. – Wziął ją pod ramię i uśmiechnął się. – Tego bym nie chciał. – Co to będzie? – dopytywał się Pauli, kiedy już znaleźli swoją salę i z zadowoleniem stwierdzili, że jest w niej tylko kilka osób. - Droga do szczęścia – powiedziała. – To nam się przyda. DiCaprio i Kate Winslet po latach. Pamiętasz Titanica? Co to był za uroczy kicz. Kiedy wracali do domu, na ulicach wciąż było pełno ludzi. Pierwszy cieplejszy wieczór od ustąpienia mrozów, odważniejsi paradowali już bez kurtek i nawet nie padało. Milczeli. Nemhauser przypomniał sobie pierwszą scenę filmu, w której bohaterka grana przez Kate Winslet dostaje w czasie drogi powrotnej do domu ataku wściekłości i kłóci się z mężem. Mąż nie rozumiał, o co chodzi. – Jak ci się podobało? Porozmawiajmy – zaproponowała Paula. W oczach zabłysły mu czerwone ogniki, w głosie Pauli było coś takiego, że wolałby milczeć dalej. – Co o niej myślisz? – zapytała. – O bohaterce? – Czuł, że wstępuje na grząski grunt. – Była zdesperowana. – Ale dlaczego? – Bo nie dawała sobie rady z życiem? Chciała jechać do tego Paryża – zaryzykował Nemhauser. Paula nic nie odpowiedziała, wpatrzona w drogę przed nimi. Skręcili w Anielewicza i jechali w milczeniu. Droga była już pusta. – On też nie miał lekko – postanowił wreszcie przerwać milczenie. Ta rozmowa zaczynała go denerwować. Film mu się nie podobał, problemy bohaterki uznał za wydumane i w cichości ducha solidaryzował się z Leo DiCaprio, ale na tyle dobrze znał swoją żonę, że wiedział, że ona odebrała to inaczej. – No jasne, to zauważyłeś – skwitowała kwaśno. – Nie. To jest, chciałem powiedzieć, pomyśl tylko: facet całe życie w jednej firmie. Bez szans na rozwój. Dołująca monotonna praca. I nagle dostaje szansę. – I dlatego zdradza żonę? I dlatego nie zauważa, w jaki koszmar zmienił jej życie? – No nie wiem – zaczął. – Mają dzieci, ona ma dom. Jasne, ona nie pracuje, ta propozycja wyjazdu do Paryża jest fajna, ale czy naprawdę by ją uszczęśliwiła? – Poniewczasie spostrzegł, że zabrnął w ślepą uliczkę. – No, dokończ. Powinna być szczęśliwa, że ma taki dom, dzieci i może jeszcze posprzątać i ugotować. A kochany mąż przyniesie pieniądze, opowie, co tam na świecie. O to chodzi? To ideał życia? – Wiesz przecież, że nie – mruknął niechętnie. – No to jakie jest to jej życie? – Musimy to ciągnąć? – westchnął, wiedząc dobrze, że teraz nie rozmawiają już o bohaterach filmu. – Nie musimy. Widziałeś sam. Oni nie ciągnęli. Widziałeś, jak to się skończyło. Wzdrygnął się, przypomniawszy sobie krwawy epilog i samobójstwo kobiety. – Rozumiesz, dlaczego to zrobiła? – zapytała Paula. – Mhm – kiwnął głową, milcząc.
Nie miał pojęcia, załamanie nerwowe? Depresja? Bał się tej odpowiedzi. Znał odpowiedź, której domagała się Paula: mąż, który postawił ją pod ścianą, ale nie zgadzał się z nią. To życie stawiało pod ścianą: ją, jego, ich. Dojechali w milczeniu pod dom. Kiedy wysiadali, zatrzasnęła drzwi mocniej, niż to było konieczne. Przypomniał sobie scenę z filmu, kiedy Kate Winslet też trzasnęła. Spojrzał na nią, ale odwróciła wzrok. – Ty się zajmij swoją matką – powiedziała bezosobowym głosem i postawiła kołnierz płaszcza, bo znowu zaczął padać deszcz pomieszany ze śniegiem. Skinął głową, nic nie mówiąc. Weszli cicho po schodach. Nemhauser zapukał. Drzwi się uchyliły i wślizgnęli się do środka. – Śpią już, śpią obaj – powiedziała szeptem mama Nemhausera. Beata Nemhauser nie wyglądała na swoje sześćdziesiąt pięć lat. Włosy farbowała na czarno, a na jej twarzy nadal było widać ślady wielkiej urody. Kiedy Nemhauser był jeszcze dzieckiem, usłyszał od jednego z wujków, że mama miała szansę zostania miss, i uwierzył. Nie miał pojęcia, czego mogłaby być miss w tamtych czasach, ale na zdjęciach, które czasami oglądał, obok chłopczyka w krótkich majteczkach, czyli siebie, widział długonogą piękność z czarnymi lokami i śniadą cerą. Bez trudu mógł ją sobie wyobrazić jako modelkę albo miss. Kiedyś Paula, która również widziała te zdjęcia, zapytała go, dlaczego właściwie matka zdecydowała się wyjść za jego ojca. Nemhauser zgłupiał, nigdy do tej pory nie przyszło mu do głowy się nad tym zastanawiać. Choć gdy usłyszał pytanie, stało się ono oczywiste. – Twoja matka wyglądała jak młoda Sophia Loren – zauważyła Paula. – A twój ojciec. No cóż, twój ojciec jest… no po prostu to twój ojciec. Wiedział, co chciała powiedzieć. Jego ojciec był po prostu poczciwym człowiekiem, nieodmiennie kojarzącym się z inżynierem Karwowskim. Od lat paradującym w tym samym garniturze, dla którego największą ekstrawagancją w życiu było zamienienie starego dużego fiata na używane audi. A mama? Niedawno odnalazł na Naszej klasie jej profil. Zdumiony zerknął na zdjęcie, na którym wyglądała piętnaście lat młodziej, i podpis: „Beatka Nemhauser”. Miała tam cztery razy więcej znajomych niż on. Beatka? Chciał ją o to zapytać, ale nie wiedział jak. – Napije się mama kawy? – spytał trochę sztywno. Skinęła głową. – Zawsze robisz najlepszą. Uśmiechnął się, ale zerknął na minę Pauli i uśmiech zniknął. Nasypał kawy do sitka i nastawił ekspres. – Dobrze się bawiliście? – zapytała mama. Paula za jej plecami dawała mu znaki. Zrozumiał, że zamierza zniknąć w łazience, i skinął głową. – Znakomicie – potwierdził. – Sam już nie wiem, kiedy byłem ostatni raz w kinie. A co u mamy? Jakieś wieści? Zawsze donosiła mu o najnowszych kontraktach.Dziesięć lat temu odeszła z pracy i założyła z koleżanką wydawnictwo. Nemhauser nie za bardzo wierzył w sukces przedsięwzięcia dwóch starszych pań, ale wynik go zaskoczył. Wpadły na pomysł wydawania książek, które każdy mógł sam sobie zaprojektować. Bohaterem książki mogło więc być dziecko, na okładce mogło się znaleźć jego zdjęcie. W ciągu kilku lat
wydawnictwo, które z początku mieściło się w dwupokojowym mieszkaniu koleżanki, dwukrotnie zmieniało siedzibę. Teraz zajmowało willę na Ursynowie i zatrudniało siedem osób, a o skali sukcesu finansowego przypominały samochody, którymi Beata Nemhauser podjeżdżała pod ich dom. Tym razem był to sportowy renault megane. – Wiesz sam, Ropuszku, że mama nie da sobie w kaszę dmuchać – powiedziała i podrapała go po głowie. Westchnął bezgłośnie. No i tak, a więc znowu się zaczęło. Kilka miesięcy wcześniej, podburzony przez Paulę, rozmawiał z mamą o tym, że nie może go traktować, jakby dalej miał dziesięć lat. Wydawało się, że zrozumiała, ale widać jednak nie. Najgorsze było to, że mama bez ustanku sprawdzała ich stan posiadania i niedwuznacznie dawała do zrozumienia, że nie jest on najlepszy. Tak było i teraz. – Podobno samochód ci się zepsuł. Jęknął w duchu. Miał wrażenie, że byłaby lepszym policjantem niż on. – Tak, mamo. Ale już wszystko w porządku. Nie ma się czym martwić. Jakby nie usłyszała, co powiedział. – Przecież potrzebny ci dobry, niezawodny samochód. Naprawdę boję się, co by było, gdybyście jechali całą rodziną i nagle by się zepsuł. Pomyślałeś o konsekwencjach? Musisz myśleć o takich rzeczach. – Mamo, nigdzie na razie nie jedziemy – przerwał. – No właśnie, o tym też chciałabym z tobą porozmawiać. Powinieneś wziąć rodzinę gdzieś na wakacje. Dzieciaki naprawdę na to zasługują. – Mamo… – Wiem, wiem. Nie masz pieniędzy. Naprawdę nie chciałabym się wtrącać w nie swoje sprawy. Nemhauser uśmiechnął się w duchu. Mama była nie do pobicia. Nie przychodziło jej do głowy, że właśnie to robi. – Pomyślałam sobie, że może mogłabym wam pożyczyć trochę pieniędzy – ciągnęła. Dostrzegłszy spojrzenie Nemhausera, podniosła ręce do góry. – Nie patrz tak na mnie. Po prostu chcę wam pomóc. – Ale mamo, my nie potrzebujemy pomocy. Naprawdę – jęknął Nemhauser. – No, ale popatrz, jednak mieszkanie się przydało – powiedziała z wyrzutem. Tak, zawsze do tego dochodziło. Nemhauser przeklinał chwilę, kiedy się na to zgodził, ale czy było inne wyjście? Po ślubie zamieszkali z Paulą w maciupkiej kawalerce na Powiślu. Mieszkanko było fantastyczne. W starej kamienicy z klimatem i przedwojennymi kafelkami na podłodze oraz dębowymi skrzynkami na listy na klatce schodowej. Jak oświadczyła kwaśno mama, miało jednak wadę. Było większe w górę niż w poprzek. Coś w tym było, uważał Nemhauser, bo kawalerka miała siedemnaście metrów kwadratowych, za to prawie cztery metry wysokości. – To zupełnie jakbyśmy mieli trzydzieści cztery metry – podkreślał Nemhauser. Zrobili sobie antresolę, na której spali, a z okien widzieli stare dachy Powiśla. Kiedy Paula wróciła pewnego dnia do ich wypieszczonego mieszkanka i powiedziała, że jest w ciąży, Nemhauser był przeszczęśliwy. Poinformowali o tym mamę, a ta uśmiechnęła się i powiedziała: „Gratuluję, a gdzie się przeprowadzicie?”. Tu ich miała. W ogóle nie przyszło im do głowy, żeby się przeprowadzać, ale
miała oczywiście rację i kilkanaście razy dała im to do zrozumienia. Dziecinne łóżeczko nie weszłoby na antresolę. Na dole nie było na nie miejsca. Niechętnie musieli się z tym zgodzić i zacząć szukać czegoś większego. – Przecież jest mieszkanie po dziadkach – przypominała mama, ale Nemhauser chciał znaleźć coś sam. Po kilku tygodniach spasował. Nie było ich na nic stać. – Może jednak mieszkanie po dziadkach? – zaproponowała po raz kolejny mama i Nemhauser kiwnął niechętnie głową. – No dobrze. Mama triumfalnie się uśmiechnęła. Paula zgodziła się z nim, że to jedyne wyjście, ale i tak dostała ataku furii w ósmym miesiącu ciąży, kiedy weszli po raz pierwszy do mieszkania, w którym mieli się ulokować, i zobaczyli, że jest całkowicie urządzone. Pokój dziecięcy był wytapetowany wesołą tkaniną w paski i słoniki i Nemhauser ledwo go poznał. Kiedyś był tu mroczny gabinet dziadka, zapełniony setkami zakurzonych książek. Łóżeczka miały małe baldachimki i pozytywki wygrywające Dla Elizy, bo mama wierzyła w muzykę klasyczną, która nawet u dzieci miała łagodzić obyczaje. – Czy ona oszalała?! Dlaczego ona planuje nam życie? – krzyczała wściekła Paula, a Nemhauser usiłował ją uspokoić, bojąc się, żeby to nie skończyło się w szpitalu. Kiedy wreszcie mu się udało i poprosiła o herbatę, powędrował do kuchni i też jej nie poznał. Herbatę oczywiście znalazł, mama była doskonała w takich drobiazgach. Earl grey z płatkami bławatka, którą najbardziej lubiła (a on, choć się do tego nie przyznawał, przejął jej gust). Zaparzył herbatę i podał Pauli. Powąchała i znowu się zirytowała. – Nawet herbata? Pokiwał głową. Kilka razy głęboko odetchnęła, a potem nagle uśmiechnęła się. – Wiesz co, to nawet śmieszne. – Czy ja wiem – odparł bez przekonania. – Obiecaj mi tylko jedną rzecz. – Co tylko chcesz – zgodził się, szczęśliwy, że się uspokoiła. – Kiedy będzie przychodzić, to ja wychodzę albo mam pilną pracę i zamykam się w pokoju. Cokolwiek, żebym tylko nie musiała z nią rozmawiać. – Ale kochanie… – zaczął. – Wiem, to niegrzeczne, może nawet chamskie. Ale jeśli się nie zgodzisz i nie wymyślisz mi jakichś wiarygodnych wymówek, to będą się działy rzeczy straszne. To jak? – Zgoda – powiedział wtedy Nemhauser. Teraz jak zwykle perfekcyjnie skłamał. Powiedział, że Paula musi się przygotować do rozmowy o pracę. – Jestem pewien, że się jej uda, ale sama mama wie, jak dzisiaj jest – powiedział. – W razie czego mogłaby pracować u mnie w wydawnictwie – powiedziała mama. Popatrzył jej przeciągle w oczy, nic nie mówiąc. – No dobrze już, dobrze, nie patrz tak na mnie. Pomyślałby kto, że Bóg wie co strasznego robię. – Co u taty? – Nemhauser zmienił temat, bo nie miał siły już tego ciągnąć. – A dobrze wszystko, dobrze. – Zmarszczyła brwi. – Ostatnio mówił, że coś go
korzonki bolały chyba, ale nic poważnego. – Ostatnio? – zapytał Nemhauser. – No dobrze, jakiś miesiąc temu. Nie mam wiele czasu, chciałam zadzwonić, ale jest tyle rzeczy do zrobienia. A teraz jeszcze ta choroba dzieci. Nemhauser przytaknął. Nie chciał się kłócić. Mama była mistrzynią, jeśli chodzi o zwalanie na innych odpowiedzialności. Był absolutnie pewien, że gdyby przypadkiem została seryjnym mordercą i została schwytana, wybroniłaby się ze wszystkich zarzutów i winę zrzuciła na swoje ofiary. – Dzwoniłem do taty kilka dni temu – powiedział. – Aha, mówił coś? – zapytała bez większego zainteresowania. – Mamo, myślę, że powinnaś z nim porozmawiać – westchnął. – No dobrze, dobrze. – Pokiwała głową. – Obiecujesz to od miesięcy. – Wiesz przecież, że jestem zajęta. Mówiłam ci, że za tydzień lecę do Londynu? Będę miała kilka spotkań z wydawcami. Może uda mi się sprzedać dwie książki. Wiesz, na tamtejszym rynku sprzedać polską książkę to jest naprawdę coś. Opowiadałam ci już, że postanowiłam wejść na rynek książek dziecięcych? – Mamo. – Tak? – To super. Z tymi książkami. Naprawdę. Ale pytałem o tatę. – Obiecałam, to zrobię to. A teraz mógłbyś wykazać minimum zainteresowania i przynajmniej powiedzieć kilka słów o tym Londynie. Że to fajnie, że inni ludzie nie mają takich matek, które w tym wieku jeżdżą robić interesy do Londynu i nawet są żwawe umysłowo, i nie tylko. – Zaraz, zaraz. – Nemhauser uśmiechnął się. – Nie tyle rzeczy naraz, bo mi się pomyli. Jak to leciało? Że to fajnie, że jedziesz. A dalej zapomniałem. Popatrzyła na niego i wybuchnęła śmiechem. On przez chwilę zdołał się powstrzymać, ale w końcu też się roześmiał. To ich ratowało. Wspólne poczucie humoru. Nemhauser podejrzewał, że w przeciwnym razie już dawno by się zamordowali albo na wieki obrazili. Ale wciąż im się udawało rozładowywać konflikty żartem. Po pół minucie Nemhauser popatrzył na matkę i pogroził jej palcem. – Pamiętaj o tacie. Spojrzała na niego złym wzrokiem, ale przytaknęła. Nigdy nie potrafił tego zrozumieć. Edward Nemhauser był porządnym człowiekiem, chociaż musiał się zgodzić z opinią Pauli, która zobaczyła go i w zadumie powiedziała: „Wiesz, twój ojciec wydaje mi się przezroczysty”. Coś w tym było. Edward Nemhauser zawsze starał się nie sprawiać kłopotów, nie czynić uwag, które mogłyby być źle odebrane, nie robić rzeczy, które mogłyby być opacznie zrozumiane. W konsekwencji nie robił ani nie mówił prawie nic, tylko nieśmiało się uśmiechał. Prawdopodobnie udało mu się nikogo nie urazić przez całe życie, ale też przeszedł przez nie absolutnie niezauważony. – Jak ja marzyłam, żeby Edzio na kogoś wrzasnął – wyznała mu kiedyś mama. – Z wyjątkiem mnie, ma się rozumieć. Nigdy się tego nie doczekała. Dla Nemhausera byli po prostu rodzicami i nie zaprzątał sobie tym głowy, nim Paula nie uświadomiła mu, jak wielkie są różnice między nimi, i nie zapytała:
– Ale co właściwie twoja mama widziała w tacie? Nie potrafił udzielić odpowiedzi na to pytanie. W każdym razie nie zdziwiło go, że tata prawie dziesięć lat temu wyjechał do ich domku na Mazurach, żeby trochę odpocząć, i do tej pory nie wrócił. W domku wciąż trzeba było coś naprawiać, podobnie w ogrodzie, i po kilku miesiącach mama pogodziła się z nową sytuacją, a nawet zaczęło jej być z tym dobrze. Widywali się na Boże Narodzenie i na urodzinach wnuków. Na początku irytowało to Nemhausera. Pamiętał awanturę, kiedy dzieci bawiły się w salonie rodziców kolejką, którą dostały od dziadków, a on chodził wielkimi krokami po kuchni i krzyczał, że tak nie można, żeby przestali się wygłupiać i żeby tata wrócił do domu. Patrzyli na niego wielkimi oczami. W końcu zorientował się, że wrzeszczy na nich jak ojciec na dziecko, które wróciło za późno z imprezy, machnął ręką i zirytowany wyszedł na balkon zapalić. Tata pozostał już na Mazurach, a ostatnio podobno nie miał nic do roboty, za to miał kłopoty ze zdrowiem. Podobno, bo nigdy się nie skarżył, a Nemhauser nie miał czasu, żeby do niego pojechać. Zresztą ich rozmowy zawsze wyglądały tak samo. Głównie milczeli nad kawą i z nieukrywaną ulgą rozstawali się, klepiąc się po plecach i powtarzając, że teraz tata na pewno musi ich odwiedzić w Warszawie. Rzecz jasna nigdy tego nie zrobił. Kiedy mama wreszcie zaczęła się ubierać, Nemhauser odetchnął. Paula wychynęła na chwilę z łazienki i wycałowała ją serdecznie. – Naprawdę sama nie wiem, jak bym sobie bez mamy dała radę. Kiedy zamknęli drzwi i pomachali mamie przez okno, Nemhauser z podziwem spojrzał na żonę. – A jednak cię nie doceniłem – powiedział. Wzruszyła ramionami i bez słowa weszła do łóżka. 25 Od rana lał deszcz. Nemhauser przekręcił się na drugi bok. Zastanowił się leniwie, czy może jeszcze chwilę poleżeć w ciepłym łóżku, czy powinien już wstać i sprawdzić, czy dzieci się obudziły. – Zostań jeszcze – Paula zamruczała sennym głosem i przyciągnęła go do siebie. – Znowu chcesz kogoś łapać? – Tylko tych złych. – Ziewnął. Zerknął na zegarek. Szósta. Wiedział, że już nie zaśnie. Zresztą dzieci obudzą się najpóźniej za godzinę. Zachwycone torbą gratisowych pierdzioszek i pistoletów na wodę, którą przyniósł z wydawnictwa, poszły późno spać i obiecały opowiedzieć kolegom w przedszkolu, że tata przynosi z pracy pierdzioszki. Trochę się obawiał, że w poniedziałek obskoczy go gromada dzieci domagających się zabawek. – Ale coś cię gnębi? – zapytała Paula, nie otwierając oczu. – Mhm – przyznał. – Co? Zastanowił się przez chwilę. Sam nie wiedział, jak to nazwać. Opowiedział Pauli o dziwnej śmierci starego pisarza książek dla dzieci, o producencie telewizyjnym, który był bardzo sympatyczny, ale coś w nim nie grało, o prezenterze radiowym, który stracił syna. I o cudownym dziecku prl, któremu zginęła żona.
– No i? – zapytała Paula. – No i już wiem – mruknął Nemhauser i zamyślił się. Paula cierpliwie czekała. – Wygląda na to, że jakiś wariat grasuje po Warszawie i za pomocą Bóg wie czego doprowadza do zaczadzenia ludzi. Ci ludzie są powiązani, a właściwie byli. W przeszłości. A nawet nie oni, bo giną ludzie z boku. Żona jednego, syn drugiego. Przecież to nie pomyłka. Ktoś mógł nienawidzić Matysika, ale dlaczego zabija jego żonę? – Nie masz motywu? – Film byłby dobrym motywem – mruknął. Po chwili zorientował się, że Paula nie rozumie. Opowiedział jej o nowej polskiej superprodukcji. – Naprawdę tak myślisz? – zapytała dobrze mu znanym tonem. – Nie, nie naprawdę. – Skrzywił się. – Ale nie mam punktu zaczepienia. – Jeśli to nie wariat, nie przypadek, to pieniądze albo zemsta, tak jest zawsze. – To drugie – westchnął. – Ale kto na kim miałby się mścić? – Też uważam, że to raczej zemsta – zgodziła się. – Czasem dobrze opowiedzieć całą historię od początku do końca… – Tak – potwierdził. – Ale nie znam jeszcze początku. 26 Kiedy w poniedziałek rano wszedł do pokoju, Mario już siedział przy swoim biurku. Popatrzył na niego wzrokiem spaniela. Nemhauser westchnął i ruszył do jego komputera. – A tym razem co? – zapytał. – No żeż go. Żebym to wiedział. – Mario walnął w klawiaturę. – Nie chce działać. – Posuń się. – Nemhauser usiadł za jego biurkiem. Mario był niezwykły, jeśli chodzi o komputer. Nemhauser kiedyś napisał mu na kartce: Mario + komputer = problem roku 2000. Kartka wciąż wisiała nad jego biurkiem. – A jak tam Andżela? – zapytał, próbując jednocześnie stwierdzić, dlaczego komputer nie chce działać. Zrestartował maszynę i czekał, aż pokaże się ponownie ikonka Windowsa. – No, jak było? – zapytał znowu i zerknął na Maria. Zdziwiony zauważył, że kumpel poczerwieniał. – No, powiesz wreszcie? – Nie tutaj – syknął cicho Mario, a Nemhauser pokiwał głową i gwizdnął. A więc to tak. Komputer zawiesił się ponownie, Nemhauser znowu go zresetował i z naganą zapytał: – Co ty z nim robisz? Kanapki do niego wsadzasz, czy co? Nie doczekał się odpowiedzi, więc pogrzebał w Bios-ie na chybił trafił i wybrał opcję startu z błędami. Tym razem komputer ruszył. – Jak to zrobiłeś? – Mario patrzył na niego jak na czarnoksiężnika. – Ach, mój drogi, długo by mówić. – Nemhauser machnął ręką. Prawdę mówiąc, sam nie za bardzo wiedział, dlaczego udało mu się jednak uruchomić komputer. – Kiedyś ci powiem, jak ty mi powiesz o… – Cicho. – Mario złapał go za ramię i poprowadził na korytarz. Wyjrzał, czy Stefan nie zauważył zamieszania, ale na szczęście ten pochłonięty
był jakąś statystyką napadów, która powinna być gotowa na wczoraj i z której powinno wynikać, że napadów jest mniej, za to ich wykrywalność jest większa. Rozejrzał się dookoła, czy nikogo nie widać, i ukryty za szafą zapalił papierosa. – Stary – westchnął. – Niesamowita sprawa. Przyszedłem kwadrans przed czasem. Wiesz, nie chciałem się spóźnić. Mieliśmy skoczyć do pizzerii Positano na Kasprowicza. – Ooo, poważna sprawa, pizzeria – zamruczał Nemhauser. – Co? – nieobecnym głosem zapytał Mario. – Nic, nic, opowiadaj dalej. – No więc byliśmy na pizzy. Wzięła z kiełbasą, jak ja. Takie same wybraliśmy. – Niesamowite. – Nemhauser uśmiechnął się. – I potem wracamy. Pytała się mnie, jaką mam pracę i czy to ja łapię tych wszystkich morderców. Opowiedziałem jej, jak szukaliśmy tego gościa, który rąbnął sprzedawczynię w Arkadii. Bez podawania szczegółów operacyjnych oczywiście. – No, no. – Po tej pizzy chciałem ją odwieźć do domu, ale powiedziała, że ma ochotę się jeszcze przejść. Pojechaliśmy nad Wisłę. Mówiła, że zawsze chciała tam pójść nocą, bo już była dwudziesta trzecia, ale zawsze się bała, że jakieś łobuzy się trafią albo co. „Ty się nic nie bój”, powiedziałem jej. „Chciałbym nawet spotkać jakiegoś łobuza. A zresztą mam to”, pokazałem służbowy pistolet. Ona mi wtedy mówi: „Wiesz, z tobą się czuję taka bezpieczna”. – Jasne, też się tak czuję przy tobie – mruknął niesłyszalnie Nemhauser. – No i wiesz, poszliśmy na ten spacer, doszliśmy aż do cytadeli. A potem wróciliśmy do samochodu, ale jakoś tak się złożyło, że pojechaliśmy do mnie. Chciała zobaczyć te łuski, które znaleźliśmy przy okazji sprawy podpalacza. I, no wiesz… – zająknął się i popatrzył na Nemhausera bezradnie. – Jest teraz u ciebie – stwierdził Nemhauser. Mario zakrztusił się papierosem i rozejrzał dookoła. – Nie wrzeszcz tak, bo chłopaki będą się śmiały. – W porządku – Nemhauser ściszył głos. – Jest u ciebie? – No tak, wyszedłem, jak spała. Napisałem jej na kartce… – Przerwał, napotkawszy wzrok Nemhausera. – No, mniejsza z tym, co napisałem. Ale jest u mnie, tylko nie wiem, co dalej, kurde. – Zadzwoń może do niej. To jest do siebie – zaproponował Nemhauser. – O, o, to jest pomysł. – Mario wyciągnął komórkę i wystukał numer. Znieruchomiał i bezradnie spojrzał na Nemhausera. – Zadzwonię i co? – Zapytaj, jak się spało, i zaproponuj, że… bo ja wiem… Skoczycie wieczorem gdzieś do znajomych? – O tak, super. – Mario klepnął go z rozmachem w plecy, przyginając go do ziemi. – Cześć, Andżela – wydukał do telefonu. – No, ja też. A jak się spało? Dobrze, aha. – Spojrzał błagalnie na Nemhausera. Ten pokazał mu na palcach chodzące ludziki trzymające się za ręce. – No tak, a wiesz, może byśmy się wybrali do znajomych? Aha, no dziś. Moich znajomych. Dlaczego nie? Do kogo? Do kogo? No jak to do kogo? Do mojego kumpla. Roberta Nemhausera. Spotkałaś go w piątek. Był ze mną. Nie, nie sztywniak. Superkoleś,
tylko musi się rozkręcić. To dzięki. Do widzenia. Co? Patelnię? Czy mam? Czy ja mam patelnię? Aha, no jak nie mam… Mam ją… chyba w tej na dole szufladzie. Nie mam? No to pewnie gdzieś indziej. Aha, sama znajdziesz? To pa. Z westchnieniem ulgi schował komórkę do kieszeni. – Udało się – sapnął. – Ty zaprosiłeś ją do nas? – nie mógł uwierzyć Nemhauser. – No tak. – Do nas? – Sam przecież mówiłeś, żebym zaprosił ją do znajomych. – Ale chłopie, dlaczego do nas? – A ilu ja mam znajomych? – zirytował się Mario. – Mam ją do Stefana zaprosić? Żeby zobaczyła jego rozgrzebane wyro i kosz z pustymi flaszkami? I co byśmy robili? Oglądali jego pornole? Nemhauser otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. – No co? – zjeżył się Mario. – Nic już, nic – powiedział Nemhauser. – O której? – O dwudziestej – mruknął wciąż naburmuszony Mario. – W porządku – westchnął. – To bierzmy się do roboty, żeby zdążyć. Kilka minut zajęło mu referowanie tego, do czego doszedł. – Myślisz, że jakiś wariat załatwia ludzi, którzy się skumplowali na studiach trzydzieści lat temu? – z niedowierzaniem dopytywał się Mario. – To się przecież kupy nie trzyma. – Nawet gorzej – powiedział Nemhauser. – No nie, gościu żyje sobie trzydzieści lat i jakoś daje radę, i nagle trach. Budzi się, mówi: „Ja wam, kurwa, pokażę”?… – Nie wiem, stary. – Nemhauser wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Ale chciałbym, żebyśmy to sprawdzili, i to szybko. Bo jeśli mam rację, to nie mamy czasu. – Nie, no. – Mario zaciągnął się mocniej papierosem. – Przecież tak naprawdę nic nie mamy. Omama rąbnął ten nawiedzony chłoptyś… – Złapał kpiące spojrzenie Nemhausera i westchnął. – No dobra, nie on. Ale jest zeznanie, że się przyznaje, poszło do Rajskiego z papierami, więc na razie liczy się, że on. Ten bajkopisarz sam się załatwił. Ta babka z tym gazem, jak jej było? To przecież wypadek mógł być. – Właśnie, że nie. – Nemhauser pokręcił głową i opowiedział Mariowi, czego dowiedział się od pani patolog. – Nasza cycatka ci powiedziała? – zdziwił się Mario. – Jak powiedziałeś? – No, nazywa się Czerny – przypomniał sobie Mario. – Iwona Czerny. Powiedziała, że jest pewna? – Tak. Melania Matysik została zamordowana, tyle że sprawa została zamknięta, a właściwie nigdy nie była otwarta. Gdybyśmy chcieli to zrobić oficjalnie, trzeba by urządzić ekshumację, ale pani doktor twierdzi, że tyle czasu po śmierci wszystkie ślady po zaczadzeniu i tak zniknęły. Omam został zabity prawdopodobnie przez tę samą osobę. Baj… sam nie wiem. Poprosiłem Iwonę, żeby sprawdziła, czy i tu nie było czadu. Diabli wiedzą. Mógł zostać podtruty, a potem wypchnięty z okna. – Czyli oficjalnie nic nie mamy. Konsul nie wznowi śledztwa, bo po co mu niewyjaśniona sprawa. Zresztą Rajski by do tego nie dopuścił. Ma już podejrzanego,
który się przyznał – zastanawiał się na głos Mario. – Ale zaraz, jak ktoś miał interes do tego Matysika, to czemu jego nie rąbnął, tylko żonę mu wykosił? – Mario był sceptyczny. – Nie mam pojęcia. A czemu nie rąbnął Omama, tylko jego syna? Może facet się mści. Może to ma sens. – Że ktoś przez pomyłkę morduje nie tych, co chce? – Mario zarechotał. – Nie, ale czy to nie za wiele przypadków? Uważasz, że to po prostu czysty zbieg okoliczności, że w krótkim czasie umierają nagle i w podejrzanych okolicznościach krewni przyjaciół z grupy studenckiej? Na twarzy Maria malował się bolesny wysiłek umysłowy. W końcu strzepnął papierosa, rzucił go na podłogę, przydeptał i wkopał niedopałek pod szafkę. – Dobra, co chcesz zrobić? – Porozmawiać z Omamem. Porozmawiać z Matysikiem. Dowiedzieć się, kto jeszcze był w tej grupie. – Aha, że też go mogą rąbnąć? – Albo on może rąbnąć. – Nemhauser wzruszył ramionami. Mario spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Ty to masz łeb – stwierdził. – A ty pięść. Idziemy? Mario kiwnął głową i poszedł po kurtkę. Nemhauser odwrócił się i wpadł na prokuratora Rajskiego. – Komisarzu Nemhauser, jak miło. – Rajski aż się rozjaśnił. – Pewnie pan mi wytłumaczy, ależ na pewno pan wytłumaczy. Któż by, jak nie pan… – Jeśli tylko będę mógł – z rezerwą odezwał się Nemhauser. – Pan podobno wstrzymuje zamknięcie kilku śledztw, które nadzoruję. Z pewnością chodzi o jakieś nieporozumienie… – Istotnie, szukam jeszcze śladów – Nemhauser starał się, żeby odpowiedź była jak najbardziej neutralna. – Wszystko wydaje się aż nazbyt jasne. – Rajski uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały zimne i czujne. – A statystyka bardzo cierpi, jeśli zaśmiecają ją takie… – Zamilkł na chwilę, szukając słowa. – Takie sprawy, które mimo że jasne jak słońce, to oficjalnie niezamknięte. – Słońce tworzy cień, w którym dużo może się ukryć – palnął Nemhauser i natychmiast tego pożałował. – Pan się przepracowuje, komisarzu. – Rajski nagle stał się niezwykle poważny. – To bardzo niebezpieczne w pana wieku. Bardzo. 27 Widzisz? – Nemhauser potrzebował dwóch minut, żeby znaleźć to, czego szukał. W malutkim mieszkaniu Baja nie było to trudne. Leżała w łazience, na półce nad drzwiami. Mario nagle spoważniał i skinął głową. – Teraz mi wierzysz? – Tak – przytaknął powtórnie Mario. Włożyli ostrożnie znalezisko do foliowej torby, a tę do pudła, które Nemhauser przezornie zabrał z komendy. 28
Wiesław Omam popatrzył na Nemhausera ze zdziwieniem. – Jakich miałem kolegów na studiach? – powtórzył. – I w liceum? Na miłość boską, co to pana obchodzi? – Chcesz pan pogadać o tym na komendzie? – Mario poderwał się z krzesła i przystawił swoją twarz do twarzy Omama. Żując gumę, wycedził: – Jak dla mnie nie ma problemu. – Co też pan, co pan, przecież nie mówię, że nie. Taki żart – obruszył się Omam. Patrzył złym wzrokiem za Mariem, który odsunął się i uśmiechnął szeroko. Siedzieli tym razem na parterze w radiu, obok roślin w doniczkach. Co chwila ktoś przechodził i patrzył na nich z większym albo mniejszym zdumieniem. Od Maria na milę czuć było glinę. Tym razem występował w swoim czarnym skórzanym płaszczu i nieodłącznym kapeluszu, a Nemhauserowi znowu cisnęło się na usta pytanie, gdzie Mario widział taki film. To było pewnie coś ze Stevenem Seagalem. Specjalnie wybrał to miejsce na przesłuchanie. Każdy przechodzący widział Omama i dało się zauważyć, że jest mu to nie na rękę. – No to słuchamy – przerwał ciszę Nemhauser. – Z kim się pan przyjaźnił oprócz Jerzego Matysika? – Z Jurkiem to rzeczywiście najbardziej. Właściwie trudno policzyć, sporo osób było… – Dobrze, to z drugiej strony – przerwał Nemhauser. – Znał pan Edwarda Baja? – No oczywiście że tak, chodziliśmy razem do Riviera Remont. Ech, to były czasy. – Z kim jeszcze panowie chodzili? – Z kim? Najczęściej z Markiem Rozbickim. – Słucham? – zapytał zdziwiony Nemhauser. – No, Marek Rozbicki. Teraz nazywa się Marek Rawa Rozbicki. Dołożył sobie to „Rawa”, żeby dostojniej brzmiało. Na pewno pan o nim słyszał. – Zadzwoń na komendę. Niech sprawdzą, gdzie teraz jest – rzucił Nemhauser Mariowi, a ten wypluł gumę do kwiatka i wyszedł przed budynek. – Co się stało? – zdziwił się Omam. – Nic takiego – uspokoił go Nemhauser. – Proszę mówić dalej. – No dobrze. – Omam wyglądał na zbitego z pantałyku. – Proszę mi powiedzieć, to naprawdę ważne. Czy w grupie, mam na myśli ścisłą grupę przyjaciół i znajomych, z którymi pan wychodził na takie imprezy, był jeszcze ktoś? – Zaskoczył mnie pan – wymamrotał Omam. – Czy coś się stało? Tyle lat… teraz już nie utrzymujemy właściwie kontaktów. Wtedy zawsze trzymaliśmy się razem. – Do końca studiów? – Nawet chyba dłużej. – Proszę mi o tym opowiedzieć. – Nie ma dużo do opowiadania. Młodzi byliśmy, wygłupialiśmy się, czasem się popiło za bardzo, wie pan, jak to jest. – Jakiego rodzaju wygłupy to były? – Ach, dziwne rzeczy przychodziły nam do głowy. Raz na Kicu, pan zna Kica, tak nazywaliśmy akademik przy ulicy Kickiego. Pewnego razu była tam jakaś impreza, już
nie pamiętam czyja. Wymalowaliśmy wszystkich na zielono, jak się popili i zasnęli. I to farbą olejną. Cholernie trudno to było zmyć, mówiliśmy, że walczymy o ekologię. No, śmieszne to było. – Starszy pan cicho zachichotał. – Kto to wymyślił? – Z tą farbą? To chyba Witek. – A nazwisko? – Seyda. Witek Seyda. Powinien pan go kojarzyć. Robi teraz programy w telewizji. – Tak – powiedział powoli Nemhauser. – Kojarzę go. 29 Wracali z Mariem, milcząc. Nemhauser starał się podsumować wydarzenia. Marek Rawa Rozbicki jeszcze dwa lata temu jako minister sprawiedliwości niemal nie schodził z ekranów telewizorów. Zbudowany jak niedźwiedź, ostrzyżony na mikroskopijnego jeża, z ciemnymi oczami, które wydawały się jarzyć jakimś blaskiem, wydawałby się bardziej na miejscu w trybunale świętej inkwizycji niż na scenie politycznej. W Nemhauserze wzbudzał niepokój. Kiedy pojawiał się w telewizji, wydawało się, że pozostali uczestnicy programu są tylko marionetkami. Nikt nie wiedział dokładnie, jaka jest jego obecna funkcja. Oficjalnie był po prostu zwykłym posłem, ale wiadomo było powszechnie, że utrzymywał bliskie kontakty z najważniejszymi politykami. Tymi najważniejszymi z prawej strony oczywiście. „Ma świetne riposty”, oceniła go Paula, kiedy oglądali program z udziałem Rawy Rozbickiego. Polityk cierpliwie wyczekał, aż dwóch przeciwników w studiu wyczerpie swoje argumenty, po czym rozstrzelał ich krótką kontrą. Zamiast sięgać po wyświechtane formułki, patrzył spod gęstych brwi i mówił: „Wychowałem piątkę dzieci. I nigdy czegoś takiego nie słyszałem”. Rawa Rozbicki miażdżył przeciwników samą swoją obecnością. Wydawało się, że nie ma słabych punktów. Przykładny mąż, już od prawie trzydziestu lat ta sama żona. Piątka dzieci, dwóch wnuków. Nieposzlakowana kariera zawodowa. Z tego co pamiętał Nemhauser, Rawa Rozbicki był – zanim został zawodowym politykiem – działaczem samorządowym, a wcześniej wziętym adwokatem. Śpiewał również w amatorskim zespole muzyki dawnej, prowadził fundację wspierającą bezdomne matki i napisał kilka książek o rodzinie. Nemhauser ich nie znał, ale z recenzji wyczytał, że prezentowały skrajnie konserwatywne poglądy: zakaz rozwodów, zakaz aborcji, absolutna władza rodzicielska plus dopuszczalne kary cielesne, gdyż poseł argumentował, że kto sam nie dostał jako dziecko w skórę, nigdy nie zostanie porządnym człowiekiem – tak jak on. Nemhauser właściwie sam nie wiedział, dlaczego podświadomie obawiał się tego człowieka. Po cichu mówiło się, że Rawa Rozbicki może mieć szansę nawet na prezydenturę, jeśli tylko stanie się odrobinę mniej kontrowersyjny. I rzeczywiście, od kilku miesięcy nie szermował już zakazami, ale powtarzał, że zależy mu na szczęśliwej rodzinie i szczęśliwych rodakach. – Co powiedział? – jeszcze raz zapytał Nemhauser Maria. – Niewiele, on chyba dużo nie gada. Powiedział, że będzie miał dla nas najwyżej kilka minut. Spotkamy się w jakiejś małej knajpce na placu Trzech Krzyży. Ma tam wciąż jakieś spotkania.
– Szpilka? – zapytał Nemhauser. – A tak, właśnie tak – ucieszył się Mario. – Skąd wiedziałeś? Nemhauser wzruszył ramionami. Jakoś nie pasowało mu to do wizerunku sprzedawanego przez media. Szpilka, miejsce spotkań młodej i lubiącej się zabawić warszawki? Gdzieś czytał, że to idealne miejsce na beforkę lub afterkę i zdumiony spytał Paulę, czy to on się tak zestarzał, czy jest jakiś błąd, bo nie rozumie, co czyta. Potargała go za włosy, śmiejąc się i wytłumaczyła, że beforka to imprezka przed imprezą właściwą, a afterka to spotkanie po imprezie. – Ale nie musisz tego wiedzieć – zakończyła. – W końcu masz dzieci. – Czytałam w poważnym piśmie, że ojcowie nie mogą sobie poradzić z brzemieniem, jakim są dla nich dzieci. Wiesz, że jakiś czytelnik się skarżył, że musiał iść na psychoterapię, żeby się przełamać i móc pójść z dzieckiem na plac zabaw, i siedzieć obok, pijąc z żoną colę? – Ale w czym przełamać? – nie zrozumiał Nemhauser. – I widzisz, za to cię kocham. Musiał się przełamać, żeby pić tę colę z żoną przy placu zabaw. Bo zwykle pił tequila sunrise w klubie. I ta cola wydawała mu się po prostu wieśniacka. Nemhauser pokręcił zdumiony głową. – No widzisz, a więc musisz przyznać, że nie jestem takim złym mężem – powiedział w końcu. – No przecież właśnie ci to powiedziałam. – Paula westchnęła. – Czasem jesteś jednak tumanem. Gdzie parkujemy? – zapytał Mario, wyrywając go z zamyślenia. Byli już na placu Trzech Krzyży i Mario stanął przy krawężniku naprzeciwko kościoła św. Aleksandra. – Na waleta? – dopytywał. Nemhauser skinął głową. Nie mieli czasu, by krążyć po bocznych uliczkach i szukać wolnego miejsca. Mario stanął na chodniku zaraz obok wejścia do Szpilki. Teoretycznie nie mogli tego robić. Straż miejska uwielbiała się czepiać i wlepiać mandaty. Policja rewanżowała się, zatrzymując do kontroli radiowozy straży miejskiej, wynajdując defekty techniczne, konfiskując dowody rejestracyjne i puszczając strażników piechotą. Ostatnie uzgodnienia na szczycie miały zakończyć tę wojnę. Policja miała się nie afiszować z parkowaniem w niedozwolonych miejscach, a straż miejska nie wykazywać gorliwości we wlepianiu mandatów, gdyby taki samochód zauważyła. Za to policja miała się nie czepiać samochodów straży miejskiej, które teoretycznie nie mogły przejeżdżać na sygnale na czerwonych światłach i łamać przepisów ruchu drogowego, ale często ignorowały te ograniczenia. No cóż, trudno było o bardziej rzucające się w oczy miejsce niż plac Trzech Krzyży, ale nie mieli wyjścia. Zobaczyli Rawę Rozbickiego od razu po wejściu. Siedział przy dużym stoliku po prawej, z młodym blondynem, którego Nemhauser uznał za asystenta, pilnie coś notującego, oraz z dwoma mężczyznami w stalowych garniturach, wyglądającymi na szefów korporacji. Obaj właśnie wstawali. Nemhauser zauważył, że ten nieco niższy ma designerskie okulary w czerwonych oprawkach i właśnie po okularach poznał, że to gość przedwczorajszych „Faktów”. Mężczyzna, nie pamiętał nazwiska, był rzecznikiem jakiejś handlującej gazem spółki i wrył mu się w pamięć tym, że zapytany przez dziennikarza, co się stanie, jeśli rząd nie dogada się w sprawie cen gazu, wzruszył
ramionami i z uśmiechem powiedział: „Nic, po prostu zakręcimy kurek”. Poseł wydał się Nemhauserowi niższy i grubszy niż w telewizji. Zauważył głębokie cienie pod oczami, zapewne tuszowane w programie przez makijaż. Ruchem dłoni zatrzymał Maria. Poczekali, aż tamci skierują się do wyjścia. Nemhauser podszedł do stolika i przedstawił się. – Czego pan sobie życzy, komisarzu? – rzucił Rozbicki. – Niestety, jak wspominałem, za dziesięć minut mam następne spotkanie. Nie zadał sobie trudu, by spojrzeć na Nemhausera, i ten przez moment poczuł się idiotycznie, niczym akwizytor wciskający niechciany towar. Opanował się i po chwili wahania usiadł za stołem, choć Rawa Rozbicki nie wykonał znad stosu papierów żadnego zachęcającego gestu. Najwyraźniej opłaciło się, bo teraz popatrzył na niego przez moment, jakby zdziwiony tym zuchwalstwem. – Czy możemy szczerze porozmawiać? – zapytał Nemhauser, wskazując oczami na młodego człowieka w garniturze, siedzącego obok posła i wpisującego coś do laptopa. – Patryk jest jak rodzina – rzucił zniecierpliwionym tonem Rozbicki. – Jest moim zaufanym asystentem. Słucham? – Mam podstawy, by sądzić, że panu lub komuś z pana bliskich może grozić niebezpieczeństwo – powiedział Nemhauser. Słyszał słowa, które wypowiadał, zdziwiony, że wypadają tak płasko, blado i nieprzekonująco. – Co takiego? – zdziwił się Rozbicki. – Niestety, mam naprawdę poważne podstawy, by tak uważać – ciągnął Nemhauser. – Chciałbym zaproponować ochronę policyjną. – To absolutnie wykluczone – odezwał się asystent, oderwawszy się od laptopa. – Słucham? – teraz zdziwił się Nemhauser. – Pan poseł Rawa Rozbicki nie może sobie na to pozwolić. Mamy spotkania, zobowiązania, no byłoby to bardzo kłopotliwe. – Mam podstawy, by sądzić, że może nie chodzić o pana, ale o kogoś z pana bliskich – kontynuował Nemhauser. – To absurdalne. – Rozbicki roześmiał się. – Nie wiem, jak się pan dowiedział o tych listach. – Nie wiem tylko, ile ich było – zaryzykował Nemhauser. – A o ilu pan wie? – skontrował Rozbicki i pochylił się w jego stronę. Nemhauser zrozumiał, skąd się wzięła jego sława. – Panie pośle, proszę o szczerość. Jeśli mamy pana chronić, to musimy mieć informacje. – W porządku – skapitulował Rozbicki, demonstracyjnie zerkając na zegarek. – Były trzy listy. Inne niż cała reszta. – To znaczy? Jaka była ta reszta? – Wie pan, polityk na moim stanowisku oczywiście nie jest kochany przez wszystkich obywateli. – Zaśmiał się ciężkim, nieprzyjemnym śmiechem. – Przywykłem już do listów, które obrażają mnie, nazywają mnie narodowym wypierdkiem albo radzą, żebym przerżnął drzewo – obawiam się, że nie mogę powiedzieć czym. No, ale te trzy listy różniły się od tych wylewanych na mnie pomyj. Skinął na asystenta, który posłusznie wyjął z aktówki zdjęcia i położył je przed Nemhauserem. „Zostały ci jeszcze 9 dni”. „Zostały ci jeszcze 6 dni”. „Zostały ci jeszcze 3 dni”. – Ten ostatni przyszedł wczoraj – doprecyzował Rozbicki, nie czekając na
pytanie. – Zgłosił pan to na policję? – zapytał Nemhauser, chociaż znał odpowiedź. – Nie, zgłosiłem to w sekretariacie Sejmu i do Biura Ochrony Rządu. Podobno się tym zajęli. – Nie dostał pan ochrony? – nie mógł uwierzyć Nemhauser. – Wcale mnie to nie dziwi. – Rozbicki wzruszył ramionami. – Jak pan zapewne wie, obecny rząd za mną nie przepada. No cóż, prawda w oczy kole. Ale nie zamierzam się zamartwiać kolejnym wariatem. Nemhauser westchnął. Spojrzał Rozbickiemu prosto w oczy. – Słyszał pan o wypadku syna pana Omama? – Tak. Nieszczęśliwy wypadek? – Polityk zmarszczył brwi. – Zna pan Wiesława Omama? – Zapewne już pan to wie, skoro pan pyta – odparł Rozbicki. – Lepiej powiedzieć, że znałem. Istotnie, niegdyś się nawet przyjaźniliśmy. Po latach odnowiliśmy kontakt. – A z panem Matysikiem przyjaźnił się pan czy nadal się przyjaźni? – Z Jurkiem? Och, to też dawne dzieje. Widzi pan, niestety, to człowiek żądny pieniędzy, który ku mojemu ubolewaniu, wybrał wiadomą opcję polityczną. – A Edward Baj? – Prawdę mówiąc, nie wiem, co u niego. Tak dawno się nie widzieliśmy. – Nie żyje, podobno samobójstwo. Panowie współpracowali ostatnio… – My? – Obaj byli panowie zaangażowani w produkcję filmu. – Ach, mówi pan o tym projekcie z filmem historycznym. Rzeczywiście, poparłem projekt scenariusza, wydał mi się interesujący, a co najważniejsze: patriotyczny. To rzadkie w dzisiejszych czasach, pozbawionych moralnego drogowskazu. Zwłaszcza że obecnemu rządowi najwyraźniej nie zależy na kształtowaniu postaw patriotycznych. – Nie spotykał się pan z Bajem? – Naprawdę, mam tyle rzeczy na głowie. Oczywiście, że nie. To przykre, że nie żyje. Z tego, co pamiętam, spotkałem się kilka miesięcy temu z panem Omamem. Przyniósł mi streszczenie filmu, prosił o list z poparciem. Oczywiście go udzieliłem. Młodzież potrzebuje dziś pozytywnych wzorców i kształtowania przez historię. Nemhauser zastanowił się, co dalej. Czuł, że odbija się od gładkiej grzeczności polityka. – To naprawdę poważna sprawa – zaakcentował. – Ktoś zabił dwie osoby, śmierć Edwarda Baja również jest podejrzana. Jeśli chodzi o Matysika… – Jurek Matysik też? – głos Rozbickiego stał się poważniejszy. – Nic o tym nie słyszałem. – Nie, ale zginęła tragicznie jego żona. Sam pan rozumie, że mam powody podejrzewać, że jest ktoś, kto ma do panów żal. Skoro wyklucza pan, że chodzi o coś, co łączy panów obecnie, być może to coś, co zdarzyło się wiele lat temu, kiedy się jeszcze panowie przyjaźnili. Nie domyśla się pan, co to może być? Rozbicki powoli pokręcił przecząco głową. Przez twarz przebiegł mu cień, jakby sobie coś przypomniał. Wyglądało na to, że chce coś powiedzieć, ale nagle promiennie się uśmiechnął i wstał. Patrzył ponad ramieniem Nemhausera. Właśnie weszło trzech mężczyzn. Jednego z nich Nemhauser znał z telewizji, choć teraz nie potrafił skojarzyć
go z nazwiskiem. – Panie komisarzu, teraz nie mogę rozmawiać. Spotkajmy się jutro. Rano występuję w telewizji, mam nagranie talk-show, potem będę miał dwie godziny wolnego, zanim będę musiał wrócić do sejmu na głosowania. Nemhauser chciał zaprotestować, ale Rozbicki szepnął: – Moja rodzina w tej chwili jest za granicą, więc nie sądzę, żeby było się o co martwić. Ja mieszkam w hotelu sejmowym i jak sądzę, tam również nie spotka mnie nic złego. Odłóżmy to do jutra. Nemhauser wzruszył ramionami i wstał od stołu. Podał rękę politykowi, który zdawał się już zapomnieć o ich rozmowie i z uśmiechem na twarzy witał się z nowo przybyłymi. Wyszli przed Szpilkę, Mario wyciągnął papierosa i z ulgą zapalił. – Następny dziwak – mruknął. – Bo? – No wiesz, jakby mnie ktoś chciał rąbnąć, przysyłał mi takie liściki, to raczej sam bym się napraszał, żeby mi dali kilku dużych chłopaków z wielkimi spluwami. A ten co? Ma tego blond chłoptasia i git? – Mhm – przytaknął Nemhauser. – O żeż skurwiel – wyrwało się Mariowi. Nemhauser rozejrzał się i zobaczył dwóch funkcjonariuszy straży miejskiej. Oglądali ich samochód, jeden coś wypisywał, a drugi dzwonił z komórki. Mario dopadł ich, zanim Nemhauser zdążył zareagować. – Co było mówione!? – wrzasnął Mario. – Wyrzuć, kurwa, synu, ten papierek. – Wyszarpnął młodszemu strażnikowi blankiet mandatu i podeptał, machając mu przed nosem legitymacją. – Cywilne pojazdy policji nie są uprawnione do parkowania w miejscach niedozwolonych – odparł ten młody, pewnie zaraz po szkole. – Ty, synku, mnie nie ucz – zjeżył się Mario. – Chcecie, chłopaki, mieć problem? – Grubszy, z wąsami, koło czterdziestki, wyciągnął telefon. – Zadzwonię po znajomego dziennikarza i jutro wszyscy przeczytają, jakich mamy Bruce'ów Lee w policji. – Panowie, zaraz… – Nemhauser wkroczył, odciągając Maria. – Pana kolega chyba nie wie, jakie są przepisy – beznamiętnym tonem oświadczył młodszy. – To nie te czasy, kiedy policjant mógł zrobić wszystko. – Jasne, że nie. – Nemhauser uśmiechnął się i spojrzał groźnie na Maria, dając znak, że jak się odezwie, to pożałuje. – Każdy tak mówi. – Starszy machnął ręką. – Słuchajcie, a moglibyście nam pomóc? – spróbował Nemhauser. – Mamy doniesienia o… – zawahał się chwilę, zastanawiając się nad konsekwencjami. – Podobno gdzieś w okolicach placu Trzech Krzyży widziano faceta, z wyglądu Włocha. Charakterystyczny, prawie dwa metry, ponad sto kilo wagi, włosy zebrane w kitkę. Jeździ pomarańczowym volvo kabrioletem. Może mieć coś wspólnego z wymuszaniem okupów i nawet… – zawiesił głos dla spotęgowania efektu – …działalnością terrorystyczną. – Kiedy go widziano? – zapalił się młodszy, zapominając o mandacie. Nemhauser odetchnął. To było to. W każdym strażniku miejskim siedział niespełniony glina, marzący o pościgach i łapaniu prawdziwych bandytów.
– Mieliśmy sygnały dzisiaj i wczoraj. To grubsza sprawa, ale nie chcemy w to wpuszczać ABW i nasyłać pięćdziesięciu agentów, bo ptaszek się spłoszy. Ale właściwie, Marian, jak myślisz? Straży miejskiej się nie wystraszy, bo przyzwyczajony do tego, że się ich widzi na ulicy? To byłoby genialne posunięcie. Chociaż z drugiej strony nie wiem, czy mamy prawo wpuszczać w to kogoś trzeciego. – Zerknął spod oka na strażników. Łyknęli przynętę. – To jak? Myślisz, że możemy czy nie? Mario zdezorientowany kiwnął głową. – A więc? – zapytał Nemhauser. – Moglibyście zerknąć tak przy okazji? W razie czego dam telefon. Podkreślam, nie można ptaszka spłoszyć ani robić wielkiego halo, tylko dyskretnie. To ekstremalnie niebezpieczny człowiek. Oczywiście możecie odmówić, jeśli nie czujecie się na siłach. To bardzo niebezpieczny przestępca i nie prosiłbym, gdyby nie to, że sytuacja jest podbramkowa. – Jasne. – Młodszy wziął wizytówkę. – Włosy w kitkę, tak? – Tak – potwierdził Nemhauser. – Ale nie chcę nalegać. Macie swoją robotę. – Spokojnie, policja nas nie docenia, ale znamy metody pracy operacyjnej – pochwalił się młody. Nemhauser stłumił śmiech i powiedział poważnie: – To znakomicie, jestem pewien, że się świetnie spiszecie. Wsiedli do samochodu, młodszy zasalutował. Nemhauser machnął ręką na pożegnanie. – Zdurniałeś – Mario dopiero w samochodzie otworzył usta. Zmieścił w tym słowie pytanie zmieszane ze zdziwieniem i nutką podziwu, choć może tak się Nemhauserowi tylko wydawało. – No co, chłopaki zajmą się czymś pożytecznym. – Nemhauser parsknął śmiechem. – Ale jak ty to zrobiłeś… – Mario w zamyśleniu pokiwał głową. – Ja bym ich… – Tak, ty byś ich natłukł. – Nemhauser uśmiechnął się. 30 Konsul chodził po gabinecie. Cztery kroki w jedną, cztery w drugą stronę. Zatrzymał się wreszcie i popatrzył Nemhauserowi w oczy. – Co o tym myślisz? Nemhauser zastanowił się. – Mamy serię – wydusił z siebie. Nie wiedział, jak Konsul to przyjmie. – No tak – wolno powtórzył Konsul. – Ten sam model postępowania. Dobra robota z tymi butelkami. A więc u każdego z nich znaleziono starą butelkę po piwie. Obecnie jesteśmy przy numerze trzy. Media oszaleją, jeśli się o tym dowiedzą. Ale mimo to uważasz, że to nie seryjny zabójca? – Nie jestem do końca przekonany – wyznał Nemhauser. – Teoretycznie można by założyć, że te wszystkie wypadki to może… były jednak wypadki, a butelkę z numerkiem… Może podrzucono post factum? Mógł je nawet podrzucić ktoś inny. – Zobaczył, że Konsul spojrzał pytająco, więc zaraz wyjaśnił: – Możliwe, że sprawców jest więcej. Możliwe, że jest jeden, ale ktoś inny podrzuca te butelki. Nie wiem po co. Żeby zastraszyć? Wciąż czekam na wyniki sekcji Baja, ale wygląda na to, że on jednak naprawdę popełnił samobójstwo. Podobnie jak pan, panie inspektorze, nie chciałbym wywoływać zbędnej paniki. A taka zapewne by wybuchła, gdybyśmy podali, że po
mieście grasuje seryjny morderca zabijający dwutlenkiem węgla. Poza tym: spalenie samochodu, groźby pod adresem posła. To są już konkretne sprawy. Jeśli mam rację, to Rozbickiemu nie powinno nic grozić. Rodzina wypoczywa przez następne dwa tygodnie za granicą. Z drugiej strony Baj nie żyje. Gdybyśmy nic nie zrobili, to… – Masz rację. – Konsul kiwnął głową. Włączył interkom na biurku. – Dunia, znajdź mi dwóch ludzi. Dobrych. Będą chronić Rozbickiego. Tak, tego polityka. Od zaraz, ale najpierw niech do mnie wpadną. Usiadł w fotelu i popatrzył uważnie na Nemhausera. – Dlaczego on nie chciał ochrony? – szepnął jakby sam do siebie; po chwili zastanowienia uśmiechnął się lekko. – To jasne, chce mieć haka na rząd, że go zlekceważono, i coś na tym ugrać, jak zwykle. A więc mówisz, że zgłosił to do BOR-u i Kancelarii Sejmu? Nemhauser kiwnął głową. Konsul westchnął. – A więc jakby co, może mówić w wywiadach, że wielokrotnie to zgłaszał i nikt nie zareagował. Dobrze wie, że w BOR-ze nie będą mieli pojęcia, co z tym zrobić, i odeślą to do nas. Przecież on nie jest już w rządzie. Tak samo z kancelarii. Ale to zajmie kilka dni. Więc powiedział tobie o tych listach po to, żebyśmy roztoczyli nad nim opiekę już teraz. Czyli jest chroniony, a jednocześnie może mówić, że nie jest. Daleko zajdzie, naprawdę sprytne. – Zastanawiał się przez chwilę, zanim ponownie zwrócił się do Nemhausera: – Dobra robota. – Pokiwał głową. – Ale czy ty nie prowadzisz zbyt wielu spraw? A więc o to chodzi, pomyślał Nemhauser. – Panie inspektorze, w zasadzie to jest jedna sprawa. – Jedna sprawa, jeśli masz rację i to wszystko jest jakoś powiązane, i wtedy będzie nasze na wierzchu. A jeśli nie, to się wygłupisz. Nemhauser milczał, nie uszła jego uwagi zmiana liczby mnogiej na pojedynczą. Był przyzwyczajony do tego, że sukces ma wielu ojców, ale porażka tylko jedną matkę. Wyczuwał, że Konsul nie ma ochoty na nagłośnienie sprawy, ale też nie może jej po prostu zamieść pod dywan. – Sprawa jest zbyt poważna, by czegoś nie dopatrzyć – mówił dalej Konsul. – A ty się przecież nie rozdwoisz… Nemhauser siedział cierpliwie, wpatrując się w obraz za plecami szefa. Dziwne, patrzył na niego już tyle razy, a wciąż nie wiedział, co dokładnie przedstawia. Rzeka, dom, na rzece coś jakby łódź? A może płynący człowiek lub pień drzewa? W oknie domu firanka? Czy raczej kobieta z pobladłą twarzą? I roślina? Jakiś bluszcz, czy mu się wydawało, że za liśćmi widzi jakąś postać? – A więc postanowione – głos szefa wyrwał go z zamyślenia. Znowu miał przed sobą Konsula, jakiego wszyscy znali na co dzień. Stratega rozgrywającego kolejną partię, polityka, który wybierał dobre wyjście. Dobre dla siebie, pomyślał Nemhauser. – Komisarz Potocki zajmie się zabezpieczeniem pana posła. Oczywiście dmuchamy na zimne, żeby nie dać prasie powodów do narzekań. – Oczywiście. – Nemhauser zrezygnowany kiwnął głową. Wstał z krzesła. Konsul podniósł wzrok znad papierów. – I spodziewam się błyskawicznych rezultatów. Nemhauser trzasnął obcasami i wyszedł.
Dunia spojrzała na niego dziwnym wzrokiem. – Stało się coś? – zainteresował się Nemhauser. – Chodzi o dwóch drągali do ochrony? Ach, taka mała robótka. Dunia pokręciła głową, nadal w niego wpatrzona. – No to o co chodzi? – zdziwił się Nemhauser. – Zobaczyłaś Matkę Boską na szybie? – zażartował. – Nie, ale stara jestem, a życie wciąż mnie zadziwia – wydusiła. – No to opowiadaj. – Usiadł na brzeżku biurka, ale Dunia machnęła papierami i go odgoniła. Przycupnął na krześle i spojrzał pytająco. – No i… – Nie uwierzysz – zaczęła. – Ten Władysław, o którym ci opowiadałam, który pożyczył te pieniądze i nie oddał… – Odezwał się? – Nie uwierzysz, lepiej. Wyobraź sobie, że przyszedł wczoraj wieczorem. Akurat obejrzałam Mjak miłość, jeszcze wyszłam na balkon kwiatki podlać, a on stuka do drzwi. Matko Święta, jak się przeraziłam. Przecież jak zniknął, to myślałam, że go zabili. A potem pomyślałam, że te pieniądze to on… – Ukradł – dopowiedział Nemhauser. – Właśnie. Nie wiedziałam, co robić. Jakbym ducha zobaczyła. W końcu otworzyłam, a Władek tam stoi, wygląda jak nieszczęście, chudy, włosy zmierzwione. Powiedział mi, że proces przegrał i z tej żałości upił się rzeczywiście. Błagał o wybaczenie. Ale wiesz, przyniósł pieniądze. Nie całe dziesięć tysięcy, ale zarzekał się, że resztę odda do końca tygodnia. Powiedziałam mu, żeby się nie spieszył, ale powtórzył, że musi do końca tygodnia. Aż mi się go żal zrobiło. Powiedziałam: „Władek, nie przejmuj się, przecież nie pali się. Nie utnę ci głowy, jak się nie wyrobisz”. Ale wiesz, on wtedy jakby się przeraził. Podniósł się, herbatę zostawił niedopitą i powiedział, że się spieszy, jeszcze pracuje na nocnej zmianie i że naprawdę odda, potrzeba mu kilku dni, i pyta, czy mu wierzę. Jakby się mnie bał. Mówię mu: „Władziu”, bo my na ty byliśmy, „no co ty, wierzę ci, oddasz, jak będziesz miał”. A on na to: „Mówiłem przecież, że będę miał pojutrze. Błagam, uwierz mi”. Ja nic nie pojmuję. Spojrzała na Nemhausera i w jej oczach pojawił się cień zrozumienia. – To ty – powiedziała oskarżycielsko. – Nie ja – zaprzeczył. – Nic o tym nie wiesz? – Trochę wiem, ale to nie ja. – Podniósł rękę jak do harcerskiej przysięgi. – Ty mu coś zrobiłeś – nagle się nasrożyła. – Naprawdę nic mu nie zrobiłem. – Westchnął. – Jak możesz? Czy ja jestem Mario? Sądzisz, że go zaciągnąłem w ciemny zaułek i sprałem? Popatrz na mnie! Zmierzyła go ciągle groźnym wzrokiem i uśmiechnęła się. – No rzeczywiście. – Odetchnęła. – Myślisz, że jeszcze się pojawi? – Jak znam życie, to na pewno – odparł Nemhauser. – Najpóźniej do końca tygodnia. – Ale dziwny się stał. – Wiesz, ja myślę, że on nie zasługuje na taką kobietę jak ty – powiedział Nemhauser.
W kącikach jej oczu pojawiły się łzy. – Wszyscy tak mówią. Jak to możliwe? Żaden na mnie nie zasługuje. No co ja jestem? Królowa? – Ech, Dunia – szepnął Nemhauser. – Ty jesteś kimś więcej. A faceci to świnie. – Wszyscy? – Uśmiechnęła się wreszcie. – Tak – potwierdził poważnie. – Wiem, o czym mówię. A moja żona wie jeszcze lepiej. Przesłał jej całusa i mrugnął, zanim zamknął za sobą drzwi. Za drzwiami natknął się na Maria. Kumpel spojrzał na niego pytająco. Nemhauser rozłożył ręce. Pokazał kciukiem w dół. Ruszyli korytarzem w stronę schodów i prawie zderzyli się z Albertem Potockim, który wyszedł z windy i zmierzał w stronę gabinetu Konsula. – Ach, Nemhauser – rzucił Potocki w przelocie. – Będziesz mi potrzebny. Ty, Marian, może też. Muszę zabezpieczyć teren, ale będę potrzebował szczegółów. Za pół godziny u mnie. Zniknął w korytarzu, zanim któryś z nich zdążył zaprotestować. – A to cwany skurwiel – mruknął Mario. – Stare przysłowie mówi: ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, komisarzu Potocki – powiedział wolno Nemhauser. – Toś palnął. – Mario wzruszył ramionami. – Ciekawi mnie, jak będziesz się śmiać. – Jakoś będę próbować – Klepnął kumpla w plecy. – Na razie do Matysika. – A spotkanie z Potockim? – A masz jakieś? Bo ja nie. – Nemhauser podniósł brwi w zdziwieniu. – Nic nie potwierdzałem, nic nie mam zapisane. No popatrz, nawet komórka mi się wyłączyła – pokazał na telefon i go wyłączył. – Ale? – zapytał Mario. – Nie możemy tracić ani chwili w naszym śledztwie. Szefowi nie spodobałoby się, że siedzimy w fotelu, zamiast szukać rozwiązania. Ruszamy, komisarzu. Mario pomyślał chwilę i wyłączył komórkę. Zbiegli schodami do wyjścia. 31 Zszedł do piwnicy i zapalił zakurzoną żarówkę. Rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu. Podszedł do regału zajmującego całą lewą ścianę. Przesunął stosy gazet, zerknął na daty. „Przekrój” z początku lat 70. Kiedy wszystko, mimo wszystko, wydawało się takie proste. Sięgnął za stare gazety i wymacał pudełko. Otworzył je, przeniósł pod zakurzoną żarówkę. Popatrzył na czarno-białą fotografię. Rozpoznał siebie, stojącego trochę z boku i wyglądającego zza drzewa z głupią miną. W środku stała ona. Dziwne, wydawała mu się zawsze taka piękna, ale tu przypominała po prostu miłą blondynkę. Zamknął ostrożnie pudełko i schował je za gazetami. Pomyślał chwilę i ponownie je wygrzebał. Wyjął zdjęcie, wyciągnął zapalniczkę i ją zapalił. Prawie przytknął płomień do rogu fotografii, ale po chwili wahania zgasił zapalniczkę. Nie mógł się na to zdobyć. Wyjął zdjęcie i przykleił je taśmą klejącą w środku jednego z numerów „Przekroju” z 1972 roku. Akurat przy opowiadaniu kryminalnym. Uśmiechnął się gorzko. Pasowało. 32
Kiedy podjeżdżali pod willę Matysika, Nemhauser zauważył na chodniku kobietę, która ich obserwowała. Po chwili przypomniał sobie, że spotkał ją przy pierwszej wizycie na tej ulicy. Ona też go poznała – widział to po wyrazie jej twarzy, na której mieszało się niedowierzanie, podejrzliwość, służalczość i niechęć. Podszedł do niej i uśmiechnął się. – Znowu się spotykamy. Skinęła głową z rezerwą. Przypomniał sobie, że nie przedstawił się jej wcześniej, wtedy po prostu rozmawiali na chodniku, a teraz zajechał radiowozem, co prawda cywilnym, ale kogut za szybą i Mario za kierownicą aż nazbyt dobitnie świadczyli o tym, kim jest. – A jak tam Belzebub? – zmienił temat i zbliżył rękę do buldożka obwąchującego drzewo. Piesek zamachał imitacją ogona i Nemhauser poczuł, że dama odtajała. – On nie do każdego jest taki przyjazny – wyjaśniła. – Właściwie obcych to goni od siebie. Pana to wyjątkowo tak polubił. Pewnie ma pan psy? Pytanie zawisło w powietrzu i Nemhauser zdecydował się częściowo skłamać. – Całe życie miałem psy, ale niestety teraz żadnego nie mam. Marzyłem, wie pani, o buldożkach. Podobno one i pudle są najmądrzejsze. – Ach, widzę, że pan jest specjalistą – rozpromieniła się dama. – Trudno dziś znaleźć kogoś, kto naprawdę lubi psy. A pan tu służbowo, jak rozumiem. – Niestety – westchnął Nemhauser. – Choć wolałbym prywatnie. Widzę, że jest pani bardzo przenikliwa. Na chwilę przestraszył się, że poszedł za daleko, ale dama z łatwością przełknęła komplement. – Coś jest nie tak z tą śmiercią pani Matysikowej? – Dama zniżyła głos i rozejrzała się na boki. – Ja nikomu nie powtórzę. – A sądzi pani, że mogłoby być? – Nemhauser odpowiedział pytaniem na pytanie. – Ja tam się nie lubię mieszać – wyznała dama, a Nemhauser z powagą kiwnął potakująco głową. – Nie lubię mieć kłopotów, a poza tym, po co mówić o ludziach złe rzeczy? Lepiej za bardzo nie patrzeć, bo i nic dobrego z tego nie wyjdzie. – Ale czasem samo coś wpadnie w oko – podrzucił Nemhauser. – Słowo daję, że tak bywa. – No właśnie, właśnie – przyznała dama. – Więc była rzeczywiście taka sytuacja, że spacerowałam z moim Belciem wieczorem i widziałam tego mężczyznę. – Mężczyznę? Jakiego mężczyznę? – Och, przecież wspominałam panu o mężczyźnie. Na tej ulicy nie ma wielu obcych. Pamiętam, kiedy pewnego razu, konkretnie dziesiątego listopada zeszłego roku, zjawił się taki jeden w garniturze, ubezpieczenia chciał sprzedawać… – Tak, ale wróćmy do tego mężczyzny, którego widziała pani niedawno – przerwał jej Nemhauser. – Przecież cały czas o nim mówię – obruszyła się dama. – Przyjechał tego dnia, kiedy zdarzył się pani Matysikowej ten wypadek. Pamiętam dobrze, bo potem przyjechała karetka i policja. Takim samochodem przyjechał, jakich dziś już nie ma. – Citroenem? – dopytywał Nemhauser. – Tego nie wiem, nie może pan wymagać, żebym się znała na markach. Dla mnie, proszę pana, samochód musi jeździć, no i musi być czysty bezwzględnie.
– Tak, oczywiście. A ten, co przyjechał, był czysty? Jakiego był koloru? – Takiego ciemnego. – Dama zastanowiła się. – Chyba czarnego. – Pamięta pani dokładnie, kiedy to się stało? O której godzinie? – Ależ oczywiście, mówię przecież, że tego samego dnia, kiedy miał miejsce ten okropny wypadek i biedna pani Matysikowa zmarła. Ale już jak ją znaleźli, to była chyba szesnasta. Ja, proszę pana, chodzę z moim Belciem o piętnastej na spacerek i akurat wróciłam. Więc ten pan przyjechał pewnie pół godziny wcześniej. Nemhauser kiwnął na Maria. – Kolega to wszystko zapisze, proszę mu to dokładnie opowiedzieć. Sam nacisnął przycisk dzwonka. Odczekał chwilę i nacisnął jeszcze raz. Ponownie nie doczekał się odpowiedzi. Po chwili namysłu nacisnął lekko klamkę. Furtka uchyliła się. Wszedł na ścieżkę. Rozejrzał się po ogrodzie. Pomyślał, że upłynęło zaledwie kilka dni, a ogród wyglądał na opuszczony od lat. Wszedł do domu, który wydawał się jeszcze bardziej zaniedbany niż ogród. – Panie Jerzy! – zawołał głośno. – To ja, komisarz Nemhauser. Możemy porozmawiać? Panie Jerzy. Jest pan tu? Wszedł do kuchni. Jerzy Matysik siedział przy stole, oparty o ścianę, i na pierwszy rzut oka nie było w tym nic niezwykłego. Wyglądało na to, że po prostu zasnął. – Panie Jerzy. – Nemhauser dotknął go. Starszy człowiek nie poruszył się. Nemhauser przytknął palec do jego szyi w poszukiwaniu tętna. Wyczuł je dopiero po chwili, bardzo słabe. Wyciągnął komórkę, włączył ją i wystukał numer pogotowia. Ostrożnie rozejrzał się dookoła. Nic nie wskazywało na to, by Matysik został zaatakowany, ale wolał dmuchać na zimne. Po wezwaniu pogotowia zadzwonił do Maria. Złapał go na ulicy tuż przed bramą. – Starsza pani ma gadane – westchnął Mario. – Co to za kundel, o którym ciągle opowiada? – Mniejsza z tym, mamy problem – uciszył go Nemhauser. Mario gwizdnął, kiedy wszedł do kuchni. – Następny sztywniak? Ty to masz nosa. Jakby za każdego płacili… – Żyje, chyba wylew – przerwał mu Nemhauser. – Ale coś tu mam, zobacz tylko – wskazał na podarte na kawałeczki czarno-białe zdjęcie. Pieczołowicie pozbierał je do plastikowego woreczka. – A co? Myślisz, że tu jest nazwisko mordercy? – Mario zarechotał. – Gościu przecież młody nie jest, to kopnął w kalendarz. – Marian. – Nemhauser westchnął. – On cię może słyszeć. Nie umarł przecież, może to zawał. – Dobra, dobra, już mnie nie ma. – Mario wydął wargi. – Coś tu mamy jeszcze zrobić? Nemhauser zastanowił się. Pokręcił przecząco głową. W tym momencie zabrzęczała mu w kieszeni komórka. Odruchowo odebrał ją i zaklął w duchu. To była Dunia. – Robert, co się dzieje? Konsul się ciska, że was nie ma. Podobno umówiłeś się z Potockim, że przekażesz mu materiały, a nigdzie cię nie ma. – Będę za pół godziny – warknął Nemhauser. – Słuchaj, on naprawdę jest wkurzony. Mariana też szuka. Marian jest z tobą? – Tak, jest tu ze mną. Dunia, naprawdę nie mam czasu. Powiedz mu, powiedz… A
zresztą nic nie mów. Rozłączył się i ponurym wzrokiem objął kuchnię. Po diabła włączał komórkę. Mógł zadzwonić na pogotowie z telefonu Matysika. – To jak? – Mario wetknął głowę do kuchni. – Zaraz spadamy? Jest już karetka. Nemhauser powoli pokiwał głową. Jeszcze raz się rozejrzał. Coś go zaniepokoiło i nie mógł sobie uprzytomnić, co to było. W kuchni coś się zmieniło, ale nie potrafił sobie przypomnieć co. Coś przybyło czy przeciwnie, ubyło? – Jedziemy – powiedział, kiedy wpadli pielęgniarze z noszami. – Ty wiesz, że ten gościu podobnież znowu tu dziś był? Nemhauser najpierw nie zrozumiał. Usiłował znaleźć przerwę w ciągu pojazdów i skręcić z Malczewskiego w Puławską. – Jaki gościu? – zapytał nieobecnym tonem. – Ten, o którego pytałeś babsztyla. 33 Był zły. Czasem wszystko idzie nie tak i to był właśnie jeden z takich dni. O powrocie do komendy chciał jak najszybciej zapomnieć. Konsul dostał jednego ze swoich ataków i przez minutę ryczał, że tak być nie może i policja to nie gromada pieprzonych prywatnych detektywów, którzy robią, co chcą, i łażą, gdzie chcą. Nemhauser zdążył wtrącić, że być może mają ważną poszlakę, że istnieje podejrzenie, że w sprawę może być zamieszany Witold Seyda, że prawdopodobnie widziano go w miejscu co najmniej dwóch morderstw, ale to tylko pogorszyło sytuację. – Nic nie masz. Ile jest ciemnych samochodów? Chcesz oprzeć oskarżenie na tym, że jakaś wariatka widziała podobny samochód na ulicy? I co jeszcze? To, że przez niego ktoś dostał ataku serca? Rzuca uroki, czy jak? Nie bądź śmieszny. Skompromitujemy się. Nemhauser przestał oponować już po pierwszym ataku. Rozumiał, że Konsulowi jest bardzo nie na rękę, by Seyda był zamieszany w sprawę, nie wiedział tylko dlaczego. – Istnieje podejrzenie, że zagrożony może być poseł jednej z głównych partii, i co robią policjanci? Zamiast niezwłocznie się zająć sprawą, znikają na kilka godzin. – Konsul przerwał, by zaczerpnąć powietrza. Mario robił się w czasie tej przemowy na przemian purpurowy i siny, a Nemhauser bez większego zainteresowania wpatrywał się w czubki swoich butów. Żeby dopełnić ich egzekucji, wszystkiemu przysłuchiwał się z boku z lekkim uśmieszkiem Albert Potocki i to on wreszcie podniósł rękę i powiedział łagodnym głosem: – Panie inspektorze, myślę, że dosyć już tego. Teraz raczej należałoby się skupić na tym, jak naprawić to, co się stało. Nemhauser oderwał wzrok od butów i z zaciekawieniem zerknął na Konsula. Stał zdumiony, powstrzymany w pół słowa, i Nemhauser niemal słyszał proces myślowy w głowie szefa. Jak to się mogło stać, że ktoś mu przerwał. – Panie inspektorze, sądzę, że sprawa mimo wszystko nie będzie trudna – ciągnął Potocki. – Uważam, że poradzimy sobie z tą sytuacją bez niepotrzebnego angażowania innych agencji rządowych. – Rozejrzał się dookoła i dokończył z kąśliwym uśmiechem: – Zajętych jakże potrzebnymi innymi sprawami.
Przerwał na chwilę i zawiesił głos, po czym mówił dalej: – Zapoznałem się już z rozkładem zajęć pana posła Rawy Rozbickiego. Jutro zapewnimy mu konieczną ochronę i gwarantuję, że nawet mysz się do niego nie prześlizgnie. Pan poseł będzie bezpieczny, wszystko już z nim ustaliłem. – O ile wiem, nie życzy sobie, by ta sprawa zwracała uwagę – wtrącił Nemhauser. – Tak, wiem. Dziękuję, kolego, za cenną uwagę. – Potocki spojrzał na niego zimnym wzrokiem. – Tak się składa, że znam pana posła nie tylko z telewizji. Pan Rawa Rozbicki przyjaźnił się z moim świętej pamięci dziadkiem Andrzejem Potockim. Nemhauser zerknął spod oka na Konsula, żeby sprawdzić, jaką reakcję wywołała przemowa Potockiego – Józef Wrześniak pochodził, o ile Nemhauser się orientował, ze zwykłej chłopskiej rodziny i był przewrażliwiony na punkcie rozmów o pochodzeniu – ale Konsul obserwował Potockiego, nie odzywając się. Robił Sfinksa, jak kiedyś powiedział Mariowi. – A więc wszystko uzgodnione. Chciałbym jeszcze wiedzieć, czy komisarz Nemhauser lub komisarz Jasny mają jakieś podejrzenia co do tożsamości napastnika? Nemhauser wolno pokręcił głową. Mario zrobił to samo. – No cóż, tego się obawiałem. W takim razie zaczynamy od dziś dyskretną obserwację pana posła, a jutro przygotujemy się do schwytania tego zbrodniarza. Dziękuję panom. Proszę pamiętać, od tej pory zajmują się panowie wyłącznie sprawą zagrożenia życia pana posła Marka Rawy Rozbickiego, od której zależy honor polskiej policji, na którym – mam nadzieję – wszystkim nam zależy. Kiedy wyszli z gabinetu, Mario otrząsnął się jak pies, który wychodzi z wody. – A co to, kurwa, było? – zapytał. – Hm, może widzieliśmy nowego komendanta – zadumał się Nemhauser. – Po moim trupie – fuknął Mario. Nemhauser popatrzył na niego z namysłem. – Masz rację – zgodził się. – Masz rację. Dunia uśmiechnęła się do nich słodko. – Nie było łatwo – mruknął Nemhauser. – Zdaje się, że Konsul postawił na nas kreskę. Dunia uśmiechnęła się jeszcze raz. Sięgnęła do biurka i wyciągnęła kartkę. – Mam coś dla ciebie – powiedziała. – Fundacja Sechmet, prosiłeś mnie, żebym coś ci o nich znalazła. – To, zdaje się, nieaktualne, przynajmniej na razie. – Nemhauser machnął ręką. – Przeciwnie – odparła Dunia. – Ostatni znany adres: ulica Nowoursynowska i8a mieszkania 20. Nemhauser zrobił powątpiewającą minę. – Zdaje się, że stary nie chciałby, żebym się w to pakował. – Rozmawiałam z nim o tym dziesięć minut temu, zanim weszliście – zdziwiła się Dunia. – Powiedział, żebym ci to dała, kiedy wyjdziecie z gabinetu, i że ta sprawa ma priorytet. Nemhauser zrobił zdziwioną minę i wykonał ruch, jakby chciał wrócić do gabinetu szefa. – Powiedział bardzo wyraźnie, że masz się zająć tą sprawą – podkreśliła Dunia jeszcze raz, ostrzejszym tonem. Po czym dodała cicho: – Niezależnie od tego, co by mówił w… szerszym gronie. Miał dziś telefon z… no, z samej góry.
– Rozbicki? – Wyżej. Dostał nieoficjalne polecenie, żeby sprawą zajął się Potocki. Wściekł się, ale sam rozumiesz… – Maruski? – No skąd, przecież nienawidzi Rozbickiego. Z tej drugiej strony – dodała cicho. – Józef jest między młotem a kowadłem. Przez twarz Nemhausera przemknął cień zrozumienia. – Dzięki – mruknął, biorąc kartkę. – Słuchaj, czy to mieszkanie, można by sprawdzić, do kogo… – Już sprawdziłam – przerwała mu. – Najemcą była spółka zajmująca się handlem zagranicznym Zuzanna. Prezesem jest Piotr Stromenger. Nic o nim nie znalazłam. W mieszkaniu są już nowi lokatorzy, fundacja opuściła lokal miesiąc temu. Ale udało mi się znaleźć prezesa. Ten Stromenger mieszka w Piasecznie przy ulicy Nadarzyńskiej 6, telefonu nie udało mi się znaleźć. Wygląda na to, że ten adres jest aktualny. – Dzięki, Dunia – szepnął Nemhauser i poklepał ją po ręce. – Idźcie już, idźcie – fuknęła. – Za chwilę może się tu zrobić gorąco. Wyszedł i dopiero za drzwiami uprzytomnił sobie, co go zdziwiło. Dunia powiedziała o Konsulu, używając jego imienia. 34 Jechali Puławską w stronę Piaseczna. Mario jadł hot dogi, które kupił na stacji benzynowej koło toru wyścigów konnych. Polecił je polać wszystkimi dostępnymi sosami. Rezultatem była plama na marynarce, którą starannie wytarł, ale i tak podejrzanie pasowała do kilku innych odbarwionych miejsc na ubraniu. Nemhauser pomyślał, że przydałby mu się ktoś, kto by o niego zadbał. Mario skończył pierwszego i zabrał się za drugiego hot doga. – Jak ty możesz to jeść? – Nemhauser skrzywił się. Sam zdecydował się tylko na małą kawę i rogalika z czekoladą. – A co? – zdziwił się Mario. – Zawsze jadłem. – Zrobię ci dziś coś przyzwoitego do jedzenia. W ten sposób nie dociągniesz do pięćdziesiątki. Nie mógł patrzeć na rozciapane sosy, które wymieszały się i stworzyły jedną masę, kolorem najbardziej przypominającą wymioty. – Do czterdziestki dociągnąłem, a moja stara zawsze powtarzała, że się wcześniej wyłożę, i nie potrzebowałem ciebie ani twojego żarcia, chociaż faktycznie nawet dobre – odciął się Mario i złapał za głowę. – Jezu, przecież dziś jesteśmy umówieni na żarcie. Wyjął komórkę i wcisnął przycisk. – I gęba na kłódkę – zaznaczył, grożąc kumplowi palcem. – No, cześć, kochanie. – Uśmiechnął się do słuchawki. – Jak tam się ma malutka żabka? Nemhauser o mało nie udławił się rogalikiem. Starał się patrzeć prosto na drogę. – Królewicz pewnie przyjedzie po dziewiętnastej i pojedziemy na pyszną kolacyjkę… Tak, malutka, też cię miziam. Odłożył komórkę z uśmiechem, który zastygł mu na twarzy. – Co robisz? Miziasz? – zapytał Nemhauser z udawaną powagą. – Ani słowa – mruknął ponuro Mario.
Zdążyli przed szczytem, więc stanęli w korku dopiero przed samym zjazdem do Auchan. Po kilku minutach przebili się przez zatkany zjazd na Konstancin i przejeżdżali przez centrum Piaseczna, wypatrując nazw ulic. Skręcili przy salonie jubilerskim Natalia Gold. Z reklamy uśmiechała się Natalia Kukulska. – Ej, zobacz, to jej sklep? – Mario powiódł wzrokiem za dużym zdjęciem piosenkarki. – Skąd mam wiedzieć, chyba nie. – Nemhauser wzruszył ramionami. – Chyba wujka. – Jej wujka? – ciągnął Mario. – Przecież nie mojego. Patrz lepiej na numery. – Mam złe przeczucia – mruknął Mario, zerkając na mijane kamienice. – Który to numer? Sześć? Nemhauser zatrzymał się przed tabliczką z numerem 6, wystawił głowę przez okno i zadarł ją do góry. – No i wykrakałeś. Stali przed dwupiętrową walącą się kamienicą. Niektóre okna były zamurowane, w innych zamiast szyb wstawiono płyty wiórowe. Uliczka była wąziutka i Nemhauser miał wrażenie, jakby ten akurat jej fragment przeniesiono z jakiejś filmowej dekoracji. Następna kamienica również chyliła się ku upadkowi, choć kwiaty na jedynym ocalałym balkonie wskazywały, że ktoś jeszcze tam mieszka. Po przeciwnej stronie wąskiej asfaltowej ulicy stał parterowy wiejski domek, dziwaczny w środku miasta. Straszył wybitymi szybami i elewacją, z której ktoś pracowicie powyrywał styropian, przez co powstały dziury jak po pociskach. – Myślisz, że jest sens włazić? – zapytał z powątpiewaniem Mario. Nemhauser nie odpowiedział, wjechał na chodnik, zgasił silnik i wyszedł z samochodu. Ruszył w kierunku bramy. Mario poszedł za nim, ale nagle skręcił i podszedł do wyrostka w za dużej bluzie i opadającym na oczy kapturze, którego zauważył przy wejściu. – Pilnujesz tego wozu! Kapujesz? – syknął, wskazując kciukiem na citroena. – Daj, facet, spokój – odpowiedział chłopak. Mario złapał go za rękę i ścisnął. – Zrozumiałeś? Pilnujesz wozu. – Niech pan puści – jęknął chłopak, w jego głosie pojawiła się panika. – Zrozumiałem. Na ułamek sekundy zsunął mu się kaptur i Nemhauser zauważył, że dzieciak ma najwyżej dziesięć lat. – Musiałeś? – spytał zirytowany, kiedy weszli w bramę. – Ta, a jakbym nie musiał, to gdzie byś, koleżko, szukał swoich lusterek? Na giełdzie. – Mario wzruszył ramionami. – Z nimi trzeba ostro pogrywać, inaczej cię zjedzą. Jakby to był grzeczny chłopiec, siedziałby o tej porze w szkole. Nemhauser westchnął i pokręcił głową. Drzwi na pierwszym piętrze z nabazgranymi kredą znakami K+M+B i numerem 5, gdzie miał mieszkać Stromenger, okazały się, zgodnie z przewidywaniami Maria, zabite deskami. – No to po ptokach. – Splunął na zaplamioną drewnianą podłogę i odwrócił się do wyjścia.
– Czekaj, może się czegoś dowiemy – zatrzymał go Nemhauser. Mario narysował kółko na czole, ale posłusznie ruszył za nim. Zeszli na dół po drewnianych schodach z obluzowanymi poręczami. Nemhauser chciał sprawdzić, czy ktoś pozostał w budynku. Z doświadczenia wiedział, że nawet w tych na głucho zamurowanych do ostatniej chwili koczowali dzicy lokatorzy. Mario szarpał za każde napotkane drzwi. Trafili za piątym razem. Kobieta, która im otworzyła, wyglądała jak wiedźma z dziecięcej książeczki, którą Nemhauser czytał bliźniakom na dobranoc. Wzdrygnął się. Po chwili w słabym świetle zobaczył, że kobieta ma po prostu bardzo mocno pomalowane oczy i to one w połączeniu z czerwoną, obrzmiałą od alkoholu twarzą dawały taki efekt. – O co chodzi? – spytała zdartym głosem. – Szukamy Piotra Stromengera – powiedział Nemhauser. – Znaczy kto szuka? – spojrzała nieufnie. – Komenda stołeczna. – Mario wynurzył się jak duch spod ramienia Nemhausera i przyparł kobietę do muru. – Znasz go? Gadaj, gdzie jest? – Skąd mam, kurwa, wiedzieć – bluzgnęła baba. – Spierdalajcie, ja nic nie wiem, czysta jestem. Mario zbliżył się do niej tak, że ich oczy dzieliły najwyżej dwa centymetry. – Nie zaczynaj ze mną – ostrzegł. – Kto wie, co możemy znaleźć ci w chałupie, jak się dobrze przyłożymy. – Zaraz, co taki nerwowy – powiedziała piskliwie. – Kilka miesięcy temu wyjechał. A w mieszkaniu to ciągle były jakieś awantury. W końcu zamurowali, bo się ściana zawaliła. – I nie wiesz, gdzie teraz jest? – Skąd mam wiedzieć. – Wzruszyła ramionami. – Młody był, stary? – ciągnął Mario. – To szukacie go, a nie wiecie, jak wyglądał? – Zarechotała, ale widząc błysk w oczach Maria, poddała się. – Starszy ode mnie, taki łysawy trochę. Zresztą, co ja tu wiem. Spytajcie naszych psów, parę razy go zgarniali. Od miesięcy go już nie widziałam. – Spytamy – obiecał Nemhauser. Zeszli do samochodu. Teraz, oprócz tego w bluzie, było jeszcze trzech innych chłopaków. Kiedy zobaczyli policjantów, odsunęli się od samochodu. Nemhauser złapał Maria za ramię. – Daj spokój – syknął. – Da pan za popilnowanie – zagadnął najmniejszy, uśmiechnięty ryży blondynek wyglądający na osiem lat. Nemhauser sięgnął do kieszeni, łapiąc wrogie spojrzenie Maria. Wymacał dwa złote i dał dzieciakowi. Ten stał wciąż z zachęcająco wystawioną ręką. Nemhauser włożył mu drugą dwuzłotówkę. – Jedziemy – mruknął do Maria i jeszcze raz spojrzał na chłopca. – A ty nie w szkole? – spytał. – Jak się nazywasz? – Nie – zaprzeczył blondynek. – Dziś mamy wolne. Wołają mnie Mati. – Mhm, a wczoraj, Mati? – Wczoraj też było wolne – Chłopaki zaśmiały się. – Znałeś pana Stromengera? – zapytał. Chłopaczek milczał. Nemhauser odczekał kilkanaście sekund i poddał się.
Odwrócił się do samochodu. – Pan Piotrek kupił mi piłkę – usłyszał. Odwrócił się z zainteresowaniem. – Tak myślałem. Ktoś dał mu pieniądze, zanim zniknął? – Mówił, żeby nie powtarzać, ale wygrał w totka – mruknął chłopiec. – Dzięki. – Nemhauser uśmiechnął się i wsiadł do samochodu, odprowadzany spojrzeniami dzieci. – Za dwa, trzy lata to wszyscy będą nasi klienci – ocenił Mario. – Może nie – słabo zaprotestował Nemhauser. – A tu mi kaktus rośnie? – zapytał Mario. – Dawaj, jedziemy złapać jakiegoś miejscowego psa. Zajechali przed posterunek policji i stanęli na jedynym wolnym miejscu, tuż pod zakazem zatrzymywania się. Nemhauser miał wątpliwości, ale Mario zdecydowanym ruchem pokazał – stawaj. – Trzeba wsiowym łapaczom pokazać, że pany z Warszawy przyjechały. – Mario, litości – jęknął Nemhauser. – Dobra, dobra, jak chcesz. – Mario urażony podniósł ręce do góry. – Załatw to sobie sam. Weszli na posterunek, pokazali odznaki i policjant przy wejściu skierował ich na pierwsze piętro. W sekretariacie pamiętającym lata 70., wyłożonym po sufit poszarzałą sosnową boazerią, Nemhauser znowu się wylegitymował i zapytał sekretarkę, czy komendant jest obecny. Dziewczyna, tleniona blondynka w zielonej, wydekoltowanej prawie po sutki bluzce, żuła gumę za biurkiem i niechętnie spojrzała na gości. – Nie ma dziś czasu – powiedziała, nie odrywając się od komputera. Nemhauser nie poruszył się. Po kilkunastu sekundach westchnęła ciężko, jeszcze raz popatrzyła sceptycznie na legitymację Nemhausera i zniknęła w drzwiach do gabinetu szefa. Wychynęła po pół minucie i zapytała: – A w sprawie? – Tak, w sprawie – Mario niebezpiecznie podniósł głos i wysunął się do przodu. Nemhauser go przytrzymał. – Chciałbym uzyskać informacje o niejakim Stromengerze, który mieszkał w Piasecznie. To pilna sprawa – powiedział. Dziewczyna zniknęła i pojawiła się po kilku minutach, kiedy Mario chciał już jej szukać. – Pan komendant nie ma dziś czasu. Proszę przyjść jutro o dziesiątej. – No, kurwa, nie wierzę – sapnął Mario i wstał z krzesła. Nemhauser złapał go za rękaw, ale po namyśle puścił, uznawszy, że sam niewiele więcej wskóra. To było zadanie w sam raz dla jego partnera. Mario ruszył do gabinetu, dziewczyna usiłowała go zatrzymać, ale była zbyt wolna. Nemhauser wstał i poszedł za nimi, nie chciał stracić widowiska. – Co jest?! – ryknął Mario już w gabinecie komendanta. – Nie ma czasu? Który to taki mądry? Nemhauser też dostał się do gabinetu i zobaczył trzech policjantów. Najtęższy, siedzący za biurkiem, czeszący się na pożyczkę, z kartoflowatym czerwonym nosem, był pewnie komendantem. – Mam pilną sprawę o najwyższym priorytecie – wycedził Mario, ogarniając
scenę wzrokiem. – Mówię jasno? Ktoś chce się przekonać? Mogę telefon udostępnić, żeby minister ewentualnie sam się wypowiedział. Na pewno się ucieszy, jak sobie pogada. No proszę, kto chętny? – Proszę się nie denerwować, bo będę zmuszony wnieść skargę – powiedział komendant zza biurka. Nemhauser dostrzegł, że niepewnie przełknął ślinę. – A w ogóle kto pan jest? – Skargę? – Mario jakby jeszcze bardziej urósł. – Marian, chłopie, to ty? – Policjant, który siedział tyłem, podniósł się i z niedowierzaniem wpatrywał w Maria. – Zdzisio? – zapytał zdziwiony Mario. Po chwili wahania padli sobie w ramiona. – Zdzicha ze szkoły znam – tłumaczył Mario Nemhauserowi. – No, dobry z niego chłopak. – Trzasnął kolegę po plecach. – Zdzich Nowak. Nowak zarechotał i odwzajemnił klepnięcie. Nemhauser zauważył, że Mario aż się zatrząsł. Nowak był pewnie jednym z niewielu ludzi, którzy wytrzymaliby konfrontację z nim. Trochę niższy od Maria, za to tęższy w barach i z wąsami, które były bliźniakami tych noszonych przez Maria. Po chwili Mario potwierdził jego przypuszczenia. – Ty wiesz, że kiedyś się pobiliśmy o dziewczynę? Tłukliśmy się pół godziny, aż padliśmy na glebę i nie mieliśmy siły. Pamiętasz, Zdzisiu? – No masz, miałbym nie pamiętać. – Nowak zarechotał. – Wtedy pomyślałem, że jak mamy remis, to wylosujemy i zagramy o nią w orła i reszkę – Mario się zaśmiał. – No i Zdzisiu wygrał. A niezła dupa była. Ty nie wiesz, co się z nią stało? Cyce miała że hej. Jak nimi człowieka przygniotła, to nie daj Boże. Było za co złapać, a i nie oganiała się za bardzo. – Jadwiga jest teraz moją żoną – wyjaśnił, poważniejąc, Nowak. Mario na chwilę stracił rezon, ale potem się roześmiał i znowu walnął olbrzyma w plecy. – A ty wiesz, zawsze wydawaliście mi się do siebie dopasowani. Gratulacje, stary. Olbrzym rozchmurzył się, a komendant zapytał: – To miło, że panowie wpadli, ale o co chodzi? Moja sekretarka niestety nieskładnie mówi, mogło wyjść jakieś nieporozumienie. Nemhauser szybko streścił sprawę. Komendant zamyślił się i kiwnął na trzeciego policjanta. – Przynieś jego akta. Stromenger Piotr. Podniósł wzrok na Nemhausera. – Nie mam pojęcia, co was w nim zainteresowało. Istotnie, mieliśmy z nim kłopoty… – A jakie? – A jak to z takim. – Komendant machnął ręką. – Zakłócenia porządku, drobne kradzieże, takie tam. Drobiazgi, z tego co pamiętam. Policjant wrócił z aktami i komendant otworzył na stronie ze zdjęciem. Patrzyli na nieogolonego faceta. W chwili kiedy robiono zdjęcie, miał pięćdziesiąt sześć lat, ale wyglądał na starca. Nabiegłe krwią oczy i szramy na czole dopełniały obrazu. – Więc co tym razem przeskrobał? – zapytał komendant.
– Jak by tu powiedzieć – zastanowił się Nemhauser. -To chyba raczej niemożliwe, żeby ten facet założył fundację i wydawał pismo dla dzieci? 35 Pamiętał, żeby zadzwonić do domu i powiedzieć Pauli o gościach wieczorem, ale odsuwał to z godziny na godzinę. Po co mam ją niepotrzebnie stresować – przekonywał się, ale wiedział, że tak naprawdę boi się jej reakcji, i spychał to przez cały dzień na potem. Przed powrotem do domu wszedł jeszcze do Mini Europy, delikatesów po drugiej stronie ulicy Bonifraterskiej. Zobaczył migające niebieskie światła w pobliżu, ale to tylko jak zwykle dwa radiowozy stały na światłach, a grupka ludzi rozpalała świeczki i pisała coś na chodniku przed mrocznym gmachem chińskiej ambasady. Olbrzymi gmach stał ciemny i na oko pusty. Manifestanci zamachali transparentem „Wolność dla Tybetu”. Nigdy nie było ich dużo, rozpoznawał już ich twarze. Usiedli potem w mżącym deszczyku na chodnikowych płytach. Nemhauserowi zrobiło się ich żal. Liczyli, że ten transparent coś zmieni? Kiedyś szczerze zaciekawiony zapytał o to młodego chłopaka z irokezem, zgarniętego z jakiejś zadymy o wolność Czeczenii. – Może nie – powiedział chłopak. – Ale przynajmniej nie jest mi wszystko jedno. A panu? Nic wtedy nie odpowiedział. Pokręcił głową i wszedł do sklepu. Uwielbiał go, jeden z niewielu, gdzie zawsze można było liczyć na świeżą bazylię albo prawdziwego croissanta. Tylko te ceny, które sprawiały, że z zazdrością oglądał paczki kawy po pięćdziesiąt złotych lub pudełeczka z niezwykłą sfermentowaną herbatą tajwańską. Dostał taką na imieniny od Pauli i dodawał po trochu do zwykłej herbaty. – A co dziś zamawiamy? – Siwowłosa babcia na stoisku mięsnym jak zwykle rozpoznała go i powitała uśmiechem. – Może kurczaczek dla synków? Świeżutki i żadna tam hodowla przemysłowa. Prawdziwy, wiejski. Podziękował uśmiechem i żeby dopełnić rytuału, zapytał, czy mięso mielone jest świeże. – Świeżutkie, sami mieliśmy na zapleczu – zarzekała się babcia. Wziął kilogram, planując, że z tego, co zostanie, zrobi jutro kotlety mielone. – A jutro, jakby pan chciał, będziemy mieli świeżutką polędwiczkę wołową. – Babcia pomachała na pożegnanie. Przeszedł jeszcze przez dział owoców i warzyw. Przypatrywał się cenom. Nie chciał powtórzyć błędu sprzed tygodnia. Znalazł ładne figi i chciał kupić kilka dla Pauli. Przy kasie odkrył, że dziesięć złotych to nie była cena za kilogram, ale za jedną sztukę, i ze wstydem odniósł je z powrotem. Tym razem zdecydował się na bakłażany. Były ładne, z czarną skórką i jeszcze jędrne. Przy kasie uśmiechnął się odruchowo do kobiety, która stała przed nim w kolejce. Odwzajemniła uśmiech. Zaczął się zastanawiać, skąd ją zna. No jasne,jęknął w duchu, to była Maryla Rodowicz. Nie mógł się powstrzymać, by nie zerknąć jej do koszyka. Właściwie przed Mini Europą mogliby zaczajać się paparazzi. Codziennie natykał się tu na kogoś, kogo chwilę wcześniej widział w telewizji.
Będziemy mieli gości – zawiadomił Paulę, kiedy otworzył drzwi. I szybko, by nie zdążyła o nic zapytać, zasypał ją gradem słów. – Kupiłem już wszystko, zrobię chilli con carne, to prościutkie, pięć minut, a Mario to uwielbia. – Nemhauser, czy ty zwariowałeś? – zapytała zimno Paula. Podszedł i ją przytulił. Odsunęła się od niego. – Ale o co chodzi? O Maria? Wytłumaczę ci… – Ciekawe, jak mi wytłumaczysz, mamy chore dzieci i… – Przecież sama mówiłaś, że już jutro pójdą do przedszkola. – Nie przerywaj mi, kiedy do ciebie mówię. Westchnął i zamilkł, wpatrując się w czubki butów. – I nie rób takiej miny, jakbyś nie wiedział, o co chodzi. Nemhauser otworzył usta, ale po chwili namysłu zamknął je i nic nie powiedział. – Co ty właściwie myślałeś, kiedy go zapraszałeś? – Ich – uściślił Nemhauser. – Bo przychodzi ze swoją nową dziewczyną. – Boże – jęknęła Paula. – I kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? – Teraz ci mówię. To nie tak, jak myślisz, mnie też zaskoczył. Powiedział… – Dosyć! – Trzasnęła ścierką w ścianę. – I co ja mam zrobić? Jak mam się teraz przygotować? Wyjaśnisz mi uprzejmie? – Przychodzą dopiero za godzinę – wyjaśnił Nemhauser. – Ja zrobię kolację… – A kto posprząta? Kiedy się zdążę ubrać? Umalować? Mam w piżamie ich przyjąć? No tak, tu go miała. Umilkł i wpatrywał się z natężeniem w swoje buty. Stwierdził, że dzisiaj weszło mu to już w nawyk. Doszedł też do wniosku, że butom przydałoby się czyszczenie. Czy ma pastę bezbarwną? Albo do nubuku? – Kiedy mają przyjść? – zapytała Paula po chwili milczenia. – Za godzinę – bąknął, czując się jak uczniak. Przypomniało mu się, jak w podstawówce zakradł się do piwnicy sąsiada, po tym jak najlepszy kumpel Grzesiek powiedział mu na ucho, że można tam znaleźć takie magazyny ilustrowane, których nie ma w kiosku Ruchu. „Nawet – ściszył głos – z gołymi paniami”. Rzeczywiście, udało mu się wymacać taki magazyn, ale wtedy nakrył go sąsiad, przekonany, że ktoś dybie na przetwory żony albo na jego wędki. Zaprowadził go, trzymając mocno za ucho, do rodziców, gdzie mały Robert przyznał się do tego, że chodziło mu tylko o magazyny ilustrowane. Sąsiad spłonął rumieńcem, bo okazało się, że w piwnicy chowa duńskie pisemka, w obawie, by ich nie znalazła żona. Zaczął błagać mamę Nemhausera, żeby zapomniała o sprawie, a samemu Nemhauserowi obiecał kupić prawdziwego resorowca. Mama Nemhausera, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi, zatrzasnęła sąsiadowi drzwi przed nosem, ale Nemhauser świetnie zapamiętał tę chwilę, z której wyciągnął nieuświadomioną sobie z początku naukę, że każdą sytuację można obrócić na swoją korzyść i że ludzie gotowi są zrobić wszystko, byle ich małe tajemnice nie wyszły na jaw. – Nie stój tak, co się stało, to się stało. – Paula wręczyła mu mopa i pchnęła w stronę korytarza. – Ale po co? – jęknął. – Jest czysto. – Żeby było bardziej czysto – odparła zimnym tonem. Zmywał w ponurym milczeniu, przekonany, że zrobiła to, by go ukarać. Bliźniacy uznali, że wylewanie wody z wiadra to świetna zabawa. Zagonił ich do oglądania bajki w
telewizji, schował mopa i szybko wstawił jedzenie. Podsmażył czosnek i cebulę, wrzucił mielone mięso z przyprawami; kiedy się już przysmażyło, podlał je pomidorami z puszki i czerwonym winem. Fasolę zostawił obok, by wrzucić, kiedy wszystko się już poddusi. Mario uwielbiał chilli con carne i zawsze po kolacji pytał Nemhausera o przepis. Nemhauser cierpliwie mu go dyktował, przy okazji tłumacząc, że nie ma nic prostszego pod słońcem, a Mario cierpliwie zapisywał i tak było aż do kolejnej wizyty. Nemhauser nie znał większego kulinarnego antytalentu od Maria. Zawsze uważał, że opowieści o facetach, którzy przypalają jajecznicę czy nawet wodę na herbatę, są mitem. Musiał zrewidować swoje przekonania, kiedy wpadł kiedyś do Maria, a ten wstawił czajnik i zapomniał o wodzie. O tym, że dzieje się coś niedobrego, przypomniały mu kłęby dymu nad kuchenką. – Jak skończysz, to wykąp dzieci i połóż spać – zawołała Paula z drugiego pokoju. Westchnął, dorzucił garść ziół prowansalskich i kilka ostrych papryczek piri-piri i ruszył do dużego pokoju. Bliźniacy schowali się pod poduszkami na kanapie, ale nie dał się zmylić. Zagonił ich, po głośnych protestach, do ich pokoju, rozebrał i zaprowadził do łazienki. Odkręcił kran i sprawdził temperaturę, wsadził ich do wanny i poszedł po gumowe zabawki, myśląc jednocześnie o dziwacznym facecie z Piaseczna. Zadzwoniła komórka. Sięgnął do kieszeni, ale tam jej nie było. – Będziecie przez chwilę spokojni? – zapytał z nadzieją. Cyryl i Metody poważnie skinęli głowami pokrytymi pianą, więc wyszedł, zostawiwszy otwartą łazienkę. Jak zwykle położył telefon przy drzwiach. Złapał go w ostatniej chwili i skrzywił się, dostrzegłszy numer na wyświetlaczu. Jak zwykle praca. – Tak? – rzucił do słuchawki i poszedł w kierunku łazienki. – Nemhauser? Miło cię słyszeć. – To był Potocki. – Słuchaj, mam taką sprawę. Jutro, jak wiesz, ochraniam posła Rawę Rozbickiego, ale pojawił się nowy trop, chciałbym, żebyś się tym zajął. – Aha. – Wszedł do łazienki i zmartwiał. Bliźniaki wychlapywały wodę i pianę z wanny, a jeden z nich, chyba Cyryl, choć przez pianę nie można było być pewnym, walił drugiego gumową kaczką po głowie. – Chłopaki, spokój, ale już! Co ja powiedziałem?! – wrzasnął. – Nemhauser? Co się u ciebie dzieje? – dopytywał się Potocki. – Nic, dzień jak co dzień – zbył go. – No i co z tym tropem? – Otóż pan poseł Rawa Rozbicki podejrzewa, że ta cała nieszczęsna sprawa może być prowokacją drugiej strony. – Że co? – zdziwił się Nemhauser. Odebrał chłopakom kaczuszkę i statek, którego używali do wychlapywania wody. – Nemhauser, prawie cię nie słyszę, gdzie ty jesteś? – zżymał się Potocki. – Teraz lepiej? – zapytał, stając w drzwiach łazienki, żeby nie stracić dzieci z oka. – To jakaś bzdura, nie wierzysz w to chyba? – Sugerujesz, że prowadzę śledztwo w złym kierunku? – głos Potockiego nieznacznie się zmienił. – Nie, po prostu zagrożenie jest chyba gdzie indziej. – Wybacz, ale to ja odpowiadam za bezpieczeństwo pana posła. Chyba że sądzisz, że nie ma niebezpieczeństwa i wszystko to sobie wymyśliłem. Nemhauser postanowił nie przypominać mu, skąd się wzięła ta sprawa i kto
wpadł na to, że posłowi może grozić niebezpieczeństwo. – Co sugerujesz? – zapytał. – Trzeba przycisnąć lekko Maruskiego – powiedział Potocki. – Dać mu do zrozumienia, że znamy kierunek, ale tylko sugerujemy. Rozumiesz, co mówię. – Tak po prostu. – Nemhauser roześmiał się, po czym spoważniał. – Ty mówisz poważnie. – Ta sprawa dotyczy interesu narodowego – rzucił Potocki. – Wiesz co, chrzań się – zirytował się. – To sprawa twojego interesu. – Komisarzu Nemhauser – tym razem głos Potockiego był zimny jak lód. – Odmawia pan wykonania rozkazu? Przypominam, że to nie jest mój rozkaz, ale inspektora Wrześniaka. – Przycisnąć doradcę premiera? – niewinnie dopytał się Nemhauser. – Bądźmy poważni, komisarzu – głos Potockiego wciąż był lodowaty. – Ma pan polecenie przeprowadzenia rozpoznania i zadania pytań, powtarzam, nie przesłuchania, ale zadania pytań, czy panu ministrowi jest coś wiadomo o tej sprawie. Czy to jasne, czy nadal nie? – Głośno myślałem – opanował się Nemhauser. – Zajmę się tym z samego rana. Odłożył komórkę i poczuł, że jest cały spocony. Był zły, że dał się sprowokować. Bez sensu wydarł się na Potockiego. Niczego to nie zmieniło, a Potocki z pewnością to sobie zapamięta. Paula zajrzała naburmuszona do łazienki. Po minie męża wywnioskowała, że coś się stało. – Dzwonił Potocki – wydusił z siebie Nemhauser. -Ta gnida chce, żebym przycisnął Maruskiego. – Po co? – nie zrozumiała Paula. – Pewnie Rawa Rozbicki coś Potockiemu obiecał. Nie mam pojęcia. Za rok wybory, Rawa Rozbicki ma duże szanse. Dobrze mieć wysoko postawionych przyjaciół. Ale Potocki nie chce tego robić sam, bo przecież Maruski póki co wszystkim trzęsie, więc zaopatrzył się w wygodną rękawiczkę, czyli mnie. Ja mam posprzątać, a potem sprzątnie się mnie, a Potocki wypłynie na szerokie wody polityki. Paula patrzyła na niego w milczeniu. – Co się tak patrzysz? – zirytował się. – Nic. – Podeszła i pocałowała go w policzek. – Zaimponowałeś mi. – Tym, że wykąpałem dzieci? – Też się rozluźnił. – To nie było trudne, jeśli naprzód je poddusiłem i zagroziłem brakiem kolacji. – Nie, tym, że tak go przejrzałeś. – Nie taka znowu wielka sztuka. – Wzruszył ramionami. – Naprawdę? – popatrzyła na niego badawczo. – A kto u was tak potrafi przejrzeć, o co właściwie toczy się gra? – No… – zaczął i poczuł, że nie wie, co powiedzieć. – Czy Marian wie, o co chodzi? Zrozumiałby? – To porządny facet – zaoponował. – Tak, nie mówię, że nie. Ale oprócz tego, że porządny, to by załapał? – Nie – poddał się. – Mario nic nie rozumie. Cyryl zrozumiałby więcej. – A inni? Stefan? Młody? Ten taki łysawy? Myślisz, że by się domyślili? Milczał.
– No widzisz. – Pocałowała go jeszcze raz. – Za to cię kocham. Przynajmniej wiesz, o co grasz. – Co z tego – odparł z goryczą. – Na razie jestem w narożniku. Nie mam pojęcia, jak zjeść tę żabę. – Zastanowimy się nad tym po gościach. – Uśmiechnęła się i potargała mu włosy. – No dobra, już się nie gniewam, chociaż zachowałeś się jak kretyn. A w ogóle co to za dziewczyna? Mario ma ją od dawna? Nic mi o tym nie mówiłeś. – Zobaczysz sama – odparł. – Ma ją od… teraz. Ale nie jest zbyt, jak by to powiedzieć, no, znasz gust Maria. Jest w jego guście. – Już się boję – jęknęła Paula. – Ale dobrze. Przeżyłam twoją mamę, przeżyję dziewczynę Mariana. Jak ona się nazywa? – Andżela. – Andżela? – Tak. Wygląda tak, jak się nazywa. Jest opalona na solarium, ma wielki dekolt i tlenione włosy. Nie sposób pomylić jej z kim innym. Po prostu Andżela. – No wspaniale, Andżela. Dobrze, że nie Dżessika. Już sobie wyobrażam to wspaniałe spotkanie. Może pojedziemy razem na wakacje? Spiorunował ją wzrokiem. Położyli bliźniaków do łóżka. Nemhauser został w ciemnym pokoju, czytał Kubusia Puchatk^a i starał się nakłonić chłopaków, by nie wyłazili z łóżek i nie szczypali się po nogach. Paula poszła posprzątać do kuchni. Nemhauser wyszedł z pokoju dzieci kilka minut przed przyjściem gości. Zdążył jeszcze wrzucić kukurydziane tortille do piekarnika, żeby zrobiły się ciepłe, i przyrządził guacamole. Sklął się w duchu, że nie kupił awokado, ale na szczęście odkrył jeszcze jedno w koszyku z warzywami. Uznał, że nie zdąży rozdrobnić awokado widelcem, więc wrzucił je do miksera razem z ząbkiem czosnku, dwoma pomidorami, ostrą papryczką i kilkoma łyżkami oliwy. Chętnie dodałby jeszcze świeżej kolendry, ale w Mini Europie jej nie było. Na oko wszystko było już gotowe. Dodał jeszcze więcej soku z limonki i soli, kiedy rozległo się ciche pukanie. Na szczęście Mario pamiętał tym razem, że mają małe dzieci, i nie zadzwonił do drzwi, jak to już zrobił kilka razy, stawiając bliźniaków na nogi. – Wchodźcie, wchodźcie – powitał ich na progu Nemhauser. Kątem oka dostrzegł Paulę, która skrzywiła się tylko na ułamek sekundy, a potem rozpromieniła się i zaczęła witać gości. Mario, wesoły, ściskał pod pachą butelkę wina, za nim weszła Andżela. Nemhauser był przygotowany na to, co zobaczy, ale dostrzegł, że Paula wzdrygnęła się lekko. Andżela niewątpliwie fascynowała się Dodą. Teraz wyglądała jak jej kopia i Nemhauser musiał przyznać, że nie była to kopia do końca nieudana. Biała skąpa bluzka z cekinami, odsłaniająca pępek, mimo że temperatura ledwo dochodziła do siedmiu stopni, czarna skórzana kurteczka z ćwiekami, duży dekolt i minispódniczka. Nemhauser na chwilę zatrzymał wzrok na dekolcie i zastanowił się, dlaczego on tak błyszczy. Frapowało go to, kiedy oglądał zdjęcia Dody – jej biust też błyszczał. Sądził, że to jakiś prosty patent, którego nie spotkał jednak u żadnej znanej sobie kobiety. Obiecał sobie, że zapyta o to Paulę, ale rozmyślił się, doszedłszy do wniosku, że ona uzna to za pytanie z podtekstem i skończy się awanturą. Poczuł szturchnięcie w bok i uprzytomnił sobie, że
wciąż tkwi z nosem w dekolcie dziewczyny swojego partnera. – Andżela. – Uśmiechnęła się, pokazując garnitur białych zębów. – My się już poznaliśmy – wybąkał, potrząsając jej dłonią. Zaprowadził ich do dużego pokoju i usadził na kanapie. Czuł obłok kwiatowych perfum otaczający Andżelę. Paula wywróciła niemo oczami do góry. Ścisnął ją za rękę. Otworzył wino i usiedli przy stole. Mario gadał jak najęty. Opowiadał jakieś anegdotki z przeszłości. Nemhauser wniósł na stół dania, potem zapadła cisza. – Czym się zajmujesz? – zapytała Paula trochę nerwowo, żeby przerwać milczenie. – Teraz: niczym. – Andżela uśmiechnęła się. – A wcześniej? – Wcześniej pracowałam na kasie w Leclercu, ale się znudziłam – wyjaśniła Andżela. – Koledzy mówili mi, że mogłabym zrobić karierę w filmie, że tam wciąż potrzebują talentów. No i myślę, że może spróbuję. – Tak, Andżela jest bardzo utalentowana – potwierdził żarliwie Mario, a Nemhauser parsknął śmiechem i czując kopnięcie Pauli pod stołem, wyjaśnił: – To przez wino, zakrztusiłem się. – A ty co robisz? – zapytała Andżela Paulę. – Ja skończyłam polonistykę i sgh – odpowiedziała wymijająco Paula. – Co skończyłaś? – Szkołę Główną Handlową – wyjaśniła Paula zmieszana. – Aha, to też na sklepie chciałaś pracować? Ja pomyślałam, że to nie dla mnie. A w którym sklepie? – Nie… W żadnym – wybąkała Paula zbita z tropu i nie do końca pewna, czy Andżela mówi serio, czy żartuje. – Teraz mamy dzieci. – A dzieci. Ja to bym strasznie chciała mieć dzieci – rozczuliła się Andżela. – Z Misiem sobie rozmawiamy, że moglibyśmy mieć maluszka. Byłby taki silny jak Misio i taki ładny jak ja. Co o tym myślicie? – Roześmiała się i odrzuciła do tyłu włosy. – Rozmawiacie o dzieciach? – zdziwił się Nemhauser. – No, krótko się znamy – przyznał Mario – ale wiecie, teraz świat szybko idzie naprzód. Nemhauser ugryzł się w język. Chciał przypomnieć, że znają się dwa dni, ale nic nie powiedział i napił się jeszcze wina. – A wiecie, do Bertranda Russela podeszła raz pewna dama i powiedziała: „Mistrzu, chciałabym mieć z panem dziecko, byłoby takie ładne jak ja i mądre jak pan” – zaczął, ale znowu poczuł, że Paula go kopnęła. Tym razem trafiła idealnie. Syknął z bólu. – Do kogo? – zdziwiła się Andżela. – Aaa, to taki kawał, ale… – zaczął się niezdarnie wycofywać z anegdotki. Zastanawiał się, po co zaczął ją opowiadać. – „Lepiej nie, a gdyby było odwrotnie?”, zapytał filozof damę. – On w ogóle nie potrafi opowiadać kawałów, spali każde zakończenie. – Paula poufale nachyliła się do Andżeli. – Twój też tak robi? – No. – Andżela zachichotała. – Ale zna fajne kawały o blondynkach. Na przykład dlaczego blondynki nie mają dzieci. Z drugiej strony człowiek pewnie dużo traci, jak tak siedzi z dziećmi. Też je lubisz?
– Czasami – ostrożnie przytaknęła Paula. – Moja przyjaciółka ma dziecko i trudno jej wyjść jakoś się zabawić, tylko ciągle z małym musi siedzieć. Mówi, że już trochę od tego zgłupiała. A ty, kochana, nie zgłupiałaś? – Ja? Nie, chyba nie. – Paula uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Bardziej przez męża głupieję. Dzisiaj właśnie wysłałam resztę tych cv – zwróciła się do Nemhausera. – Mam jakoś dobre przeczucia. – Co wysłałaś? – No, życiorys i podanie o przyjęcie do pracy – wyjaśniła Paula. – Chciałabym już pójść do pracy. Dzieci są w przedszkolu, świetnie sobie radzą. Najwyższy czas. Zresztą już się zaczęłam nudzić w domu. – Ja to bym dzieci nie oddała do przedszkola, wiadomo, co tam im zrobią. – Andżela pokręciła głową. – Matka powinna z nimi siedzieć. No chyba że chce się zabawić. Ale moja mama mówi, że może posiedzieć, jak coś urodzę. Paula popatrzyła na nią morderczym wzrokiem, którego Andżela nie dostrzegła. Nemhauser spojrzał błagalnie na Maria, ale ten zdawał się świetnie bawić. Siedział wpatrzony w Andżelę jak w obrazek. – No tak, super – westchnął Nemhauser. – Nie ma to jak mieć dobrą mamę. Smakowało? – Nawet dobre, tylko że ostre – zauważyła Andżela. – Dobrze gotujesz – pochwaliła Paulę. – Moja mama zawsze powtarzała, że chłopa można zaciągnąć do łóżka kotletem. – To on. – Paula wskazała na męża. – No co ty, takie babskie rzeczy robisz? – zdziwiła się dziewczyna i poprawiła ramiączko stanika. – Oj, żeby mi się nie zsunął. Bo wiecie, raz mi się zsunął na pływalni, nie wiem sama dlaczego. Mama mówi, że to dlatego, że mi sutki tak sterczą. No i przez duży biust. Mario pokiwał głową i wyraźnie się rozmarzył. – Wiecie co, może pokażemy wam zdjęcia z wakacji? – zagadnął Nemhauser, czując, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Trącił Maria, który gapił się na Andżelę baranim wzrokiem. – Tu mam zdjęcia. – Paula zmaterializowała się z albumem z wakacji. Kiedy Andżela i Mario już wyszli, Nemhauser z westchnieniem ulgi opadł na fotel. – Nic nie mów – ubiegł Paulę. – Wiem wszystko. – Mógłbyś mi coś obiecać? – zapytała. – Chodzi ci o to, żeby nie urządzać takich kolacyjek? Idę na ten deal. – Dziękuję. – Westchnęła. – Momentami była tak przerysowana, że myślałam, że jestem w jakiejś ukrytej kamerze i zaraz ktoś wyskoczy z szafki i wrzaśnie: „niespodzianka!”. Sądziłam, że takie dziewczyny spotyka się tylko w serialach. – No tak, z tymi sutkami to było ostre. Nie wiedziałem, co powiedzieć – przyznał Nemhauser. – Skąd on ją wytrzasnął, na Boga? Stała na rogu? – Z Wawrzyszewa. Tam jest takich więcej. – Podobają ci się takie? – No co ty – oburzył się.
– Widziałam, jak jej zaglądałeś w dekolt. – Nie zaglądałem, tylko… – Tylko co? – To ramiączko ciągle jej opadało. – Aha, ramiączko. A więc jednak podobają ci się takie z dużymi dekoltami i dużymi sterczącymi biustami? – Daj spokój, kochanie – starał się ją ułagodzić. – Nie usprawiedliwiaj się. – Uśmiechnęła się nagle. – Sama kilka razy jej zajrzałam. Zobaczymy, czy to na ciebie działa. Zsunęła ramiączko biustonosza i zrobiła kilka kroków w jego stronę szybkimi kocimi ruchami. 36 Następnego dnia obudził się, jak zwykle mając nadzieję, że będzie jasno. Nie mógł uwierzyć, że to już siódma rano, wydawało mu się, że jest środek nocy. Paula kilka razy musiała go szarpać za ramię i przypominać, że powinien się już ruszyć. Nieprzytomnym głosem obiecywał, że jeszcze tylko kilka sekund, i zasypiał kamiennym snem na dwie minuty. Śniła mu się wielka scena, na którą miał wejść. Na widowni czekał rząd elegancko ubranych ludzi, a obsługa sceny odnosiła się do niego z wyszukaną grzecznością. – I co, wystąpiłeś? – zainteresowała się Paula, kiedy przy kawie opowiadał jej swój sen. Skrzywił się. – Nie, chyba nie. Wiesz, kiedy już byłem gotowy do wyjścia i kurtyna się rozsunęła, wybuchły oklaski i zagrzmiała muzyka. Stanąłem na środku, ukłoniłem się i zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, co dalej. Nie wiem nawet, czy to teatr, czy może opera. Co ja właściwie mam zrobić? Zaśpiewać? A może pokazać jakąś sztuczkę? Może jestem Davidem Copperfieldem i mam sprawić, by coś zniknęło? W każdym razie wiem, że nie mam pojęcia, co dalej, i to mnie paraliżuje. Zapada cisza i setki oczu wpatrują się we mnie. Czekają na mnie, przyszli tu, by zobaczyć, co im pokażę. Kłaniam się po raz kolejny i wiem, że przecież będę musiał coś zrobić. Oni wszyscy odkryją, że nie nauczyłem się roli, jakakolwiek by ona była. Pocę się wtedy i nagle mam olśnienie. Przypominam sobie, że przyjąłem rolę w sztuce. I miałem się jej nauczyć. To pewnie było w grubej kopercie, która przyszła pocztą miesiąc temu i wsadziłem ją na półkę, a potem zapomniałem. Orientuję się, że nie mam wyjścia, nie mam żadnego ruchu. Kłaniam się znowu, wiem, że to już koniec, nic nie wymyślę i jestem cały mokry ze strachu, a potem się budzę. Paula pogłaskała go po głowie. – Nie porozmawialiśmy o tym, co masz dziś robić. Tego tak naprawdę się boisz. – No proszę, mój domowy Freud w szlafroku. – Uśmiechnął się. – Masz jakiś pomysł? – zapytała, dolewając sobie kawy. Pokręcił głową. – Wyjdę na kretyna. W najlepszym wypadku. Pójdę do Maruskiego, jak go przycisnę, to on mnie zje. Jak nie przycisnę, cokolwiek się stanie, będzie na mnie. Potocki wszystko zwali na mnie. On ląduje na czterech łapach, a ja w szambie.
– Hmm – zastanowiła się. – A czy to wykluczone, żeby ten Maruski stał za tym wszystkim? Machnął ręką. – Nie wierzę w to. Facet jest łobuzem, ale łobuzem innego rodzaju. Potrafi kogoś załatwić, ale nie dosłownie. Odstawił z trzaskiem kubek na stół. – A w dodatku naprawdę mam inne rzeczy na głowie. Wczoraj już myślałem, że coś mam. Ale nie. Ten facet, który założył fundację Sechmet, to jakiś menel. Wyobrażasz sobie? Stare zagranie, ale wciąż skuteczne. – Nie znajdziesz go? – zapytała. – Znajdę. – Skrzywił się. – Ale co mi to da. Dzieciaki na podwórku mówiły, że dostał nagle trochę pieniędzy. Podobno wygrał albo znalazł w starej wersalce i zniknął. – Zabili go? – zapytała Paula. – Wątpię – odparł Nemhauser. – Ktoś dał mu tysiąc złotych, a może nawet więcej. Kazał podpisać papiery, a potem wyprawił w Polskę i kazał jakiś czas się nie pojawiać. Pan Stromenger pewnie siedzi na dworcu w Tychach albo Gdańsku i dzielnie popija. Jasne, że go znajdę. Wysłałem już zdjęcia. Ale co mi z tego? Facet powie, że spotkał jakiegoś mężczyznę. Podpisał parę kwitków, bo chciał dostać na piwo, i tyle. A mężczyzny nie będzie nawet pamiętać i pewnie nawet nie będzie kłamać. – Nic o nim nie wiesz? Wzruszył ramionami. Wskazał na kilka kserokopii. – To wszystko, jakieś drobiazgi. Zakłócanie ciszy nocnej, tak jakby komuś tam robiło to różnicę. Powinnaś zobaczyć ten dom. Kilka razy izba wytrzeźwień. Lądował tam wielokrotnie i nie zawsze płacił. Kilka razy zamieszany w rozbój. Jakieś pijackie burdy, odsiedział raz parę miesięcy, nic wielkiego. Bez sensu, przypadkiem wpadnie za miesiąc czy dwa. Właściwie tylko jedno jest dziwne. Pogrzebałem trochę, żeby go sprawdzić. Wiesz, że facet ma studia? – Serio? Taki żul? – Tak, lata siedemdziesiąte. Studiował chemię. – I co zrobisz? Nemhauser bezradnie wzruszył ramionami i przeciągnął się. – Masz jakiś ślad? Wiesz przynajmniej, w którą stronę to zmierza? – Nadal czuję się jak bęcwał na scenie. Mam zbrodnię doskonałą, starszą panią, którą ktoś otruł dwutlenkiem węgla. Albo sama się otruła, to nieprawdopodobne, ale nie niemożliwe, a potem ktoś usunął to narzędzie, którym się zabiła. Nie, sama widzisz. To nie ma sensu. Do tego te stare butelki. Jak z kiepskiego melodramatu. – Wiesz, po co twój hipotetyczny morderca je zostawiał? – Nie mam pojęcia – westchnął. – Chciał coś przypomnieć? Nastraszyć? Ale co? Po co? Zresztą to straszenie starą butelką – to brzmi komicznie. Odbijam się od ścian, a ludzie, którzy, zdawałoby się, powinni mi pomóc, milczą. – To coś, co zatruło panią Matysik, musiał przynieść morderca – zauważyła Paula. – Jakiś przyrząd. – Jasne. I co z tego! – Co to było? – No… – zaczął i zdziwił się. – Nie wiem. Przecież nikt nie chodzi po ulicy z piecykiem gazowym…
– Ale z pewnością są jakieś pojemniki, pistolety, nie wiem co – zasugerowała Paula. – Masz rację. – Zastanowił się. – O niczym takim nie słyszałem, ale skoro istnieją, dostęp do nich musi być ograniczony. I tu cię mam. Ale czy to się wiąże z samobójstwem Baja? Gdzie idziesz? – Chciałam coś sprawdzić. Paula zniknęła za drzwiami i wyszła po chwili z książką, którą wertowała przez kilkanaście sekund. - Kultura starożytnego Egiptu\'7d – podniósł brwi. – Wydawało mi się, że gdzieś już słyszałam to słowo. Jest, popatrz. Otworzyła książkę na stronie z kilkoma zdjęciami, więc nie od razu dostrzegł podpis. „Sechmet – bogini zemsty”. – Nie uważasz, że to dość dziwna patronka fundacji, która wydaje pismo dla nastolatków? – zapytała. – Nawet jeśli to tylko przykrywka? 37 Wiózł dzieci do przedszkola, przeklinając po cichu, że znowu zapomniał parasola. Rozpadało się, kiedy pakowały się do samochodu, i spędził dziesięć minut, usiłując znaleźć miejsce do parkowania w pobliżu wejścia do budynku. W końcu stracił cierpliwość i zastawił bramę wyjazdową tuż obok zakazu wjazdu i zakazu zatrzymywania się. Przykrył chłopaków swoją kurtką i przebiegli do wejścia. Już myślał, że najgorsze za nim, ale Cyryl przypomniał sobie, że zostawił w samochodzie traktor, który chciał pokazać kolegom, i rozryczał się wniebogłosy. Nemhauser usiłował zażegnać kryzys, ale po minucie stało się jasne, że nie da rady. – Stójcie tutaj – podjął decyzję. Zostawił chłopaków w przedsionku przedszkola i sprintem puścił się z powrotem do samochodu. Otworzył tylne drzwi i zaczął przeszukiwać siedzenia. Traktora nie było, deszcz lał coraz bardziej i Nemhauser czuł, że jest cały mokry. Wyjrzał, żeby przez strugi deszczu spojrzeć na drzwi. Na szczęście nie zobaczył dzieci. Znowu zanurkował pod siedzenie i tym razem wymacał traktor pod swoim fotelem. Po pół minucie udało mu się go wyjąć. Zamknął drzwi i popędził z powrotem do przedszkola. Szarpnął za drzwi i zobaczył, że Cyryl siedzi na podłodze i zanosi się płaczem, nad nim stoi pani przedszkolanka. Ciocia Jadzia, ta, której nie lubił. – Coś się stało? – zapytał zdyszany. – Zostawił ich pan tutaj? – zapytała takim głosem, jakby znalazła jego dzieci w lesie, niekarmione od tygodni. – Nie, to jest tak. Musiałem po coś wrócić – powiedział i wyciągnął mokry traktor. – Chyba Metody uderzył czymś Cyryla po głowie – powiedziała przedszkolanka, mierząc go złym wzrokiem. – Nie powinien pan zostawiać dzieci samych. – Tak, wiem – przyznał. – Nie powinienem też w taki deszcz wyciągać ich ponownie na dwór. Wszystko w porządku? – Chyba tak, tylko zaczerwienienie. Nemhauser popatrzył na Metodego. – Czy was nie można zostawić na krótką chwilę? – zapytał z wymówką w głosie. – Zabiorę ich już. Mają cztery lata, trudno oczekiwać, że odpowiedzą na takie
pytanie. Do widzenia – pożegnała go chłodno przedszkolanka. Skinęła głową i zniknęła za drzwiami. Stał chwilę, czując, że rośnie w nim chęć, by pójść za nią i wrzasnąć, zemścić się za to, że tak uwielbia go upokarzać. Po minucie opanował się i wyszedł z przedszkola. Ruszył do samochodu. Przeszedł przez ulicę normalnym krokiem. Doszedł do wniosku, że jest już tak mokry, że deszcz nie jest w stanie mu zaszkodzić. Zerknął na zegarek. Paula miała za godzinę spotkanie w sprawie pracy. Nazwa firmy nic mu nie mówiła. Bellaqua. Kilka razy kazał sobie powtarzać, czym właściwie się zajmowała, ale nic z tego nie zrozumiał. Generalnie chodziło o sprzedawanie i kupowanie artykułów spożywczych w ilościach przekraczających wszelkie wyobrażenia. – To wyższa szkoła jazdy – westchnął. – Zwykły policjant nie jest w stanie tego zrozumieć. – Tak, kochanie – przyznała Paula, całując go na pożegnanie. – Jeśli dostanę tę pracę, poszukam sobie kogoś z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Oni się na tym znają. Stworzymy szczęśliwy związek. Zadzwonił do Duni. Postanowił na nią zrzucić umówienie się z Maruskim. Musiał się z nim spotkać przed nagraniem programu wieczorem. Sądził, że jeśli sam zadzwoni, Maruski po prostu go spuści, a w najlepszym razie wyznaczy termin za dwa tygodnie. Miał cichą nadzieję, że spotkanie nie dojdzie do skutku, ale Dunia oczywiście była niezawodna. – Masz kwadrans, w restauracji sejmowej – zawiadomiła go. – O II.35. Nie spóźnij się. – W porządku – westchnął. – Wiesz, czasem bym chciał, żebyś nie była taka doskonała. – Wiesz, że nie jestem – powiedziała i rozłączyła się. To mu przypomniało sprawę jej nieszczęsnego dobiegacza. Zapomniał zadzwonić do Iriny i podziękować jej, że zmobilizowała Andrija. Miał trochę czasu i zastanawiał się, czy zdąży jeszcze coś załatwić. Właściwie powinien przygotować się do rozmowy z Maruskim. Nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć. Mario zadzwonił rano i zapytał, czy będzie potrzebny. Kiedy dowiedział się, że nie, wyraźnie odetchnął. – To zajmę się nadrabianiem zaległości – obiecał. – Chciałbyś, żebym coś załatwił? Nemhauser przebiegł myślami wstecz. – Jakbyś mógł, sprawdź tego Stromengera. Pogoń chłopaków, przecież facet nie zapadł się pod ziemię. Siedzi gdzieś i pije. Odłożył słuchawkę, mając nadzieję, że Mario się przyłoży. Później zadzwonił na komórkę Seydy. Zdziwił się, bo producent odebrał prawie natychmiast. – Wiedziałem, że pan zadzwoni – powiedział bez wstępów. – Naprawdę? – zdziwił się Nemhauser. – Sam o tym nie wiedziałem. – Chciałem z panem jeszcze porozmawiać o tej naszej grupie i o całej sprawie. Może po programie? – No tak, dziś wielki dzień. – Nie przesadzajmy, ale może rzeczywiście to wypali. Proszę wpaść na nagranie. Zostawię przepustkę w portierni.
Skręcił w Andersa. Zniecierpliwiony manewrował gałką radia, szukając jakiejś muzyki. Nie miał ochoty wysłuchiwać kolejnych informacji, że wkrótce może zabraknąć gazu, bo rząd nie potrafi się dogadać z firmą Bestoil pośredniczącą w imporcie. Zatrzymał się na światłach przy placu Bankowym. Postanowił być chwilę wcześniej w restauracji sejmowej i zastanowić się, o czym właściwie ma rozmawiać z Maruskim. Zaparkował daleko na Górnośląskiej. Dojechał prawie do liceum Batorego, żeby znaleźć wolne miejsce. Wracał Górnośląską spacerkiem, zastanawiając się, jak rozegrać spotkanie. Na szczęście deszcz przestał już padać, ale i tak czuł, że jest mokry. Nigdy nie był w restauracji sejmowej, czasami widywał ją w telewizji przy okazji wypowiedzi któregoś z polityków. Zdziwił się, że nie wygląda okazalej. Uznał, że z powodzeniem mogłaby grać w którymś z seriali z lat 70. Przy jednym ze stolików dostrzegł Bronisława Cieślaka i uśmiechnął się do siebie. Tak, tak powinien wyglądać prawdziwy glina. Silny, pewny siebie, cyniczny do bólu. Każdego potrafi usadzić. Niedawno oglądał z Paulą jeden z odcinków oy zgłoś się. Porucznik Borewicz nawet podczas prowadzenia zawikłanego śledztwa znalazł czas, by postawić do pionu nadgorliwego milicjanta z drogówki, który nękał Bogu ducha winnych kierowców. „Jutro o dziewiątej stawisz się w moim gabinecie”, powiedział, a tamtemu oczy wyszły ze zdziwienia na wierzch. – Czemu ty tak nie robisz? – złośliwie spytała Paula. – Pamiętasz, jak nam wlepili mandat zaczajeni za jakąś ruiną? Trzeba ich było posłać na dywanik, a nie płacić. Zaczął wyjaśniać, że to nie takie proste, że są napięcia i niesnaski w stosunkach z drogówką, i dopiero kiedy zaczęła się śmiać, zorientował się, że robiła go w konia. Zerknął na zegarek. Była równo 11.30. Rozejrzał się i dostrzegł Maruskiego, pod oknem konferującego cicho z siwym posłem, którego znał z telewizji i kojarzył mgliście z transportem drogowym. Zbliżył się kelner. Nemhauser powiedział, że nie potrzebuje stolika, jest umówiony z posłem Maruskim. Kelner bezszelestnie oddalił się, podszedł do Maruskiego i szepnął mu coś do ucha. Maruski spojrzał na Nemhausera i odpowiedział kelnerowi cicho, ale nie na tyle cicho, by Nemhauser nie usłyszał: – Ma usiąść przy tamtym stoliku i czekać. Może się napić na mój rachunek. Kelner ponownie podszedł do Nemhausera i wskazał mu stolik. – Pan poseł… – zaczął. – Dziękuję, napiję się na swój rachunek – chłodno odparł Nemhauser. Popijał kawę, rozglądając się po sali, zanim kelner nie podszedł i nie szepnął mu do ucha: – Pan poseł prosi pana. – Proszę siadać. – Maruski wskazał mu krzesło, nie zaszczycając go spojrzeniem. W odróżnieniu od Rawy Rozbickiego na żywo robił lepsze wrażenie niż w telewizorze. Znakomicie ubrany, na marynarce nie było nawet jednej fałdki, a buty zdawały się robione na zamówienie. Coś w jego prezencji świadczyło o arogancji, którą daje urodzenie, władza lub pieniądze, lub wszystkie te rzeczy naraz. Nienaganna figura i opalona cera świadczyły, że Maruski bardzo dba o siebie. „Ten facet ma w łazience więcej kosmetyków niż ja”, skomentowała kiedyś Paula. A jednocześnie był inteligentny i niebezpieczny. Wklepywał coś do telefonu, po pół minucie milczenia spojrzał na Nemhausera. – O co chodzi? – zapytał. – Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa – zaczął Nemhauser.
– Wspaniale, a co to ma wspólnego ze mną? – zapytał Maruski, bębniąc palcami po stole. – Pan wybaczy, komisarzu, ale załatwmy to szybko. – Dziś bierze pan udział w nagraniu… – zaczął Nemhauser. – A więc o to chodzi – mruknął Maruski. – Proszę pana, chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. To ważna debata, a mój przeciwnik… Cóż, nie wiem, czy podziela pan jego poglądy. – Spojrzał spod oka na Nemhausera, który w niedostrzegalny niemal sposób skrzywił się na ułamek sekundy. – Tak sądziłem. – Maruski odetchnął. – W końcu nie chcielibyśmy się znowu obudzić w średniowieczu. Doszły mnie słuchy, że są pewne materiały, które mogłyby mieć wpływ, i to znaczący wpływ, na to, jak wypadnie mój szacowny przeciwnik. Rozumie pan? Nemhauser wyglądał na zupełnie zbitego z pantałyku, ale na szczęście poseł tego nie zauważył. – Dobrze by było, żeby ktoś dyskretnie się tym zajął. Taka osoba miałaby naprawdę duże zasługi. – Teraz popatrzył Nemhauserowi prosto w oczy. – Taka osoba musiałaby stać wysoko w hierarchii. – Nemhauser zdążył się już otrząsnąć i wytrzymał jego spojrzenie. – Z pewnością ktoś o pana pozycji zna kilka takich osób. Maruski skinął głową. – Tak, niemniej sytuacja jest na tyle delikatna, że nie można… Ujmę to może inaczej. Byłoby im trudno zrobić to, nie ściągając na siebie podejrzeń. To są osoby, którym patrzy się na ręce. Ach, a małym pionkom, takim jak ja, nikt na ręce nie spojrzy, pomyślał Nemhauser i postanowił, że najbezpieczniej będzie jednak udawać idiotę. – Ja tam się nie orientuję w tych wszystkich wielkich sprawach – wyjaśnił. – Mam swoją robotę i ją robię, a do polityki się nie mieszam. – W życiu bywa tak, że pan się może nie mieszać, ale polityka do pana przyjdzie i wtedy nie można stać z boku. Wie pan, że z boku jest właśnie najbardziej niebezpiecznie? – Maruski zawiesił głos. Nemhauser nic nie odpowiedział. – Doszły mnie słuchy, że mój szanowny przeciwnik w dzisiejszej batalii może mieć jakieś grzeszki na sumieniu i że ktoś z organów ścigania może coś o tym wiedzieć. – Ja? – zdziwił się Nemhauser. – Panie komisarzu, grajmy w otwarte karty. Przecież nie przypadkiem przyszedł pan do mnie akurat dzisiaj. Czego pan chce? Proszę mówić otwarcie, nie obrażę się. Przez głowę Nemhausera przeleciał ciąg myśli, ale nie znalazł ani jednej sensownej odpowiedzi. – No cóż, podobno przypadki nie istnieją – zgodził się. – To mi się podoba, wydaje mi się, że zaczynamy się rozumieć – ucieszył się Maruski. – Mogę w takim razie uznać, że się dogadaliśmy? Nemhauser zawahał się. Znowu nie wiedział, co powiedzieć. – Myślę, że jeszcze wrócimy do tematu – odparł, jak sądził, dyplomatycznie i wstał, trochę oszołomiony. Miał przycisnąć Maruskiego, a został jego wspólnikiem? Sam nie wiedział, co o tym myśleć. Maruski wstał również i serdecznie ścisnął mu rękę. – Przyznam, panie komisarzu, że z początku nie sądziłem, że się dogadamy. Ale
jednak podobno przyzwoici ludzie lgną do siebie. – Roześmiał się, ale błyskawicznie spoważniał. – Panie komisarzu, będę pana pamiętał – powiedział na pożegnanie. Nemhauser, odchodząc, wciąż się zastanawiał, czy to była obietnica, czy groźba. 38 Wrócił na komendę i cisnął plecak na krzesło. – Niefajnie? – Mario wychynął zza biurka. Nemhauser wzruszył ramionami. – Nie wiem – wyznał. – Facet czegoś chce, coś wie, coś sugeruje. A ja nic nie wiem. Chce czegoś na Rawę Rozbickiego i sądzi, że ja mu to dam. – A dasz? – Nawet gdybym chciał, to jak? Nie wiem, o co mu chodzi. Ale on sądzi, że mu to obiecałem. – Ja bym go załatwił – stwierdził Mario. – Tego Rozbickiego. To sukinsyn. Przez cały czas nie schodzi mu z ust ten bogobojny uśmieszek. Aborcja – nie, seks – nie, grzech – a fuj. Jezus przy nim to mały kolo. Ciekawe, co by wyszło, jakby go tak przycisnąć. – Już ty nie próbuj. – Nemhauser uśmiechnął się. Wyobraził sobie Maria przyciskającego posła i wrócił mu dobry humor. Sięgnął po telefon i wystukał numer Pauli. – Właśnie miałam do ciebie dzwonić – wypaliła radośnie. – No co u ciebie? Jak poszło z tym posłem? – Za chwilę – odparł Nemhauser. – Najpierw mówisz ty. – Opowiem wszystko, jak wrócisz. – Zaśmiała się. – Nie ma mowy. Nie mam pojęcia, kiedy wrócę. Dziś mam jeszcze to nieszczęsne nagranie – bronił się. – Mów natychmiast. Czuję, że dostałaś tę robotę? – Nie mówmy hop – zaczęła Paula. – Ale… – No, hej, szybciej – ponaglił ją. – Ludzie nie mogą ścigać przestępców przez ciebie. – Naprawdę, opowiem ci, jak wrócisz, ale wygląda na to, że doszłam do finału. Będą wybierać między trzema osobami. Dwudziestu pozostałych zawodników odpadło. Jedną z tych trzech osób jest, tak się składa, twoja osobista żona. – Bomba – ucieszył się. – A kiedy dogrywka? – Mają zadzwonić i zawiadomić, ale wygląda na to, że już wkrótce. – Strasznie się cieszę i jestem z ciebie dumny – powiedział. – No myślę – odparła. – Ty wiesz, ile tam płacą?! Lecę, muszę jeszcze wszystkich obdzwonić. – Jasne – powiedział. – Kocham cię. – A przecież też się miałeś pochwalić – przypomniała sobie nagle. – Nie ma czym. – Skrzywił się i streścił rozmowę z Maruskim. – Nie mam pojęcia, w którą to wszystko idzie stronę – wyznał. – Ten facet oczekuje, że coś dla niego zrobię. Mam mu podać Rawę Rozbickiego na talerzu. – A zrobiłbyś, gdybyś wiedział co? – zapytała. – Nie – powiedział po chwili wahania. – Chyba nie. Nie wiem. Rawa Rozbicki to kanalia. Ale Maruski też jest śliski. A w dodatku naprawdę dużo może. Zresztą obaj dużo mogą. Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Nie wiesz, na czym stoisz – westchnęła. – A pogrzebałeś w przeszłości? Chciałeś pogadać ze znajomymi naszej trójki ze studiów. – Nie mam czasu teraz ich szukać. Będę przecież za chwilę chronił pana posła. – A sprawdzałeś na Naszej klasie? – Nie – odpowiedział i zdziwił się, że nie pomyślał o czymś tak oczywistym. – Spróbuj – zasugerowała. – Jasne. Nie mam pojęcia, dlaczego sam o tym nie pomyślałem. – W pracy myślisz inną półkulą. – Roześmiała się. – Pa, nie wracaj za późno. – Okej. I jeszcze raz gratuluję. Odłożył komórkę, która prawie natychmiast zadzwoniła. Wysłuchał komunikatu i skinął głową. – Mario, ruszamy. Nadchodzi godzina W. – Oni w to serio wierzą? – zapytał Mario, przeciągając się. – Może niech wezmą chłopaków z antyterroru. Będą mieli dobrą zabawę. Bo wiesz, zwykły krawężnik, jak my, to takiego dużego posła nie upilnuje. – Też tak sądzę, ale rozkaz to rozkaz. – Nemhauser wzruszył ramionami. – A poza tym pamiętasz chyba, że Konsul nie przepada za Dziadkiem. Mario kiwnął głową. Dziadek, dowódca antyterrorystów, z wzajemnością nie znosił Konsula, i kółko się zamykało. Nemhauser włączył komputer i zalogował się na Naszej klasie. Nie robił tego od kilku tygodni. Teraz ze zdziwieniem odkrył, że ma kilkanaście listów. Kliknął w pierwszy z brzegu. Zaproszenie do grona znajomych Julii Szymczyk. Usiłował sobie przypomnieć, czy ją zna i skąd, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Wszedł w jej profil i odkrył, że chodzili razem do podstawówki. Zerknął na zdjęcie sprzed lat i przypomniał sobie eteryczną blondynkę o anielskiej urodzie, o której chłopaki po kątach wygadywali brzydkie rzeczy. Coś w tym musiało być, bo Nemhauser zapamiętał swoje zdumienie, kiedy spotkał ją z kilkoma starszymi chłopakami i z piwem w ręce. Byli w piątej klasie, on biegł, by nie przegapić Kaczora Donalda w telewizji, a ona zapalała papierosa pod sklepem. Wydawało mu się wtedy, że dzielą ich lata świetlne. Ona z papierosem i on entuzjazmujący się powieściami Verne'a. Zerknął na zdjęcie, z którego patrzyła gruba baba z koszmarną trwałą. Wzdrygnął się i postanowił zignorować zaproszenie. Wszedł do wyszukiwarki. Zastanowił się, jak brzmiała nazwa kierunku, który studiowali Seyda, Matysik i Omam. Studium wiedzy o teatrze? Wiedza o teatrze? Zamiast zgadywać, wpisał do wyszukiwarki: Witold Seyda. Nie liczył na sukces, ale ku jego zdumieniu wyskoczyły trzy wyniki. Jeden to nastolatek w Pile, drugi facet koło pięćdziesiątki mieszkający w Bonn i trzeci… – Bingo – szepnął Nemhauser. Wszedł w profil użytkownika. Witold Seyda, 61 lat. Jedno zdjęcie, chyba z jakiegoś przyjęcia. Seyda patrzył uważnie w obiektyw. Wszedł w szkoły użytkownika. Jakaś podstawówka, jakieś liceum. Obiecał sobie, że zajrzy tam później. Wreszcie trafił na studia. Wiedza o teatrze. Kliknął w listę studentów. Kilkanaście nazwisk. Nie kojarzył nikogo z wyjątkiem Omama. Wszedł w galerię zdjęć i rzucił okiem na stare, czarno-białe fotografie. Wydawało mu się, że poznał Omama, jak z grzywą rozwianych włosów stoi na jakiejś górze i wyciąga ręce do góry w geście triumfu. Ustawił wszystkie zdjęcia do drukowania i zdecydował, że obejrzy je dokładnie później. Mario wszedł do pokoju z gładkolufowym mossbergiem w garści.
– Ocipiałeś? – zdziwił się Nemhauser. – Karabin szturmowy? – Rozkaz z góry. Nie wiadomo, czego możemy się spodziewać – mruknął Mario. – Również broń osobista. Nemhauser pokręcił ze zdumieniem głową i sprawdził swój pistolet. – A kamizelki kuloodporne? – zażartował ze śmiertelnie poważną miną. – Nie powinniśmy…? Mario zastanowił się. – Nic o tym nie było, ale właściwie… – przerwał i z wyrzutem popatrzył na Nemhausera. – No jaja będziesz sobie robił teraz. Nemhauser parsknął śmiechem. – Dawno się już tak nie bawiłem. Uświetnimy triumf komisarza Potockiego. Ile mamy czasu? – Za godzinę musimy wyjść. Nemhauser kiwnął głową. Chciał jeszcze znaleźć chwilę, by porozmawiać z patologiem i przejrzeć dokumentację. Przeglądał kolejny raz zdjęcia, zastanawiając się, czy nie jest przeczulony. Dlaczego Seyda nie wspomniał mu o zażyłości z Omamem? Na zdjęciach wyglądali jak najbliżsi przyjaciele. Jednak od tego czasu mogli pokłócić się milion razy. Przypomniał sobie rozmowę o filmie, który obaj chcieli zrobić. Miał jeszcze chwilę, więc wstukał do google'a „Zrzeszenie Filmowców”. Wyskoczył mu telefon i adres na Krakowskim Przedmieściu. Wybrał numer, sekretarka wyjaśniła, że ktoś z komisji scenariuszowej będzie jutro dyżurować i może się z nim spotkać. Wyszedł na korytarz i ruszył do gabinetu pani patolog Iwony Czerny. Miał nadzieję, że jeszcze ją zastanie, i nie zawiódł się. Właśnie wychodziła, ale na jego widok rozpromieniła się i stanęła w drzwiach. – Miałam do ciebie wpaść, Robert – zawołała. Stropił się nieco i z wysiłkiem uśmiechnął. – Tak? Coś nowego? – Masz chwilę? Wypijemy kawę – powiedziała, zmierzając w stronę automatu. Wrzuciła do niego monety. – Mam już wyniki wszystkich sekcji. Sebastian Omam zginął z pewnością od zaczadzenia dwutlenkiem węgla. – To już wiemy – odparł. – Tak, ale udało mi się coś jeszcze. Pogrzebałam trochę w książkach. Coś podobnego wydarzyło się w latach sześćdziesiątych. Nie patrz tak na mnie wielkimi oczami, naprawdę, tyle że w Argentynie. – Gdzie? – udał, że nie usłyszał uwagi o patrzeniu. – Boskie Buenos, zawikłana sprawa, trafiłam w starym numerze fachowego pisma. Znaleźli ciało mężczyzny, w biurze, przy biurku. Na pierwszy rzut oka nie wiadomo było, o co chodzi. Nigdy by na to nie wpadli, gdyby morderczyni się nie załamała. – Kochanka? – domyślił się. – Jak zawsze. Użyła przyrządu do pakowania próżniowego. Wiedziałeś, że do zafoliowanych opakowań z mięsem czy warzywami wstrzykuje się gaz? – Dwutlenek węgla? – dopowiedział. – Nie tylko, ale dobry trop – przytaknęła.
– Tak myślałem. Ale na miłość boską – kto? – To ty jesteś wielkim detektywem. – Uśmiechnęła się promiennie. – Jakby co, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Będę tam. – Mrugnęła do niego i odeszła. 39 Jechali na miejsce szybciej niż Nemhauser poprzednim razem. Mario kupił w kiosku gazety i teraz zabawiał go czytaniem tytułów. „Kominiarz szaleniec grasuje w Warszawie”, wołał tytuł na całą pierwszą stronę tabloidu. Kto będzie jego następną ofiarą i co na to policja? Czy zamierza pozwolić, by mordował kolejne ofiary? – Jasne, że zamierza – zirytował się Mario. – Im więcej trupów, tym lepiej, to się wie. Co za dupojebiec to wyskrobał? – Daj spokój – mitygował go Nemhauser, zastanawiając się, kto sypnął i skąd prasa wie, że morderstwa są ze sobą powiązane. – Przeczytaj „Metropol”. Mario przeczytał notkę, którą Nemhauser podyktował Irkowi. – I o co chodzi? – spojrzał pytająco. – Zobaczymy, może to sprowokuje naszego mordercę – Nemhauser wzruszył ramionami. – Słyszałeś, że to zatrucie dwutlenkiem węgla? Mario skinął głową. – Nie miałem dużo czasu, ale wrzuciłem do internetu pytanie o zabójstwa z użyciem dwutlenku węgla – powiedział Nemhauser. – Iwona twierdzi, że był precedens. – A nie mogłeś przez Europol? – zdziwił się Mario. Nemhauser westchnął. – A pamiętasz, kogo wysłaliśmy do Europolu? – przypomniał. – Banasika! – Mario klepnął się w czoło. – Aaa i o to chodzi – domyślił się. Nemhauser przytaknął. Banasik wyglądał na przeszczęśliwego ze zmiany przydziału. Zresztą kto by nie był. Pytania Nemhausera zbył kilkoma gładkimi zdaniami o tym, że dopiero poznaje nowe miejsce i zdobywa kontakty. Kilka lat wcześniej Banasik przydzielony do rozwikłania sprawy pary licealistów zdobywał kontakty w Tarnowie przez cały miesiąc, aż Konsul, wściekły, ściągnął go do Warszawy po coraz liczniejszych doniesieniach o tym, że u oficera łącznikowego z Warszawy codziennie odbywa się najlepsza impreza w mieście. – No więc oficjalna odpowiedź napłynie za miesiąc albo później, to zależy od tego, jak szybko Banasik zdobędzie kontakt do kogoś, kto wie, gdzie jest komputer. I zagada do niego w jakimś języku obcym, a to będzie najtrudniejsze. – I co ci internet powiedział? – zaciekawił się Mario. – Wiesz, że są takie niewielkie urządzenia, jakby pistolety? – Gazowe? Na naboje z co2? – dopytał Mario. – Nie, to nie jest pistolet gazowy. Raczej taka tuba z dwutlenkiem węgla. Widziałeś To nie jest kraj dla starych ludzi'? – Co? – zdumiał się Mario. – Nieważne. Film braci Coen. – Kogo? – Mario, myślę. Potem opowiem. W tym filmie chodzi taki facet i morduje wyrzutnią zrobioną z wielkiego pojemnika z jakimś gazem. Wciska przycisk i pssssst – ciśnienie gazu rozwala zamek albo robi komuś dziurę w czaszce. – Zaraz, i myślisz, że taki czub Dziurkacz pałęta się z butlą po naszej stolicy…
– Nie, skąd. Przecież by go ktoś zauważył. Tamten facet chodził z wielką butlą po jakichś motelach na kompletnym zadupiu. Poza tym używał tego gazu jako pistoletu. A nasz może mieć coś małego, taką małą tubę, wyrzutnię dwutlenku węgla. Wyjmuje z kieszeni, przytyka do twarzy, psssst i koniec. Rozumiesz? – No… – Mario pokiwał głową, nie do końca przekonany. – Wchodzi, mówi „dzień dobry”, przykłada to coś delikwentowi do nosa i wciska guzik? Na cholerę komuś takie coś? – Jezu, Mario, nie mam pojęcia. Nie widziałem tego nawet. Ale coś takiego istnieje. Teoretycznie możliwe, że tak załatwił panią Matysik. Mario kiwał głową, przetrawiając informacje. – Wypytałem, kogo tylko można. Na mieście mówią, że to nikt z naszych. Ktoś przyjezdny. Zawodowiec. W mieszkaniu nie było ani jednego odcisku palca. Wszystko wytarte. Przygotował się do tego. Ale po co sprzątał chłopaka? Ktoś sypnął kasą? Zero motywu – zastanawiał się Mario. – Bo to sprawa osobista. A co dalej z tym Brandtem? – przypomniał sobie Nemhauser. Mario skrzywił się. – Wpadłem na Rajskiego. Zrobił mi awanturę, że wprowadziłem go w błąd i zmusiłem do aresztowania niewłaściwej osoby. Chłopaki przepytały wszystkich mieszkańców. Widziała go jedna babcia. Mówiła, że siwy, niebieskie oczy. – Co? – zdziwił się Nemhauser. – Niebieskie oczy jak diabeł. Tak powiedziała. Może skleroza. Ale zero portretu pamięciowego, chociaż chłopaki się namęczyły. Jak dla mnie, to sprawa prosta. Import. – Z zagranicy? – No a jak? Może i sprawa osobista. Kiedyś, kurczę, była kontrola na granicy i wiedziałeś, kto przyjechał. Wizy i tak dalej. A teraz ta Unia, zero kontroli, mógł cały pluton wynajętych cyngli przyjechać i nie mamy pojęcia kto, gdzie, skąd przyjechali i kiedy wyjeżdżają. No nie lepiej by było ich zhaltować? – Mario… – Nemhauser westchnął. – Dobra, dobra, zamykam się. To na czym stoimy? Gość z gazową tubką, o której nie wiemy, czy istnieje, pomyka po Warszawie i daje w żyłę tym, co mu się nie podobają, z tym że to zawsze znajomi tego twojego facia od citroenów, ale jego nie ruszymy, bo jest gdzieś umocowany i póki co nie wiemy gdzie. Z grubsza o to się rozchodzi? Nemhauser westchnął i chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. – Z grubsza tak – przytaknął. 40 Tym razem przed studiem telewizyjnym w Dawidach było ciasno. Nemhauser zdecydował, że zaparkują sto metrów dalej, przy brzozowym zagajniku. Spacerkiem ruszyli w stronę studia. – Wy z Event Group? – powiedział strażnik przy bramie i wskazał na prawo. – Nie, kolego, my z innej instytucji. – Mario machnął legitymacją. Nemhauser ciekawie przyglądał się ludziom, których mijali. Większość to były emerytki. Oglądał kolejne grupy i wreszcie zrozumiał. Widzowie byli licealistami, studentami bądź emerytami. Na palcach jednej ręki można było policzyć tych, którzy nie należeli do żadnej z tych grup.
– Chce im się jechać na takie zadupie, żeby obejrzeć jakiegoś patafiana z sejmu? To przecież mogą się z domu nie ruszać – zdziwił się Mario. – Dostają jakieś pieniądze – odparł Nemhauser. – Dużo? – Chyba pięćdziesiąt złotych. – Nemhauser przypomniał sobie opowieści Seydy. – A zresztą nie wiem. Czasem sami muszą płacić, wysłać esemes za dychę, żeby ich wylosowali do programu. Mario zamyślił się na chwilę, skrzywił się i zapytał: – A długo trzeba siedzieć? – Do oporu, pewnie w nocy kończą. – Porąbało ich. – Poczekaj, aż przejdziesz na emeryturę – mruknął Nemhauser. – Siedzisz w domu i nie wiesz, co robić. Wpadasz na pomysł, wysyłasz esemes. Przyjeżdżasz do studia i jak ci dadzą znak, to klaszczesz. Przynajmniej coś się dzieje. Mario z niedowierzaniem pokręcił głową. – Na emeryturze siedzę w chacie, a Andżela… – Andżela już cię dawno rzuciła, masz siedemdziesiątkę i demencję – zażartował Nemhauser i zręcznie wywinął się od kuksańca. Prawie wpadli na Potockiego, który biegał po korytarzu z krótkofalówką w ręce. – Dobrze, że jesteście. Wy zabezpieczycie tyły. Staniecie przy wejściu za kulisy i będziecie mieli na oku wyjście awaryjne. Niby zamknięte, ale nigdy nie wiadomo. Kiwnął im ręką i zawahał się. – Aha, i postarajcie się nie rzucać w oczy, proszę. Dobra? – Uśmiechnął się i pobiegł, wydając polecenia przez krótkofalówkę. – Bo na przykład on to w ogóle się nie rzuca – mruknął Nemhauser. – Że co? – Nic, nic. Chodźmy zająć stanowiska. Nemhauser rozejrzał się dookoła. Tu mieli spędzić następne kilka godzin. Pod ścianą stała jakaś przedpotopowa kanapa, jedne drzwi prowadziły do hali, gdzie zbudowano scenę i ustawiono widownię, po drugiej stronie korytarza były garderoby i charakteryzatornie. Kilka stylistek uwijało się jak w ukropie. Zerknął zaciekawiony przez uchylone drzwi. Na krzesełkach siedzieli goście czekający na zrobienie makijażu. W jedną i drugą stronę przewalały się tłumy techników z kablami. Jeden z nich chciał z rozpędu dać im przekaźniki dźwięku, bo pomylił ich z kimś innym, kto pewnie był znany. – Co my tu właściwie mamy zrobić? – trzeźwo zapytał Mario. – Nikogo nie kojarzymy, kręci się tu milion ludzi. Nawet jak dziesięciu ma pod ubraniem granaty, to niby jak to sprawdzimy bez zwracania na siebie uwagi? Nemhauser wzruszył ramionami, znalazł w kącie zakurzony taboret, usiadł na nim i wyciągnął książkę. – Będziesz czytał? – zdziwił się Mario. – A ty legitymował i rewidował wszystkich? – odpowiedział pytaniem na pytanie Nemhauser. Mario pokręcił się i usiadł na kanapie, ale zaraz wstał i przeszedł kilka kroków wzdłuż korytarza. Nemhauser zagłębił się w lekturze. – Co czytasz? – zagadnął Mario.
– Kryminał – mruknął Nemhauser. – Serio? – zdziwił się Mario. – Serio. Rzecz dzieje się w małym sycylijskim miasteczku, a bohater jest tam komisarzem. Nazywa się Montalbano. – Ja to nie lubię kryminałów. Same głupoty. A ten ciekawy? – Bardzo. Małe miasteczko, a co chwila pada jakiś trup. A komisarz ma na posterunku samych kretynów. Jeden nawet nie potrafi zapisać wiadomości. – Eee, to wydumane, takich głupich to chyba nie ma? – Mario, litości. Chcę przeczytać, jak się skończyło. – A ja? – A ty obserwuj. – Ty, to chyba ten bonzo? Nemhauser podniósł głowę i zobaczył Witolda Seydę w towarzystwie Alberta Potockiego i dwóch polityków, którzy mieli się zmierzyć na ringu. Zręcznie upchnął książkę za oparciem i wstał. – Witam, komisarzu. – Seyda uśmiechnął się. – Jak tam samochód? Może przejdzie się pan z nami? – Pan komisarz niestety nie może – wtrącił się Potocki. – Musi tu pilnować, to bardzo dobry policjant. Znają się panowie? – Tak jakoś wyszło – odparł Nemhauser. – Niestety, musimy już iść – popędził ich Potocki. – Komisarz na pewno tu nie zginie. Panowie, proszę za mną. Nemhauser spojrzał za nimi. Potocki zdawał się w swoim żywiole. – Mówi się, że kolo ma duże szanse na awans. – Mario splunął w kąt. – Wyobrażasz sobie? Potocki jako zastępca Konsula? – Aż za dobrze – odparł Nemhauser. – Słuchaj, a ty nie wiesz… – pytanie zawisło w powietrzu, bo Mario, do tej pory wygodnie rozparty na kanapie, poderwał się i wpatrzył w głąb korytarza. – Ducha zobaczyłeś? – Pamiętasz tego gościa, który walił kobiety młotkiem na ulicy? To chyba on. – Skąd tutaj? – zdziwił się Nemhauser. – Tak, może mi się przywidziało, ale raczej nie. Poczekaj tu chwilę, przyprowadzę go. – Pamiętaj… – Tak, będę, kurwa, dyskretny – zirytował się Mario. Ruszył pod ścianą jak kot. Nemhauser niespokojnie przeszedł się w jedną i drugą stronę. Nie minęła minuta, a zobaczył, że Mario wraca z mężczyzną w średnim wieku, dyskretnie trzymając go z tyłu za wykręconą rękę. Puścił go dwa metry od niego. Mężczyzna krzywił się i z lękiem patrzył na Maria, pocierając rękę, która zdążyła się zaczerwienić. – Już jestem – powiedział Mario. – To on. Nemhauser zerknął na mężczyznę. Łysiejący, z brzuszkiem, w taniej koszuli w rzucik z bazaru i rybackiej kamizelce khaki przypominał emeryta na działce. – Już go przeszukałem – wyjaśnił Mario, widząc, że spojrzenie Nemhausera zatrzymało się na licznych kieszeniach podejrzanego. Mężczyzna cofnął się i popatrzył z nadzieją na Nemhausera.
– Pan uważa na kolegę, mógł mi rękę złamać. – No i co by się takiego stało? Mówiłem, że masz ze mną iść, trzeba było iść. – Nic nie zrobiłem – obruszył się mężczyzna, ale machinalnie się cofnął, gdy trafił na spojrzenie Maria. – Co robimy? – zapytał Mario. – Gość mówi, że przyjechał, bo płacą pięćdziesiąt złotych i agencja go zwerbowała. Nemhauser sięgnął po krótkofalówkę. Wezwał Potockiego i zastanawiał się, czy nie popełnił błędu. Mężczyzna nie wyglądał na groźnego. Kilkanaście lat temu mógł budzić lęk. Teraz z nadwagą i w za dużych ciuchach nie przypominał przestępcy, który terroryzował Warszawę. – Wyszedł z kicia dwa miesiące temu, dasz wiarę? – zdziwił się Mario, skończywszy rozmawiać przez komórkę. – Podobno dobrze się sprawował. Przybiegł Potocki z dwoma policjantami w mundurach. Wyglądał na zaaferowanego. – No, na coś się przydaliście – powiedział. Na widok miny Nemhausera uśmiechnął się i dodał: – Przecież tylko żartowałem. Naprawdę dobra robota. Zakuć go i zawieźć na komendę. – A moje pięćdziesiąt złotych? – odezwał się mężczyzna płaczliwym głosem. – Jakie pięćdziesiąt złotych? – zdziwił się Potocki. Nemhauser wyjaśnił i na końcu szepnął cicho, że nie wygląda na to, by facet miał jakieś złe zamiary. – Zobaczymy na komendzie – zadecydował Potocki. – Gra idzie o zbyt wielką stawkę. – A pieniądze? Dostanę pieniądze? – dopytywał się przymilnym tonem Młotkowy. – Pięćdziesiąt złotych mi obiecali. – Zamknij się – syknął Potocki. – Zabierać go. Nie tracimy czujności. Może to nie wszystko. Dwaj mundurowi odprowadzili zakutego faceta, który szarpał się i domagał pieniędzy. – No i po sprawie. – Mario rozsiadł się na kanapie. Nemhauser milczał. Instynkt podpowiadał mu, że to nie koniec. Zbliżał się moment, kiedy miało się zacząć nagranie. Technicy sprawdzali jeszcze połączenia, niektóre kamery w hali poszły już w ruch. Jedna z kamer znajdowała się tuż przy nich, skierowana na wyjście z garderoby, a operator wyrysował im stopą niewidzialną linię w poprzek korytarza, której mieli nie przekraczać, by nie wejść w kadr. Niewielka orkiestra stroiła instrumenty. Dyrygent przebiegł obok nich, dopijając kawę. Rozejrzał się i cisnął pusty kubek pod dekoracje. Zachrypiały głośniki i Nemhauser usłyszał głos Seydy, który prosił o sprawdzenie sprzętu i zajęcie miejsc na widowni. – Przejdę się do vip-ów – mruknął Nemhauser. Mario skinął głową, bardziej zainteresowany studiem i jego atmosferą. Nemhauser przeciął korytarz i skierował się do pomieszczenia z napisem „garderoby”. Przy drzwiach minął policjanta w kamizelce kuloodpornej. Sądził, że garderoby to jeden duży pokój, ale trafił do następnego korytarza. W odległości kilkunastu metrów dostrzegł Patryka, młodego sekretarza posła Rawy Rozbickiego. – Witam. – Podszedł do niego. – Nemhauser, policja. Widzieliśmy się już. Wszystko w porządku?
– Nie wiem – odpowiedział tamten rozdygotanym głosem. Nemhauser spojrzał na niego czujnie. – Czy coś się stało? Coś pan widział? – Nie mam pojęcia. Marek, to jest pan poseł Rawa Rozbicki, zamknął się i nie odpowiada. – Jak to? – Nemhauser czujnym wzrokiem objął korytarz. – Od kiedy? – Od kilkunastu minut. Miał przymierzyć inny garnitur, wszedł i nie odpowiada. Stukałem i… nie wiem, co robić. Nemhauser pomyślał kilka sekund i walnął pięściami w drzwi. – Proszę otworzyć, policja. Odpowiedziała mu cisza. Odsunął się i kopnął. Zdziwił się, że drzwi wyleciały razem z futryną, po czym przypomniał sobie, że całe studio to sypiąca się fabryka. Sięgnął pod kurtkę i wyciągnął pistolet. Włożył drugą rękę do kieszeni w poszukiwaniu krótkofalówki i uzmysłowił sobie, że zostawił ją Mariowi. Zaklął, nie miał czasu, by po niego iść. – Proszę tu zostać – nakazał asystentowi posła i powoli wszedł do środka. Kurz powstały po wyważeniu drzwi powoli opadał na podłogę. Przekroczył próg, wciąż trzymając pistolet przed sobą. Znalazł się w wąskim korytarzyku oświetlonym żarówką na ścianie. Małe drzwi prowadziły do łazienki, nieco szersze, półotwarte, do niewielkiego pokoju bez okna. Pchnął je lekko. Prawie potknął się o ciało posła. Leżało tuż obok małego biurka. Marek Rawa Rozbicki jakby zsunął się z krzesła. Nemhauser rozejrzał się po pokoju. Nikt nie mógł się tu ukryć. Oprócz biurka stała tu mała sofa, dwa krzesła, na ścianie wisiał wieszak. Policjant powoli się wycofał i pchnął nogą drzwi do łazienki. Była mikroskopijna, z sedesem, umywalką i malutkim okienkiem, przez które nie przecisnęłoby się nawet dziecko, tym bardziej że było zakratowane. Schował pistolet i sięgnął po komórkę. Wystukał numer Maria i krótko opowiedział, co się dzieje. Ostrożnie podszedł do ciała na podłodze i dotknął tętnicy. W pierwszym momencie nie wyczuł pulsu, lecz po chwili zdało mu się, że coś poczuł. Nie był pewny. – Prawdopodobnie nie żyje, ale dawaj karetkę – przekazał Mariowi. Wycofał się, starając się niczego nie dotykać. Na korytarzu głęboko odetchnął. – Co się stało? – Asystent posła doskoczył do drzwi z zamiarem wejścia do środka. Nemhauser złapał go za ramię. – O co chodzi? Za chwilę wejście na antenę, zaczyna się program. – Nie zacznie się – powiedział Nemhauser. – Pana szef prawdopodobnie nie żyje. – To niemożliwe. – Patryk osunął się pod ścianę i zaczął płakać. – Proszę się uspokoić – powiedział Nemhauser. Czuł się idiotycznie w takich sytuacjach. Co miał powiedzieć? – Marek mówił, że coś się może stać – łkał asystent. – Dał mi to – pokazał małą paczuszkę. Nemhauser ostrożnie wyjął mu z ręki pakunek i schował do kieszeni. Usłyszał kilka podniesionych głosów. Na korytarz wpadli ludzie. – Gdzie? – krzyknął Potocki biegnący na czele. Nemhauser wskazał garderobę. – Lekarz, szybko, sprawdziłeś? – wyrzucił jednym tchem Potocki.
– Tak, zamknięte pomieszczenie, nikogo tam nie ma – powiedział Nemhauser. – Wchodzi lekarz, reszta czeka. Wezwać ekipę dochodzeniową. – Już wezwałem – powiedział Nemhauser. – Co się stało? – zapytał Potocki, wchodząc do garderoby posła. – Wygląda na to, że śmierć z przyczyn naturalnych albo samobójstwo, choć nie widać narzędzia. Po prostu leży na podłodze. Potocki nerwowo chodził w tę i z powrotem. – Że też mi się to musiało przydarzyć. Coś widziałeś? – Jest jakaś kartka – zauważył Nemhauser. – Może list pożegnalny? Znalazł folię i wziął przez nią kartkę leżącą obok ciała. Lekarz badający posła spojrzał na niego i pokręcił głową. – Chyba wylew, i to poważny – oświadczył. – O kurwa – powiedział Potocki. Nemhauser wyczuł w tym nutę ulgi, że to nie morderca prześlizgnął się przez zastawioną na niego sieć. Spojrzał na kartkę. To było zdjęcie, dość niewyraźne. Widać było gołe plecy i zarys profilu młodego mężczyzny. Przed nim ktoś klęczał, mężczyzna, również nagi, przynajmniej od pasa w górę. Dało się dojrzeć tylko część twarzy, ale nie było żadnych wątpliwości. To poseł Marek Rawa Rozbicki robił właśnie laskę młodemu chłopakowi. 41 Wieczorem, już w domu, Nemhauser siedział przy komputerze i grał w „Wolfensteina”. Rzadko mu się to zdarzało, ale teraz czuł, że potrzebuje chwili wytchnienia od świata. Przechodził podziemnymi korytarzami i pruł ze wszystkiego, co było pod ręką, do wyłaniających się z nisz kościotrupów. Wrócił późno, kiedy dzieci już dawno spały, a Paula, czekając na niego, też prawie zasnęła. – Opowiadaj – poprosiła i ziewnęła, kiedy siadł ciężko na łóżku. Czuł się starszy niż zwykle. Zastanowił się. Sam nie wiedział, od czego zacząć. Od tego, jak Potocki stracił panowanie nad sobą i zaczął wrzeszczeć na wszystkich? A może od tego, jak przybiegł Witold Seyda i bez zdziwienia spojrzał na leżącego na podłodze posła? Albo od tego, że Konsul pojawił się błyskawicznie na miejscu i zamiast iść do Potockiego, ściągnął Nemhausera w ustronne miejsce za wyjściem awaryjnym i rzucił krótko: „Co się stało?”, a kiedy usłyszał zwięzły meldunek, spojrzał na zdjęcie, które pokazał mu Nemhauser, i powiedział: „Daj mi to i nikomu ani słowa”. A może od tego, że lekarz po zbadaniu Rozbickiego stwierdził, że ten daje jednak oznaki życia i to prawdopodobnie udar mózgu. A może od chwili, gdy przypomniał sobie o pakunku, który dał mu Patryk, kochanek Rawy Rozbickiego. To była rozmowa telefoniczna nagrana na płycie CD, odsłuchał ją w samochodzie. Jeden z głosów należał do nieznanego mężczyzny, który niepokoił się, że jego firma nie dostanie zlecenia na budowę dekoracji do filmu, a drugi odpowiadał, żeby się o to nie martwił, bo wszystko zostanie załatwione. Ten drugi głos należał do Daniela Maruskiego. Rozmawiali niewątpliwie o filmie historycznym i Nemhausera właściwie nie zdziwiło, kiedy ten pierwszy powiedział, że zależy mu na tym, żeby zająć się stroną logistyczną, a Maruski odparł, że musi to skonsultować i to pewnie nie będzie proste.
„Tyle co poprzednio?”, zapytał mężczyzna, a Maruski odpowiedział szybko: „Nie wiem. Zobaczę, co się da zrobić”. A może należałoby zacząć opowieść od tego, że Potocki opanował sytuację i zadziałał szybciej, niż ktokolwiek by przypuszczał. Już pół godziny po odkryciu wypadku Nemhauser zobaczył, jak rozprawia, zasłonięty skrzyniami, w których przyjechał sprzęt, ze znanym działaczem Stanisławem Żalem, partyjnym kolegą Rawy Rozbickiego, tym samym, z którym szedł na czele marszu ochrzczonego przez media antykolarskim, z wielką tablicą „Gajowi do gajów, geje do gejowa”. Z dumą pokazywał wtedy znaczek akcji, z przekreślonym rowerem i dopiskiem: „Nie pedałuj – będziesz zdrowszy”. – Rozbicki miał piątkę dzieci, żonę, walczył z gejami i aborcją – powiedział Nemhauser do Pauli. – Co on sobie myślał przez te wszystkie lata? Że to się nie wyda? Że nikt nie zauważy? – Dziennikarze się dowiedzieli? – zapytała Paula. Potrząsnął głową. – Konsul powiedział, że urwie jaja każdemu, kto coś piśnie. Zdjęcie widziałem tylko ja, Mario i Potocki, więc lista jest krótka. – Pamiętasz ten program w telewizji? Zarzucił temu małemu w okularach z lewicy, że jest nikim. Że tylko rodzina, silna, polska, chrześcijańska rodzina jest wartością, i mężczyzna, który nie ma dzieci, jest nikim. Tamten był kawalerem i musiał się z tego tłumaczyć. Potem zresztą musiał chyba zrezygnować z mandatu poselskiego, kiedy wyszło na jaw, że zatrudnił na państwowych etatach całą swoją rodzinę. Rozbicki triumfował. Pamiętasz, jak powtarzał złośliwie, że chodziło mu o rodzinę, ale nie w takim sensie, żeby zatrudnić ją na fikcyjnych etatach? Nemhauser skinął głową. Zastanawiał się, jakim cudem Rawa Rozbicki mógł wychować tyle dzieci i jeszcze mieć czas na działalność partyjną i państwową. Nie mówiąc o romansie z mężczyzną. – Włączę telewizor, może coś powiedzą – zaproponowała Paula. Nemhauser oderwał się niechętnie od komputera. Świat zombi i kościotrupów wydawał mu się o wiele przyjemniejszy i na pewno bardziej przewidywalny. Spiker w TVN24 kończył właśnie opowiadać o tragicznym zdarzeniu na planie nowego show. Przebitka ze szpitala MSWiA pokazywała karetkę i tłum reporterów pod bramą. „Nie wiadomo, jaki jest stan zdrowia posła, lekarze na razie nie chcą oceniać szans”, podsumował dziennikarz. „Z nielicznych wypowiedzi można tylko wywnioskować, że winne było przepracowanie”. Później wypowiadała się kobieta, zdaje się koleżanka partyjna Rozbickiego, wielka baba w bezkształtnej sukience, bez makijażu, która podkreśliła, że strata takiego człowieka byłaby niepowetowaną stratą dla Polski i okazją dla liberałów, żeby jeszcze bardziej poszerzyli swoje wpływy. Dwóch zaproszonych politologów dyskutowało, czy przewidywane odejście od polityki posła Rawy Rozbickiego zmieni układ na scenie politycznej, bo lekarze powiedzieli jasno – jeżeli przeżyje, czeka go bardzo długa rehabilitacja, a między słowami dało się wyczytać, że wątpią, czy w ogóle będzie kiedyś normalnie funkcjonował. Jeden z politologów był przekonany, że kiedy partia utraci takiego fightera, będzie zmuszona zmienić swoją politykę i skieruje się bardziej w stronę centrum. Drugi w zasadzie się z nim zgadzał; zastanawiał się, kto zajmie miejsce Rawy Rozbickiego i kogo poprą radykalne organizacje katolickie, dla których Rozbicki był guru. Biskup jakiejś pomniejszej diecezji
kojarzony z konserwatywną stroną Kościoła wspominał, że Rawa Rozbicki był jedynym polskim politykiem światowego formatu, i niedwuznacznie dawał do zrozumienia, że sprawa jest tajemnicza, a pewnym liberalnym środowiskom zależało od dawna, by pozbyć się posła Rozbickiego, który jako jedyny dbał o jedność polskiej rodziny. – Czyli nie było przecieku – podsumował Nemhauser i wyłączył telewizor. – Szkoda trochę. Korciło mnie, żeby puścić Irkowi kontrolowanego newsa. Paula popatrzyła na niego dziwnie. – A pomyślałeś o jego dzieciach? Jak by się czuły? Westchnął. – Tak, pomyślałem. Pomyślałem też o tych wszystkich „innych”. Tych, których zwalczał. Tych gejach, których chciał zmusić do leczenia. Tych Polakach, których wzywał do walki o prawdziwą Ojczyznę, nieskażoną europejskością i opartą na tradycyjnych wartościach. Też o nich myślałem. – Kochanie… – powiedziała Paula. – Czasem myślę, że postawię ci kapliczkę pod wezwaniem świętego Nemhausera. – Tak? – Mhm – potwierdziła. – Jesteś świętszy od papieża. Co by to zmieniło, że ludzie by się dowiedzieli? – Może traktowaliby mniej bezkrytycznie tych wszystkich wariatów skaczących w telewizji i namawiających do zakazu rozwodów, „delegalizacji” gejów, tak jakby nie było ważniejszych spraw… – Naprawdę? – zdziwiła się. – Zmieniam zdanie. Nie postawię ci kapliczki. Zrobię duży transparent: „Ostatni naiwny”. Jak myślisz, co by się stało, gdyby gazety wydrukowały to zdjęcie? – Pewnie jego zwolennicy uznaliby to za bezczelną prowokację i fotomontaż wiadomych służb – odparł po chwili namysłu. – Ale tak mnie wkurzał tą swoją świętością na pokaz… – Idź pozabijaj trochę potworów na komputerze, dobrze ci to zrobi. – Uśmiechnęła się. Siedział teraz przed ekranem komputera i zastanawiał się, co dalej. Nie wierzył w przypadki. Dlaczego to zdjęcie trafiło do Rawy Rozbickiego akurat w takim momencie? Ktoś musiał mu je dać – właśnie wtedy, już na miejscu, w studiu – i zagrozić, że za chwilę ujrzą je miliony – dobrze wiedział, że tak czy inaczej zabije polityka. Jedyne, co przychodziło Nemhauserowi do głowy, to to, że dał mu je Seyda. Policjantowi udało się kilka minut porozmawiać z Patrykiem, roztrzęsionym asystentem posła, który szybko wyjawił, że nie jest żadnym kuzynem, że byli z Rawą Rozbickim parą i że to on był na zdjęciu. Tego akurat Nemhauser sam się domyślił. Bardziej interesowało go, kto mógł przekazać zdjęcie jego szefowi. I kto je zrobił. Patryk nie miał pojęcia. Przypomniał sobie tylko, że przed programem Rozbicki zostawał sam na sam z Seydą, reżyserem show i Potockim. Nemhauser nie znał reżysera, ale wiedział, że to obcokrajowiec od kilku lat mieszkający w Polsce, i nie sądził, żeby był w to zamieszany. Zostawali Seyda i Potocki. Albert Potocki bardzo chciał się wkupić w łaski posła i wyraźnie mu nadskakiwał. Zostawał tylko Seyda. Seyda z niewiadomych powodów kryty przez Konsula. Nemhauser skończył poziom. Na ekranie ładował się pasek postępu. Witold Seyda zdecydowanie za często pojawiał się przy okazji śledztwa. Ale czy
strzelałby sobie samobójczego gola, wręczając takie zdjęcie tuż przed rozpoczęciem swojego programu? Był zdolny do czegoś takiego, ale przecież mógł to zrobić i pewnie by zrobił – po zakończeniu nagrania. A czy dla podniesienia oglądalności nie byłoby lepiej wyciągnąć to zdjęcie w trakcie programu? Rozważania Nemhausera utknęły w martwym punkcie. Potwór, który wstał z grobowca na kolejnym poziomie, okazał się za silny. Nemhauser kilkakrotnie usiłował zabić go miotaczem ognia i pistoletem maszynowym, ale w końcu spasował i położył się do łóżka. Czy kogoś nie pominął? Zaraz, a pracownicy studia? Ktoś przecież robił Rozbickiemu makijaż, ktoś podpinał mu przekaźnik głosu. Śnił mu się Potocki z głową widma, wyskakujący z dziury w murze. Nemhauser podniósł broń i zorientował się, że wystrzelał już wszystkie naboje, a stwór był coraz bliżej. W ostatniej chwili znalazł pistolet i strzelił, ale potwór tylko zarechotał i strząsnął z siebie kule. – Jestem nieśmiertelny, komisarzu. – Zaśmiał się ponownie. – Mam wiele żyć. Nie wiedział pan o tym? I wyciągnął szpony w jego kierunku. 42 Rano, zaraz po kawie, Nemhauser postanowił zadzwonić do Seydy. Paula, widząc, że chodzi naburmuszony i rozkojarzony, wcisnęła mu do ręki telefon, a sama zajęła się ubieraniem dzieci. Zamknął się w łazience i wybrał numer. Seyda odebrał prawie natychmiast. – Ranny ptaszek z pana – powiedział zmęczonym głosem. Nemhauser zignorował ten wstęp. – Powinniśmy się zobaczyć – odparł. – Cóż, można powiedzieć, że mam dziś wolny dzień. – Producent zaśmiał się sardonicznie. – Może na kawie? Będę dziś na Mokotowie. Za dwie godziny w Hyatcie? – Zgoda – potwierdził Nemhauser i odłożył telefon. Wyszedł z łazienki i prawie wpadł na Paulę. – Odwieziesz dzieciaki? – poprosiła. – Muszę się przygotować do tej rozmowy. – O Boże, nawet nie zapytałem, kiedy ją masz. – Złapał się za głowę. – Za dwa dni, trochę się boję. Porozmawiasz ze mną potem? Lepiej bym się czuła, gdybym przetrenowała pytania i możliwe odpowiedzi. – Obiecuję, wieczorem. – Pocałował ją w czoło. Zakładając buty, zerkał na dzieci. Starał się nie dopuścić, żeby Cyryl uderzył Metodego wywrotką. – On mi ją zabrał – ryczał Metody. – Oddaj to, bardzo proszę – powtarzała zmęczonym głosem Paula. Założył kurtkę i ogarnął wzrokiem przedpokój. Wszystko wzięte? Dzisiaj miała być gimnastyka, więc do torby włożył dresiki chłopaków. – Oddaj to. – Paula zabrała Cyrylowi kawałek papieru, po którym zawzięcie mazał długopisem. – Masz czystą kartkę. Co to jest? Te zdjęcia. – Zdjęcia? – zdziwił się Nemhauser i zerknął na papier trzymany przez Paulę. – A rzeczywiście, drukowałem w pracy z Naszej klasy i nawet nie miałem czasu, żeby się im przyjrzeć.
– Piękna dziewczyna – powiedziała Paula, patrząc na jedną z fotografii. – Jak ja bym chciała mieć takie nogi. To jakaś z twoich podejrzanych? Gdyby miała o trzydzieści lat mniej, stałabym się zazdrosna. – Pokaż – poprosił i przerzucił zdjęcia. To, które oglądała Paula, było największe. W środku stała piękna brunetka. Nemhauser miał wrażenie, że skądś ją zna. W roześmianym blondynie w slipkach, stojącym po jej lewej stronie, rozpoznał młodego Seydę, na piasku leżał zamyślony, młodszy o trzydzieści lat, ale niewiele ładniejszy niż dziś Wiesław Omam. Edward Baj udawał ducha szczerzącego się do kamery. Zmarszczył brwi. Przypomniał sobie. Zdjęcie tej dziewczyny widział w biurze Seydy, kiedy się spotkali po raz pierwszy. Dziewczyna przesyłała całusa w stronę obiektywu. – Muszę się spytać Seydy – zdecydował. – Pewnie żona. Nie, raczej narzeczona. Przecież on nie jest żonaty. – Gej? – zdziwiła się. – Nie wygląda. – Na pewno nie – zaprzeczył. – W takim razie to dziwne. Czyja to narzeczona? – Może jego. – Jego na pewno nie. Popatrz jeszcze raz. Przejrzał ponownie fotografie. Na kolejnej cała grupa siedziała w jakiejś nadmorskiej knajpce, potem było zdjęcie, jak wędrowali z plecakami, wreszcie wspólne ognisko. – No i co? – spojrzał na nią zdezorientowany. Metody ciągnął go za spodnie i musiał je przytrzymać, żeby mu ich nie ściągnął. – Idźcie już. – Paula wypchnęła go za drzwi. – Ona, ta dziewczyna, patrzy na fotografa. Tego, kto robił to zdjęcie. Tak patrzy tylko zakochana kobieta. Mógłby pan coś o tym wiedzieć po tylu latach, panie komisarzu. Teraz to do niego dotarło. Paula miała rację. Dziewczyna patrzyła prosto w obiektyw. – Wypadło ci, masz jeszcze jedno. – Paula podała mu kartkę. – Jeszcze jedna dziewczyna? Zerknął na niewyraźny wydruk. – Tak, pisała komentarze na profilu Seydy. – Przypomniał sobie, jak oglądał zdjęcia na Naszej klasie, i zmarszczył brwi. – Znajoma z klasy? – Nie wiem. – Nie wiesz? – Wiem tylko, że miała na imię Zuzanna. Zdjęcia już zniknęły z serwerów. Właśnie, całkiem wypadło mi to z głowy, ruszaliśmy z Mariem na akcję i nie miałem czasu tego sprawdzić. – Co takiego napisała? – zdziwiła się Paula. Rozłożył bezradnie ręce. – Coś, czego nie rozumiem. 43 Zerknął na zegarek, miał jeszcze sporo czasu i postanowił sprawdzić, czy w
Stowarzyszeniu Filmowców przypadkiem nie natknie się na kogoś, kto by mu pomógł. Skręcił w bramę za księgarnią naukową, minął strażnika stojącego przy malutkiej budce obok drzwi wejściowych. Strażnik mierzył prawie dwa metry, a budka wyglądała na niższą i stała wciśnięta między schody a drzwi, w miejscu gdzie ledwo zmieściłoby się dziecko. Nemhauser zastanawiał się, czy mężczyzna w ogóle tam wchodzi. Wszedł na piętro, sekretarka skierowała go do jednego z wielu pokoi w długim korytarzu, gdzie miał znaleźć Jana Domżalskiego. Zastukał do drzwi, ale nie doczekał się odpowiedzi. Nacisnął ciężką, zdobioną klamkę. Wszedł do środka. Za dużym dziewiętnastowiecznym biurkiem stał tylko pusty fotel. Rozejrzał się niepewnie. Pokój miał kilkadziesiąt metrów kwadratowych, jakieś cztery metry wysokości i sięgające sufitu wielkie okna z widokiem na Krakowskie Przedmieście i bramę uniwersytetu naprzeciwko. – A, tu pan jest – wyrwało mu się, kiedy podszedł do drzwi na balkon i zobaczył siwowłosego mężczyznę siedzącego w obrotowym fotelu. Wydawało mu się, że skądś go zna. – Trzeba być kretynem, by mając taki widok, siedzieć w środku – z uśmiechem odparł starszy pan i poprawił fular pod drogą marynarką. – Ale jeśli zimno, to zapraszam do pokoju. – Nie, skąd – zaprzeczył Nemhauser. – Zazdroszczę widoku. Nazywam się… – Wiem, wiem. – Mężczyzna machnął ręką. – Wie pan, jak ja się nazywam, mamy to za sobą. – Może wie pan też, o co chcę zapytać? Prowadzę sprawę Sebastiana Omama. – No tak, przykra historia. – Domżalski skinął głową. – Ja go nie zabiłem, choć było blisko. Nemhauser uniósł zdumiony brwi. – Taki żart nie na miejscu. – Reżyser westchnął. – To był strasznie arogancki gówniarz. Wetknięty tu przez protekcję. Z kolegami zdarza się, że się kłócimy, ale każdy z nas zrobił wiele lepszych, średnich i gorszych filmów. Omam nie zrobił nic, a uwielbiał się mądrzyć. – Podobno głosował przeciwko przyznaniu dofinansowania Witoldowi Seydzie? Reżyser spojrzał uważnie na Nemhausera. – Rzeczywiście, głosy się rozłożyły. Dwie osoby były za, dwie przeciw. Głos Omama przeważył. – To ostatecznie pogrążyło projekt Seydy? – Wydawało się, że tak, ale teraz oczywiście zostanie mianowany nowy członek komisji, który być może łaskawiej spojrzy na tę sprawę. Nemhauser kiwnął głową. Obserwował studentów przed bramą uniwersytetu i mężczyznę obwieszonego biało-czerwonymi flagami, stojącego przed transparentem „Polska dla Polaków”. – A co pan sądzi o tym projekcie? – Mógłbym mówić godzinami. – Domżalski uśmiechnął się. – Ten film to artystyczna porażka. Schlebianie masom, bezguście. Dodajmy: szalenie kosztowne bezguście. Czy pan zdaje sobie sprawę, że zamiast tego potwornie drogiego filmowego mamuta moglibyśmy zrobić kilka innych filmów lub nawet kilkanaście debiutów? Pieniądze na kulturę nie spadają z nieba, żeby gdzieś przybyło, gdzie indziej musi ubyć. Rozumie pan?
Nemhauser pokiwał głową, patrząc uważnie na starszego pana. – Tak dla porządku: pan głosował za czy przeciw? Reżyser zamilkł na chwilę. Westchnął i spojrzał komisarzowi w oczy. – To fatalny projekt, lepiej za te pieniądze zrobić kilkanaście filmów młodych twórców. Byłem przeciw. 44 Był już w drodze do hotelu, kiedy komórka znowu zadzwoniła. Co właściwie robiliśmy, kiedy nie było telefonów komórkowych?, zastanowił się, grzebiąc w kieszeni. Wbrew przepisom rozmawiał podczas jazdy i po raz kolejny obiecywał sobie, że to już ostatni raz i kupi wreszcie zestaw głośnomówiący. – Robert? Masz chwilę? Jęknął, na śmierć zapomniał o Irku. Dał mu znać, żeby przyjechał do studia telewizyjnego, ale w rozgardiaszu nie miał czasu z nim pogadać. Zresztą nie bardzo wiedział, jaką wersję wydarzeń ma mu przedstawić. – Dzięki wczoraj za cynk. Nemhauser uniósł brwi. Irek dawno nie był taki liryczny. Czyżby czegoś chciał? – Piszę dziś duże story o tej aferze. Miałbyś trzy minuty? No tak, chciał. Ale może i jemu przydałoby się to spotkanie. – Za kwadrans tam, gdzie zwykle – rzucił i rozłączył się. Bar Lotos nie zmienił się ani na jotę od ich ostatniego spotkania. Czytał kiedyś opowiadanie, z którego wynikało, że cały świat istnieje tylko wtedy, gdy na niego patrzymy. Gdy wychodzimy z baru, ten zamiera i ożywa, gdy znowu go odwiedzamy. Przysiągłby, że to o Lotosie. Rozpoznawał stałych bywalców w tych samych ubraniach przy tych samych stolikach. Tak pewnie wygląda czyściec. Codziennie ten sam dzień w barze Lotos. A jak w takim razie wygląda piekło? Irek wpadł jak zwykle zaaferowany, gubiąc różne kartki, odbitki ksero i faksy. – Powiedz mi coś. – Uśmiechnął się do Nemhausera przymilnie. – Kurczę, byłeś tam, no. Czy to prawda, że ktoś go chciał zdyskredytować? – Słuchaj, tym razem naprawdę nic nie mogę – zaczął wolno Nemhauser. – Robert, cokolwiek. Przecież wiesz, że muszę coś napisać. Jakieś pieprzone rozgrywki na górze. Banda popaprańców. – Kto? – No jak kto, nasi nietykalni. Granatowa krew. – Masz na myśli Rawę Rozbickiego? – zapytał ostrożnie Nemhauser. – Jeden wart drugiego. Rozbicki, Maruski, Seyda, Żal, Żegota. Dowaliłbym im. Robert, ty masz amunicję. No, powiedz coś. – Granatowa krew? Skąd to? – zaciekawił się. – Nie znasz? – zdziwił się Irek. – Tak się o nich mówi. – O nich? – Daj spokój. Naprawdę nie słyszałeś? Nemhauser pokręcił przecząco głową i sięgnął po cukierniczkę pamiętającą PRL. Wygrzebywał resztki cukru poszczerbioną łyżeczką. – Pamiętasz, jak ze dwa lata temu synalek tego malarza Glińskiego przejechał po pijanemu kobietę? Nemhauser przytaknął. Gliński jako jedyny Polak wystawiał w Metropolitan Museum w Nowym Jorku. Tworzył konstrukcje przestrzenne, a jego abstrakcyjne
instalacje sprzedawano za setki tysięcy dolarów. Przez większość czasu mieszkał w swoich rezydencjach za granicą, a jego przyjazdom do Polski zawsze towarzyszył szum medialny. – No to wiesz, że gówniarza uniewinniono. A ten projektant mody. Jak mu tam. Pseudo Zafer. – Pamiętam – przypomniał sobie Nemhauser. – Miał narzeczoną, która… – Utonęła w jego wannie – dopowiedział Irek. – Wyglądało na to, że miała związane ręce, ale sekcji nie przeprowadzono, a śladów nie było, bo kolega projektant, podobno zszokowany wypadkiem, wyjął ciało z wanny i usiłował ją reanimować przez dwie godziny, zanim wezwał pogotowie. A wcześniej dokładnie umył łazienkę. Synalek malarza dostał wyrok z zawieszeniem, bo podobno policja i prokuratura nie dopełniły wszystkich formalności, a w ogóle denatka była pijana. Oni są bezkarni. Chyba sam to widzisz. Nasza nowa klasa wyższa. – Błękitna… – Taa, błękitna to te wszystkie stetryczałe rody magnackie. Ale teraz liczy się granatowa krew. Nowa elita, ludzie nie do ruszenia. Chcesz udusić narzeczoną? Proszę bardzo, nie ma sprawy. Jeśli tylko jesteś z nami, duś sobie, ile chcesz. – Nie, tam były jakieś niewyjaśnione kwestie, nasza pierwsza ekipa zatarła ślady… – Robert… – I zginęły dowody. Cholera. – A nie mówiłem. – Szlag by to. – To co? Powiesz coś? Rozmawiali jeszcze pół godziny. Kiedy Nemhauser wychodził, poczuł na plecach czyjeś spojrzenie. Odwrócił się. Rylski patrzył na niego ze swojego krzesła. Milczał. – Dzień dobry – powiedział Nemhauser po chwili wahania. Rylski zignorował jego powitanie. – Coś panu powiem – zaczął wolno starzec. – Kiedyś prowadziłem sprawę o morderstwo. Dowiedziałem się, kto zabił, i chciałem go zamknąć, ale okazało się, że za wysoko stał. – Za to pan poleciał? Rylski pokręcił przecząco głową. – Nie, wiedziałem, że głupio walić głową w mur. Sądziłem, że to sprawa o morderstwo, potem: że to sprawa polityczna. Odpuściłbym, nie byłem bohaterem. Ale szło o pieniądze, więc poszedłem za tropem i wylądowałem tutaj. Nigdy nie idzie o zakręcenie kurka z gazem, zawsze chodzi o kurek z pieniędzmi. Zawsze. Ja dowiedziałem się tego za późno. Niech pan idzie za pieniędzmi, ale niech się pan zatrzyma w odpowiednim miejscu. Pan ma jeszcze czas, komisarzu. 45 Dojechał do Hyatta dziesięć minut przed czasem. Powoli przejechał obok, szukając wolnego miejsca na chodniku. Wzdłuż wysokiego płotu ambasady rosyjskiej dojechał aż do placu Unii Lubelskiej, nic nie znalazłszy. Zawrócił i spróbował z drugiej strony. W końcu w ostatniej chwili wcisnął się na kawałek wolnego miejsca przy parkingu restauracji Blue Cactus po drugiej stronie ulicy.
Nigdy nie był w Hyatcie, z zaciekawieniem rozejrzał się dookoła. Jakoś inaczej sobie to wyobrażał. Podświadomie spodziewał się przepychu, baroku, nadmiaru złota. Zdziwił się, wnętrze było oszczędne, stonowane, w neutralnych beżach. W holu stały stoliki i kanapy. Witold Seyda siedział w dużym fotelu z widokiem na bar i popijał wino. Na widok Nemhausera wstał. Uścisnął mu dłoń. – Wiem, że dopiero jedenasta, ale nie mogę się oprzeć, kiedy podają chateauneuf du pape – powiedział. – Pan, jak sądzę, nie da się skusić? – Zostanę przy kawie – zdecydował Nemhauser. Zerknął w menu i ceny zjeżyły mu włosy na głowie. Kawa za trzydzieści złotych? Nawet jeśli z dodatkiem grappy, to była to pewna przesada. – Espresso – poprosił. – Nie wiem, jak u pana, ale u mnie w firmie małe trzęsienie ziemi – westchnął Seyda. – To nie był szczęśliwy dzień. – Nie wie pan, skąd Rawa Rozbicki wziął tę fotografię? – spytał prosto z mostu. – Fotografię? – Seyda uniósł brwi. – Jaką fotografię? Nemhauser przyjrzał mu się uważnie. Jeśli producent grał, to robił to znakomicie. – Fotografię, którą trzymał w ręce – wyjaśnił. – Czyją? – zdziwił się Seyda. – Czy ktoś oprócz pana widział się z nim sam na sam? – zapytał. – Nie mam pojęcia. – Seyda wzruszył ramionami. – Widział pan, że byłem raczej zajęty. Czy coś się stało? Miałem wrażenie, że pozostajemy w przyjaznych stosunkach. I o co chodzi z tą fotografią? – Czy ktoś był sam na sam z panem posłem? – Może tylko specjalista od dźwięku – odparł Seyda po chwili namysłu. – Może pan go zapytać. Choć nie, dzisiaj chyba mają wolne. Nemhauser wpatrywał się w swoje espresso i w zamyśleniu upił łyk. Pokazywać Seydzie zdjęcie Rozbickiego? A jeśli nie ma z tą sprawą nic wspólnego? Podjął decyzję i wyjął tylko zdjęcia wydrukowane z Naszej klasy. – Przypomina pan sobie? – zapytał. Po twarzy Seydy przemknął uśmiech. – Też pan bywa na Naszej klasie. Znalazłem pana. – Pamięta pan, skąd są te zdjęcia? – Nemhauser nie dał się złapać. – To były chyba Mazury. Rok bodaj siedemdziesiąty czwarty. Ech, piękne czasy. – I piękna dziewczyna – dodał Nemhauser. – Roma? Tak. Była… była zjawiskowa. Rzeczywiście. – Chętnie bym z nią porozmawiał. – To niestety niemożliwe. – Po twarzy producenta przemknął cień. A może Nemhauserowi tylko tak się wydawało. – Bo? – Bo ona nie żyje, panie komisarzu. Nemhauser wzdrygnął się, ale Seyda podniósł uspokajająco rękę. – Proszę się nie niepokoić. To smutna historia, ale sprzed kilku miesięcy. – Co się stało? – Wspomnienia… O, na tym zdjęciu idziemy na pole namiotowe, a tu palimy ognisko następnego dnia. Ona wyjechała za granicę, tam wyszła za mąż, i kilka miesięcy temu wyskoczyła z okna. Mieszkała na Lazurowym Wybrzeżu, z pozoru bardzo szczęśliwe życie, bogaty mąż, dziecko, a tu nagle samobójstwo. Smutna historia.
– Jak miała na nazwisko? – Razun, Roma Razun. – Nie kontaktował się pan z nią po jej wyjeździe? Seyda przez chwilę się wahał. – O ile sobie przypominam, to nie. Naprawdę minęło już tyle lat… – Okropna historia – zgodził się Nemhauser. – Ale zdjęcia piękne. Pan je wrzucił na Naszą klasę? Seyda wyglądał na zaskoczonego. – AAleż skądże znowu. Wie pan, to stare dzieje, można sobie powspominać, ale trzeba naprawdę mieć dużo wolnego czasu, żeby bawić się w takie rzeczy. – Hm, no tak – odparł Nemhauser. – Nie wie pan, kto je wrzucił? – Może Edek Baj. On się chyba trochę podkochiwał w Romie. Ale już nam tego nie potwierdzi. – Wydawało mi się, że już gdzieś widziałem zdjęcie Romy – wolno zaczął Nemhauser. – Czy nie pan mi je pokazywał? – Chybabym pamiętał. – Seyda pokręcił głową. – Czy nie wisiało u pana w firmie? Przez twarz producenta ponownie przeleciał cień. Zakłopotania? Strachu? Nemhauser nie wiedział, co o tym myśleć. – Myli się pan – powiedział powoli. – Cóż, będę leciał – odrzekł Nemhauser. Sięgnął po portfel, ale Seyda powstrzymał go ruchem ręki. – Panie komisarzu, proszę mnie nie obrażać. – Cóż, gdybym wiedział, wziąłbym tę kawę z grappą. – Nemhauser uśmiechnął się po raz pierwszy. – Następnym razem zapraszam. – Aha, jeszcze jedna sprawa. – Nemhauser odwrócił się. – Te zdjęcia… – Tak? – Pan je robił? – Nie, nie – zaprzeczył Seyda. – Widzi pan, jestem przecież na wszystkich. – No tak, rzeczywiście. – Nemhauser uśmiechnął się. – Nie zauważyłem, trochę czasu upłynęło. – A włosów ubyło. – Pamięta pan, kto był autorem? – Nie mam pojęcia. Chyba jakiś przypadkowy plażowicz. Piękne wspomnienia. Wie pan, że wspomnienia z młodych lat mitologizują się? Dlatego zawsze chcemy wracać do lat dziecinnych, ale nigdy się to nie udaje. Może dlatego nigdy później nie byłem w Ponarach? – No jasne. – Nemhauser zastanawiał się, gdzie słyszał nazwę miejscowości, o której wspomniał producent. – Ostatnia sprawa. Samochód podobny do pańskiego widziano w okolicach miejsca, gdzie popełniono morderstwo i zabito Sebastiana Omama. A wcześniej taki sam citroen był na Łowickiej. Tuż przed morderstwem Melanii Matysik. – A więc to morderstwo – cicho powiedział Seyda. – Tak, a tuż przedtem lub tuż potem był tam pana samochód. Nie ma tak dużo starych ciemnych citroenów. – Nie mój samochód, ale samochód podobny do mojego. – Seyda uśmiechnął się.
– Bądźmy pedantyczni w takich sprawach. Nemhauser czekał, ale Seyda najwyraźniej już skończył. – Oczekuje pan, że przyznam się, że byłem w miejscu, w którym nie byłem? – zdziwił się producent. Nemhauser ruszył do wyjścia, czując jego wzrok na plecach. Witold Seyda kłamał. Zdecydował się zagrać ostatnią kartą. Obrócił się i wyjął powiększone ostatnie zdjęcie. – Poznaje pan? – Podsunął producentowi nieostrą fotografię. Przez twarz Seydy przebiegł cień irytacji. – Tak, wiem, że tego zdjęcia już tam nie ma, a profil tej osoby został usunięty z portalu – ułatwił mu zadanie Nemhauser. – Ale jeszcze niedawno tam był. Zuzanna. Bez nazwiska. – O to też ma pan do mnie pretensje? – Seyda uśmiechnął się z wysiłkiem. – Że jakieś kobiety wpisują wiadomości na moim profilu. – Napisała: „Czy mnie pamiętasz? – ja nie zapomniałam” i podała datę. To samo wpisała Matysikowi i Bajowi. Gdyby poseł Rawa Rozbicki założył konto na Naszej klasie, zapewne też pojawiłby się taki wpis. A więc? Twierdzi pan, że sentyment? – Uważa pan, że powinienem pamiętać? – Seyda popatrzył mu w oczy. – Jakaś wendeta? Czyżby był pan romantykiem, komisarzu? Nie odpowiedział, wsunął zdjęcie do koperty i odwrócił się w stronę wyjścia. – Panie komisarzu – usłyszał wołanie. – Tak? – Zapomniałem dać panu nazwisko tego dźwiękowca. Tego, który podłączał kabelki i mógł mieć styczność z panem posłem Rozbickim. Proszę bardzo. Nemhauser wziął kawałek papieru i schował do kieszeni. – Panie Witoldzie – powiedział cicho. – Tam, u Matysików, gdyby ktoś wszedł, nim zjawiła się policja. Ten ktoś znalazłby ważny ślad, prawda? Ta Zuzanna zostawiła u pana drugi wpis: „Po co to zabrałeś? M?”. Ten wpis też został skasowany. Producent zamarł na chwilę i Nemhauserowi wydawało się, że przytaknie, ale tak się nie stało. – Nie wiem, komisarzu. – Seyda wystukiwał jakiś numer na komórce. – Naprawdę nie wiem. To chyba już wszystko. 46 Nemhauser nie zdążył jeszcze usiąść za biurkiem, kiedy zadzwonił telefon. Tak jak przeczuwał, to była Dunia. Ruszył do Konsula. Nie zastanawiał się, co usłyszy tym razem. Dunia tylko wzruszyła ramionami i przewróciła oczami, dając sygnał, że nie ma pojęcia, co go czeka. Otworzył drzwi, Konsul stał przy oknie z zaplecionymi z tyłu rękami. – Siadaj, Robert – powiedział, nie odwracając się. Nemhauser popatrzył na szefa zdumiony. Po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu. Przysunął sobie krzesło i usiadł na brzeżku. Konsul milczał. Potem podszedł do biurka, usiadł i zaczął bębnić palcami po blacie. – Przypadek? – zapytał. Nemhauser zaprzeczył:
– Nie wierzę w przypadki. Konsul skinął głową. – Widziałeś dzisiejsze gazety? Przytaknął. – „Czy policja coś zrobi? Trup ściele się gęsto”. To tytuły z jednej gazety. Żegota dzwonił dziś rano, jest wściekły. Nemhauser ponownie skinął głową. – Rozumiem, panie inspektorze. – A więc kto? Nemhauser zamyślił się. – Za dużo przypadków jest w tej sprawie. Nie ma wątpliwości, że Seyda ma coś wspólnego z tym, co się dzieje. To prawdopodobnie jego samochód widziano tuż przed lub tuż po zabójstwie Melanii Matysik. To on miał motyw, by pozbyć się Sebastiana Omama. Nie znosił Rawy Rozbickiego, za Bajem też nie przepadał. – Uważasz, że ich zabił? – Wątpię, by to on bezpośrednio zabijał. Sugerowałbym jednak objęcie go dochodzeniem, może podsłuch by coś zdziałał? – Nie ma mowy – zgasił go Konsul. – To przecież nie jakiś Kuba Rozpruwacz, ale szanowany człowiek. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby to wyszło? Że go podsłuchujemy? Nemhauser miał na końcu języka uwagę, że Kuba Rozpruwacz też był prawdopodobnie szanowanym człowiekiem, według jednych źródeł znanym malarzem, według innych nawet księciem Walii, ale to przemilczał. Konsul uznałby, że się wymądrza. Opowiedział pokrótce o ostatnich wydarzeniach. – Nie potrafię jeszcze tego udowodnić, ale daję głowę, że to nie były przypadki. Każdy z tej grupy albo kogoś stracił, albo sam nie żyje. Tak jakby… – zawahał się. – Tak jakby ktoś mścił się na nich nie bezpośrednio, ale pośrednio. Zabijając nie ich, ale ich… marzenia? Miłości? Panie inspektorze, wiem, jak to idiotycznie brzmi. Ale Matysik traci miłość swojego życia. Omam syna, którego wychowywał na swojego następcę. Baj nie ma nikogo, więc traci sławę, którą wydawało się stracił lata temu, ale oto na chwilę zyskał i stracił ponownie. Stracił też nadzieję na lepsze życie. Przecież był tak pewien tego, że wraca dobra passa, że wpłacił pieniądze na nowe mieszkanie. Rozbicki właściwie wszystko, na co pracował całe życie. – A Seyda nic nie traci. – Konsul pokiwał głową. – Wątłe to. – Traci ukochany samochód. Trochę mało w porównaniu z innymi. A poza tym ten samochód prawdopodobnie był widziany na miejscu przestępstwa. Dziwny zbieg okoliczności, że nie da się już sprawdzić, czy jechał nim może kto inny. Zamilkł i zerknął na szefa. Konsul pokiwał głową. – Motyw? Nemhauser rozłożył ręce. – Nie wiem. Ale coś czuję. Konsul zachęcił go ruchem ręki. – To może być głupie. – Daj spokój, Robert – powiedział zmęczonym głosem. – Jak sądzisz, dlaczego cię tu trzymam? Dlatego że jesteś doskonałym policjantem?
Nemhauser siedział bez ruchu, zastanawiając się, co odpowiedzieć. – Nie, nie potrafisz przycisnąć podejrzanego, nudzi cię wypełnianie dokumentacji, irytują cię zwykłe sprawy, w których pijak walnął pijaka, a ten upadł i się zabił, i po prostu je olewasz. Uważasz, że powinieneś zajmować się czym innym. Mylę się? – Zerknął spod oka na Nemhausera. Ten po chwili namysłu pokręcił głową. – Trzymam cię tu dlatego, że czasem myślisz trochę w poprzek. Możesz to sobie nazwać czuciem. A więc? – Chodzi o tę dziewczynę – powiedział w końcu Nemhauser i wyjął zdjęcie z Naszej klasy. – Trzydzieści kilka lat temu doszło do czegoś, co teraz wraca i co spowodowało wszystkie te wydarzenia. Ta dziewczyna miała na imię Zuzanna. W jakiś sposób ma związek z tym, co się stało. Z tymi morderstwami i samobójstwami. Nie wiem jak, ale to wygląda na zemstę. Nie wiem czyją, wiem, że Seyda kłamie, mówiąc, że to dawne dzieje. Nie rozumiem dlaczego… – Ugryzł się w język, żeby nie powiedzieć: „Pan go chroni”. Zamiast tego dokończył: – …nie możemy pójść tym śladem i założyć mu podsłuchu. Konsul kiwał w milczeniu głową. Uniósł nagle wzrok znad papierów, które studiował, i spojrzał mu prosto w oczy. – Nie wiem, czy możemy, nie wiem, czy nie możemy. Powiedzmy, że masz dwadzieścia cztery godziny, żeby to… pociągnąć. Nemhauser wstał i zawahał się na chwilę. – Nie wiem, czy będę to potrafił udowodnić. Spojrzał jeszcze raz na Konsula, który zatopił się już w jakichś pismach leżących na biurku. Ruszył do drzwi, otworzył je i zamknął za sobą. Wtedy usłyszał ciche: – Wiem. 47 Usiadł przy swoim biurku, pomyślał chwilę i wykręcił zdobyty od policjantów z Piaseczna numer do Piotra Stromengera. Jak zwykle po kilkunastu dzwonkach automat bezosobowym głosem poprosił o nagranie wiadomości. Zawahał się, potem powiedział kilka słów, podał swój numer telefonu i przerwał połączenie. Zadzwonił do Duni i poprosił, żeby załatwiła mu billingi Stromengera i Seydy. Jakimś cudem potrafiła to zrobić poza oficjalnymi kanałami, a ostatnie, czego pragnął Nemhauser, to rozmawiać o sprawie z prokuratorem Rajskim i starać się o oficjalną zgodę. Wykręcił numer do Wiesława Omama, ale po namyśle położył słuchawkę na widełkach. Jeśli chciał coś uzyskać, musiał pojawić się znienacka. Wziął płaszcz i zbiegł na dół do samochodu. Jeśli dobrze zapamiętał, to Omam powinien być o tej porze w radiu. Zirytował się na samego siebie, kiedy skręcił w Trasę w-z i poniewczasie przypomniał sobie, że jest ona w remoncie i nie dojedzie tędy do Wisłostrady. Wyjechał na plac Teatralny i postanowił przecisnąć się Kredytową do Świętokrzyskiej. Zerknął w prawo na stary budynek za kościołem ewangelickim. Jego stara buda, Rej. Przy okazji wizyty na Naszej klasie wszedł na profil swojej dawnej klasy i dowiedział się, że niektórzy nauczyciele wciąż tam jeszcze pracują. Pomyślał, że dziwnie by było ich zobaczyć oczyma dorosłego.
Kredytowa stała zanurzona w kakofonii klaksonów. Nemhauserowi wydawało się, że ilekroć tędy przejeżdża, widzi nowe kluby i restauracje. A może tylko szyldy się zmieniają? Teraz wisiał nowy, zapraszający do sushi baru, którego nie było tu, dałby sobie głowę uciąć, jeszcze dwa tygodnie temu. Znudzony czekaniem, na wariata, już na czerwonym świetle, narażając się na kolejne staccato klaksonów za sobą, skręcił w Świętokrzyską. Tym razem postanowił przemknąć się Tamką i to był dobry wybór. Kiedy parkował pod Trójką, przypomniał sobie, że Paula prosiła go o sprawdzenie, czy nie da się wypożyczyć lub kupić strojów na przedszkolny występ. Usiłował sobie przypomnieć, na kiedy ma to zrobić. Bał się, że chodzi o jutro. Zadzwonić do Pauli? Odrzucił ten pomysł. Wystukał numer do przedszkola. Wszedł do budynku radia, pokazał strażnikowi legitymację i zapytał o Omama. Odetchnął, na szczęście był w pracy. Wskakiwał po schodach, jednocześnie próbując dodzwonić się do przedszkola. Numer był wciąż zajęty. W końcu się udało. Wychowawczyni – trafił na jędzę Jadzię – potwierdziła jego obawy. – Tak, występ mamy jutro. Dzieci mają być pszczółkami, mówiłam przecież panu dwa tygodnie temu. Zapomniał pan? – dogryzła mu jak zwykle. – Skądże znowu – zaprzeczył. – Tak tylko chciałem się upewnić. – Jest taka wypożyczalnia strojów przy Grójeckiej, jakby pan jeszcze nie miał – poradziła. – Proszę spróbować. Dzieci będą niepocieszone, jeśli jako jedyne nie będą miały kostiumów – dodała, jakby nie będąc pewna, czy dostatecznie mu już dopiekła. Skończył rozmowę. Nie miał pomysłu, jak załatwić dwie pszczółki na szybko. Doszedł do drzwi pokoju Omama, zapukał i nie czekając na zaproszenie, wszedł. Wiesław Omam siedział za biurkiem i patrzył w monitor komputera. Spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Mógłbym zająć kilka minut? – zapytał Nemhauser. – Proszę. – Omam wskazał mu krzesło. – Może wyjdziemy – zaproponował policjant, wskazując wzrokiem na kobietę przy drugim biurku. – Idę na papierosa w takim razie – powiedział Omam. Sięgnął po marynarkę i ruszył za Nemhauserem. Wyszli na ulicę i schowali się pod szklanym daszkiem przed uporczywą mżawką, która ponownie zaatakowała i wciskała się przechodniom pod kołnierze. – Zna pan to zdjęcie? – Nemhauser wyciągnął fotografię wydrukowaną z internetu. – Oczywiście. – Omam uśmiechnął się słabo. – W końcu jestem na nim, choć może trudno poznać. – Mazury, prawda? – spytał Nemhauser. Omam przytaknął. – Wie pan, raz tam byłem na polu namiotowym. Chyba na początku lat dziewięćdziesiątych – mówił Nemhauser. – Potem się jakoś nie złożyło. – Ja też byłem dwa, góra trzy razy – odparł Omam. – W zasadzie nie widziałem tam nic nadzwyczajnego. Wie pan, niektórzy jeżdżą tam co roku i im się podoba – ciągnął Nemhauser. – Tłok, a ceny są po prostu z kosmosu. – Zawsze takie były. – Omam roześmiał się chrapliwie. – To było wariactwo. Ale
za to ilu ludzi się tam spotykało. – A to prawda. – Nemhauser uśmiechnął się. – Chciałbym wiedzieć, kto zrobił to zdjęcie. Dojrzał zaskoczenie na twarzy Omama. – Kto zrobił to zdjęcie. Nie, proszę nie mówić, że pan nie pamięta. Pan doskonale to wie. I to bardzo ważne. Omam popatrzył jeszcze raz na fotografię i zaciągnął się papierosem. – Zbyszek Lewit – szepnął. Nemhauser cierpliwie czekał. – To trudne – mówił dalej Omam po chwili milczenia. – Co mam panu powiedzieć? Był moim przyjacielem. – Był? – zapytał Nemhauser. – Może usiądziemy przy stoliku, bo to chwilę nam zajmie – zaproponował Omam. Zamówił kawę w barku. Nemhauser spojrzał na prezentera. Wyglądał starzej niż poprzednim razem. Omam zauważył, że jest obserwowany, i uśmiechnął się z wysiłkiem. – Spotkaliśmy się na wyjeździe integracyjnym w Kotlinie Kłodzkiej przed pierwszym rokiem studiów. Głównie maturzyści, ale było kilka osób z kadry, które już studiowały i miały parę lat więcej. Na początku było może z dziesięć osób, ale potem część się wykruszyła. Po roku zostaliśmy tylko my. Witek, Marek, Edek, Jurek, Zbyszek i ja. – No i była jeszcze Roma – przypomniał Nemhauser. – Tak, szaleliśmy za nią. Widzi pan, niby się wygłupialiśmy i byliśmy po prostu kumplami, ale oczywiście wcale tak nie było. Chyba każdy z nas się w niej podkochiwał. Zresztą to była piękna dziewczyna. Wie pan, ona… – Wiem – odparł Nemhauser. – Jak to się stało? – Tego akurat nie wiem – powiedział Omam. – Wyjechała za granicę. Podobno dostała jakiś kontrakt i miała zostać modelką. To brzmiało jak bajka, zwłaszcza w latach siedemdziesiątych. Niech pan sobie wyobrazi, dziesięć dolarów to było dużo, a tu kontrakt modelki. – A co się stało z panem Lewitem? – łagodnie spytał Nemhauser. – Nie wie pan? – Omam przetarł oczy. – Przecież to z nim wyjechała. Nemhauser nic nie powiedział, zdziwiony podniósł brwi. – Co się z nim stało? – Nie wiem. – Omam rozłożył ręce. – Byliście paczką przyjaciół i nie wie pan, co się stało z jednym z was? – zdziwił się Nemhauser. – To nie takie proste. – Omam westchnął. – Wie pan, jego rodzice wyjechali w sześćdziesiątym ósmym roku. Zamieszkali najpierw w Tel Awiwie, a potem przenieśli się do Stanów. On postanowił zostać. Mieszkał sam. Zawsze miał pieniądze, wie pan – rodzice przysyłali. Ta wiadomość o wyjeździe zaskoczyła mnie, nas… – Pan też był zakochany w Romie? – Chyba wszyscy byliśmy. Trzymaliśmy się razem, ona nas trzymała. I nagle ten wyjazd. Nie mieliśmy pojęcia, że wyjeżdżają razem. Odprowadziliśmy ją na Dworzec Gdański całą paczką, no a jakiś tydzień później Zbyszek zniknął. Jak kamień w wodę. Z początku obawialiśmy się najgorszego.
– Zgłosili to panowie na milicję? – zapytał Nemhauser. – Tak, nie. Nie wiem – zawahał się Omam. – A te wiadomości o jego wyjeździe? – ciągnął Nemhauser. – Dużo czasu minęło, zanim się czegoś dowiedzieliśmy. Podobno przekradł się przez zieloną granicę. Podobno ktoś go widział w Paryżu. Gdzieś pod kościołem polskim przy placu Concorde. Tam się wtedy zbierali wszyscy emigranci, można było dostać pracę. – Tak, wiem – przytaknął Nemhauser. Widząc zdziwione spojrzenie Omama, wyjaśnił: – Na studiach też pojechałem do Paryża. – No więc chyba już pod koniec studiów ktoś mi mówił, że był przy kościele i widział Zbyszka, albo tak mu się tylko wydawało. Nie rozmawiał z nim. Ale kto to może wiedzieć. – Chyba próbowali panowie się czegoś dowiedzieć? – Oczywiście, po kilku latach to zresztą okazało się niezbyt trudne. Zbyszek świetnie sobie radził. Podobno wszedł w jakieś nie do końca legalne interesy, mówiło się, że handluje bronią. Oficjalnie zdaje się handlował warzywami, ale plotki były. Zamieszkali z Romą gdzieś w okolicach Saint-Tropez, podobno w jakimś pałacu. I potem zdarzył się ten straszny wypadek. Ona… podobno popełniła samobójstwo. Niedawno zresztą. – Więc pan nie wie, co się z nim teraz dzieje? Omam zawahał się i powoli przecząco pokręcił głową. – Dziękuję – powiedział Nemhauser i zamknął notes. – Bardzo mi pan pomógł. Jeszcze ostatnie pytanie. Pan na niego doniósł, prawda? – Skąd pan… – Omam przerwał i odetchnął głęboko. – To nie tak, jak pan sądzi. To były inne czasy. Służba bezpieczeństwa była wszędzie. Nachodzili mnie, nie dałem się złamać. Powiedziałem o tym, że nosi się z zamiarem wyjazdu za granicę… – Zanim wyjechał? To dlatego nie dostał paszportu i musiał uciekać przez zieloną granicę? – Nie, skądże. Kiedy już zniknął. Jemu to nie mogło zaszkodzić, a mnie… – A panu mogło pomóc. – Nemhauser pokiwał głową. Podał Omamowi rękę na pożegnanie i skierował się do wyjścia. Radiowiec został przy stoliku i obserwował go zaniepokojonym wzrokiem. Nemhauser wiedział, że Omam kłamie. Wsiadł do samochodu i zadzwonił do informacji telefonicznej. Dostał numer do wypożyczalni strojów balowych Arlekin. Wystukał go, dowiedział się, że pszczółek już dawno nie ma, ale sympatyczna pani namawiała, żeby przyjechał i zobaczył ofertę na miejscu. – Na pewno pan coś dobierze – zachęcała. – Można dodać jakieś szczegóły i zamienić księżniczkę we wróżkę albo rycerza w pirata. Nie miał innego wyjścia, więc ruszył w kierunku Grójeckiej, zastanawiając się, w jaki sposób można zmienić na przykład pirata w pszczółkę. Zanim dojechał do Czerniakowskiej, zdążył jeszcze wybrać numer do Duni i poprosić, żeby pogrzebała i znalazła wszystko o Romie Razun i Zbigniewie Lewicie. Omam z pewnością coś ukrywał. Dlaczego nagle ostatni członek paczki jakby zapadł się pod ziemię? Pokręcił zdenerwowany głową. Nic tu się nie trzymało kupy. Teraz był już pewien, że to zdjęcie Romy widział na ścianie u Seydy. Czyżby producent
do dziś kochał się w Romie, a właściwie w jej wspomnieniu? Nigdy się nie ożenił. Czy byłby zdolny do zemsty? Ale jeśli Seyda był winny, to raczej wypadku żony Matysika i syna Omama, a nie człowieka, który zabrał mu ukochaną. Kochał Romę, mógł nienawidzić Lewita, który ją zabrał. Wściekły przez trzydzieści lat – pokręcił głową. Powiedzmy, że tak. Co wtedy robi? Morduje Lewita? Nie, żonę dawnego kolegi, a potem syna drugiego kolegi? Nic się tu nie kleiło. Zaparkował na małej ulicy odchodzącej od Grójeckiej i wszedł do Arlekina. Nigdy nie był w wypożyczalni strojów, nie wiedział, czego się spodziewać. Wcześniej w kilku niedużych salach zapchanych teraz po sufit strojami mieściły się pewnie jakieś magazyny. Zewsząd wychodziły nieosłonięte rury, a spod kolorowych strojów i makatek wyzierały gołe pustaki. Chodził niezdecydowany po małych pomieszczeniach zapchanych rekwizytami. Nic tu nie przypominało mu pszczółki czy choćby bąka. Miła ekspedientka, młoda dziewczyna z warkoczem, zapytała, czego szuka. – Pszczółek – odpowiedział lekko skrępowany. – A, to pan dzwonił. Wie pan, pszczółki wrócą za trzy dni, wszystkie są wypożyczone. Ale mamy żyrafy. – Ale co mi po żyrafach? – Machnął zniecierpliwiony ręką. – Chłopaki mają być pszczółkami, a nie żyrafami. – Proszę spojrzeć. Żyrafa ma podobny kolor do pszczółki, tylko paski troszkę inne, bardziej rudawe, ale kto się spostrzeże? Przytaknął, rzeczywiście różnica była na pierwszy rzut oka niedostrzegalna. – Ale co z głową? – zaniepokoił się. – Nic prostszego. – Zademonstrowała mu nakrycie głowy. – Żyrafy mają takie jakby różki, które są właściwie identyczne z tymi, które mają pszczółki. – Jest pani genialna. – Uśmiechnął się. – Nie ma sprawy. – Machnęła ręką. – To co? Dwie żyrafy? Przytaknął. – Jak pani to robi? – zapytał, kiedy wypisywała rachunek. – Nigdy bym nie wpadł na to, że mam żyrafę i widzę w niej pszczółkę. – Większość osób zwraca uwagę na nazwy, etykietki – wyjaśniła. – Żyrafa i pszczoła to dla większości ludzi zupełnie co innego. Dla mnie to nieważne, w ogóle nie zwracam na to uwagi. Patrzę na podobieństwa. Są podobnego koloru, obie mają różki. A więc jedna może udawać drugą. To proste. I to wszystko. – To wszystko – powtórzył zamyślony. – Kupował pan dzieciom kiedyś czekoladowe mikołaje? – zerknęła na niego uśmiechnięta znad rachunku. – No jasne, tylko bym spróbował nie kupić. – Odwzajemnił uśmiech. – To niech pan następnym razem do nich zajrzy, zanim dzieci zjedzą. Ja kupiłam niedawno czekoladowe zające wielkanocne. Akurat była promocja. Odpakowałam jednego i wie pan, co znalazłam? Rozłożył bezradnie ręce. – W środku był czekoladowy mikołaj. Okazało się, że to, czego się nie udało sprzedać w święta, przepakowuje się po prostu. Wystarczy inny papierek i już zamiast mikołaja mamy zająca. Zabawne, prawda? – Zabawne – przytaknął cicho.
Wyszedł z Arlekina z wielką paczką. Teraz już wiedział. Powoli szedł do samochodu. Wpakował do bagażnika żyrafo-pszczółki. Usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk i czekał, aż samochód się podniesie. Tak, teraz już wiedział. – To proste – szepnął do siebie. 48 Z samochodu zadzwonił do Seydy. Pomyślał, że powinien już kupić ten zestaw głośnomówiący, bo auto powoli stawało się jego biurem. – I jak? Posłuchał pan mojej rady, jeśli chodzi o samochód? – zapytał producent. – Byłem właśnie w Piasecznie na przeglądzie auta. Tego, które mi zostało… – Jeszcze nie. Panie Witoldzie, już wiem, kto robił zdjęcia. Po drugiej stronie zapadła cisza. – Tak? – Chciałbym się dowiedzieć, co się wtedy stało. – Myśli pan, że to ważne? – Tak, bo dziś giną ludzie. – Z pewnością robi pan wszystko, by temu zapobiec. Sprawdził pan tego elektryka-dźwiękowca? – Chciałbym pomówić o tej fotografii i o przeszłości. – Sądzi pan, że to ja… – Nie, ale sądzę, że pan może być następny. – Zawsze wysoko pana ceniłem, komisarzu. A więc pan na to wpadł? – A pan nie boi się, że będzie pan następny? A może pan to wie? – Co pan zamierza? – Chciałbym, żebyśmy jeszcze raz porozmawiali. O ile to możliwe, szczerze. – A nie rozmawialiśmy szczerze? – Pan dobrze wie, o co mi chodzi. – A więc dobrze. Wyślę panu mejle, które dostałem. Sądzę, że pana zainteresują. – Od kogo? – Nadawcą jest Władysław Serafin. Oczywiście sprawdziłem, nikt taki nie istnieje. – Ma pan podejrzenia? – Sam pan zdecyduje. – Wolałbym jednak się spotkać. I dowiedzieć się czegoś o Zbigniewie Lewicie. Dlaczego mi pan o nim nie powiedział? – No cóż, skoro tak… – Seyda zawiesił na chwilę głos. – Co pan powie na początek kwietnia? – Za dwa tygodnie? – Niestety właśnie wyjeżdżam za granicę i nie będę wcześniej dostępny. Coś w tonie jego głosu powiedziało Nemhauserowi, że stosunki między nimi uległy zmianie. – Kiedy pan wyjeżdża? – To moja sprawa, panie komisarzu. Jeśli koniecznie chce mnie pan widzieć, zawsze może mnie pan wezwać. – Tak pan chce to załatwić? – Nie mam czasu, naprawdę jestem szalenie zapracowanym człowiekiem –
zakończył rozmowę producent. – Prześlę panu te mejle. Ciche kliknięcie oznajmiło koniec połączenia. Nemhauser spojrzał zdziwiony na komórkę. Sięgnął do kieszeni po kartkę, którą dostał od Seydy, i popatrzył na nią uważnie. Tylko kilka słów. Podniósł brwi ze zdziwienia, kiedy je przeczytał. „Elektryk. Tel. komurkowy…” 49 Dunia zadzwoniła rano, kiedy odstawił dzieci do przedszkola. – Mam coś – powiedziała. – O dziewczynie? – zapytał. – Nie, ale dużo o facecie. Kiedy Nemhauser pół godziny później zjawił się w sekretariacie, Dunia przyłożyła palec do ust i pokazała na drzwi do gabinetu Konsula. Wskazała wzrokiem papierową teczkę przed sobą. Zabrał ją i szybko wyszedł. Nie mógł się powstrzymać, już po drodze zaczął przeglądać jej zawartość. Zbigniew Lewit, obecne miejsce pobytu – nieznane, życiorys – przebiegł go szybko wzrokiem. Zatrzymał się na interesującej go części. Prawdopodobnie w roku 1974 wyjechał do Francji. Poszukiwany za nielegalne przekroczenie granicy. Sprawę umorzono dopiero w 1990 roku. Do tego czasu zbierano na niego materiały. Zatrzymał się na jednej z kartek. Przeczytał uważnie i pokiwał głową. A więc miał rację. Reszta to były wycinki z gazet z ostatnich lat, które Dunia jakoś załatwiła. Przejrzał je szybko. Wyglądało na to, że Lewit był w latach 80. wziętym biznesmenem. Przynajmniej na pokaz. W rzeczywistości pośredniczył w handlu bronią. W latach 90. uczestniczył w kilku transakcjach polskich fabryk zbrojeniowych, wykorzystywali go również Francuzi w handlu z kilkoma byłymi koloniami. Nemhauser zerknął na listę odbiorców i uniósł brwi. Studiował fotografię mężczyzny. Przystojny, nawet bardzo. Inteligentne ciemne oczy otoczone zmarszczkami. Grzywa szpakowatych włosów opadająca na ramiona. Orli nos, smukła sylwetka zdradzająca godziny na siłowni. Wrażenie psuły tylko wąskie, zaciśnięte usta. Ostatnia kartka zawierała zdjęcie Lewita w więziennym uniformie. Aresztowany w 1990 roku przez francuską policję w Nicei za pobicie. Niemal zabił męża swojej kochanki. Krótki artykuł kończył się stwierdzeniem, że miał również kłopoty z powodu swojego uzależnienia od narkotyków i hazardu. Później była już tylko informacja o tym, że po kilku tygodniach opuścił więzienie, a sprawę umorzono. – Granatowa krew – szepnął Nemhauser. Położył teczkę obok siebie i zamyślił się, bębniąc palcami po biurku. A więc tajemniczy autor zdjęć prawdopodobnie żył. Co z tego wynikało? Nadal nie rozumiał związku. Trudno mu było sobie wyobrazić Lewita, świetnego w brylowaniu na salonach i handlu bronią, w roli tajemniczego przechodnia mordującego starsze panie dwutlenkiem węgla. – Dobrze, że pana widzę. Nemhauser podniósł wzrok, przed nim stał prokurator Rajski. Położył z hukiem swoją teczkę na jego biurku. – Wygląda na to, że się pan doigrał, komisarzu – powiedział cicho. – To znaczy? – Nemhauser wskazał mu zdezelowane krzesło.
Rajski dał znak, że nie skorzysta. – Co to ma znaczyć, komisarzu? Czy mam rozumieć, że sabotuje pan śledztwo? Wiem, że trafił pan na materiały o kapitalnym znaczeniu dla sprawy, mejle od człowieka, którego szukamy… – Ach, więc pan Seyda już dzwonił. – Nemhauser uśmiechnął się. – Nie rozumiem, o co panu chodzi – syknął Rajski. – Ale proszę sobie zapamiętać: szukamy Władysława Serafina, który prawdopodobnie odpowiedzialny jest za te ostatnie morderstwa. Zdaje pan sobie sprawę, że już dawno należało rozpocząć akcję poszukiwawczą i przekazać mediom wizerunek podejrzanego? Media rozdmuchują sprawę i… – O, a więc mamy pewność? – zdziwił się trochę za bardzo teatralnie Nemhauser. Rajski głęboko odetchnął, zanim odpowiedział. – Mamy daleko idące podejrzenia. Rozumiem, że się pan tym zajmie? Natychmiast. Proszę to traktować jako polecenie służbowe. – Dostanę je również na piśmie? – niewinnie spytał Nemhauser. Rajski spiorunował go wzrokiem. – Panie komisarzu, źle we mnie mieć wroga. Wychodząc, trzasnął drzwiami. Z zamyślenia wyrwał Nemhausera telefon. – Masz natychmiast zgłosić się do szefa – powiedziała Dunia. – Ale… – Zaraz. – Odłożyła słuchawkę. Wszedł do jej pokoju po pół minucie. Wskazała mu drzwi gabinetu Konsula. – Jakiś ważniak z ministerstwa – powiedziała ledwo słyszalnie przez zaciśnięte wargi. – Nie jest dobrze. Zapukał i wszedł. Przy oknie stał mężczyzna z gładko uczesanymi krótkimi czarnymi włosami z lekkim nalotem siwizny na skroniach, o stalowym spojrzeniu, które powiedziało mu, że musi mieć coś wspólnego z tajnymi służbami. Poznał go od razu, takich oczu się nie zapomina. Widział go na kolacji z Rawą Rozbickim. Spojrzenie mężczyzny było zarazem szalone. Pomyślał, że takie spojrzenie mógłby mieć Savonarola palący na stosie dzieła sztuki, a potem mieszkańców Florencji, albo Robespierre prowadzący ludzi na szafot. Konsul chodził w tę i z powrotem. Wyglądał na zdenerwowanego i Nemhauser docenił przeciwnika. Niewielu osobom udało się doprowadzić szefa do takiego stanu. Mężczyzna przy oknie obrócił się kocim ruchem. Mógł mieć około czterdziestu lat, należał do tych brunetów, którym po południu na świeżo wygolonym rankiem policzku pojawia się cień zarostu. Garnitur w nierzucającym się w oczy szarym kolorze leżał doskonale, prawdopodobnie był szyty na zamówienie. – Komisarz Nemhauser. – Konsul chrząknął. – A to… pan Koza. Pan… referent Albin Koza z… ministerstwa. Zawiesił głos, nie dopowiadając, z jakiego ministerstwa, ale to nie było potrzebne. Mężczyzna przeszył go spojrzeniem i Nemhauser pomyślał, że nie chciałby z nim zadzierać. Chyba nikt nie chciałby mieć w nim przeciwnika. Przez chwilę zastanawiał się, jak to jest mieć takie imię i nazwisko. Przez całe lata przedstawiać się w szkole i w pracy: Albin Koza. Doszedł do wniosku, że można oszaleć albo zostać tym, kim prawdopodobnie był mężczyzna. Szalenie niebezpiecznym człowiekiem i mordercą. Bo
nie miał wątpliwości, że facet przy oknie zabijał wiele razy. – Pan… referent… eeee… Koza chciałby zadać kilka… eeee… pytań – mruknął Konsul. Nemhauser nigdy go takim nie widział. Wyglądało, jakby Koza spuścił z niego parę. „Koza spuściła parę” – dobry tytuł dla Irka, pomyślał. Szkoda, że nigdy go nie użyje. – Nie chciałbym zabierać czasu – szepnął Koza, a Nemhausera mimowolnie przeszedł dreszcz. – Sprawa wygląda tak: działania pana ludzi, pana komisarza, godzą w interes narodowy. Głos Kozy był dziwny, wydawało się, jakby dobiegał z głośnika zawieszonego gdzieś na ścianie, a Koza tylko niemal niezauważalnie poruszał ustami. – W jaki sposób? – zapytał Nemhauser głosem, który nagle wydał mu się piskliwym dyszkantem. – Grzebie pan, komisarzu, i to raczej nieudolnie, w sprawie, która już dawno jest rozwiązana – powiedział Koza. – Muszę nalegać, żeby zostawił pan w spokoju ludzi takich jak pan Omam. Czy to jasne? To nie było pytanie. Nemhauser spojrzał na Konsula, który niedostrzegalnie mrugnął powieką. – Jasne – powiedział. – Dziękuję – rzekł Koza i odwrócił się do okna. Nemhauser znowu spojrzał na Konsula, który prawie niewidocznym ruchem dłoni odprawił go z pokoju. – Kto to jest, do diabła? – wyszeptał w ucho Duni. – Nie wiem. – Rozłożyła ręce i cicho szepnęła: – Ale gdy mówisz o diable, to chyba jesteś blisko. 50 Po raz pierwszy od dawna wrócił do domu wcześniej. Paula otworzyła szeroko oczy. Machnął tylko ręką. Zjawiła się po chwili z dwoma kubkami herbaty i zachęciła go: – Opowiadaj. Zaczął mówić, na początku zły, prawie krzyczał, a potem pogodzony z tym, co się zdarzyło. Wreszcie skończył i zapatrzył się na ścianę w kuchni, ozdobioną ich powiększonym czarno-białym zdjęciem na schodach na Montmartre, prowadzących do bazyliki Sacre Coeur. Uśmiechnął się mimowolnie, przypomniawszy sobie, jak się bawili, szukając domu, w którym mieszkała Amelia. Ta z filmu, który im się podobał, bo był tak odległy od życia i jednocześnie tak bliski. – I co teraz? – zapytała wreszcie Paula. Wzruszył ramionami. – Nic. Co mogę zrobić? – A według ciebie kto to zrobił? Zastanowił się przez chwilę. – To byłoby idiotyczne, gdyby Seyda chodził i mordował tych ludzi. Zresztą nie, to nie ma sensu. Ale… kogoś kryje. – Tego fotografa? Lewita, z Francji? – Chyba nie. Do niego mógłby mieć pretensje, że mu odbił dziewczynę. Chociaż tyle lat… Ale może ten Lewit przyjechał i działa na własną rękę? Ale kogo w takim razie kryje Seyda? Mam wrażenie, że błądzę w ciemności. A może to idiotyczne? Przecież
właściwie nic się nie stało. Mamy przypadki, samobójstwo… – Sam w to nie wierzysz, prawda? – zapytała. – Wiem. To właśnie jest najgorsze. – Nemhauser, zawsze ci się udawało. – Uśmiechnęła się. – Teraz też się uda. – No właśnie. – Westchnął. – Muszę lecieć. – Gdzie? – zdziwiła się. – Dziś mam dyżur – przypomniał. – Gotuję. – A co będziemy mieli na obiad? – zapytała. – Wiesz, że szewc bez butów chodzi. – Uśmiechnął się. – No nie, nie jest tak źle. Wczoraj zrobiłem kotlety, można podsmażyć ziemniaki. Zabierzesz chłopaków z przedszkola? Kiwnęła głową. – To podwiozę cię, zerknę na przedstawienie, a potem lecę. – Już? Masz jeszcze czas. – Ale została mi jeszcze jedna możliwość – mam ten adres, pod którym mieszkał Lewit trzydzieści lat temu. Dunia mi załatwiła. Zajrzę tam. To przy Krasińskiego, nie nadłożę wiele drogi. Może ktoś go pamięta albo właściciele mieszkania coś mi powiedzą. – Nie licz na to za bardzo, rozczarujesz się. Mieszkanie mogli już piętnaście razy sprzedać. – Wiem. Ale co innego mogę zrobić? Mam szlaban z góry na Seydę i na Omama. – Przecież oni chyba się… – Nie znoszą – przytaknął. – Więc właściwie są to dwa zakazy z dwóch różnych gór. – Ale przecież Omama nie podejrzewasz – zdziwiła się. – Stracił syna. Chyba nie… – Oczywiście, że nie. Tym bardziej mnie to interesuje. Dojechali do przedszkola kilka minut przed szesnastą. Przedstawienie miało trwać pół godziny, a potem pani Jadzia zapowiedziała zebranie z rodzicami. Nemhauser był szczęśliwy, że nie musi na nie iść. Pamiętał poprzednie, na które wypchnęła go Paula. Siedział wśród gromady matek, które żądały wprowadzenia nauki dwóch języków obcych. W końcu Ewa, młodsza z przedszkolanek, podniosła rękę do góry i zaproponowała: – To może posłuchajmy, co ma do powiedzenia mężczyzna. Wstał z malutkiego przedszkolnego krzesełka. Czuł się idiotycznie. Wybąkał, że języki obce to chyba przesada. A dwa to już na pewno w tym wieku. Dzieci mają jeszcze wiele czasu na naukę, a czterolatki powinny raczej się bawić. Zapadła martwa cisza, Ewa podziękowała mu i powiedziała, że to głos logiki i rozsądku. Matki po chwili ciszy ruszyły do kontrataku. Przekonywały, że dzieci tracą szanse, jeśli nie opanowują języków jak najwcześniej. Potem odbyło się głosowanie, w którym jako jedyny zagłosował przeciw, ale języków i tak nie wprowadzono, bo na przeszkodzie stanęły jak zwykle pieniądze. Długo kręcił się po Nowolipiu, szukając wolnego miejsca parkingowego. Zwykle coś się znajdowało, ale tym razem wszystko najwyraźniej zajęli rodzice przedszkolaków. W końcu zdesperowany skręcił z osiedlowej uliczki, przy której stało przedszkole, na chodnik, zignorował zakaz wjazdu i zaparkował na kopercie z napisem „Mpo” przy śmietniku.
– No co, dziś nie wywożą śmieci – powiedział, kiedy zorientował się, że Paula wpatruje się w niego kpiącym wzrokiem. – Jasne. – Skinęła głową. – Tak sobie tylko myślałam. Bo wiesz, znam pewnego komisarza, który zastanawia się wiecznie, dlaczego ludzie łamią prawo. – Dlaczego ludzie bezdzietni to robią – uściślił, zamykając samochód. – Dlaczego robią to dzieciaci, wiem doskonale. Wpadli do sali w przedszkolu prawie jako ostatni i przycupnęli w końcowym rzędzie. Dzieci stały stłoczone na scenie. Połowa była pszczółkami i Nemhauser odetchnął, stwierdziwszy, że jego dwie żyrafy w ogóle nie rzucają się w oczy. Pozostałe, dla których pewnie zabrakło kostiumów, przebrano za rycerzy lub księżniczki. Był też jeden spiderman i jeden pirat z przepaską na oku. Nemhauser tłumił śmiech, kiedy mały spiderman deklamował wierszyk o tym, jak miło pszczółką być, a występujący po nim pirat śpiewał o zbieraniu miodku. – Czy tylko mnie to bawi? – zapytał szeptem Paulę, rozglądając się po sali. Pozostali rodzice z zapamiętaniem bili brawo i pstrykali zdjęcia. – Wziąłeś kamerę? – odszepnęła Paula. – Nie – mruknął. Takie uroczystości trochę go przerażały, a trochę śmieszyły. Podenerwowani rodzice dodawali dzieciom otuchy, zupełnie jakby miały za chwilę zdawać maturę, a nie wypowiadać linijkę tekstu. – Ma pan absolutną rację, wszyscy powariowali – usłyszał. Odwrócił się i zobaczył starszego pana z orlim nosem, krzaczastymi brwiami i gładko zaczesanymi do tyłu siwymi włosami. Był zaskoczony, że go tu widzi. – Jestem dziadkiem Dominiki – wyjaśnił starszy pan. – Jan Domżalski – przedstawił się Pauli. – Tata Cyryla i Metodego. – Nemhauser uśmiechnął się i potrząsnął dłonią reżysera. – Dominika jest mrówką? – Nie było innego kostiumu. – Pan Jan się uśmiechnął. – Mrówki są dosyć bliskie pszczółkom. Bliższe niż piraci w każdym razie. Został jeszcze kilka minut, aż dzieci skończyły deklamować, i po cichu się wymknął, zostawiając Paulę, by pogratulowała chłopakom i zabrała ich do domu. 51 Zaparkował pod kamienicą z numerem 16. Wysiadł i zadarł głowę w górę. Kilkadziesiąt metrów dalej stał kościół świętego Stanisława Kostki, gdzie chodził na msze za ojczyznę jako dziesięciolatek. Pamiętał dziwny dreszcz, który go przeszywał, kiedy tłum wychodził na ulicę. Będą dziś bić czy tylko patrzeć i walić pałami po tarczach? A może puszczą gaz? Do głowy by mu wtedy nie przyszło, że zostanie policjantem. Wszedł na podwórko, mieszkanie numer 9 znajdowało się w pierwszej klatce schodowej. Nacisnął przycisk domofonu i ku swojemu zdumieniu usłyszał brzęczyk zwalniający zamek. Nacisnął klamkę i wolno wszedł po schodach. Płytki na podłodze klatki schodowej były chyba jeszcze przedwojenne. Czarno-białe, ułożone w romby. Poszarzała ze starości poręcz też pewnie powstała w latach 30. Poszukał listy lokatorów, ale tu, jak i w innych domach, już jej nie było. Przepisy o ochronie danych osobowych, westchnął. Wszedł na trzecie piętro. Wcisnął przycisk dzwonka pod dziewiątką. Nikt nie
odpowiedział, więc nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły. Wszedł do zaciemnionego korytarza. Stanął niepewnie i chrząknął. – Przepraszam, jest tu kto? – zapytał. – Proszę wejść i skręcić na prawo, panie komisarzu – usłyszał cichy głos. 52 Słabo go widział. Mężczyzna, który siedział w fotelu, miał twarz ukrytą w cieniu. W smudze światła z okna widać było długie nogi i mocne ręce z kilkoma tatuażami. Kiedy wzrok Nemhausera przyzwyczaił się do półmroku, zauważył ostre rysy twarzy, wygięte w dół kąciki ust, podkrążone oczy i króciutko przycięte białe włosy. Pomyślał, że mężczyzna nie powinien ich ścinać, wyglądał lepiej z długimi. – Szukał mnie pan – powiedział tamten. Nemhauser poczuł, że ma wielką ochotę zapalić. Mężczyzna chyba to wyczuł, bo wyciągnął paczkę papierosów, wziął jednego i skierował pytający wzrok na Nemhausera, który pokręcił głową. – Właśnie rzuciłem – wyjaśnił. Mężczyzna dał znać, że rozumie. – Pan Lewit – powiedział Nemhauser. – Nietrudno to zgadnąć – odparł tamten. Nemhauser usiadł w starym fotelu, który przeraźliwie zaskrzypiał. Rozejrzał się po pokoju. Jedną ścianę zajmowała meblościanka. Podobną mieli jego rodzice. Meblościanka na wysoki połysk w kolorze orzecha, tak kiczowata, że po trzydziestu latach znowu zrobiła się modna, choć kolor nazywał się teraz wenge. Na honorowym miejscu stał telewizor, nie poznał modelu, ale chyba kolorowy rubin z lat 70. Stolik, kilka krzeseł i ten fotel. Wszystko sprzed czterdziestu lat. Czuł się trochę jak w muzeum. Spojrzał na Lewita. – Słucham – powiedział tamten. – Pewnie chciałby pan coś wiedzieć? – Tak, dlaczego pan wrócił? – Wiedziałem, że nie jest pan zwykłym gliną. Mówił mi… Mniejsza zresztą o to kto. – A kiedy już skończymy te komplementy…? – zawiesił głos Nemhauser. – Pan nie rozumie, komisarzu – powiedział Lewit. – Próbuję. Lewit zaśmiał się chrapliwie. – Proszę powiedzieć, co takiego pan zrozumiał? – Że to niebezpieczne być członkiem grupy pańskich przyjaciół sprzed lat. Bardzo niebezpieczne – odparł Nemhauser. – Tym bardziej być kimś bliskim jednego z was. – I co pan o tym myśli? – Dość, panie Lewit. Nie będziemy się bawili w ten sposób. To ja chciałbym wiedzieć, skąd się pan tu wziął. Dlaczego wtedy przed laty zniknął pan bez śladu. Dlaczego pan teraz wrócił. Co pan zamierza. Jaką pan pełni w tym rolę. Wrócił pan, by się zemścić? Za co? Za donosy, które zmusiły pana do wyjazdu? Za coś jeszcze innego? – A jak pan sądzi? Nemhauser westchnął i wziął głęboki oddech. Żałował, że nie ma z nim Maria. On wiedziałby, co zrobić w takiej sytuacji. Prawdopodobnie zacząłby od rozwalenia tego krzesła o ścianę i złapania Lewita za gardło.
– Zrobimy tak: zamknę pana na czterdzieści osiem godzin i przez ten czas pomyślę, co sądzę. – Wątpię. – Lewit się zaśmiał. – Z tego, co o panu słyszałem, to nie pana, jak to się mówi po polsku? Emploi? Nawet ładnie to zabrzmiało. – Przekonajmy się. – Nemhauser wstał z krzesła. Zaczynał się robić zły. – Wierzę, panie komisarzu, wierzę. – Lewit zakaszlał. – Chciałem powiedzieć, że… – Że co?! – wybuchł Nemhauser. – Znika pan nagle, nikt nie wie, co się dzieje. Okazuje się, że nie mówiąc nic nikomu, wyjeżdża pan na Zachód. Przez zieloną granicę, bo ktoś życzliwy doniósł na pana. Ja wiem i pan też wie kto. We Francji żeni się pan z Romą. A pana kolegom to nie w smak. Sprzątnął im pan dziewczynę sprzed nosa. Mają powody, by pana nie lubić, a pan się nie pali do kontaktów z nimi. W końcu nieelegancko wystawił ich pan do wiatru. Wreszcie postanawia pan jednak sprawdzić, co też porabiają pańscy przyjaciele sprzed lat. Wie pan, że przynajmniej jeden z nich na pana donosił. A może kilku? To niemiłe. Czy los ich jakoś ukarał? Nie? No, naprawdę dziwne. Los zamiast ich ukarać, nagrodził ich. Niewiarygodne, ale opływają w dostatki. Jeden jest znanym prezenterem, drugi bogatym producentem. Postanawia pan wyrównać rachunki i wie pan, jak to przeprowadzić. Przez lata obracał się pan w doborowym towarzystwie. Wraca pan do Polski. Swoją drogą, dobre posunięcie, zaszyć się w swoim dawnym mieszkaniu. Wraca pan więc i zaczyna regulować te rachunki. Genialne, prawda? I właściwie nie do wykrycia. Zabija pan bliskich, tych, na których im zależy. – Panie komisarzu – odezwał się cicho Lewit. – Chwila. Wie pan doskonale, że to bez sensu. Spojrzał Nemhauserowi w oczy. Po kilku sekundach policjant lekko skinął głową. – Zanim mnie pan triumfalnie zaaresztuje i przyzna sobie medal za wybitność… – Słucham. Lewit zapalił lampkę przy swoim fotelu. – Nie przyjechałem się zemścić na dawnych kolegach. Przyjechałem po to, żeby odkryć, przez kogo zginęła Roma. Od lat nie byliśmy ze sobą blisko, ale w jakimś sensie byliśmy przyjaciółmi. Nie wierzę, że ona wyskoczyła z okna. Tylko że… Nemhauser zobaczył grymas na jego twarzy i dostrzegł powiększającą się plamę krwi na kocu, którym Lewit był częściowo przykryty. Złapał za komórkę i wystukał numer. Lewit pokręcił głową i wyszeptał: – Panie komisarzu, byłem kilka razy w takiej sytuacji. Człowiek wie, że się wyliże, albo wie, że już nie ma sensu dzwonić. To ten drugi przypadek. 53 Wrócił do domu po dwudziestej trzeciej. Dzieci już dawno spały, Paula obudziła się, kiedy skrzypnęły drzwi, które starał się po cichu otworzyć. W milczeniu nastawił wodę w czajniku, wziął do ręki gazetę, odłożył ją, wstał, przesunął puszkę z kawą, żeby stała równo z przedwojenną puszką z herbatą kupioną na Kole. Paula posadziła go na krześle. – Przestań się wiercić. O co chodzi? – A co u ciebie? – Jak zwykle, zebranie się przedłużyło, jakaś mama chciała, żeby wprowadzić
matematykę. Na szczęście ten pan Jan od Dominiki opowiedział anegdotkę o dzieciach, które uczą się za dużo. Wiesz, że on wykładał na Akademii Teatralnej i robił filmy? Ale mów, co u ciebie. Klapka w mózgu otworzyła mu się. No jasne, wreszcie połączył nazwisko reżysera z obrazem. Kilka tygodni wcześniej oglądał film kryminalny, sprzed chyba czterdziestu lat, wyreżyserowany przez Jana Domżalskiego. Zapamiętał głównego bohatera, śmiertelnie poważnego i diabelnie przystojnego oficera milicji, tropiącego dywersantów zrzuconych z Zachodu, którzy mieli ukraść genialny wynalazek opracowany przez polskiego inżyniera. „To tak idiotyczne, że aż cudowne” – podsumowała film Paula. Opowiedział jej o tym dziwacznym popołudniu, o rozmowie, którą odbył z Lewitem, o zaskakującym finale, w który właściwie wciąż nie mógł uwierzyć. Paula długo milczała. – Powiedział coś? Pokręcił głową. – Właściwie nie. Zemdlał, nie miałem pojęcia, co robić. Ten nóż wciąż tam tkwił. – Nóż? – Tak, zapomniałem ci powiedzieć. Pod tym kocem. Zdjąłem koc, żeby to jakoś opatrzyć. Nóż tkwił w brzuchu, wiedziałem, że nie mogę go wyjąć, bo wtedy nastąpi krwotok i koniec. On stracił przytomność. Siedziałem tam jak idiota, czekając na karetkę i zastanawiając się, co jeszcze mogę zrobić. Nawet szybko przyjechali, ale dla niego za późno. Umarł, zanim dojechali do szpitala. – „Właściwie”? – Co? – nie zrozumiał. – Właściwie nic nie powiedział, czyli jednak coś usłyszałeś. – Tak, wtedy już nie był przytomny. Kilka razy powtórzył coś jak „but”. – But? – Niewyraźnie mówił. Ale wiedziałem, co chce powiedzieć. Butelka. – Więc to on? – Nie zdążył wyjaśnić. Gdybym tylko wiedział… Przysiągłbym, że po prostu zwyczajnie siedzi w tym fotelu. – Nie obwiniaj się. Przecież gdyby chciał, to zdążyłby ci powiedzieć. A jeśli nie chciał, to niby jak miałeś go zmusić. – Wiem. – Westchnął. – Nie mam pojęcia, jaką grał w tym rolę. Trafił na lepszego od siebie. Ale na miłość boską – na kogo? Dwóch morderców? A może… – Tak? – Sam już nie wiem. – Rozłożył bezradnie ręce. – A Seyda? – Nie, skąd. Nie wyobrażam sobie naszego światowego producenta, jak biega z nożem po kamienicy. No i raczej nie dałby rady Lewitowi. Mało kto by mu dał radę. Ale oczywiście mógł kogoś wynająć. Na to byłoby go stać. W przenośni i dosłownie. Ale możliwe, że się jednak myliłem, że Lewit też jest ofiarą. Ale jeśli tak, to kogo? – Prowadzisz tę sprawę? Z trzaskiem odstawił kubek. – Zgadnij – powiedział z goryczą. – Nie. Wiesz, ile czasu potrzebowali? Kwadrans. Byli jeszcze przed ekipą techniczną i fotografem.
– Kto? – Mój cholerny diabeł. Pan referent Koza. Właściwie nie powinienem się dziwić. Wmaszerował z czterema grzecznymi i bardzo stanowczymi panami. Pokazał dokumenty i elegancko wyprosił mnie z mieszkania. – Jak to „wyprosił”? – Normalnie. Sprawa priorytetowa, kontrwywiad – tego oczywiście nie powiedzieli. W każdym razie przejmują dochodzenie, zagrożenie bezpieczeństwa narodowego i takie tam formułki. Ale dokumenty były w porządku, zadzwoniłem do Konsula i potwierdził, że mam się nie wtrącać i spadać. Jak najszybciej. A nawet jeszcze szybciej. – Wyjaśnili coś? Dlaczego… – Nie musieli i nie wyjaśnili. Za to, wyobraź sobie, zrewidowali mnie. – Zrewidowali policjanta? – Tak, w związku z możliwością zatajania dowodów. Na to też mają papier. Bo mogłem przecież przez ten kwadrans, kiedy byłem sam w mieszkaniu, coś zabrać, schować, bo ja wiem. Wiadomo, w końcu jestem policjantem. Czego można się po takim spodziewać – zakpił. – To świństwo. – Pogłaskała go po głowie. – Kochanie, tak ci współczuję. – Tak bardzo to mi nie współczuj. – Uśmiechnął się nagle. – W sumie nie byli tacy znowu dalecy od prawdy. Bo coś jednak znalazłem i zabrałem. – Jak to wyniosłeś? – Stary numer, spuściłem na sznurku z okna. Obrażony wyszedłem godnym krokiem i na dole przejąłem przesyłkę. Byle Koza mnie nie przechytrzy. – Co to jest? – Tego właśnie nie wiem. A właściwie doskonale wiem, ale wciąż nie rozumiem. 54 Zamyślony patrzył na butelkę. Licealne czasy, impreza, jedyne piwo, jakie można dostać. Okocim, w starej pękatej butelce z etykietą zastępczą. Etykietka była już wówczas trochę inna, to były lata 80. Teraz miał taką butelkę przed sobą. To nie miało sensu. Jeszcze raz obejrzał ją dokładnie. Nadal był w rękawiczkach, choć nie sądził, by to cokolwiek zmieniło. Z całą pewnością było na niej mnóstwo odcisków Zbigniewa Lewita, który ściskał ją kurczowo, nawet kiedy stracił przytomność. Czekając na pogotowie, Nemhauser ostrożnie wyplótł ją z palców Lewita. Obejrzał ją ze zdziwieniem, a potem zajrzał do kuchni, która też wyglądała jak dekoracja filmowa z lat 70. Na półce leżała herbata Madras w charakterystycznym czerwonożółtym opakowaniu z datą ważności sprzed kilkunastu lat, a w szufladzie odkrył zapałki Black Cat z lat 80. Znalazł wreszcie kłąb żyłki, przyczepił ją do okna i ostrożnie spuścił znalezisko na dół, tak by nie rzucało się w oczy wchodzącym do klatki schodowej. Potem już tylko czekał. Zadzwonił na komendę i ani przez chwilę nie wątpił, kto się pojawi. Mimo to szybkość, z jaką zjawili się ludzie referenta Kozy, zadziwiła go. Wydawało mu się, że u dołu butelka jest trochę zdeformowana, ale może to było tylko złudzenie. Miała tyle lat i była tak wyszczerbiona, że mógł to być po prostu przypadek. Uznał w końcu, że sam nic nie wypatrzy. Zawinął ostrożnie butelkę w torbę foliową i zszedł na dół do laboratorium. Zajrzał przez szybę i odetchnął. Dyżur miał
Warwał. Widział z tyłu jego dużą głowę z szopą siwych włosów. Wszedł szybko i klepnął go po ramieniu. – A, to ty – burknął Warwał, odrywając się na sekundę od mikroskopu. – Coś ciekawego? – zainteresował się Nemhauser. – Jak cholera. Nemhauserowi wydawało się, kiedy go poznał kilka lat temu, że laborant tylko burczy i ma wszystkim wszystko za złe. To pewnie sprawiało, że nie miał wielu znajomych. Nemhauser uznał z czasem, że może z tym żyć, i odtąd łączyła ich nić nie tyle sympatii, co zrozumienia i wzajemnego szacunku dla swoich kompetencji. – Trzeba sprawdzić, czy klient, który dostał w głowę gazrurką, dostał w głowę gazrurką. – Warwał wzruszył ramionami. – Tym się dziś zajmuję. – I co? – I dostał w głowę gazrurką – prychnął. – Opiszę to dla sądu na dziesięć stron,żeby mądrze brzmiało. Czy oni wszyscy mają mnie za kretyna? Mają trupa, sprawcę, gazrurkę i odciski palców. Ot, cholerna zagadka. Mam naukowo udowodnić, że trup stał się trupem po tym, jak metalowy pręt o średnicy takiej a takiej zetknął się z czaszką denata. Gazrurka, czyli, przepraszam, „metalowy przedmiot długości sześciuset dwudziestu milimetrów o średnicy dwudziestu milimetrów, posiadający wewnętrzne wydrążenie o średnicy…” – Przerwał czytanie i zerknął na Nemhausera. – Chcesz posłuchać, z jaką siłą został wyżej wzmiankowany przedmiot przyłożony do głowy, skutkując raną tłuczoną… – Dosyć. Mam lepszą zagadkę. – Boże, daj mi coś. – Warwał oderwał się od mikroskopu i zatarł ręce. – No, nie czuję się bogiem. – Nemhauser uśmiechnął się. – Dawaj, to to? – Laborant sięgnął po reklamówkę. Nemhauser kiwnął głową. – Butelki? – zdziwił się Warwał. – No tak, znowu butelki. Głupio się dziwię. Po prostu lubisz znosić mi butelki. Zaraz, nic nie mów. – Podniósł rękę do góry, wstrzymując Nemhausera. – Gdyby ktoś przyłożył tym czymś komuś po głowie, nie byłoby cię tutaj. To za proste. A więc mamy coś bardziej skomplikowanego. Butelka po piwie. Stara etykieta. Może kolekcjoner? Ale nie, nie widzę śladów. Handlarz? Nie, mimo wszystko to nie taki antyk, żeby był dużo wart, chociaż widziałem, że stare butelki po oranżadzie są już warte parę złotych. W takim razie to list z przeszłości. Tak? Nemhauser przytaknął. – No dobra, zobaczmy. Nic szczególnego, czyli pewnie sam nie wiesz za bardzo, co to jest? Nemhauser ponownie przytaknął. – Powinienem wiedzieć coś więcej? – Wyrwał bystro spojrzał na Nemhausera. – Pewnie tak. Ale sam nie wiem nic więcej. Gdybyś się mógł domyślić, dlaczego facet z nożem w brzuchu może ściskać tę butelkę. Zobaczył błysk zainteresowania w oczach naukowca. – I nie afiszuj się z tym. Tej butelki oficjalnie po prostu nie ma. Bardzo, bardzo jej nie ma, nie było i nie będzie. 55 Obudził się w nocy zlany potem, przekonany, że przeoczył coś ważnego.
Przewracał się na łóżku, nie mogąc zasnąć. W końcu wstał i wyszedł w piżamie na ciemną klatkę schodową, zszedł na półpiętro i otworzył na oścież okno. Wiał zimny wiatr i Nemhauser skulił się pod jego naporem. Wrócił po szlafrok i stanął przy oknie. Zastanawiał się, co przegapił. Znowu musiał odwiedzić gabinet Konsula. Znowu musiał powiedzieć, co się wydarzyło. I znowu wyszedł, nie do końca ufając w swój osąd sytuacji. Z jednej strony Konsul wyraźnie zapowiedział, że to koniec i sprawą Lewita zajmie się kontrwywiad wojskowy, który prowadził z nim interesy od lat, a oni oficjalnie w ogóle nie znali i nie znają człowieka o takim nazwisku. Z drugiej strony, kiedy już Nemhauser wychodził, usłyszał: „Chciałbym znać zakończenie tej historii”. Sięgnął do kieszeni po papierosa i przypomniał sobie, że przecież nie pali. Już od dwóch tygodni. Zerknął na zegarek. Dochodziła szósta. I tak już nie zasnę, pomyślał. Zaraz trzeba będzie ubierać dzieci i zacznie się dzień. Paula miała mieć dzisiaj rozmowę o pracę i chciał, żeby się wyspała. Po cichu wszedł do mieszkania i usiadł w fotelu. Na chybił trafił wybrał z półki książkę. W ręce trzymał monografię Patricii Cornwell o Kubie Rozpruwaczu. Przerzucał kartki i zastanawiał się, czy miała rację, obarczając winą znanego wiktoriańskiego malarza, i czy jest możliwe, by po ponad stu latach dociec prawdy o mordercy. Zagłębił się w lekturze. Doszedł do momentu, kiedy Patricia odkrywa księgę gości nadmorskiego pensjonatu, w której być może podpisał się morderca. Ponad sto lat temu. Czy z kilku dopisków można coś wnioskować? Z rysunku na marginesie? Bardziej wyczuł, niż usłyszał, że chłopaki się obudziły. Cicho otworzył drzwi do ich pokoju, i rzeczywiście – siedzieli na podłodze i budowali piramidę z książek. Udało mu się całkiem szybko ich ubrać, zrobić kanapki z nutellą i po dwudziestu minutach stali gotowi do wyjścia. Skreślił kilka słów dla Pauli i ostrożnie stąpając, by ominąć dwie skrzypiące deski w podłodze, położył kartkę na stoliku przy łóżku. Wyszli na paluszkach. Zapakował Cyryla i Metodego do samochodu. Ruszył i przypomniał sobie, że obiecał ich wychowawczyni odebrać zdjęcia z przedszkolnego teatrzyku. Fotografka mieszkała, jak się okazało, w sąsiedniej klatce schodowej, więc się zgodził. Zastanowił się, czy nie zostawić dzieci w samochodzie i nie wyskoczyć samemu, ale ryzyko było za duże. Obawiał się nie tego, co Paula – że szalony pederasta ukradnie samochód z dziećmi w środku – ale raczej tego, że chłopaki pobiją się i uda im się zwolnić ręczny hamulec lub wyskoczyć przez okno. Tego by nie wykluczał. Wypiął ich więc z fotelików i ruszyli z powrotem pod blok. Zaczęło padać i tym razem pomyślał, czy nie wrócić po parasol, ale postanowił, że dosyć już tego zawracania i jakoś dadzą sobie radę. Zadzwonił pod trójkę, na szczęście miał ze sobą kartkę z adresem. Domofon zabrzęczał. Pchnął drzwi i pogonił chłopaków przed sobą. Na szczęście fotografka mieszkała na parterze. Otworzyła im drzwi i zaprosiła do środka. Pamiętał ją z poprzedniego przedstawienia. Zasłoniła mu całą scenę i usiłował wyjrzeć zza jej pleców. Ważyła ponad sto kilo. I wtedy, i teraz ubrana była w coś, co najbardziej przypominało firankę narzuconą na jej obfite kształty. Wtedy rozbawiony podzielił się tą myślą z Paulą, ale fuknęła na niego, że on nic nie rozumie i że dla tej kobiety to tragedia. Marzył, by Cyryl i Metody nie ujawnili swoich niszczycielskich możliwości i nie
zgarnęli niczego z półek, które ciągnęły się po obu stronach przedpokoju. Zagonił ich do mniejszego pomieszczenia, które w ich mieszkaniu było pokojem chłopaków, a tu ciemnią. – Już, chwileczkę. – Kobieta uśmiechnęła się i zaczęła przerzucać paczki zdjęć w dużym tekturowym pudle. Obok na talerzyku leżały dwa pączki i Nemhauser pomyślał, że może otyłość nie była dla niej taką tragedią, jak sądziła Paula. Fotografka, o ile dobrze pamiętał, Aniela, dalej, jak sądził, grzebała w pudle. Rozejrzał się dookoła. Zobaczył czarno-białe ślubne powiększenia par, które uśmiechały się do przyszłości. Na pawlaczu dojrzał upchnięte powiększalniki i pudło z wywoływaczami. – Wiedziałam, że są gdzieś tutaj. – Aniela odetchnęła i podała mu grubą paczkę zdjęć. Kiedy wyciągnął po nie rękę, jego wzrok padł na duże powiększenie na biurku. Fotografka złapała jego spojrzenie i podniosła zdjęcie. – Podoba się panu? – zapytała. Nemhauser zerknął jeszcze raz na fotografię. Rycerze w stalowych zbrojach, brodaci woje, potyczka na miecze. – Zdjęcia do nowego filmu – wyjaśniła. - Grunwald? – strzelił. – Tak. – Uśmiechnęła się. – Skąd pan wie? Dokumentowałam castingi. – Wspaniałe. Mogę przejrzeć? Skinęła głową. Przerzucał szybko zdjęcia. Na jednym w tle dostrzegł Seydę. – Naprawdę fantastyczne – powiedział, oddając jej zdjęcia. – Żeby pan wiedział. Ludzie się zabijają, żeby tam zagrać. – To prawda – powiedział. – To prawda. Podziękował jej uśmiechem i wypchnął dzieci z pokoju. Miał nadzieję, że nie zauważyła, jak Metody urwał kawałek czarno-białej fotografii stojącej przy ścianie. Rozpadało się na dobre, więc zdjął kurtkę i schował pod nią dzieci. Dotarł do samochodu całkiem przemoczony, jednak Cyryl z Metodym byli wniebowzięci. Kiedy parkował na Nowolipiu, deszcz już nie padał, ale on był cały mokry. Zastanowił się, czy nie wpaść do domu po nowe ubranie, ale przypomniał sobie, że w bagażniku ma sweter, i stwierdził, że to wystarczy. Pogonił chłopaków, którzy uznali, że ranek to świetna pora, by się chlapać wodą, ze stojących wszędzie kałuż. Kiedy wchodzili do przedszkola, byli tak samo mokrzy jak on, ale przyjął to z filozoficznym spokojem. Przebrał ich w dresowe spodnie, zamienił kapcie, bo jak zwykle Cyryl założył dwa prawe, a Metody dwa lewe, i podał wychowawczyni paczkę zdjęć. – Znakomicie – ucieszyła się. – Mam nadzieję, że to nie był kłopot. – Żaden – skłamał. – Przy okazji zobaczyłem studio. Uśmiechnął się i wyszedł na zewnątrz. Wtedy to do niego dotarło. Pognał do komendy i w drzwiach zderzył się z Mariem. – No, spokojnie. – Mario oparł się o framugę. – Mam, mam – wyszeptał rozgorączkowany Nemhauser. – Też mam. – Mario się uśmiechnął. – Wczoraj, z Andżelą. No co ci będę
opowiadać. Ale wiesz, dużo nie spałem. – Mrugnął okiem. – Gratulacje, ale potem. Słuchaj, mam motyw. Mario nie zrozumiał, Nemhauser gorączkowo mówił dalej: – Film. Grunwald 1410. Będzie sześćsetna rocznica zwycięstwa. Rozumiesz? Seyda chciał się załapać i zostać producentem. Ale to się nie spodobało Rawie Rozbickiemu. On chciał, żeby ten film robił ktoś inny. – No i co? – Mario spojrzał na niego sceptycznie, wyjął z pudełka zapałkę i ją nadgryzł. – To taki straszny cymes? – A wiesz, ile do takiego filmu trzeba kostiumów? Koni? Aktorów? Ile ludzie by zapłacili… – Ugryzł się w język. Nie chciał zdradzać koledze treści nagranej rozmowy Maruskiego z biznesmenem od dekoracji. – Pewnie dużo. – Mario wzruszył ramionami. – Dowalić Krzyżakom nie jest łatwo. – Kilka tysięcy statystów. Budżet: trzydzieści milionów złotych. Najdroższy polski film. Trzydzieści milionów. – O żeż ty. – Mario wypluł zapałkę. W jego oczach pojawił się błysk, który po chwili przygasł. – No ale że co z tymi milionami? – Edward Baj, on miał coś pisać – przypomniał sobie Nemhauser. – Dawaj jego papiery. Mario szybko ściągnął pudło z tym, co zabrali z kawalerki Baja. Nemhauser wywalał papiery na biurko i wreszcie trafił na to, czego szukał. Kartka papieru, list intencyjny z propozycją napisania scenariusza do filmu Grunwald. I podpisem. – Musiał na to odpowiedzieć – gorączkował się Nemhauser. – Dawaj jego laptopa. Chodził nerwowo po pokoju, czekając, aż komputer wystartuje. – To było na jesieni – mruczał. – W skrzynce odbiorczej nic. Ale zobaczymy w wiadomościach wysłanych. Przeglądał szybko mejle i aż syknął, kiedy trafił na wiadomość do Serafina. – Trzy miesiące temu. „Bardzo dziękuję za propozycję” – czytał po łebkach – „to miłe”, i tak dalej, „zgadzam się, że suma stu tysięcy…” no i jest. – Sto tysięcy? – zapytał Mario. – Tyle miał dostać za scenariusz. – Za to, że trochę poskrobie po papierze? – nie dowierzał partner. – Zaraz, kiedy on podpisał umowę na kupno mieszkania? – Nemhauser wyjmował kolejne dokumenty. – O tu. Dziesiątego stycznia. Rozumiesz? Dostaje obietnicę scenariusza, zaliczkę dziesięć tysięcy, ma stałą rubrykę w piśmie. Po raz pierwszy od lat. Myśli, że karta się wreszcie odwróciła. Że powróci i wreszcie stać go będzie na to, by wziąć kredyt. Wyprowadzi się z tej zawszonej kawalerki. I nagle – trach. To wszystko znika. Znowu nie ma pieniędzy. To morderstwo. – Serio? – zdziwił się Mario. – Myślałem, że już to zamknęliśmy i wyjaśniliśmy. Gość skoczył na główkę i nie przeżył. – Jest goły, ale ma do spłacenia pół miliona. Władysław Serafin go zabił. Tylko że to Baj wykonał na sobie samym wyrok śmierci. – A Lewit? Co on w tym robi? – Jeszcze nie wiem. Na pewno nie zjawił się tu przez przypadek. I nie on za tym
stał. Czyli mógł go sprowadzić tajemniczy Serafin. Wchodzisz w to? – Fajnie, ale jak? – Mario skrzywił się sceptycznie. – Jesteśmy odsunięci od sprawy. Pamiętasz? A Rajski już wie, co się stało. Zamknął sprawę Melanii Matysik. Zamknął sprawę młodego Omama. Koniec. – To prawda. Jesteśmy odsunięci od Seydy, Rawy Rozbickiego i Lewita. Ale wciąż wyjaśniamy sprawę samobójstwa Baja. Poprosiłem Iwonę, żeby przeciągnęła oddanie dokumentacji Rajskiemu. Wchodzisz w to? To jazda po bandzie. – Dla przyjemności dowalenia temu Kozie – mruknął Mario. – Gdzie najpierw? – Sprawdzę coś w laboratorium i zaraz przyjdę – obiecał Nemhauser. Szybko zbiegł piętro niżej. Warwał w skupieniu badał coś, co przypominało Nemhauserowi wymiociny i wolał nie dociekać, czym było, obawiając się, że pierwsze skojarzenie było słuszne. – Jesteś? Właściwie nie mam nic dla ciebie. Nemhauser starał się ukryć rozczarowanie. – No nic, jak nie… – Chwilę. – Warwał położył dłoń na jego ramieniu. – Brak wiadomości czasem również jest wiadomością. Obejrzałem to na wszystkie strony i nie ma na tym nic. Żadnych odcisków palców, żadnych resztek. Właściwie wygląda na to, jakby ta ostatnia butelka była przechowywana w jakimś sterylnym pojemniku. Z wyjątkiem tego minimalnego ukruszenia u dołu nie widać nic. – Ktoś ją dokładnie umył? – Nawet po dokładnym umyciu zostałyby ślady. – Warwał pokręcił głową. Ktoś ją mył wiele razy przez wiele lat i jeszcze polerował. Zobacz tu i tu. Szkło nie zmatowiało. Ktoś bardzo się troszczył o tę butelkę. Wiesz dlaczego? – Dowiem się – powiedział Nemhauser. 56 Gdzie teraz? – Mario spojrzał na niego pytająco. Nemhauser zabębnił palcami po kierownicy. – Mam jeden pomysł – mruknął. Ruszyli z piskiem opon. Skręcił przy Anielewicza i wjechał w boczną ulicę. Zaparkował przy Dubois. – Kto tu mieszka? – zdziwił się Mario. – Pan Jan – mruknął Nemhauser. – Kto? – Dziadek Dominiki – wyjaśnił, nie zwracając uwagi na dziwną minę Maria. Szli korytarzem nowego apartamentowca, wyłożonym jasnym piaskowcem. – No, takie mieszkanie to ja rozumiem – mruczał do siebie Mario, gładząc lekko chropowate ściany. Pan Jan już na nich czekał. Zaprosił gestem do środka. Nemhauser miał wrażenie, że przenieśli się do loftu w Nowym Jorku. Ściany z surowej cegły, podłoga, która na pierwszy rzut oka wydawała się zrobiona ze stuletnich desek zniszczonych od tysięcy stóp, ale przy dokładnym zbadaniu pewnie okazałaby się płytkami idealnie udającymi stare drewno. Gospodarz zaprosił ich do zajęcia miejsca na skórzanej kanapie przy oknie. Choć lepszym określeniem byłaby ściana, bo szklana tafla zajmowała całą ścianę.
– Niezupełnie zrozumiałem przez telefon, w czym mogę pomóc – zaczął pan Jan. – Ale może coś do picia najpierw? – Naprawdę nie – szybko odparł Nemhauser. – Niech pan powie nam więcej o projekcie filmu Grunwald. – Służbowo czy prywatnie? – zapytał starszy pan. – Prywatnie, wolałbym, żeby to się nie rozniosło. Jeśli nie Seyda, to kto miał zrobić ten film? – Cóż, jest ten drugi projekt, również zablokowany. Omam zablokował dofinansowanie Seydzie, ale Seyda doprowadził do tego, że telewizja poparła tylko jego projekt. – No i co z tego wynika? – Nic. – Starszy pan wzruszył ramionami. – Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. Pat. Do czasu morderstwa. Teraz jest 1:0 dla Seydy. 57 Nemhauser prowadził, milcząc. Mario wiercił się niespokojnie w fotelu. – Nic z tego nie kapuję – powiedział wreszcie. – To znaczy, że ten młodziak Omam też był jakąś szychą? – Był w komisji scenariuszowej – odparł Nemhauser. – I znaczy nie sypnął kasy? Nemhauser skinął głową, rozmyślając o czymś intensywnie. – Jego głos w radzie zablokował Seydzie dofinansowanie filmu. Osiem milionów diabli wzięli. Osiem milionów to świetny motyw. – To… co robimy? – spytał Mario. – Zwiniemy Seydę? Przecież to on. Sam popatrz. Ta wariatka z pieskiem widzi go na miejscu pierwszego morderstwa, ma motyw na młodego Omama. Tego gościa od książek nie lubił. – Seydy na razie nie ruszymy. Nie możemy. Wysadzę cię przed robotą, ja na weekend znikam. Urodziny ojca – powiedział po chwili wahania. – Ty sprawdź ze swoim Zdziśkiem, czy przypadkiem Stromenger nie wrócił do domu. Tylko dyskretnie, na miłość boską. Pamiętaj, że jesteśmy odsunięci. Oficjalnie szukamy Serafina. Chociaż trudno go znaleźć, bo nikt go nie widział. Mario ponuro kiwnął głową i klepnął go na pożegnanie w ramię. – Trzymaj się – powiedział, patrząc Nemhauserowi w oczy, i szybko zamknął drzwi. Zaskoczony Nemhauser obserwował, jak trochę zgarbiony brnie przez kałuże w stronę klatki schodowej. Jesteś pewien? – zapytała Paula, kiedy do niej zadzwonił, żeby przypomnieć o wizycie u ojca. – Mhm, to będzie świetna odmiana. Wyskoczymy na weekend. Kiedy byliśmy ostatni raz na takim wypadzie? No i odwiedzimy tatę. Jest okazja – ma urodziny. Jasiu dał mi wolne na weekend, wynajął knajpę na dwa dni jakiejś firmie, która robi wielką popijawę pod pozorem szkolenia. – Może to dobra myśl – zastanowiła się. – Sama widzisz. A jak ci poszło? – Wiesz, nie wiem. Prowadziliśmy jakąś trochę dziwną rozmowę. Miałam zdecydować, co robić w sytuacji kryzysowej, kiedy obroty firmy spadają, kurczy się
rynek. – I co? – Wymyśliłam całkowitą zmianę profilu produkcji. – Hmm, i co oni na to? – Nie wiem. Chyba się zdziwili. Powiedzieli, że zadzwonią w ciągu kilku dni. Ta pozostała dwójka, ci, którzy też przystąpili do tej rozmowy, wiesz, zaproponowali cięcia, zwolnienia pracowników. Nie wiem, może też tak powinnam postąpić? Trochę mnie to gryzie. Kiedy będziesz? – Mam dziś znów dyżur w kuchni – przypomniał. U Czarnego Tadka poruszał się jak lunatyk. Sprawnie przyrządzał kotlety schabowe z kapustą i czosnkiem – danie dnia, ale był tak nieobecny duchem, że przestraszona Irina zamachała mu ręką przed oczami. Ocknął się i uśmiechnął do niej. Rozanielony Jasiu wpadł do kuchni jak burza i klepnął go w plecy. – Idziemy w górę. Wyjrzyj, kogo dziś mamy! – wrzasnął. Nemhauser popatrzył na salę przez szklaną szybkę w drzwiach. Zobaczył tylko plecy kilku mężczyzn w garniturach. – Nie poznajesz? – wciąż cieszył się Jasiu. – To sam – ściszył głos – minister Żegota. I jacyś kontrahenci ze Wschodu. Dowiem się, czy wszystko w porządku. – Popędził na salę. Irina spojrzała na Nemhausera z troską. – Ja się bała – powiedziała. – Ty jakiś inny dziś. U nas mówią – nawiedzony? – Wszystko w porządku – uspokoił ją. – Andrij mówił mi, że to niebezpieczni ludzie – wskazała w stronę stolika. – Zna ich? – zdziwił się. – Da – potwierdziła. – Oni z East Gasa. Biznesmany. Nie lubią tych, co tu byli poprzednio. – Tych z posłem? Z Bestoilu? Pokiwała głową. – Lepiej się trzymać z daleka. Andrij mówi, że to niebezpieczni ludzie. I tamci, i ci. Ale dobre pieniądze dają. Naprawdę wszystko w porządku? Wy niedobrze wyglądacie. – Naprawdę okej. – Uśmiechnął się. Ale rzeczywiście nie wszystko było w porządku. 58 Wyjechali z samego rana. Nemhauser zadzwonił wcześniej i zapytał, czy czegoś nie przywieźć. Ojciec jak zwykle milczał długą chwilę, w końcu powiedział, że wszystko ma i niczego mu nie potrzeba. – A może coś do ogrodu by ci się przydało? – zapytał Nemhauser. Znowu długa cisza w słuchawce i znowu odpowiedź jakby z innego świata: – Nie, dziękuję. – No to będziemy w porze lunchu – rzucił Nemhauser i po chwili żałował tego, co powiedział. Nie miał pojęcia, czy ojciec przygotuje jakiś obiad. – Ale nie będziemy robić kłopotu, weźmiemy wałówkę – dodał. – Dobrze – powiedział ojciec. Nemhauser odłożył słuchawkę jak zwykle z poczuciem klęski. Dobrze? Dobrze,
że co? Że przywiozą? Czy że nie przywiozą? Czy może dobrze, że przyjadą? – Dzwoniłeś do taty? – domyśliła się Paula, dostrzegłszy wyraz jego twarzy. Skinął głową i uprzedził jej pytania: – Jak zwykle – powiedział. Tym razem kupili ojcu sekator do strzyżenia żywopłotu. Nemhauser nie miał pojęcia, co wybrać z oferty supermarketu ogrodniczego. Długo chodził wzdłuż półki, na której leżało ze dwadzieścia modeli. Bezskutecznie rozglądał się za kimś, kto by mu pomógł wybrać. A zresztą, co by miał powiedzieć? Może każdy jest do innego typu żywopłotu? Jeśli tak, to on nie miał nawet pojęcia, czy żywopłot ojca jest typowy i z jakich składa się roślin. Zdecydował się na sekator ze średniej półki, w średniej cenie. – Chyba nie ma czegoś takiego – zastanawiał się głośno, usiłując sobie przypomnieć, co widział w szopie ojca, gdy kiedyś tam zajrzał. Jakieś urządzenia. Ale do czego? Nie znał się na ogrodzie. – A nie pomyśli, że to jakiś przytyk? – obawiała się Paula. Dwa lata wcześniej ojciec dostał od nich zestaw kosmetyków i powiedział, że ładne, ale przecież się myje. – W ten sposób trzeba by wszystko odrzucić. – Nemhauser wzruszył ramionami. – Jak się obrazi – trudno. Nie będę się tym więcej przejmował. Droga zajęła im więcej czasu, niż myślał. Za Wyszkowem budowano jakąś obwodnicę i zrobił się gigantyczny korek. Kiedy dojechali do Morąga, było już po czternastej. Zaczął znowu padać deszcz. Zostało im jeszcze kilka kilometrów, kiedy nagle wcisnął hamulec. Paula, która czytała „Vivę” kupioną na stacji benzynowej i karmiła go właśnie plotkami o małżeństwie Brada i Angeliny, żeby jakoś zabić czas, poleciała do przodu i spojrzała na niego z wyrzutem. – Zwariowałeś? – Widziałaś? W bok są Ponary. Stał drogowskaz. – I co z tego? – spytała ze zdziwieniem. – To tam się to wydarzyło – wyjaśnił, przypominając sobie rozmowę z Omamem. – Ta historia sprzed lat. Wiedziałem, że znam tę nazwę. Zrozumiała w jednej chwili. Spojrzała z zaciekawieniem na boczną, wąską drogę i jeszcze raz na niego. – I? Kręcił się na fotelu, patrząc na drogowskaz. – Rozumiem. Chciałbyś wyskoczyć i zerknąć. – Pokiwała głową. – Dobrze, dowieź nas i wyskocz. Odetchnął, przechylił się w prawo i cmoknął ją w policzek. Dojechali po kilku minutach. Minęli brzozowy zagajnik, kilka ostatnich domów w wiosce i z marnego asfaltu skręcili w prawo przy słupie z bocianim gniazdem w gruntową drogę. Na szczęście była przejezdna. Za pagórkiem z kapliczką zjechali na dużą łąkę. Dom stał wśród kilku rozłożystych sosen, z komina leciał dym. Dalej płynęła niewidoczna stąd rzeczka, która czasem wylewała. Przejechali przez prowizoryczną bramę – dwa słupy z zamontowaną w poprzek żerdzią. Ojciec stał na progu chałupy. Nie poruszył się, kiedy mu pomachali. Nemhauser zaparkował jak najbliżej drzwi, mieli sporo rzeczy do wniesienia. Padało, więc wzięli chłopaków i szybko przenieśli na ganek, żeby nie zdążyli
zmoknąć. – Hej, tato, wszystkiego najlepszego – powiedział Nemhauser. – No, dziękuję. – Ojciec potrząsnął jego dłonią, niezgrabnie objął Paulę i uśmiechnął się do Cyryla i Metodego. Paula wręczyła mu prezent. Podziękował i odłożył go, nie otworzywszy. Paula spojrzała na Nemhausera i wywróciła oczami. Rozłożył bezradnie ręce. – Mama już jest? – zapytał Nemhauser, żeby przerwać ciszę. – Nie – powiedział ojciec. – Dzwoniła, że się spóźni. Coś jej wypadło. Zawsze jej wypadało. No dobra, pomyślał, że jakoś to przetrwają. Weszli do środka. Nic się nie zmieniło. Pamiętał, jak rodzice kupili chałupkę w latach 80. Za jakieś śmieszne pieniądze, chyba dwa tysiące dolarów, co wtedy jednak było ogromnym wyłomem w ich budżecie. Dom miał ze sto lat, trzeba było wymienić dach i podłogę, ale nadal zachował urok starej wiejskiej chałupy. Tak właśnie o nim mówili przez lata: jedziemy do chałupy. Cały parter był jednym dużym pokojem. Stały w nim stare kufry, stoliki, półki i jakieś drewniane przyrządy, których przeznaczenia nawet nie usiłował dociekać. Większość już tu była, kiedy kupili dom. Inne ściągnął ojciec, by je w wolnej chwili – która nigdy nie nastąpiła – wyremontować, odmalować, polakierować albo chociaż wyplenić korniki. Pomieszczenie wyglądało jak muzeum lub jak skład starych gratów – w zależności od tego, kto je oglądał i wygłaszał opinię. – Może zaparzę herbatę? – spytała Paula. Ojciec kiwnął głową. Nemhauser zastanawiał się, co właściwie porabia, kiedy jest sam. Siedzi na ganku i patrzy bez ruchu? Jakoś nie potrafił go sobie wyobrazić w innej sytuacji. Choć do dziś pamiętał ten dzień: chodził chyba do drugiej lub trzeciej klasy. Wrócił wcześniej z zajęć i zastał rodziców kłócących się. Wtedy nic z tego nie rozumiał. Po latach doszedł, co się właściwie wydarzyło i dlaczego. Dlaczego ojciec w końcu podniósł rękę i uderzył matkę w twarz, a ona upadła i rozcięła sobie głowę. Dopiero wtedy go zauważyli i zaczęli mu tłumaczyć, że to nic takiego i czasem zdarza się mieć inne zdanie, a nawet uderzyć, choć to nieładnie. Po latach matka powiedziała Nemhauserowi, o co chodziło. Ojciec udał się na oficjalny pochód pierwszomajowy. Ona, żeby zrobić mu na złość, poszła na obchody i Maja organizowane przez Solidarność. Kiedy wróciła, wybuchła właśnie ta awantura. Matka należała do Solidarności w swoim wydawnictwie, a ojciec był sekretarzem organizacji partyjnej w zakładzie, którego był kierownikiem. Nawrzeszczał na nią, że chce niszczyć spokój, który udało się osiągnąć dzięki stanowi wojennemu, i oświadczył, że on na to nie pozwoli. No tak, to musiało się wydarzyć w 1983 roku, a więc był w trzeciej klasie. Żeby zrobić ojcu na złość, matka poszła na następną demonstrację. Trzeciomajową na Starym Mieście. Tym razem, żeby mu dopiec, wzięła ze sobą dziecko. Nemhauser świetnie zapamiętał atmosferę pikniku. Co chwila spadały na nich chmary ulotek, które z zapałem zbierał. „Chodźcie z nami, dziś nie biją” – skandował tłum, co było jednak obietnicą bez pokrycia. Kiedy lata później oglądał na filmie dokumentalnym atak zomowców biegnących za potykającymi się ludźmi i tłukących ich pałami, na kłęby gazu łzawiącego snujące się po ulicy, nie mógł uwierzyć, że matka go tam zaprowadziła. Nigdy o tym nie rozmawiali, a Nemhauser nie mógł sobie wyobrazić, że ze złości na Paulę bierze dzieci na
demonstrację, na której mogą zginąć. Z drugiej strony, pamiętał tylko przyjemny dreszczyk emocji, kiedy uciekali przed ławą zomowców, która ruszyła z placu Zamkowego i wtłoczyła demonstrantów w wąskie uliczki Starego Miasta. Zgubił matkę, jakiś nieznany brodacz przerzucił go przez płot jak paczkę, a już po chwili ulicą Piwną na Starym Mieście, którą uciekał z placu Zamkowego zajętego przez kordony ZOMO i kłęby gazu łzawiącego, przejechała zmotoryzowana armatka wodna. Razem z przygodnie poznanym trochę starszym chłopakiem darł się wniebogłosy: „Wrona orła nie pokona”, i rzucał kamieniami, którymi napchali sobie kieszenie. Jeden z kamieni trafił w armatkę i Nemhauser do dziś pamiętał ten moment triumfu. Na moment zastygł, jakby oczekiwał, że armatka wybuchnie. Nic takiego oczywiście nie nastąpiło, kamień był wielkości jego pięści i zostawił najwyżej rysę. Kiedy po godzinie gaz opadł, wyszedł ostrożnie na ulicę i wędrował po Nowym Mieście, szukając mamy. Wreszcie dał za wygraną i wrócił do domu. Ojciec zrobił mu gigantyczną awanturę, a potem sam ruszył na poszukiwania matki. Znalazł ją wieczorem na policyjnym dołku na Wilczej i korzystając ze swoich kontaktów, wyciągnął, mimo że protestowała i – jak powiedziała potem Nemhauserowi – wolała zgnić w więzieniu. To wtedy oddalili się od siebie, a ojciec, który na zdjęciach z lat 70. wygląda na dandysa ze zniewalającym uśmiechem, człowieka sukcesu z własnym dużym fiatem, którym zabrał ich raz do Bułgarii, przeistoczył się, zdawało się z dnia na dzień, w cichego starszego pana, niewypowiadającego ani jednego zbędnego słowa. – Jest herbata. – Paula postawiła przed nimi kubki. Po latach poruszała się już po tej kuchni jak po swojej własnej. Sprawę ułatwiało to, że ojciec nigdy nie zmieniał położenia rzeczy. Można było być pewnym, że herbata jest zawsze w drugiej szufladzie od dołu, a cukier na lewej górnej półce. – Wszystko w porządku, tato? Jak sąsiad? – zagaił Nemhauser. W zeszłym roku sąsiad, ponury chłop z rozbieganymi oczami, zaczął stawiać ogrodzenie i podobno przez pomyłkę przesunął je dwa metry dalej – na działkę ojca. Starszy pan wzruszył ramionami. – W porządku – powiedział. – Dogadaliśmy się. Znowu zapadła cisza. Dawniej doprowadzało to Nemhausera do szału, ale już się przyzwyczaił. – Dzieciaki na tatę czekają – powiedział. – Chcieli zagrać w piłkę. Twarz ojca rozjaśniła się. Wstał i wyjrzał za okno. – Już nie pada. To może ich wezmę? Paula skinęła głową. Starszy pan odżywał przy dzieciach. Kiedyś nakryli go nawet, jak biega i krzyczy, udając napad Indian. Nemhauser nie mógł uwierzyć, że to jego ojciec. – Może zrobię coś najpierw dzieciom na obiad – zaproponowała Paula. Nie czekając na odpowiedź, wstała i zdjęła z półki ziemniaki. – Dobre, miejscowe – powiedział ojciec. Nemhauser kiwnął głową i odparł: – Świetnie. Co innego miał powiedzieć. Zjedli ziemniaki z jajkiem sadzonym. Bliźniacy to uwielbiali i uważali, że taką pyszną potrawę można zjeść tylko u dziadka. Po obiedzie Nemhauser spojrzał błagalnie na Paulę, a ta kiwnęła głową. Dziwne, lepiej sobie radziła z jego ojcem niż on sam.
Wsiadł do samochodu i zawrócił do Ponar. Przejechał drogą tuż obok jeziora i dotarł do miniportu, w którym cumowało kilkanaście łódek. Wszystkie zakryte od deszczu i wiatru. Zastanawiał się, na co właściwie miał nadzieję. Wysiadł z samochodu przed betonowym pustakiem, w którym – wnioskując z szyldu – był sklep. Wszedł do środka, pomalowanego na wściekły róż, a znudzona sprzedawczyni ożywiła się, kiedy go zobaczyła. Zamówił colę na miejscu. Nie było, wybrał więc oranżadę. Wziął jeszcze ciastka dla dzieci i popijając cukierkowo słodki czerwony napój, zagadnął do ekspedientki. Niestety, nie była stąd, mieszkała tu dopiero kilka lat. Miał już wychodzić, kiedy przypomniała sobie, że przecież w sąsiednim domu mieszka stara Kucharska, która wszystko pamięta, a żyje ze sto lat. Podziękował, odstawił butelkę i zastanowił się, czy warto niepokoić staruszkę. Ekspedientka przerwała jego wahania, krzycząc przez okno na całe gardło: „Pani Kucharska, chodź pani tu”. Chciał zaprotestować, ale wytłumaczyła mu, że staruszka uwielbia rozmawiać, a nie ma z kim. Wyszedł niezdecydowany przed sklep. Ekspedientka wybiegła za nim i prawie wepchnęła go w furtkę obok. – Tylko niech pan trochę głośniej mówi, bo niedosłyszy – pouczyła. – Jak się nie wrzaśnie, to nic nie rozumie. Nacisnął klamkę i znalazł się w sieni, a potem w kuchni starego poniemieckiego domu z czerwonej cegły. W kącie stała pralka Polar, jaką pamiętał z lat 70. Ściany pomalowano na seledynowo i dwie z nich obwieszono ogromnymi dywanami w fantazyjne wzory, tym razem szkarłatne. Na dywanach wisiały kilimy, a na tym wszystkim święte obrazy. Święta rodzina w Nazarecie, z dzieciątkiem Jezus o dorosłych nieruchomych oczach, które wszystko już widziały, i dorosłym Jezusem z gorejącym sercem. Stara Kucharska siedziała przed telewizorem, zakutana w dwa koce, narzutę z łóżka i czapkę. Spod tego wszystkiego było widać tylko wielkie oczy i pomarszczone czoło. Spojrzała na niego zza grubych okularów. – A co byś chciał, synku? – zapytała. Poczuł się jak idiota i zapragnął jak najszybciej stamtąd wyjść. – Właściwie to tylko przyjechałem do taty – zaczął. – A który to? – Nemhauser. Edward Nemhauser. – A pamiętam. – Rozpromieniła się. – Taki młody, co tu przyjechał. Z żoną i synkiem. – To ja. – Uśmiechnął się, czując się niezręcznie. – To ja wam raz ryb przyniosłam – powiedziała. – A potem miodu donosiłam. Pewnie nie pamiętasz. Mówiłeś na mnie „ciocia Jadzia”. Pokręcił głową. – Herbaty może się napijesz? Odmówił i zaczął się zastanawiać, jak by się urwać. – A co chciałeś? – Może pani pamięta… – Jaka ja pani, ciocia przecież jestem. – No więc może ciocia pamięta… – zająknął się lekko. – Była taka sprawa, dawno już. Przyjechała grupa chłopaków z Warszawy – ciągnął dalej, nie licząc na wiele.
Staruszka miała już chyba początki demencji. – No przecież, że pamiętam. Biedna dziewczyna. Wszystko przez tę butelkę. Nemhauser poczuł, że robi mu się gorąco. – Co ciocia powiedziała? – Stara jestem, ale mówię wyraźnie. Przez butelkę. To wszyscy pamiętają przecież. Tej samej nocy się to zdarzyło. Najpierw ktoś rzucił tą butelką i ten wypadek się zdarzył. Nawet w gazecie pisali, w „Kurierze Olsztyńskim”. Jakiś chuligan rzucił butelką z samochodu i trafił akurat w żaglówkę, co pod mostem przepływała. A tą żaglówką akurat ta biedaczka płynęła. – Wie ciocia, jak się nazywali? – Już pamięć nie ta, ale pójdziesz kochany na cmentarz i zobaczysz ich grób. – To oboje zginęli? – Nemhauser poczuł rozczarowanie, że trop, który ledwo się pojawił, tak szybko się rozpłynął. – Ja już tam dawno nie byłam. Sam zobaczysz. Zaraz na prawo od kaplicy, koło takiej topoli. 59 Było już po siedemnastej, kiedy dotarł na cmentarz. Kilkakrotnie musiał pytać o drogę. Cmentarz leżał spory kawałek za wsią, na szczęście tuż przy drodze. Szarpnął bezradnie za kłódkę na bramie, rozejrzał się dookoła. Ruszył wzdłuż muru i trafił na miejsce, gdzie był ukruszony i wystarczyło się lekko podciągnąć, żeby przeskoczyć na drugą stronę. Szedł, rozgarniając zarośla. Powoli robiło się ciemno i żałował, że nie ma latarki. Cmentarz nie był duży. Miał nadzieję, że szybko uda mu się znaleźć to, po co przyszedł. Minął kilka niemieckich grobów zarośniętych krzakami. Cmentarz wyglądał niesamowicie. Znad jeziora nadpłynęła mgła i snuła się nad ziemią, otulając zrujnowane nagrobki. Pomyślał, że to sceneria idealna do horroru. Wiedział od staruszki, że grób, którego szuka, jest w środku, między topolami. Udało mu się go znaleźć po kilkunastu minutach błądzenia. Odkrył, że kaplic pasujących do opisu było kilka, obok każdej rosło spore drzewo. Nie miał pojęcia, czy któreś z nich to topola. Kiedy już zaczął tracić nadzieję, prawie wszedł na ten grób. Nagrobek z czarnego marmuru był prawie niewidoczny w ciemności. Wyjął komórkę i włączył, by choć trochę rozproszyć ciemności. Zobaczył napis wykuty jakby w pośpiechu, kilka liter było nierównych, zupełnie jakby kamieniarz niedowidział lub bardzo się spieszył. Zuzanna Stromenger 1952—1974 Która żyje Piotr Stromenger 1950 — Który umarł 60 Wrócił do chałupy przed dziewiętnastą. Mama już była. Spojrzała na niego z wyrzutem, kiedy wysiadał z samochodu. – Naprawdę musiałeś tyle czasu tam siedzieć? – zapytała. – Ojciec tak na ciebie czekał. Pewnie nawet nie zdążyliście porozmawiać. Tylko praca się dla ciebie liczy. Spróbuj przez chwilę oderwać się od niej i pobyć z rodziną. Westchnął. No tak. Sama się spóźniła, a jemu robiła wyrzuty. – Wiesz, wydaje mi się, że najbardziej brakuje mu ciebie – odciął się. – Nie zmieniaj tematu. Tak cię trudno namówić, żebyś tu przyjechał.
Weszli do środka i Nemhauser wymknął się na górę. Wybebeszył portfel, ale nic tam nie znalazł, równie bezskutecznie przeszukał kieszenie spodni. Klepnął się w czoło i zbiegł do przedpokoju, gdzie powiesił kurtkę. W wewnętrznej kieszeni było to, czego szukał – karteczka, którą wcisnął mu na odchodnym producent. Zerknął na nią i cicho zaklął. Wykręcił numer do Zuzanny Kossuth, mając nikłą nadzieję, że może mimo weekendu jest w redakcji, ale ku jego zdumieniu odebrała. Zdziwiła się, kiedy zadał jej pytanie i przez chwilę namyślała przed udzieleniem odpowiedzi. A potem przypomniała sobie, gdzie był Władysław Serafin, gdy rozmawiał z nią o angażu Edwarda Baja. Zatelefonował do Maria. Sądząc z jego rozmarzonego głosu, wyrwał go z objęć Andżeli, ale nie miał wyrzutów sumienia. Przekazał mu imię i nazwisko, nastąpiła chwila ciszy. – O żeż ty. – To on – powiedział Nemhauser. – Trzeba go znaleźć. Mam potwierdzenie, że był w Saint Tropez w dniu śmierci Romy Razun. Wiesz, co robić. Najwyższy priorytet. Odłożył szybko słuchawkę, by nie słyszeć narzekań, że w weekend normalni ludzie siedzą z rodziną, a nie latają po mieście, szukając widm. Wrócił na dół. Stół był już nakryty. Mama przywiozła kosz jedzenia. Był pewien, że kupiła go od jakiejś dobrej firmy cateringowej, chociaż jak zawsze zarzekała się, że wszystko zrobiła sama. Nemhauser jak zwykle udał, że jej uwierzył, i zachwycał się pierogami z kapustą. W koszu znalazła się też butelka aromatyzowanej czarnymi porzeczkami finlandii i mama nalegała, żeby spełniali toasty. Siedzieli z ojcem jak zaczarowani, wychylając na jej komendę kieliszki. Nienawidził wódki, ale nie chciał znowu wysłuchiwać: „Ale wypij za tatę, no naprawdę, bądź dobrym synem”. Wolał spełnić obowiązek i przełknąć cztery kieliszki. Szybko się rozgrzeszył, doszedłszy do wniosku, że na trzeźwo i tak nie jest w stanie znieść tego cyrku. Apogeum nastąpiło, kiedy mama wyciągnęła swój prezent – a właściwie kazała Nemhauserowi przynieść go z bagażnika swojego samochodu. Wielki karton zapakowany w papier w różyczki. – No zostaw, zostaw – gderała, kiedy ojciec nieporadnie chciał odpakować prezent. – Papier zepsujesz, a przecież może się przydać. To był nowiutki telewizor plazmowy. – I teraz będziesz mógł wszystkie swoje ulubione mecze oglądać w wysokiej rozdzielczości – szczebiotała mama, obejmując ojca. – Dziękuję – wybąkał jubilat, przyciskając ją niezręcznie do piersi. – No, Robert, łap za młotek, trzeba go przyczepić do ściany, żeby tata obejrzał sport – zachęciła go matka. Nemhauser jęknął cicho i sam nalał sobie piąty kieliszek. – Przecież ojciec nie ma tu anteny satelitarnej, na co mu taki telewizor? – szepnęła mu Paula. Upewnił się, że rodzice nie patrzą, i wykręcił kółko na czole. – A ty, Robercik, co dałeś? Edward, nie otworzyłeś? No nieładnie – trajkotała mama. – Co my tu mamy. Co to? Aha, szczypce? Nie, nożyczki do żywopłotu. No ładne, ładne. Takie pewnie chciałeś? Ojciec kiwnął głową. – To może kawy? – Paula próbowała opanować sytuację. – Najlepiej, żeby tutaj wisiał – zdecydowała matka, pokazując kawałek ściany
między starym kredensem a oknem na podwórze. – Te tutaj rzeczy się zdejmie. – Wskazała na dwie stare ryciny przedstawiające pruski Allenstein, czyli Olsztyn. – Usiądziecie sobie i będziecie mogli obejrzeć mecz, czy co tam chcecie. – Tak – bąknął ojciec. 61 Następnego dnia Nemhauser obudził się o ósmej. Bliźniaki wymęczone zabawą jeszcze spały. Bolała go głowa. Spojrzał na sufit pokoju, w którym sypiał jako chłopak. Pod belką chował swoje pierwsze papierosy. Znowu zachciało mu się zapalić. Paula obudziła się po chwili. – Zwiewamy? – zapytała z nadzieją. – Zaraz po śniadaniu – potwierdził. Kiedy zeszli na dół, mama stała w fartuchu przy kuchence i smażyła jajecznicę. – Dla całej rodzinki, poszło piętnaście jaj – oznajmiła. – A po śniadaniu pójdziemy na spacer. Nemhauser usiłował zaprotestować, ale mama była zbyt dobra we wpędzaniu w poczucie winy i sterowaniu nimi, by mu na to pozwolić. – A może poszukamy skarbów? – zapytała bliźniaków. – I w sklepiku kupimy samochodziki? Tak? Idziecie z babcią? Westchnął, wiedząc, że przegrał. Powlókł się na spacer jak na ścięcie. Do Warszawy dojechali późną nocą. Dzieci spały już w fotelikach. Milczeli ponuro przez całą drogę powrotną. – Nie przejmuj się tak bardzo – spróbowała go pocieszyć Paula. – Ty możesz się nie przejmować. – Westchnął. – Ale to moi rodzice. Jak mam się zdystansować? Mama, która udaje, że jest kochaną żoną i babcią i tak się troszczy o ojca. Ojciec, który ma to wszystko gdzieś. – Oni są nieszczęśliwi – odparła po dłuższej chwili. – Wiem – powiedział. 62 Mario był na tropie. Nemhauser widywał go już tak podnieconego. Teraz też chodził długimi krokami i referował, czego się dowiedział. – Facet jest jak duch – mówił. – Nie ma go w żadnych spisach. Dasz wiarę, nie ma nawet numeru nip. – Może to wymyślone nazwisko? – powiedział Nemhauser. – Nie. – Mario pokręcił głową. – Bo peseljednak ma. I żyje. A przynajmniej nie ma żadnych danych, które mówiłyby coś innego. Dokopałem się do ostatniego oficjalnego adresu, w latach siedemdziesiątych mieszkał na osiedlu za Żelazną Bramą. Wtedy jeszcze pracował. – Gdzie? – Na uczelni. Chociaż nie. Na uczelni do siedemdziesiątego czwartego roku. Studiował chemię. Zaraz po studiach został asystentem. A potem jakby zapadł się pod ziemię. Chociaż nie. Tu jest jeszcze jedna notatka. Zobacz, zatrzymany za włóczęgostwo, potem zakwaterowany w mieszkaniu socjalnym. Podejmował jakieś okazjonalne prace. – Zrozum, Seyda dał mi namiar. I powiedział, choć nie wprost, że Stromenger miał dostęp do Rawy Rozbickiego chwilę przed tym wypadkiem. Był zatrudniony jako elektryk dźwiękowiec.
– Czyli to on? – To zbyt oczywiste. Seyda wciskał mi na siłę ten świstek. Brakowało tylko, żeby szeptał mi do ucha, żebym to przeczytał. Pewnie dlatego to zignorowałem i po prostu wcisnąłem do kieszeni. Nazwisko inne, numer komórki ten sam. – Ale to on? – Na to wygląda. Kossuth, ta redaktorka z pisma dla młodzieży przysięga, że dzwonił do niej z Saint Tropez w połowie stycznia. Zdziwiła się, bo to dziwna pora na odwiedzanie Lazurowego Wybrzeża. Powiedział, że to interesy. Roma Razun zginęła siedemnastego stycznia. Nie mamy pewności czy to on, ale za dobrze się to zgadza. Ale nadal nie mam pojęcia, po co Seydzie była ta szopka z sugerowaniem, kto za tym stoi. Dowiedziałeś się czegoś od tego twojego kumpla? – Wyobraź sobie, że Zdzisiu przypomniał sobie sprawę sprzed kilku miesięcy. Wyszła jakaś chryja w supermarkecie w Piasecznie, zaginęły pistolety do pakowania próżniowego i supermarket zgłosił to na policję. Nie udało się nic ustalić, więc zaczęli sprawdzać zatrudnionych i wtedy właśnie trafili na tego Stromengera. – Zaraz – zatrzymał go Nemhauser. – Co zaginęło? – Z pakowalni. No wiesz, takie ustrojstwo do pakowania próżniowego, żeby mięso się nie zepsuło. Chociaż czasem i tak bywa zielonkawe. Raz… – Mario! – …wstrzykują dwutlenek węgla… O kurwa. W kieszeni Maria zabrzęczała komórka. Spojrzał zdziwiony na wyświetlacz. – Zdzisiu? – mruknął i odebrał połączenie. Słuchał kilka sekund. Nemhauser znał go zbyt dobrze, by pytać. – Wrócił. Jedziemy. Biegnąc przez korytarz, usłyszał, że ktoś go woła. Zatrzymał się i zobaczył Warwała, który podążał szybko w jego stronę i dawał mu znaki rękami. – Muszę pędzić – przeprosił go. – Potem wpadnę. – Myślałem, że chciałbyś wiedzieć – wysapał Warwał. – Zbadałem jeszcze raz te anonimy do Rozdaja. Był jeden niewyraźny odcisk. Rzeczywiście, pasuje do tego producenta – Seydy. Nemhauser skinął głową i ruszył korytarzem. – To on? – krzyknął za nim Warwał. – To nie ma sensu. – Ma. – Nemhauser zbiegł po schodach. W biegu wyciągnął komórkę i wykręcił numer Irka. – Irek, pisałeś o tym gościu, który zwyciężył w teleturnieju „Wiesz dobrze”. Jakiś biedak. Tak? Pamiętasz, jak facet się nazywał? Wsiedli do samochodu, Mario z niepokojem zerknął na Nemhausera. Ten odłożył komórkę i skinął głową. – Mamy go. 63 Mario wystawił koguta na dach i z satysfakcją podjeżdżał pod samochody przed nimi, prawie wjeżdżając im w bagażniki i zmuszając je do ucieczki na pobocze. Nemhauser zastanowił się, czy nie warto poprosić Nowaka, żeby dyskretnie przyjrzał się mieszkaniu, ale postanowił, że lepiej będzie, gdy zrobią to sami. W kieszeni zadzwoniła mu komórka. Nie poznał numeru. Odebrał i zrobiło mu się gorąco. – Nazywam się Stromenger – usłyszał głos w słuchawce.
Zrobił chyba dziwną minę, bo Mario zerknął na niego pytająco, ale dał znak, żeby się nie przejmował. – Dostałem pana wiadomość – ciągnął Stromenger. – Już za późno. – Nie, wcale nie – zaprzeczył Nemhauser. – Mogę pana ochronić… – Nie może pan – powiedział mężczyzna. – Zresztą… zasłużyłem na karę. Zuzanna… przez całe lata marzyłem, że się zemszczę. Że zabiorę tym gówniarzom to, co oni zabrali mnie. – Proszę posłuchać, jedziemy do pana mieszkania. Czy pan tam jest? – Chcę panu coś powiedzieć. – Zdąży pan… – Nie, właśnie że nie zdążę. – Mężczyzna rozkaszlał się nagle. – I pan też nie zdąży. Niech pan posłucha, komisarzu… – Panie Stromenger – Nemhauser złapał oddech i starał się mówić wolnym, modulowanym głosem, tak jak uczono ich na kursie postępowania z desperatami. – Wszystko się ułoży. Zaraz u pana będziemy i… – Mamy mało czasu, proszę nie przerywać, jeśli chce się pan naprawdę czegoś dowiedzieć. Nemhauser przez chwilę milczał. Mario pokazał mu na palcach, że będą za kilkanaście minut i musi grać na zwłokę. – To pan występował jako Władysław Serafin? – zapytał, żeby zyskać na czasie – Tak, to oczywiste. – Ale… – zawahał się, nie chcąc stawiać kropki nad i. – Jak taki menel mógł się wcielić w wydawcę? To chciał pan wiedzieć? Nemhauser milczał, ale Stromenger na szczęście nie oczekiwał odpowiedzi. – Cóż, dobry garnitur naprawdę czyni cuda. Nemhauserowi zdało się, że usłyszał w słuchawce coś oprócz głosu Stromengera, ale postanowił nie zbaczać z tematu. – Domyślam się już, że chodziło o śmierć pana żony. Zabił pan najpierw Romę Razun, potem Melanię Matysik, i pozostałych. Ale dlaczego tak? Przecież pani Melania nic panu nie zrobiła. A syna Omama nie było wtedy na świecie. W słuchawce na dłużej zapadła cisza i zaniepokojony Nemhauser zerknął na wyświetlacz, obawiając się, że jego rozmówca się rozłączył. – Straciłeś kogoś? – wysyczał Stromenger. – Straciłeś kiedyś całe swoje życie? Ktoś ci je zabrał? Masz żonę, dzieci. Pewnie je kochasz, co? I teraz pomyśl: wracasz do domu i dowiadujesz się, że jacyś gówniarze zrobili imprezę. Popili się i skasowali ci rodzinę. Tak sobie, z głupoty. Obalili piwko i rzucili butelkę. I przypadkiem zabili ci rodzinkę. No, co wtedy zrobisz, policjanciku? Co zrobisz? Zadzwonisz na 997, żeby ich zaaresztować i osądzić? – Zamilkł na chwilę. Kiedy odezwał się po kilkunastu sekundach, mówił już spokojnie. – Przecież pan wie, co się wtedy stanie. Zostaną aresztowani. Dostaną kilka lat za nieumyślne spowodowanie śmierci. Może nawet w zawieszeniu, bo przecież to nie żadni bandyci. Zwykłe dzieciaki, trochę za dobrze się bawili. Po prostu dla zabawy rzucali butelkami. Skąd mieli wiedzieć. Jak mogli przypuszczać, że akurat trafią kogoś tą butelką. Przecież było ciemno. Można by im najwyżej dać mandat za jazdę pod wpływem alkoholu. Nemhauser westchnął, no tak, jedna zagadka mniej.
– Pan dobrze wie, co zrobi zdolny adwokat z taką sprawą. Prawda? Więc co pan zrobi? Ale szczerze. Pana rodzina nie żyje, ot tak, przypadkiem. Sprawcy za to żyją, mają się dobrze, może nawet im głupio i przykro, kto wie. Co pan zrobi? W słuchawce zapadła cisza. Nemhauser chciał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował. – Cóż… – wydukał wreszcie po dłuższej przerwie. – Bez obaw. Możemy mówić szczerze. No słucham. – Rozumiem, o co panu chodzi – odparł Nemhauser. – vAle nie chce to panu przejść przez gardło, prawda? Powiem panu. Tak pana boli, że chce pan ich zabić. Nie może pan znieść tego, że sprawiedliwości nie ma. Że oni będą mieli trochę nieprzyjemności, ale za kilka miesięcy, a najdalej za kilka lat ich życie znowu będzie normalne. A pana już nigdy. I wie pan, że to niesprawiedliwe, prawda? Więc bierze pan sprawiedliwość we własne ręce. Prawda? No, prawda? Nemhauser nic nie odpowiedział. – Dobrze, że przynajmniej pan nie zaprzecza. – Stromenger westchnął i znowu się rozkaszlał. – Najpierw chce ich pan zabić. Zastrzelić, przejechać, cokolwiek. Tylko myśli pan, że to nie będzie tak boleć, jeśli po prostu ich pan zabije. Więc potem myśli pan, że ich pan złapie i będzie ich przypalał, męczył i to pana uleczy. A potem wpada pan na pomysł, że może zasłużyli na to samo co pan. Jak się poczują, kiedy zabierze im pan to, co kochają najbardziej? I że wtedy będzie kwita. Nie zrobi pan tego? – Nie, tego nie – powiedział cicho Nemhauser. – Mam nadzieję, że nigdy pan nie będzie musiał wybierać – odparł Stromenger. – Chciałem właściwie zapytać pana o jedną rzecz. Tam u Matysików zostawiłem listę. Tych, których chciałem ukarać. Chciałem, żeby się bali. Za późno zrozumiałem, że policja jej nie znalazła. Więc ostrzegłem ich, napisałem w internecie list od Zuzanny, chciałem, żeby wiedzieli, ale… Coś zachrobotało i połączenie nagle zostało przerwane. Nemhauser usiłował oddzwonić, ale usłyszał tylko komunikat, że połączenie nie może być zrealizowane. Minęli już tor wyścigów konnych, kiedy w radiu usłyszeli wiadomość o niebezpiecznej sytuacji w Piasecznie. Mario chwycił komórkę i zadzwonił do Nowaka. Słuchał kilkanaście sekund, przytakując bez słowa. Odłożył komórkę i spojrzał ponuro przed siebie. – Wyduś coś – zażądał Nemhauser. – Chłopaki za chwilę wchodzą – mruknął. Dojechali po kwadransie. Już kilkaset metrów przed kamienicą stał korek. W końcu Nemhauser postanowił zostawić samochód na parkingu przed nowym sądem i resztę drogi odbyli pieszo. Nowak czekał na nich przed kordonem. Z kamienicy wychodzili antyterroryści, karetka odjeżdżała na sygnale, dwie rozgorączkowane ekipy telewizyjne krążyły dookoła i filmowały wszystko jak leci. – Co się stało? – spytał Nemhauser, kiedy dotarli wreszcie do Nowaka. – Dostaliśmy telefon, że wasz facet wrócił – powiedział Nowak. – Pomyślałem, że wpadnę, sprawdzę sygnał. Ale ci – wskazał kciukiem ubranych na czarno antyterrorystów – już tu byli. Za chwilę weszli i co tu dużo mówić… – Przerwał i zaciągnął się papierosem. – Żyje? – zapytał Nemhauser, choć znał odpowiedź.
Nowak przecząco pokręcił głową. – Podobno stawiał opór, chciał strzelać. – Strzelać? – wyrwało się Nemhauserowi. – Z czego? Nowak rozłożył ręce. – Tamtych pytajcie, nie mnie. – Machnął w stronę antyterrorystów. – Ty tutaj? – Nemhauser usłyszał za plecami znajomy głos. Odwrócił się i zobaczył Alberta Potockiego w kamizelce kuloodpornej narzuconej na marynarkę. – Oczywiście jako odsunięty od sprawy jesteś tu przypadkiem? – upewnił się Potocki. – Oczywiście. – Nemhauser skinął głową. – W takim razie nie będę musiał umieszczać tego w raporcie. – Potocki uśmiechnął się. – Wybaczcie, ale praca wzywa. Nie kręćcie się tu bez potrzeby. Szybkim krokiem podszedł do jednej z ekip telewizyjnych i ustawił się fachowo prawym profilem. – Tylko przytomności umysłu naszych ludzi można zawdzięczać to, że nie doszło do rozlewu krwi – zaczął. – Niezwykle groźny przestępca, Piotr Stromenger alias Władysław Serafin, poszukiwany już od dłuższego czasu listem gończym, został zastrzelony przy próbie zatrzymania. Usiłował ostrzelać aresztujących go policjantów, którzy odpowiedzieli ogniem. To on stoi za ostatnimi zabójstwami w Warszawie… Odeszli kawałek dalej, żeby nie rzuciła się na nich druga ekipa. Nowak opowiadał coś Mariowi, Nemhauser wpatrywał się w gęstniejący tłum pod kamienicą. Poczuł, że ktoś pociągnął go za rękaw. Zobaczył małego chłopca i po chwili skojarzył, że to ten sam, któremu dawał dwuzłotówki, gdy był tu poprzednio. – Na co teraz zbierasz, Mati? – zażartował. – Na przenośną play station – powiedział poważnie chłopczyk. – Masz. – Dał mu pięć złotych, które wyszperał w kieszeni. Poczuł ukłucie w sercu, kiedy wyobraził sobie, że jego bliźniaki mogłyby kiedyś tak się błąkać po ulicach. – Pan ma citroena, to może pan kupi lusterko? – zapytał malec i wyciągnął z plecaka chromowane lusterko. – Pokaż – poprosił i wziął w ręce lusterko z małym napisem „Citroen Ds. Pallas”. – Był tu kiedyś taki pan w czarnym starym citroenie? – zapytał, czując, że zasycha mu w gardle. – Tak, ale dawno. – Mały kiwnął głową. – Odpadło i znalazłem – spojrzał na niego rezolutnie. – Jasne. – Uśmiechnął się i zwichrzył mu czuprynę. – Ale od mojego niech nic nie odpadnie. – Dał mu jeszcze dziesięć złotych. – Mam jeszcze coś – zaczął chłopiec. – Tam u wujka Piotrka nie było zamknięte, to mogłem wchodzić i znalazłem – skończył cicho. – On pozwalał mi się bawić. I pozwolił wziąć tę kasetę i jeszcze jakieś papiery mi dał. Powiedział, żeby panu oddać. – Mnie? – Zdziwił się Nemhauser. – Mhm. – Chłopiec kiwnął głową. – Wtedy jak był pan za pierwszym razem, wujek pana obejrzał i powiedział, że jest pan dobrym człowiekiem. Mieliśmy na strychu taką skrytkę, dobrze stamtąd widać całą ulicę. Wujek wróci? – Wujek… daleko wyjechał – powiedział Nemhauser. – Może kiedyś… – To jak tata. – Chłopiec kiwnął głową. – Mama też tak powiedziała. A te kasety. Chce pan zabrać? Schowałem w dziupli. Nemhauser przytaknął i ruszył za nim.
Chłopiec sięgnął do otworu w spróchniałym drzewie rosnącym na podwórku. Pogrzebał chwilę i wręczył mu paczkę owiniętą w plastikową reklamówkę z supermarketu. Nemhauser na chybił trafił wyciągnął kilka stron. Przebiegł oczami stary druk. – Nie wiesz skąd… wujek to miał? – zapytał chłopca. – Nie, ale mówił, że pieniądze wszystko załatwią. Dlatego zbieram – wyjaśnił chłopiec. Nemhauser jeszcze raz zerknął na stare papiery. Zobowiązanie do współpracy, pseudonim. I podpis. 64 Następnego dnia poszedł z Paulą do parku Krasińskich. Miał wolne, a ona czekała na telefon z Bellaquy i nie mogła sobie znaleźć miejsca w domu. Wydawało mu się, że od wieków tu nie był. Obszedł dookoła swoją ulubioną fontannę. Na dnie stały kałuże, chociaż z ułamanej rury już od dawna nic nie leciało. – Opowiesz? – zapytała wreszcie. Więc opowiedział jej o tym, jak dawno temu skrzyżowały się drogi kilku osób. Grupka studentów z Warszawy przyjechała na kilka letnich dni zabawić się na Mazurach. Wieczorna popijawa, nocna wyprawa po okolicznych drogach, głupia zabawa, rzucanie butelkami. I ta butelka po piwie, która zmieniła życie młodego absolwenta chemii miesiąc po ślubie. Piotr Stromenger miał wyjechać na wymianę studencką i zabrać swoją żonę, która jednak zginęła przez głupi przypadek, na żaglówce, trafiona w głowę butelką, którą ktoś cisnął dla wygłupu z samochodu przejeżdżającego przez most. Stromenger rzucił wtedy uczelnię. Podobno przez kilka lat mieszkał na dworcach, dużo pił. Nie mógł się pogodzić z tym, co się stało. Stoczył się całkowicie. – Ale nie rozumiem… – przerwała mu. – Wiem, też nie rozumiałem. Wtedy, przed wieloma laty, uznał, że żadna kara nie wyrówna rachunków. Że nawet rok czy dwa w zawieszeniu będą śmieszne. A gdyby nawet zakwalifikowano to jako nieumyślne zabójstwo, co było niemożliwe, to i tak skończyłoby się na kilku latach więzienia. Więc zrezygnował w ogóle, zresztą milicja wtedy po prostu umorzyła śledztwo z powodu niewykrycia sprawców. Zatrzymali naszą grupkę z Warszawy, ale żaden nie pamiętał, co się działo. Przypuszczam, że nikomu nie chciało się ich wykrywać. – Ale jednak zginęła kobieta… W jaki sposób… – No i było jeszcze coś. UB miał ich na celowniku. Byli młodzi, ale mieli szerokie kontakty wśród studentów. Podpisali zobowiązania do współpracy. I milicja się już nie czepiała. – Więc skąd wiedział… – …kto rzucał tymi butelkami? Ludzie nie zapominają, powiedziała mi ciocia Jadzia. – Kto? – Ach, to cała historia. Staruszka, która tam mieszka. Zna moją rodzinę. Do dziś tam opowiadają tę historię. – Ale dlaczego akurat teraz? Po tylu latach? – Przez lata Stromenger staczał się, miał czasem jakieś dorywcze prace. Pił,
stracił mieszkanie. Był bezdomny, potem zajął ten pustostan w Piasecznie. Raz trafił na nagranie programu telewizyjnego. Agencja brała statystów jak leci, ogolił się, założył czyste ciuchy i poszedł. Zarobił pięćdziesiąt złotych, rozpoznał Matysika, który prowadził całą galę. Matysik był tam z żoną. Wyglądali na szczęśliwych, ustawionych w życiu. Obok nich Seyda, wybitny producent. Stromenger dostał jakby obuchem w głowę. Postanowił, że teraz się odkuje, wreszcie zemści. Może pomyślał, że gdyby nie ten wypadek, to on mógłby być na ich miejscu? A przynajmniej mieć rodzinę i normalne życie. Zabił Melanię urządzeniem do pakowania próżniowego. Przez pewien czas pracował w hipermarkecie, tam używają takich urządzeń. Zwinął kilka, może nawet nie wiedział po co. – No dobrze, ale dalej nie rozumiem – przerwała mu Paula. – Zabił żonę Matysika, ale co z resztą? Tego pisarza, Baja, też zabił? – Na początku zabił żonę Matysika. Potem żonę Lewita, ale wtedy zrozumiał pewnie, że sama śmierć to za mało. Co z tego, że wszystko świetnie wymyślił, skoro nikt nawet tego nie zauważył. Ich śmierć została zakwalifikowana jako nieszczęśliwy wypadek, a on chciał, by pozostali bali się, nienawidzili, czuli to, co on przez tyle lat. Chciał nie tylko zabrać im tych, których kochali, ale też ich przestraszyć. Tak przestraszyć, by bali się wszystkiego. Tymczasem nic się nie działo. Wszystko toczyło się swoim torem, jakby nic się nie stało. Więc wrócił na miejsce zbrodni i przyniósł butelkę. Miał nadzieję, że Matysik przypomni sobie wydarzenia sprzed lat, zacznie się bać. Zrozumie, że śmierć żony nie była przypadkiem. A co najważniejsze: powie innym. – A inni zaczną się bać, ale nie będą do końca pewni? – I rzeczywiście. Matysik powiedział Seydzie. Seyda domyślił się od razu, o co chodzi, i postanowił to wykorzystać. Może nawet Seyda spotkał Stromengera, a przynajmniej go widział. Był u Matysika w momencie morderstwa lub tuż po nim. – Ale przecież Seydę też chciał zabić. – Tak, ale opowiadałem ci o naszym producencie. Ten facet uwielbia wsadzać ręce do ogniska, żeby wyciągać pieczone ziemniaki. Ryzyko go nakręca. Zaraz do tego dojdziemy. Seyda od dawna miał na pieńku z Omamem i Rawą Rozbickim. Uznał, że pozbędzie się ich przy okazji, rękami Stromengera. Stromenger zostawił w mieszkaniu Matysików kartkę z kolejnymi numerkami. Pierwsza była żona Matysika, potem syn Omama i tak dalej. Seydę zostawił na koniec. Nie znaleźliśmy tej karteczki. Seyda musiał ją zabrać. Zorientował się,jakie mu to daje możliwości. Po prostu kronika zapowiedzianej śmierci. A on stał się jej właścicielem. – A ten pisarz? – Baj? On nie miał bliskich, więc Stromenger zabrał mu coś innego. Baj od dawna był poza obiegiem. Z lat świetności nic nie pozostało, nikt nie chciał mu niczego wydrukować. Skończył się jako pisarz. I nagle pojawił się ktoś, kto otworzył przed nim raj. Regularnie mu płacił, a co ważniejsze, przedstawiał wspaniałe perspektywy. Baj uwierzył w swoją świetlaną przyszłość. Wpłacił zaliczkę na nowe mieszkanie. A wtedy miraż się rozmył. – Zaraz, czyli stworzył pismo specjalnie dla Baja? Przecież to szaleństwo. – Nie takie wielkie, jeśli od razu planujesz, że to tylko na chwilę. Stromenger zatrudnił na stałe jedną osobę jako redaktor naczelną i kilka osób na umowy zlecenia. Tanio wynajął lokal, komputery pożyczył. Nie wyszedł przecież ani jeden numer. Nie liczyłem dokładnie, ale nie sądzę, żeby ta mistyfikacja kosztowała go więcej niż
trzydzieści, czterdzieści tysięcy złotych. – Ależ on był przecież bezrobotny! – To prawda. I dlatego wciąż uważałem, że tajemniczy Władysław Serafin to Seyda, dla którego takie pieniądze to pestka. Ale nie doceniłem przypadku. A może to nie był przypadek? – Czyli? – Jakieś pół roku temu padła główna nagroda w teleturnieju „Wiesz dobrze”. Zgadnij, kto wygrał pięćset tysięcy złotych? Paula popatrzyła na niego z niedowierzaniem. – Nie powiesz chyba, że… – Główną wygraną zgarnął niejaki Piotr Stromenger. Stać go było na to, żeby wcielić się, w kogo chce. Jako Władysław Serafin zarejestrował fundację Sechmet – Zemsta. Taka zabawa słowna. – A Seyda? – Tego właśnie nie byłem pewien – odparł Nemhauser. – Nie miałem pojęcia, jakim cudem Stromenger dotarł tak wysoko. – Załatwił mu wygraną? Nemhauser wzruszył bezradnie ramionami. – To, obawiam się, nie do udowodnienia. Choć wątpię, żeby to był przypadek. Dwa ostatnie pytania były z chemii. Pozostali uczestnicy nie mieli szans, a Seyda był producentem. Pamiętaj, że Stromenger był chemikiem. – Ale po co? – Według mnie wyrzuty sumienia lub… poczucie przyzwoitości. Może chciał… bo ja wiem, odkupić winę. Tak, to dobre określenie. „Kupić winę”. A potem się już potoczyło. Stromenger zabija Sebastiana Omama, doprowadza do samobójstwa Baja. Wreszcie pozbywa się Rawy Rozbickiego. Jest zatrudniony jako elektryk, ma swobodny dostęp do wszystkich pomieszczeń. Nikt się nie dziwi, że elektryk wchodzi i sprawdza przewody. – Czyli Seyda go zatrudnił – wpadła mu w słowo Paula. – To znowu wejście na grząski grunt. – Nemhauser westchnął. – Utrzymaniem budynku i zatrudnianiem pracowników zajmuje się zupełnie inna firma. Ale oczywiście nie wierzę w taki przypadek. Nie wpadłbym na to, gdyby nie Seyda. Wiedział, że za chwilę Stromenger przestanie mu być potrzebny, a stanie się zagrożeniem, więc chciał się go pozbyć. Tak bardzo, że popełnił błąd. Dał mi na kartce jego imię, nazwisko, telefon i adres. Dlaczego tak bardzo się angażował w szukanie zwykłego elektryka? – Bał się, że będzie następny, czy chciał się pozbyć wspólnika? Nemhauser zamyślił się. Spacerkiem doszli do stawu, w którym pływały kaczki. Wzięli – jak zwykle, kiedy tu przychodzili – kilka starych bułek i teraz kucnął nad brzegiem i sypał okruszki bijącym się o nie ptakom. – Nie wiem – powiedział. – Ale mam przeczucie, że to był przypadek. Seyda dostrzegł szansę pozbycia się przeciwników i po prostu nie przeszkadzał. Nie wiem, czy Lewit umówił się z nim, czy wrócił na własną rękę. W każdym razie powrót Lewita skomplikował życie jakiejś agencji wywiadowczej, pewnie kontrwywiadowi, który używał go do brudnej roboty. – A ten film? – zapytała. – Kolejny mylący trop. Seyda bardzo chciał zrobić ten film o Grunwaldzie. Rawa
Rozbicki miał w garści Fundację Filmu Polskiego oraz komisję scenariuszową przy telewizji. I oczywiście nie chciał, żeby Seyda robił ten film. W tej komisji był Sebastian Omam. Jego głos zablokował Seydzie osiem milionów złotych dofinansowania na Grunwald. Ten film to była idee fixe Seydy. Projekt życia. o niego chodziło Seydzie tak naprawdę. – I za to miał go zabić? – Osiem milionów. To nie wystarczy? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Nie zabił go, ale pozwolił, by zrobił to Stromenger. Seyda robił tylko, co mógł, żeby skierować śledztwo gdzie indziej. To on wysłał anonimy do Rozdaja. Chciał, żebyśmy sądzili, że zabójstwo Omama to pomyłka. Te błędy ortograficzne w anonimach… Na początku nie zwróciłem na nie uwagi. Dopiero kiedy dał mi tę kartkę z namiarami na elektryka, zrozumiałem, o co chodzi. Seyda ma dysgrafię. Napisał „komórkowy” przez „u” zwykłe. Anonimy do Rozdaja, które miały nas zmylić, też miały błędy. Zlekceważyłem to wtedy. Sądziłem, że pisał je jakiś kretyn i po prostu nie znał ortografii. – I co teraz? – zapytała Paula po długim milczeniu. Bułki się skończyły. Kaczki odpłynęły w stronę matki z dzieckiem, którzy sypnęli nowymi okruszkami. Usiedli na ławce z widokiem na staw. – Nic – odparł. – Nie mogę tego wszystkiego udowodnić. Zresztą jestem odsunięty. – Co zrobisz? – Pójdę porozmawiać z Seydą. – Aresztujesz go? – Żartujesz. Nie mam dowodów, oprócz tego niewyraźnego odcisku i jeszcze mniej wyraźnego nagrania. Gdybym próbował to rozgrzebać, dostałby w najlepszym razie zarzut o groźby karalne i grzywnę. Sprawa jest zamknięta, winny jest Piotr Stromenger alias Władysław Serafin, bez stałego miejsca pracy. Seyda ma za mocne plecy. Widziałem go z Maruskim. To nie moja liga. – Porozmawiasz? – Tak – potwierdził. – Lubię rozmawiać. 65 Postanowił pojechać do biura Seydy bez uprzedzenia. Zjawił się pod bramą zaraz po dziewiątej rano. Zapowiedział się u recepcjonistki. Powiedziała kilka słów przez telefon i wpuściła go. – Pan wie, komisarzu, że dużo pan ryzykuje – usłyszał za plecami. Witold Seyda w spranych dżinsach i koszuli khaki wycierał ręce papierowym ręcznikiem. – Ale skoro pan już przyszedł, niech pan wejdzie. – Zaprosił go gestem do gabinetu. – Ja też lubię ryzyko. – Wiem – powiedział Nemhauser. – Zdjęcie, to zdjęcie dziewczyny. Zniknęło? Teraz wisi tam jakiś Gustav Klimt. Seyda rozłożył ręce. – Jest pan spostrzegawczy. Czy to zbrodnia? Mam na myśli Klimta. – Pewnie pan tego szukał. – Nemhauser położył na stoliku producenta lusterko od citroena. – Zgubił pan to w Piasecznie, przed domem Stromengera.
– Tak sądziłem. Wyglądał pan na bystrego. No ale skoro jeździ pan citroenem, co tu się dziwić. Seyda zamilkł i zapytał nagle: – Co pan zamierza? – Nic nie zamierzam – powiedział Nemhauser po chwili milczenia. – Interesuje mnie: dlaczego? – Niech pan nie będzie dzieckiem, komisarzu. – Seyda wzruszył ramionami. – Cała gra toczyła się o wiele większą stawkę niż urażone uczucia jakiegoś pana. Krzywi się pan, ma pan rację. To cyniczne. Ale dajmy spokój wspomnieniom. Nie planowałem tego, ale stało się. Nie żałuję Rawy Rozbickiego. Czy pan zdaje sobie sprawę, że ten człowiek mógł cofnąć Polskę do epoki kamienia łupanego? Z tymi jego poglądami, jakby ze średniowiecza. Nigdy się nie zgadzałem z Markiem, ale niedawno zacząłem się go bać. Wie pan, że wspomniał o obozach dla tych nienormalnych. A ci nienormalni to byli według niego geje. Bo normalny to Polak katolik z piątką dzieci. Rzeczpospolita nie zasłużyła na takiego prezydenta. Ani posła. A przecież sam był gejem. Czy pan zdaje sobie sprawę, że on miał duże szanse na start w wyborach prezydenckich? Najpierw mnie to mierziło. Potem przerażało. Pana nie, komisarzu? – Mnie przeraża używanie co chwila słowa „Rzeczpospolita” – cicho powiedział Nemhauser. – Ma pan do tego prawo, ale to już historia. I nie ma śladu. Ani dowodu na cokolwiek. Sprawca tych wszystkich zbrodni nie żyje. I pan o tym wie. Nemhauser pokiwał głową i wstał. – Mam nagranie – powiedział cicho. – Stromenger nagrał rozmowę z panem. – Pan wie, co jest na kasecie? – zapytał Seyda. – Z pewnością słuchał pan jej wiele razy. I nie zaniósł jej pan do prokuratury, tak jak powinien pan to zrobić, prawda? Obaj wiemy dlaczego. To droga donikąd. Prawnicy znajdą sto formalnych przeszkód, żeby tylko sąd nie wziął nagrania pod uwagę. Proces opóźni się o lata, a w końcu osiądzie na mieliźnie. Ostatecznie sąd orzeknie, że rzeczywiście kontaktowałem się ze Stromengerem, ale przecież nic mu nie zlecałem. Do niczego nie namawiałem. Być może mogłem zgłosić, że zamierza kogoś zabić, ale przecież mogłem uznać to za bajdurzenie życiowego wykolejeńca, prawda? A więc sprawa zostanie niewyjaśniona. Może przepadnie mi trochę programów, choć wątpię. A panu… panu też przepadnie trochę rzeczy. – Jakich? – zapytał Nemhauser. – Żegnam pana i mam nadzieję, że nie okaże się pan nierozsądny. – Seyda wyciągnął rękę w jego stronę. – W innych okolicznościach… sądzę, że moglibyśmy się zaprzyjaźnić. Nemhauser wytrzymał jego spojrzenie. Seyda spuścił wzrok i sięgnął do biurka. – Niech pan zobaczy, może to pana pocieszy. – Wyciągnął jakiś papier. – To diagnoza raka, w stadium terminalnym. Zostało mi kilka miesięcy, może rok. Akurat tyle, żeby dociągnąć do premiery Grunwaldu. To kwestia wyboru, panie komisarzu. Co zrobić z resztą czasu. W końcu sto procent ludzi umiera, prawda? Pytanie tylko jak. Nemhauser odwrócił się i bez słowa ruszył do wyjścia. Kiedy zamykał drzwi, Seyda odezwał się: – I panie komisarzu, jeszcze jedno. Nemhauser zatrzymał się w pół kroku. – Świetnie pan gotuje.
66 Kilka dni później, kiedy siedzieli przy śniadaniu, Paula włączyła telewizor. Na pasku u dołu ekranu przewijała się informacja, że znany producent telewizyjny Witold S. okazał się tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. W sprawę miał być zamieszany również znany dziennikarz radiowy Wiesław O. Witold S. zaprzeczył, ale dwie komercyjne stacje telewizyjne, dla których pracował, zerwały z nim kontrakty, tłumacząc to chęcią zachowania przejrzystości biznesowej. Wiesław O. odmówił komentarza. Zamiast niego wypowiedział się jakiś prawicowy komentator, uznający oskarżenie Wiesława O., człowieka poprzedniej ekipy, za próbę odwrócenia uwagi od sprawy Witolda S., związanego nieformalnie z obecnymi władzami. Później w studiu telewizyjnym pojawił się dziennikarz Ireneusz Cuszke, który wpadł na trop tej afery. – Już od dawna śledziliśmy tę sprawę – opowiadał dziennikarz. – Drobiazgowo przygotowywany od miesięcy tekst, mam nadzieję, rzuci światło na sprawę skrywanej przeszłości ludzi na świecznikach władzy. Zresztą takich osób jest więcej. – Masz z tym coś wspólnego? – Paula spojrzała na Nemhausera. – Nie. – Pokręcił głową. – Trochę – dodał po chwili zastanowienia. Przypomniał sobie kopertę, którą dał mu Mati. Kopertę z kilkoma kserokopiami i kasetą. Kiedy wyszedł od Seydy, zadzwonił do Irka i przekazał mu ją. Przypomniał sobie minę Irka, kiedy zakomunikował mu, że to będzie redakcję trochę kosztować. Jedną przenośną konsolę dla anonimowego informatora. Na pasku leciała informacja, że producent będzie gościem programu porannego już za pół godziny, a potem zastąpiła ją wiadomość o tym, że dostawy gazu z Rosji wróciły do normy i przez najbliższe dwa lata krajowi nie grozi paraliż energetyczny. Władysław Żegota, wicepremier i minister spraw wewnętrznych, złapany przez dziennikarzy przy wyjściu z sejmu powiedział, że choć rząd został postawiony w trudnej sytuacji przez poprzednią ekipę, odpowiedzialną za niekorzystną umowę z Bestoilem, to udało się podpisać o wiele korzystniejszy kontrakt z East Gasem. Doradca premiera, Daniel Maruski, z trochę wymuszonym uśmiechem mówił, że to świetny wybór. – A to spryciarz – szepnął Nemhauser, patrząc na siwowłosego polityka. – Wyrolował nie tylko Rawę Rozbickiego, ale i Maruskiego. – Słucham? – zdziwiła się Paula. – Ach nic. – Machnął ręką. – Przypomniała mi się rozmowa z takim starym gliną, który mówił, że motyw zawsze jest ten sam. – Co on zrobi? – wyrwała go z zamyślenia Paula. – Seyda. – Prawdopodobnie nic. – Nemhauser wzruszył ramionami. – Jeśli jest dość mądry, pójdzie w zaparte. Stwierdzi, że to fałszywki, że co prawda spotkał się kilka razy, ale tylko po to, by zwodzić oficerów SB. Wszyscy tak się tłumaczą. Pamiętasz Clintona? Palił trawkę, ale się nie zaciągał. – I to wszystko? – No i jeszcze kilka milionów ze straconych kontraktów. Ale nie sądzę, żeby go to zrujnowało. Na pasku u dołu ekranu leciała wiadomość o konferencji prasowej Stanisława Żala. Polityk głosił, że oskarżanie Wiesława Omama o współpracę z SB jest kłamstwem ekipy rządzącej, która sfabrykowała kłamliwe dowody, by opanować media publiczne, i
że jego partia poprze kandydaturę Omama na dyrektora radia. Nemhauser pstryknął pilotem. 67 W pierwszy dzień wiosny został wezwany do Konsula. Uśmiechał się do siebie. Paula przed chwilą dzwoniła i powiedziała, że właściwie nie rozumie dlaczego, ale dostała tę pracę. Kazał to sobie powtórzyć trzy razy. Na przemian śmiała się i płakała. Na razie miała mieć staż, a po trzech miesiącach etat. – I wiesz, za dwa lata mogą mnie przenieść na przykład do Madrytu – mówiła. – Albo do Paryża. Bellaqua ma tam centralę. Co byś wolał? O Boże, nie mogę w to uwierzyć. – Ja zawsze wierzyłem – powiedział. – I nie uwierzysz, ile będę zarabiać – dodała. Nie uwierzył. Kiedy usłyszał, aż gwizdnął. – Kochanie, tyle to ja zarobię, jak zostanę komendantem stołecznym. – A ja na stażu – wyjaśniła. – Bo oczywiście po okresie próbnym dostanę podwyżkę. No i co ty na to? – Wiedziałem, za kogo się wydać. – Roześmiał się. Teraz wszedł do gabinetu i przesłał Duni całusa. Ta popatrzyła na niego ponuro i wskazała na drzwi. Postanowił się nie przejmować. Dzień zapowiadał się wspaniale. Konsul stał przed oknem, z rękoma jak zwykle założonymi do tyłu. Spojrzał na niego ostro. – Za dziesięć minut będzie tu ten Koza – warknął. – Podobno wszystko się sypnęło. Facet jest wściekły i chce czyjejś głowy. A ja nie chcę, żeby to była moja głowa. Zdaje się, że ktoś w coś pogrywał. Co się właściwie stało? Miałeś się nie zajmować dalej tą sprawą. Nemhauser opowiedział szefowi wszystko. Prawie wszystko. Konsul bębnił palcami po blacie biurka. – No dobra, mniej więcej rozumiem. Ale ten facet od butelki? Wyskoczył jak diabeł z pudełka. – To był ktoś całkiem nieistotny – odparł Nemhauser. Konsul nagle się uśmiechnął. – No już dobrze. Świetnie się spisałeś. Prokurator Rajski bardzo cię chwalił. Powiedział, że rozumiesz, skąd wieje wiatr, i szybko udało się załatwić sprawę z tym Stromengerem. Aha, i dzwonił minister Żegota i osobiście cię pochwalił. Podobno doszły do niego słuchy, że wywarłeś nacisk na Rawę Rozbickiego i jak się wyraził: „Dobrze zrozumiałeś prokuratora Rajskiego”. Dunia ma coś dla ciebie. Nemhauser skinął głową: – Tak jest. Dunia wskazała mu kopertę leżącą na biurku, opatrzoną godłem. Rozerwał ją i przeczytał: „W uznaniu zasług i wzorowej postawy moralnej i zawodowej… nagradzam obywatela komisarza Roberta Nemhausera nagrodą z wpisaniem do akt oraz nagrodą pieniężną w wysokości 1000 zł (słownie: jeden tysiąc złotych). Władysław Żegota, minister spraw wewnętrznych i administracji”. 68 Tydzień później byli z dziećmi w centrum rozrywki Hula Kula w nowej bibliotece
uniwersyteckiej na Powiślu. – Pięćdziesiąt złotych za kilka godzin zabawy – mruknął sceptycznie Nemhauser. Paula uszczypnęła go mocno w rękę. – Nemhauser, ty centusiu. Pamiętasz, ile będzie zarabiać twoja żona? Rozchmurzył się. – Stać nas nawet na podwójne frytki – droczyła się z nim, kiedy zasiedli przy stoliku na krytym placu zabaw, a Cyryl i Metody z okrzykami radości pognali do labiryntu wypełnionego kuleczkami. Wyszli po dwóch godzinach, ogłuszeni jazgotem dzieci. Cyryl i Metody wyglądali na szczęśliwych. Poszli się przespacerować po ogrodzie na dachu. To był żelazny punkt ich wizyt tutaj, chłopaki by im nie darowali, gdyby go opuścili. Kupił po drodze gazetę i usiedli na ławeczce. Cyryl puszczał patyczki w malutkim strumyku, a Metody łapał je i budował tamę. Na ósmej stronie gazety Nemhauser znalazł niewielką notatkę: „Znany producent telewizyjny Witold Seyda zginął wczoraj w wypadku samochodowym na południu Francji. Przyczyną była nadmierna prędkość. Auto kierowane przez Witolda Seydę przekoziołkowało i stoczyło się do morza z nadmorskiej drogi z Nicei do Cannes. Francuska policja wykluczyła udział osób trzecich. Za miesiąc miała się rozpocząć sprawa wytoczona przez producenta redakcjom kilku gazet za nazwanie go agentem. Witold Seyda miał być producentem filmu Grunwald 1410, którego premiera ma się odbyć w lipcu przyszłego roku. Zrezygnował po wybuchu afery. Jego rolę przejął znany reżyser i producent Jan Domżalski, który również wyreżyseruje film. Jan Domżalski potwierdził tę wiadomość i dodał, że zawsze marzył o wyreżyserowaniu takiego filmu". Odłożył gazetę i zapatrzył się w fantazyjne krzaki dookoła. – Coś się stało? – zatroskała się Paula. – Właściwie nie – szepnął. – Albo tak. To kwestia wyboru. Szarpnęła go za ramię i wskazała na niebo. – Zobacz, przyszła wiosna. Wreszcie ładna pogoda. Wiatr rozwiewał ostatnie chmury, na niebieskim niebie zaświeciło słońce. – Wreszcie koniec zimy – ucieszyła się Paula. – No już, rozchmurz się. – Tak, koniec – powiedział i się uśmiechnął.