DAVID FERRING
KONRAD
Trylogia Konrad cz˛e´s´c 1
Przeło˙zył: Jacek Manicki
Tytuł oryginału: Konrad
SPIS TRE´SCI
SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . ...
3 downloads
5 Views
DAVID FERRING
KONRAD
Trylogia Konrad cz˛e´s´c 1
Przeło˙zył: Jacek Manicki
Tytuł oryginału: Konrad
SPIS TRE´SCI
SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 3
ROZDZIAŁ PIERWSZY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4
ROZDZIAŁ DRUGI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15
ROZDZIAŁ TRZECI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26
ROZDZIAŁ CZWARTY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36
ROZDZIAŁ PI ˛ATY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47
ROZDZIAŁ SZÓSTY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 59
ROZDZIAŁ SIÓDMY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70
ROZDZIAŁ ÓSMY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 79
ROZDZIAŁ DZIEWI ˛ATY. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 90
ROZDZIAŁ DZIESI ˛ATY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 104
ROZDZIAŁ JEDENASTY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 115
ROZDZIAŁ DWUNASTY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 130
ROZDZIAŁ TRZYNASTY . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 142
ROZDZIAŁ CZTERNASTY. . . . . . . . . . . . . . . . . . . 147
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przybywali z zachodu i ze wschodu, z południa i z północy. Przybywali ze
wszystkich zak ˛atków Imperium, z ka˙zdej krainy Starego ´Swiata i spoza jego granic.
Wielu z nich było lud´zmi, albo było nimi kiedy´s; wielu nigdy lud´zmi nie było.
Niemal wszyscy byli ´smiertelnymi wrogami. W ka˙zdych innych okoliczno-
´sciach spotkanie takie przemieniłoby si˛e natychmiast w krwaw ˛a rze´z, ka˙zdy wo-
jownik instynktownie skoczyłby do gardła swoim odwiecznym nieprzyjaciołom
i zapiekłym rywalom.
Lecz nie ´sci ˛agali tu bynajmniej w pokojowych zamiarach. Nikt tu nie znal
takiego poj˛ecia.
Zanim noc zapadnie, zaspokoj ˛a swoj ˛a ˙z ˛adz˛e krwi. Ale to nie w´sród tych, któ-
rzy ł ˛aczyli si˛e teraz w tak nienaturalnym przymierzu, ´smier´c i zniszczenie b˛edzie
zbiera´c ˙zniwo. Przynajmniej do czasu. To oni stan ˛a si˛e wkrótce siewcami ´smierci,
krzewicielami destrukcji.
Ł ˛aczyło ich jedno: Wszyscy, i ka˙zdy z osobna, byli sługami Chaosu. Swoich
czcicieli miała w´sród nich ka˙zda siła Chaosu: Khorne i Slaanesh, Nurgle i Tze-
entch, i wszelkie inne demoniczne bóstwa.
Zjednoczyli si˛e dla tej jednej bezecnej misji. Misji grabie˙zy i mordu, destrukcji
i masakry...
* * *
Nie ´switało jeszcze nawet, kiedy wst˛epował na drewniany most przerzucony
nad rzek ˛a. Wielki ksi˛e˙zyc Mannslieb ju˙z zaszedł. Jego mniejszy towarzysz Morr-
slieb był w nowiu, i ´swiatła dawał jeszcze mniej ni˙z zwykle.
Zatrzymał si˛e w połowie i oparł o barierk˛e, ˙zeby odczeka´c kilka minut. Do-
piero kiedy zacz˛eło szarze´c niebo na wschodzie, odwa˙zył si˛e ruszy´c dalej. Pi ˛ał
si˛e pod gór˛e, w stron˛e boru, z takim samym oci ˛aganiem, z jakim zza horyzontu
d´zwigało si˛e sło´nce. A było to sło´nce zimowe, pełzn ˛ace nisko przy ziemi i blade.
Przy ka˙zdym oddechu z ust buchały mu obłoczki pary, ciało raz po raz przebie-
gał mimowolny dreszcz. Łachmany, w które si˛e okutał, prawie wcale nie chroniły
4
przed zimnem. Stare buty wymoszczone miał szmatami, mi˛edzy innymi dlatego,
˙ze były dla niego za du˙ze, z zewn ˛atrz za´s obwi ˛azane pasami zgrzebnego materiału,
˙zeby nie przemakały, lecz niewiele to pomagało. Trawa przesycona była porann ˛a
ros ˛a, a przemoczone poprzedniego dnia i buty nie zd ˛a˙zyły wyschn ˛a´c.
Nie przeszkadzało mu to. Przywykł; tak było odk ˛ad pami˛etał. Miał wra˙zenie,
˙ze od kiedy nauczył si˛e chodzi´c, co dnia przemierza samotnie t˛e drog˛e, brn ˛ac na
bosaka w kurzu albo człapi ˛ac przez klaskaj ˛ace błocko.
Zreszt ˛a nie było jeszcze tak ´zle. Lód i ´snieg, których nale˙zało si˛e spodziewa´c
za najdalej dwa miesi ˛ace, jeszcze bardziej utrudni ˛a mu t˛e codzienn ˛a powinno´s´c.
Wlepiał oczy w ´scian˛e boru, usiłuj ˛ac przebi´c wzrokiem spl ˛atane chaszcze,
wyczu´c, co si˛e czai w ich g˛estwie. Nawet w najja´sniejszy letni dzie´n w lesie było
mroczno i wilgotno, słoneczne ´swiatło z rzadka tam si˛e przedzierało.
Wi˛ekszo´s´c drzew zrzuciła ju˙z li´scie, ale to czyniło kniej˛e jakby jeszcze strasz-
niejsz ˛a. Bo chocia˙z mo˙zna było teraz si˛egn ˛a´c wzrokiem dalej, to wi˛eksz ˛a groz˛e
wzbudzały bezlistne drzewa, których grube pnie i nagie konary przywodziły na
my´sl ˙zywe istoty gotuj ˛ace si˛e do skoku.
Wokół panowała niczym nie zm ˛acona cisza, ale on nie dał si˛e zwie´s´c. Bór
roił si˛e od wszelkiej ma´sci istot. Owadów, ptaków i zwierz ˛at, normalnych le´snych
stworze´n. Ale pienił si˛e tu te˙z inny rodzaj stworów, stworów, których ˙zadn ˛a miar ˛a
normalnymi nazwa´c si˛e nie dało.
Bał si˛e. Zawsze wchodził tu z dusz ˛a na ramieniu. Kiedy był młodszy, my´slał,
˙ze z wiekiem minie mu ten strach. Ale stało si˛e co´s wr˛ecz przeciwnego. Wówczas
l˛ekał si˛e nieznanego. Teraz ju˙z wiedział, na co mo˙ze si˛e tu natkn ˛a´c — a co za tym
idzie, bardziej si˛e bał.
I prawdopodobnie tylko dzi˛eki temu jeszcze ˙zył. Gdyby nie wzmo˙zona czuj-
no´s´c i ostro˙zno´s´c, dawno ju˙z by zgin ˛ał; u´smiercony przez któr ˛a´s z bestii czyhaj ˛a-
cych w gł˛ebi tej zwyrodniałej kniei.
Nikt z wie´sniaków nie zapuszczał si˛e tu nigdy w pojedynk˛e. Je´sli odwa˙zyli si˛e
wej´s´c do lasu, to tylko w grupie, dobrze uzbrojeni. Drwale wycinaj ˛acy drzewa, by
wyrwa´c kniei jeszcze jeden spłache´c terenu, pracowali zawsze pod siln ˛a stra˙z ˛a.
Ale nawet te ´srodki ostro˙zno´sci nie wystarczały. Przed rokiem grupa sze´sciu
le´sników z wioski wybrała si˛e pewnego poranka do boru. Nie wrócili do wieczora.
Nikt ich ju˙z nigdy nie widział. S ˛asiedzi wszcz˛eli poszukiwania, ale natrafili tylko
na kilka strz˛epów zbroczonego krwi ˛a odzienia.
Pochuchał w zzi˛ebni˛ete dłonie i zacierał je przez chwil˛e. Potem zza pazuchy
kubraka wyj ˛ał sztylet. Z no˙zem w prawym r˛eku i ze zwojem postronka do prze-
wi ˛azania wi ˛azki chrustu w lewej, wkroczył mi˛edzy drzewa.
Codziennie wchodził do lasu w tym samym miejscu i poruszał si˛e w nim t ˛a
sam ˛a tras ˛a. Znał na niej ka˙zde drzewo i korze´n, ka˙zdy wykrot i krzak. Gdyby co´s
było nie w porz ˛adku, wiedziałby to od razu. Ale z ka˙zdym dniem musiał coraz
5
bardziej zbacza´c z utartego szlaku, w poszukiwaniu drewna na opał, po które tu
przychodził.
Wła´snie, w poszukiwaniu. Odłamywanie gał˛ezi nie miało sensu, bo nawet o tej
porze roku, kiedy wygl ˛adały na uschni˛ete, były zbyt wilgotne, by si˛e pali´c. Był
takim samym my´sliwym, jak ci, którzy z łukiem i strzałami podchodz ˛a dzikiego
zwierza i dla mi˛esa zabijaj ˛a łosia czy nied´zwiedzia, z tym ˙ze on polował na chrust.
Na skraju lasu drzewa rosły rzadko. Im gł˛ebiej si˛e zapuszczał, tym bardziej
g˛estniał starodawny bór. Mo˙zna by pomy´sle´c, ˙ze drzewa zwieraj ˛a szeregi dla
ochrony przed istotami zamieszkuj ˛acymi jego ost˛epy.
Ale ta metoda obrony była chyba równie mało skuteczna dla drzew, jak i dla
drwali, bo co kilka kroków drog˛e przegradzał obalony gnij ˛acy pie´n, przywodz ˛acy
na my´sl ofiar˛e nieznanych le´snych drapie˙zców.
Nieraz ju˙z widywał te stwory, ale o wiele cz˛e´sciej zdarzało mu si˛e wyczuwa´c
ich złowrog ˛a obecno´s´c. Nie miał poj˛ecia, czym s ˛a ani jak si˛e zw ˛a, i nie chciał tego
wiedzie´c. Dla niego były potworami i wolał trzyma´c si˛e od nich z dala.
Nie były ani lud´zmi, ani zwierz˛etami, stanowiły ich ohydn ˛a krzy˙zówk˛e spło-
dzon ˛a w jakim´s odra˙zaj ˛acym akcie kopulacji. Pokryte futrem, nagie lub pierzaste
kreatury z r˛ekami, kopytami i rogami. Ale bezmy´slne. Ich mutacje zdawały si˛e
by´c pozbawione wszelkich naturalnych zmysłów. Nie miały ani ludzkiego rozu-
mu, ani wła´sciwego zwierz˛etom instynktu.
Nieraz zdarzało mu si˛e obserwowa´c tak ˛a przera˙zaj ˛ac ˛a poczwar˛e z odległo´sci
kilku jardów, kiedy za jedyn ˛a osłon˛e miał pie´n w ˛atłego drzewka. Na szcz˛e´scie
˙zadna go jak dot ˛ad nie dostrzegła, nie usłyszała ani nie zw˛eszyła, inaczej ju˙z by
nie ˙zył.
Takie sytuacje sprawiały, ˙ze stawał si˛e coraz ostro˙zniejszy. Zdawał sobie spra-
w˛e, ˙ze szcz˛e´scie mo˙ze go kiedy´s opu´sci´c.
Z wal ˛acym sercem zapuszczał si˛e w las, coraz mocniej ´sciskaj ˛ac w spoconej
dłoni r˛ekoje´s´c no˙za. Zapomniał o chłodzie. Szedł wolno, rozgl ˛adaj ˛ac si˛e na bo-
ki, nastawiaj ˛ac ucha, strzelaj ˛ac wokół oczami szybciej, ni˙z nad ˛a˙zała obraca´c si˛e
głowa.
Nic nie słyszał, niczego nie dostrzegał — co´s jednak wyczuwał.
Gdzie´s niedaleko, jakie´s pi˛e´cdziesi ˛at jardów przed nim czaił si˛e który´s z mu-
tantów. Mo˙ze zasadził si˛e na niego, wiedz ˛ac, ˙ze chodzi t˛edy co dnia o ´swicie.
A mo˙ze całkiem przypadkowo zapu´scił si˛e w te partie lasu.
Widok przesłaniała ´sciana drzew, wyobra˙zał go sobie jednak, przycupni˛etego
w s˛ekatych korzeniach rozszczepionego pnia.
Zatrzymał si˛e i czekał. Nauczył si˛e cierpliwo´sci. Ona równie˙z po wielokro´c
ocaliła mu ˙zycie.
Zastygł w bezruchu. Nie ´smiał nawet odetchn ˛a´c, w obawie, ˙ze zdradzi go wy-
dobywaj ˛aca si˛e z nozdrzy para. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi, w ustach
miał sucho, cho´c cały spływał potem.
6
Stwory ˙zerowały głównie po zmroku. Pod osłon ˛a ciemno´sci podkradały si˛e do
wsi i porywały zostawiony bez opieki inwentarz. Przed ´switem wycofywały si˛e
do lasu. Ale i za dnia, i w nocy były równie niebezpieczne.
Po zeszłorocznych wydarzeniach, postanowiono oczy´sci´c las z tej plagi. Spro-
wadzono ˙zołnierzy.
Nigdy nie widział czego´s tak wspaniałego. Wjechali do wsi konno, sło´nce
odbijało si˛e w l´sni ˛acych pancerzach, w górze powiewały barwne proporce. Nie
zastanawiał si˛e wcze´sniej, co si˛e znajduje poza granicami wioski. Teraz zapragn ˛ał
zosta´c ˙zołnierzem.
Cz˛e´s´c ˙zołnierzy zakwaterowała si˛e w karczmie, ku niezadowoleniu jego pana,
który miał ich ˙zywi´c.
Ale on był zachwycony, bo mógł słucha´c z zapartym tchem opowie´sci ˙zołnie-
rzy o ˙zyciu poza dolin ˛a, o cudach, których istnienia dot ˛ad nawet nie podejrzewał.
Z zapałem pucował im hełmy, rychtował zbroje, oporz ˛adzał konie.
Ten i ów cisn ˛ał mu czasem pensa za fatyg˛e. Były to pierwsze pieni ˛adze, jakie
zarobił. Po kryjomu zakopywał miedziaki w oborze, obok barłogu, na którym
sypiał. Gdyby jego pan dowiedział si˛e, ˙ze je ma, odebrałby mu pieni ˛adze, a na
dokładk˛e wychłostał. Chłosty i tak nie unikn ˛ał, ale pieni ˛adze zachował.
Zachował te˙z sztylet skradziony kapitanowi, od którego, za posługi, jakie mu
´swiadczył, nie do´s´c ˙ze nic nigdy nie dostał, to nie usłyszał nawet słowa podzi˛eki.
Chciał mie´c co´s, co pochodzi z szerokiego ´swiata — a takiego osobliwego no˙za
ani wcze´sniej, ani potem nie widział.
Rze´zbiona r˛ekoje´s´c wykonana z jakiej´s białej ko´sci miała kształt łba w˛e˙za,
jednak to nie ona, lecz ostrze, którego kraw˛edzie, zamiast prostych były faliste,
decydowało o oryginalno´sci broni.
˙Zołnierze przeczesywali mozolnie knieje, oczyszczaj ˛ac je z krwio˙zerczych be-
stii. Ale bór rozci ˛agał si˛e w niesko´nczono´s´c i mutanty wkrótce powracały.
Jeden z nich czaił si˛e teraz gdzie´s w pobli˙zu.
Usłyszał jaki´s odgłos za plecami i obrócił si˛e na pi˛ecie. Od strony wioski
dobiegał stukot podkutych ko´nskich kopyt na drewnianym, odległym o kilkaset
jardów mo´scie.
Mru˙z ˛ac oczy, przyjrzał si˛e je´zd´zcowi. Bardzo rzadko si˛e zdarzało, ˙zeby kto´s
poza nim wstał skoro ´swit. Zanim ktokolwiek wychylił nos z chałupy, on zazwy-
czaj był ju˙z z chrustem z powrotem we wsi. Tylko w zimie wi˛ecej si˛e trafiało
takich rannych ptaszków, bo wtedy dzie´n był krótszy i ludzie zaczynali prac˛e
o brzasku.
Rozpoznał dosiadaj ˛ac ˛a konia dziewczyn˛e. Ze wszystkich mieszka´nców wio-
ski, j ˛a najmniej spodziewałby si˛e ujrze´c o tak wczesnej porze.
Mogła wszak wylegiwa´c si˛e do pó´zna w piernatach, bo we wszystkim j ˛a wy-
r˛eczali, i spełniali ka˙zdy jej kaprys, słudzy ojca. Mieszkała we dworze u wylotu
7
doliny. Dwór i cała dolina wraz ze wsi ˛a i wszystkimi jej mieszka´ncami nale˙zały
do jej ojca; nawet karczmarz płacił mu dziesi˛ecin˛e od utargu.
Galopowała przez w ˛aski most opatulona w białe futra. W pewnej chwili osa-
dziła wierzchowca w miejscu, obejrzała si˛e, a potem szarpn˛eła wodze z tak ˛a sił ˛a,
˙ze ko´n parskn ˛ał i wykr˛ecił szyj˛e, ale zamiast zawróci´c do wioski, ruszyła w stron˛e
boru.
I czaj ˛acego si˛e w nim stwora!
* * *
Obserwował bacznie dziewczyn˛e, ale ani na chwil˛e nie zapominał o ukrytej
w´sród drzew kreaturze. Przez cały czas był w pełni ´swiadom blisko´sci poczwary,
chocia˙z nie wiedział, gdzie si˛e ukrywa. Jednak stwór te˙z ju˙z usłyszał konia i zacz ˛ał
si˛e przemyka´c ku skrajowi lasu.
Granica boru cofn˛eła si˛e z upływem lat i teraz pierwsze drzewa oddzielał od
rzeki szeroki pas łysego stoku wzgórza.
Dziewczyna mogła wybra´c szlak biegn ˛acy brzegiem rzeki. Nie uczyniła tego.
Nie wiedzie´c czemu ruszyła pod gór˛e, równolegle do ´sciany lasu.
Chłopiec nadal nie widział potwora, ale słyszał, jak ten przedziera si˛e mi˛edzy
drzewami, by przeci ˛a´c drog˛e nadje˙zd˙zaj ˛acej.
Dziewczyna prowadziła konia szybko, pewnie. Obserwował j ˛a z nadziej ˛a, ˙ze
zorientuje si˛e, co jej grozi, ˙ze zawróci i oddali si˛e galopem. Ale ona jechała dalej,
nie´swiadoma niebezpiecze´nstwa.
Co j ˛a tu sprowadza? Dlaczego jest sama?
Spróbował oceni´c sytuacj˛e. Stwór był ju˙z bardzo blisko. Je´sli ona zaraz nie
zawróci, to za chwil˛e b˛edzie na to za pó´zno.
I nagle za´switała mu w głowie przera˙zaj ˛aca prawda: ona nic nie wie! Nie zdaje
sobie sprawy, co si˛e zaraz wydarzy.
Ale on wiedział. Wiedział bardzo dobrze, czego za chwil˛e b˛edzie ´swiadkiem.
Tylko patrze´c, jak odczłowieczony napastnik wypry´snie z chaszczy i ´sci ˛agnie
z konia bezbronn ˛a ofiar˛e.
Nie było chwili do stracenia. Rzucił postronek na ziemi˛e, wypadł spomi˛edzy
drzew na otwart ˛a przestrze´n i pu´scił si˛e biegiem ku dziewczynie, wrzeszcz ˛ac co
sił w płucach, ˙zeby si˛e zatrzymała, ˙zeby zawróciła, bo widział ju˙z, ˙ze nie zd ˛a˙zy
dobiec do niej na czas.
Musiała go usłysze´c, gdy˙z wstrzymała konia. Ale było ju˙z za pó´zno, o wiele
za pó´zno.
Kiedy od dziewczyny dzieliło go drugie tyle, ile ju˙z przebiegł, potwór wypry-
sn ˛ał z lasu. Zobaczył go, jak szybuje w powietrzu.
8
Był odpychaj ˛ac ˛a krzy˙zówk ˛a człowieka i zwierz˛ecia: ogromne cielsko pokryte
skołtunion ˛a, ciemnoszar ˛a sier´sci ˛a; pysk jak u psa, lecz z rogami i długachnymi
kłami; krótkie łapy zako´nczone szponami, a w jednej z nich pordzewiały miecz.
Stwór rykn ˛ał, dopadaj ˛ac swej ofiary. Dziewczyna uchyliła si˛e instynktownie,
szarpi ˛ac jednocze´snie wodze, i napastnik, zamiast ´sci ˛agn ˛a´c nieszcz˛esn ˛a z siodła,
tylko j ˛a z niego zepchn ˛ał. Spadła na ziemi˛e, a przera˙zony ko´n stan ˛ał d˛eba i rzucił
si˛e do ucieczki.
Potwór równie˙z wyl ˛adował na mi˛ekkiej ziemi, ale zanim zd ˛a˙zył si˛e pozbiera´c
i rzuci´c na dziewczyn˛e, chłopiec był ju˙z przy nim.
Skoczył mutantowi na grzbiet, otoczył lew ˛a r˛ek ˛a szyj˛e, odci ˛agn ˛ał w tył łeb
i zatopił sztylet w gardle. Poczwara wrzasn˛eła i szarpn˛eła si˛e, z rany sikn˛eła fon-
tanna krwi.
Chłopak zadawał cios za ciosem, ostrze z trudem przebijało grub ˛a skór˛e. Po-
twór miotał si˛e, skrzecz ˛ac z w´sciekło´sci i bólu, i w ko´ncu zrzucił go z siebie.
Był od niego wi˛ekszy. Nawet gdyby nie miał miecza, mógłby go zmia˙zd˙zy´c
jednym uderzeniem pot˛e˙znego łapska.
Chłopiec odturlał si˛e w bok i z trudem pod´zwign ˛ał na nogi. Stwór poderwał
r˛ek˛e do poder˙zni˛etego gardła, daremnie próbuj ˛ac zatamowa´c krwotok. Jego poso-
ka była równie nienaturalna, jak on sam; miała odra˙zaj ˛ac ˛a, ˙zółtawozielon ˛a barw˛e.
Mutant popatrzył bezmy´slnie na juch˛e zlepiaj ˛ac ˛a mu sier´s´c na łapie, wyra´znie
nie pojmował, sk ˛ad si˛e wzi˛eła. Rozdziawił paszcz˛e, ˙zeby wyrycze´c swoj ˛a w´scie-
kło´s´c, i strumyczek ohydnej posoki pociekł mu spomi˛edzy psich szcz˛ek. Łypn ˛ał
przymru˙zonymi ´slepiami na tego, który zadał mu tyle bólu, i run ˛ał do ataku.
Chłopca owion ˛ał smród gor ˛acego oddechu. ˙Zoł ˛adek podszedł mu do gardła.
Był mniejszy, ale szybszy. W por˛e uskoczył w bok przed spadaj ˛acym mieczem.
Nie zdołał ju˙z jednak wykona´c uniku przed długim, cienkim ogonem, który
´smign ˛ał błyskawicznie, oplótł mu kostk˛e i ´sci ˛ał z nóg. Run ˛ał jak długi. Chciał si˛e
odtoczy´c, ale nie mógł. W˛e˙zowy ogon stwora trzymał mocno.
Poczwara znieruchomiała nad le˙z ˛acym, wlepiaj ˛ac we´n pałaj ˛acej nienawi´sci ˛a
´slepia. Jej krew skapywała chłopcu na kubrak i niczym, kwas w˙zerała si˛e z sykiem
w wytarty materiał. Rzucał si˛e i wyrywał, ale nadaremnie.
Bezimienny drapie˙zca pochylił si˛e, przesłaniaj ˛ac swoim cielskiem sło´nce. Je-
go cie´n padł na chłopca i temu zrobiło si˛e zimno, zimniej ni˙z kiedykolwiek było
mu w ˙zyciu, zimniej ni˙z kiedykolwiek mu b˛edzie, bo oto za chwil˛e umrze.
Wszystko pociemniało. Nie widział nic, prócz pochylonej nad sob ˛a sylwetki
potwora.
Ale nie podda si˛e bez walki. Poniechał beznadziejnych prób wyszarpni˛ecia
kostki z p˛etli ogona. Zginaj ˛ac w kolanie uwi˛ezion ˛a nog˛e, przesun ˛ał si˛e po ´sli-
skim błocku bli˙zej stwora, ucapił ogon lew ˛a r˛ek ˛a i ci ˛ał go no˙zem, który dzier˙zył
w prawej.
9
Jedno ci˛ecie, drugie, trzecie. Trzy, nast˛epuj ˛ace jeden po drugim, wrzaski cier-
pienia, ka˙zdy gło´sniejszy od poprzedniego. Koniec ogona został mu w dłoni, try-
skaj ˛aca z rany krew zbroczyła r˛ece, ale nie zwa˙zał na pieczenie skóry, w któr ˛a
zacz˛eła si˛e natychmiast wgryza´c cuchn ˛aca posoka.
Oszalały z bólu potwór run ˛ał na niego, wywijaj ˛ac w´sciekle mieczem. Chło-
piec, zamiast wykona´c unik, zerwał si˛e na nogi i przyj ˛ał atak na trzymany obur ˛acz
sztylet.
Szar˙zuj ˛acy mutant nadział si˛e na ostrze. Nó˙z przebił grub ˛a skór˛e i wszedł
w cielsko po r˛ekoje´s´c. Stwór wydał z siebie jeszcze straszniejszy ni˙z poprzednie
wrzask cierpienia. Wypu´scił z łapy miecz i na o´slep si˛egn ˛ał po chłopca ostrymi
jak brzytwy pazurami.
Ten uchylił si˛e zr˛ecznie przed szponiast ˛a łap ˛a i mutant, trac ˛ac równowag˛e,
run ˛ał w błoto z takim impetem, ˙ze zadr˙zała ziemia.
Znieruchomiał, le˙z ˛ac na boku.
Chłopiec przygl ˛adał mu si˛e z odległo´sci kilku kroków, gotów odskoczy´c, gdy-
by potworowi drgn ˛ał cho´c jeden mi˛esie´n. Mutant wlepiał w niego wybałuszone,
szkliste ´slepia, które po chwili zacz˛eły zachodzi´c mgł ˛a.
Chłopak wytarł o kubrak piek ˛ace dłonie, chc ˛ac si˛e pozby´c płynnego, w˙zeraj ˛a-
cego si˛e w ciało ognia.
Nie wiedział, co dalej robi´c. Rozejrzał si˛e l˛ekliwie wokół. Je´sli w okolicy kr ˛a-
˙zyły inne takie gadziny, wkrótce zw˛esz ˛a krew. Nie było mi˛edzy nimi solidarno´sci,
a tu czekała uczta.
Nó˙z tkwił w piersi stwora. Wiedział, ˙ze musi go odzyska´c, ale nadal bał si˛e
podej´s´c bli˙zej.
* * *
Usłyszał szmer za plecami i odwrócił si˛e jak pchni˛ety spr˛e˙zyn ˛a, gotów rzuci´c
si˛e do ucieczki. Z ulg ˛a stwierdził, ˙ze to tylko gramol ˛aca si˛e z błota dziewczyna.
— Jak ja wygl ˛adam! — j˛ekn˛eła, siadaj ˛ac. — Wszystko do wyrzucenia!
Odziana była w rzadko spotykane białe futra. Opo´ncz˛e, spodnie i buty miała
utaplane w błotnistej mazi. Wolałaby, ˙zeby to była krew? Jej własna?
— Pomó˙z mi wsta´c!
Dopiero teraz zacz ˛ał si˛e zastanawia´c, dlaczego wła´sciwie to zrobił, dlaczego
z nara˙zeniem ˙zycia ´spieszył jej na ratunek? Zachował si˛e jak ostatni głupiec. Nie
my´slał — oto odpowied´z. Działał odruchowo, jego post˛epowaniem nie kierował
rozs ˛adek, lecz instynkt.
— Słyszysz, co do ciebie mówi˛e? Pomó˙z mi si˛e podnie´s´c!
Była człowiekiem. Oto druga cz˛e´s´c odpowiedzi na nurtuj ˛ace go pytanie. Lu-
dzie byli sprzymierze´ncami w walce z wszelkimi innymi formami ˙zycia zamiesz-
kuj ˛acymi ´swiat.
10
— Gdzie mój ko´n?
Pomin ˛ał to pytanie milczeniem i zrobił krok w kierunku martwej kreatury.
Musi odzyska´c sztylet. To wszystko, co ma.
Naraz dziewczyna pisn˛eła, i chłopiec jak oparzony odskoczył w tył, pewien,
˙ze stwór si˛e poruszył i ona to dostrzegła.
— Nie ˙zyje?
Wpatrywała si˛e szeroko rozwartymi oczami w ´scierwo mutanta, jakby dopiero
teraz je zauwa˙zyła.
Chłopak podniósł z ziemi patyk, zbli˙zył si˛e nieznacznie do le˙z ˛acego i szturch-
n ˛ał nieruchome cielsko. ˙Zadnej reakcji. Poczwara nie ˙zyła. Była za głupia, ˙zeby
udawa´c.
— Co tu si˛e stało?
Upadek musiał dziewczyn˛e oszołomi´c Nie tylko nie widziała walki, ale i nie
pami˛etała, ˙ze stwór zepchn ˛ał j ˛a z konia.
Usłyszał cm...