Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsz...
7 downloads
17 Views
513KB Size
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.
SENSOWNIK MATKI POLKI
Konrad T. Lewandowski
SENSOWNIK MATKI POLKI
Copyright © 2012 by Konrad T. Lewandowski All rights reserved. Copyright for the Polish Edition © 2012 G + J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15 Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42 faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77
Redakcja: Zofia Rokita Korekta: Jadwiga Piller Projekt okładki: Wioletta Wiśniewska Zdjęcie na I stronie okładki: Mircea Bezerghenanu/Shutterstock Redakcja techniczna: Mariusz Teler ISBN: 978-83-7778-243-9 Skład i łamanie: Katka, Warszawa
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
1. Kinderniespodzianka Dziecko ma ADHD, mąż PTSD, przyjaciółki Kama i Daria jedną ChAD na dwie, czyli jak pierwsza ma depresję, to druga manię, potem zamieniają się rolami. Kuzynek Rafał też coś ma, tylko na to jeszcze ładnego skrótu nie wymyślono, wyłącznie same epitety. Dla mnie został już tylko Zespół Nietrzymania Moczu. Posikam się więc, czy się nie posikam? Oto jest pytanie! Lepiej, żebym się posikała, bo muszę wreszcie zrobić ten test ciążowy! Zaraz! Spokojnie! Po kolei! Muszę zapanować nad chaosem cisnącym się ze wszystkich stron. W tym szaleństwie nie ma metody, to jest życie. A kuku, pani matko dobrodziejko! Zatem trzeba przynajmniej znaleźć jego sens. Dlatego to, co teraz piszę, będzie się nazywać sensownik, nie pamiętnik, sztambuch, ani żaden blog. Dziś rano dzwoniła Kama z nowym pomysłem na swoje życie. Chciałaby zostać damską zawodniczką sumo, ale boi się utyć. Co ja na to? Nie wiem, nie zdążyłam nic wymyślić, bo drugi telefon. Ze szkoły, z nowiną od pani wychowawczyni. Stadaś, czyli Stanley Adam, mój syn, imiona ma po polsko-amerykańskich dziadkach, ścigał się z innymi chłopcami dookoła budynku, zwyczajnie, jak to chłopcy, wyścigi sobie urządzili. Pomysł był Stadasia, bo w Luizjanie, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, wprowadzono zakaz biegania po placach zabaw dla dzieci. Nie wiem, co za dureń to wymyślił, mniejsza o to, w każdym razie Stadaś ma wyrobiony 5
od maleńkości niedosyt biegania. Od kiedy wróciliśmy do Polski, korzysta z okazji i biega, gdzie się da. Teraz właśnie wbiegł na panią wychowawczynię, która wyszła zza rogu i ani myślała ustąpić z drogi, wiadomo, autorytet pedagogiczny. Stadaś cherubinkiem nie jest, jak rozpędzony wpadł, no to padli oboje. Wyścigu jednak przegrać nie chciał, więc pobiegł dalej, chyba troszkę po pani, skutkiem tego ona też się przyłączyła, ale dogonić mojego syna nie zdołała. Kiedy wreszcie złapała oddech, amatorsko zdiagnozowała ADHD. I co ja na to…? Naprawdę, uwierzcie mi, chciałam powiedzieć coś równie błyskotliwego, jak w kreskówce z Disney Chanel, no ale właśnie wrócił kuzynek Rafał z zakupów, po które go wysłałam. Miał kupić jajka, najzwyklejsze, kurze, a kupił Kinderniespodzianki. Cały tuzin. Chyba logiczne, nie? Na chleb już nie starczyło. I co ja na to?! Rafał mieszka z nami, ponieważ w domu brakowało mu męskiego wzorca osobowego. Ojciec zostawił go z dwiema siostrami, matką i cioteczną babką, kiedy miał pięć lat, i tak mu zostało na kolejne piętnaście. Do tego stopnia, że nawet jego nadopiekuńczy babiniec zaczął dostrzegać problem. Kiedy więc Rafał zaczął studiować i potrzebował stancji w Warszawie, kąt u dalszej rodziny, czyli u nas, był jak znalazł, ale ta sprawa ma jeszcze drugie dno. Rada familijna uznała, że najlepszym męskim wzorcem osobowym dla Rafała będzie mój David, bohater wojny w Iraku. Założenie dobre, ale w jednym szczególe znalazł się mały diabełek, mianowicie David zupełnie Rafała nie dostrzega. Mnie też nie za bardzo. Wobec własnego syna odczuwa lęk. Siedzi przy komputerze, bywa że nawet osiemnaście godzin na dobę, i gra w StarCrafta, przeważnie z jakimiś południowymi 6
Koreańczykami. Ma PTSD – zespół stresu pourazowego, za dużo widział w Iraku. Lekarz mówi, że uzależnienie od gier komputerowych to jeszcze nie jest najgorszy możliwy objaw. Nic tylko się cieszyć! Najważniejsze to nie straszyć go dzieckiem, bo widok własnego pierworodnego jedynie pogłębia jego traumę. Należało dać Davidowi czas, aż sam to z sobie poukłada, wyartykułuje i wyrzuci z siebie. Dlatego Stadaś większość czasu spędza u dziadków i też namiętnie gra w StarCrafta, jak tatuś. Jest tam Protosem, to taka rasa kosmitów posiadających wielkie moce psioniczne, David zaś gra Terranami, potomkami wygnańców z Ziemi, doprawdy coś jest na rzeczy z tym jego wygnaniem z tej planety! Słyszałam, że w realiach StarCraftu ci Protosi nie przyjaźnią się z Terranami. Mam nadzieję, że oni się tam wirtualnie nie pozabijają, ale jak na razie, to jedyna forma kontaktu ojciec–syn niepowodująca komplikacji emocjonalnych. Stadaś nie wie, że tatuś jest chory. Uważa, że świetnie się ze sobą bawią. Przed laty, kiedy dopiero co uczył się mówić, a David był na froncie i dzwonił do nas z Bagdadu, Stadaś pytał mnie: „czy tatuś mieszka w słuchawce telefonicznej?”. Teraz więc bez większych problemów zaakceptował fakt, że tata przeprowadził się do komputera. Co uważa David, sama zupełnie nie wiem. Po tym, jak straciłam cierpliwość, poszłam za głosem serca, kobiecej intuicji oraz inteligencji emocjonalnej i stanowczo wzięłam sprawy w swoje ręce (hm, tak to ujmijmy…), okres spóźnia mi się już o trzy tygodnie. Spokojnie! Jestem podobno silną matką Polką! Taką bez mała z dziewiętnastowiecznej literatury romantycznej. Może nawet całkiem, nie „bez mała”. 7
Zatem spokojnie, bez zgrzytania zębami, rzeczowo tłumaczę Rafałowi, że z Kinderniespodzianek nie da się zrobić jajecznicy, po czym odsyłam go z powrotem do sklepu. On na swoje usprawiedliwienie tłumaczy mi, że owszem, przeszło mu przez myśl, że mogło mi chodzić o zwykłe jajka, ale to rozwiązanie wydało mu się zbyt banalne. Poza tym myślał, że Stadaś się ucieszy, chociaż z Kinderniespodzianek wyrósł jakieś pięć lat temu. I proszę, nic a nic się przy tym nie zdenerwowałam! Jestem śnieżynką, maleńkim płatkiem śniegu na szczycie Himalajów… Ha, nawet nazywam się w sam raz – White – Klaudia Withe z domu Pasikowska, lat jeszcze „dzieścia”, zamężna, dzieciata i chyba trochę w ciąży. Chyba… No przecież nie wyślę Rafała do apteki po test! Dopiero by mi przyniósł Kinderniespodziankę, aż boję się zgadywać! Ale z tą matką Polką to prawda, najprawdziwsza, nic a nic nie przesadzam. Razem z wieżami Word Trade Center zwalił się na mnie ten wielce dostojny archetyp i wgniótł nosem w ziemię. Jak to jest, kiedy mąż idzie na wojnę i zostawia w domu młodą żonę z małym dzieckiem, tego nie przeżyła ani moja mama, ani babcia, która wojnę widziała oczami małej dziewczynki, ani prababcia, która rozwiodła się w 1938 (Boże, co za skandal!). Praprababcia Bronka podtrzymała ciągłość linii żeńskiej i umarła zaraz potem, jeszcze przed pierwszą wojną światową. Zatem jeśli któraś z moich dalszych przodkiń miała ten sam problem co ja, została z nim w pomroce dziejów. To akurat na mnie, smarkuli rozkutej w powiciu, parafrazując wieszcza Adama, czyli urodzonej tuż przed „pieriestrojką” Gorbaczowa, ledwie co pamiętającej PRL, spa8
dło to całe wzniosłe dziedzictwo, zupełnie jakbym żyła za powstania styczniowego czy w epoce napoleońskiej, a nie czasach „końca historii”, które miały podobno nastać po upadku komunizmu. Aż zmądrzałam od tego wszystkiego, a przecież mam tylko maturę. Zaraz po niej wyszłam za mąż i wyjechałam do Stanów. Zakochana młoda gąska złapała Pana Boga za nogi! Na początku mojego życia zawalił się komunizm, a potem było coraz przyjemniej, aż przyszedł koniec sierpnia 2001 roku, kiedy David, by zapewnić stabilną przyszłość powiększającej się rodzinie, podpisał zawodowy kontrakt wojskowy. Przyszłość wyglądała solidnie i bezpiecznie przez całe dwa tygodnie i jeden niecały poranek. Potem razem z WTC zawalił się świat i przyszło mi zaśpiewać z niemowlęciem na ręku: „Wróć, Jasieńku, z tej wojenki wróć!”. Jasieńku, czyli Davidzie. Telefon! Kama i sumo… Jak na solidną i odpowiedzialną przyjaciółkę przystało, słucham uważnie wszelkich „za” i „przeciw”. Mocno gryzę się w język, aby nie wspomnieć nic o damskich zapasach topless w kisielu wiśniowym. Kama jest zbyt przejęta. Chce zostać prekursorką. Dziewczyna z niej taka „przy kości” rzeczywiście jest, dobrze wysportowana, ale żeby wyglądać jak prawdziwy zawodnik sumo, „sumica?”, powinna przytyć dobre trzydzieści kilo. To ją przeraża, bo co będzie, jak się jej zrobią rozstępy?! Jak ona będzie wtedy wyglądać na macie?! – Przecież żyje się tylko raz! – mówi rozgorączkowana w słuchawkę. – Chyba więc powinnam zrobić z moim życiem coś, o czym wszyscy będą pamiętać, prawda?! 9
– Kamuś, a po co ci wszyscy? Nie wystarczy, żebyś sama była szczęśliwa? Z kimś… Lepiej się zakochaj. – To takie banalne! – Wiesz, chyba się z tobą nie zgodzę. Ona coś odpowiada. Ja nie słyszę, odpływam myślami do samego początku. To była miłość od drugiego wejrzenia. Przede mną poznali Davida moi rodzice. Zaprosili go z wykrywaczem metalu do kupionej za śmieszne pieniądze poniemieckiej chałupy. Mama skrycie liczyła na kufer miśnieńskiej porcelany z czasów króla Sasa. Davida pociągały bardziej łuski, hełmy i niewypały. Trafiły się guziki, broszki i moneta z 1777 roku. Myślałam wtedy o studiowaniu archeologii, więc oboje z pasją grzebaliśmy w ziemi i studiowaliśmy stare mapy. Worki łusek i innych wojskowych śmieci do dziś zalegają w szafie u mamy. Z poniemieckiego hełmu David zrobił dla nas amulety. On miał wtedy dwadzieścia trzy lata, ja osiemnaście i zupełnie nie znałam angielskiego. W całej grupie byłam jedyna, która nie wiedziała, o czym jest rozmowa. Potem David wrócił do Stanów, by zarobić na kolejny pobyt w Polsce, a ja w pięć miesięcy nauczyłam się języka. Przyjaźń szybko zamieniła się w uczucie. Zaręczyliśmy się w dniu moich dziewiętnastych urodzin. Pewnego dnia, podczas spaceru znaleźliśmy w lesie stary dąb o dwóch pniach, który nas zachwycił. Był jednym drzewem, ale wyglądał jak dwa. David napisał o nim w Iraku wiersz pt. Odpowiedz, który stał się częścią mojej modlitwy za jego szczęśliwy powrót: 10
Jesteśmy dwoma nad ziemią, ale jednym głęboko. Jeden pradawny korzeń, konary i liście wysoko. Linie życia falują, przez wieki, w cieniu Yggdrassila. No proszę, i się rozbeczałam… A miałam być najpierw rozważna, a dopiero potem romantyczna! Nie jestem religijna, chociaż wychowałam się w dobrej chrześcijańskiej rodzinie. Religia chrześcijańska nie zaspokaja mojego głodu sacrum. W poszukiwaniach duchowych zdryfowałam gdzieś między szamanizm a fizykę kwantową, New Age, ezoterykę i alternatywną historię ludzkości. Próbowałam też Ayahuaski, wywaru z południowoamerykańskiej liany, który pozwolił mi spotkać Ducha Gai – Matki Ziemi, i zobaczyć moje poprzednie wcielenia. W jednym z nich byłam młodym, niemieckim żołnierzem, którego rozstrzelano, bo nie chciał walczyć w bezsensownej i niesprawiedliwej wojnie. Zapamiętałam tylko ostatnie emocje tamtej inkarnacji – sprzeciw, strach i rozpacz. Miałam też wizję, w której jestem córką smoka Nidhogga ze skandynawskich legend – wplątany w korzenie Drzewa Życia Yggdrassila nieustannie je podgryza. Próbuje Drzewo zabić, czy uczynić je silniejszym? Nie wiem. Z pewnością jednak mam w sobie coś z nich obu – tragicznego pacyfisty i zawziętego smoka. Z takich doświadczeń zbudowałam osobistą, bardzo intymną duchowość. Układam własne modlitwy, które wciąż się zmieniają i chyba żadnej z nich nie potrafiłabym powtórzyć drugi raz. 11
] – Klaudia, jesteś tam?! Niezupełnie. – Ależ jestem, Kamuś! Jestem! Myślę, że z tym sumo to niedobry pomysł. Zrobisz sobie krzywdę, dziewczyno. – Ale ja chciałabym coś ze sobą zrobić! Na modelkę jestem za gruba. – Wcale nie jesteś za gruba! – Łatwo ci mówić! Twoje życie przynajmniej ma sens! Skąd mi się wziął ten sens? W 1998 roku zdałam maturę i kilka miesięcy później wyjechałam z Davidem do USA. Rodzice nie protestowali, chociaż myśleli, że będę studiować. Zamiast iść na studia, skoczyłam na głęboką wodę i byłam zachwycona. Zamieszkałam w typowej amerykańskiej dzielnicy i typowym amerykańskim domu, całkiem takim jak z serialu familijnego. Wcale nie czułam się emigrantką. Od razu weszłam w rolę obeznanego z codziennością tubylca. Aczkolwiek sąsiadki z początku uważały mnie za uciemiężoną kurę domową: „Po co pieczesz ciasto, zamiast kupić gotowe?”, „Dlaczego myjesz okna, skoro za miesiąc będą brudne?”… Ku ich zgorszeniu, uparcie wolałam plotkować z mężem niż o mężu. A jak przychodzili koledzy Davida, bezczelnie robiłam domową atmosferę – piekłam murzynka i gotowałam tony bigosu. W końcu jeden z jego kolegów nie wytrzymał i pojechał poszukać żony w Polsce. Mieszkaliśmy najpierw w Nowym Jorku, następnie w Pensylwanii, skąd pochodzi David, potem w Luizjanie i Karolinie Północnej. W 2000 roku wróciliśmy na 12
krótko do Polski, skończyłam policealne studium reklamy. Co prawda, brak wyższego wykształcenia wciąż prześladuje mnie na różne sposoby, ale szybkiego ślubu i wyjazdu za mężem za ocean nie żałuję. David od zawsze interesował się militariami, a kawaleria pancerna okazała się jego żywiołem. W wojsku szybko awansował na kaprala, potem na sierżanta. Przed początkiem wojny w Afganistanie nie skończył szkolenia, więc tam go jeszcze nie posłano. Kiedy jednak zaczęła się ta awantura z Saddamem Husajnem o tę niby broń masowego rażenia i stało się jasne, że wojna w Iraku jest nieunikniona, David był dumny z czekającej go misji. Gdyby jednak ktoś wcześniej przepowiedział mi ten Irak, uznałabym to za absurdalny i podły żart. Nie pytajcie mnie, co sądzę o prezydencie Bushu, czy on kłamał, czy nie kłamał? Albo czy Saddam był bardziej katem, czy bardziej ofiarą. Dla mnie to nieważne, nie interesuje mnie wielka polityka. Ja jestem po prostu za moim mężem! Tak jak te polskie kobiety sprzed kilkuset lat, które może nie do końca wiedziały, co to jest ta Polska, za którą idą walczyć ich mężowie i narzeczeni, ale po prostu wspierały swoich mężczyzn. W niczym bym sobie ani Davidowi nie pomogła, gdybym nagle ogłosiła się pacyfistką i zaczęła mieć pretensje do całego świata, że jest podły. Weszłam więc w starą rolę. Trochę pod przymusem, a trochę z dumą i z wielkim zdziwieniem odnalazłam w niej siebie. – No to hej, cześć! Na czym właściwie stanęła moja rozmowa z Kamą? Przepraszam, nie pamiętam. 13
O już wiem, zadzwonię do Darii! Niech ona kupi mi ten test ciążowy. Zadanie w sam raz dla wojującej feministki. Chociaż jak Daria przyjdzie, to na pewno znów zacznie przekonywać Rafała, że tak naprawdę jest gejem i żeby zdobył się na odwagę i zrobił wreszcie ten coming out. A im bardziej Rafał będzie zapewniać ją, że interesują go tylko dziewczyny, tym bardziej Daria nie będzie mu wierzyć. Bo przecież mój kuzyn żadnej dziewczyny nie ma i nie miał. Kobiecy szósty zmysł każe trzymać się z dala od niego każdej, nawet najbardziej naiwnej gąsce. Myślę, że Rafał ma duszę artysty, tylko on jeszcze o tym nie wie. Ta jego artystyczna dusza też chyba jeszcze nie skojarzyła, że ma do dyspozycji jakieś ciało. Radzą więc sobie ta Rafałowa dusza i ciało ze sobą nawzajem jak Paweł i Gaweł, co w jednym stali domu… Schizofrenia? Proszę natychmiast wypluć to słowo! Podobno ludzie, zwłaszcza Kama i Daria, lgną do mnie, bo jestem silna. Co prawda tej siły tak od razu nie widać, na pierwszy rzut oka jestem raczej zwariowany szałaput, ale chyba naprawdę jestem silna. Nie będę się bawić w fałszywą skromność, sporo wytrzymałam. Ale nie od razu do tego doszłam. Musiałam tę siłę w sobie dopiero odkryć. Najpierw przyszło przeżyć najkoszmarniejszy prima aprilis w życiu, czyli 1 kwietnia 2003, kiedy mój mąż David pojechał czołgiem zdobywać Bagdad. Wytrzymałam trzysta sześćdziesiąt pięć nocy, z których żadna nie była bajką. Myślałam, nie, byłam pewna, że ta wojna przejdzie gdzieś bokiem, jak burza. Dlatego z początku to nadal była wspaniała, egzotyczna, amerykańska przygoda! 14
Luizjana to przede wszystkim mordercze upały, czterdzieści stopni w cieniu i sto procent wilgotności. Latem chodniki wręcz skwierczą jak patelnia, a woda w publicznym basenie jest gorąca. Na łonie natury wylegują się aligatory. Do tego robactwo rodem z majaczeń alkoholika w delirium i wyśmienita kuchnia. Klimat oraz ukształtowanie terenu przypominają Bliski Wschód, więc w Fort Polk ćwiczą jednostki z całego kraju. Na poligonie skorpiony bez skrępowania właziły chłopcom do śpiworów, a ogródek przed naszym domem upodobały sobie węże. Po każdym z nimi spotkaniu biegłam po książkę sprawdzić, czy mój gość jest jadowity. Inne rozrywki, oprócz amatorskiej wężologii, to plotki z żonami innych żołnierzy, zwłaszcza z Carmen, która miała zawsze „wiadomości z ostatniej chwili”, rzadko ścisłe, ale zawsze rozrywkowe. W pobliskim miasteczku miałyśmy do dyspozycji kilka fastfoodów i stacji benzynowych, komisariat, jedno kino oraz sześćdziesiąt pięć kościołów różnych wyznań. Największą atrakcją były wyjazdy do hipermarketu, restauracji i zoo w Alexandrii – najbliższego cywilizowanego miasta, odległego od Fort Polk o ponad godzinę jazdy. Słowo daję, nigdzie na świecie nie ma lepszej kuchni niż w Luizjanie! Ryby i raki, pikantne przyprawy, gęste gulasze z kiełbasą i owocami morza. Z amerykańskich potraw najbardziej polubiłam „meatloaf” – zapiekane mielone mięso z przyprawami i sosem pomidorowym, do tego pikantne chili, słodkie ziemniaki z cynamonem, a na deser ciasteczka z borówkami. Grilowanie tutaj to prawdziwa sztuka kulinarna z mnóstwem wymyślnych sosów i marynat. 15
Obmyśliłam też swoją własną klasyfikację krajowców, według kryterium ciekawości świata. Z osłupieniem odkryłam na przykład takich, którzy nie byli nigdzie poza granicami swojego miasta i nie mają pojęcia, co jest dziesięć kilometrów dalej. Inni zaś podróżują do upadłego, pochłaniają książki, dopytują się, jak to było z tą „Solidarnością” w roku 1980 i 1989, oraz potrafią zagiąć rodowitą Polkę na tym, co, gdzie i kiedy Lech Wałęsa powiedział. Plus wszystkie możliwe typy pośrednie między tymi skrajnościami. Nie ma czegoś takiego jak „typowy Amerykanin”! Najbardziej wkurzały mnie legiony głupich urzędników i opętanych paranoją polityków, którzy właśnie podczas naszego pobytu wprowadzili zakaz biegania po placu zabaw… w trosce o bezpieczeństwo dzieci. Wyobrażacie sobie większy absurd?! Z drugiej strony, bogactwo kultur i piękno przyrody wręcz zapierają dech. W sumie, mówiąc „u nas” bardzo szybko przestałam się zastanawiać, czy mam na myśli Polskę, czy USA? W Polsce najbardziej kocham miejsca, w których dorastałam – słoneczną działkę u babci, ulubioną szkołę muzyczną w starej kamienicy, nawet paskudny wieżowiec, w którym wkuwałam do matury. Doszłam do wniosku, że dobrze jest mieć dwa światy, aby pamiętać, że nie ma miejsc idealnych. Z wyjątkiem jednego Miejsca… Nagle nasi chłopcy pojechali na wojnę! Ja zostałam sama z malutkim dzieckiem na palącym pustkowiu, wydana na pastwę nudy i obaw o męża. Nie wiem, co było gorsze. Najpierw stałam się straszliwie przesądna, wszędzie szukałam złych znaków. Bo może nagły 16
płacz dziecka oznacza, że tacie grozi niebezpieczeństwo, które Stadaś wyczuwa szóstym zmysłem? Nie, to nie nieszczęście, to „tylko” zapalenie ucha… Słowo, myślałam, że oszaleję! Dobrze, że tamtejsi lekarze są przyzwyczajeni do kompletnie sfiksowanych młodych mamuś. Cała wojna w tym Iraku miała trwać cztery miesiące, tyle co wieczność, tak wtedy myślałam. Potem przyszedł ten mejl. Najpierw coś o „patriotycznych” i „dzielnych”, potem „obowiązek”, wreszcie słowo ROK! Czytałam to przez łzy raz po razie, tak długo, aż zrozumiałam, że nie ma pomyłki. Męża nie zobaczę jeszcze przez osiem miesięcy! Albo wcale… Brrr! Do tej pory na wspomnienie tamtej chwili kości marzną mi od środka. Czekanie na telefon od Davida to była agonia. Tyle miałam mu do powiedzenia! Ale przecież każdy telefon mógł oznaczać złą nowinę, więc drżałam na jego dźwięk i bałam się go odebrać. Zupełna paranoja! Do tego jeszcze doszła obsesja studiowania nazwisk poległych żołnierzy. W pierwszym okresie czułam się jak strzępek człowieka, umierałam na raty i musiałam wyglądać jak zjawa. Tylko strach i ból świadczyły o tym, że jeszcze żyję i czuję. Kroki na schodach mogły oznaczać, że za chwilę w progu stanie oficjalnie ubrany żołnierz. Wtedy nie trzeba by było żadnych słów. Kiedy więc spóźnialski sąsiad wracał do domu, odgłos butów zrywał mnie na równe nogi z najgłębszego snu. W szalonym napięciu nasłuchiwałam, czy te kroki zbliżają się, czy oddalają… Zapuka czy nie zapuka? Każdemu żołnierzowi przysługiwało dziesięć minut rozmowy telefonicznej raz w tygodniu. David często wstawał o trzeciej w nocy, bo kiedy wszyscy spali, mogliśmy 17
spokojnie pogadać nawet pół godziny. On starał się zawsze mówić o rzeczach pozytywnych, śmiesznych i ciekawych. Na początku czuł, że walczy o dobrą sprawę i pomaga innym. Amerykanie byli traktowani jak wojska wyzwoleńcze. David miał nawet kilka propozycji matrymonialnych. Zainteresowanych panien wcale nie zniechęcało, kiedy pokazywał zdjęcia żony i syna, wręcz przeciwnie, jego atrakcyjność jako potencjalnego męża bardzo od tego wzrastała. Fragmenty listów o życiu Irakijczyków, ich dziwnych obyczajach, kobietach, dzieciach, nadawały naszej rozłące smak przygody. Była też świadomość tworzenia historii. Tak więc negatywne uczucia nas nie zwyciężyły. Chociaż nie wszystkie żony żołnierzy zaliczyły tę próbę. Były i takie, jak choćby sąsiadka zza ściany, u której niemal nie ustawały libacje. Kiedy ich mężowie ryzykowali życie, one robiły sobie wypady do barów dla samotnych i zdradzały bez skrupułów. Potem kapelan musiał przygotowywać ich mężów na to, co zastaną w domu. Dużo o tym myślałam. Dlaczego wytrwałam ja, Jenna, Carmen, Daniel i większość koleżanek? Można powiedzieć, że miałyśmy honor i klasę, owszem, ale tamte związki chyba były po prostu nieudane. Zdesperowane, stupięćdziesięciokilogramowe babska często szukają kandydata na męża wśród wojskowych, bo to jest mieszkanie, niezła pensja, pracować nie trzeba, można całymi dniami oglądać opery mydlane. A jak przychodzi nuda i stres, staczają się moralnie i ruszają szukać przygody. Jeszcze innym zdarzały się regularne depresje i próby samobójcze. My trzymałyśmy się razem. Urządzałyśmy z dziećmi wyprawy do zoo w Alexandrii i domowe święta. To z nimi 18
świętowałam pierwsze urodziny Stadasia. Czarna Daniel okazała się absolutną mistrzynią w przyrządzaniu bananowego puddingu. Ale najważniejsze było dla nas bycie razem, kiedy przychodziły TE wiadomości. Ataki na amerykańskich żołnierzy zdarzały się najpierw w Faludży, gdzie ukryli się najgorliwsi zwolennicy Saddama Husajna. Zasadzka na patrol w Sadr City we wrześniu 2003 roku była pierwszym takim incydentem w tej części Bagdadu. Zginęło dwóch Amerykanów. Odpowiedzialny za to był Al Sadr, który miał wtedy może ze dwudziestu zwolenników i dopiero zaczynał polityczną karierę. Wkrótce został jednym z najsilniejszych antyamerykańskich przywódców. Wojsko zawsze najpierw zawiadamia rodzinę, więc za każdym razem wszystkie wiedziałyśmy, że nie chodzi o żadną z nas. Mimo to niepokój był ogromny. Zbierałyśmy się i w napięciu czekałyśmy na oficjalne ogłoszenie nazwisk poległych. Podawano najpierw kto, a potem z której jednostki. Nagle słyszę, że wymieniają pluton i batalion Davida… To byli jego koledzy! Przeszedł mnie potworny dreszcz, a chwilę potem zupełnie nie byłam w stanie powstrzymać wybuchu radości, że to nie mój mąż. Jednocześnie pełna świadomość, jak blisko była tragedia i że ktoś inny ją właśnie teraz przeżywa. Smutek i ulga. I wtedy w pokoju zapada ta cisza. Jedyna cisza w swoim rodzaju. Wyobraźcie to sobie: pięć młodych kobiet różnej rasy, narodowości, wyznania – siedzimy jak skamieniałe, bez słowa, ledwie ośmielając się oddychać. I powoli, razem 19
wracamy do życia, wypływamy z otchłani na powierzchnię. Wreszcie któraś z nas wstaje zobaczyć, co u dzieci… Zżyłyśmy się ze sobą, choć w normalnych warunkach niewiele miałybyśmy wspólnego, nasze miłe rozmowy zwykle kończyły się banałami. Teraz już nie utrzymujemy żadnych kontaktów. Poza tamtym czekaniem nic nas nie łączyło. A we mnie coś się budziło… Jakaś pamięć genetyczna, może podświadomość, na pewno coś, co miałam ukryte głęboko we krwi i DNA. Dziedzictwo pokoleń matek Polek, właśnie tak to trzeba nazwać! Pojawiła się siła woli, o wiele silniejsza od strachu i myślenia o sobie. Już kilka tygodni po wyjeździe Davida zaczęłam się zmieniać. To było tak, jakby wśród wszechogarniającego szaleństwa i smutku ktoś niepostrzeżenie podłączył mnie do kroplówki z adrenaliną. Zawarłam sojusz ze smutkiem, a może raczej pakt o nieagresji. I tak mimo ciągłego strachu zaczęła rosnąć moja duma z męża. Czytając jego listy uznałam, że moje użalanie się nad sobą jest żałosne. Oni stacjonowali w Sadr City, najniebezpieczniejszej dzielnicy Bagdadu, byli pod ciągłym ostrzałem, spali w towarzystwie szczurów na betonie w opuszczonej fabryce papierosów, pili przechlorowaną wodę z Eufratu. Te jego słowa mnie wypełniały, unosiły w górę. Wprawdzie najistotniejsze okazało się to, czego David mi nie pisał, czego nie był w stanie napisać, ale to się okazało dopiero później. Tego, co naprawdę miało się stać, nie wiedziałam, ani nawet nie przeczuwałam. PTSD to była wtedy jakaś abstrakcja. Najważniejsze, by wrócił! Byłam z Davida tak dumna, że miałam ochotę nosić koszulkę z jego zdjęciem i napisem: „Mój mąż jest w Iraku”, 20
ale uznałam, że to jednak głupie. Poprzestałam na wojskowej czapce i butach oraz nieśmiertelniku, którego oryginał miał David. Wreszcie postanowiłam wyjechać z Luizjany do Polski, do rodziców. Moją psychikę odciążyły już same przygotowania do podróży. Natomiast w Polsce zdałam sobie sprawę, że tkwią we mnie zasoby sił psychicznych i duchowych, o których dotąd nie miałam pojęcia. Wcześniej czułam się niedowartościowana, często brakowało mi odwagi i wiary w siebie. Wojenna terapia była szokowa, bolesna, ale skutecznie otworzyła mnie na świat duchowych mocy, równie potężnych co bliskich. Kiedy znalazłam się na ojczystej ziemi, naprawdę poczułam siłę płynącą do mnie od drzew, kamieni, pól, z całej otaczającej mnie przestrzeni. Owszem, poeci romantyczni, o których uczyłam się w szkole, pisali o czymś takim, ale wówczas była to dla mnie tylko metafora, staroświecka i trochę śmieszna. Nagle okazało się, że to prawda, że nie ma w tym żadnej przesady. Może tylko pan Norwid się mylił, twierdząc, że ojczyzna to groby przodków. Wcale nie groby, lecz ich żywe duchy! Wszędzie dookoła. Byłam więc mamą samotnie wychowującą małe dziecko, a jednocześnie żoną wspierającą męża na wojnie. Musiałam wierzyć, że robię to najlepiej, jak potrafię. To wtedy cierpliwie tłumaczyłam Stadasiowi, że tata jednak nie mieszka w słuchawce telefonicznej. Pisałam do Davida tony listów i wierszy. Wysyłałam mu nasze zdjęcia, paczki z kremem do golenia, orzeszkami i suszonym mięsem, pamiętając też o cukierkach dla irackich dzieci. Chociaż mój smutek wciąż był wszechogarniający, wszyscy znajomi chwalili mnie za optymizm i silną wolę. 21
W tym właśnie okresie przylgnęły do mnie Kama i Daria. Wprawdzie żadna z nich nie miała męża żołnierza, właściwie to w ogóle nie miały z kim chodzić, bo ich związki z mężczyznami się rwały, zanim się na dobre zaczęły, ale w przeciwieństwie do mojej amerykańskiej babskiej paczki, naszą trójkę połączyła możliwość rozmawiania o rzeczach ważnych, a nie tylko o banałach. Tam była wspólnota stresu, tu wspólnota kultury, korzeni, wychowania. Dobrze jest mieć dwa światy, aby pamiętać, że nie ma miejsc idealnych. Więc nie jest idealnie. Wyjechałam do Polski na trzy miesiące, by pozbierać myśli, a potem znów na dwa miesiące do Helen, mojej amerykańskiej teściowej. I znowu do koleżanek w Luizjanie i jeszcze raz do Polski. Oczywiście, dostałam ogromne wsparcie od rodziców i rodziny męża. Dzięki nim miałam trochę czasu dla siebie i mogłam podjąć próbę zrozumienia, co się ze mną dzieje, oraz doprowadzenia do ładu własnej psychiki. Cały czas potwornie tęskniłam, bałam się o Davida, żyłam w zawieszeniu, ale też coraz lepiej radziłam sobie z tymi emocjami. Zrozumiałam, że te wszystkie przesądne znaki, których z początku tak nerwowo wszędzie szukałam, są tylko we mnie i nie mają znaczenia. Nauczyłam się ufać intuicji. Ona zaś mówiła wtedy, że jest dobrze. Teraz mówi, że będzie dobrze… Kompletnie nie umiem sobie tego wyobrazić ani ująć w słowa, ale ufam mojej intuicji! W Polsce odwiedzałam Miejsce. Pakowałam do plecaka chleb i wodę, czasem wino, i szłam trzy kilometry za wieś, tam, gdzie są ruiny poniemieckich domów. Siadałam na kamieniu, dzieliłam się 22
z Miejscem chlebem i napojem, czytałam jakiś fragment listu od męża, prosiłam o opiekę nad nim, o jego szczęśliwy powrót do domu, o siły dla mnie. I dziękowałam za dotychczasową pomoc. Pierwsze urodziny Stadasia, 5 października 2003 roku, to był koniec mojej emocjonalnej transformacji. Zapłaciłam wysoką cenę, ale dojrzałam emocjonalnie. Ta mityczna życiowa mądrość stała się naprawdę moja! Sojusz ze smutkiem się ustabilizował. Odmieniona, z pasją oglądałam wiadomości Fox News i studiowałam kalendarz, licząc kolejne dni. Żartowałam wtedy z siebie, że przeistoczyłam się w książkową heroinę, czekającą na powrót ukochanego z wyprawy krzyżowej. I on wrócił! Mogli wrócić już dwa tygodnie wcześniej, ale najpierw wysłano ich do Kuwejtu, żeby ochłonęli i przygotowali się psychicznie do powrotu do normalności. Co za strata czasu! Nie wiem też, czemu nie mogliśmy powitać ich na lotnisku w Aleksandrii?! Dlaczego koniecznie w sali gimnastycznej w jednostce Fort Polk?! Wszystkie wychodzimy z siebie, napięcie sięga zenitu, a tu jeszcze puszczają tę idiotyczną, patriotyczną piosenkę country… Dosłownie szaleństwo szaleństwa! I nagle, w ułamku chwili to wszystko przestaje mieć znaczenie. Jest 3 kwietnia 2004 roku. – Już tu są! – woła łamiącym się głosem sierżant. Wmaszerowują nasi chłopcy! Żony, dzieci, rodzice, przyjaciele biją brawa i płaczą. Małe dzieci wrzeszczą i wiwatują. Wrzawa i podniecenie niemal 23
rozsadzają salę gimnastyczną. „Już tu są” – to najważniejsze słowa, jakie kiedykolwiek do mnie wypowiedziano. Wrócił! Po roku, który wydawał się wiecznością, wrócił! Zdrów i cały! Znów byliśmy razem i tylko to się liczyło! Bez znaczenia, że byłam i jestem wśród setek i tysięcy takich kobiet jak ja. Czułam się nietypowo i niepospolicie. To, co się działo, dotyczyło tylko mnie i oddalonego o tysiące kilometrów męża, który teraz znów trzymał mnie w ramionach. Może wynikało to stąd, że odegraliśmy jakąś rólkę w historii świata? Nie wiem. Dla mnie to była lekcja wierności ideałom. Był wśród nich ten staroświecki ideał matki Polki, który wcale nie okazał się staroświecki. Gdybym miała więcej Davida nie zobaczyć, żałowałabym głównie tego, czego mu nie powiedziałam, i tych wszystkich niezrobionych razem drobiazgów, których normalnie się nie zauważa i nie docenia – porannej kawy i wspólnego koca, pod którym ogląda się jakąś bzdurkę w telewizji. Była to więc też lekcja dzielenia się codziennością i niepowtarzalności bycia razem. I właśnie wtedy, kiedy już naprawdę nic nie mogło pójść źle, zaczęło się wciskać pomiędzy nas to całe PTSD. Najpierw dość niewinnie, ponieważ – jak mi potem wytłumaczono – euforia towarzysząca silnym emocjom powrotu i powitania skutecznie tłumiła tamte mroczne wspomnienia. Na jakiś czas. Kiedy jednak radość spowszedniała i ustała, one zaczęły wychodzić na wierzch. David już po dwóch tygodniach w domu zaczął tęsknić za wojskiem. Zaznaczał, że nie chce wracać na wojnę, tylko 24
znowu być w wojsku. Trochę mnie to zdziwiło. Liczyłam na co najmniej drugi miodowy miesiąc. Uczciwie sobie na niego zasłużyłam! Potem David przestał się bawić ze Stadasiem. Nie od razu, stopniowo odsuwał go od siebie, początkowo tłumacząc się zmęczeniem, wyszukując coraz głupsze preteksty. Oczywiście, reagowałam i pytałam dlaczego? Przyparty do muru odpowiadał, że słyszy tykanie zegarowej bomby. Zupełnie jakby kilkuletni synek miał mu wybuchnąć w rękach… Uznałam to za dziwactwo, bagatelizowałam. Potem zaczęło być coraz gorzej. Sierżant David White zaprawiony w walkach weteran wojny w Iraku zaczął się bać własnego dziecka! Wygląda na to, że wszystko, co przeżyłam do tej pory, było tylko treningiem przed prawdziwą walką o nasze życie, miłość i rodzinę. Walką, która miała rozegrać się teraz.
2. Burza mózgów – No i co? – zapytała Daria, kiedy wyszłam z łazienki. Bez słowa pokazałam jej test. Wynik pozytywny. Tak jak oczekiwałam w głębi duszy. Wiedziałam też, że to będzie drugi syn. Tak mówiła moja intuicja i wszystkie statystyki. Żołnierzom, którzy wrócili z wojny, przeważnie rodzą się synowie. David zarówno wrócił z niej przed paru laty, a po trosze jeszcze nie… – Planujesz aborcję? – Daria wygarnęła od razu z największej armaty. – Coś ty! – żachnęłam się. – Przecież nie masz innego wyjścia – zauważyła rzeczowo. – Bo jak powiesz to Davidowi? Z tym rzeczywiście był duży problem. Amerykański psychoterapeuta Davida ostrzegał nas przed kolejnym dzieckiem. Zachodziła obawa, że awersja i lęki męża przeniosą się wtedy na mnie. Mogło się zdarzyć, że kiedy mój brzuch stanie się widoczny, David zacznie widzieć we mnie muzułmańską fanatyczkę obwieszoną materiałami wybuchowymi i gotową w każdej chwili wysadzić się w powietrze. Nie wiadomo, jak zareaguje i co wtedy zrobi, ale raczej na pewno nie będzie jak dotąd siedzieć sobie spokojnie przy komputerze i zdobywać kolejne obce planety. Jeszcze w Luizjanie przeprowadziłam prywatne śledztwo, to znaczy rozmawiałam z żonami kolegów Davida, a one potem podpytały swoich mężów i opowiedziały mi 26
o tym, co David przede mną ukrywał. O wszystkich tych koszmarach na jawie, bez których żadna wojna nie potrafi się obyć. Pamiętacie film Spielberga Szeregowiec Ryan? Bohaterowie powtarzają tam sobie pewne słowo, które w polskiej wersji brzmi „popolupo”. To jest skrót od „popieprzone ponad ludzkie pojęcie” – tak komentowano sytuacje, w których ktoś ginął bez sensu, przez jakiś idiotyczny przypadek. W Iraku było tak samo. Chociaż może nie zaraz od początku. Tak jak mówiłam, przez pierwsze miesiące Amerykanów traktowano tam jak wojska wyzwoleńcze. Irakijczycy mieli naprawdę dosyć Saddama, a z drugiej strony, nasze oddziały skierowane na początku wojny na pierwszą linię frontu i walczące w samym Bagdadzie, gdzie był David, należały do najlepiej wyszkolonych jednostek. Chłopcy się stresowali, ale nie panikowali i nie strzelali na oślep do wszystkiego, co się rusza. Naprawdę dobrze dogadywali się z miejscową ludnością, a Irakijczycy chętnie z nimi współpracowali, wydawali im znienawidzonych funkcjonariuszy reżymu Husajna i wskazywali miejsca, gdzie tamci ukryli broń. Potem jednak skończyły się otwarte walki i zaczęto przysyłać do Iraku nowe oddziały, złożone z dużo gorzej wyszkolonych ochotników, którzy chcieli łatwo zdobyć amerykańskie obywatelstwo. I to właśnie te żółtodzioby wszystko tam zepsuły. Słabo znali realia, w każdym człowieku w chuście-arafatce na głowie widzieli terrorystę, a tam przecież prawie wszyscy tak chodzą… Najgorzej pod tym względem było z afroamerykańskimi czołgistami. Wcześniej, w czasie wojny w Wietnamie, Czarnych traktowano jak mięso armatnie, więc przestali 27
zaciągać się do armii. Jako zachętę ludzie od werbunku wymyślili więc specjalnie dla Afroamerykanów reklamę, że czołgi są w sam raz dla nich, bo są bezpieczne, wygodne i podobne do wielkich cadillaców, które najchętniej kupują amerykańscy Czarni. To podziałało, murzyńscy rekruci zaczęli się znowu zgłaszać. Tylko że wojna to nie przejażdżka cadillakiem! Co gorsza, ci z drugiego rzutu przechodzili łatwiejsze testy, mieli krótsze szkolenia i zupełnie nie rozumieli miejscowych ludzi. Kiedy dotarli w zagrożony rejon, woleli ze swoich czołgów nie wyściubiać nosów, z nikim nie rozmawiali. A jak im coś mignęło na czujnikach, zaraz walili z armaty do osiołka! I, niestety, ofiarami były nie tylko osiołki… Kiedy takie wypadki zaczęły się mnożyć, sympatia dla Amerykanów się skończyła. Terrorystów zaczęło naprawdę przybywać, a wraz z nimi przypadkowo zabitych przechodniów, co znów wzmagało chęć odwetu Irakijczyków i obsesję ciągłego zagrożenia wśród naszych żołnierzy. Słowem popolupo! Na oczach Davida zginęli dziadek z trzynastoletnim wnuczkiem, niegroźni cywile wracający z targu małym samochodem. Oficer dowodzący patrolem wpadł w panikę na widok jadącego w ich stronę pojazdu. Kazał jednemu z kolegów Davida strzelać. Ten widział dobrze, że nie ma powodu, próbował tłumaczyć, że nie trzeba, ale dowódca wpadł w histerię, nalegał i ten żołnierz wykonał rozkaz… Potem załamał się psychicznie. Popolupo. David nie miał tych ludzi na sumieniu. Jego nie zmuszano, by strzelał, zresztą mówił potem kolegom, że gdyby dostał taki rozkaz, strzelałby tak, by nie trafić. Jednak wtedy pełnił w tym patrolu rolę pomocnika sanitariusza i ten 28
trzynastoletni chłopiec umarł na jego rękach. To była chyba pierwsza trauma, z której wzięło się to całe PTSD. Potem była ta druga, o wiele gorsza, po której coś w Davidzie pękło, chociaż nikt tego nie zauważył. Też byli na patrolu w Sadr City. David miał wtedy służbę jako tak zwany skaut, to znaczy należał do grupy piechurów badających teren i osłaniających czołg jadący za nimi. Ci czołgiści byli właśnie jednymi z tych czarnych żółtodziobów z drugiego rzutu. Nikt ich nie atakował, byli zupełnie bezpieczni w swoim abramsie, ale cały czas myśleli tylko o tym, że tu wszędzie, na dachach i za każdym rogiem ulicy, czają się terroryści z granatnikami przeciwpancernymi. Że zaraz ktoś do nich strzeli i spalą się żywcem w tym czołgu. Zamiast wziąć głęboki oddech i zaufać doświadczonym kolegom sprawdzającym teren, nawzajem wpędzali się w paranoję. I wtedy w oknie jednego z domów poruszyła się firanka… Działo takiego abramsa ma kaliber dwanaście centymetrów. Pocisk trafił w pokój, w którym były tylko kobiety i dzieci. Po kilku minutach z dymiących ruin wydostała się jedna z kobiet i podeszła prosto do Davida. Była w szoku, niosła zakrwawione zawiniątko, w którym były kawałki jej dziecka. Pokazała je Davidowi, prosiła o pomoc, ale nic już nie można było zrobić. To był chłopiec w wieku Stadasia… Koledzy opowiadali, że David najpierw stał i patrzył jak sparaliżowany, a potem zaprowadził tę kobietę na punkt medyczny. Tam mogli co najwyżej podać matce jakiś środek uspokajający. Jednak David irracjonalnie uparł się, by ratować martwe dziecko, pokłócił się o to nawet z tym sanitariuszem. Potem długo do nikogo się nie odzywał. 29
Pamiętam, że dzwonił do mnie wkrótce po tym wypadku, ale nic powiedział. Żartował jak zwykle i próbował mnie pocieszać… A to właśnie było jego najgorsze przeżycie podczas całej wojny w Iraku. Wszystko, czego się dowiedziałam, przekazałam oczywiście wojskowemu terapeucie Davida. Lekarz przyznał, że jest możliwe, by mojego męża prześladowało wspomnienie tego biednego dziecka. David jednak sam musi dojrzeć do tego, żeby zacząć o tym mówić i wyrzucić to z siebie. Nie wolno mi na niego naciskać ani zdradzić się, że wiem, co go trapi. Muszę przede wszystkim dać mu czas. Tego czasu wiele mi nie zostało, jakieś cztery miesiące, zanim brzuch zacznie być widoczny. – Nie mogłaś się zabezpieczyć?! – Daria robiła mi wyrzuty. Mnie martwiło bardziej to, że o ciąży pierwsza dowiedziała się przyjaciółka, a nie mąż. Co do braku zabezpieczenia, to przecież chciałam mieć drugie dziecko. Taki był plan, że postaramy się o nie, gdy David wróci z wojny. Wrócił, nic nie mówił, więc uznałam, że jego milczenie oznacza zgodę na realizację dawnych zamierzeń, a nie że on w ogóle nie chce słyszeć słowa „dziecko”. Odstawiłam więc pigułki i chyba miałam sporo szczęścia, że nie zaszłam w ciążę podczas tych paru pierwszych szalonych i radosnych tygodni zaraz po powrocie Davida. Potem, w miarę jak jego choroba się nasilała, kochaliśmy się coraz rzadziej. Teraz to już sama nie wiem, czy to jest planowa ciąża, czy małżeńska wpadka… – Powinnaś usunąć! – oznajmiła Daria. – Ludzi na świecie i tak jest o wiele za dużo! 30
Nie, wcale nie uważam, że powinnam jej teraz wygarnąć, że to nie jest jej sprawa. Po pierwsze, sama ją poprosiłam o pomoc z tym testem. Po drugie, wiem, że ona tak mi radzi dlatego, że jest w psychicznym dołku. Pamiętacie, mówiłam, że Daria i Kama fiksują w przeciwnych fazach. W korcu maku się dobrały! Skoro Kama z tym sumo niewątpliwie wpadła w manię, to Daria ma depresję i najchętniej pogrzebałaby cały świat na jednym wielkim, ponurym cmentarzu, pełnym kraczących wron. – Musimy coś wymyślić! – oznajmiłam. – Poczekaj na Halloween i podaruj mu parę ślicznych, malutkich bucików, z których będą wystawały urwane nóżki… – Burzę mózgów uważam za rozpoczętą! – nie dałam się sprowokować. – W takim razie zaprośmy do spisku jeszcze Kamę i Rafała. – Zgoda – oznajmiłam. Wiem, że zupełnie nie tak to powinno wyglądać. Ojciec o własnym dziecku w drodze nie powinien dowiadywać się ostatni, ale rzeczywiście nie wiedziałam, co robić. Wojskowy psychoterapeuta Davida też pewnie doradziłby aborcję. Jego zdaniem, z dwojga złego lepsze to niż tłumiona agresja wobec własnej rodziny, w dalszej konsekwencji pchająca go w uzależnienie od alkoholu i narkotyków. Następne mogły być napady szału, przemoc wobec mnie i Stadasia, a w końcu, kto wie, może nawet kariera seryjnego mordercy… Ci amerykańscy terapeuci to dopiero potrafią człowieka pocieszyć! Jednak oni przynajmniej dostrzegają problem. W Polsce to się bagatelizuje. Nasi bohaterowie zawsze sprawiedliwych wojen nie miewają żadnego PTSD. Chociaż gdyby tak 31
popytać starszych ludzi, ilu z nich ciągle śnią się powracające wojenne koszmary, to mogłoby się okazać coś zupełnie innego. Na przykład, że wszyscy jesteśmy narodem z PTSD, no ale skoro wszyscy tak mają, więc to normalne… Namówiłam Davida na kontynuowanie terapii w Polsce, jednak skończyło się na trzech wizytach. Na pierwszej pan Bardzo Ważny Profesor Psychologii uznał, że tym Amerykanom przewraca się w głowie od nadmiaru dobrobytu. Potem była jeszcze młoda dziunia, która na pierwszej wizycie mówiła wyłącznie cytatami z najnowszych podręczników, co miało dowodzić jej profesjonalizmu, a na drugiej usiłowała poderwać mi męża na bardzo prywatną terapię. Uznałam, że tak to ja sama lepiej od niej potrafię, no i ta ciąża wynikła trochę jakby przez tę miłą panią terapeutkę… Z pokoju, w którym David urządził swoje centrum dowodzenia odległą galaktyką, dobiegały odgłosy zaciętej kosmicznej bitwy. Zajrzałam tam. Monitor komputera migotał jak oszalały. Ten cały StarCraft to taka mozaika mrugających ikonek, od której niewtajemniczeni dostają oczopląsu najdalej po minucie. Ja też nie mogłam się w tym połapać, ale David był w swoim żywiole. Mówił, że czuje się tak, jak podczas szturmu na pałac Saddama, kiedy rozbili kolejno wszystkie linie obrony i wjechali czołgiem do prywatnej sypialni dyktatora. Nikogo tam wprawdzie nie zastali, ale przez chwilę chłopcy byli pewni, że dorwali drania i właśnie oni zakończą teraz tę wojnę. David chciał wciąż na nowo przeżywać tamten moment. – Jak ci idzie, kochanie? – zdołałam się zorientować, że to jest walka z Zergami, czyli robalami przypominającymi wielkie modliszki. 32
– Proszę, nie teraz… – wycedził David przez zaciśnięte zęby. Był maksymalnie skupiony. – Ten koreański koleś jest niesamowity! Ma prawie 500 APM… Zachowałam się bardzo profesjonalnie, to znaczy natychmiast wyniosłam się z pokoju. Choć bardzo miałam ochotę, nie pocałowałam Davida w policzek, by go nie zdekoncentrować. APM to skrót od terminu Actions Per Minute i oznacza liczbę kliknięć myszą albo w klawiaturę komputera, wykonanych w ciągu jednej minuty. Tyle akurat wiem. Każde takie kliknięcie jest wydaniem polecenia, zatem przeciwnik Davida myślał bardzo, ale to bardzo szybko – wydawał swoim potworom osiem, dziewięć rozkazów na sekundę. Minimalne APM dla zawodowych graczy wynosi 300, a więc naprawdę nie powinnam teraz przeszkadzać. Dla południowych Koreańczyków gra w StarCrafta stała się w ostatnich latach sportem narodowym. Rozgrywkom kibicowały tysiące ludzi na stadionach, na których stawiano ogromne telebimy. David chyba trafił na jednego z mistrzów i musiał dać z siebie wszystko, aby wygrać tę bitwę. Byłam ciekawa wyniku, bo w końcu doświadczony zawodowy żołnierz kontra genialny nastolatek to jednak było coś! Postanowiłam, że zapytam o to wieczorem, jak będzie po wszystkim. Oczywiście pod warunkiem, że David nie zacznie nowej kampanii na kolejnej planecie… Tymczasem zadzwoniłam do Kamy i zaprosiłam ją do siebie na kawę. Dodałam, że to rozmowa nie na telefon, no i tym się zdradziłam. – Jesteś w ciąży! – oznajmiła oskarżycielsko przyjaciółka. – Skąd wiesz? – wyrwało mi się z zaskoczenia. 33
– Namawiałaś mnie dziś na założenie rodziny, więc twoja pewnie się powiększa! – Może – przyznałam się bez bicia. – Co na to David? – Trzeba przyznać, że Kama, kiedy się na coś nakręci, też ma nie najgorsze APM. – David nie wie, a ja nie wiem, jak mu o tym powiedzieć. – Przecież nie musisz nic mówić. Sam w końcu zobaczy… – Tylko że wtedy najpewniej uzna mnie za terrorystkę i razem ze Stadasiem ześle do Guantanamo. – Prędzej sam ucieknie ci z domu – Kama okazała się nadspodziewanie rzeczowa. – Do jakiegoś Afganistanu czy Somalii… Miała rację. Ta cała wojna z terroryzmem przeciągała się w nieskończoność, ochotników było coraz mniej, zatem powracających do akcji doświadczonych weteranów przyjmowano z otwartymi ramionami. Ba, ostatnio nawet zaczynano ich powoływać, czy tego chcieli, czy nie, bo w końcu podpisali kontrakt i musieli służyć, kiedy byli potrzebni. Na Davida też mogła przyjść kolej. Chęć rozegrania kolejnej partii StarCrafta byłaby raczej słabą wymówką. Jeśli już, powinien iść na studia, armia mogła mu nawet opłacić czesne. Ale to był w tej chwili najmniejszy problem. Kuzynek Rafał, kiedy wrócił z jajkami, żadnego problemu nie widział. – Hej, David! – wrzasnął na cały dom. – Znów będę wujkiem! Dzięki! Przyznaję, że mnie kompletnie zamurowało. Po prostu stanęłam jak żona Lota. Poczułam nawet słony smak 34
w ustach. To dlatego, że bezwiednie przygryzłam sobie wargę. A Rafałek, nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, pomaszerował prosto do pokoju Davida, żeby ogłosić mu radosną nowinę. Nie byłam w stanie się poruszyć. Czułam się jak wtedy przed telewizorem, gdy ogłaszano nazwiska poległych. Za to Daria rzuciła się na Rafała niczym prawdziwa tygrysica. Upadli oboje na podłogę w salonie, przewrócili dwa krzesła, ściągnęli z komody serwetę ze wszystkimi bibelotami, w tym świecznikiem z poniemieckich łusek, dziełem Davida oczywiście. Szczęściem odgłosy wirtualnej bitwy skutecznie zagłuszyły hałas tej realnej za ścianą. Niech wszystkim dobrym duchom Miejsca będę dzięki za Koreańczyków z APM bliskim 500! – No co…? No co?! – Rafałek zdecydowanie nie był typem wojownika i to zarówno jeśli chodzi o posturę niedożywionego dryblasa, jak i o strusi charakter, więc Daria po krótkiej szamotaninie wzięła górę i usiadła mu okrakiem na piersi. – Daj poduszkę, szybko! – zawołała do mnie. Machinalnie podeszłam do tapczanu i wzięłam, o co prosiła, ale kiedy wracałam z tą poduszką w rękach, coś we mnie wstąpiło… Nie podałam jej Darii, tylko sama przyklękłam i zaczęłam drania tą poduszką dusić! Nigdy w życiu nie miałam ochoty nikogo zabić. W sumie to nawet Saddamowi Husajnowi nie życzyłam śmierci. Ale teraz, w tym momencie po prostu zrobiłabym to… Rafał chciał zniszczyć moją rodzinę! Nieważne, że niechcący, jak to zwykle on, ważne, że skutecznie, a więc w tej chwili on był moim najgorszym wrogiem! 35
Naprawdę dobrze się do tego przyłożyłam! Rafałkowi oczy wylazły na wierzch. Udusiłabym go na pewno, gdyby nie Daria, która spojrzała mi w twarz i natychmiast chwyciła mnie za nadgarstki i oderwała moje ręce od poduszki. – Co ty… – nie zdołała dokończyć reprymendy. – Dobrze, przyznaję się! Przestańcie już… – wysapał rozpaczliwie Rafał, chwytając powietrze jak karp. – Jestem gejem! David mi się podoba! – A nie mówiłam! – wysyczała przez zęby Daria. – Wiedziałam od początku! Żoną Lota już byłam, więc teraz po prostu się eksterioryzowałam. Moja dusza porzuciła brzemienne ciało, odleciała w wyższe rejony astralnej abstrakcji. Stałam się teraz czerwonym balonikiem unoszącym się lekko w górne warstwy atmosfery, bujałam coraz wyżej i wyżej, kołysana karmicznym wiaterkiem… Gdzieś w pobliżu ktoś histerycznie się śmiał. Może to byłam ja? Jak tak dalej pójdzie, oboje z Davidem skończymy w jednym szpitalu psychiatrycznym – ja na oddziale żeńskim, on męskim, a do tego jeszcze Stadaś niechybnie trafi na oddział dziecięcy i będziemy tak razem żyli długo i szczęśliwie. Natomiast maleństwo, które się miało narodzić, niewątpliwie będzie dzieckiem z rodziny Adamsów. Na szczęście ściągnęło mnie Miejsce. Znów siedziałam na kamieniu pod drzewem, niedaleko ruin starego domu. Miałam w palcach kawałek chleba i kruszyłam go dla ptaków oraz dla Miejsca. Resztę zjadłam sama, odzyskując wewnętrzny spokój. Na chwilę przymknę36
łam oczy, odetchnęłam powoli i głęboko, a kiedy uniosłam powieki, znów byłam u siebie w domu, w moim świeżo zabałaganionym salonie. – I widzisz! Widzisz, co zrobiłeś! – strofowała Daria Rafałka. – Teraz przez ciebie Kludia jest w szoku! To może zaszkodzić dziecku! – Najwyraźniej zapomniała, że jeszcze przed chwilą namawiała mnie do aborcji, a zatem sprawy tak jakby szły po jej myśli. – Już mi lepiej – oznajmiłam. – Ciocia się nie gniewa… – przymilił się Rafałek. – Pogniewam się, jak jeszcze raz powiesz do mnie „ciociu”! – Ale ja Davida… tylko platonicznie… Tym razem Daria sama podała mi poduszkę. – Lepiej się połóż – powiedziała i pomogła mi dojść do tapczanu. Rzeczywiście, najlepiej kontynuować dalsze przesłuchanie w pozycji horyzontalnej, chociaż było to nie do końca zgodne z zasadami psychoanalizy – terapeuta padł, a pacjent mu się z tego tłumaczył… – Tego akurat jestem zupełnie pewna, że nie masz u Davida żadnych szans! – zdobyłam się wreszcie na rozsądniejszą refleksję. – Lubię silnych mężczyzn. Zmilczałam to. David był kochany, mądry, odważny, ale gdyby był naprawdę silny, nie byłoby teraz żadnego kłopotu. Mogłabym spokojnie, jak w tej starej reklamie, zacząć przygotowywać uroczystą kolację, podczas której wręczyłabym mu romantyczny prezent, czyli różowe pudełeczko z bucikami z malutkimi stópkami w środku… tfu… Tfu! 37
Tfu! O, psiakrew! Czy to PTSD może być zaraźliwe? Bo chyba już i mnie się udziela. Oczywiście, w żadnym wypadku nie winiłam Davida! Wcale nie chcę, żeby był silny! Wtedy byłby pewnie gruboskórnym troglodytą albo wręcz psychopatą, który niczym ani nikim się nie przejmuje. – I co dalej, ty amatorze silnych mężczyzn?! – rozsierdzona Daria kontynuowała inkwizycję. – No co, no co…?! – Rafałek najwyraźniej był bliski płaczu. – Przecież już się przyznałem, tak jak chciałaś? – Zrobiłeś coming out tylko dlatego, że ja chciałam?! – obruszyła się Daria. No tak, zeznania wymuszone torturami są nieważne… Ostatnio wiele się o tym mówiło, w związku z okropnymi metodami przesłuchiwania pojmanych terrorystów. To dranie, ale w ten sposób na pewno nie przekonamy ich o naszej moralnej wyższości. Mniejsza o terrorystów! Jednym słowem, orientacja seksualna Rafałka nadal wisiała pod znakiem zapytania. Nic się ani nie wyjaśniło ani nie ułożyło, nawet w tak drugorzędnej kwestii. Ocean szaleństwa rozpoczął kolejny przypływ, na szczęście Miejsce nade mną czuwało. – Kto cię prosił, smarkaczu jeden, żebyś mówił Davidowi o mojej ciąży?! – wybuchłam tak zwyczajnie po polsku, zdrowo wkurzona. – Skoro wy nie mogłyście się zdecydować… – zamilkł, bo teraz obie miałyśmy zimny mord w oczach. – Ja też chcę być silnym mężczyzną, a czuję się taki zdominowany przez kobiety… – poskarżył się. – Znaczy nie przez was! – poprawił się szybko, uznawszy najwyraźniej, że lepiej nie drażnić dwu szalonych dusicielek. Niewiele mu to pomogło. 38
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.