Konrad T. Lewandowski
Trop kotołaka Przybysz Ksin drapieżca Kapitan Ksin Fargo Róźanooka
1998
Wydanie polskie Data wydania: 1998 Projekt okładki, znaku serii i opracowanie graficzne: Ewa Joanna Rozum Wydawca: Wydawnictwo S.R. ISBN: 83-87289-70-1
Wydanie elektroniczne: Trident eBooks
[email protected]
PRZYBYSZ WYGRANA ŚMIERĆ Przeciągłe, wibrujące wycie wilkołaka rozległo się gdzieś w głębi mrocznego matecznika. Śpiew słowika urwał się, ucichły świerszcze. Nawet wiatr zamarł i wszystkie cienie znieruchomiały. Jeden tylko wielki, okrągły księżyc trwał niczym nie wzruszony, siejąc mocną, złocistą poświatą. Ksin przystanął na moment i zwrócił głowę w stronę, z której doleciał go głos. Ocenił odległość. Było blisko. Za blisko. Ruszył dalej. Długim susem przesadził strumień i biegł prawie nie dotykając spiczastych traw. Śpieszył się, lecz to nie strach go poganiał. Powodem był Korzeń. Korzeń dla Starej Kobiety, która tak bardzo go potrzebowała. Czuł, że czasu już mało i dlatego chciał zdążyć. Musiał zdążyć. Wypadł spomiędzy drzew na niewielką polanę i stanął jak wryty. Instynkt tylko na małą chwilę wyprzedził wzrok. Teraz zobaczył. Przypadł do ziemi, jeżąc sierść na grzbiecie. Jednak nie biegłem dość szybko, musiał obejść, pomyślał, patrząc na kształt, który wynurzył się przed nim. Wilkołak był zaskoczony, szedł przecież śladem człowieka, już wyobrażał sobie, smakował świeżą krew i ciepłe drgające jeszcze mięso, a tu... Dwie pary świecących oczu niemo wpatrywały się w siebie: czerwonosine wilkołaka i zielonkawe Ksina. Odejdzie, czy nie odejdzie? Zastanawiał się Ksin. Nie odchodził. Nie mógł się zdecydować. Czuł człowieka, widział kotołaka i nie pojmował tego. Ksinowi obrzydło czekanie, poderwał się nagle i runął wprost na tamtego. Chciał tylko wolnej drogi, nie zwady. Odbił się i wyprężył jak struna, przelatując wysoko nad łbem wilkołaka. I to był błąd, nie docenił napastnika. W ułamku sekundy ziejąca smrodem morda znalazła się tuż pod nim, a sczerniałe kły wbiły się w jego udo, nieomal wyrywając kawał ciała.
Ksin zwinął się w kłąb i runęli na ziemię, aż jęknęła od podwójnego ciosu. Drzewa zatrzęsły się od przeraźliwego ryku, który wypełnił już cały las. Zakręcili się w opętańczym tańcu, a strzępy darni i fontanny ziemi poleciały na wszystkie strony. Zwarli się ciasno i miotali tak gwałtownie, że Ksin nawet nie usiłował wyciągnąć pazurów. Każda próba uwolnienia łap mogła mieć tylko jeden koniec: ucieczkę wilkołaka wraz z częścią jego nogi. Nie miał wyjścia; wypuścił Korzeń i ostro skręcając łeb, wgryzł się wolnym już pyskiem w krtań napastnika. Wycie zamieniło się w charkotliwy bełkot. Gdyby miał zęby takie, jak te, co wpiły się w niego, byłoby już po walce. Ale jego były krótsze i tkwiły w dużo mniejszej paszczy. Jednak zrobiły swoje – wilkołak puścił i w tym samym momencie uczynił to Ksin. Odskoczyli od siebie. Ksin prychnął i warknął gardłowo. Odpowiedziało mu tylko chrypienie wilkołaka. Rzucił kilka szybkich spojrzeń – nigdzie nie dostrzegł Korzenia. Nie było czasu na szukanie, wyprostował się i powoli uniósł w górę ramiona. Napiął mięśnie. Miękkie opuszki rozchyliły się i potężne szpony w księżycowej poświacie rozbłysły jak polerowana stal. Wilkołak zamilkł, sprężył się i zaszarżował, rozchylając szczęki. Kły przeciw pazurom. Starcie było szybkie jak myśl, ale Ksin był jeszcze szybszy i nie popełnił już błędu. Dwa ciosy zerwały napastnikowi z pyska wszystkie mięśnie i ścięgna, odsłaniając nagą kość oraz wrośnięte w nią zęby, które bezsilnie chwyciły powietrze w miejscu, gdzie przed momentem stał Ksin. Wilkołak zarył łbem w trawę i przekoziołkował przez plecy. Natychmiast wstał i znów zaatakował, tym razem z wyskoku. Spotkali się w powietrzu. Skóra na ramieniu kotołaka rozdarła się z trzaskiem, ale dwa jego pazury trafiły wprost w jedno z sino jarzących się ślepi i wyrwały je razem z kawałem kości czaszki. Jęk wilkołaka w niczym nie przypominał już tego, co Ksin usłyszał na samym początku – teraz była to przeraźliwa skarga upiora. Na wpół oślepiony zaczął cofać się w stronę drzew, ale Ksin nie pozwolił mu uciec. Palący ból w nodze i łapie zaćmił wszystko oprócz pragnienia zemsty. Wykorzystał zdobytą przewagę i zaszedł go od strony wyłupionego oka... Rwał, gryzł i szarpał, czując jak ciało tamtego ustępuje pod jego szponami. Ogarnęła go zwierzęca radość i uniesienie. Rozkosz mordowania. Jej szczyt nastąpił wtedy, gdy jego tylne pazury rozpruły wilkołakowi brzuch i zaplątały się w jelitach. Na krótko, bo te porwały się jak marne sznureczki. Nareszcie odstąpił i spojrzał na swoje dzieło. Potwór leżał bez ruchu, nie wydając żadnego dźwięku, ale żył. Światło jak gdyby skupiło się nad nim, tworząc wyraźny, oddzielny snop łączący go ze świecącą wysoko na niebie tarczą...
Ksin podlegał tym samym prawom i wiedział, że oznacza to, iż żadna z ran, które zadał, nie jest tak naprawdę śmiertelna i chociaż starczyłoby ich do zabicia dziesięciu zwykłych ludzi, to jednak wilkołak ozdrowieje jeszcze tej samej nocy. I rzeczywiście: wyprute wnętrzności zaczęły się poruszać, początkowo bezładnie, lecz już po chwili, niczym wielkie białe glisty, z powrotem wpełzały do otwartego brzucha. W trawie coś zaszeleściło: nie musiał patrzeć, aby upewnić się, że tam toczy się teraz owo skrwawione oko, wlokąc za sobą odłupany kawałek czaszki. Nie miał ochoty na nową walkę i wiedział, co powinien zrobić. Podszedł bez pośpiechu i lewą łapę oparł na gardle leżącego. Prawą uderzył mocno. Zwarł pazury, ściskając żebra i mostek jak chrust, w jeden pęczek. Pociągnął. Rozległ się ostry, wielokrotny trzask i chrzęszczące mlaśnięcie. Cisnął na bok wyrwany ochłap, po czym sięgnął po odsłonięte, trzepoczące źródło życia i mocy... Posoka bluzgnęła na boki. Podniósł się z sercem w łapach i patrzył. Tylko dwie rzeczy mogły pokonać moc magii nekrokreatywnej; srebrny pocisk lub miedziane ostrze albo pazury istoty pokrewnej – właśnie takiej jak on... Niczym kawał szmaty rozerwał zdobycz na strzępy i rozrzucił. Reakcja była natychmiastowa; struga opalizującego światła postrzępiła się i zgasła, a wszelki ruch ustał. Zerknął w dół. Przemiana już się cofnęła... U stóp kotołaka leżał teraz zmasakrowany trup człowieka. Przyjrzał się; twarzy właściwie nie było, ale dłonie zabitego świadczyły, że musiał to być młody mężczyzna, mniej więcej w wieku Ksina... Jeśli rodzina odnajdzie go i jakimś cudem rozpozna, pomyślał, na zawsze pozostanie dla nich tylko ofiarą i nikt nigdy nie dowie się prawdy o nim... Zaniepokoił się; stracił przecież tak wiele czasu! Pośpiesznie odszukał Korzeń i pobiegł w noc. *** Zarys chaty pojawił się między drzewami. Przyśpieszył. Po chwili las był już za nim. Ogarnął go lęk; Cienie Śmierci, które kiedy odchodził, błąkały się jeszcze na skraju zarośli, teraz podeszły aż pod sam dom. Bezkształtne i nieokreślone snuły się, polatywały, aby zaraz rozpłynąć się w powietrzu i znowu ukazać. Dopóki trwała pełnia, widział je, później potrafił jedynie odczuć ich obecność; tak samo jak pies przewidujący nieuchronny zgon swego pana... Jednakże ani teraz, ani kiedykolwiek nie było w jego mocy rozproszyć ich lub przegonić – one istniały tylko jako pewien rodzaj emanacji umierającego... Starając się nie patrzeć na zawieszony nad drzwiami Znak, chyłkiem przestąpił próg i przypadł do łoża. Stara Kobieta z wysiłkiem otworzyła oczy. – Jesteś... – wyszeptała.
Pochylił się do przodu i otworzył pysk. Korzeń spadł na posłanie. Jej dłoń drgnęła, przesunęła się i szukała, aż w końcu palce natrafiły i rozpoznały poskręcany kształt. Uśmiechnęła się słabo. – Za późno synku... – powiedziała to bardzo cicho, ale wyczuł w tych słowach i żal, i ulgę zarazem. Wcześniej obawiał się tego, ale teraz, gdy ujrzał Cienie, zyskał pewność, która napełniła mu duszę rozpaczą. Stara Kobieta osłabła tak bardzo, że nie mogła już sama przyrządzić sobie leku, a jego potężne, lecz niezgrabne łapy nie mogły wykonać tej delikatnej pracy. Do chwili, w której odzyskać miał ludzki wygląd, brakowało mu jeszcze kilka godzin... Był bezsilny. Położył łeb na skraju posłania i czekał. Nic innego nie mógł zrobić, a Cienie Śmierci przeniknęły już ściany i tańczyły w izbie. Ręka Starej Kobiety uniosła się i opadła na jego głowę. Gładziła krótką sierść, muskała uszy. Gdy natrafiła na kosmyk sztywny od zakrzepłej wilkołaczej krwi, znieruchomiała na moment. Potem znów poczuł słabnącą pieszczotę. Zrozumiał, że domyśliła się wszystkiego. Upływał czas i nic nie zmieniło się, tylko Cienie ocierały się już o niego. Zamknął ślepia, by na nie nie patrzeć. – Cieszę się, że jesteś przy mnie – usłyszał nagle zupełnie wyraźnie. Były to jej ostatnie słowa. Dłoń, którą czuł na sobie, opadła bezwładnie. Cofnął się, spojrzał: leżała z zamkniętymi oczami i już nie oddychała. Cienie zniknęły. Gdyby był wilkołakiem, być może zawyłby teraz, lecz on nie umiał nawet ronić łez, ale potrafił kochać... Pochylił się i zaczął lizać jej stygnącą rękę. Tę dobrą rękę, która, choć nigdy nie sprawiła mu bólu, pokryta była siecią głębokich bruzd – starych śladów jego kłów i pazurów. Siedział tak odrętwiały ze smutku i żalu, że nawet nie zauważył godzin, które minęły. Dopiero lekki dreszcz, jaki wstrząsnął jego ciałem, przypomniał mu o tym, co miało stać się za chwilę... Tępy ból ocknął się gdzieś w głębi mózgu i narastał pulsując szkarłatem. Rósł, potężniał, nadymał się, rozsadzając czaszkę, i nagle, jak lodowaty piorun strzelił wzdłuż kręgosłupa. Ksin wydał zdławiony skowyt i padł, skręcając się w drgawkach. Pysk, łapy ogarnął żywy ogień. Kości gięły się i zwijały jak wiotkie gałązki, a mięśnie puchły i sztywniały na przemian. Zęby cofały się w głąb szczęk, które w spazmatycznych zrywach zmniejszały swą długość. Miał wrażenie, jakby wydzierano mu oczy, miażdżono palce i nogi. Sierść w rytm Przemiany kryła się pod obrzmiałą skórą. Nareszcie cierpienie przesiliło się i szybko zaczęło słabnąć. Po chwili w miejscach objętych Przemianą pozostało już tylko delikatne mrowienie, które wkrótce znikło. Ksin podniósł się z podłogi i usiadł, teraz już mógł płakać... Ukrył twarz w dłoniach i bezgłośny szloch wstrząsnął jego barkami. Trwało to jakiś czas. Dotkliwy chłód poranka kazał mu wreszcie pomyśleć o sobie – był przecież zupełnie nagi.
Wstał i sięgnąwszy po ubranie, które zdjął tuż przed pełnią, zaczął się pośpiesznie ubierać. Gdy skończył, znów spojrzał na ciało Starej Kobiety. Teraz dopiero dotarło do niego, jak bardzo jest sam. – Nie ma jej, już nie ma... – poraziła go nowa fala smutku. Pozbierał się jakoś. Ostatni raz popatrzył na tę dobrą twarz, ucałował lodowate policzki i nakrył ciało. Rozejrzał się po izbie, znalazł sznur i jeszcze kawał tkaniny. Zabrał się do roboty. Niebawem leżał przed nim podłużny, nieforemny tłumok. Stał wyprostowany, jasnowłosy, a jego zielone oczy zapatrzyły się gdzieś... hen daleko... – Tak długo była tu przy mnie... była zawsze... – powiedział cicho do siebie. Znalazła go dawno temu. Był paromiesięcznym niemowlęciem. Leżał porzucony na jakimś pustkowiu, przygwożdżony do ziemi trzema osikowymi kołkami. Oprawcy przesadzili – dlatego przeżył. Całkowicie wystarczyłby jeden, ale wbity w serce. Te trzy akurat je ominęły – znalazło się między nimi – i jego kocia żywotność wykorzystała szansę. Kobieta uwolniła go, opatrzyła rany, po których nie został żaden ślad, i nakarmiła. Szybko wyzdrowiał. Musiała domyślać się kim jest, a jednak którejś nocy, gdy mały gaworzący na swoim łóżeczku bobas zamienił się w szalejącego potworka, dała się zaskoczyć. Nawet zlekceważyła go, nie podejrzewając, jak potężna siła i nienawiść wstąpiła w jego malutkie ciałko. Rzucił się na nią opętany morderczym szałem. Walczyli długo. Ona robiła wszystko, aby nie zrobić mu krzywdy, on chciał tylko zabić. Bardzo ją wtedy pokaleczył, a zwłaszcza ręce. Na drugi dzień, gdy płakała z bólu, on jak zwykle krzykiem domagał się swojego mleka. Nie zemściła się ani nie ukarała go. Wciąż pielęgnowała najlepiej, jak tylko umiała. Stała się jedynie ostrożniejsza i kiedy nadchodziła pełnia, zabezpieczała się przed nim. Jednakże nawet wtedy nie próbowała go wiązać, czy zamykać. Przeciwnie, sama kryła się albo uciekała, dając mu całkowitą swobodę. Nie groziło to nikomu, gdyż najbliższe osady były oddalone o wiele godzin marszu. Nigdy nie dowiedział się, dlaczego przybyła na to przeraźliwe pustkowie i zamieszkała tutaj. Nie była czarownicą, prostą wieśniaczką też nie. Prosiła go, aby nie pytał, więc uszanował jej wolę. Pierwsze lata przebiegały tak samo; przeważnie był zdrowym, roześmianym chłopczykiem, uwielbiającym bawić się i biegać, a czasami, na kilka nocy w miesiącu, gdy niebo nie było pochmurne, stawał się krwiożerczym upiorem. Wtedy to z całą bezwzględnością polował na tę, do której za dnia zwracał się „mamusiu”... Rósł, a z czasem zaczął dostrzegać i pojmować to, co się w nim działo. Któregoś dnia, po powrocie do ludzkiej postaci, przyniósł jej bukiecik zebranych w lesie kwiatów. Przepraszał i płakał. Nie musiał tego robić, bo ona i tak nigdy się nie gniewała. Potem pojawił się bunt i wstręt do samego siebie. Poczucie winy i wstydu rosło razem z nim. Nabierało mocy. Coraz bardziej kochał Starą Kobietę. Tym więcej, im bardziej mógł
pojąć i ocenić jej dobroć. Ta miłość potężniała i łącząc się z przepełniającym go gniewem, z coraz większą siłą napierała na skoncentrowany w nim ładunek obcej nienawiści. Z każdą kolejną Przemianą coraz wyraźniej przypominał sobie, kim był za dnia, aż wreszcie nastąpił przełom. Zbliżył się wówczas do jej kryjówki i zapiszczał. Odgadła, że zaszło coś niezwykłego. Odważnie wyszła. Tkwiące w nim zło podjęło ostatnią próbę; był cały rozdygotany, gdy podchodziła do niego. Wyciągnęła rękę. Te blizny! Uciekł, bojąc się, że nie wytrzyma. Po chwili jednak stanął i znów zaczął iść w jej stronę. Dotknęła go, pogłaskała po grzbiecie i nagle ponury czar prysł. Przypadł do niej, mrucząc i łasząc się jak zwyczajny kot, a ona tuląc go długo płakała ze szczęścia... Jedna tylko rzecz pozostała zagadką; dlaczego nie odzyskał w tym momencie ludzkiej postaci. Dopiero później, kiedy zaczął dojrzewać, okazało się, co było powodem. Nie był człowiekiem. Tkwiło w nim za wiele kocich cech – to właśnie one ujawniły się w owym okresie. Miał owalne, a nieokrągłe źrenice, inaczej niż wszyscy ukształtowane kości policzkowe, trochę nietypowy głos, odmienne paznokcie oraz mnóstwo innych, czasem nawet trudnych do dostrzeżenia szczegółów, nie mówiąc już o gibkości, zwinności, czy sposobie poruszania się. Był mieszańcem i tkwiła w nim pewna część czysto zwierzęcej natury, która na trwałe wchłonęła w siebie działanie magii. I tak, zawsze gdy księżyc świecił mocnym i jasnym blaskiem, stawał się kotołakiem. Lecz niczym więcej. W formie człowieka czy półzwierzęcego demona był ciągle sobą: radosnym, pełnym życia Ksinem, który potrafił kochać... Ksin – dziwne imię. Stara Kobieta opowiadała, że jego pierwsza Przemiana nastąpiła właśnie w chwili, gdy zastanawiała się, jak go nazwać. Nagle usłyszała z kołyski prychnięcie rozjuszonego kota. Później zdrobniła i skróciła ten dźwięk i tak zostało. Był jeszcze czas, w którym męczyła go własna inność, szukał swojego miejsca. Nie chciał być taki jedyny i niepowtarzalny. Nie człowiek i nie upiór. Wszystkie stwory Onego, od których roiła się okolica, traktowały go zazwyczaj jak swego. Czasem tylko mylił je ludzki zapach, jakim przesiąknął, żyjąc obok swej opiekunki; tak jak tego wilkołaka dzisiejszej nocy. Jednak nigdy nie czuł się z nimi dobrze. Mówiąc prościej; nie znosił ich. Mimo to znał doskonale. Wampiry na przykład wyłaziły, gdy pełny księżyc przysłaniały lekkie obłoki – nie lubiły bowiem nazbyt jasnego światła i nie były tak tępe jak wilkołaki; nigdy nie zmylił ich zapach. Ksin nie ulegał wtedy Przemianie, a lubił buszować w nocy po lesie. Spotykał je często, a jeśli nie, to i tak zawsze wiedział, w którym miejscu się czają. Odnosiły się obojętnie, czasem schodziły mu z drogi, dobrze wyczuwając, iż jego krew jest dla nich śmiertelną trucizną. W związku z tym wynalazł ciekawą zabawę; lekko kaleczył się w obecności wampira. Ten zaś, poczuwszy krew, od razu wpadał w trans i zaczynał się miotać. Jego instynkt samozachowawczy walczył z nieodpartym pragnieniem ssania. To drugie zawsze ostatecznie
zwyciężało. Przypadał i spijał ściekające krople, aby za chwilę z wyciem i w konwulsjach rozsypać się w proch. Była to ulubiona szczeniacka zabawa Ksina. Wilkołakami gardził, chyba nawet bardziej, niż na to zasługiwały. Bez wątpienia wiązało się to z jego kocią naturą, która nie mogła ścierpieć niczego pokrewnego psom. Nigdy nie spotykał się z nimi jako człowiek, gdyż Przemianie podlegał w takich samych jak one warunkach. Natomiast przygoda, jaką miał tej nocy, różniła się od pozostałych tylko tym, że zazwyczaj to on szukał wilkołaków, a nie odwrotnie... Z innym kotołakiem zetknął się tylko raz. W pierwszej chwili ucieszył się nawet. Jednak gdy w oczach tamtego dostrzegł tępą, bezrozumną nienawiść, poczuł wstręt. Dał mu dobitnie do zrozumienia, że to jest jego teren. I zrobił to bardzo skutecznie, bo więcej go już nie zobaczył. Strzygi były jedynym rodzajem, z którym utrzymywał prawie dobrosąsiedzkie stosunki. Przyczyną tej zażyłości był fakt, iż pazury miały niewiele mniejsze niż on, a zęby dużo większe, oraz to, że jego krew szkodziła im tak samo, jak wampirom, a one wiedziały o tym... Stara Kobieta nie przeżyłaby tutaj nawet jednej nocy, gdyby nie chronił jej Znak, wiszący zawsze nad drzwiami chaty. Przerwał rozmyślania i spojrzał w jego stronę. Kute srebro zdawało się falować i drgać, kiedy na nie patrzył. Było to złudzenie – on nie mógł dostrzec prawdziwych kształtów Znaku, gdyż taka była właśnie jedna z cech mocy związanej z tym talizmanem. Ksin nie lubił owego kawałka złowrogiego metalu i zawsze starał się trzymać od niego z daleka. Chociaż z czasem przyzwyczaił się do jego obecności, to jednak za każdym razem, gdy przechodził przez próg, miał wrażenie, że oblewa go ukrop. A niebawem zaś miało stać się coś znacznie bardziej przykrego... Jednak na razie wolał o tym nie myśleć. Wziął ciało na ręce i wyszedł przed dom. Na skraju polany rósł piękny, rozłożysty dąb. Stara Kobieta ogromnie lubiła wypoczywać w jego cieniu. Położył ją więc tam, gdzie zazwyczaj siadała i wrócił po łopatę. Darń trzasnęła cicho, kiedy wbił w nią sczerniały metal. Potem zazgrzytała ziemia. Jego świadomość rozpłynęła się w miarowym rytmie pracy, w kolejno wykonywanych czynnościach, i dopiero gdy ostatnia grudka gliny spadła na podłużny kopczyk, oczy Ksina spojrzały przytomniej. Teraz nadeszła pora na najważniejsze – zabezpieczenie grobu, bo w przeciwnym razie zaraz po zmierzchu zlazłyby się do niego wszystkie okoliczne upiory, aby wydobyć i zeżreć zwłoki. Pozornie było to proste; wystarczyło przenieść i położyć na grobie Znak. – Przenieść... – uśmiechnął się nieszczerze – ale najpierw trzeba go dotknąć! Kiedyś zrobił to patykiem – drewno zapaliło się, a on poczuł ból, jakby urwano mu rękę. Nigdy więcej już nie próbował.
Przełknął ślinę i poszedł do chaty. Chwycił stołek, ustawił przed wejściem. Śpieszył się, chciał ubiec strach i zwątpienie. Wlazł na niego. Gorący wicher, wiejący jakby z otwartej czeluści pieca, gwałtownie uderzył go w twarz. Zdawało mu się, że patrzy na wrzącą rtęć, a włosy zaczynają płonąć. Czując, że dłużej już tego żaru nie zniesie, desperackim ruchem wyciągnął ręce... Straszliwy cios przenicował mózg, a wnętrzności zamienił w jeden oszalały kłąb. Potworna siła chwyciła go za gardło i szarpnęła w dół. Usłyszał stłumiony huk – to jego ciało uderzyło o ziemię. Przytomności nie stracił, tylko przed oczami załopotała mu jakaś czerwona płachta i rozpadła się nagle na mnóstwo drobnych kawałków, które miotały się niczym nieprzeliczone stado pijanych ptaków. Nie zdawał sobie sprawy, jak długo leżał ogarnięty albo przejmującym bólem, albo zupełnym odrętwieniem. Kiedy już wstał, było w nim tylko jedno uczucie – twardy, nieludzki upór. Ponowił próbę. Tym razem postawił stół zamiast chybotliwego stołka. – Przestanę dopiero wtedy, gdy mnie zabijesz – wycharczał godzinę później, podnosząc się z blatu stołu i rozmazując grzbietem dłoni płynącą z nosa krew. – Muszę to dla niej zrobić! – dłonie chwyciły Znak... I nic. Zupełnie nic. Osłupiał. Kontury gwiaździstego artefaktu nie falowały już, mógł normalnie odczytać pokrywające go runy, których istnienia wcześniej nawet się nie domyślał. Ot, zwykły kawałek nieco zaśniedziałego metalu. – Czyżbym go zniszczył? Stracił Moc? – zaniepokoił się. Wybiegł na zewnątrz i stanął przy mogile. Wygrzebał w niej płytki dołek, umieścił w nim Znak i zasypał. Stał niezdecydowany, nerwowo pocierając brodę. Po chwili znowu przyklęknął i wyciągniętą ręką przesunął po powierzchni kopczyka. Miękka, wilgotna ziemia, żadnego ciepła ani wibracji. A może to ja zmieniłem się?, pomyślał, trzeba to sprawdzić! Ruszył w stronę lasu. Niebawem zaszedł tam, gdzie kiedyś biegła dawno już zapomniana droga. Wiele lat temu był to ruchliwy gościniec, lecz teraz pozostała po nim jedynie linia młodych drzew, wyraźnie wyróżniająca się w posępnej masie starych, omszałych pni. Szedł wzdłuż niej uważnie, obserwując miejsca, które stanowiły niegdyś pobocza traktu. Nagle przyczaił się. Trwał chwilę w bezruchu, po czym zaczął iść, ale tak, aby najmniejszy szelest nie zdradził jego obecności. Skradał się w stronę kamienia. Niezbyt dużego, płaskiego głazu, na którym zapewne chętnie przysiadali zdrożeni wędrowcy, aby rozprostować obolałe nogi. Jeszcze dwa kroki. Sprężył się i przemyślawszy starannie wszystkie ruchy, skoczył. Palce lewej dłoni zwarły się na szorstkiej obłości i poderwały ją w górę, a prawa ręka po łokieć zniknęła w powstałej szczelinie.
Kwik, pisk, szamotanina. Pod głazem zakotłowało się. Odwalił go na bok i oburącz chwycił wyrywającego się porońca. Ten, skrzecząc wściekle i bijąc skrzydłami, ciosami dzioba usiłował zmusić Ksina do rozluźnienia uścisku. Lecz on zręcznie przesunął dłonie i złapał potworka za kark i nasadę nietoperzowatych skrzydeł. – Mam cię! – wysyczał, potrząsając nim mocno. Poroniec zamilkł. Ksin podniósł go w górę jedną ręką i oblizując skaleczenia na drugiej, z ciekawością obejrzał. Półptasi, półludzki upiorek powstał z zagrzebanego niedbale cztero-, może pięciomiesięcznego płodu. Jego jedynym przeznaczeniem było prześladowanie ciężarnych kobiet. Teraz para czarnych, pozbawionych wyrazu oczu bezmyślnie spoglądała na Ksina. Zajęty polowaniem na porońca zapomniał o dręczącej go niepewności, ale gdy skończył, znów poczuł niemiły, mdlący skurcz w okolicy żołądka. Przy okazji uświadomił sobie, że nie jadł nic od wczorajszego wieczora. Zaraz się wszystko wyjaśni, myślał, biegnąc przez mroczną gęstwinę. Na polanę wpadł spocony jak mysz – bardziej z emocji niż zmęczenia. Od razu skierował się w stronę grobu. Trzy kroki przed nim poroniec zachrypiał przeraźliwie i szarpnął tak mocno, że omal mu się nie wyrwał. – Aha, znaczy nie jest źle – poprawił uchwyt. Przez moment potrzymał straszydło nad samym Znakiem – wrzask był taki, jakby ktoś wronę dusił, ale Ksin nie odczuł nic szczególnego. – Więc to jednak ja! – stwierdził zaskoczony – no to dla pewności... – z rozmachem cisnął porońca wprost na Znak przykryty cienką warstwą ziemi. Aż prychnął z wrażenia, bo w chwili gdy jego ofiara zaledwie dotknęła mogiły, buchnął potężny kłąb błękitnego ognia, a w powietrzu zawirowały wielkie płaty sadzy. Prócz tego jeszcze nieco białego dymu. Koniec. – O jednego parszywca mniej – mruknął i wrócił do chaty. Wziął wiadro z wodą i z ulgą wylał je sobie na głowę. Otrząsnął się i wszedł do spiżarni. Zjadał wszystko, co wpadło mu w ręce. Szybko zaspokoił pierwszy głód i w pewnym momencie przyłapał się na tym, że bezmyślnie przebiera palcami w garncu z marynowanymi grzybami. Powoli odłożył ogryzany połeć dziczyzny. – I co teraz...? – zdumiał się. O to nie musiał pytać. Stara Kobieta już dawno powiedziała mu, co powinien uczynić. Teraz miał pójść między ludzi. Wzdrygnął się. Znał ich z jej opowieści i tych kilkunastu książek, które najpierw czytała mu ona, a później on sam, dopóty, dopóki nie nauczył się ich na pamięć. Nie oszczędzała mu żadnych szczegółów, mówiła o wszystkim, co w życiu widziała, przemilczając jedynie te sprawy, które bezpośrednio dotyczyły jej samej. Wiedział, gdzie i jak się zachować, czego spodziewać, co mówić, robić. Nauczyła go nawet kląć.
Wiedział, umiał, rozumiał... – lecz on naprawdę wolał już raczej wampiry i strzygi... – Nigdzie nie pójdę, tu zostanę – postanowił. Nagle gdzieś z oddali usłyszał, albo może przypomniał sobie, jej cichy głos: – Musisz odnaleźć kogoś, kto pokocha cię takim, jakim jesteś. Jak ja. Nikt nie może być sam, nie może być sam, nie sam, nie sam, nie... Bezgłośne echo rozpłynęło się jak delikatna mgła. Popatrzył w przestrzeń przed sobą. – Dobrze matko – wyszeptał. Znów zaczął jeść.
DZIEWCZYNA Noc spędził nad grobem Starej Kobiety, snując wspomnienia i chwilami drzemiąc. A rankiem rozpoczął przygotowania. Przeszukawszy chatę, znalazł w niej sporo złotych monet, trochę kosztowności i stary miecz, który służył tu do ścinania chwastów i rąbania trzasek na opał. Kilka godzin spędził szlifując i ostrząc jego poszczerbioną, a miejscami też zardzewiałą głownię. Na koniec przebrał się w podróżne ubranie, przypasał broń, schował pieniądze i upchnąwszy do dużej skórzanej sakwy resztę zapasów ze spiżarni, zarzucił ją sobie na plecy. Ruszył do wyjścia. W pół drogi zawahał się, cofnął i za cholewę buta wsunął drugi kuchenny nóż. Wyszedł, raz jeszcze zatrzymując się na skraju polany. Jakiś czas patrzył na dom, który zostawiał na łasce losu, i na mogiłę w cieniu wielkiego dębu. Odgarnął kosmyk włosów z czoła, odwrócił się i zniknął pomiędzy drzewami. Szedł szybkim krokiem, zastanawiając się dokąd pójść. Ten kraj nazywał się Suminor, a jego największym miastem i stolicą zarazem była Katima. Miejsce równie dobre jak każde inne i na obcego mniejszą będą zwracać uwagę, pomyślał, skręcając na królewski trakt. Dotarł do niego wczesnym popołudniem i pomaszerował na północny zachód. Było pusto, cicho i tylko piach zazgrzytał czasem pod podeszwą. Stał się senny i zamyślony. Stłumiony krzyk jakoś do niego nie dotarł, dopiero stek wyzwisk przywołał go do rzeczywistości. – Wiąż mocniej durniu, bo ci spod tyłka ucieknie – rozległo się gdzieś w pobliżu. Rozejrzał się zaskoczony – trakt był pusty. Dopiero kilkadziesiąt kroków dalej zobaczył to, co działo się na skraju drogi.
Przywiązana do pobliskich drzewek za obie ręce i jedną nogę, i rozciągnięta na ziemi dziewczyna wierzgała w desperackiej furii drugą, wolną na razie nogą, a obok niej kręciły się dwa zbiry o wyglądzie najemnych żołdaków. Kusa, jaskrawoczerwona i podwinięta w tej chwili spódniczka nie pozostawiała cienia wątpliwości co do zawodu uprawianego przez jej właścicielkę. Jednakże ta nie zachowywała się bynajmniej tak, jak należałoby się spodziewać po przedstawicielce jednego z najstarszych cechów świata. Wręcz przeciwnie! Broniła swej cnoty z zajadłością godną dziewiczej kapłanki boga Reha. Tyle tylko, że bez porównania bardziej skutecznie – jeden z napastników masował obolałe krocze i właśnie jego grzmiące po całym lesie bluzgi sprowadziły Ksina na ziemię. – Chyba nie mieli czym zapłacić – stwierdził. Tamci dostrzegli go. – O! Idzie nowy do pomocy! – zawołał ten kopnięty, przestając na chwilę kląć. Drugi odwrócił głowę, a dziewczyna skorzystała z okazji, uwolniwszy powtórnie nogę trafiła go obcasem sandała w piszczel. – Aj! – odskoczył i zwrócił się w stronę Ksina. – No, druhu, przyłączysz się? Starczy jej i dla trzech. Ksin milczał, mało go obchodziło to wszystko. Już chciał ominąć tych troje i pozostawić ich razem z wspólnym, jak sądził, zmartwieniem w postaci braku gotówki, gdy jego wzrok zatrzymał się na twarzy dziewczyny. Była ładna, no w każdym razie dużo ładniejsza od strzygi, i młoda. A on znał tylko Starą Kobietę. Wiedział, że takimi jak ona nie warto się przejmować – tak mówiła Stara Kobieta – ale w oczach tej tutaj spostrzegł coś niezwykłego. Ech, tak mi się tylko wydaje, pomyślał, wzruszając ramionami, ale stał dalej. Żołdacy uznali jego milczenie za aprobatę, a ten który siedział w kucki, wstał teraz i wyciągnąwszy sztylet, ruszył w stronę dziewczyny, mówiąc: – Hej, sprawię ją ociupinę to nie będzie nam wierzgać. Ksin wiedział już, czego chce. – Nie! – powiedział twardo. Tamci popatrzyli na niego. – Znaczy nie sprawiać? – Uwolnijcie ją. Ryknęli śmiechem. – Głupiś? Ślepiów nie masz? Przecie widać, co za jedna! – Ty durny! Patrz Gieno, ślachetny obrońca się znalazł i to kogo...? – rechotał drugi. – Powiedziałem! – oparł dłoń na rękojeści miecza. Spoważnieli.
– No, Wlamir, znaczy robota czeka, później poswawolim... – ten który stał bliżej Ksina, pochylił się i podniósł leżący w trawie topór. Ruszyli zachodząc go z dwu stron. Nie czekał, aż podejdą, zaatakował pierwszy. Oni byli zawodowcami, a on w ten sposób nie walczył nigdy dotąd. Był jednak znacznie szybszy i gdy jego pierwszy cios ześlizgnął się po zręcznie nadstawionym ostrzu topora, drugi spadł niemal natychmiast. Przeciwnik uchylił się, lecz Ksin, nie zatrzymując cięcia, doskoczył i czubkiem klingi zdołał zawadzić o głowę. Zaciął płyciutko, niemalże musnął, ale czaszka na pewno pękła, bo tamten wypuścił broń i jak pijany złapał się za pień pobliskiego drzewa. Kotołak zwrócił się w stronę Wlamira. Ten jednak też miał miecz i władał nim znacznie lepiej niż Ksin. Klingi zderzyły się raz i drugi. Błysnęły skry. Dłuższą chwilę walczyli, nie mogąc zdobyć przewagi, aż wreszcie wyćwiczony najemnik zmusił Ksina do chaotycznej obrony. Odtrącając mordercze razy kotołak cofnął się kilka kroków i nagle zaatakował w sposób, jaki całkowicie ogłupił najemnika. Równocześnie rzucił dwoma nożami lewą ręką i zadał potężne, koliste cięcie mieczem trzymanym w prawej dłoni, dając tym piękny popis iście kociej zręczności. Tamten, uskakując przed nadlatującymi ostrzami, wpadł wprost na idącą z dołu głownię, która liznęła go jak srebrzysty płomień. Poderwany w górę poleciał w tył i bezwładnie, jak kukła, runął, rozrzucając szeroko ramiona. Ksin odwrócił się i podszedł do poprzedniego przeciwnika. Ten dalej stał obejmując drzewo. Jego oczy patrzyły bezmyślnie, a po spękanej korze spływała krew i białawy płyn... Bez namysłu dźgnął mieczem w plecy. Trzask łamanych żeber i charkot. Wyszarpnął żelazo i poprawił cios – rzężenie ustało. Trup osunął się w dół i padł na wznak. Kotołak wytarł miecz, po czym spokojnie odszukał i schował noże. Dziewczyna cały czas wodziła za nim oczami. – Co! Nie lubisz się dzielić!? – wysyczała z nienawiścią. Pierwszy raz usłyszał jej głos. Szarpnęła więzami, gdy zbliżył się do niej. Widać nie usłyszała, o co im poszło, bo znów zamierzała się nogą. Na wszelki wypadek, aby nie oberwać, przeciął sznur czubkiem klingi z bezpiecznej odległości. Obszedł ją dookoła i uwolnił ręce. Schował miecz i usiadł. Patrzyła, nic nie rozumiejąc. – Chcieli za darmo? – zapytał wskazując na zwłoki. – Z początku nie – odpowiedziała powoli – to ja nie chciałam. – Ty!? – A co! – spojrzała wyzywająco – nie wolno mi? – No... – zamilkł zaskoczony, o czymś takim Stara Kobieta nigdy nie wspominała. – Dlaczego to zrobiłeś? – odezwała się znowu – przecież... – Martwisz się? – wpadł jej w słowo.
– Nie, ale dlaczego? – Jak masz na imię? – nie potrafił dobrać słów, aby odpowiedzieć na poprzednie pytanie. – Hanti... Ach tak... Ty naprawdę nie chciałeś się dzielić. Poczuł się nieswojo. Spuścił wzrok, bo policzki zrobiły się podejrzanie gorące. – Jestem Ksin... Milczeli przez długą chwilę, nagle jej dłoń dotknęła jego ramienia. – Chodźmy stąd – powiedziała miękko. Szli środkiem drogi, spoglądając na siebie z ciekawością. – Powiedz mi... – zaczął – czemu ty im... no wiesz... – Nie dałam? – Aha. – Nie jestem taka, jak myślisz. Nie wytrzymał i parsknął śmiechem. – Wspaniale! – zawołał – Rozumiem, że twoja suknia jest bardzo ładna, tylko wyjaśnij mi teraz; jaka to cnotliwa wychowanka szkółki dla prawowicie spłodzonych panien postanowiła na co dzień nosić jednoznaczny strój – zachichotał. – Prostak! – syknęła – Nie przyszło ci do głowy, że musiałam robić to nie z własnej woli? Jako brankę wojenną sprzedali mnie do domu rozpusty w Amizar. Byłam tam przez cztery lata i uciekłam przy pierwszej sposobności, czyli miesiąc temu. – Wybacz. Tamci dwaj ścigali cię? – Tak, ale z powrotem mieli dostarczyć tylko moją głowę – jako postrach dla innych. Póki co, do zabawy potrzebna im byłam w całości, wtedy nadszedłeś. A skąd ty jesteś? – Stąd – wskazał na las i uświadomił sobie, że już powiedział zbyt wiele. Popatrzyła uważniej. – I co tam robiłeś? – Za dużo pytasz – warknął zmieszany. – Nie udawaj, i tak widzę, że nie jesteś pełnym człowiekiem. – Aż tak bardzo to widać? – zaniepokoił się. – Nie bardzo, ale ja umiem patrzeć. Lampart...? Puma...? – Nie, kot. Zwykły kot. – Miłe zwierzątko. Mam nadzieję, że tylko to... Nie odpowiedział. Zapytał ją o coś błahego. Zaczęła mówić, a on słuchał jej, znowu pytał i tak wędrowali przez tę pełną mrocznych tajemnic krainę, zwaną Puszczą Upiorów. *** Słońce przebyło już trzy czwarte swojej dziennej drogi, kiedy wydostali się na pofałdowaną równinę. Ksin nie przyzwyczajony do tak rozległych przestrzeni, czuł się z
początku niepewnie, ale w miarę upływającego czasu górę w nim wzięła ciekawość i szedł, bystro rozglądając się na wszystkie strony. Okolica wciąż była bezludna. Dokładnie odwrotnie było z Hanti; gdy ów posępny las, o którym słyszała tyle przerażających rzeczy, pozostał już daleko za nimi, wyraźnie rozluźniła się i uspokoiła. Jej krok i gesty stały się tak naturalne i pełne swobody, że chwilami zdawała się być tańczącą na piaszczystej drodze rusałką. Takie przynajmniej odnosił wrażenie patrzący na nią Ksin, któremu nigdy dotąd nie udało się podejść tak blisko do jakiejkolwiek prawdziwej rusałki czy elfa, aby napatrzeć się do syta. – Odpocznijmy trochę – zaproponowała Hanti – pić mi się chce, a tam, za tymi drzewami powinna być rzeka. – Zgoda. Zboczyli z traktu i skierowali się we wskazanym przez nią kierunku. Pobiegła przodem i pierwsza stanęła na porośniętym krzakami brzegu. Rzeczka nie była szeroka, za to jej ciemnozielonkawy, leniwy nurt kryć musiał wiele niezwykłych i mrocznych głębin. Świadczyły o tym liczne nabrzeżne skarpy, których strome ściany niemal pionowo wchodziły w głąb milczącej topieli. W pewnym miejscu brzeg obniżał się nieco, a przerwa w gęstym pasie zarośli pozwalała dotrzeć na sam skraj płynącej wody, gdzie starczyło już tylko pochylić się nieco, aby dłonie zaczerpnąć mogły orzeźwiającego chłodu. Hanti przystanęła tutaj, a beztroski uśmiech na twarzy Ksina natychmiast stężał. Coś, jak wibrujący zew, dotarło do niego i mrowiem przebiegło po skórze. Poczuł Obecność. Wyraźnie, ale niejasno, jakby jakaś miękka i gruba osłona tłumiła sygnał odbierany przez jego nadprzyrodzony zmysł, ale To było silne... i takie bliskie... Hanti pochylała się, wyciągając ramiona... – Woda!!! Błysk woli i zła niczym sztylet przeszył mu mózg. Trzy rzeczy stały się w jednym ułamku chwili; szybki jak piorun skok Ksina, przeraźliwy krzyk Hanti i plusk rozwierającej się rzeki. Ręce kotołaka zacisnęły się na talii dziewczyny i desperacko szarpnęły w tył. Atak utopca zaledwie o włos minął cel. Rozmiękłe, białe łapy klasnęły, chwytając powietrze. Ksin odciągnął oszalałą z grozy Hanti, a wystające z wody dłonie wczepiły się w darń; utopiec dźwignął się ku górze, wypełzł na brzeg i wstał. Opuchnięty i siny szedł prosto na nich, a z ust i nosa wyciekł mu zielonkawy śluz. Ksin zatrzymał się nagle i stanął unosząc głowę. Patrzył prosto we wlepione w niego martwe, matowożółte kule, które tkwiły w oczodołach tamtego. Słyszał gwałtowny, spazmatyczny oddech kurczowo wczepionej w jego ramię i kulącej się za nim dziewczyny.
Utopiec znieruchomiał. Odrażająca, wyblakła poczwara – rozmiękłe, białawe ciało wisiało na kościach jak pomięty łachman na kołku, gdyby nie moc Onego, już dawno ściekłoby ze szkieletu. Chwila mentalnej konfrontacji przeciągała się. Ksin czekał. Hanti uspokoiła się niespodziewanie i wychyliwszy się zza pleców kotołaka w skupieniu obserwowała całą scenę. Utopiec zrobił krok w tył. Po nim następne. Powoli wlazł z powrotem do rzeki i zniknął pod jej powierzchnią. Powstałe przy tym kręgi uniósł nurt. – Zmykajmy – mruknął Ksin. Hanti nie sprzeciwiła się. W pośpiechu wrócili na drogę, lecz zanim zdołali zrobić na niej sto kroków, dziewczyna zatrzymała się nagle. – Chodź! – zawołał. – Nie. – Czemu? – Za głupią mnie masz?! Myślisz, że nie wiem, dlaczego zrezygnował? Żadnej zwykłej istoty na pewno by się nie przeląkł! – wyrzuciła z siebie – on cię poznał; jesteś jednym z nich! – zadrżała ze strachu i nienawiści. Nie miał już nic do ukrycia. – To prawda. – Czułam, że masz na mnie ochotę, ale nie sądziłam, że mam być do zeżarcia! – Nie... – Czym się stajesz?! – Kotołakiem – odparł z rezygnacją. – To giń! – rzuciła się na niego, unosząc nóż o ostrzu inkrustowanym srebrem. Uchylił się i złapał ją za nadgarstek, ale ona podcięła mu nogi i wpadli do przydrożnego rowu. Szamotała się z furią, próbując gryźć i kopać. – Przestań! – Albo ty, albo ja – wysyczała – uciec nie dam rady. Uderzyła go głową w nos. Zabolało mocno. – Nic ci nie zrobię, proszę... – Teraz nie, tylko jak księżyc wzejdzie – wysapała. – Jest już po pełni. – To przy następnej! – wrzasnęła. – Ty oślico! – zdenerwował się wreszcie – a co ja z tobą przez ten miesiąc zrobię?! Dość, mówię! Znieruchomiała, jednak ręki z nożem nie puścił. – Do Katimy idziesz? – zapytała spokojniej. – Do Katimy – potwierdził. – To jeszcze ze dwa tygodnie wędrówki.
– A tam w tłumie zgubić się łatwo – dodał. – Niech będzie – zgodziła się. – ale co ty chcesz tam robić? Przecież zatłuką cię zaraz po pierwszej Przemianie. Nie ukryjesz się. – Nie jestem taki, jak myślisz – przedrzeźniał ją – mogę cię już uwolnić, czy mam najpierw wyrzucić ci tę zabawkę? – Już dobrze. Puść. Zwolnił uchwyt i odsunął się na wszelki wypadek. – No to jaki jesteś? – spytała, chowając nóż. – Zaraz ci powiem, tylko wyleźmy stąd najpierw. – Podaj mi rękę. Szła obok niego, a on mówił o sobie, Starej Kobiecie, o wszystkim, co tylko pamiętał. Trwało to długo i gdy skończył, była już głęboka noc, a oni leżeli w trawie na posłaniach z płaszczy. – I ja mam ci wierzyć? – powiedziała cicho. – A masz lepszy pomysł? – żachnął się Ksin. – Mam – wyszeptała – możesz mi rozpiąć bluzkę... Zrobił to, ostrożnie odsuwając poły tkaniny. Piersi miała nieduże, idealnie półkuliste. W miarę jak na nie patrzył, sutki skurczyły się w małe rożki, wyostrzając łagodne owale w sterczące szczyty. – Potrafisz pieścić samym spojrzeniem... – wymruczała. Przygarnął ją i przytulił mocno. Podała mu usta i powoli podciągnęła spódniczkę. Rozchyliła kolana. Przez chwilę nie bardzo wiedział, od czego zacząć, ale potem było już dobrze. Płynnie i miękko. Tylko trochę inaczej, niż czytał... *** Następne dni i noce upłynęły podobnie. Droga nie dłużyła się im; szli, rozmawiali, a w chwilach gdy w oczach obojga zapalały się te same rozmigotane skierki, znikali z gościńca, aby na kilka godzin zaszyć się w jakimś przytulnym zakątku i do upojenia nasycić sobą. Wreszcie do miasta zostały im jeszcze dwa dni wędrówki. Słońce stało w zenicie, przypiekając solidnie, kiedy Hanti skończyła właśnie opowiadać jakąś historię. Roześmiał się i zapytał: – Słuchaj, czy wy wszystkie jesteście takie same? – Zależy gdzie... – odparła szybko. Ksin zamrugał gwałtownie oczami. – ...Ja myślałem o strachu, t-to znaczy odwadze – zaplątał się całkiem – no, czy tak szybko jak ty przestają się bać? – wykrztusił wreszcie. – Chodzi ci o tego mokrego przyjemniaczka, wtedy?
– Uhm. Zamyśliła się. – Raczej nie. Niejedna z tych, które uszłyby z życiem, ze strachu przed wodą na długo przestałaby się myć... – Więc jesteś inna? – To z przyzwyczajenia, w Amizar kazali mi niekiedy oddawać się takim, przy których tamten wymoczek wyglądał jeszcze całkiem świeżo. A ty, skoro już zaczęliśmy; co zrobiłbyś ze mną, gdybyś po Przemianie nie potrafił się opanować? – Zapewne spróbowałbym tego i owego... – A co byłoby pierwsze...? – popatrzyła zalotnie. – Mózg – palnął bez wahania – koty zawsze zaczynają od łba... Speszyła się i jemu też zrobiło się głupio – to nie był temat do żartów, przynajmniej nie teraz. Pogawędka urwała się, a upał, od którego aż falowało powietrze, rozproszył ich myśli i nie zachęcał do dalszego suszenia gardeł i języków. Wlekli się więc noga za nogą, wypatrując cienia, najlepiej gdzieś w pobliżu jakiegoś źródełka. Zbliżali się do miejsca, gdzie droga wchodziła pomiędzy dwa ciągnące się po horyzont łany złotego zboża. Wiatru nie było, lecz pylisty kurz i tak kłębił się przy każdym kolejnym kroku. Ksin stanął nagle. – Zaczekaj – położył dłoń na ramieniu dziewczyny. – Hę? – spojrzała pytająco, ocierając pot z czoła. – Jest! – Co takiego? – Południca. – Gdzie?! – Tam, na skraju pola, z prawej. Zaczaiła się w zbożu. – Skąd ty... prawda, zapomniałam. To co robimy? – Nic trudnego... – podniósł z gościńca solidny kamień. – Nie patrz w tamtą stronę, najlepiej pod nogi – ostrzegł. Zamierzył się i rzucił z rozmachem. Wrzask, jaki Hanti usłyszała za moment, do szpiku kości poraził ją swoją upiorną wibracją. Pociemniało jej w oczach i przewróciłaby się, gdyby nie ramię Ksina. – Uciekła, droga wolna – powiedział. Weszli w pszeniczny wąwóz i przebyli tędy kawałek drogi. Morze złocistych kłosów trwało tu dookoła sztywne i nieporuszone, a w martwej ciszy rozległ się tylko szelest ich kroków i szmer przyspieszonych oddechów. Wszędzie biało-żółte, oślepiające światło. Smak pyłu w wyschniętych ustach i piekący pot. Było gorąco, coraz bardziej gorąco...
Ksin zaklął półgłosem. – Co?! – Niedobrze. Wraca – chwycił drugi kamień. – Och... – Spokojnie, jest daleko, ale lezie za nami. Szybko urwij pas płótna! – Już... już – ręce jej drżały, więc zrobił to sam i zawiązał swej towarzyszce oczy. – P... po co to? – Rozjuszyłem ją i jeśli teraz na nią spojrzysz, to stracisz nie tylko rozum, ale możliwe, że umrzesz z przerażenia. Prowadził Hanti jak małe, bezradne dziecko. – Ksin!! – załkała rozpaczliwie – COŚ mnie dotyka! N... na pieca...ach!!! Odwrócił głowę. Słup falującego od żaru powietrza przybrał zarys postaci... – A niech to! Stoi na drodze. Czujesz na sobie jej wzrok, ale wściekła się! Zasłonił dziewczynę własnym ciałem. – Lepiej? – Tak. Czy daleko jeszcze? – Nie widać końca tego przeklętego zboża. To pewnie królewska ziemia. – A ona? – Bliżej, ale trzyma się z tyłu. Nie dorzucę tam, za daleko. – Falująca sylwetka wniknęła w zboże. – Znów się schowała! – Znaczy, boi się nas...? Nie odpowiedział. Milczenie przeciągało się. – Weź się w garść! – Cz... czemu? – szczęknęła zębami. – Jest druga... – Iiij...! – Hanti! Dziewczyno!!! Słyszysz, co do ciebie mówię?! – potrząsnął ją z całej siły, mocno ściskając za ramię. Nie pomogło. Południca już wniknęła w jej umysł. – Mateńko!!!! – zaskamlała przeciągle. Uderzył. – Hanti, Hanti! – sam zaczął tracić już głowę. – Ksin! Gdzie ty! – omal nie zerwała przepaski. – Tu jestem! Rzuciła mu się na szyję, dusząc go prawie. Wziął ją na ręce i pobiegł. Kamień wypadł mu z dłoni. Miał zamiar powiedzieć, że jeśli zostawi ją na moment samą, to za nic nie wolno jej ruszyć się z miejsca i otwierać oczu. Czuł bowiem oprócz dwóch Obecności jeszcze trzecią –
słabą, lecz narastającą. Jednak gdy paznokcie Hanti przebiły koszulę i z całą mocą wpiły się w jego ciało, zrozumiał, że żadna siła nie oderwie jej od niego, więc teraz już pędził jak szalony, widząc w tym ich jedyną szansę ocalenia. Był bezbronny wobec połączonej woli trzech drapieżnych nadistot... Napór mocy południc potężniał z każdą chwilą, pot zalewał mu oczy, omdlewały ręce. Obłęd nadciągał z otchłani podświadomości. Uczucia i myśli znikały jak gaszone świece... Biec, biec, biec. – Widać koniec, wytrzymać, dojść, dopaść. Świadomość zamierała zgniatana żelaznym młotem. – Już! Słabnie. Jakaż ulga! Poczucie Obecności ustało. Padł na kolana. – Hanti! – myślał tylko o niej. Była nieprzytomna. – Jeśli... – lodowata igła strachu ukłuła go prosto w serce. – Hanti, najdroższa... – głaskał ją, szarpał, całował. Nareszcie otworzyła oczy. – Ksin... czy żyjemy? Fala ogromnej ulgi zabrała mu resztkę sił; padł na nią szlochając jak dziecko. Południce uderzyły jedynie w niego, gdyby choć na moment skupiły się na Hanti, nic nie pomogłaby opaska na oczach – jej jestestwo nieodwracalnie rozpadłoby się jak domek z kart. Mieli wiele szczęścia... Minęło sporo czasu, zanim się pozbierali, ale dalej szli niczym skazańcy odwiązani spod pręgierza. – Nie myślałam, że mogą być groźne nawet dla ciebie – odezwała się cicho. – Jedna jeszcze nie, ale kilka... One czerpią swą siłę ze Słońca, ja z Księżyca. Widzisz różnicę? – Tak... Dalszy marsz męczył ich coraz bardziej. Krótkie postoje w niczym nie pomagały. Nie dotrwali do wieczora i na nocleg zatrzymali się wcześniej niż zwykle. Pierwszy raz tak szybko ogarnęła ich senność. Nie próbowali z nią walczyć i dopiero rankiem, błądząc w półśnie dłonią pod spódniczką dziewczyny, Ksin przypomniał sobie, iż mają niejakie zaległości. Hanti myślała podobnie... *** Tego dnia ujrzeli odległe zabudowania Katimy. Siedzieli w cieniu niewysokiej skałki, dojadając ostatnie zapasy. – Ksin... – przełknęła kęs chleba. – Słucham – sięgnął po bukłak z wodą.
– Tam... rozstaniemy się? – Miałaś taki zamiar. – Tak, wiem, jestem tylko dziewką na sprzedaż. Nie warto się mną przejmować – zwiesiła głowę. – Co ty, Hanti? – I nic innego nie umiem robić. Zostawisz mnie... – ...?! – A ja... ja... – głos jej załamał się. – No, powiedz – zachęcił łagodnie. – Ja, chcę być... z tobą! – wybuchnęła płaczem. Porwał ją w ramiona i przytulił. – I ja też. – Naprawdę? – Nie namawiałem cię, bo wiedziałem, że się mnie boisz. – To bez znaczenia! Trzy razy, gdyby nie ty... Moje życie należy do ciebie – popatrzyła mu w oczy. – Przecież ja nawet nie jestem człowiekiem... – Nie przesadzaj, jesteś na pewno bardziej ludzki niż całe to pełnej krwi bydło, jakie przez cztery lata właziło we mnie w dzień i w nocy! – No właśnie, a co będzie, jeżeli zostanę rozpoznany? Pomyślałaś, co stanie się z tobą? Prawo o czystości rodzaju chyba jeszcze jest przestrzegane. – Nie zawsze. To w końcu chcesz, abym była? – Tak. – Więc słuchaj. Musisz po prostu uważać. Paznokcie zaraz ci przytnę i nie będzie widać, że są zakrzywione. Pozostaje tylko ich kształt, ale taki zdarza się czasem i u zwykłych ludzi. Na wszelki wypadek, przy obcych, lekko zaciskaj pieści – to gdyby gapili się na twoje dłonie. Unikaj patrzenia im w oczy, ale bez przesady i pamiętaj, że kiedy się wściekasz, to twoje źrenice stają się prawie pionowe. I wreszcie, gdy będziesz chodzić, staraj się robić choć trochę hałasu. Nawet mnie doprowadza czasem do szału twoje bezszelestne stąpanie. – To wszystko? – Nie. – Cóż jeszcze? – Mam być twoją kobietą, czy samicą? – Kobieta to coś więcej? – okazał domyślność. – Owszem, i to będzie cię trochę kosztowało. Popatrzył zaskoczony. – A co myślałeś, kupisz mi wreszcie przyzwoitą suknię! Zawsze marzyłam o takiej długiej, błękitnej w szmaragdowe wzorki...
Parsknął śmiechem i od razu zakrztusił się kawałkiem wędzonki. Grzmotnęła go w plecy. Odetchnął. – Będzie, jak pragniesz – otarł załzawione oczy. – Dziękuję, a teraz dawaj łapy! – wyciągnęła nożyczki. Dwie godziny później weszli do pierwszej napotkanej na przedmieściach Katimy gospody i wynajęli tam pokój. Nie pozostali w nim długo, bo zaledwie Ksin zdołał zdjąć z siebie podróżną sakwę, Hanti zaraz wyciągnęła go na zakupy. Włóczyli się między straganami w skłębionym ludzkim mrowisku, a kotołak co raz wdawał się w spory z przekupkami. Doskonale bawił się przy tym próbując teraz umiejętności, których nabył ćwicząc niegdyś ze Starą Kobietą. Szło mu całkiem nieźle, toteż kiedy nadeszła pora, aby zapłacić za trzy nowe sukienki dla Hanti, gdyż dziewczyna zupełnie nie mogła się zdecydować na jedną, wytargował nawet całkiem rozsądną cenę. Hanti przebrała się natychmiast po żywiołowo wyrażonym zachwycie. Jedynie kocie wyczucie równowagi Ksina ocaliło ich przed kąpielą w wielkiej kałuży, w momencie gdy dziewczyna z dzikim okrzykiem uwiesiła się na nim. Teraz Hanti puściła luźno szczelnie okrywający ją do tej pory płaszcz i zacisnąwszy drobne palce na ramieniu Ksina, szła dumnie u jego boku, z powagą spoglądając na inne kobiety. W drodze powrotnej przyczepił się do nich jakiś wędrowny handlarz talizmanami, proponując kupno pewnego, ponoć bardzo skutecznego amuletu przeciwko kotołakom. Ksin nie zawahał się ani chwili, kupił, podziękował uprzejmie, zawiesił sobie na szyi, po czym pomaszerował dalej, ciągnąc półprzytomną ze śmiechu dziewczynę. Przekupień długo jeszcze gapił się za nimi, niczego nie rozumiejąc, a Hanti chichocząc bez przerwy zaraziła swą wesołością również i Ksina. Oboje stanęli w drzwiach gospody zataczając się i podrygując od zniewalającego ich śmiechu, który ściągnął ku nim powszechne zaciekawienie obecnych. *** Nazajutrz rankiem, zostawiwszy dziewczynie kilka srebrnych monet na kupno żywności, Ksin wybrał się szukać pracy. Wprawdzie tego, co miał, mogło wystarczyć im jeszcze na długo, lecz on chciał jak najszybciej upodobnić się do zwykłego, spokojnego mieszkańca Katimy. Spotkali się dopiero późnym popołudniem. Hanti czekała już z obiadem, a Ksin z tajemniczą miną położył na stole pękaty mieszek z pieniędzmi. – Jak na początek powiodło mi się niezgorzej – powiedział, wskazując sakiewkę. Sięgnęła po nią i odwiązała rzemyk. – Złoto...? – popatrzyła zdumiona.
– Tak. Trzydzieści sztuk. – Aż tyle! Ale za co, jak...? – Zaraz się dowiesz, tylko daj coś zjeść – poprosił. Nalała polewkę do misy i postawiła przed nim, a sama usiadła naprzeciw, opierając brodę na dłoniach. Przyglądała się mu. Skosztował. – Dobre! – zawołał – sama gotowałaś? – Uhm. – Całkiem nieźle jak na... – zawiesił głos – ...początkującą mężatkę – zakończył uprzejmie. Zatrzepotała powiekami i zarumieniła się jak podlotek. – Co ja widzę!? – roześmiał się – ty i zmieszanie?! – No bo, bo... och Ksin! – zerwała się i przypadła do niego. – Myślałam, że żaden mężczyzna już nigdy tak do mnie nie... nie powie! – rozpłakała się. Odłożył łyżkę. – Ech, ty moja zwariowana... – potargał jej włosy – no przestań, bo co stanie się z moją koszulą?! – Upiorę – chlipnęła. Wstał, podniósł ją i pocałował. Przywarła do niego i trwali tak przez długą chwilę. Wreszcie znowu mógł zabrać się do jedzenia. Jej oczy lśniły. – Miałem ci opowiedzieć... – odezwał się – było tak: chodziłem po mieście i dokładnie, jak kazałaś, potykałem się co trochę o jakiś brukowiec na ulicy. Pytałem, szukałem – nigdzie nic ciekawego, a to, na co niektórzy mnie namawiali, mogłoby w przyszłości skończyć się źle albo i jeszcze gorzej. Nagle poczułem Obecność, mówiłem ci już, jakie to jest uczucie. Zgłupiałem całkiem, bo byłem przecież w środku miasta, i dopiero po jakimś czasie połapałem się, skąd dobiegł do mnie ten zew. To z jednego z najzwyklejszych domów, a raczej z jego podziemia. Wlazłem do środka i od razu wiedziałem – w piwnicy wykluł się bazyliszek. Gospodarz zapierał się i łgał w żywe oczy. – Nie dziwię się – wtrąciła Hanti. – Słyszałam, że bazyliszki nie powstają z niczego. Musiał zrobić coś bardzo podłego. – Właśnie, a teraz wolał raczej z nim mieszkać niż to, aby rzecz się wydała. Jednak dogadaliśmy się w końcu. On przyniósł pieniądze, a ja zszedłem na dół i... – I co? – jej głos zadrżał z emocji. – Nic. Ukręciłem mu łeb. Nie był to duży kłopot. Zarobiłem tyle, co cechowy tępiciel, a gospodarz przed nikim nie musiał się z niczego tłumaczyć. Pożegnał mnie bardzo rad. – Łotr! – To prawda, lecz jeśli nie zmieni teraz swojego życia, to znowu wskrzesi potworka. Powiedziałem mu o tym.
– Może stanie się inny – zamyśliła się Hanti. Ksin odsunął pustą miskę i popatrzył na nią. – I tak znalazłem zawód dla siebie – stwierdził – ale teraz mam chęć na nieco słodyczy... – Och! Prawda, zapomniałam, zaraz kupię, wybacz – ruszyła w stronę drzwi, ale zatrzymał ją. – Ależ nie... – otoczył dziewczynę ramionami – to ty będziesz moim deserem i na tym oto talerzu... – dodał, wskazując łoże.
MARZENIA I SZPONY Minęło kilka beztroskich tygodni. Pewnego dnia jak zwykle wieczorem siedzieli przy kominku. Hanti cerowała, a Ksin zadumany wpatrywał się w ogień. Od czasu do czasu wyciągał dłonie przed siebie, grzał je przez chwilę, po czym znowu opierał na kolanach. – Hanti... – przerwał panującą ciszę. Uniosła głowę. – Dziś jest początek pełni i nie ma chmur, więc to stanie się już niedługo. – Wiem o tym – odłożyła robótkę i pochyliła się ku niemu. Milczała. – Boisz się, prawda? – Tak trochę... – Mam jeszcze czas, mogę iść do gospodarza i wynająć dla siebie osobny pokój. Chcesz? – Zostaję z tobą. – Cieszę się – czubkami palców musnął ją po policzku. Więcej nie rozmawiali. Czas upływał powoli. Hanti spróbowała wrócić do przerwanego zajęcia, ale ukłuła się w palec, więc zostawiła pracę i też zapatrzyła się na trzaskające szczapy. Czekali. Ciemność za oknem coraz bardziej rozjaśniał wschodzący księżyc. Ksin wstał i bez słowa zaczął się rozbierać. Skończył, odłożył ubranie i odsunął ławę, na której siedział. Przyklęknął, opierając dłonie o podłogę. – Zamknij drzwi – powiedział cicho. Podniosła się i posłusznie wypełniła polecenie. Nie wróciła na swoje poprzednie miejsce, lecz pozostała na środku izby. Węgle w kominku rozsypały się szeleszcząc, płomienie przygasły, a pokój zalała fala księżycowej poświaty. W mózgu Ksina obudził się ból... Było jak zawsze, odkąd pamiętał. To samo cierpienie towarzyszące każdemu przeistoczeniu. Pysk jakby wyciągano mu z twarzy, podobnie zęby. Moc magii tłamsiła jego ciało niczym kawał wilgotnej gliny. Gniotła, kształtowała, stwarzała
przeciw prawom natury i rozumowi... Aż dokonało się. Upiorna postać drgnęła i spojrzenie dwóch rozjarzonych zielonym światłem ślepi spoczęło na dziewczynie. Kotołak ruszył w jej stronę. Rękami zasłoniła usta, aby nie krzyczeć. Drżała na całym ciele, ale nie cofnęła się przed nim. Wspiął się na tylne łapy i polizał jej szyję i czoło. Strach odszedł. Uklękła i zanurzyła dłonie w jego sierści. Po chwili przytuliła się w prostym geście oddania. Trwało to jakiś czas, aż wreszcie puściła go i powstała. Wrócił pod kominek, po czym wyciągnąwszy się przy nim zamknął oczy. – Ksin... – usłyszał i spojrzał. Rozbierała się dla niego tak jak każdej poprzedniej nocy. Powoli zsunęła suknię, przepaskę biodrową i rozwiązała zwój podtrzymujący piersi. Zupełnie naga zbliżyła się do niego. – Ta noc jest tak samo nasza, jak wszystkie inne – wyszeptała spuszczając oczy. Położyła się obok. Fala pożądania rozlała się powolnym, oszałamiającym dreszczem. Nigdy nawet nie podejrzewał, że w tym stanie zdolny jest podlegać temu pragnieniu. Z chrapliwym miauknięciem przetoczył się na nią i ogarnął potężnymi łapami. – Czy potrafisz być delikatny? – zapytała cichutko, skinął łbem na znak, że tak. Pierwsze pchnięcie przyjęła posłuszna i chętna. Stopniowo w rozkołysany rytm wmieszał się jej spazmatyczny oddech, chwilami krzyk, paznokcie raniące mu skórę, rwące sierść, szum krwi, łomot serca, błyski ognia, skrzypienie podłogi, chrypienie urwane, gardłowe, szczęki zwarte do bólu. Wrażenia, dotknięcia, odczucia zlały się w nim w jeden skłębiony, wirujący chaos, aż czas eksplodował i znikł... I znów pogrążony w niej, niesiony wciąż wzbierającymi falami jej upojenia, powoli napinał się, sprężał, naciągał, by nagle oszaleć w potężnym, przeszywającym lędźwie gejzerze żaru, który rozerwał świadomość na strzępy ciemności. Otworzył oczy; był dzień. Leżał z głową przytuloną do piersi dziewczyny, a na policzku czuł szczyt jednej z nich. Widział swoją dłoń na podłodze i deski dookoła niej rozryte pazurami – drzazgi sterczały we wszystkie strony. I ta dłoń miała zwyczajne palce. Przemiana nastąpiła we śnie. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się coś takiego – pierwszy raz bez bólu! Uniósł się nieco: Hanti spała głębokim i mocnym snem. Wstał, wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka. Nie obudziła się, jedynie szepnęła coś niezrozumiale. Okrył ją i usiadł na skraju posłania. Patrzył. Oto osiągnął już wszystko, czego pragnął. Spełnił ostatnią wolę Starej Kobiety. Marzenia stały się rzeczywistością. Naprawdę... – Czyż trzeba mi czegoś więcej? – szepnął do siebie. Odpowiedź na to pytanie znał, jeszcze zanim je zadał. – A więc, niech tak będzie zawsze. Prosto, zwyczajnie, aż po kres istnienia. Położył się obok dziewczyny, a ona instynktownie przywarła do niego całym ciałem.
Wsunął ręce pod głowę i zamknął oczy. Wszechogarniająca, spokojna radość wzięła go w posiadanie. Zostaną tutaj albo znajdą jakieś bezpieczne i piękne miejsce, w którym nocami będzie słychać tylko słowiki lub najwyżej sowy. Nadeszła nowa myśl, a on uśmiechnął się do niej – dzieci... Na pewno nie będą już podlegać Przemianie i nikt nigdy nie zwątpi w ich człowieczeństwo. A potem... w przyszłości zasłyną być może jako nadzwyczaj zręczni artyści lub akrobaci... Rozmyślania Ksina skupiły się teraz wokół wielu jasnych, serdecznych spraw. Był po prostu szczęśliwy. Później zasnął, ale miał co do tego wątpliwości. Jawa i sen złączyły się i przemieszały. Śnił o Hanti, że wstaje, ubiera się, zaczyna krzątać się po izbie. Możliwe, iż ona naprawdę już wstała, tylko Ksin nie wiedział tego na pewno... I wcale nie pragnął wiedzieć. Ten cudowny nastrój prysnął około południa. Zajęty czymś nie spostrzegł tego w pierwszej chwili i dopiero odruch gniewu, wywołany przez jakiś zupełnie błahy powód, sprawił, że uświadomił to sobie. Zdziwił się, ale na razie wzruszył tylko ramionami i nie przejął się zbytnio. Jednakże robak, który zagnieździł się w jego duszy, ugryzł niebawem o wiele mocniej. A potem znowu... Irytacja i rozdrażnienie narastały w nim z godziny na godzinę. Nigdzie nie mógł znaleźć sobie miejsca. Hanti, która początkowo patrzyła na niego ze zdumieniem, teraz wyraźnie przestraszona zaczęła schodzić mu z oczu. Gdybyż choć znał przyczynę niepokoju! Napięcie rosło i stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Wreszcie, straciwszy cierpliwość, siadł w pozie do medytacji i skoncentrował na stanach swej świadomości. Obserwował rodzące się myśli, drgnienia uczuć i drogi skojarzeń. Chwytał w sieć wszelkie uwagi wynurzające się z podświadomości okruchy gniewu, lęku i zbierał je, aby potem, kawałek po kawałku, układać mozaikową wizję. W końcu zrozumiał – czuł Obecność. I to taką, jakiej nie zaznał nigdy dotąd! Nie umiał rozpoznać w niej żadnej ze znanych mu istot. To coś musiało być teraz gdzieś daleko, ale on zdawał się dostrzegać Moc, przy której bladły całkiem fale nienawiści wysyłane w przestrzeń przez nawet najbardziej krwiożercze wampiry i strzygi. Wibracje zła były wciąż jeszcze bardzo słabe, niosły jednak w sobie znamiona jakiejś przerażającej siły, a ich natężenie powoli, ale bardzo wyraźnie rosło... Wstał, wyjrzał przez okno. Skąpane w słońcu dachy domów, ludzie tłoczący się na wąskich uliczkach i zwykłe codzienne scenki. Nic nie zdradzało grozy, która zawisła nad miastem i gęstniała nieubłaganie niczym niewidzialna burzowa chmura. Tuż przed karczmą jakiś chłopak całował dziewczynę; jej smukłe, białe ramiona o delikatnej skórze oplatały jego szyję, a dłonie gładziły włosy. Ksinowi zdało się nagle, że ręce te do kości odarte są z mięsa, a młodzieniec tuli do siebie rozszarpanego trupa...
Cofnął się pełen wstrętu. – Hanti! Na przekór sobie, z pośpiechem skoczył ku niej i wargami rozgniótł jej usta, próbując zgasić upiorną wizję. Nie zdołał. Odepchnął ją od siebie. – Ksin, co się stało?! – spytała oszołomiona. Opowiedział jej. Nic nie odrzekła, tylko skuliła się tak, jak gdyby chciała ukryć przed obcym swe piersi. – Po wschodzie księżyca będę mógł więcej zrozumieć – dodał. – Teraz pójdę rozejrzeć się nieco po mieście. – Nie zostawiaj mnie samej! – kurczowo złapała go za ramię. – Dobrze, chodź ze mną. *** Pierwszym odruchem po Przemianie było zjeżenie sierści. Zmysł Obecności wyostrzył się teraz tak bardzo, że poprzedni umiarkowany sygnał odebrał niczym cios. Znał już odległość – około mili. Malała. Potwór nie był jeden, mogło ich być przynajmniej pięć. Do Katimy podchodziły z trzech stron. Krążył po izbie niby tygrys w klatce. Co chwila mimowolnie wysuwał szpony. Czuł się jak osaczone zwierzę. Instynkt podpowiadał ucieczkę, a skulona na łóżku Hanti zaczęła szlochać. Opamiętał się trochę. Podszedł, zaczął zlizywać łzy. – Tak bardzo boję się – szepnęła, chowając twarz w jego sierści. Zapach jej ciała zmieszany z unoszącym się wszędzie oparem grozy przyprawił go aż o zawrót głowy... Rozdrażnienie stało się pożądaniem. Pchnął łbem, upadła płasko. Pojęła błysk w jego oczach i pośpiesznie rozchyliła kolana. Natychmiast wszedł między rozwarte uda. Uderzał szybko, gwałtownie, raz za razem. Zaplotła nogi na jego biodrach i za każdym ruchem sama napierała na niego szaleńczym zrywem, jakby chciała uciec, wniknąć w niego, wrosnąć. Mocniej! Mocniej! Dyszała ciężko i głośno, ale inaczej niż zwykle – teraz z wysiłkiem, jak w walce. W chwili szczytu, przeraźliwy skowyt mordowanego człowieka poraził ich falą obłędnej, demonicznej rozkoszy. W dole, pod oknem przebiegł ktoś, wyjąc nieludzko jak osioł poszczuty psem. Ksin wyczuł Obecność niespełna dwadzieścia kroków od siebie, a z głównej izby w karczmie, w której przesiadywała zawsze gromada spragnionych, buchnął z wielu gardeł krzyk tak straszny, jakby ktoś bramy piekła otworzył, dając potępieńczym wrzaskom ujście do świata żywych. Od razu w ogólnym jazgocie rozległy się krótkie, rozedrgane jęki konających, trzask gruchotanych kości i tupot ogarniętych bezrozumnym szałem ludzi.
Ksin nie zamierzał czekać, aż „tamto” wtargnie do ich komnaty. Wskazał dziewczynie drzwi. Nie śmiała protestować, podbiegła, otworzyła i wyjrzała, aby za moment cofnąć się z twarzą ukrytą w dłoniach. Gwałtowny dreszcz wstrząsnął jej ramionami... Jak pocisk wypadł na zewnątrz. Przez ułamek chwili tkwił na szczycie poręczy okalającej galerię prowadzącą do gościnnych pomieszczeń. Skoczył. Pazury uderzyły z nadnaturalną siłą, którą powiększył ciężar kotołaka spadającego z piętrowej wysokości. Zagłębiły się w karku strzygi, rwąc całe pęczki mocnych jak stal wiązadeł i ścięgien. Dotknął podłogi i przetoczył się w bok. Potwór wykonał zwrot, a Ksin zobaczył swój błąd. To nie była strzyga! Ale coś, na co nikt jeszcze nie wymyślił nazwy. Podobne do jakiejś bluźnierczej karykatury człowieka zniekształconego przez moc Onego, urok czarnoksiężnika i własną nienawiść. Cios łapy, wyglądającej jak połączenie topora z ramieniem, o włos ominął łeb kotołaka, druzgocząc blat stojącego za nim stołu. Znowu świst, unik i huk pękających desek. Szczęki potwora zwisały bezsilnie, ale jego ramiona zakończone podobnymi do łopat szponami, wciąż cięły powietrze z szybkością i mocą pioruna. Ksin atakował, uderzał i krył pod stoły lub ławy, a te rozpryskiwały się w drzazgi, kiedy tamten próbował go dostać. Upiorny stwór ciskał się, miotał na wszystkie strony, aż nagle stąpnął na śliski od krwi fragment podłogi, stracił równowagę i zachwiał niczym pijany. Kotołak zerwał się jak w natchnieniu i poderwawszy ze sobą stół, pchnął i przywalił nim przeciwnika. Już był na górze. Przydusił i sięgnął pazurami. Raz, drugi i znowu. Rwał ścięgna, mięśnie, wyrywał wnętrzności, kaleczył. Nie zapamiętał chwili, w której wyszarpał serce... Cofnął się. Pod leżącym do góry nogami stołem nic się nie poruszyło. Tylko kałuża posoki wypływała wciąż większa i szersza. Teraz ogarnął wzrokiem salę: porozbijane sprzęty, kilka wielkich, skrwawionych, najeżonych odłamkami kości, ochłapów, a trochę dalej jakiś człowiek czołgał się w stronę wyjścia, wlokąc za sobą bezwładne nogi, jelita i pas szkarłatu. W oknach, otwartych drzwiach wiele twarzy. Dziesiątki tępo wybałuszonych oczu – to im ocalił życie. Gospodarz wyłażący zza kontuaru. Kroki na schodach – nadchodziła Hanti. Stanęła przy nim. – On jest dobry. Jest mój... – powiedziała z jakąś dziecięcą determinacją. Poczuł lęk. Zrozumiał, że skończył się jego wpływ na następne zdarzenia. I jej też. Teraz mogli już tylko bezczynnie czekać na to, co przyniesie im przyszłość. Wrócili do pokoju. Ksin przysiadł przed kominkiem, a Hanti skuliła się, chowając głowę w ramionach...
RODMIN Stał w drzwiach w otoczeniu kilku żołnierzy. Ubrany w proste, niezbyt bogate, ale wykwintne szaty. Rówieśnik Ksina, a może tylko trochę starszy od niego. Hanti, która mu otworzyła, trwała pod ścianą ze wzrokiem wbitym w podłogę, a Ksin czekał na środku izby z rękami założonymi na piersiach. Lśniący, nagi miecz leżał na stole. – Tyś jest kotołak – Ksin? – zapytał przybyły. – Tak, ja. – Bierzmy TO panie! – zawołał jeden z żołnierzy, występując do przodu. – Zawrzyj pysk durniu i wyjdź stąd! – warknął młodzieniec, wypychając zdumionego gwardzistę za próg. – I wy też! – rozkazał pozostałym. Chciał zatrzasnąć drzwi, lecz zawahał się jeszcze i dodał: – Wina tu dać, ale dobrego! Podszedł do Ksina i spokojnie spojrzał mu w oczy. – Jestem Rodmin, nadworny mag Jego Wysokości Redrena, pana Katimy i króla Suminoru. – Nie wyglądasz na maga, panie – odrzekł Ksin zimno. Cierpki uśmiech wykrzywił wargi Rodmina. – Nie od ciebie pierwszego to słyszę – odparł – każdemu wydaje się, że jeśli mag, to zaraz koniecznie mumiowaty staruch w szpiczastej czapie. A ja po prostu wcześnie zacząłem; jeszcze w brzuchu matki, to wszystko. Ksin milczał. – Nie ciekawi cię to, masz rację. Co innego chodzi ci teraz po głowie: z czym i po co przylazł ten tutaj, czyli ja. Czy rozwalić mu łeb mieczem, tym który leży na stole, już teraz, czy jeszcze trochę zaczekać. Prawda? – Zgadza się, w myślach czytać potrafisz, to i wiesz pewnie, że oboje niewiele mamy do stracenia. – Póki żyję, będę mógł tłumaczyć komu trzeba, że właśnie tego kotołaka należy potraktować inaczej, niż robiono to przez szereg ostatnich wieków. Bo zapewniam cię, że nikt się nie wzruszył do łez tym, że uratowałeś tu czyjeś życie. Dla tego motłochu ważne jest tylko to, że należysz do tego samego rodzaju istot, po których wczorajszym najściu zostało paruset zabitych i obłąkanych. – A ty...? – Dla mnie też nie ma znaczenia ocalenie tych paru prostaków. Ważne jest co innego: potrzebuję kogoś takiego jak ty. Dlatego przyszedłem – wyjaśnił bez ogródek. – Niby do czego? – Pytasz głupio, a żyć chcecie?
– Tak samo jak ty... Rozległo się pukanie do drzwi. – No właśnie – Rodmin cofnął się, otworzył i odebrawszy od żołnierza dzban oraz trzy kubki, wrócił i postawił je na stole. – Więc wypijmy za to – dodał rozlewając trunek. Po drugim dzbanie nastroje całej trójki znacznie się poprawiły. Zaróżowiona Hanti przypomniała sobie, że potrafi się śmiać i szybko przejęła obowiązki gospodyni. Natomiast gość, rozsiadłszy się wygodnie, z zainteresowaniem słuchał Ksina, który kolejny raz opowiadał swoją historię. Opowieść skończyła się równocześnie z zawartością trzeciego dzbana, a Rodmin odstawił kubek i powiedział: – Ciekawe to, ale do rzeczy: dłużej mieszkać tu nie możecie, zapraszam do pałacu. Uradziłem to z królem dziś rano... Ksin zamyślił się. – Niech i tak będzie – odrzekł po chwili – Hanti zbierz nasze rzeczy... Trochę później zeszli do głównej izby. Panował tu względny porządek. Wcześniej wyniesiono już zwłoki oraz pogruchotane sprzęty, a teraz kobieta gospodarza szorowała na klęczkach podłogę, zmywając właśnie jedną z wielu krwawych plam. Na ich widok przerwała pracę, zamierając z wyrazem przestrachu na twarzy. Kotołak popatrzył na jedno miejsce, a Rodmin odgadł sens tego spojrzenia. – Ścierwo kazałem odnieść do mojej pracowni. Trzeba to zbadać i chciałbym, abyś był przy tym – powiedział półgłosem, po czym zwrócił się do zebranych żołnierzy: – Oto goście Jego Królewskiej Mości – rzekł, wskazując na Ksina i Hanti – czy zrozumieliście dobrze? Przyjęli to bez mrugnięcia. – Tak jest, panie. – Czy motłoch dalej stoi przed karczmą? – Tak, panie. – Więc będziecie potrzebni – gestem pokazał drzwi. Wydostali się na ulicę i dopiero tutaj zobaczyli, dlaczego nikt nie niepokoił ich przez ostatnie godziny – gospodę otaczał zwarty szereg gwardzistów, powstrzymujących napór burego, posępnego tłumu. Gdy wyszli powitało ich wycie i gwizdy. – W imię króla! Z drogi! – żołnierze naparli mocno. Tamci ustępowali niechętnie, z ociąganiem, a chwilami próbowali nawet oporu, bo co trochę, tu i ówdzie, rozlegały się krótkie, gniewne okrzyki, a potem głuche łupnięcia wymierzanych skwapliwie razów. Nagle, korzystając z zamieszania, jakiś człowiek przepchnął się przez szpaler halabardników i skoczywszy w kierunku Ksina, uniósł kamień do rzutu.
Ochrona nie dała mu szans; jeden z gwardzistów błyskawicznie zamachnął się włócznią i z półobrotu zdzielił go drzewcem w twarz. Nieszczęśnik wydał z siebie mlaszczący bełkot i zalany krwią padł na ziemię, lecz tu dosięgnęły go nowe ciosy i czuby podkutych butów. Zawodząc i jęcząc odpełzł w bok na czworakach i skrył się w szemrzącej masie. Rodmin splunął przez zęby. Do pałacu dotarli godzinę później. Przeznaczone dla nich mieszkanie było większe i wygodniejsze niż pokój w karczmie. Zanim jednak zdążyli się lepiej rozejrzeć, znowu pojawił się Rodmin i zabrał ze sobą Ksina. Jakiś czas szli pałacowymi korytarzami. – Dokąd idziemy? – Do pracowni, czekają tam na nas. Zaledwie stanęli w progu, rozległ się zniecierpliwiony głos, na dźwięk którego mag drgnął zaskoczony. – Długo kazałeś nam czekać na siebie, mości Rodminie – oznajmił barczysty mężczyzna w szatach barwy złota. Obaj skłonili się nisko. – Wybacz królu, oto jest człowiek, o którym mówiono – wskazał na Ksina. – Człowiek? Rodmin nie zawahał się ani przez chwilę. – Nie inaczej, panie, choć pozory mogą wskazywać na coś innego. – Więc niech usłyszę jego imię. – Zwą mnie Ksin, panie. – I to jest twoje dzieło? – zapytał Redren, pokazując na podłużny tobół leżący na stole, obok którego stało dwóch ludzi w długich, czarnych togach. Spierali się o coś szeptem. Ksin domyślił się, co on zawiera. – Tak, królu. – Mości Rodminie, czy możecie już zacząć? Ach, prawda, byłbym zapomniał, ale znasz, jak sądzę, tych oto mędrców z Akademii, mistrzów Gonto i Irdena? Wymienieni kolejno skinęli głowami. Rodmin ściągnął brwi. – Znam panie, lecz nie sądzę, aby mogli być tu w czymkolwiek pomocni... – Ja myślę inaczej – przerwał mu Redren – i radzę wam na dziś zapomnieć o sporach. Dość już błazeństw i zacznijcie wreszcie robić to, za co was karmię! – Wedle woli waszej wysokości – Rodmin skinął na Ksina i obaj podeszli do stołu. Mag sięgnął po jeden z lancetów i podał go Irdenowi. – Wiele słyszałem o zręcznych dłoniach waszej dostojności – powiedział. – Czy zechcesz panie poprowadzić sekcję – nawet nie próbował ukryć zawartej w tych słowach drwiny.
Tamten skrzywił się z niechęcią, ale narzędzie przyjął i po krótkim wahaniu zaczął odwijać tkaninę. Rodmin z pomocą Ksina przysunął do stołu dwa pełne świec lichtarze. Król nie ruszył się ze swojego miejsca, a krzesło, na którym siedział, znalazło się teraz w głębokim cieniu. Mistrz Irden odchylił ostatni płat płótna. Panującą ciszę przerwał ostry brzęk lancetu, który wyślizgnął się z jego zmartwiałej dłoni i upadł na kamienną posadzkę. – Na Reha! – Gonto zwinął się w kłąb, jakby dostał w brzuch, i uciekł pod ścianę. Irden zsiniał i po krótkiej wewnętrznej walce nie wytrzymał i odwrócił głowę. Nawet Ksin wzdrygnął się mimo woli. – Co tam! – wrzasnął władca i zerwawszy się z miejsca, ruszył w ich stronę. Zdążył zrobić tylko dwa kroki, bo akurat tyle starczyło, aby zobaczyć to, co leżało na sekcyjnym stole. Nagle zdrętwiał, zasłonił oczy, po czym skręciwszy się w szybkim półobrocie zawrócił. Jak pijany dotarł do krzesła i siadł na nim, dysząc ciężko. Oczy bez przerwy zakrywał dłonią. Widać było, że z trudem panuje nad sobą. – Wina! – wychrypiał w końcu. Gonto i Irden na wyścigi pośpieszyli z usługą – byle dalej znaleźć się od tamtego upiornego widoku. Rodmin odetchnął głęboko. – Oto pierwsza z cech tej istoty; każdy, kto patrzy na nią, widzi to, czym w głębi duszy najbardziej się brzydzi, co wywołuje najgłębszą odrazę. Na potwora nałożono specjalną aktywną iluzję. – Jaką iluzję? – król przyszedł już trochę do siebie. – To rodzaj magii, który z zakamarków umysłu potrafi wydobyć najskrytsze i najokropniejsze myśli, bo w każdym z nas jest taki czarny zakątek, w którym czai się bestia i strach. Starczy dotknąć go i obudzić. – Więc to żyje dalej?! – W materialnym znaczeniu tego słowa, nie, zostało zabite już wczoraj, ale natura tego jest dwoista, więc czar iluzji trwa nadal. Ksin powiedz, co widzisz. – Dwie rzeczy niczym dwa obrazy nakładają się tutaj na siebie: jedna zewnętrzna i przejrzysta, lecz nikomu nie zdradzę, co przedstawia; jest ponad moje siły mówić o tym. Druga to rodzaj maszyny z kości, mięśni, pazurów i kłów, mogącej służyć tylko do zabijania. Kiedyś był to jednak człowiek. – Zepsutej maszyny – dodał mag – i to właśnie jest rzecz, którą obaj widzimy tak samo, resztę tworzy nam wyobraźnia. – Ja nie dostrzegłem nic podwójnego – zaprotestował Gonto. – Bo zbyt przeraził cię widok pierwszej powłoki, panie – odpowiedział Rodmin – a ta dla każdego jest inna. Sprawdźmy to zresztą. Niech każdy powie, co widział, mistrzu Gonto...? – Nie! – Mistrzu Irdenie?
– Nie! – Ksin? – Nie! – Wasza wysokość? – Jak śmiesz! – Redren spurpurowiał na twarzy. – I ja również nie – Rodmin mimo uszu puścił królewski okrzyk. Zapadło milczenie. – Mniejsza o to, co i jak – Redren przemówił wreszcie. – Chcę wiedzieć, skąd się to wzięło i dlaczego właśnie tu i teraz! – Z piekła ani chybi! – wyrwał się Gonto. – A od kiedy to istoty piekielne mają materialne ciała? – zaszydził Rodmin. Gonto spojrzał na niego z wściekłością, lecz milczał zawstydzony. Mag ciągnął dalej: – Nie panie, to dzieło człowieka, lecz nie takiego, co to jedną lub może kilka tajemnych ksiąg przeczytał. Ani tym bardziej jakowejś zgrzybiałej wiedźmy, która tylko naturze przyglądać się umie i od biedy trupa w wampira czy strzygę, albo żywego w wilkołaka przekształcić potrafi. Znać tutaj rękę i umysł geniusza, co poświęcił kęs życia studiom nad upiorami. Sam nie wiem, co bardziej wypada: bać się, czy może podziwiać... – Ja go na pal wbić każę, jeno mi rzeknij kogo? Rodmin zamyślił się. – Nie mnie na to pytanie odpowiedzieć, ale tobie, królu. Sam najlepiej wiesz, kto chciałby ci zedrzeć z głowy koronę. – Koronę...?! – A tak, bo pomyśl tylko, wasza wysokość. Do stolicy włażą upiory, ludzi tuzinami zagryzają, innym na sam ów widok rozumy się mieszają, a król nic zrobić nie może. Historia powtarza się, raz, drugi, trzeci, i wreszcie zjawia się ktoś, kto od upiorów wyzwolić obiecuje, chce tylko, żeby go posadzić na miejsce władcy, który przecież poddanych swych obronić nie umie... – Starczy! Każę wojska na ulicach ustawić! – To rozkaż też, panie, ziemię pod nowy cmentarz szykować i jeszcze szpital dla obłąkanych postawić. – Co więc radzisz? – Ty królu znajdź tego, co pragnie zostać twym następcą. On już nam powie, kto kręci tymi kukłami... – A jeśli nie zechce? – Czyżby mistrz Jakub stracił pewność ręki? Redren zaśmiał się krótko. – To mi się podoba! Zrobię, jak mówisz, ale co ty uczynisz? – Nie ja, ale my – wskazał na Ksina. – Nam, panie, pozostaw resztę...
Niebawem zostali sami. Rodmin bez pośpiechu podszedł do stołu i narzucił zwisające zeń płótno. Ksin patrzył na niego zamyślony. – Powiedziałeś my... – rzekł w pewnej chwili. Mag odwrócił się. – Bo sam nic nie wskóram – odparł – to wiem na pewno. Ksin nie odpowiedział, a Rodmin zrobił krok w jego stronę i spojrzał mu prosto w oczy. Moment później na twarzy maga pojawił się jakiś nieokreślony grymas, a kotołak uśmiechnął się chłodno. – Ta myśl nie była przeznaczona dla ciebie – powiedział spokojnie. Rodmin żachnął się jak złodziej schwytany z ręką w cudzej sakiewce. – Pierwszy raz widzę coś takiego... – burknął zmieszany. Odpowiedzią było wzruszenie ramion. – Więc gadaj, o co ci chodzi! – prawie krzyknął. – Co mam mówić?! – warknął Ksin – masz nas w garści i nie ma znaczenia to, jak mało obchodzi mnie, czy ktoś chce wysadzić z tronu jakiegoś tam króla, czy nie! – I pewnie myślisz jeszcze, że ja bawię się w to jedynie ze strachu, że jak Redren skończy się, to i ja razem z nim, tak?! – Właśnie. – Dureń jesteś! Zmuszać cię nie zamierzam, chcesz to idź, żyj sobie, płodź mieszańce, a bodaj cię! Źrenice Ksina stały się czarnymi, pionowymi kreskami. Jednym skokiem przypadł do Rodmina i niemal ocierając się o niego prychnął: – Słuchaj no ty, mości oświecony, ja chowałem się w lesie, w lesie żyłem, na tych waszych wielkich intrygach i wojnach za grosz się nie wyznaję, ale tchórzem nie jestem i jeśli rzecz uczciwa, to pazurów ni miecza żałować nie zamierzam! Mag odsapnął z ulgą. – Dobrze, siadaj... Długą chwilę w milczeniu przemierzał komnatę w tę i z powrotem. – Wampiry, strzygi, wilkołaki, bazyliszki i wszystkie inne potwory. Myślisz pewnie, że zawsze tak było... zresztą prawie każdy tak myśli... – zamilkł na moment. – Siedemnaście wieków... tak... to rzeczywiście tak jakby zawsze. Ale wcześniej... wcześniej było inaczej. Byli tylko ludzie, były rośliny, zwierzęta i Stara Magia. Nic więcej. TO zaczęło się dokładnie tysiąc siedemset dwadzieścia jeden lat temu; wtedy z nieba spadł wielki ognisty głaz... Być może błąkał się najpierw gdzieś, hen między gwiazdami i przypadkiem napotkał nasz świat. Może rzuciła go ręka jakiegoś mściwego boga. Nie wiemy. Ziemia trzęsła się wiele dni, a rzeki i morza wystąpiły ze swoich brzegów, nastała długa i mroźna noc, w czasie której pomarło prawie wszystko, co żywe. A kiedy znów pojawiło się
Słońce, okazało się, że i ono skrzywiło drogę swojej dziennej wędrówki. Stara Magia straciła moc. A świat był już pełen Onego... Później pokolenia mędrców przez wieki próbowały przeniknąć jego istotę. Na próżno. To nie zło – ono było i wcześniej, nie wola ani duch, raczej Moc, albo też Prawo, które przeniknęło i do głębi skaziło Naturę, każąc jej dawać początek milionom ohydnych nadistot... Świat, który zrodził Ono, jest poza naszym pojmowaniem. Tak jak sens i porządek jego. Rozumem ledwie daje się musnąć. O Onym zaś jeno to wiemy, że dziwne do zła upodobanie trzyma. Napływa, gromadzi się, skupia, gdy tylko coś nie tak się dzieje – rychło w materii ślady swe odciska i nowy potwór się rodzi... – Tu przerwał i spojrzał na Ksina. – To co ci rzekłem, jest wiedzą, która do magów zawsze należała. Kapłanom zdaje się, że podczas katastrofy bramy do piekieł strzaskane zostały i wyziewy znalazły ujście. Tym jednak nie powinieneś wierzyć, bo jakakolwiek rzecz, niechby i z czeluści piekielnych wzięta i także samo Onego mocy podlega. Walka z płodami Onego trwa tyle już wieków, że koniec jej chyba nigdy nie nastanie. Wciąż jedno tylko czynić umiemy – potwory zabijać... – urwał nagle, przygarbił się, skurczył i cichym, zdławionym od nagromadzonej furii głosem dodał: – ...i tworzyć. Zamilkł, ale za moment wrzasnął, zionąc niepohamowaną wściekłością: – Tworzyć! Pojmujesz! Naturę gwałcić? Mało gwałcić – zdradzać! Naszą Matkę! Dla korzyści... – ucichł. – Bardziej ohydnej zdrady wymyślić sobie nie mogę – chwycił dzban z winem i pił długo wielkimi haustami. Później znowu przemówił: – Tutaj o czysty, spokojny świat wojna idzie. W niej już dziesiątki pokoleń przeminęły. Może i nie ma nadziei, ale przecież trzeba... ciągle i dalej. Każdy niech okruch dołoży... Zatłuc te upiory i łajdaka, co je powołał do życia – to właśnie taki okruch! Podszedł do kotołaka i zatrzymał się przed nim. – Jesteś pierwszym potworem, który mógłby nam pomóc...
CMENTARNE ZJAWY Skąpani gasnącą purpurą zachodzącego słońca, dwaj jeźdźcy gnali Południowym Traktem. Pędzący przodem Rodmin co chwila oglądał się na Ksina, ten zaś, nie bacząc na szaleńcze tempo, siedział przygarbiony, skupiony, z zamkniętymi oczami, instynktownie tylko trzymając się konia. – Czujesz je? – Tak, coraz wyraźniej.
– Ale czasu mało, zdążymy? – Powinniśmy. – Przydałoby się... Zamilkli. Noc nadeszła szybko, a niebawem jej mrok rozjaśniać zaczęła srebrzysta poświata szykującego się do wschodu księżyca. Ksin ściągnął wodze. Zeskoczyli na ziemię. – Czy podjechaliśmy dość blisko? – zaniepokoił się Rodmin. – Wystarczająco, masz! – rzucił mu ściągnięty w pośpiechu kaftan – schowaj moje ubranie i odprowadź konie. Mag wrócił po chwili, zastając Ksina klęczącego już na murawie. – Mam odejść? – Zostań, jeśli chcesz. Niebawem było po wszystkim. Od kiedy był z Hanti, Przemiana następowała coraz łatwiej i szybciej. Stawała się niemal przyjemna. Kotołak wstał i popatrzył na Rodmina, do którego w tym samym momencie dotarła myśl: – Gotowy? Skinął twierdząco głową, a Ksin poprowadził go w ciemność. Szli długo, przeszło godzinę. Przez ten czas mag nie odezwał się ani słowem, a również Ksin nie przekazał mu żadnej myśli, te bowiem, które teraz snuły się w jego głowie, pragnął zachować wyłącznie dla siebie... Przed nim był wróg, z każdą chwilą wciąż bliższy – tak mówił zmysł Obecności. Ale on wiedział, że to jest złudzenie. Tam w dali czaiły się tylko kły oraz szpony oprawione w kłęby mocarnych mięśni. Tego nie obawiał się nigdy. On też miał zęby, pazury i szybkość błyskawicy rozcinającej niebo. Gotów był podjąć to wyzwanie siły... Siły – tak, lecz czy starczy woli? Woli niezbędnej do poskromienia prawdziwego wroga, tego, który tkwił gdzieś w głębinach podświadomości Ksina. Nieznanego, niepojętego... Wczorajszej nocy wszystko stało się nagle, zbyt szybko, aby mogła obudzić się pamięć i wyobraźnia. Skoncentrowany na walce mimowolnie zdusił odrażające myśli-robaki i zamknął im drogę do świadomości. Teraz tak nie mogło być. Widział tamtego upiornego trupa i TO, w co zaczął się on przekształcać pod wpływem jego spojrzenia. Wtedy hamował się jeszcze, nie był przecież sam, ale inaczej nie powstrzymałby krzyku... Szedł zatem na spotkanie samego siebie, na spotkanie z lustrem, w którym zobaczy coś, co ugodzi jak zestalony płomień w najbardziej wrażliwą część duszy. Musi przyjąć ten cios, a potem uderzyć. Jeśli zawaha się choćby przez moment – zginie rozdarty na strzępy. Rodmin myślał podobnie. Miał broń groźną i niezawodną. Był magiem, a więc w potrzebie układ znaków i zaklęć mógł chronić go niczym pancerz – jeden gest, a powietrze przed nim stanie się przejrzystą skałą. Jedno słowo, a miękkie szaty nabiorą twardości stali. Rozewrze się ziemia albo rozbłyśnie płomień...
Rodmin mógł wszystko zmienić. Był tylko jeden wyjątek:...on sam, Mag, ale tylko człowiek... Kotołak dał znak, że już blisko. Rozgarnęli ostatnią kępę zarośli. – Tak myślałem... – wyszeptał Rodmin. Stary, zapuszczony cmentarz w świetle księżyca. Chwasty, krzaki, tu i ówdzie młode, lecz wyrośnięte drzewa i szeregi mogił ukryte pod wysoką trawą. Trudno było je dostrzec. Wiatr przemykał się tędy od czasu do czasu i wtedy świat długich księżycowych cieni ożywał. Drgały, przesuwały się i szemrząc ocierały o siebie. Zniecierpliwiony, stłumiony odgłos skargi nadciągał i odpływał jak szemrząca fala... Cisza i trzask łamanej gałęzi. Szybko wymienili spojrzenia. – Tam! – dreszcz przebiegł po sierści Ksina. Bez słów doszli do porozumienia. Rozdzielili się. Odczekał aż ścichnie szelest kroków Rodmina i ruszył przed siebie. Żaden dźwięk nie wydostał się spod jego łap. Dłuższą chwilę sunął wśród cieni i plam srebrzystego światła, nie ważąc się podnieść oczu. – No dalej! – ponaglił sam siebie. Spojrzał. Lodowata bryła momentalnie skrystalizowała się gdzieś w żołądku, skoczyła i utknęła mu w gardle. Zmartwiał i patrzył jak urzeczony... Hanti... – to ona stała pomiędzy rzędami grobów. Blada, przygarbiona, bardzo powoli obróciła się w jego stronę i zaczęła iść bez pośpiechu, stawiając stopy ostrożnie i z namysłem. Jej nabrzmiałe pokarmem piersi ostro rysowały się pod naciągniętą bielą koszuli, a obie ręce podtrzymywały wielkie, wezbrane łono, pełne nowego życia... Zmizerniała twarzyczka i krągła ociężałość gestów świadczyły, iż jej czas mógł nadejść już za kilka dni lub może godzin. Miał przemyślany plan ataku: szybko pazurami przednich łap po oczach i równocześnie tylnymi rozedrzeć tamtemu brzuch. Natychmiast odskoczyć... Nigdy żadna myśl nie wydała się mu bardziej bezsensowna i obca. Tłukła się teraz po głowie niczym ogłupiała ćma dookoła świecy. – Wykonać, wykonać, wy-ko-nać – powtarzał bezmyślnie i monotonnie. Hanti zbliżała się taka szczęśliwa, radosna... Zgiełk, chaos, a po nim bezdenna pustka. Już nic nie chciał, niczego nie pragnął. Wola rozpadła się w proch, a siła zginęła wraz z nią. – To koniec... – zabłysło gdzieś na dnie świadomości. Czekał na cios. Lekki, ożywczy dreszcz. Coś zbliżało się z jakiejś dali, majacząc migotliwą poświatą. Całkowicie otępiały nie spostrzegł nawet, który ze zmysłów odebrał owo niezwykłe wrażenie. Kształt niejasny... lecz dziwnie znajomy... Nadchodził, wyostrzał się. Obudził ciekawość. Zgasła apatia i rozpacz.
Ależ tak! Znał go! To Znak! Tamten Znak! Ten, z którym walczył i którego moc teraz budziła otępiały umysł. Zawisł tuż nad nim – tak mu się zdawało. Lub może w nim albo... – nie pojmował tego. I zabłysł tęczową pulsacją. Dreszcz zimna, gorąca i mocy. Przeniknął, szarpnął, skrzesił w oczach ogień. Teraz!!! Dłoń Hanti wyciągnięta w pieszczotliwym geście... Nie! Nie ma dłoni! Zniknęła, to szpony! Jej czuły uśmiech uległej kobiety, wciąż szerszy i szerszy... – biel kłów w czarnej paszczy! I ryk jak z dna piekieł! Kotołak zerwał się i pchnął łbem na oślep. Miał o pół kroku za mało, by skoczyć, ale dość, aby wyrwać się śmierci. Zachwiało nimi, padli. On już był na nogach. Przegniły, lepki trup Starej Kobiety drgnął i podniósł się z ziemi. Ksin tylko zacisnął zęby. Bez wahania zaplótł pazury przednich łap w jeden potężny kłąb i z rozmachem uderzył w kark dziecka. Kręgosłup chrupnął jak zgniatany kamień. I jeszcze tylko serce z piersi wyrwać – to znowu jest ciało Hanti. Rozszarpał, skończył. Już nie trzeba patrzeć! Z ulgą odwrócił głowę. Dłuższą chwilę zbierał myśli, zanim ponownie dotarło do niego to, po co tu przyszedł. Wtedy oddalił się. Szedł wolno, czekając aż powróci spokój. Z przeciwnej strony wysunęła się z cienia jakaś postać. Poznał Rodmina – miał rozdarty, nasiąknięty krwią rękaw koszuli i zasychające łzy na policzkach. Podeszli do siebie. Mag patrzył przez chwilę martwym wzrokiem gdzieś nad grzbietem Ksina. – Zostały jeszcze dwa – powiedział cicho. A zatem wykonali połowę zadania... Rodmin z wysiłkiem rozejrzał się dookoła. Był ogromnie zmęczony, a we włosach pobłyskiwały mu liczne szare pasemka. Zdumiony Ksin uniósł się na tylne łapy. To nie było złudzenie spowodowane blaskiem księżycowego światła; Rodmin rzeczywiście osiwiał. Twarz naznaczoną miał śladem okropnego grymasu, który wciąż jeszcze rysował się na niej pod maską wymuszonego spokoju. Zgaszone oczy, luźno opuszczone ramiona, cała jego postawa miała w sobie coś, co przypominało ruinę wypalonego domu. Pogorzelisko duszy. – Dokończmy to – odezwał się znowu – gdzie one? – Pod ziemią – nadpłynęła odpowiedź. – Pokaż miejsce. Nie było takiej potrzeby. Darń okrywająca mogiłę odległą o trzy kroki od nich rozdarła się z przeciągłym trzaskiem. Szereg zgrzytów i odgłos pękających korzeni wypełnił cmentarną ciszę. Grób poruszył się, szarpnął i otworzył gwałtownie, bluzgając fontanną żwiru, brył ziemi i piasku. Wyrwa zapadła się z głuchym łoskotem i znów zakipiała jak piekielne źródło. Moment i jama rozwarła się po raz drugi, po czym znowu jej ściany osunęły się w ciemność. Powstał lej – mroczna, wilgotna czatownia upiornego mrówkolwa...
Czerń na dnie mlasnęła odrażająco i plunęła strzępami częściowo zeszkieletowanych zwłok, kawałkami trumny. Resztki zbutwiałych szmat rozleciały się na wszystkie strony i opadły powoli, osiadając na kościach, przegniłym mięsie i popróchniałych deskach. Fetor uderzył w nich z siłą młota. Bardziej odporny Ksin parsknął, ale nie ruszył się z miejsca. Natomiast Rodmin zbladł, zatoczył się i padł na kolana. Nie miał czym wymiotować, jedynie mdląca gorycz soku żołądkowego obficie wypełniła mu usta. Pazury kotołaka zaplotły się na jego ramieniu i potrząsnęły nim mocno. – Uważaj, wyłazi – zabłysło w otępiałym mózgu. Drżące palce Rodmina skryły się pod płaszczem i zacisnęły na rękojeści sztyletu. Białoróżowe ostrze zalśniło w półmroku. Oczy Ksina zwęziły się na ten widok: to był kindżał Yev o klindze skuwanej z kawałków miedzi i srebra – magicznego damastu. Można było go użyć tylko jeden raz, gdyż wbity w demona w okamgnieniu rozrastał się wewnątrz niego na kształt kolczastego krzewu, którego igły docierają do wszystkich zakątków ciała potwora i zabijają każdą jego cząstkę osobno. Mag odpełzł w bok na czworakach, a Ksin chwycił jakiś solidny kamień i niezgrabnie przytrzymał go w łapach. W dziurze gramoliła się Hanti. Odcięta głowa trzymała się jej jeszcze na kilku pasmach skóry lub mięśni i kołysała się między ramionami uczepionymi ścian leja. Głaz spadł i odbił się od pleców dziewczyny. Wisząca czołem do dołu twarz obróciła się i mrugnęła oczami. Upiór ruszył na Ksina z zaskakującą szybkością. Kotołak cofnął się błyskawicznie. Udał unik i skoczył wprost na tamtego. Złuda zniknęła. Pełna szablastych zębów paszcza rozwarła się z rykiem tam, gdzie ziała rana przerąbanego karku – dokładnie przed głową Ksina. Celny cios spadających z góry szponów zamknął ją z trzaskiem. Wykorzystując zaś to, że zaryte w ziemi pazury potwora były bezużyteczne, uderzył barkiem i zębami wyrwał mu z szyi pęk ścięgien. Odskoczył. Stara Kobieta wstała i ze smutkiem popatrzyła na swoje pokaleczone ręce. – Ty ścierwo! – poczuł, jak wzbiera w nim wściekłość. Runął naprzód pijany furią i gniewem, ale tym razem przeliczył się. Grad razów spadł nań jak lawina. Nie zdołał uniknąć wszystkich – szpon przeszył grzbiet i dosięgnął kości. Dwa żebra złamały się z trzaskiem, który odbił się w jego głowie odgłosem dzwonu. Wyrwał się desperackim zrywem. Ból obezwładnił lewą, przednią łapę, a płynne ciepło rozlało się po karku, grzbiecie, pociekło na brzuch. Sapnął z wysiłkiem i poczuł w pysku smak krwi. Znów cofał się, lecz już w nerwowym pośpiechu. Hanti zbliżała się. Szła szybkim krokiem, unosząc wałek do ciasta... Potknął się nagle o grób i zakrztusił gwałtownie. – Na co czekasz bałwanie! Uderzaj!!! – ta myśl targnęła umysłem maga, wibrując rozpaczą i furią.
Rodmin, który cały ten czas szedł za potworem niczym bezwolna kukła, zareagował teraz jak lalka, którą się ciągnie za nitkę: wzniósł mechanicznie ramię, wbił sztylet. Ryk zamarł, a upiór runął jak kłoda. Za chwilę gałązki krzewu metalowych cierni przebiły się tu i ówdzie, po czym wijąc się i podrygując skierowały się w stronę lśniącej tarczy księżyca... – Jeszcze jeden... – głos Rodmina był straszny, bardziej przypominał skrzek niźli ludzką mowę. Zdecydowanie gorzej niż Ksin znosił wizje, które podsuwała mu własna wyobraźnia. Zaczekaj – promień mlecznego światła spoczął na ciele Ksina. W miejsce bólu nadeszło rozkoszne mrowienie – zaraz będę gotów... Wkrótce stanęli nad jednym z grobów. – Tak jak poprzednio – mruknął Rodmin – jak one tam wlazły? Tu przecież nigdzie nie ma śladów... – Zapewne wkopały się gdzieś dalej. – I jak krety...? – Chyba tak, mają szerokie i płaskie szpony. Czekamy, aż wylezie? – Nie, już mi wystarczy. – No to jak go dostać? Jestem kotołakiem, a nie kretołakiem. Usta Rodmina wykrzywiły się w dziwny sposób, w grymasie, w którym Ksin dopiero po dłuższej chwili rozpoznał coś podobnego do śmiechu. – Rad byłbym zastać je wszystkie w takich kryjówkach. Byłby mniejszy kłopot. Popatrz – wyciągnął gładką kulę wielkości jabłka, siną, o metalicznym połysku. – Co to takiego? – nadeszło pytanie Ksina. – Odsuńmy się lepiej – gestem pokazał mu nowe miejsce. Stanęli o parę mogił dalej. Kotołak uniósł się do góry, natomiast mag położył kulę na lewej, otwartej dłoni, a prawą wykonał nad nią skomplikowane ruchy... Wokół poruszających się palców pojawiła się pomarańczowa mgła. Nabrała wyrazistości, ciężaru, po czym jak ciecz spłynęła na spód dłoni i skupiła się w wielką świecącą kroplę. Rodmin strząsnął ją prosto na kulę. Rozpłynęła się po niej, pokrywając całą warstwą barwnego światła. Trwało to krótko, poświata znikła nagle, zupełnie jak gdyby wsiąkła w metal. Kula nie zmieniła wyglądu, ale mag pośpiesznie przełożył ją z ręki do ręki. – Teraz, szybko! – rozkołysał ramię i cisnął. Pocisk zalśnił w locie niczym smuga rtęci i po łagodnym łuku osiągnął grób; rozległo się głuche łupnięcie. Kula osiadła na darni, ale nic się nie stało. – No i co? – Już zaraz, na pewno. O! Dotarł do nich znajomy trzask rwanych korzeni. Ksin zaniepokoił się. Nie, to nie to! Podłoże, na którym leżała kula, wklęsło się głęboko.
Niemożliwe, by była aż tak ciężka!, pomyślał zdumiony. A jednak stawała się coraz cięższa. Murawa rozstępowała się teraz jak sparciałe płótno. Zachrzęściła ziemia i tam, gdzie patrzył, była już tylko równo wycięta, niewielka dziura... Pocisk zapadał się dalej, świadczyło o tym nieprzerwane, stłumione trzeszczenie i zgrzyty. – Zaraz go dopadnie – wyszeptał Rodmin. Dźwięk urwał się. Ksin aż zadrżał z emocji, a serce gwałtownie skoczyło mu w piersi... To było jak błysk dalekiego pioruna w głębi nocy – łagodne, niebieskie światło w absolutnej ciszy... Właśnie coś takiego wydostało się nagle spod ziemi! – Nie! – uświadomił sobie – to ziemia zaczyna świecić, nabiera przejrzystości! Zjawisko narastało powoli; dziwne, majestatyczne, potężne. Tak jak zapalone światło przechodząc przez cienką tkaninę ujawnia cień stojącego za nią człowieka, tak ten blask rozjarzony gdzieś w głębi grobu podświetlił go i ukazał wnętrze. Gruba, ciężka pokrywa ziemi nie była już przeszkodą... Na oczach Ksina w rozpalającej się błękitnej mgle zamajaczył najpierw podłużny cień. To była trumna. Po chwili wewnątrz niej zaznaczył się czarnym obrysem kształt zwłok lub raczej szkieletu, a poniżej... Ciemna, skurczona postać. Poruszała się sztywno, niemrawo, w rytmie nadnaturalnej agonii. Potężny, czerwony błysk. Musieli zmrużyć oczy. Kiedy je znowu rozwarli, już nic nie dostrzegli. Moc przestała działać i tylko pożółkła, martwa trawa oraz parująca dookoła mogiły ziemia były jedynym świadectwem tego niesamowitego zdarzenia. – Pora na nas – powiedział Rodmin przecierając oczy. – Wróćmy w pobliże koni, tam doczekamy zachodu księżyca, a potem do dworu – przekazał Ksin. – Tylko nie licz na to, że tam odpoczniemy, to nie koniec jeszcze. W drogę! Dwaj zmęczeni zwycięzcy bez pośpiechu ustępowali z pola. Dopełnił się pierwszy fragment mozaiki przeznaczenia. Niemy, daleki świadek ich zmagań tkwił wciąż wysoko na swoim miejscu, zalewając wszystko bladosrebrzystą poświatą. Później nadciągnął nowy powiew wiatru i przyniósł ze sobą odległe i samotne wycie wilkołaka...
POCAŁUNEK Był świt, kiedy podkowy ich koni zaklekotały na bruku zamkowego dziedzińca. Za chwilę ze stajni wyszło dwóch zaspanych parobków. Nie sprawiali wrażenia nazbyt zadowolonych – szli bez pośpiechu, ziewając jak głodne rekiny.
Rodmin nie czekał, aż podejdą bliżej, zeskoczył na ziemię i puszczając wierzchowca samopas, zawołał do Ksina: – Złaź, nie będziemy tu tracić czasu. Jak im się nie spieszy, to niechaj sami je łapią! Kotołak skinął głową i poszedł w jego ślady. Mag bez słowa pokazał kierunek. Pobiegli. Kiedy mijali się z komuchami, jeden z nich krzyknął coś do drugiego i palcem pokazał mu Ksina. Rodmin spostrzegł ten gest i przystanął na moment. – Obetrzyj krew z twarzy, bo pomyślą, że kogoś zagryzłeś – syknął Ksinowi do ucha. Kotołak, nie zwalniając kroku, przetarł grzbietem dłoni wargi i brodę i spojrzał na zebrane skrzepy. – To moja własna – mruknął do siebie. Przesunął ręką po włosach: pod palcami wyczuł twarde, zlepione kosmyki. Ale ta, nie... pomyślał ze zjadliwą uciechą. Rodmin biegł już po schodach, przeskakując po dwa lub trzy stopnie naraz. Ciekawe, jakim cudem zdołał tak szybko odzyskać siły, przeszło przez głowę Ksina, widać i on ma jakieś swoje sposoby, inaczej na pewno nie byłby tak żwawy z tą pogryzioną do kości ręką. – Gdzie idziemy? – zapytał głośno. – Do króla, tam dowiemy się, co dalej. Daleko nie zaszli. Dwie skrzyżowane halabardy zamknęły im drogę już za trzecim zakrętem korytarza. Rodmin przywołał starszego straży. – Puszczaj, sprawa pilna. – Powiedzcie, przekażę gdzie trzeba. – Durniu, nie widzisz, z kim mówisz? Podoficer wytrzeszczył oczy. – Nie panie, nie poznaję. – Rodmin jestem, nadworny mag króla – warknął zbity z tropu Rodmin. – No tak, jakby... – zająknął się – aleście trochę za starzy, panie, tamten przecie... Ksin z trudem powstrzymał uśmiech. Za to maga ogarnęła szewska pasja. – Bęcwały jedne, arkana mojej sztuki nie są na wasze rozumy! Jeśli postarzałem się, znaczy, że tak trzeba było, a teraz z drogi osły, bo i wam po pół wieku dołożę! Gwardzista zbladł i wykrztusił z wyraźnym przestrachem: – Króla tam nie ma. – A gdzie jest! – W izbie tortur, badań pilnuje. – Trzeba było od razu tak gadać! – odwrócił się do Ksina. – Idziemy! W podziemiach przywitała ich głucha cisza. – Zapewne skończyli już – domyślał się Rodmin – zaraz się przekonamy.
Weszli do jasno oświetlonego pomieszczenia. Stojący tyłem Redren odwrócił się na odgłos kroków. Przez chwilę stał nieruchomo, jakby nie wierząc własnym oczom, po czym zagwizdał przeciągle. – No, no – stwierdził – wyglądacie jak klienci pijanego golibrody. Obszedł ich dookoła i obejrzał z nie ukrywanym zainteresowaniem. – Mam nadzieję, że żadne damy was jeszcze nie oglądały, bo ani chybi wszystkie by mi z pałacu uciekły... Rodmin łyknął nerwowo ślinę. – Panie my... – Trupami śmierdzicie łajdaki! A bodaj was z taką perfumą! Patrzył na nich z miną, jakby zastanawiał się, czy kazać ich ściąć, czy też może lepiej będzie powiesić. Nagle roześmiał się szeroko. – Już dobrze, w łaskawym dziś jestem nastroju to i na żarty mi się zebrało. Podszedł do małego stolika i sięgnął po stojący na nim dzban z winem. Nalał do pełna dwa kubki. – Macie – podał im osobiście. Zaczęli łapczywie pić. – Zrobiliście swoje? – Tak, panie – Rodmin przełknął pośpiesznie. – I nic nie zostało? – Wszystkie, panie. – To i dobrze. Bo i ja swoją część już skończyłem. Nalał sobie i uniósł pucharek. – Wasze zdrowie! – zawołał. – I twoje panie – odpowiedzieli razem. Wypili i odstawili naczynia. Ksin rozejrzał się dookoła; stojący opodal kat wycierał szmatą powalane krwią ręce, a więc rzeczywiście niedawno musiał skończyć robotę. Natomiast jego pomocnik siedział pod ścianą i z apetytem zajadał wielką pajdę chleba ze smalcem. Kotołak podszedł do ławy i spojrzał na rozciągnięte na niej nagie ciało, a raczej na to, co z niego zostało... Różne rzeczy widywał w życiu, ale tutaj zobaczył coś, co wydało mu się dalszym ciągiem koszmarnego snu dzisiejszej nocy. Myślał, że już obudził się, lecz było to tylko złudzenie. Ten człowiek żył jeszcze i to przerażało najbardziej, gdyż nie miał na sobie ani jednego nie okaleczonego miejsca... Mistrz Jakub sprawił go ze zręcznością godną genialnego chirurga. Nie tknął żadnego z niezbędnych do życia narządów, nie uszkodził równie ważnych tętnic i żył, ominął najgrubsze nerwy, ale nie opuścił ani jednego miejsca, w którym mógł wywołać ból...
To co istotne, zostało po prostu wycięte z ciała i starannie poukładane na deskach stołu. Nerwy obok tętniących żył, wciąż żywa wątroba, rdzeń wyłuskany częściowo z kręgosłupa. Za to reszty nie było już wcale; zniknęły mięśnie, jelita nawinięto na drewnianą szpulę. Ręce i nogi sterczały z kubła stojącego pod stołem. Krwi było mało – widocznie kat natychmiast przypalał rozpalonym żelazem każde zaczynające broczyć miejsce. Zamiast niej błyszczały wszędzie żółtawe, pokryte skrzepami kałuże limfy. Można było domyślić się, że męki zostały zadane powoli i według starannie przemyślanego planu, popartego świetną znajomością anatomii. – Zaczynał od zdzierania skóry, a kończył na piłowaniu gnatów... – Redren, który niepostrzeżenie stanął za Ksinem, pokazał mu narzędzia. Ten jednak patrzył gdzie indziej – na twarz leżącego. Usunięto mu dolną szczękę i język, odcięto nos i policzki. Patrzył na żywą czaszkę. Były w niej oczy, a raczej oko – wybałuszone, straszne, obłąkane. Drugie zwisało na wywleczonym nerwie. Ktoś zrobił na nim supełek... – Dlaczego tak? – wykrztusił wstrząśnięty Rodmin – on przecież nie może mówić. – Nakazałem to, kiedy powiedział już wszystko – twardo oznajmił Redren. – To było zbędne... – To była kara, wcześniej była konieczność – rzekł krótko król... – Ależ... – Dureń jesteś! Może nie zasłużył na to?! Ilu ludzi zginęło wczoraj w mieście?! – Przeszło cztery setki. – Starcy, kobiety, dzieci były? – Stanowili większość, ginęły całe rodziny. – O tych co oszaleli ze strachu, już nie wspomnę. Ponad czterysta śmierci! I gdyby nie my, byłoby ich o wiele więcej. Ja mogę go zabić tylko raz, a więc przynajmniej zrobię to powoli! Ksin myślał o rodzinnym lesie, o naukach Starej Kobiety, o wampirach, strzygach, wilkołakach. Nimi kierowało ślepe fatum, nagromadzona złość, przeważnie nie ich własna. Przypomniał sobie o rozpaczy i cierpieniu, które dławiło go każdego słonecznego dnia, nim zdołał pokonać tkwiącą w nim nienawiść. Przypomniał sobie upiory sprzed kilku godzin – przez chwilę popatrzył na króla. Bez jednego słowa podszedł do ofiary, wydobył nóż i wbił prosto w serce. Straszne oko zgasło natychmiast. Redren sapnął gwałtownie i skoczył w jego stronę. Ich oczy spotkały się. Królewskie pałały furią, Ksina spoglądały chłodno i ze spokojem. Nic nie zmąciło ich głębokiej i jasnej zieleni. Zapadła złowroga cisza. Obecni w izbie nie śmieli odetchnąć głośniej. Pomocnikowi kata z rozdziawionych ust wypadł kawałek przeżutego chleba. Redren uspokoił się nagle. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby budził się ze snu. Rozwarł zmrużone powieki. Bezdźwięcznie poruszył wargami.
– Chciałeś udowodnić mi, że jesteś bardziej człowiekiem niż ja. Ty kocie nasienie, mnie szlachetnemu od szesnastu pokoleń – rzekł bardzo cicho, ale głos zadrżał mu przy tych słowach. Zamilkł, jego twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie. – To ci się nie uda! – wyrzucił z siebie z ulgą. Obrócił się szybko i ruszył w stronę drzwi. – Dość błazeństw! Rodmin! Ksin! Za mną! Wy dwaj, zrobić tu porządek! – Redren znów był władcą pośród swych poddanych. Wyprowadził ich z lochów, jakiś czas szedł przez pałacowe krużganki i zatrzymał się dopiero w ogrodach. – Siadajcie – pokazał im ławkę. Sam nie poszedł w ich ślady, lecz zadumany chodził obok nich, w tę i z powrotem, po wysypanej żwirem alejce. – Ten człowiek był sam – odezwał się, nie przerywając wędrówki – nie miał wspólników, ale rzeczywiście chciał zająć moje miejsce – zamilkł, popatrzył na Rodmina – miał talent, zapewne większy niż ty. Gdyby otwarcie zaproponował mi swoje usługi, możliwe iż pozbyłbym się ciebie. Miałby wtedy znacznie łatwiejsze zadanie, jednak zanadto się spieszył. Był zdolny nadzwyczaj, to prawda, ale sam zbyt wysoko się cenił. Zaszarżował i zupełnie przypadkiem potknął się właśnie o ciebie Ksin. A może to nie był przypadek...? Wyznał mi, że kiedyś w młodości zmieszał i spreparował nasienie mężczyzny i kota, a potem zapłodnił tym świństwem jakąś kobietę. Jej krewni uwolnili ją od niego, a dziecko porzucili podobno gdzieś w jakiejś głuszy... Ksin zerwał się na równe nogi. – Siadaj, nie szalej. Ja też pomyślałem wówczas o tym, o czym i ty teraz. Gdyby nie to, chyba jednak uwierzyłbym w rodminowe bajdy, że jesteś człowiekiem. – Wybacz, panie – powiedział Rodmin pochylając głowę. – Wybaczam i rozumiem, bo niby skąd miałeś wiedzieć, że twój król nie jest takim durniem, na jakiego wygląda. – Panie, ja... – Przestań, nie udawaj dworaka, wystarczy mi, że cały pałac pełny jest tej hołoty, a zresztą ja sam zmądrzałem w tym względzie dopiero wczorajszego wieczora, ale do rzeczy. Po wyjściu z twojej pracowni kazałem wezwać do siebie dowódcę gwardii. Miał pomóc mi w wykryciu spisku, o którym wspominałeś, a zamiast tego doszedł do wniosku, że trafiła się doskonała okazja do pogrążenia wszystkich osobistych wrogów. W przeciągu godziny lochy miałem już pełne. Z początku ucieszyłem się nawet, ale zastanowiło mnie, że coś jakby tych buntowników za dużo – ty przecież mówiłeś najwyżej o dwóch. Postanowiłem sprawdzić, co mają do powiedzenia i zrobiłem to szybko, bo gdyby Jakub do nich się dobrał, to poprzyznawaliby się do wszystkiego, z gwałceniem własnych prababek włącznie.
Po następnej godzinie kazałem pojmanych uwolnić, a dowódcę straży zrzucić na zbity pysk ze schodów. Ksin, myślę, że to odpowiednie dla ciebie stanowisko. – Dziękuję, panie. – Nie dziękuj, bo może się zdarzyć, że będziesz wkrótce przeklinał. W każdym razie głupi nie jesteś, a jeśli zlecisz kiedyś ze schodów, to nie wątpię, że spadniesz na cztery łapy. Później wezwałem innych. Banda bęcwałów!! Moje życie i panowanie było w niebezpieczeństwie, a ci umieli tylko prawić pochlebstwa i knuć swoje małe intrygi. Przegoniłem ich, ale zostałem sam. Wreszcie dotarło do mnie, że otoczyłem się stadem nieudaczników. Musiałem myśleć sam. Wyobrażacie sobie? Pierwszy raz od czasów, kiedy pobierałem nauki. Ciekawe, co rzekłby na to mój błazen gdyby miał choć trochę wrodzonego dowcipu... Rozkazałem natychmiast stawić się wszystkim donosicielom i szpiegom. Na szczęście przynajmniej oni okazali się warci swoich żołdów. Sprawdzili każdego, kto kiedykolwiek miał coś wspólnego z magią. Taki był początek. Dalej poszło już łatwo. Znalazłem to ścierwo i wysłałem ludzi. Dał się zaskoczyć, lecz mimo to i tak dwóch gwardzistów szlag trafił. Kiedy podchodzili do niego, coś poderwało ich w górę z taką siłą, że mózgi rozchlapały się na suficie. – Znam to – odezwał się Rodmin. – Ale dostali go w końcu – ciągnął dalej Redren – i zawlekli do lochów. Tam kat wlał mu w gardziel jakiś swój wywar ziołowy. Reszty domyślacie się sami. – Nic trudnego – stwierdził Ksin obojętnie. – A jednak nie były to zwykłe tortury. Przeszło dwie godziny między nim a mistrzem trwała całkiem równa walka talentów i woli. Z początku nie było sposobu, aby zadać mu ból. Zwykły oprawca na pewno nie zdołałby złamać tego zatwardzialca. Bałem się już, że i Jakub tu nic nie poradzi, ale okazało się, że mam jeszcze zdolnych ludzi w pałacu... To wszystko, teraz chcę dowiedzieć się, co wy robiliście, ale nie w tej chwili. Oczekuję was po wieczerzy, bywajcie. – Zatem do zobaczenia, wasza wysokość – odpowiedział Rodmin. Wstali, oddając ukłony. Redren oddalił się szybko. – Wiele zmieniło się tutaj dzisiejszej nocy – zamyślił się mag. – Chciałbym mieć nadzieję, że na lepsze – odparł Ksin. – A to już w wielkiej mierze zależy od ciebie, dowódco gwardii – Rodmin wyciągnął rękę – gratuluję. – Dzięki. – Czy znajdziesz drogę do swej komnaty? – Myślę, że tak. – Więc do wieczora. Czas na mnie – mag zniknął gdzieś w labiryncie żywopłotów. Ksin uniósł głowę i rozejrzał się dookoła.
Niebawem wschód słońca, pomyślał, którędy iść? Rozsądnej odpowiedzi nie znalazł. Przez chwilę kręcił się po pustej alejce, aż na koniec zdał się na instynkt i wyczucie. Szedł bez pośpiechu, przystając co kilkadziesiąt kroków. Odgadywał kształty ogrodów i plan pałacu. Przeważnie trafnie. Szybko wciągnęła go ta zabawa. Zapomniał o koszmarach dzisiejszej nocy i wędrował, wymachując zerwaną z jakiegoś krzaka gałązką, z której co raz obskubywał listki. Ogarnął go jakiś dziwny nastrój. Mrużąc oczy zapatrzył się w słońce. To było przyjemne, tak jak wizyta mile widzianego gościa. Pod nogami pojawił się spory kamyk, kopnął go – żwir zagrzechotał gwałtownie, a radość obudziła się nagle. Ze śmiechem wpakował głowę do najbliższej fontanny i nie uspokoił się nawet pod wodą. Bańki powietrza łaskotały go w policzki i uszy. Przestały, gdy skończył się oddech. Teraz wsłuchał się w szmer i szelesty jak z innego świata. – To zabawne słuchać fontanny z dołu. Umył twarz i rozkleił strąki pozlepianych włosów. Wypłukał usta. – Pięknie – rozłożył ramiona i obrócił się szybko kilka razy. Chciał wzlecieć. – Tam mogłaby być furtka – ominął kolejny klomb. Rzeczywiście była. Pochłonął go mrok korytarzy. Woda ściekała za kołnierz. Coś zaskrzypiało. – Korniki. Szedł coraz pewniej i szybciej. Niebawem rozpoznał ozdoby. Już niedaleko. – Czy czeka...? Szok był jak cios w żołądek. Skręcił się i padł na kolana. Wizje rozbłysły jak płomień. Ona... Upiory znów były przy nim. Wyszły na dźwięk imienia; uśmiech – paszcza, piersi rozdarte po wyrwanym sercu, rozszarpany, drgający brzuch, przerąbany kark... Wstrząsnął nim zimny dreszcz. – Dość, precz, wynocha! – przepędził je gwałtownym wysiłkiem woli – schowały się w podświadomości. Wstał, uspokoił oszalały oddech. – Przecież nie dam się temu. Obłęd! To tamte drzwi... Z wahaniem sięgnął do klamki. Musiał przemóc rosnący ciężar ręki. Hanti czekała. Od razu rzuciła mu się na szyję. Omal się nie cofnął. – Spokojnie! – skarcił sam siebie i oplótł ją ramionami. Czuł pustkę. Dziewczyna znieruchomiała. – Ksin – popatrzyła mu w oczy – czemu nie chcesz mnie pocałować? Warszawa, 1988
KSIN DRAPIEŻCA WLOKUN Przed wiekami, gdy rozrzucone wybuchem magiczne iskry Onego padały na ludzi, zwierzęta, martwe ciała, ta jedna upadła na cmentarz. Była niczym ziarno rzucone na zaorane pole, które natychmiast zajęła dla siebie. Pierwszy błysk świadomości przeniknął wnętrza grobów i uznał je za swoją dziedzinę. Nie jedno ciało, lecz wszystkie grzebane tu od pokoleń. Przemiana następowała powoli, ale za to na znacznym obszarze. Pierwsze oznaki dostrzegli grabarze. Kości odgrzebywane podczas kopania nowych grobów tkwiły w ziemi dziwnie mocno, jakby trzymały je niewidzialne więzy. Zdawały się nawet poruszać. To, co nazwano złudzeniem, wkrótce zmieniło się w pewność. Szybko rozeszła się wieść o nadnaturalnej sile skrytej w głębi cmentarnej ziemi. Zaprzestano kopania grobów i wezwano kapłana. Zaklęcia egzorcyzmów sprawiły ból. To, co do tej pory było jedynie świadomością niepewnie wczepioną w materię tego świata, szarpnęło się konwulsyjnie i uderzyło na odlew w źródło cierpienia. Na oczach oniemiałego ze zgrozy tłumu głowa recytującego kapłana odgięła się do tyłu, szarpnięta nagłym skurczem mięśni. Wiązadła kości okazały się za słabe i kark pękł z ostrym trzaskiem. Świętca skonał w pół słowa, lecz emanująca z głębi ziemi siła odginała go coraz bardziej nie pozwalając upaść. Za moment kręgosłup złamał się jeszcze na wysokości piersi, potem krzyża. Dopiero potem zwinięty w przerażający precel kapłan osunął się na murawę, ale moc Onego nie wypuściła go, póki zniekształcone ciało nie zostało wessane w ziemię na głębokość jednej piędzi. Na więcej zabrakło siły, jednakże i to wystarczyło, by wierni rozpierzchli się z krzykiem. Nikt nie ośmielił się tknąć zwłok egzorcysty, a wkrótce po tym wydarzeniu okolica opustoszała. Ludzie odeszli tam, gdzie cmentarze nie były miejscami narodzin. Teraz już nic nie przeszkadzało dopełnić się Przemianie. Kilku magów, którzy przybyli tu, by śledzić ten nieznany im dotąd proces, rozbiło swe namioty w bezpiecznej, jak mniemali odległości.. Każdej nocy czynili coraz to nowe obserwacje. Pewnego ranka spostrzegli, iż na
terenie cmentarza uschły wszystkie drzewa i zżółkła trawa. Potem zaczęła drgać ziemia. Stopniowo wibracje owe nabrały regularności oddechu. Finału magowie nie zobaczyli, ale wzięli w nim udział. W nocy, zaraz po zakończeniu Przemiany, wszyscy nagle, jak jeden mąż wyszli z namiotów i pozbawili się życia własnymi rękami, łamiąc sobie karki lub rozrywając paznokciami tętnice szyjne. Potem ich trupy jak uwiązane do niewidzialnych lin powleczone zostały na cmentarz, który nie był już cmentarzem, a raczej ożywionym pobojowiskiem. Wszystkie szczątki wypchnięte z grobów na powierzchnię krążyły w kilku spiralnych kręgach, niczym wirujące na wietrze liście. Były wśród nich rozkładające się zwłoki świętcy-egzorcysty, a kiedy dotarły stygnące ciała magów w klekoczącym kłębowisku zaczął rysować się ład. Oblepione ziemią kości ruszyły w jednym kierunku, zlewając w jeden klekoczący strumień i unosząc najświeższe zwłoki. Niebawem ten upiorny potok dotarł do cmentarnego muru, spiętrzył się na nim, przelał i popłynął dalej znikając w otchłani nocy. Nie odczuwał wpływu czasu i nie wiedział, że miejsce, które uczynił swoim rewirem nazywano Górami Pustyni. Czuł jedynie przymus wędrówki, więc krążył pomiędzy szczytami, przelewał się przez doliny i polował. Każda napotkana ludzka obecność budziła jego głód, zatem nie zwlekając przyłączał ją do swego orszaku. Nie zastanawiał się nad sensem swego istnienia, po prostu trwał, karmił się i rósł. Nie potrzebował imienia i było mu głęboko obojętne, iż ci, którzy mieli okazję popatrzeć nań z naprawdę bezpiecznej odległości, nazwali go Wlokunem. Dla ludzi mijały wieki, lecz dla niego była to ciągle teraźniejszość. Być może spostrzegłby istnienie przemijania gdyby liczył swoje ofiary, jednak nie robił tego. Ludzkie kości starte w proch i kurz podczas wleczenia po skałach, stale zastępował nowymi. Przez te stulecia znał tylko dwa uczucia: spokój i głód. Po raz pierwszy zdziwienie ogarnęło go wtedy, gdy napotkana ludzka obecność nie zareagowała na wysłany ku niej impuls woli. Ponowił rozkaz, ale i tym razem bez rezultatu. Zdumiony Wlokun popełzł na spotkanie swego przeznaczenia. Mag miał wytatuowaną na piersiach sylwetkę pająka i nie zważał na zbliżającego się demona, choć doskonale wiedział o jego istnieniu. Mag-Pająk, specjalista od czarodziejskich sieci miał na głowie znacznie ważniejsze zadania. Góry Puste nie stały się pustymi tylko dlatego, że grasowały tam wlokuny i inne upiory. Na dobrą sprawę nawet istot nadnaturalnych nie egzystowało w Górach Pustych wiele. Pospolite potwory wykluwające się z trupów skażonych nienawiścią zapełniały lasy rozciągające się bardziej na północ. Szczególną cechą Gór Pustych była rozchwiana magia. Upadek Onego doświadczył ten obszar wyjątkowo dotkliwie. Magiczna tkanka rzeczywistości, rozdarła uderzeniem, nigdy już nie zdołała się zrosnąć i odzyskać jednorodności. Zaklęcia oddziaływały tutaj zbyt mocno lub za słabo. Artefakty stawały się niestabilne wykazując skłonność do nagłego, wybuchowego
wyzwolenia zawartej w nich mocy, pod wpływem najlżejszej wibracji struktur nadrzeczywistych. Nawet najprostsze amulety działały na opak, doprowadzając często do śmierci właścicieli. Oczywiście śmiałków pragnących wydrzeć Górom Pustym ich tajemnice nigdy nie brakowało. To dzięki licznym magom-badaczom, samotnym gwarkom, poszukiwaczom skarbów i wędrownym filozofom wlokuny były zawsze syte i nie musiały spełzać w doliny ronijskiego przedgórza. Wlokun sunący na spotkanie Maga-Pająka, choć zaskoczony początkowym oporem, nadal jednak nie oczekiwał, że dalszy bieg wypadków wykroczy poza odwieczną rutynę. Aczkolwiek mógłby to przewidzieć, gdyby rozważył wszelkie przesłanki. Natura Wlokuna była jednak naturą żywiołu, dlatego mimo posiadania pewnych przejawów świadomości postąpił on teraz jak ślepy żywioł. Mag-Pająk stał wyprostowany, za nim leżało pięć tworzących półkole artefaktów: miedziany miecz, czaszka strzygi, malachitowy ostrosłup, przypominający krzak wielki samorodek srebra i żeliwny posążek brzemiennej kobiety. Mag wpatrywał się we wznoszącą się przed nim granitową skałę i w pewnej chwili bezgłośnie poruszył ustami. Od szczytu skały odprysł kęs kamienia. Artefakty zaświeciły jaskrawo, każdy światłem odpowiadającym jego naturalnej barwie. Mag wykonał szybki gest dłonią i gigantyczne, lecz niewidzialne dłuto wyryło w skale głęboką, długą na trzydzieści kroków bruzdę. Długo trwały przygotowania i wiele wysiłku kosztowało Maga-Pająka zdobycie i dostarczenie tu kompletu artefaktów. Teraz jednak mógł wreszcie przystąpić do magicznego przedsięwzięcia o jakim jeszcze nie słyszał świat. Zamiarem Maga-Pająka było nałożenie na Puste Góry gigantycznej sieci, która zwiąże i uładzi poszarpaną magiczną tkankę tych okolic. Teraz powstawała rzecz najważniejsza. Skała rzeźbiona uderzeniami kolejnych zaklęć miała posłużyć jako kotwica i węzeł czarów poskramiających nadnaturalne moce. Pierwszy z nich właśnie zaczął działać. Nagłe szarpnięcie wprawiło w drżenie skałękotwicę i otaczający ją grunt. Gwałtowny, metaliczny brzęk, jakby grubą stalową strunę napięto do granic wytrzymałości, odbił się echem od szczytów. Wiązka czarów nie posiadających grubości ani szerokości, a tylko długość, przemknęła przez tysiące mil grani i dolin Gór Pustych aż do Oceanu Południowego. Wlokun odczuł dotkliwe, parzące smagnięcie, jakby uderzono go rozpalonym do białości żelaznym batem. Jeden z artefaktów Maga-Pająka – miedziany miecz zaczął rozpadać się w oczach, pożerany przez zieloną patynę, której ruchliwy kożuch pochłonął czerwony metal z furią wygłodniałego drapieżnika. Gdy druga magiczna lina związała nadnaturalne przestrzenie, ze skały-kotwicy miast gruzu zaczęły sypać się skry. Czaszka strzygi rozpadła się na kawałki niczym rozdeptana niewidzialnym butem. Mag-Pająk wykonując ramionami jakby pływackie ruchy wykrzykiwał
zaklęcia z niewiarygodną szybkością. W kącikach ust miał pianę, skóra twarzy stała się sucha i żółta jak u starca. Trzecie szarpnięcie spowodowało trzęsienie ziemi. Kotwicę pokrył lód. Malachitowy ostrosłup sczerniał i rozpadł się w proch. Sterta ludzkich kości pchanych niewidzialną siłą przesypała się przez grzbiet pagórka kilkadziesiąt kroków za plecami maga. Potem z przenikliwym wizgiem przestrzeń nad Pustymi Górami przeszyło coś, jakby gigantyczny bełt wystrzelony z monstrualnej kuszy. Srebro zamieniło się w złoto. Rozedrganą skałę oplotła pajęczyna błękitnych błyskawic. Niebo nad górami przybrało amarantową barwę, a chmury zaczęły rozciągać się w białe smugi. Gdy Wlokun w całości pokonał wzniesienie oddzielające go od Maga-Pająka, brzemienna kobieta z żelaza powiła homunkulusa. Rzeczywistość jęczała i drżała jak rzucona o ziemię harfa.
DZIENNE WIDMO Pobladły błazen wynurzył się z głębi izby tortur, chwycił kurczowo kamienną framugę, poruszył ustami jak ryba, po czym wywróciwszy oczy białkami do góry padł zemdlony na progu. – Cóż ekscelencjo – Redren zwrócił się do siedzącego po swej lewicy ambasadora Cesarstwa Archipelagu Południowego. – Wrodzonego dowcipu to mój trefniś może i nie ma, ale jego talent mimiczny jest, jak widać, bez zarzutu. Szlachetny Rgbar nie zdążył udzielić dyplomatycznej odpowiedzi, gdyż w tym momencie w izbie tortur eksplodował potworny ryk bólu i ambasador musiał skoncentrować się na zachowaniu kamiennej twarzy. Nie było to proste. Ów smagły, wykwintny Południowiec złożył listy uwierzytelniające zaledwie trzy tygodnie temu i dopiero pierwszy raz uczestniczył w rozrywkach Redrena Szalonego. – Maestro! – wrzasnął władca Suminoru, przekrzykując dudniące w lochach echo krzyku skazańca. Długowłosy muzyk potrząsnął głową i uderzył w klawiaturę klawesynu. Szalony akord finezyjnie splótł się z kolejnym skowytem torturowanego człowieka, wywołując szmer podziwu dworzan zgromadzonych za fotelami króla i ambasadora. Chwilę później następny wrzask utonął wewnątrz kunsztownej gamy, niczym robak w złocistej żywicy. Kat metodycznie kontynuował swe dzieło, a artysta przy klawesynie pewnie dotrzymywał mu kroku. Z wręcz nadnaturalną intuicją muzyk bezbłędnie odgadywał kolejne czynności znajdującego się za ścianą mistrza Jakuba. Każdy szloch, jęk, a nawet wycie traconego czarownika było puentowane harmonijnym akordem lub uzupełniane grupą dźwięków tak, że
w lochach rozbrzmiewała muzyka równie straszna, co doskonała. Słuchacze trwali zawieszeni w pół drogi między grozą a zachwytem. Tu długie, białe palce muzyka śmigały po klawiaturze klawesynu, wprowadzając struny w gorączkowy tan na granicy zerwania, tam zębate obcęgi i piły rwały mięśnie, powoli druzgotały kości, otwierały stawy – wszystko zgodnie z odwieczną, zapisaną w Księdze Prawa procedurą zadawania śmierci na mękach. Ksin obserwował przez chwilę błazna, który ocknął się zaraz po rozpoczęciu koncertu, odpełzł na czworakach w odległy kąt i tam zwymiotował. Nie zauważył tego nikt poza kotołakiem. Wszyscy, zasłuchani, ze ściśniętymi gardłami śledzili konwulsyjne podrygi mistrza klawesynu. Melodia zataczała właśnie kolejne, demoniczne rondo. Genialnie dobrane dźwięki stwarzały złudzenie, że torturowany śpiewa... Ksin przymknął oczy. Redren, trzeba mu to przyznać, rzadko skazywał kogoś na tak okropną śmierć, ale jeżeli już, to korzystając z okazji urządzał nie byle jakie przedstawienie. Tak było i tym razem. Pojmany w Katimie płatny czarnoksiężnik-morderca okazał się prawdziwym darem losu, gdyż w ostatnich dniach zaszła konieczność niewielkiego „rozmiękczenia” nowego ambasadora Cesarstwa Archipelagu Południowego. Sądząc po minie dostojnego Rgbara, koncert robił na nim właściwe wrażenie i w jutrzejszych rozmowach dotyczących statusu portu i miasta Kemr, powinien zostać odnotowany znaczący postęp. Polityka nie była zatem źródłem niepokoju Ksina – kotołaka w służbie króla Redrena III, było to coś innego... Nigdy dotąd nie zdarzyło się, by zawiódł go Zmysł Obecności. Tymczasem już od dwóch dni Ksin miał wrażenie, iż odczuwa bliskość innej istoty demonicznej, lecz nie potrafił określić kierunku ani odległości. Coś wokół niego krążyło, ale równie dobrze mogło znajdować się krok za nim, jak i hen za miejskimi murami. Doprowadzało go to do szału. Nadworny mag – Rodmin – poproszony o pomoc, zamknął się w swej pracowni i nie pokazywał od kilkunastu godzin. Kaźń zbliżała się właśnie do momentu, w którym wyzwolona przez mistrza Jakuba fala bólu miała ostatecznie unicestwić umysł skazańca, a żelazny tłok machiny tortur rozgnieść jego czarne serce, jak opiewała sentencja wyroku. Muzyk przy klawesynie również przygotował się do finału. By stworzyć pozór uspokojenia przed ostatecznym wybuchem szału, zignorował jęki torturowanego i dobył z instrumentu monotonną wibrację, jakby podawał rytm czterem osiłkom, pomocnikom mistrza Jakuba, napędzającym główne koło zamachowe machiny męki, której miarowy łoskot był stale obecny w tle. Słuchacze czekali. Brzęk struny i łomot maszynerii poczęły narastać. W ślad za nimi pod sklepienie wzbił się ostatni wrzask skazańca. Dźwięki zawirowały eksplodując echem. – Czas nadszedł! – syknął klawesynista. Długie włosy uniosły się i zatańczyły na jego głowie jak płomienie. Z instrumentu buchnęło błękitne światło.
Nagle, dla Ksina, melodia i uporczywe wrażenie Obecności stały się jednym. Spostrzegł, że klawisze zapadają się w głąb klawesynu, nim jeszcze dotknęły ich palce artysty. – To czarownik! – krzyknął do towarzyszących mu Gwardzistów. – Brać go! Na to było już za późno. Żołnierze zdążyli tylko osłonić króla i ambasadora. Muzyk znikł, jakby go nigdy nie było, a rozerwany magicznym wybuchem klawesyn rozrzucił po całej sali kawałki rozżarzonych do czerwoności strun. Dworzan ogarnęła panika, wrzeszcząc i piszcząc stłoczyli się na prowadzących na górę schodach. Wir błękitnego światła zmienił barwę na fioletową i przeniknął kamienną ścianę wpadając do izby tortur. – Strzeż Jakuba! – krzyknął Redren do Ksina. Kotołak bez namysłu wbiegł do katowni. Jakaś część machiny tortur, chyba imadło goleniowe, oderwane od reszty, omal nie rozwaliło mu głowy, przelatując o palec od skroni. W następnej chwili magiczna siła rzuciła Ksinem o ścianę. Ktoś za to zapłaci głową... pomyślał i desperacko szarpnął się w bok, bo właśnie prosto na niego poleciał żelazny kosz pełen rozżarzonych węgli. Feeria czerwonych bryłek osypała się po ścianie, cudem omijając kotołaka. Zapłonęły jakieś szmaty. Nad katowskim stołem i częściowo zdemolowaną maszynerią wirował słup ludzkich strzępów, skąpanych w fioletowej poświacie. Wyzwolona w lochu magiczna moc uwolniła skazańca, wyrywając po prostu jego ciała z obejm, szczęk i kajdan. Po tym wszystkim trudno było domyślić się, że to, co unosiło się nad stołem było kiedyś człowiekiem. Ale kształt nie miał znaczenia, właśnie dopełniała się demoniczna Przemiana. Moc Onego przesycała organiczne resztki, tworząc upiora zwanego Szczątnikiem. Ksin, wypatrując mistrza Jakuba, zrobił nieopatrznie jeden krok do przodu i znalazł się w zasięgu magicznego wiru. Niekontrolowana Przemiana spadła nań pod postacią potwornego bólu. Ręce zamieniły się w szpony. W nagłym paroksyzmie cierpienia uderzył nimi we własne piersi, rozrywając stalowy napierśnik jak papier. Potem coś sprawiło, że wskoczył na stół. Wiedział, iż powinien spróbować zabić Szczątnika, ale zamiast tego zaczął z nim tańczyć... Chwilę później wszystko ustało i zgasło. Kotołak stracił równowagę i zleciał ze stołu, padając na posadzkę obok mistrza Jakuba. Królewski kat zamrugał oczami. Od momentu gdy Ksin znalazł się w izbie tortur, minęło nie więcej niż sześć uderzeń serca. Kotołak szybko usiadł. – Nic ci nie jest, mistrzu? – zapytał. – Nie... – Jakub z roztargnieniem potrząsnął głową. Podeszli pomocnicy i pomogli im wstać. Nie dało się dostrzec, czy magiczny kataklizm wywarł na tych czterech nie domytych osiłkach jakiekolwiek wrażenie. Cóż, na katowskich pachołków zawsze wybierano osobników o nieco ograniczonej wrażliwości.
– Trzy śruby urwał – oznajmił najstarszy z nich, mając najwyraźniej na myśli straconego czarownika. – Pies po nim jeździł! Ale my będziem naprawiać... – Bierzcie się do roboty! – uciął narzekania mistrz Jakub. – Do rana nam zejdzie – zaczął biadolić drugi. – Dość! – kat oparł się o ścianę i zapatrzył gdzieś przed siebie. Ksin przyglądał mu się uważnie. – Powinienem był zatkać mu gębę... – mruknął Jakub, ni to do siebie, ni to do kotołaka. – Bodaj to! – Na Reha! – w progu stanął Redren. – Gdzie żeś tego muzyka wynalazł? – zwrócił się do Ksina. – To tak sprawdzasz ludzi, których sprowadzasz mi na dwór?! Ty się, kocie nasienie, ciesz, że Jakub, jak widzę cały i zdrowy! Nie darowałbym, gdybyś mi najlepszego kata zmarnował. No, gadaj! – Panie, ten klawesynista miał list polecający od samego ambasadora Rgbara – odparł Ksin. – Co?! To dopiero mi o tym mówisz?! – Panie, miałem zamiar dokładniej sprawdzić tego człowieka... – Jakiego człowieka?! – warknął Redren. – Teraz to nawet ja wiem, że to było dzienne widmo. Ty powinieneś był wyczuć je wcześniej! Zamiast tego, dałeś się omamić jak głupi! – Czułem coś, tylko nie wiedziałem gdzie... – Trzeba było przynajmniej powiedzieć mi o liście. Rgbar wspominał przed koncertem, że nie zna tego muzyka. – Wybacz panie – Ksin spuścił głowę. Redren popatrzył nań krytycznym wzrokiem. – Nie dość, że spartolił robotę, to jeszcze chodzi w rozchełstanym pancerzu... – stwierdził bez śladu wesołości. – Jako dowódca straży zawiodłeś po raz pierwszy i ostatni. Pamiętaj o tym! Możesz sobie być kotołakiem, ale masz mieć więcej szczęścia od rozumu, albo w najgorszym razie odwrotnie! – król odwrócił się na pięcie i wyszedł z izby tortur. *** Mag Rodmin pokręcił głową ze współczuciem i wznowił spacer pałacowym krużgankiem. – Więc nie czytałeś Bestiariusza mnicha Anafazego? – Nie – przyznał ponuro Ksin, ruszając za magiem. – Jest tam wzmianka mówiąca, że rozproszone wrażenie Obecności to jedna z cech dziennego widma. – Nie mogłeś mi tego powiedzieć od razu?! – wybuchnął kotołak.
– Chciałem się upewnić i należycie przygotować. Nie sądziłem, że widmo ujawni się tak szybko, wybacz. – Ale ten list... – zaczął Ksin. – Lepiej nie pokazuj go ambasadorowi, bo uzna to za jakąś perfidną grę. List jest bez wątpienia autentyczny, ale czcigodny Rgbar nie ma z nim nic wspólnego. – Nie rozumiem. – Dzienne widmo to materializacja pragnień tworzącego je maga. Najważniejszą umiejętnością tej istoty jest zdolność realizacji marzeń. Chciałeś mieć list polecający, więc ono stworzyło go dla ciebie... – A niech to! – Dzienne widma są niezwykle trudne do wywołania, a na dodatek bardzo kapryśne. Wykazują silną skłonność do dominowania nad swoim stwórcą – mówił dalej Rodmin. – To sprawia, że tworzone są bardzo rzadko, bo nawet najpotężniejsi magowie boją się samych siebie... – Ale ten się odważył – mruknął Ksin. – To był pośledni czarownik, któremu zabrakło wyobraźni. Dlatego właśnie skończył tak marnie. – Jednak widmo spełniło jakieś jego życzenie... – stwierdził kotołak. – Jakie? – Umożliwiło mu rzucenie niezwykle silnej klątwy, tak potężnej, że w mojej pracowni spłonęło kilka pospolitych amuletów ochronnych. – Zniszczone zostały też wszystkie magiczne zabezpieczenia izby tortur – dodał Ksin. – Więc to była klątwa... – zawiesił głos. – Nawet Kamienie z Północnych Moczar? – zdumiał się mag. – Nieźle... Choć w sumie można się było tego spodziewać – dodał ciszej. Nie wypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu. – Zostały po nich tylko dziury w ścianach i czarny pył... – rzekł kotołak, starając się odwlec chwilę okrutnej prawdy. – Powiedz, kto? – przerwał mu Rodmin. – Kto padł ofiarą klątwy? – Mistrz Jakub – Ksin odwrócił głowę. – Tylko on w momencie ujawnienia się widma był w zasięgu wzroku i głosu skazańca. – Szczęście w nieszczęściu, że to nie król, ani ambasador. – Dla mnie niewielka różnica – stwierdził kotołak. – Redren jeszcze nie wie wszystkiego, ale chwila, w której się dowie, będzie też ostatnią chwilą mojej służby na tym dworze. – Czy król sądzi, że to były tylko małe, nie zaplanowane, magiczne fajerwerki? – spytał Rodmin. – Bez groźnych następstw? – Chyba tak... – Więc postaraj się nie wyprowadzać go z błędu. Mistrz Jakub to coś więcej niż byle oprawca. Mówią o nim, że nawet świeżego trupa potrafi zmusić do odczuwania bólu. Jest
fanatykiem Prawa, pochodzi ze szlachetnego rodu, pisze wiersze i, prawdopodobnie, w imię sprawiedliwości używa Czystej Magii. Bez niego pałacowi spiskowcy mieliby trzy razy mniej skrupułów. – Wiem o tym – westchnął ciężko Ksin. – Na dodatek Redren zwyczajnie go lubi. – Bo już kilka razy zdarzyło się, iż Jakub odmówił wykonania wyroku wydanego przez przekupnych sędziów. Ten kat jest chyba jedynym człowiekiem, który poważnie traktuje prawa tego kraju i król o tym wie. – A ja, przez kilka głupich niedopatrzeń, doprowadziłem do tego, że za kilka dni lub godzin mistrza Jakuba rozszarpie jakiś demon – zakończył kwaśno Ksin. – Jeśli do tego dojdzie, będzie to koniec twej błyskotliwej kariery na królewskim dworze. Po zaledwie trzech miesiącach od nominacji na kapitana Gwardii, szkoda... – Co mogę zrobić? – Być przy Jakubie we właściwej chwili i rozprawić się z tym, co przyjdzie go zabić. Fach tępiciela nie jest ci przecież obcy. – To prawda, ale jak mam walczyć ze Szczątnikiem? Już próbowałem... – Nauczysz się kilku zaklęć, niezbyt trudnych. Szczątniki to demony, które tylko częściowo egzystują w naszym świecie. Trzymają je tutaj szczątki tego, co kiedyś było ich ciałem. Dlatego dość łatwo jest zepchnąć je z powrotem do sfery Onego. – Mam używać zaklęć? – Zaklęć, kłamstw, prawdy, intryg, przebiegłości, wszystkiego co pozwoli ci przeżyć na dworze. Na twoim stanowisku nie ma miejsca na partactwo i popełnianie błędów! Założę się, że gdybyś dokładniej przesłuchiwał świadków, a nie zadowolił się szybkim pojmaniem tego czarownika, na pewno usłyszałbyś to i owo o jakimś tajemniczym wspólniku. W ten sposób wpadłbyś na trop dziennego widma i, być może, nie wpuściłbyś go tak łatwo do pałacu. Popełniłeś mnóstwo błędów, mości kotołaku! – Redren chciał, by koncert przygotować najszybciej, jak to możliwe... – Żadne tłumaczenie nie zmieni tego, że zawiodłeś króla, mistrza Jakuba, a także Hantińję i siebie. – Mianując mnie kapitanem Redren powiedział, że jakby co, to powinienem spaść na cztery łapy... – Radzę ci, zrób to jak najszybciej! *** – Nie kapitanie, dziękuję za troskę, lecz nie mogę przyjąć twojej opieki – mistrz Jakub wrócił do wertowania leżącej na stole księgi. Mieszkanie Naczelnego Kata Suminoru w niczym nie przypominało typowej siedziby miejskiego oprawcy, będącej zwykle skrzyżowaniem pracowni czarnoksiężnika z zapleczem
apteki. Mistrz Jakub nie dorabiał sobie wyrobem magicznych ingrediencji, ani udzielaniem porad medycznych ludziom z gminu. Nie mieszkał też w suterenie, lecz w słonecznym apartamencie na pierwszym piętrze południowego skrzydła królewskiego pałacu. Pokój, w którym się znajdowali, przywodził na myśl gabinet uczonego badacza ksiąg. Zdenerwowany Ksin przestąpił z nogi na nogę. – Mistrzu, z powodu mego niedopatrzenia grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Zechciej, proszę, raz jeszcze rozważyć moją propozycję. Jakub odsunął księgę i zamknął kałamarz. Wstał od stołu. – Drogi kapitanie – rzekł. – Nie żywię do ciebie najmniejszej urazy, ani też o nic cię nie obwiniam. To była wyłącznie moja wina. – Nie rozumiem – stwierdził zdumiony Ksin. Mistrz Jakub założył ręce na plecy i podszedł do okna. – Według Prawa – zaczął mówić – jedynym sprawcą cierpienia, bólu i strachu jest tylko i wyłącznie przestępca. Kat sprawia, że odwrócony zostaje bieg zdarzeń i ból wraz z lękiem wracają od ofiary do zbrodniarza, który pierwej uczynił się ich źródłem. To słuszna i sprawiedliwa zależność, zaś sędzia i zalecenia Prawa określają jej miarę. – Do czego zmierzasz, mistrzu? – spytał kotołak. – Z zasady tej wynika i to, iż skazaniec winien być pozostawiony sam na sam ze swym cierpieniem, czyli że jego usta powinny być zatkane. Ja na życzenie naszego króla, który pragnął słyszeć krzyki przestępcy, sprzeciwiłem się duchowi Prawa i nie założyłem knebla. Było to również sprzeczne z zasadami bezpieczeństwa, jakie należy przedsięwziąć podczas tracenia czarnoksiężników. Z pełną świadomością zgodziłem się na to pierwsze i zlekceważyłem drugie. Ty, kapitanie, zarzucasz sobie tylko kilka drobnych, nieumyślnych błędów, moje przewiny są znacznie cięższe, zatem to ja ponoszę pełną odpowiedzialność za wczorajsze zajście. – Chcesz więc mistrzu biernie czekać na swój los?! – wybuchnął Ksin. – Tego nie powiedziałem, kapitanie. Stwierdzam tylko, iż ten nieszczęsny przypadek z klątwą konającego czarownika to wyłącznie moja sprawa i sam stawię jej czoło. – Ależ mistrzu, chyba nie zdajesz sobie sprawy... – Oglądałem szczątki kilku szacownych przedstawicieli cechu katowskiego, którym zdarzyło się popełnić podobną nierozwagę – odparł spokojnie Jakub. – Na tej podstawie twierdzę, że znane mi są wszelkie aspekty niebezpieczeństwa, w jakim się znalazłem. Kotołak milczał chwilę, nie wiedząc co odpowiedzieć. – Mistrzu – postanowił spróbować ostatniego argumentu – wydaje mi się, że traktujesz tę sprawę nazbyt honorowo... – Kapitanie – przerwał mu stanowczo kat – jestem szlachcicem, który po głębokich rozważaniach podjął się wykonywania rzemiosła niesłusznie uznawanego za nierycerskie. Innymi słowy: nadal obowiązują mnie zasady kodeksu honorowego, lecz to jeszcze nie
wszystko. Pomyśl tylko, kapitanie, jak człowiek, pozbawiający życia bezbronnych ludzi, zadający im niewyobrażalne cierpienia, może być godny tego, by samemu istnieć? Jak ktoś czyniący coś takiego, może odnajdować człowieczeństwo w samym sobie, we własnych oczach? Jest tylko jeden sposób. Człowiek ów musi kierować się zasadami stokroć twardszymi od przyjętych wśród szlachetnie urodzonych. Najmniejsze uchybienie wobec Prawdy i Sprawiedliwości natychmiast uczyniłoby ze mnie żałosnego rzeźnika. Dlatego dobrowolnie wyrzekłem się rodziny, dlatego żyję w samotności i dlatego zawsze prosto w oczy spoglądam upiorom wylęgającym się z ciał straconych przestępców. Życzę ci, mości kapitanie, byś również i ty nazwał słowami zasady, które niechybnie w sobie nosisz. Nie wątpię w to, gdyż bez nich byłbyś tylko bestią, niezdolną do życia między ludźmi. Proszę kapitanie, nie gniewaj się, iż wspominam, że nie jesteś człowiekiem. To tylko stwierdzenie faktu nie obelga, niech mnie Reh uchowa! – Ależ skądże, nie czuję się obrażony... – wybąkał skołowany kotołak. *** Do pełni Księżyca pozostało półtorej godziny. Ksin miotał się po pracowni Rodmina, niczym tygrys w klatce. – Kompletnie mnie zagadał! – pieklił się, chodząc od stołu do szafy na ingrediencje i z powrotem. – Sądząc po twojej minie domyślam się, że argumenty mistrza Jakuba były logiczne... – Na moc Onego! Znam setki sposobów popełnienia samobójstwa, a żaden z nich nie wymaga logicznego myślenia! Rodmin zwinął pergamin, którego i tak nie był w stanie uważnie czytać. – Boisz się o Jakuba, czy o własną skórę? – zapytał spokojnie. – Nie mogę znieść bezczynności! – Przyjacielu, zupełnie cię nie poznaję. Od waszej rozmowy minęły już cztery dni. To dość czasu, aby ochłonąć. – Wręcz przeciwnie! Z dnia na dzień ta sprawa niepokoi mnie coraz bardziej. Im dłużej o tym myślę... – Może usiądź wreszcie! – nie wytrzymał Rodmin. – Skoro mistrz Jakub prosił cię, byś się w to nie mieszał, bądź łaskaw spełnić jego wolę. – Ostatnim razem mówiłeś co innego! – Nie wiedziałem, że kat potrafi radzić sobie z demonami. – Rzeczywiście! – prychnął Ksin. – Mistrz Jakub bywa nocami w Wąwozie Niepogrzebanych, a na każdą taką wyprawę zabiera ze sobą topór o srebrnym ostrzu... – Kazałeś go śledzić? – zdumiał się mag.
– Owszem. Dzięki temu wiem, że dziś wieczorem wybiera się tam po raz kolejny. Pojadę za nim! – Po co? Przecież to już nie twoja sprawa. – Sam mi radziłeś. – Zmieniłem zdanie. Nie mieszaj się do tego. – A Redren? – Ksin, o co ci właściwie chodzi? – Muszę tam iść! – Musisz?... Ciałem Ksina wstrząsnął nagły paroksyzm. – To chyba Przemiana... – wydyszał ciężko – przed czasem... Muszę szybciej... – ruszył w kierunku drzwi. W spojrzeniu Rodmina nie było już irytacji, lecz czujność. – Dlaczego właściwie przyszedłeś do mnie? – Wydawało mi się... – kotołak złapał oddech – że powinieneś wiedzieć. – Przemiana nie ma prawa zacząć się przed pełnią – rzekł mag surowo. – Zostań chwilę, muszę coś sprawdzić... – Nie mogę – drzwi już były otwarte. – Nie mam czasu – dobiegło z korytarza. Rodmin stał przez chwilę zdumiony i zdezorientowany. – Nie, to niemożliwe – wyszeptał w końcu i podszedł do szafy z magicznymi przyborami. Otworzył ją, wyjął i ustawił na stole nieduży, srebrny kociołek z płaską pokrywką. Po namyśle wsypał do naczynia sześć uncji drobno zmielonych kości sprawiedliwie straconych zbrodniarzy. Wyszeptał zaklęcie uaktywniające i nałożył pokrywkę. Po chwili z kociołka dobiegł szmer podobny do dźwięku wydawanego przez piasek przesypujący się we wnętrzu klepsydry. Mag ostrożnie odkorkował flakon zawierający zęby morderców, którym udało się uniknąć kary i zmarli śmiercią naturalną. Kilkanaście pożółkłych kłów i siekaczy wysypał na wierzch srebrnej pokrywki kociołka. Reakcja magiczna była natychmiastowa, zęby odpychane przez srebro i zawartość naczynia poczęły wibrować i podskakiwać. W pracowni rozległ się gorączkowy klekot i brzęk. Rodmin odszedł na moment i mrużąc oczy wyciągnął z szuflady jeden z talizmanów zniszczonych podczas wypadku w katowni. Trzymając go za łańcuszek zawiesił zmętniały, pęknięty kryształ nad drgającymi zębami. Wypowiedział drugie zaklęcie i zadał w myślach pytanie. Zęby ułożyły się w runę. Mag zbladł, powtórzył zaklęcie głośniej i zadał następne pytanie. Zęby odpowiedziały tworząc symbol „taniec śmierci”. Rodmin odskoczył gwałtownie od stołu. Desperackim ruchem wykonał gest przecinający zadzierzgnięty czar. W tej samej chwili poczuł zapach palonego drewna. Wiszący nad
drzwiami do komnaty, główny chroniący pracownię amulet, aż świecił rozpalony do czerwoności. Drewno nadproża dymiło i syczało. Jeszcze chwila, a... Królewski mag otarł zimny pot, który obficie zrosił mu czoło. – Straż! – krzyknął, ile tchu w piersiach. – Do mnie!!! Natychmiast!!! *** Z izby tortur dobiegały odgłosy siorbania i mlaskania. Pomocnicy mistrza Jakuba jedli właśnie kolację. Mag Rodmin stanął przed wejściem i nie przestępując progu przez chwilę nasłuchiwał. Twarz miał ściągniętą, skupioną. – Hej, wy tam! – zawołał głośno. Odpowiedziało mu donośne beknięcie. – Czego? – zapytał jakiś podpity bas. – Chodźcie no tutaj! – rozkazał Rodmin. W drzwiach pojawił się jeden z oprawców w przepoconej koszuli. – O! – stęknął. – Magik Rodmin... jaki zasz... – Więcej szacunku, chamie, bo skończysz w chórze eunuchów! – Co wasza magiczność rozkaże! – katowski pachołek wyprostował się szybko odruchowo zasłaniając dłonią krocze. Z tyłu pojawiły się dwie następne zaczerwienione, opasłe gęby. Mag cofnął się dwa kroki. – Wyjdźcie wszyscy – polecił. Czterech ospałych osiłków pospiesznie wyszło do obszernego przedsionka, znacznie większego od samej izby tortur. – Za chwilę przyprowadzą tu skazańca, który z rozkazu króla ma być natychmiast wzięty na męki – oznajmił Rodmin. – Ale mistrza nie ma – zaoponował najstarszy, łysy oprawca. – Co, nie poradzicie sobie? Tylko dzieci niańczyć umiecie? Pomocnicy popatrzyli po sobie. – Poradzim, nie poradzim – odparł najstarszy – ale jak się nasz mistrz dowie... On ma na rozumie pokręcone, a my są ubogie królewskie poddane... – Po sztuce złota na łeb! – uciął dyskusję Rodmin. – Wasza miłościwość, dajcie no nam tego huncwota! Zaraz mu, pies po nim jeździł, sprawiedliwość zrobimy! – Dobrze – warknął Rodmin – stańcie pod ścianą, zaraz go przyprowadzą.
Do przedsionka wbiegło sześciu gwardzistów z kuszami gotowymi do strzału. Stanęli naprzeciw oprawców. Na schodach prowadzących na górę rozległ się tupot i kilka przekleństw. – I czego głupku we mnie mierzysz! – wrzasnął najstarszy pomocnik do jednego z żołnierzy. – Odwróć tę kuszę! – Teraz – powiedział mag. Warknęły zwalniane cięciwy. Tępe uderzenia bełtów, trzask rozdzieranego mięsa. Wycie mordowanych oprawców przeszło momentalnie w nieludzki ryk. Ciała katowskich pomocników wręcz eksplodowały, uwalniając ukryte w nich bestie. Pod ścianą przedsionka rozszalało się kłębowisko kłów, szponów i powykręcanych kończyn. Demoniczny wrzask zmroził szpik w kościach żołnierzy. Wystrzelone bełty miały srebrne groty. Jeden z potworów, nie trafiony w serce, wymachując łapami rzucił się na żołnierzy, ale właśnie na tę okoliczność Rodmin zabrał ze sobą dwóch dodatkowych strzelców... Wbiegający do lochu kusznicy szyli w wijące się pod ścianą upiory. Rodmin podszedł do stojącego u podnóża schodów, bladego jak chusta setnika, zastępcy Ksina. – Czy teraz już możesz sobie wyobrazić, panie oficerze, do czego doszłoby w pałacu po wschodzie Księżyca w pełni? – zapytał mag, gdy ucichły odgłosy nadnaturalnej agonii. Dowódca gwardzistów tylko przełknął ślinę. Żołnierze stojący nad martwymi potworami, powczepianymi w siebie zębami i pazurami, wymieniali szeptem krótkie uwagi. – Dlaczego oni nie stają się znów ludźmi? – zapytał oficer patrząc na nieruchome ciała. – Przecież już nie żyją... – Leżą zbyt blisko źródła uroku – Rodmin wskazał na ciemne wejście do izby tortur. – Niech nikt nie wchodzi tam pod żadnym pozorem! Trzeba wezwać kapłanów, by odprawili egzorcyzmy. Ja tu już swoje zrobiłem... – A co z naszym kapitanem i mistrzem Jakubem? – odezwał się setnik. Mag nie odpowiedział. *** Wąwóz Niepogrzebanych zawsze cuchnął padliną. Prawo odbierało straconym przestępcom przywilej posiadania grobu, w zamian przeznaczając im kubeł gaszonego wapna. Jednak w przeciwieństwie do królewskich sędziów, miejscowi grabarze nie uważali, by martwym zbrodniarzom cokolwiek się należało. Wapno znikało od pokoleń, sprzedawane dyskretnie po przystępnej cenie wszystkim potrzebującym w Katimie i okolicy. Ograniczający się do jednorazowego ochlapania zwłok grabarze, skądinąd słusznie zakładali,
że im mniej wapna zmarnuje się w wąwozie, tym mniejsza szansa, iż jakikolwiek urzędnik zdoła tam wejść i wykryć zaniedbania... Z pewnością zaś nikt nie wszedłby do Wąwozu Niepogrzebanych nocą, podczas pełni Księżyca. Obecność żywego człowieka w tym miejscu i czasie, mogła, mimo starań kapłanów zabezpieczających zwłoki przed Przemianą, doprowadzić do nieobliczalnych oddziaływań pomiędzy skażonym nienawiścią ciałem a mocą Onego. Jedynym wyjątkiem był mistrz Jakub, który zgodnie ze swymi przekonaniami regularnie przybywał do Wąwozu, by dobić to, co usiłowało się tam wylęgnąć. Większość katów, żyjących w ciągłym strachu przed swymi klientami i zabezpieczających się przed nimi na wszelkie sposoby, uważała takie postępowanie za objaw obłąkania. Ich zdaniem brat cechowy Jakub już od dawna nie powinien żyć... Królewski kat szedł powoli, stąpając po grubej, wielowiekowej warstwie kredy i zetlałych kości. W Wąwozie Niepogrzebanych nie rosło nic, wyjąwszy zniekształcone ono-krzewy i świecące grzyby. Blask tych ostatnich tłumiło jednak światło Księżyca. Szarometaliczne cienie otaczały bryły cuchnącej czerni. Obszary smrodu tworzyły niewidzialne ściany i kolumny. Mistrz Jakub nie zważał na to. Srebrny topór w jego dłoni wydawał się świecić w blasku Księżyca, ale nie oświetlał niczego. Za trzecim zakrętem Wąwozu wznosiła się sztuczna skała, powstała ze sterty kości i czaszek spojonych skamieniałą zaprawą. Był to znak orientacyjny. Nieliczne szczątki straconego czarnoksiężnika, których nie porwał ze sobą magiczny wir, złożono kilkanaście kroków od tego miejsca. Mistrz Jakub oparł się plecami o ponury monolit i czekał. *** Uczucie rozpoczynającej się Przemiany znikło, gdy Ksin opuścił królewski pałac. Przed wejściem do Wąwozu Niepogrzebanych kotołak zastał tylko konia mistrza Jakuba. W noce takie jak ta grabarze siedzieli w domach i modlili się, by sztaby zabezpieczające drzwi i okiennice nie okazały się za słabe. Ksin uwiązał swojego wierzchowca razem ze zwierzęciem Jakuba, po czym zrzucił ubranie i oddalił się, by nie spłoszyć koni. Fala żaru i księżycowej poświaty ogarnęła go od razu po wejściu do Wąwozu. Krew zamieniła się we wrzątek, a umysł wypełniła mieszanina bólu i osobliwej słodyczy... *** Kości zatrzeszczały. Jakub odwrócił się, szybko unosząc topór. Oczy kata napotkały pałające, zielone ślepia kotołaka. Półludzka bestia, podpierając się przednimi łapami, postąpiła dwa kroki wychodząc z cienia.
– Kapitan Ksin? – spytał Jakub zniżonym głosem. Kotołak nie zareagował. Kiedy po chwili znów zaczął iść, w jego ruchach dało się dostrzec narastającą sztywność. Spojrzenie zsunęło się z postaci mistrza Jakuba i skierowało gdzieś w bok. Nad resztkami ciała straconego czarnoksiężnika zawisł Szczątnik. Coś w rodzaju bezkształtnej, srebrzystej pajęczyny łączyło fragmenty zwłok, które uległy Przemianie. Bezoka głowa chwiała się, jakby za chwilę miała upaść na ziemię. Wydawało się, że jeden silniejszy powiew wiatru wystarczy, by rozerwać tę istotę na kawałki, ale było to mylne wrażenie. Szczątniki mogły, gdy zechciały, kruszyć kamienie i wyrywać drzewa. – Nędzna istoto, buntująca się przeciw sprawiedliwości – przemówił mistrz Jakub ignorując Ksina. – Niech srebro i siła zaklęć na zawsze poskromią twą złość – wzniósł rękę, by wykonać magiczny gest i w następnej chwili runął na ziemię uderzony kosmatym łbem. Oczy kotołaka płonęły teraz upiornym, fioletowym światłem... Ksin walczył z przemożnym pragnieniem rozerwania kata na strzępy. Od lat nie odczuwał czegoś takiego! Przebudzone, demoniczne instynkty znów brały w posiadanie jego wolę. Miał pełną świadomość wydarzeń, ale stopniowo tracił władzę nad swoim ciałem. – Kapitanie! – bardziej zdumiony niż wystraszony mistrz Jakub uderzył kotołaka płazem topora. Dotyk srebra zapiekł żywym ogniem. Już od dawna ten metal nie sprawił Ksinowi bólu. Nie wiedział, co się z nim działo... – Kapitanie, to urok! Zwalcz go! – krzyknął Jakub. – Potrafisz to! Kiedyś już to zrobiłeś! Te słowa zapewne przeważyłyby szalę, gdyby nie Szczątnik, który bezszelestnie spłynął na kotołaka oplatając go swą niematerialną siecią. Kawałki trupa mocno przylgnęły do Ksina. Należysz do mnie, zaszemrało w jego umyśle, tańcz! TAŃCZ! Wąwozem Niepogrzebanych wstrząsnął ryk, a potem zawodzenie zdziczałego kotołaka. Zakrzywione pazury uderzyły w stylisko topora, wyrywając broń z ręki kata. Mistrz Jakub rzucił się do ucieczki. Nie miałby najmniejszych szans, gdyby goniącej go bestii nie plątały się nogi. To jednak odwlekało moment rozerwania ofiary najwyżej o kilkanaście uderzeń serca... Mistrz Jakub nie zmarnował tego czasu. Biegnąc sięgnął za pazuchę, wydobył niewielką piszczałkę i zagwizdał przenikliwie. Odpowiedziały mu równoczesny skowyt i chichot, dobiegające z głębi Wąwozu. Nowy potwór wyłonił się z mroku i popędził śladem gnającego konwulsyjnymi zrywami kotołaka. Demon idący na pomoc Jakubowi wyglądał najpierw jak kłąb ciemności przetykanej pasmami półcienia, potem okazał się dwugłowym wilkołakiem. – Wybacz kapitanie, ale nie dałeś mi wyboru – wydyszał Jakub. – Odwołaj go! – krzyknął Rodmin rzucając czymś w kierunku Ksina. Zaskoczony kat wpadł na maga. Ogromny słup czerwonego ognia wytrysnął tuż przed kotołakiem, który siłą bezwładu przewalił się przez jego środek.
– Odwołaj go! – powtórzył Rodmin padając. – Natychmiast! – uderzenie o ziemię odebrało mu dech. Magiczne płomienie strawiły Szczątnika. Demon rozpadł się na kilkanaście płonących fragmentów, które rozsypały się wachlarzem po dnie Wąwozu. Kotołak przekoziołkował przez łeb, wzbijając chmurę wapiennego pyłu i legł nieruchomo. Dwugłowy wilkołak ryjąc pazurami w chrzęszczącym podłożu, desperacko wyhamował tuż przed dogasającym, szkarłatnym kręgiem. Obie paszcze rozwarły się na całą szerokość, jakby nabierając tchu... Mistrz Jakub usiłując złagodzić upadek trafił łokciem w jakąś kość i całe prawe ramię sparaliżował mu obłąkańczy ból. Mimo to zdołał lewą ręką unieść piszczałkę do ust i dał umówiony sygnał. Dwie pary rozjarzonych żółtych ślepi przygasły wyraźnie. Wilkołak płynnie zawrócił i potruchtał w ciemność. Po chwili zniknął z oczu. Rodmin już się podniósł i teraz wyciągnął rękę pomagając wstać katu. Mistrz Jakub spojrzał mu w oczy. – To mój brat – powiedział nie pytany. – Tylko tak... – Zajmijmy się lepiej Ksinem – przerwał mu mag. *** Wszyscy trzej doczekali świtu przy małym ognisku, kilkaset kroków od wylotu Wąwozu Niepogrzebanych. – Gdyby nie urok, pomyślałbym o tym, że srebrny topór to za mało, by stawić czoło demonowi – mruknął Ksin. – Że trzeba czegoś jeszcze... – Ukrywam go tutaj od lat – odparł Jakub. – Grabarze udają, że go nie widzą, a ja udaję, że nie widzę, jak oni kradną wapno. To dobry układ. – Ale czy zgodny z Prawem? – spytał z przekąsem Rodmin. Kat uśmiechnął się. – Wbrew temu, co o mnie mówią, nie jestem ślepym wyznawcą Prawa – rzekł. – Jestem tylko człowiekiem... – A jak to się stało? – odezwał się Ksin. – Czy to klątwa? – Nie – Jakub pokręcił głową. – Dekart urodził się z dwiema głowami i nasz ojciec uznał, że Przemiana to jedyny sposób, by uchronić go od śmierci. – Czemu właśnie w wilkołaka? – zagadnął Rodmin. – Sądziliśmy, że to najwaleczniejszy z demonów, ale wyniku dzisiejszego pojedynku, gdyby do niego doszło, nie byłbym pewien. Słyszałem kapitanie, że zabijałeś już wilkołaki? Ksin skinął głową.
– A wszystko to za sprawą dziennego widma... – stwierdził mag popadając w zadumę. – Nie doceniłem tego stwora, obym nigdy więcej nie popełnił podobnego błędu. I pomyśleć, że uważałem się za największego z żyjących adeptów magii! Wybacz Ksinie, nie miałem prawa wytykać ci niedbałości. Sam zachowałem się równie nierozważnie. – Nie mówmy już o tym – stwierdził kotołak. – Wygląda na to, że wszyscy trzej jesteśmy siebie warci. – Więcej szczęścia niż rozumu – skwitował Jakub. – Tego właśnie wymaga od nas król! – roześmiał się Ksin. – Ale... – spoważniał – jak to możliwe, mistrzu, że urok dziennego widma ciebie się nie imał? Wszak nie wytrzymały nawet najsilniejsze talizmany! – Przecież to takie proste... – ziewnął Rodmin. – W nim nie ma nienawiści.
ŻYWIOŁY Dwurzędowa, wojenna galera Cesarstwa Archipelagu Południowego sunęła ostrożnie w kierunku zatoki obramowanej urwiskami ostatniego, schodzącego w morze pasma Gór Pustych. Podoficer przy bębnie wybijał oszczędnymi ruchami rytm dla wioślarzy, odpowiadający połowie pierwszego tempa. Na morzu granica rozchwianej magii była wyraźnie widoczna. Kilkaset kroków od brzegu, fale załamywały się w osobliwy sposób, znikały lub przekształcały w wiry. Tu widać było wyraźnie jak bardzo prawa natury zależały od magicznej struktury rzeczywistości. Galera z każdą chwilą zbliżała się do obszaru, w którym nic nie było normalne. – Wyglądało to, jakby rafy wędrowały po dnie... – mruknął kapitan Vergen bohater bitwy pod Radaganem, zerkając na stojącego obok maga w błękitnej szacie. Czarownik z całą pewnością musiał być bratem-bliźniakiem tego, który po drugiej stronie Gór Pustych szykował się właśnie do rozwinięcia magicznej Sieci. Jedynym różniącym ich szczegółem był widoczny pod nie dopiętym kaftanem, wytatuowany na piersiach krab. – Trzymać kurs – rzucił oschle czarownik, nawet nie spoglądając na kapitana. Obszar niespokojnej wody znajdował się już w odległości strzału z łuku. – Jeńców na pokład! – rozkazał mag. Vergen przekazał polecenie po czym spojrzał na rufę. W bezpiecznej odległości, na powierzchni mieniącego się złotymi błyskami morza czekała cała potęga cesarskiej floty. Galery bojowe i holujące barki z desantem oraz zaopatrzeniem, skupione jedna przy drugiej, tworzyły posępne miasto. W sumie blisko dwieście jednostek. Po bokach, nad ich bezpieczeństwem czuwały „bicze morza” – olbrzymie, dwukadłubowe galery z trzema rzędami wioseł po każdej burcie. Na pomostach łączących kadłuby, w dwóch poziomach stały balisty i katapulty.
Od gór dobiegł przeciągły, stłumiony grzmot. Sunące po niebie chmury zmieniły nagle kierunek ruchu. Na pokład wywleczono pierwszych jeńców. Na ten widok Mag-Krab zszedł z nadbudówki na rufie i ruszył na dziób. Kapitan Vergen w milczeniu podążył za nim. Przeznaczonym na ofiary nieszczęśnikom jeszcze wczoraj uwiązano do szyj kamienie. Chodziło o to, by mieli czas oswoić się z losem i nie zakłócali zaklęć swą desperacją i zwierzęcym strachem. Teraz po nocy spędzonej na rozmyślaniach, wszyscy ze zgaszonym wzrokiem czekali na dopełnienie się przeznaczenia. Mag-Krab wyjął spod szaty pęk niewielkich amuletów wraz z rzemieniami i przywiązał jeden do czoła pierwszego z brzegu jeńca, potem nakreślił palcem na jego plecach zawiły znak i skinął na eskortę. Czterej żołnierze porwali pobladłego Ronijczyka za ręce, nogi i błyskawicznie wyrzucili za burtę. Nawet nie krzyknął. Galera wpłynęła na niebezpieczne wody. Chwilę później za burtę wypadła druga ofiara, potem trzecia i następne. Za ich sprawą powierzchnia morza w najbliższym sąsiedztwie statku przybrała normalny wygląd. Gdy utopiono już wszystkich jeńców Krab nakazał zaprzestać wiosłowania. – To stary piracki sposób – odezwał się Vergen – nie starczy na długo. – Zaiste niewiele wiesz kapitanie o magii morza – rzekł mag nie kryjąc pogardy. Vergen w milczeniu przełknął zniewagę. Gdyby nie to, że instrukcje dotyczące tej wyprawy otrzymał wprost od samego cesarza, ten morski nekromanta już dawno zawisłby na dziobie. On – kapitan Vergen brał udział w wielu bitwach morskich i nade wszystko brzydził się czarownikami, których rzemiosło polegało na zakłócaniu spokoju poległych marynarzy. Poza tym wciąż brzmiały mu w uszach przeraźliwe krzyki dwunastu dziewcząt, które Krab trzymał w jednej z przydzielonych mu kajut. – Przygotować platformę – rzucił mag. Vergen skinieniem głowy potwierdził rozkaz. Trzech majtków ruszyło do zaimprowizowanego dźwigu, na który przerobiono wczoraj główny maszt galery. Kilkunastu innych wydostało z ładowni kwadratową platformę, szeroką na dwanaście łokci i ułożyło ją na pokładzie. Do rogów platformy przywiązano opuszczone z dźwigu łańcuchy, po czym marynarze stanęli pod burtą i chwycili liny służące do obsługi całego urządzenia. – Niech zawiążą sobie oczy! – rozkazał Krab – a reszta pod pokład. Nikt nie powinien tego widzieć. – Nawet ja? – syknął Vergen. Mag spojrzał na niego przelotnie. – Jeśli uważasz, kapitanie, że nic nie zdoła zmącić twoich zmysłów, zostań zatem – stwierdził i ruszył w stronę rufy. Po chwili zniknął w nadbudówce.
Vergen splunął za burtę, a następnie zajął się wypełnieniem ostatniego polecenia maga. Osobiście sprawdził, czy pozostali na pokładzie marynarze zawiązali sobie oczy jak należy. Tę czynność przerwały dźwięki fletu. Grał Krab. Właśnie z instrumentem w dłoniach stanął w drzwiach, po czym wkroczył na pokład. Za nekromantą wybiegł roztańczony korowód półnagich dziewcząt. Wszyscy ruszyli w kierunku leżącej na pokładzie platformy. Vergen przez chwilę nie mógł pojąć co właściwie miałoby zmącić jego zmysły. Patrzył z rosnącym zainteresowaniem i nagle zabrakło mu tchu. Zobaczył... Tancerki nie trzymały się za ręce, jak pierwotnie osądził. One nie miały dłoni, a kikuty rąk zrośnięte ze sobą za sprawą czarów, sprawiały, że wszystkie kobiety tworzyły jedno ciało. Głowy o zamarłych twarzach miotały się rytmicznie, powiewając włosami. Oczy patrzyły martwą czernią źrenic lub bielą wywróconych białek. Krab wciąż grając minął zsiniałego kapitana i zaczął okrążać platformę, sprawiając, że dwunastka tancerek znalazła się na niej. Wtedy szybkim ruchem odjął flet od ust i rzucił go pomiędzy pląsające niewolnice magii. Instrument grał nadal. Ta muzyka i tupot bosych stóp zdawały się rozsadzać głowę Vergena. – Do góry! – krzyknął mag do nasłuchujących marynarzy. Pociągnęli ochoczo. Zatrzeszczały bloki i platforma zawisła nad pokładem. – W bok! – ramię dźwigu przesunęło się nad burtę. Demoniczny taniec odbywał się teraz dziesięć łokci nad powierzchnią morza. Krab postąpił krok, wyjął zza pasa sztylet i ciął jedną z lin. Trzymający ją majtkowie tracąc gwałtownie równowagę polecieli do tyłu. Platforma przechyliła się i zawisła pionowo, a woda w potężnym, białym rozbryzgu zamknęła nad tancerkami i fletem. Marynarze klnąc zrywali opaski z oczu. Kapitan Vergen stał z zaciśniętymi pięściami jak wrośnięty w pokład. – Platformę do ładowni! – polecił Krab i podszedł do kapitana. – Teraz patrz! – rozkazał wskazując morze. Vergen posłusznie obrócił głowę. Rozległ się niewyraźny syk i od miejsca, w którym zatopiono zrośnięte ofiary, tuż pod powierzchnią wody, w kierunku lądu pomknęło coś, jak olbrzymi morski wąż. Za moment, z przeciwnej strony uderzył w morze niewidzialny gigantyczny bat. Zabrzmiał głuchy grzmot i wyraźnie dało się odczuć wibrację morskiego dna. – Zadzierzga się Sieć – oznajmił mag z uniesieniem. – Mój brat także zakończył dzieło! Już nie tylko w najbliższym sąsiedztwie galery, ale jak okiem sięgnąć załamania i wiry na powierzchni morza przybierały wygląd zwykłych fal i bałwanów. Chmury nad Górami
Pustymi układały się w normalne obłoki, których ruch zależał jedynie od kaprysów wiatru. Rzeczywistość na oczach świadków godziła się z naturą. Vergen odzyskał panowanie nad sobą i kiedy teraz spojrzał na Kraba, w oczach kapitana pojawił się szczery podziw. Nekromanta odpowiedział cienkim uśmiechem i skinął głową. – Myślę, czcigodny Vergenie, że powinniśmy zawiadomić flotę. – O, tak – przytaknął skwapliwie kapitan. – Zawiesić flagę! – zawołał, po czym znów zwrócił się do maga: – Mistrzu, przyjmij wyrazy mego najszczerszego uznania. A więc to prawda, że Sieć potrafi poskromić nie tylko siły natury, ale i ludzkie serca, myślał Krab patrząc na gnącego się przed nim w ukłonie Vergena. Ja i ty, mój bracie Pająku, stanowimy zatem siłę, której nie oprą się ludzie ani żywioły! Kilka minut później na maszcie galery załopotała szkarłatna bandera. Na ten znak oczekujące na pełnym morzu okręty zaczęły podnosić kotwice. Groźne i potężne „bicze morza” usunęły się na boki i do tyłu. Spomiędzy gęstwiny statków na przód wyszły pękate barki, po czym cała flota rozwinęła się w szyku do desantu. Już wkrótce na kamienistej plaży cesarski notariusz ogłosił, iż od dzisiejszego dnia, po wsze czasy Góry Puste stają się własnością i dziedzictwem Jego Majestatu Cesarza Archipelagu Południowego Kahara V. *** Mag Pająk odstąpił od niewielkiego ołtarza, na którym złożył w ofierze homunkulusa urodzonego przez żelazną kobietę, a następnie wytarł dłonie o kraj szaty i odwrócił się. Wlokun pod postacią kobierca z ludzkich kości trwał w bezruchu trzy kroki za magiem. Pająk oceniwszy jednym spojrzeniem rozmiary demona, ruszył wprost na niego. Pożółkłe kości drgnęły uniesione przez niewidzialną falę i z klekotem rozsunęły się na boki. Przed nadchodzącym magiem otworzyła się wąska ścieżka. Pająk bez pośpiechu przeszedł w poprzek Wlokuna i ruszył przed siebie. Dróżka wśród piszczeli, żeber, czerepów, zamknęła się zaraz za nim. Wlokun zaszumiał zgrzytliwie i niczym tren upiornego płaszcza podążył posłusznie za swym panem. Obaj zniknęli w górach.
WAMPIRZA GORĄCZKA – Panie! Kotołak zawiódł! – oznajmił stanowczo główny świętca Katimy, chudy i zasuszony jak mumia świątobliwy Bero. Król Redren podniósł wzrok znad dokumentu leżącego przed nim na biurku i nic nie odpowiedział.
– Przyznasz to, wasza wysokość – kontynuował świętca. – Udzielono ci, panie, złej rady... – Bero przeniósł spojrzenie na pobladłego Rodmina. – Doskonale rozumiem królewskie intencje w tej sprawie. Demony wszelkiej maści stanowią istotne zagrożenie i oczekiwałeś, mój panie, że jeden z nich, sprawiający wrażenie oswojonego, odda ci w tym względzie znaczne usługi... – Zachowanie Ksina nie ma nic wspólnego z żadnym oswajaniem! – przerwał mu nadworny mag. – On jest panem samego siebie! – Czy zawsze? – zapytał podchwytliwie arcyświętca. – Czy przysięgniesz mości magu, że kotołak nie znalazł się zeszłej nocy pod wpływem uroku? – Ale nie pozwolił by ten urok owładnął nim całkowicie – odparł Rodmin. – Kres urokowi położyła dopiero twoja interwencja, jak sam przyznałeś. Do czego mogłoby dojść gdyby nie to? Czyż mistrz Jakub nie znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie? Zaprzeczasz, mości magu? – Nie... – Rodmin pochylił głowę. – Wbrew Prawu Czystości, wbrew obyczajom, a wreszcie wbrew zdrowemu rozsądkowi przyjąłeś panie, pod swój dach demona – Bero znów zwrócił się do króla. – Mogę pojąć, iż czasem prawo musi ustąpić przed korzyścią, lecz jaką korzyść odniosłeś, wasza wysokość, z tego kotołaka? – Za wcześnie na to – wtrącił Rodmin. – Ksin jest dowódcą straży zaledwie od trzech miesięcy. Król uciszył go niecierpliwym machnięciem. – Za długo – odparował zimno świętca. – Nie przeczę, iż kotołak oddał już pewne usługi miastu, ale według moich wiadomości szło wtedy o obronę jego kobiety, na Reha, cóż to za nieszczęsne stworzenie, lecz nie zbaczajmy z tematu. Dlaczego, wasza wysokość, chcesz nadal polegać na tej bestii? Robiłeś to do tej pory i mistrz Jakub omal nie zginął? Redren uważnie wpatrywał się w arcykapłana. – A te okropności unicestwione za sprawą mości Rodmina – podjął Bero – czy nie zalęgły się tutaj za sprawą kotołaka? – On ich nie sprowadził! – zaoponował Rodmin. – Sprowadził przez własne zaniedbanie – uciął świętca. – Nikt nie zdoła zaprzeczyć, że kotołak popełnił kilka poważnych błędów. – Przyznasz to? – Redren spojrzał na maga. – Tak... – Rodmin spuścił wzrok. – Lecz czemu ty, świątobliwy Bero – król zwrócił się do świętcy – tak bardzo się tymi błędami przejmujesz? – Najpierw dlatego, wasza wysokość, iż nie chcę by doszło do większego nieszczęścia. Drugi powód jest taki, iż wierzę w to, czego strażnikiem mnie uczyniono. Prawo Czystości nie jest starym zabobonem. Nie bez słuszności orzeczono w nim, że wszelkie twory Onego są
nieużyteczne, krwiożercze i głupie. Przypadek tego nadwornego kotołaka jest jeszcze jednym potwierdzeniem owej starej prawdy. – Czego chcesz zatem? – spytał król. – Pozbądź się go, wasza wysokość. – Panie daj mu jeszcze jedną okazję dowiedzenia swej przydatności! – zawołał gorączkowo Rodmin. Redren sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał tej prośby. Cały czas patrzył na świętcę. – Jakie jeszcze argumenty chowasz w zanadrzu, świątobliwy Bero? – zapytał król. – Czy teraz uciekniesz się do szantażu, czy pohandlujemy urzędami? – Och, wasza wysokość, polityka to delikatna materia... – odparł wymijająco arcykapłan. – Wszakże ufam, iż mój król nie zamknie swego umysłu na rozsądne argumenty, których tu użyłem. Nie tylko prawo jest po mojej stronie, ale i zwykła logika. Zapadło długie milczenie. – Więc dobrze – przerwał je wreszcie Redren. – Z tą chwilą Ksin przestaje być dowódcą Gwardii jak również przestaje zaliczać się w poczet jej członków. Wraz z tym umniejszeniem rangi otrzymuje całkowity zakaz wstępu na królewskie pokoje. – I wygnany? – podsunął usłużnie Bero. – Może jeszcze spalę go na stosie za to, że chciał mi dobrze służyć? Świętca zrozumiał, że posunął się za daleko. – Wyrok mojego króla jest mądry i wielkoduszny – zapewnił pospiesznie. – Na razie Ksin i jego żona pozostaną zwykłymi mieszkańcami pałacu. Potem pomyślę, co dalej. – Kto mu to powie? – spytał półgłosem Rodmin. – Ty – burknął król dając znak, że audiencja skończona. – Panie... – spróbował jeszcze mag. – On zawiódł – uciął dyskusję Redren. Rodmin zgiął się w ukłonie i opuścił królewski gabinet. Odczekawszy nieco dla podkreślenia swego dostojeństwa, główny świętca Katimy uczynił to samo. Na korytarzu, na arcykapłana czekał białowłosy Bert – przełożony cechu zabójców upiorów. Bero ujął tępiciela pod łokieć i obaj szepcząc gorączkowo ruszyli przed siebie. Rodmin udał się w przeciwną stronę. *** – Nadal jesteście pod królewską opieką – zakończył relację mag. Ksin stał jak wmurowany na środku komnaty, siedząca na sofie Hanti odwróciła głowę i patrzyła w okno. – Czy to polityka? – zapytał kotołak.
– Niełatwo zmusić Redrena do czegokolwiek, jeśli on tego nie chce – odparł Rodmin. – Intryga świętców i tępicieli nie była decydująca. To ty zawiodłeś. – Wiem... – stwierdził głucho Ksin. – Tylko jak?... – Redren chce mieć dowódcę Straży, który nie zadaje sobie takich pytań, a po prostu wie co ma robić. – Ale teraz, co my... – Hanti bezradnie pokręciła głową. Ksin zacisnął pięści. Na grzbietach jego dłoni pojawiła się czarna sierść. Spostrzegł to Rodmin. – Uważaj! – syknął. – Tracisz panowanie nad postacią! Kotołak rozluźnił mięśnie. – Hantińjo – mag zwrócił się do dziewczyny. – Królewska łaska jest jak ocean; przypływa i odpływa. Skoro Redren chce byście pozostali w pałacu, zapewne za jakiś czas da Ksinowi nową szansę. A do tej pory – spojrzał na kotołaka – mógłbyś przeczytać kilka ksiąg i nauczyć się zmieniać postać wtedy, kiedy ty będziesz miał na to ochotę. Gdy tracisz panowanie nad sobą, wystarczy najprostszy urok, by zrobić z ciebie bestię. Ksin zmarszczył brwi. – Dość ksiąg znajdzie się u mnie, a ćwiczenia możesz zacząć od zaraz – zakończył Rodmin. *** Ambasador Rgbar – Głos i Majestat Kahara V na dworze Redrena III, odprawił całą służbę i osobiście zaryglował wejścia do swoich apartamentów. Raz jeszcze upewnił się, że został sam, sprawdzając szafy i inne przydatne dla szpiegów zakamarki, po czym udał się do swej sypialni. Słońce zaszło kwadrans temu i za oknami z każdą chwilą gęstniał mrok. Macki ciemności przechodzące przez szpary w zasłonach, wewnątrz komnaty pęczniały gwałtownie, wypełniając całą przestrzeń. Ambasador zapalił jedną świecę, a następnie zdjął z siebie całe wierzchnie odzienie, pozostając jedynie w koszuli. Tej dostojny Rgbar nie pozbył się nigdy dotąd w obecności służby czy łaziebnych. Tłumaczył, iż kryje ona szpetne, bitewne blizny, których nie chce wystawiać na niczyj widok. Kryła znacznie więcej. Rybar stał chwilę nieruchomo, po czym zdecydowanym ruchem ściągnął długą tkaninę przez głowę. Na pierwszy rzut oka jego ciało wyglądało jak nabite gwoździami. Brzuch, piersi, ramiona i nogi, co kilka cali, znaczyły łebki wbitych do oporu ćwieków. Jednakże nie były to gwoździe, lecz amulety.
Ambasador podniósł ze stolika wąski sztylecik i podważył ostrzem pierwszy z wgniecionych w ciało artefaktów. Amulet upadł na podłogę, pozostawiając po sobie głęboką dziurę w skórze i mięśniach. Nie zaczerwieniła się w niej ani kropelka krwi. Dostojny Rgbar odłożył na chwilę sztylet i zerwał czarną zasłonę, okrywającą stojące w sypialni lustro. Potem na podłogę zaczęły spadać kolejne wydłubane z ciała talizmany. Po wyłuskaniu trzeciego artefaktu odbicie ambasadora straciło ostrość kontrastów. Wyrazistą twarz Południowca skaził starczy grymas. Z każdym kolejnym odrzuconym amuletem lustrzany wizerunek dostojnego Rgbara stawał się coraz bardziej mglisty, a w końcu w zwierciadle widać było już tylko zawieszone w powietrzu talizmany i sztylet zbliżający się do nich po kolei. Wydawałoby się, iż ambasador zniknął, lecz on był w komnacie nadal, tylko że teraz nikt nie odróżniłby go od wychudłej, żółtawej mumii. Jego ruchy stały się konwulsyjne i szybkie. Półtaneczne kroki rzucały nim po całej sypialni. Ostatni amulet ukryty był pod językiem. Gdy istota nazywana Rgbarem się go pozbyła, z jej dziąseł wysunęły się wampirze kły. Demon zwinął się w błyskawicznym piruecie i skoczył do okna. Szczęknął zamek, a tupot stóp na gzymsie roztopił się wśród innych odgłosów pałacowej nocy. *** Półnagi Ksin zajęty ćwiczeniem świadomego wywoływania Przemiany, dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że coś mu bardzo przeszkadza. W pierwszym momencie uznał, iż to jego własne emocje, więc spróbował je opanować. Bez rezultatu. Przyczyna niepokoju była tak niewiarygodna, że umysł kotołaka nijak nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Czuł Obecność! Niezwykle dokładnie i wyraźnie! Wampir wyłonił się z niebytu tak płynnie i blisko, jakby właśnie zrodziła go sfera Onego. To było zaledwie sto kroków stąd! Demoniczna Obecność natychmiast po zaistnieniu zaczęła się szybko przemieszczać. Ksin z łatwością określił wizerunek i porównawszy go z zawartym w pamięci układem pałacowych komnat skoczył na równe nogi. Wypadł na krużganek w biegu naciągając koszulę. Wampir sunął prosto do królewskich apartamentów. Po niecałej niż minucie szalonego pędu, kotołak w rozchełstanej koszuli dopadł pierwszego wewnętrznego pierścienia straży. – Stój, kapitanie! – On już tu nie rządzi! Stać!!!
Nie było czasu tłumaczyć. Ksin szarpnął skrzyżowane przed nim drzewca halabard i całym ciałem uderzył w drzwi. Zamek puścił z trzaskiem, a kotołak wleciał do rozległego przedpokoju. Przystanął na moment, łapiąc równowagę. *** Z okna przed biegnącym po gzymsie wampirem wychyliła się kobieta. Momentalnie uderzył zębami w wyciągniętą szyję. Był głodny. Haust krwi sparzył przełyk eksplozją rozkoszy, lecz nie miał czasu na więcej. Wściekłym szarpnięciem wyrwał ofiarę z komnaty i zawinąwszy nad głową cisnął w ciemność w dole. Już pędził dalej. Drogę nieomylnie wskazywał mu kunsztowny pierścień na palcu Redrena – dar od samego cesarza Kahara – który na znak dobrej woli władca Suminoru zobowiązany był przez trzydzieści dni nosić na serdecznym palcu lewej dłoni... *** – Król w niebezpieczeństwie! – wrzasnął Ksin do gęstniejących przed nim straży. Gwardziści zawahali się i zaczęli oglądać na siebie. – Gdzie jest oficer?! – zawołał kotołak nieco zwalniając kroku. – Setnik! Setnik! – krzyknął ktoś gorączkowo. Zamiast oficera Gwardii z pobliskiej komnaty wyszedł tępiciel Bert. – Co ta bestia tu robi? – Do króla zbliża się wampir! – odkrzyknął Ksin. Oblicze białowłosego wykrzywił fanatyzm. – Czyż nie widzicie, że znów opętano go klątwą?! – zaskrzeczał do straży. – Spójrzcie! Ma pianę na ustach! – wyciągnął oskarżycielko rękę wskazując stężałą twarz kotołaka. Ksin runął naprzód. – Brać go!!! – wydarł się histerycznie tępiciel. Dwóch Gwardzistów w pełnych płytowych zbrojach wręcz wyfrunęło pod sufit. Wśród wrzasku i huku pękającego drewna z przeraźliwym łoskotem zwalili się na posadzkę. Roztrącani ludzie i rozbijane drzwi – te obrazy zlały się w umyśle kotołaka w jedną magmę. Wzburzenie, nadludzki wysiłek i pulsujący w skroniach napór Obecności zrobiły swoje. Za progiem był już naprawdę bestią. Pozostał jeszcze trzeci, ostatni krąg straży. Ci Gwardziści nie wiedzieli o niczym z wyjątkiem tego, że chronią króla i musieli polegać jedynie na świadectwie własnych oczu. A to, co ujrzeli przed sobą, dawało się wytłumaczyć tylko w jeden sposób.
Ksin nie chciał zabijać. Jednak wobec atakującego strażnika, prawa łapa sama wzniosła się do błyskawicznego ciosu. Stalowy hełm puścił niczym papier. Żołnierz poleciał w bok i na wznak. Kotołak stanął jak porażony na widok zalanej krwią twarzy. *** W swojej pracowni, Rodmin trzymał w ramionach roztrzęsioną Hanti i z wysiłkiem starał się wyłowić jakikolwiek sens z roju bezładnych, pourywanych słów. W końcu zrozumiał tyle, że Ksin ćwiczył Przemianę, a nagle coś się z nim stało i wybiegł jak obłąkany. Mag tak samo jak Hanti, w pierwszym odruchu, pomyślał o uroku dziennego widma... – Zostań tu! – rozkazał stanowczo. – I zamknij za mną drzwi! Na korytarzu, po kilkudziesięciu krokach, Rodmin usłyszał rejwach w królewskich apartamentach. Klnąc z rozpaczą, pospieszył w tamta stronę. *** Okno za plecami Redrena wybrzuszyło się nagle do środka. Z ołowianych ramek wypadło kilkanaście gomułek szkła i z łoskotem rozleciało po posadzce. Potem do komnaty wpadł rozmyty, brunatny kłąb rwąc pogiętą ołowianą kratę jak zetlałą koronkę i rozprostował natychmiast przybierając ludzką postać. Niesamowita szybkość ruchów oraz ciało poznaczone śladami zatrzymanego rozkładu nie pozostawiały żadnych wątpliwości, co do demonicznej natury intruza. – Więc to tak... – zdążył tylko pomyśleć władca Suminoru. Wampir, jak stał pomknął w przód. Nie dało się dostrzec kiedy się sprężył do skoku. Impet zderzenia rzucił Redrena na biurko. Zmieciony z blatu kałamarz obryzgał czarno ścianę. Król był krzepkim mężczyzną w sile wieku, lecz w starciu z tworem Onego miał tyle samo szans, co niemowlę w walce z dorosłym. Obie ręce Redrena zostały unieruchomione w jednej dłoni demona, jak zgniecione żelazną obręczą. Wolną ręką wampir uchwycił i przekręcił głowę monarchy i natychmiast ukąsił szyję. Działał z mocą, prędkością i niezawodnością rozpędzonej machiny. Niewiele obszedł go przeraźliwy kobiecy krzyk tuż obok. Dokładnie wykonywał rozkazy zapisane w ostatnim talizmanie, wbitym najgłębiej w jego piersi. Dopiero potężna fala obcej Obecności zakłóciła ten doskonały rytm poleceń i ich realizacji. Coś pękło wyzwalając wir czystej nienawiści i instynktu samozachowawczego. ***
Rodmin utknął w kipiącym paniką tłumie. Wszyscy wrzeszczeli i przepychali się bez składu i ładu. Najbardziej absurdalne było zachowanie Gwardii, której jedne oddziały zatrzymywały podejrzanych, czyli każdego napotkanego, a inne rozpędzały zbiegowiska. Wygłoszone przypadkiem teorie czy domysły na temat tego, co się działo, zyskiwały natychmiast szerokie rzesze wyznawców. W jednym końcu korytarza krzyczano o śmierci króla, na schodach o dławieniu kolejnego spisku karyjskich szpiegów, zaś w krużgankach o najściu na pałac hordy upiorów. Przede wszystkim rzucał się w oczy fakt, iż Redren nie zdążył na miejsce Ksina powołać nowego dowódcy Gwardii. W powszechnym rozgardiaszu maga aresztowano dwukrotnie i dwakroć udało mu się umknąć w zamieszaniu, nad którym nikt nie był w stanie zapanować. W najbliższym sąsiedztwie królewskich apartamentów Rodmin napotkał wreszcie znajomego oficera Gwardii, który wprowadził go do środka. Najpierw natknęli się na przełożonego tępicieli. Brat Bert przesłuchiwał rozhisteryzowaną pokojówkę, czy też królewską nałożnicę. – Kotołak rzucił się na króla! – naciskał Bert. – Rzucił... rzucił... – powtarzała dziewczyna łkając. – Skąd wiesz, że to kotołak?! – wtrącił ostro Rodmin. Bert spojrzał nań z wściekłością. – Zęby miał... – wykrztusiła. – Wszyscy widzieli, że kotołak wdarł się do królewskiej sypialni! – zawołał Bert z furią. Powiódł wzrokiem po Gwardzistach towarzyszących magowi i pohamował się z trudem. Mimo wszystko to on był tu obcy, nie Rodmin. – Gdzie król?! – mag postanowił przerwać tę farsę. Tępiciel zaciął usta. – W sypialni – pośpieszył z wyjaśnieniem obecny tu setnik Zelito. – Jego świątobliwość, czcigodny Bero, jest tam również razem z medykiem... Rodmin pobiegł. Straż przed drzwiami sypialni pośpiesznie usunęła się na bok. Mag wpadł do środka. Dwaj pochyleni nad łożem mężczyźni odwrócili się gwałtownie. – Co z nim? – Rodmin cisnął precz etykietę. Główny świętca Katimy już otwierał usta, by zganić surowo taki brak szacunku, lecz mag bezceremonialnie odepchnął go na bok. Dostojnik spąsowiał. Król leżał sztywny, nieprzytomny, z zielonkawą pianą na ustach. Rodmin, który cały czas, podświadomie oczekiwał, że ujrzy poszarpane pazurami, krwawe strzępy, odetchnął z ulgą. Władca Suminoru miał tylko jeden, spowijający szyję opatrunek. Mag zaczął natychmiast odwijać bandaże. – Co robisz, panie?! – zawołał medyk. – Zabijesz go! – syknął wściekle świętca. – Chcę wiedzieć co mu jest! – warknął Rodmin. – Kotołak rzucił się naszemu panu do gardła – oznajmił z namaszczeniem Bert.
– Gdyby to była prawda, nie byłoby czego bandażować! – w głosie maga zagotowała się wściekłość. W tej chwili ujrzał ślad ukąszenia. – To wampir! – wybuchnął. – To chcieliście ukryć?! – Na króla rzucił się opętany urokiem kotołak – powtórzył z uporem świętca. – Są na to dziesiątki świadków. – Którzy łajno widzieli! – uciął mag. – Ksin wyczuł i spłoszył wampira, zanim ten zdążył zabić króla. – Nikt nie widział żadnego wampira – zaoponował świętca. – To się jeszcze okaże! Tamta dziewczyna, kiedy wreszcie przestaniecie jej wmawiać zeznania, z pewnością powie prawdę. – Brat Bert jest bardzo doświadczonym... – Jest skończonym łajdakiem! Nawet najgłupszy medyk bez trudu rozpozna wampirzą gorączkę – Rodmin wskazał króla i spojrzał z ukosa na towarzyszącego im doktora. Ten spuścił wzrok... – Mówiłem to – westchnął ciężko. – Ja decyduję co jest prawdą, co nie – w oczach dostojnego Bero zabłysł lód. – Gdy król jest nieprzytomny, małoletni, lub w niewoli, pierwszy świętca Katimy... – Dość tych bredni! Nikt cię nie posłucha, jeśli wyjdę i krzyknę, że tępiciele w zmowie z tobą nasłali na króla wampira. Każdy mieszczuch w Katimie wie, że te łajdaki używają wampirów do takiej roboty. – Nie odważysz się – wycedził Bero. – Nie wyjdziesz stąd żywy – ostrzegł spokojnie Rodmin. – Gwardia tylko marzy o tym, by ktoś jej wskazał wroga... Arcyświętca rozważył szybko wszystkie za i przeciw. – Trzeba przeprowadzić śledztwo – rzekł wreszcie. – Bardzo rozsądnie. – Lecz jeśli Redren umrze, strzeż się! Mag sposępniał i popatrzył na króla. – Na dwoje wiedźma wróżyła... – mruknął. – To przede wszystkim zależy od tego, czy uda się zabić wampira. Gdzie Ksin? – Tępiciele już go szukają – odparł Bero. – Odwołaj ich! Świętca uśmiechnął się szyderczo. – Jakże mogę odwołać tępicieli tropiących stwora, który zaatakował samego króla? – zapytał drwiąco. – Ogłaszaj co chcesz, ale oni już wiedzą swoje. Wampir, czy kotołak, to im jedno. Rodmin zacisnął pięści. – Bo to istotnie żadna różnica – zakończył wyniośle arcyświętca.
OGNISTE MASZTY Dargon, książę Kemru, odziany w jaskrawoczerwone szaty stał w oknie sali posłuchań spoglądając na morze. Horyzont zakreślony równą, ostrą linią trwał czysty i jasny. W dole, w porcie trwała gorączkowa krzątanina. Do wyjścia w morze szykowały się sławne, suminorskie trójrzędowce taranujące. Książę Kemru w milczeniu przetrawiał otrzymaną dziś rano wiadomość o dostrzeżeniu cesarskich „biczy morza” w odległości zaledwie dnia żeglugi od ujścia Rzeki Krzemiennej. Czyżby szykowała się kolejna blokada jedynego, suminorskiego portu nad Oceanem Południowym? Bez pomocy Ronu było to mało prawdopodobne. Tymczasem ostatnio stosunki Wyspiarzy i Ronijczyków były aż nadto złe. Ci drudzy coraz wyraźniej skłaniali się ku sojuszowi z Suminorem. Więc może dlatego? Czyżby chodziło o próbę zmiażdżenia jednej ze stron nim sojusz zdoła przybrać realny kształt? „Bicze morza” mogłyby uczynić z Kemru morze ruin i pogorzelisk. Mogłyby... gdyby zdołały zbliżyć się do miasta na odległość strzału z katapulty. Suminorskie galery z trzema rzędami wioseł i wymiennymi taranami nigdy jeszcze do tego nie dopuściły. Zawsze, ilekroć zdołały podejść i uderzyć z boku, cesarski dwukadłubowiec stawał się tylko stertą drewna, unoszącą się bezradnie na powierzchni morza. Cesarze Archipelagu Południowego i ich admirałowie wiedzieli o tym dostatecznie dobrze. Dotychczas ta rozgrywka nie była warta stawki. Cóż znaczył jeden, choćby i najpotężniejszy suminorski port w porównaniu z rozległymi, ludnymi wybrzeżami Ronu? Dotąd tam kierowane były wysiłki Wyspiarzy zmierzających do uchwycenia trwałego przyczółka na Kontynencie. Czyżby coś się zmieniło? Książę Dargon w zadumie obrócił w palcach wiszący na piersiach, trójkątny talizman, ostrzegający przed zbliżaniem się tworów Onego. Cóż, on jako namiestnik Kemru uczynił co należało. Trójrzędowce wyjdą wkrótce na ocean. Tylko z wysłaniem gońców z wieściami Dargon zwlekał jeszcze czekając aż sytuacja bardziej się wyklaruje. Gdzieś za Dargonem otworzyły się drzwi, rozległy kroki. Książę zerknął za siebie, ujrzał korpulentnego burmistrza Gesrena i powrócił do kontemplacji oceanu. – Panie, mam dziwne wieści – oznajmił Gesren stając u boku księcia. – Tak? – Myśliwi polujący na brzegu Bezimiennej Rzeki dostrzegli po drugiej stronie obce wojsko. – Co mówisz?! – zdumiał się Dargon. – Armia w Pustych Górach? To niemożliwe! Twoi myśliwi mieli zwidy.
– Panie, ja ich znam, to roztropni ludzie. Sami najpierw pomyśleli o tym samym. Dlatego obserwowali drugi brzeg przez kilka godzin, by zyskać pewność. To Wyspiarze. Musieli wysadzić desant w Pustych Górach. – Jak to możliwe?! Przecież magia... – Musiało się coś zmienić. Jeden z naszych czarowników wspominał wczoraj, że w Górach doszło do burzy magicznej. – Ilu ich jest? – Dargon zaczął uświadamiać sobie morderczą skuteczność pułapki, która właśnie zamykała się wokół nich. – Myśliwi doliczyli się prawie legionu. – Pięć tysięcy i będą tu jutro o świcie... – książę pokręcił głową. – Wysłałem zwiadowców, by mieli Wyspiarzy na oku. – Musimy przygotować się do oblężenia. Ile mamy wojska do obsadzenia murów? – Za mało – stwierdził krótko Gesren. – Skoro okręty wyjdą z portu... – Nie wyjdą. Odwołuję rozkazy. Weź tylu marynarzy i galerników, ile ci trzeba. – A „bicze morza”? – Nie zbliżą się. Jeśli Wyspiarze jakimś sposobem zajęli Puste Góry, Ron nie będzie czekać na dopełnienie przymierza z nami. Wyspiarze na kontynencie, to dla nich nóż na gardle. Cała cesarska flota musi teraz rozpocząć blokadę Radaganu. – A jeśli nie zacznie? – Ronijczycy też mają oczy i rozum. Uderzą, gdy tylko spostrzegą co się święci. – Lecz do tej pory... – Ty utrzymasz Kemr – uciął dysputę Dargon. – Ja natychmiast wyruszam do Diny. W ciągu miesiąca powinienem zebrać dwa legiony. Z tym wytrwamy aż król nadciągnie z całą potęgą. – A nasza flota? – spytał cicho Gesren. Obaj bez słowa popatrzyli na port. Dziesiątki małych i wielkich okrętów wojennych wciąż szykowało się do wyjścia w morze. Na nich i wokół nich uwijały się tysiące marynarzy, tragarzy i żołnierzy piechoty morskiej. – Spalić – rzekł książę. Sześć godzin później nadchodzący zmrok odpędziły pierwsze rozlewające się z wolna kobierce ognia. Żółte jęzory wspinały się coraz wyżej aż ogarnęły maszty. W górę Rzeki Krzemiennej odpłynęła tylko część średnich jednostek o niewielkim zanurzeniu, dla których starczyło miejsca w małych portach Diny i Darpy. Reszta oraz główny trzon floty Suminoru – potężne trójrzędowce, niezdolne pokonywać rzecznych płycizn i raf oddane zostały na pastwę płomieni. Port stawał się wnętrzem pieca. Do wyższych komnat kemrskiego zamku nie docierał huk ognia ani ponury pomruk stłoczonych na nabrzeżu załóg, patrzących na zagładę swoich okrętów. Tylko łuna krwisto-złocistych żagli łopoczących w lesie masztów, upodobniała
stojącego w oknie księcia do jeszcze jednego płomienia. Cienie jakby przerażone szaleństwem żywiołu niespokojnie kryły się w kątach komnaty i zakamarkach portu i miasta. Dla Dargona była tylko cisza, pulsujące żółte światło i głęboki, przenikający duszę smak goryczy. Nigdy jeszcze, w żadnej bitwie, morska potęga Suminoru nie doznała tak druzgoczących strat. Bijące w niebo słupy ognia, dymu i iskier przysłoniły gwiazdy. W tej chwili wydawało się, iż dla Suminoru zgasły one na dobre.
NOC KRWI Drzwi gabinetu były otwarte. Ksin runął do środka, w następnym mgnieniu oka przeskakując ciało omdlałej pokojówki bądź królewskiej nałożnicy. Redren zwisał bezradnie z biurka, a z przegryzionej szyi na środek komnaty tryskała rytmicznie strużka krwi. Wampir zniknął. Z tyłu doleciał przeraźliwy rumor nadbiegających straży. Kotołak zareagował bez namysłu. Tak zręcznie, jak to możliwe w przypadku przekształconej w łapę ręki, chwycił pazurami grubą, płonącą świecę, wyrwał ją z lichtarza i nim stopiony wosk wokół knota zdążył się rozlać, wdusił go w ranę Redrena przyciskając mocno. Knot zasyczał krótko i zgasł, ale chwilę później krwotok zmniejszył się na tyle, iż przestał zagrażać życiu. Ksin odrzucił świecę i skoczył do rozbitego okna. Zajęty królem kotołak niedokładnie określił odległość Obecności. Wampir tymczasem czaił się tuż za framugą i doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans w otwartym starciu ze zwierzołakiem. Uciekł się więc do podstępu. Gdy Ksin zeskakiwał na gzyms, krwiopijca wyprysnął z cienia i pchnął go z rozmachem. Kocia zręczność nie zdała się na nic. Kotołak zdołał tylko skręcić się w desperackim półobrocie i drasnąć pazurem jedną ze spychających go, pomarszczonych dłoni. Chwilę później poleciał na bruk dziedzińca, cztery wysokie piętra w dół. Upiorny ambasador obrócił się, by wrócić do komnaty, lecz uniemożliwiła mu to gromada Gwardzistów, którzy właśnie zaroili się wokół króla. Błysk srebra na ostrzach włóczni skutecznie zniechęcił wampira do dalszej walki. Krzyki żołnierzy zagłuszyły łomot uderzającego o ziemię ciała. Istota zwana do dziś Rgbarem błyskawicznie wspięła się na dach i zniknęła pomiędzy kominami. Ksin ani na moment nie stracił przytomności, dlatego na chwilę, cały jego umysł wypełnił przenikliwy trzask własnych, łamiących się kości. Przemiana była zbyt powierzchowna i nie wzmocniła szkieletu. Ból eksplodował jak kulisty piorun, po czym przepłynął po ciele, ostatecznie umiejscawiając się w twarzy i rękach. Kotołak spróbował wstać i już niebawem wiedział, że ma połamane obie ręce, szczękę i jakieś pięć żeber. Dwa złamania były otwarte; widział kość wystającą nad łokciem lewej ręki, drugą taką czuł pod prawą pachą. Przemiana cofnęła się częściowo; miał ludzki kształt, ale cały porośnięty był gęstym futrem. Na
szczęście nogi były całe i mógł jeszcze chodzić. Zew Obecności wampira oddalał się coraz bardziej. Kotołak zataczając się ruszył w ślad za nim. Był czas Pełni, zatem wszelkie obrażenia, jeśli nie były śmiertelne, powinny zagoić się w ciągu kilku minut. Jednak charakterystyczny, mrowiący dreszcz nie nadchodził. Jedno spojrzenie w niebo wyjaśniło wszystko. Trwało zaćmienie Księżyca! Ksin przypomniał sobie, że Rodmin wspominał o tym miesiąc temu. Noc zaćmionego Księżyca to noc wampirów. Dla zwierzołaków i strzyg księżycowy blask niósł dziś zbyt mało mocy, ale dla wampirów, strupieszeńców i pomniejszego upiornego plugastwa był jak najbardziej odpowiedni. Im bardziej martwa istota dostała się pod wpływ Onego i uległa Przemianie, tym bardziej parzyło ją niosące życiodajną moc światło. Ksin zapominając o bólu przeklął swą głupotę. Znowu przegapił znaki i zignorował ważne wiadomości. Wszystko przez to zamieszanie w ciągu ostatnich dni. A może właśnie po to je wywołano? Misterny i przewrotny plan zamachu na króla powiódł się prawie doskonale. Lecz przysłać takiego ambasadora? Kotołak wspomniał pierścień, który mignął na palcu wampira. Było to tak aroganckie wyzwanie rzucone obowiązującym obyczajom, iż nie ulegało wątpliwości, że cesarz Wyspiarzy postawił wszystko na jedną kartę. Skoro poważył się na coś takiego, jego celem mogło być tylko zniszczenie Suminoru! Jeśli Redren skona na wampirzą gorączkę... I dlatego kotołak nie mógł zgubić docierającego doń coraz słabiej zewu Obecności. Nie mógł go zgubić, ale siły opuszczały go z każdą chwilą. Zaćmienie Księżyca nie osiągnęło jeszcze apogeum. Ksin wiedział już, że jeśli nawet da radę wymknąć się z pałacu, to w żaden sposób, w takim stanie, nie zdoła wydostać się z miasta. Nie mógłby nawet wejść na drzewo, a co dopiero mówić o pokonywaniu ścian i murów. Tymczasem w kolejnych skrzydłach królewskiego pałacu zapalały się światła, a dochodząca stamtąd wrzawa przybierała na sile. Jeszcze trochę a na dziedzińce i do ogrodów wyjdą wzmocnione patrole... Za wszelką cenę należało się stąd wydostać! Ksin wspomniał szybko wszystkie tajne wyjścia z pałacu. Niestety, żadne z nich nie było znane tylko jemu. O ukrytych furtkach w zewnętrznym murze wiedział każdy oficer od setników poczynając, znali je również tępiciele. Jednak, na którąś trzeba było się zdecydować. Kotołak wybrał najodleglejszą, gdzie najpóźniej powinny dotrzeć wzmocnione straże. Ruszył szybko przez ogród. Ręce zwisały mu bezwładnie wzdłuż ciała. Pomyślał czy zdoła przecisnąć się między prętami. Ostatecznie połamane żebra mogły się teraz na coś przydać... Teren przy furcie wyglądał na pusty. Podszedł bliżej. – To zły plan, kapitanie – usłyszał spokojny głos. W pierwszej chwili nie poznał mówiącego. Odwrócił się gwałtownie, ciągle jeszcze mógł kopać! – Spokojnie, nie mam broni – zza krzaków wyszedł mistrz Jakub. Ksin cały stężał. – Zły to plan, który łatwo można odgadnąć – powiedział kat i uważniej przyjrzał się kotołakowi.
– Co ci się stało, kapitanie? Ksin zdołał tylko pokręcić głową. – Moje amulety zdradziły obecność wampira – rzekł Jakub. – Teraz słyszę wrzawę w królewskich apartamentach. Czy królowi coś się stało? Kotołak skinął głową. – Mysią, że to ty, kapitanie? Ksin uznał, że jego wygląd wystarczy za odpowiedź. – Wampir nie powinien uciec – stwierdził kat. – Wyczuwasz go, kapitanie? Zdołał zacharczeć w sposób przypominający słowo: „tak”. – Więc chodźmy! – Jakub ruszył przodem. Po kilku krokach kotołak zorientował się, że idą w stronę gospodarczej bramy na tyłach pałacu. Niebawem znaleźli się na niewielkim, mrocznym dziedzińcu. Stał tutaj wyprzężony wóz przykryty białą tkaniną. Byli na zapleczu izby tortur. – Proszę, kapitanie, połóż się na wozie między ciałami – rzekł kat. – Ja pójdę po konie. – Pomógł jeszcze kotołakowi wgramolić się pod całun i ułożyć pomiędzy dwoma stężałymi trupami. Potem odszedł. Tkanina musiała być obłożona czarem utrudniającym Przemianę, bowiem już po chwili jej dotyk zaczął palić Ksina żywym ogniem. Utrudniało to śledzenie zewu Obecności wampira, ale miało i tę zaletę, że gęsta sierść schowała się z powrotem pod skórę i kotołak odzyskał ludzki wygląd. Mistrz Jakub zaczął zaprzęgać konie. Ksin stwierdził, iż wampir przestał się oddalać. Charakterystyczne wibracje Obecności oznaczały, że właśnie ucztuje... Kat wskoczył na kozioł i ruszyli. Spokojnie wyjechali z dziedzińca i zbliżyli się do bramy. Tu zatrzymały ich podenerwowane straże. – Nikomu nie wolno oddalać się od pałacu! – zawołał jakiś podoficer. – Czyj to rozkaz? – odparł spokojnie Jakub. – Kto go wydał? – powtórzył widząc zmieszanie Gwardzisty. – Nikt, panie – bąknął żołnierz. – Ale nie powinno się wyjeżdżać z pałacu, gdy ten koci potwór napadł na króla... – Mam czekać, aż ci na wozie też mi się przekształcą? – mistrz Jakub wskazał za siebie. – Czy może tylko zaśmierdną? Znasz mnie przecież, kapralu. Dobrze, że starasz się myśleć na służbie, ale i ja mam swoją robotę. Gwardzista namyślał się długą chwilę. – Chcę ich obejrzeć – rzekł wreszcie. Jakub bez słowa zeskoczył na ziemię i ściągnął całun. Ksin z trudem powstrzymał westchnienie ulgi. Strażnik pochylił pochodnię. – Czemu ten człowiek ma zmiażdżoną twarz? – wskazał na Ksina. – Wypróbowałem nową machinę tortur – odparł obojętnie kat.
Kapral wzdrygnął się i odsunął od wozu. Jakub poprawił całun. – Możecie jechać – oznajmił strażnik. Za bramą, skręciwszy za najbliższy róg, kat odwrócił się i odsłonił głowę kotołaka. – Czy wampir opuścił już miasto? Ksin skinął. – Przez południową bramę? Powtórnie przytaknął. Za miejskie mury wyjechali bez przeszkód. Do straży nie dotarła jeszcze wieść o wydarzeniach w pałacu, zaś mistrz Jakub posiadał królewskie zezwolenie na nocny przejazd przez bramy Katimy. Ruszyli drogą na południe. Obecność wampira znajdowała się mniej więcej przed nimi, a jej miarowa, przypominająca bicie serca pulsacja, wskazywała, że znowu wysysa jakąś przypadkową ofiarę... Głód tłumiony dotąd przez zaklęcia i amulety zamienił byłego ambasadora w spragnioną krwi zębatą otchłań. Ćwierć mili za miastem mistrz Jakub uwolnił Ksina od męki pod magicznym całunem i pomógł mu usiąść na koźle. – Przepraszam... – mruknął skonfundowany natrafiwszy dłonią na wystające z ciała kotołaka ostre odłamki żeber. Zaraz potem wydobył ze skrytki w wozie młotek i dwa osikowe kołki, a następnie przebił serca obu straconych złoczyńców. Zabezpieczone w ten sposób ciała zawlókł czym prędzej w przydrożne chaszcze. – To powinno wystarczyć – oznajmił ponownie chwytając lejce. – Prosto? Ksin zacharczał twierdząco. Przez kilka minut jechali w milczeniu. – Kapitanie, obawiam się, że na regenerację musisz poczekać do następnej nocy – powiedział kat spoglądając na zaćmiony Księżyc. – Przed świtem księżycowy blask nie zdąży osiągnąć dostatecznej mocy. Kotołak nie zareagował, wiedział o tym doskonale. – Wszakże nie możesz cały dzień chodzić wyglądając, bez obrazy, jak żywy trup – stwierdził mistrz Jakub. – Jeśli to możliwe chciałbym opatrzyć twoje rany, by móc mówić, że wiozę rannego towarzysza. Ksin zastanawiał się chwilę. Ścigany wampir, odległy o jakieś dwie mile nie oddalał się bardziej, raczej krążył po okolicy szukając kryjówki, gdzie mógłby przeczekać dzień. Z pewnością nie wyczuwał kotołaka, którego zmysł Obecności, wyrobiony regularnymi ćwiczeniami, miał znacznie większą wrażliwość. Mimo to, o żadnej walce nie mogło być dzisiaj mowy. Należało zaczekać utrzymując bezpieczny dystans. Ksin dał znak, że zgadza się na propozycję. – Proszę przejdź na tył, kapitanie – polecił kat. Ze skrytki pod siedzeniem wydobył gruby zwój szarpii i łupki.
Kotołak koncentrując się na opanowaniu bólu poddał się zabiegowi nastawiania kości. Jakub szybko poradził sobie z rękami, podwiązał żebra, w miarę możliwości wpychając je na swoje miejsce, po czym zajął się zniekształconą twarzą. – Bardzo źle to wygląda – oznajmił obmacawszy szczękę, policzki i skronie. – Żuchwa złamana w czterech miejscach, do tego pęknięcia czaszki... Płyn mózgowy wycieka ci lewym uchem, kapitanie. I jeszcze zmiażdżony nos. Tylko Mocy Onego zawdzięczasz to, że twoje zmysły nadal działają. W tych warunkach niewiele da się zrobić, potrzebna byłaby skomplikowana operacja, której zwykły człowiek najpewniej by nie przeżył. Ksin leżał spokojnie. – Właściwie to mogę jedynie zabandażować ci głowę, by ukryć te okaleczenia – oznajmił sięgając po szarpie. – Tylko proszę, kapitanie, przy ludziach udawaj, że oddychasz... Kotołak dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, iż jego płuca przestały pracować. Jedynie serce wciąż biło. *** O najciemniejszej godzinie nocy, na bruku ulicy wiodącej do Południowej Bramy Katimy zastukotały podkowy i koła. Kawalkada złożona z sześciu jeźdźców i ciężkiego wozu, na który załadowano coś jakby wielką beczkę, okrytą szczelnie suknem, podjechała do wrót. – Otwierać! – rzucił zakapturzony mężczyzna na czele, pokazując coś wartownikowi. Ten, na widok przedmiotu w dłoni jeźdźca skłonił się nisko i bez szemrania wypełnił polecenie. Wóz i pięciu zbrojnych szybko wyjechało z miasta. Przywódca nie spieszył się z odjazdem obserwując uważnie żołnierza. – Kat pojechał na południe? – zapytał wreszcie. – Tak panie. – Ile trupów wiózł? – Trzy, panie. – O jednego za dużo – stwierdził sucho jeździec. – Nie rozumiem, panie. – Nie musisz – mężczyzna zakręcił koniem i pognał za swoimi ludźmi. Szybko zniknął w ciemnościach. Nim brama zamknęła się ponownie, dowódca straży splunął za odjeżdżającym. *** – Najlepiej będzie jeśli dzień przeczekamy w karczmie – powiedział mistrz Jakub. Kotołak nie zaprotestował.
– Lepiej zatrzymajmy się w pierwszej za miastem – kontynuował kat. – Bez dobrej magii nierozsądnie jechać przez całą noc. Coś może wyleźć i konie w najlepszym razie spłoszy. Była to prawda. Już od kilku minut Ksin wyczuwał drugą Obecność. Znajdowała się za nimi i zdawała przybliżać. Wampir musiał wejść na teren jakiegoś cmentarza, gdyż wibracje Onego, które emanował uległy charakterystycznemu stłumieniu. Po niecałym kwadransie zajechali na podwórze przydrożnej oberży. Gospodarz zdumiony tak późną wizytą, co prawda nie rozpoznał kata, lecz od początku okazał podejrzliwość. – Potrzebna izba dla rannego przyjaciela – oznajmił Jakub, pomagając Ksinowi zleźć z wozu. Karczmarz popatrzył spode łba i po krótkim wahaniu pokazał drogę. W głównej izbie oberży nic się już nie działo. Kilku zmożonych winem gości spało na ławach lub z głowami na stołach. Nikt nawet nie spojrzał, gdy kat taszczył powłóczącego nogami kotołaka do komory. Ułożył Ksina na pryczy, szczelnie zaciągnął małe okno, po czym wyszedł zająć się końmi i wozem. Wrócił niebawem z kagankiem oliwnym w ręku. Postawił światło na stole i zamknął dokładnie drzwi. Wydobył topór ukryty za połą kaftana, a następnie, po chwili namysłu wbił go w ścianę nad zagłówkiem drugiego łóżka. W ubraniu rzucił się na posłanie. Druga Obecność zbliżała się z całą pewnością. Ksin odniósł wrażenie, że wędruje ona miejskim gościńcem i zastanawiał, jak powiadomić o tym Jakuba. Szczególnie niepokojący był fakt, że znów nie był w stanie rozpoznać rodzaju stwora. Musiały osłaniać go silne amulety... Ta Obecność nadciągała szybko. Śledząc jej postępy, zapomniał o wampirze. Nie zwrócił też uwagi na ruch przed zajazdem. Gdy Obecność dotarła do karczmy i skręciła na jej dziedziniec, zsunął rękę z temblaka i wskazał na zewnątrz. Mistrz Jakub natychmiast podszedł do okna. – To tępiciele – oznajmił. – Sześciu... Siódmy na wozie, chyba mają tam klatkę na upiory. Coś w niej jest? – spojrzał na Ksina. Kotołak skinął twierdząco. Kat zaklął. Z głównej izby dobiegł stłumiony odgłos wymiany zdań i szybkie kroki wprost do ich drzwi. Deski zadudniły od uderzeń pięści. – W imię Reha, otwierać! – Wielki Reh z pewnością nie błogosławi waszych uczynków – odparł kat. – Mistrzu Jakubie jesteśmy tępicielami płodów Onego, przybywamy z rozkazu czcigodnego Bero, arcyświętcy w świątyni... – Darujcie sobie tytulaturę – uciął Jakub. – Ciąży na tobie zarzut wspólnictwa w spisku na życie króla. Otwieraj, chcemy zobaczyć kim jest twój towarzysz! – Aby strzelić mu srebrnym bełtem w plecy, jak to macie w zwyczaju?
– Stajemy potworom twarzą w twarz, zagradzając im drogę do... – ta wypowiedź sądząc po tonie głosu tępiciela przeznaczona była dla przypadkowych świadków, obecnych w głównej izbie. – Tacy, co ze srebrnym mieczem w ręku zastępują demonom drogę, żyją długo tylko w legendach – odparł kat postanawiając zyskać na czasie, ile się da. – Wśród żywych nie zdarza się im być dłużej niż parę miesięcy, od chwili gdy wpadną na tę myśl. Zza drzwi dobiegło zduszone przekleństwo. – Wyrzuć ich stąd! – polecenie nie dotyczyło Ksina i Jakuba lecz gapiów. Potwierdziły to krzyki i zamieszanie, które nastąpiły po tych słowach. – Dobrze, kacie, dość obelg – odezwał się tępiciel, gdy pozbyto się już niepowołanych uszu. – Wiemy, że to nie kotołak napadł na króla. Ksin i kat popatrzyli na siebie uważnie. – Trzeba zabić tamtą bestię, a czasu jest mało. Król umiera. Otwieraj kacie! Kotołak usiadł na łóżku. Jakub namyślał się chwilę, po czym postąpił kilka kroków i wyszarpnął wbity w ścianę topór. Ruszył do drzwi. – Zgoda – oznajmił odsuwając masywny skobel. Gdyby stał ćwierć kroku bliżej, drzwi wypchnięte impetem trzech par ramion i barków wyrzuciłyby go na środek izby. Tępiciele runęli do środka. – Giń zdrajco! – wrzasnął Jakubowi w twarz jeden z nich, unosząc kuszę. Jeżeli sądzili, że kat potrafi robić toporem tylko z góry na dół, to bardzo się omylili. Jakub niemal bez zamachu, jedynie z lekkim skrętem bioder, ciął potężnym ostrzem na skos od prawego kolana do lewego ucha. Smuga błękitu przemknęła przed tępicielami momentalnie osadzając ich w miejscu. Podbita styliskiem kusza wystrzeliła ponad ramieniem kata. Bełt z hukiem ugrzązł w suficie. Uniesiony topór spadł na dół. Jakub mierzył w twarze. Dwaj tępiciele cofnęli się w popłochu, trzeci zastawił wystrzeloną kuszą. Topór wytrącił mu ją z ręki przecinając cięciwę. Kat nie zwolnił. Przeciwnie, rozpędzał z każdym mgnieniem oka jak zwolniona sprężyna. Płynnie poddał się impetowi ostrza zwijając w błyskawicznym piruecie. Trzeci cios miał wejść pod pachę. Tępiciel zdołał się uchylić skręcając bark, ale nie zdążył cofnąć głowy. Stal weszła w policzek i przemknęła między okiem a uchem. Ranny stanął jak wryty, a w tym momencie na plecy zwalili mu się dwaj pozostali, wracający do walki tępiciele. Popchnięty wleciał do komnaty głową naprzód, padając pod nogi mistrza Jakuba i blokując drogę własnym towarzyszom. Jeden z nich nieopatrznie spojrzał w dół. Kiedy podniósł wzrok, ujrzał ostrze topora, które właśnie wbiło mu się między oczy. Siła uderzenia wrzuciła go z powrotem do głównej izby. Trzeci tępiciel na widok pogromu towarzyszy zawahał się dostatecznie długo, by Jakub zdążył zatrzasnąć mu drzwi przed nosem.
– Zapamiętaj to sobie, gdyby kiedyś przyszło ci do głowy zaufać tym gadom – wysapał kat do Ksina. Ranny tępiciel leżał nieruchomo na środku alkowy. Obok głowy rosła powoli plama krwi. – Chyba mamy duży kłopot – kontynuował Jakub podchodząc do stołu. Wyciągnął rękę do kaganka... Kotołak usłyszał wizg cięciwy za oknem i zobaczył jak ciało kata przemienione nagle w bezwolną kukłę wali się z łomotem w kąt izby. W półmroku zgasł snop żółtych iskier. – Dostał! – rozległ się triumfalny krzyk na podwórzu. Kotołak poderwał się tak szybko, jak tylko pozwalały połamane kości i kopniakiem zasunął okiennice. Kolejny bełt przebił grubą deskę, lecz pozostał w niej uniemożliwiając ponowne otwarcie okna. Ksin nie tracąc czasu na kontemplację tego pomyślnego zdarzenia, zsunął się z pryczy i przypadł do kata. – Nasz kłopot zrobił się większy, kapitanie – wymruczał mistrz Jakub przez zaciśnięte zęby. Bełt utkwił mu pod lewym obojczykiem. – Przeszedłby na wylot, gdyby nie omsknął się po toporze... stąd iskry... Kotołak pokręcił przecząco głową dając znak by przestał mówić. Nie było jak wydobyć pocisku, a jeśli nawet, to w żaden sposób nie zdołałby opatrzeć rannego i zatamować krwotoku. – Zostaw jak jest – szepnął kat. – Już mi lepiej... – powoli uniósł się i usiadł opierając o ścianę. Ostrożnie wziął głębszy oddech. – Boli... – westchnął. – Ułóżcie chrust pod ścianami! – padł rozkaz na zewnątrz. – Panie, co chcecie... – skomlenie karczmarza przerwał trzask uderzenia, po którym rozległ się łomot kilku kopniaków. – Tam został Bero... – zaoponował jakiś tępiciel. – Już po nim – uciął przywódca. – Układać chrust! No już! Za moment do Ksina i Jakuba nasłuchujących w ponurym milczeniu dotarł zza ściany trzask i chrobot. Ranny tępiciel w izbie stęknął przeciągle, spróbował unieść głowę i znów stracił przytomność. Kaganek na stole palił się równym, wysokim płomieniem. – Kapitanie jest coś, co możesz jeszcze zrobić... – odezwał się kat. Kotołak pokręcił przecząco głową. – To nasza jedyna szansa, w każdym razie twoja i króla... – Jakub zaczął przesuwać się w stronę tępiciela. Ksin siedział jak skamieniały. Ta myśl przyszła mu do głowy już wcześniej, ale wtedy natychmiast wyrzucił ją ze świadomości. – Podpalać! – Nieee!!! Panie litości!!!... – Kuszę!
Warkot cięciwy zamienił skowyt karczmarza w rzężenie konającego. Do odgłosów agonii dołączył od razu kobiecy lament. Dowódca tępicieli zaklął z wściekłością. – Wypuścić bestię – rozkazał. Dopiero teraz kotołak zdał sobie sprawę, że ta druga Obecność znajduje się od dłuższego czasu na dziedzińcu karczmy. Tępiciele przywieźli ze sobą potwora! Przez zawodzenie niewiasty przebił się zgrzyt otwieranej klatki i z miejsca wszystko zagłuszyły krzyki przerażonych gapiów. Kobieta wrzasnęła przeraźliwie i chyba zemdlała. – Wprowadźcie go do środka, niech pilnuje drzwi – polecił dowódca. – Dawać pochodnię! – Kapitanie, nie możemy postąpić inaczej! – wydyszał kat. Porażony rozpaczą Ksin skinął głową. Na zewnątrz zasyczała pierwsza ogarnięta płomieniem wiązka chrustu. Mistrz Jakub ściągnął ze stołu glinianą miskę i wydobył sztylet. Przystawił naczynie do szyi nieprzytomnego tępiciela, po czym fachowo przekłuł tętnicę. Plusk krwi w misce i zapach dymu pojawiły się równocześnie. Kotołak spuścił wzrok. W głównej izbie karczmy zabrzmiał głuchy ryk. Spadło coś ciężkiego. – Ładować srebrne bełty! – dobiegło poprzez szum ognia. Sączący się wszystkimi szparami dym zaćmił światło kaganka. Mistrz Jakub zakaszlał rozdzierająco. – Gotowe... – odwrócił się trupioblady i ociekający zimnym potem. W drżącym ręku trzymał pełną krwi misę. Ksin cofnął się odruchowo. – Musisz... – kat znowu zakaszlał i omal nie wypuścił naczynia. W kąciku ust pojawiła się różowa piana. Niczym złowrogi wysłannik przeznaczenia przyparł kotołaka do ściany. – Pij! – rozkazał przełamując słabość. Brutalnie przycisnął brzeg misy do wykrzywionych warg Ksina. Ten poddał się i gdy ciepły, słono-słodkawy płyn wypełnił mu usta, zaczął łykać. Ludzka krew – pokarm i narkotyk upiorów. Źródło siły potężniejszej niż księżycowe światło. Dawała moc, ale w zamian zabijała wszelkie uczucia. Już pierwsze krople wzbudziły w umyśle Ksina druzgoczący chaos. Wiedza, nawyki i wola rozpierzchły się, redukując do najniższych instynktów i odruchów. Stawał się dziką bestią. Moc wchłonięta niegdyś z gwiaździstego talizmanu nie zdołała się temu przeciwstawić i zgasła jak skra. Nigdy dotąd nie tknął ludzkiej krwi. Teraz pod jej wpływem pogrążał się w bezmiarze opętania. Cofało się i znikało wszystko co dobre. Pozostawała naga struktura demona, którą za moment ogarnęły fale bezbrzeżnej nienawiści. Przymknięte oczy rozwarły się i zapłonęły fioletowym światłem. Mistrz Jakub odskoczył wypuszczając miskę. Ujrzawszy swe dzieło nie zdołał opanować strachu. Z charkotliwym krzykiem rzucił się w bok, wczołgał pod łóżko i tam zwinięty jak embrion zamarł w bezruchu.
Ksinem targnęły drgawki. Przez moment trzepotał na podłodze jak ryba, po czym nagle, z krótkim chrzęstem zrosły się mu wszystkie kości. Pokryła go sierść. Płomienie zahuczały na dachu karczmy. Z sufitu opadła ciężka poducha dymu. Przez okiennicę wniknął do izby pierwszy jęzor ognia. Kotołak wstał. Karczmą i okolicą wstrząsnął oszalały ryk. Odpowiedział mu inny, bardziej rozedrgany. Przez chwilę dwa potwory próbowały zagłuszyć się wzajemnie, po czym zamilkły równocześnie. Ksin usłyszał dobiegający spod łóżka kaszel. Niedbałym ruchem odrzucił w bok ciężki mebel, a następnie spojrzał na skulonego kata. Zaraz jednak uwagę kotołaka przykuł świeży trup tępiciela. Ta uczta jeszcze nie była zakończona! Przewrócił ciało na wznak, przydepnął je i z krótkim pomrukiem wydarł nieboszczykowi wątrobę. Odrzucił łeb do tyłu, z lubością przełykając skrwawiony ochłap. Ocierając pysk łapą znów spojrzał na Jakuba... Drzwi poszły w drzazgi! Drugi potwór podrażniony ogniem, zapachem krwi oraz bliską Obecnością, nie wytrzymał i wtargnął do izby. Niewiarygodnie szybko i płynnie, Ksin obrócił się w stronę intruza. Był to ożywiony trup. Wielki, barczysty osiłek musiał co najmniej trzy miesiące leżeć w ziemi, zanim tępiciele wzięli go do siebie na służbę. Przez ten czas zdążyły mu wygnić wszystkie delikatniejsze części ciała. Pozostały kłęby sczerniałych mięśni uczepione do obnażonych w wielu miejscach kości. Twarz była bezkształtną maską, a szyję znaczyła głęboka bruzda – niewątpliwie ślad stryczka. Kotołak skoczył uderzając przeciwnika łbem w pierś, wręcz rozgniatając go o ścianę. Płonąca karczma zatrzęsła się w posadach. Żebra strzeliły z hukiem, a poczerniałe ręce zamachały bezsilnie. Cios na odlew zmiótł strupieszeńcowi głowę z ramion. Druga łapa wyrwała tłoczące trupią posokę serce, kończąc walkę. Całkiem już martwy sługa tępicieli padł na podłogę. Ksin skoczył do głównej izby. Tępiciel stał z kuszą gotową do strzału, lecz cel poruszał się tak szybko, że strzelec chybił mimo znikomej odległości. W następnym mgnieniu oka już leżał. Kotołak wziął go pod siebie, grzebnął pazurami. Kawałki ciała rozleciały się we wszystkie strony. Wypadł na zewnątrz. Nie spodziewano się go tutaj. W każdym razie nie tak szybko. Rozbryzgniety mózg tępiciela, dopiero podnoszącego kuszę do ramienia, oślepił drugiego, który już złożył się do strzału. Nie zdołał obetrzeć oczu. Ze zgruchotanym biodrem przeleciał przez całą szerokość podwórza i zatrzymał się dopiero na płocie, wyłamując znaczny fragment. Pozostał tylko dowódca. Ten jednak nie padł ofiarą Ksina. Zanim kotołak zdążył się zbliżyć, jeden ze stających dęba, spłoszonych koni, przewrócił tępiciela na ziemię i przetrącił
mu kręgosłup. Reszty dokonały oba zwierzęta pociągowe, miażdżąc rannego przewróconym na bok i wleczonym na oślep wozem z klatką. Ksin zaryczał przeciągle, sprawiając, że otaczające go pandemonium stało się istnym wirem szaleństwa. Potem skoczył w ciemność. Tylne drzwi karczmy otworzyły się gwałtownie i na zewnątrz wraz z kłębem dymu wypadł charczący straszliwie człowiek. Mistrz Jakub zataczając się przeszedł kilkanaście kroków i runął bezwładnie na twarz. Kotołak mknął przed siebie w szalonym pędzie.
MAŁA SIEĆ – Żadnych wieści z Katimy – oznajmił Sagino, siwowłosy kasztelan Diny. – Garnizony Tomdu i Safergu nie wyruszą dopóki nie otrzymają instrukcji z Irimy, a tamci z kolei czekają na rozkaz króla. Dargon uderzył pięścią w stół. – Ja nie będę czekać! Półtora legionu to dość by przerwać oblężenie. – Zdałoby się więcej... – Żołnierzy czy odwagi? – Dargon spojrzał przenikliwie. – Na odwagę można czekać dłużej niż na posiłki. Czasem nawet życia nie starczy... Sagino spuścił wzrok. – Doradzam ostrożność – nie ustąpił jednak. – W razie klęski nieodwołalnie stracimy Kemr, a narażenie twojej osoby książę, legalnego następcy króla Redrena, oby żył najdłużej oznacza... – Wiem, co oznacza i właśnie dlatego nie pozwolę zamknąć się w złotej klatce! – Dargon szarpnął niecierpliwie swój, wiszący na szyi amulet, wykrywający upiory. – Już bez walki oddałem prawie połowę prowincji! Straciłem flotę! Jak długo jeszcze mam się cofać? Ile ziemi oddać? Mam skończyć jako Dargon I król Północnych Moczarów i Słonych Bagien? – Radzę jedynie uderzyć większą siłą i z większą pewnością zwycięstwa. – Nie. – Jak każesz, książę. – Ruszamy za dwa dni. Pierwszy legion piryjski pod moim dowództwem, drogą na Kemr. Ty ładuj resztę na statki i płyń w dół rzeki, co się nie zmieści pójdzie brzegiem. Do czasu połączenia sił unikamy bitwy. – Tak, panie. ***
Mag-Pająk siedział na skrzyżowanych nogach patrząc uważnie przed siebie. Za nim, pokrywając cały stok wzgórza przywarował nieruchomy Wlokun. Przed magiem wisiały w powietrzu trzy pająki. Nie były żywe. Wykonano je ze złota i kamieni szlachetnych, a mimo to poruszały się w sposób zupełnie naturalny. Było to tym dziwniejsze, że nie podtrzymywała ich żadna widzialna pajęczyna. Nici, które pająki pracowicie przędły, zwijały i splatały, były nićmi czarów. Sztuczny pająk z prawej zaczął nagle rytmicznie przebierać odnóżami. Mag skupił na nim uwagę. „Wampir poznał smak krwi Redrena”, odczytał wiadomość, po czym na piasku przed sobą nakreślił szybko kilka runów: „Potwierdzić śmierć Redrena”. Pajączek z klejnotów znieruchomiał. „Czy egzystencja wampira została przerwana?” „Nie”. „Czy został spłoszony?” „Być może”. Skoro spróbował krwi i przeżył, reszty dokona wampirza gorączka, zdecydował mag i zajął się następną sprawą. Było to znacznie trudniejsze. Wśród milionów aktywnych talizmanów należało wyszukać jeden, wiszący na szyi pewnego człowieka... Unoszące się w powietrzu sztuczne pająki zaczęły z nadzwyczajną szybkością przegarniać nici uroków, szukając tej jedynej. Z nieomylną pewnością odrzucały kolejne wątki niewidzialnej pajęczyny. Nagle jeden z pająków spłonął bezgłośnie. Na ziemię, w snopie iskier spadły dymiące okruchy klejnotów i kropelki stopionego złota. Mag wykrzywił usta. Widocznie jakiś czarownik obłożył swój talizman czarem zabezpieczającym. Dwa pozostałe magiczne stawonogi zaczęły poruszać się jeszcze szybciej, przejmując zadania zniszczonego. Trwało to krótko. Wtem kolejny pajączek znieruchomiał jak porażony i pacnął o ziemię, stając się tylko błyskotką, zdatną najwyżej na broszkę. Teraz już Mag-Pająk zaklął ponuro. Nie miał czasu tworzyć nowych szperaczy. Jeżeli trzeci zostanie uszkodzony... Z napięciem obserwował postępy ostatniego pomocnika. *** Amulet na szyi śpiącego Dargona, drgnął. Książę niczego nie poczuł, oddychał głęboko, miarowo. Rzemień artefaktu skurczył się wyraźnie. Ciemny kryształ nieznacznie przesunął w kierunku gardła. Następny ruch był znacznie dłuższy. W ciągu minuty kilkakrotnie skrócony
za sprawą magii rzemyk ciasno opasał szyję księcia. W głębi kryształu zapalił się ostrzegawczy, czerwony blask, ale nie było nikogo, kto mógłby to zauważyć. Czarnoksięska pętla zaczęła się delikatnie zadzierzgać. Ucisk na gardle narastał nieznacznie, niczym subtelna pieszczota. Ograniczony dopływ krwi i powietrza sprawił, iż sen Dargona stał się głębszy. Oddech uległ spłyceniu, stopniowo przeszedł w chrapanie. W świecie snu księcia zaczęły wyrastać ciemne, grube ściany. Potężne mury wysuwały się z ziemi wszędzie, gdzie tylko spojrzał, tworząc nieprzebyty labirynt. Słońce traciło blask, barwy szarzały. Ściany wciąż rosły. Niebo skurczyło się do jasnych skrawków wysoko w górze, lecz w końcu i one zniknęły. Mury połączyły się ponad głową Dargona zamykając go niczym w grobowcu. Potem wszystko zadrżało. Ściany zbliżyły się do siebie, ścisnęły księcia, po czym runęły. Niebotyczny ciężar przygniótł, obezwładniał i dusił. Otumaniony umysł Dargona wytworzył myśl o pogrzebaniu żywcem. Fala przerażenia poniosła śpiącego w kierunku jawy. Nie dotarła tam jednak. Zabrakło tchu... Tchu! Powietrza! Oddechu!!! Nic z tego. Niezdolny napełnić płuc pogrążył się w męce, bezsilności i strachu. Dusił się zlany zimnym potem, niezdolny obudzić. Wreszcie osunął w dół, w czarną studnię. Spadał coraz szybciej, porażony, coraz bardziej martwy. Nieskończenie szybko i długo. Nagle zobaczył światełko. Zbliżało się, rosło. Dotarłszy do niego znieruchomiał. Z blasku wyłoniła się postać. Jakiś człowiek pochylił się i wejrzał w bezbronny umysł Dargona, który poddał się temu bez żadnej myśli. – Słuchaj – przemówił człowiek. – Uczynisz co każę... – Mówił dalej, a jego słowa omijając świadomość zdolną im zaprzeczyć, wnikały głęboko i przywierały na stałe do zamarłej pamięci. – To wszystko – zakończyła widmowa postać. – Wracaj wypełnić rozkazy – nieznaczny gest dłoni strącił Dargona w wir wisielczych męczarni. W konwulsjach uderzył głową o brzeg wojskowej pryczy. Świadomość ocknęła się na tyle, że książę poczuł na szyi dławiącą go pętlę. Charcząc okropnie sięgnął do niej obiema rękami i szarpnął desperacko. Cudowna fala powietrza napełniła mu płuca i mózg niewypowiedzianą rozkoszą. Legł w pościeli łapczywie chwytając kolejne wdechy. – Wasza książęca wysokość... – do namiotu wszedł zaspany giermek Zigo. – Czy coś się stało? – podkręcił knot w lampie oliwnej, zwiększając płomień i zawiesił ją na słupie podtrzymującym dach namiotu. Zrobiło się całkiem jasno. Dargon leżał niezdolny wymówić słowa. Podniósł rękę do oczu i zobaczył co zerwał ze swojej szyi. Był to jego własny amulet. Rzemyk, już normalnej długości, zwisał luźno spomiędzy palców. Kryształ nie świecił. Książę patrzył nic nie rozumiejąc. Giermek okazał się bardziej domyślny. Zauważył pręgę na gardle swego pana, jego niezwyczajną bladość i zerwany rzemień talizmanu. – Wasz amulet, panie, musiał się w nocy zaplątać i zacisnąć – pośpieszył z wyjaśnieniem. – To się zdarza...
Dargon po chwili namysłu i obmacaniu szyi przyjął to tłumaczenie skinieniem głowy. – A ja myślałem, że zmora... – stęknął. – A gdzieżby zmora śmiała się do was zbliżyć, wasza książęca wysokość, skoro nosicie na szyi coś takiego. Ot, przypadek głupi! – I ja tak sądzę... – odłożył amulet na stolik i jeszcze raz rozmasował gardło. – Podaj wina. *** Mag-Pająk walczył ze zmęczeniem. Czarnoksięski zabieg na Dargonie okazał się tak wyczerpujący, że Pająk omal nie stracił władzy nad Wlokunem. Z trudem przemógł omdlenie. Utrata świadomości oznaczała natychmiastową śmierć. By zachować ją i życie nie spał już prawie od miesiąca. Teraz niewiele brakowało, by puściły magiczne więzy, którymi wzmocnił swą wolę. Ale udało się! Wszystko co do szczegółu! Doprawdy, niełatwo jest na odległość doprowadzić człowieka do krawędzi śmierci i zatrzymać go na niej tak długo, jak trzeba. Mogli zginąć obaj... W miarę jak odzyskiwał władzę nad swoim ciałem zadowolenie Maga-Pająka stawało się coraz większe. Trzy magiczne Sieci łączyły się w jedną, oplatającą najważniejszych wrogów. Wkrótce wystarczy ją ściągnąć, by zdusić wszelki opór. W mniejszą z Sieci zmierzały od dziś oddziały Dargona. Większa czekała na cały Suminor. *** Oficerowie siedzieli w milczeniu nie wierząc własnym uszom. – Powtarzam – oznajmił Dargon. – Przekroczymy Bezimienną Rzekę, by odciąć od dostaw wojska Wyspiarzy oblegające Kemr! – Ależ w ten sposób sami odcinamy się od własnych tyłów – zaoponował jeden z tysięczników. – Na niepewnej ziemi, mając za plecami wodę i wroga... – Strach cię obleciał? – warknął książę. Oficer zagryzł wargi. – Wolę zginąć w walce niż od czarów. – To się da zrobić jeszcze szybciej – wycedził Dargon. – Straż! Do namiotu natychmiast wkroczyło trzech Gwardzistów z przybocznego oddziału następcy tronu. – Wyprowadzić tego człowieka – wskazał – i powiesić. Zebrani zamarli.
– W pełnej zbroi – kontynuował książę. – Potem niech zostanie zapisane, iż poległ on w walce z przyciąganiem ziemskim... – spojrzał z pogardą na podwładnych. – Pragniecie o coś zapytać? Nikt tego nie pragnął. *** – Niemożliwe! – Sagino spojrzał z osłupieniem na posłańca. – Powtórz! – Książę Dargon postanowił obejść wojska Wyspiarzy przekraczając Bezimienną Rzekę. Sagino popatrzył na mapę i wzruszył ramionami. – Równie dobrze mógłby obejść całe Puste Góry – stwierdził. – A co ja mam robić? – Nie mam żadnych instrukcji dla waszej dostojności. Kasztelan opadł ciężko na fotel. – To jakiś obłęd... – stęknął. Posłaniec spuścił wzrok. – Z połową legionu, w pół drogi między Diną a Kemrem, w obliczu głównych sił Cesarstwa... – kontynuował Sagino. – Lepiej od razu każę moim ludziom rzucić się na miecze. Skutek ten sam, ale mniej zachodu – machnął ręką. W milczeniu, kolejny raz rozważył sytuację. – Dargon zostawił nas na pastwę Wyspiarzy! – wybuchnął po chwili. – To szaleństwo! – Tak mówią... – bąknął żołnierz. Sagino uniósł brwi. – Mów co wiesz – polecił. – Nie obawiaj się kary. Posłaniec unikając patrzenia w oczy kasztelana opowiedział o egzekucjach w obozie. Stary wojownik wstał i powoli zmiął leżącą na stole mapę. – Wracamy do Diny – rzekł posępnie. – Zwijać namioty, zawrócić statki. Ten legion jest już stracony.
MIŁOŚĆ DZIEWICY W progu pracowni Rodmina stanęło dwóch tępicieli. – Przyszliśmy po kochanicę potwora! Wiemy, że jest u ciebie. – W istocie, wasza głupota dorównuje waszemu zaślepieniu. Czego chcecie od tej, która nie jest niczemu winna? – Prawo Czystości przewiduje...
– Tępicielu, wprawiasz mnie w zakłopotanie. Nie wiem czy mam ci się w twarz roześmiać, czy w nią napluć. Król kona, królestwo się wali, a wy szukacie pomsty na kobiecie? – Przynajmniej ją chcemy dostać – warknął drugi tępiciel. Mag spojrzał bystro. – Znaczy Ksin wam się wymknął? Nie odpowiedzieli. – Wydaj tę sukę! – pierwszy tępiciel postąpił krok naprzód, a ponieważ zastępujący mu drogę Rodmin nawet nie drgnął, po krótkim wahaniu cofnął się na poprzednie miejsce. Skinął na patrol Gwardii. Żołnierze zbliżyli się z ociąganiem. – Nie podchodźcie – powiedział mag nie patrząc na nich. Gwardziści posłuchali, zaś tępiciel poczerwieniał. – W imię regenta, świątobliwego Bero... – zaczął. – Wynoście się! – Ty żałosny magiku... – obaj ruszyli naprzód. Rodmin błyskawicznym ruchem uniósł prawą, zaciśniętą pięść i rozwarł palce. Usta tchnęły bezgłośne zaklęcie. Dłoń maga rozbłysła blaskiem tysiąca słońc, ale światło to zobaczyli tylko ci, którzy chwilę temu patrzyli w źrenice Rodmina. Nim zdążyły drgnąć powieki, gałki oczne obu tępicieli zmętniały jak gotowane jaja. Moment później zawrzały i pękły buchając kłębami pary oraz siejąc drobinami dymiącego białka. Tępiciele rycząc z bólu runęli na posadzkę. Cierpienie było jednak tak straszne, porażające zmysły, że omdleli nim legli na kamieniach. W zapadłej ciszy słychać było tylko syk wrzątku w oczodołach. – Zabierzcie ich i wyrzućcie z pałacu – polecił Rodmin Gwardzistom i zamknął drzwi pracowni. Siedząca za stołem Hanti patrzyła nań z przerażeniem. – Co teraz? – szepnęła. – Nic – mag rytualnie otrzepał dłonie. – To powinno na jakiś czas powstrzymać Berta. Nieprędko zdobędzie się na podobną bezczelność. W pałacu jesteśmy względnie bezpieczni. Gwardia oficjalnie zmuszona jest słuchać rozkazów Bero, ale to ja jestem jedynym człowiekiem, któremu w tej sytuacji mogą ufać. Wiedzą to i setnicy i tępiciele. Niniejszym okazałem im, że do politycznych intryg się nie mieszam, ale i sobie na głowę wleźć nie pozwolę. Powinni uznać ten stan rzeczy. – Ale to znaczy, że jesteśmy tu uwięzieni – Hanti ogarnęła gestem pracownię. – Jak zatem zdołamy pomóc Ksinowi? – Nie wiem – westchnął Rodmin. – Jeśli jednak spróbuję cokolwiek przedsięwziąć, dojdzie do rozłamu wśród Gwardii, gdyż część z pewnością opowie się po stronie świętców i
tępicieli. Dojdzie do jawnej rewolucji pałacowej, wybuchną zamieszki i niezależnie od tego, która ze stron zwycięży, król nie dożyje rozstrzygnięcia. I oczywiście ja będę temu winny. – Więc co... – Hanti spuściła głowę. – Musimy czekać – odparł mag. – Zyskaliśmy przynajmniej tyle, że możemy to robić w spokoju. Drzwi czarnoksięskiej pracowni zadudniły od ciosów pięści. – Czyżby w moim rozumowaniu tkwił błąd? – zdumiał się Rodmin. Podszedł szybko do kredensu z magicznymi ingrediencjami, wydobył z szuflady jakiś mały, biały przedmiot i ukrył go pod językiem. Potem uchylił drzwi. Z wrażenia otworzył usta i natychmiast, zdawszy sobie z tego sprawę, splunął w bok. Biała grudka eksplodowała w kłąb cienkiej jak pajęczyna, lecz niezniszczalnej ogniem i żelazem sieci, która szczelną draperią oblepiła pół ściany. Mag nie zwrócił na to uwagi. Cofnął się szybko, szerzej otwierając drzwi. – Wchodźcie! Do komnaty wtoczyło się dwóch ludzi. Mistrz Jakub, gdyby nie rumieńce oparzeń na policzkach i czole, byłby śmiertelnie blady. Włosy miał częściowo spalone. Te, co ocalały były poskręcane od żaru. Kata podtrzymywał jakiś barczysty mężczyzna, którego całą głowę spowijał wielki, bezkształtny worek z otworami na oczy. Otworów tych było cztery... Osłupiały mag poznał go natychmiast. – Dekart... – wyszeptał. – Jak się tu dostaliście?! Dwugłowy wilkołak tylko wskazał na brata. Jakub dysząc ciężko oparł się o stół i pochylił nad nim. Dopiero teraz Rodmin dostrzegł bełt tkwiący pod obojczykiem kata. – Siadaj, panie – podsunął mu krzesło. Dekart zatrzasnął skoble w drzwiach i stanął nieruchomo pod ścianą. Hanti patrzyła na niego rozszerzonymi oczami. – Jesteś potworem? – spytała. Wilkołak skinął nieznacznie. – Pomóżcie mi! – ponaglił zdenerwowany mag. *** Mistrz Jakub po wydobyciu bełtu z płuca nie powinien był mówić ze względu na ryzyko krwotoku. Ale musiał opowiedzieć wszystko. Więc szeptał. Pobladli Rodmin i Hanti trwali pochyleni nad nim, z uszami przy jego ustach. Tylko Dekart stał nieporuszony pod ścianą jakby zapadł w letarg. Na wieść o odczłowieczeniu Ksina, Hanti wydała stłumiony szloch, a Rodmin pokręcił głową. Chwilę później kat skończył mówić i niemal natychmiast zasnął. Hanti w całkowitym
milczeniu łykała łzy. Mag ze stężałą twarzą zaczął chodzić po pracowni w tę i z powrotem. Parokrotnie zbliżył się do regału z czarnoksięskimi księgami i tuż pod nim robił zwrot na pięcie, po czym odchodził. Za każdym razem jednak zbliżał się do regału coraz bardziej i stał przy nim nieco dłużej. Po kilku minutach stało się jasne, że toczy wewnętrzną walkę. – Czy jest dla Ksina nadzieja? – spytała cicho Hanti. – Nadzieją bym tego nie nazwał... – odrzekł posępnie mag. – Ale możesz coś zrobić? – Mogę. – Uczyń to zatem! – dziewczynę aż poderwało. – Nie wiesz o co prosisz. – Nieważne, pomóż mu! – Są środki, których cel nie uświęca... – Idzie o życie króla i Suminor. – Zamilcz kobieto! – Rodmin chwycił się za skronie. – Potem nigdy już nie będziemy tacy sami... – Martwisz się o siebie?! – nacisnęła. – I o ciebie. – Nie musisz. Oddam duszę i ciało. – Dokładnie tyle potrzeba... – mag stał nieruchomo z poszarzałą twarzą. – Rodminie! – Dobrze! – podszedł do regału i gwałtownym ruchem zmiótł na podłogę wszystkie księgi. Za nimi, w ściennej wnęce spoczywało ukryte jeszcze jedno dzieło, dokładnie zawinięte w czarny aksamit. Królewski mag przeniósł tę księgę na stół, rozpakował i otworzył. Zaledwie dotknął jej kart, palce i dłonie zsiniały mu jak odmrożone. Ręce maga przybrały trupi wygląd. – Są teksty – przemówił Rodmin – które sprawiają, iż czytając je stajesz się trupem od środka, choć z zewnątrz niczego nie widać. To dzieło jest uczciwsze. Jawnie ostrzega czytelnika, co może mu się przytrafić... – znalazł odpowiednią stronę, założył zakładkę. – A teraz – zwrócił się do Hanti – oddasz mi całą swoją miłość... *** Tefi córka bednarza Iliny miała czternaście lat i była dziewicą. Mieszkała w Dakli, wiosce leżącej przy trakcie do Deremy, pięć mil od Katimy. Od najmłodszych lat Tefi lubiła wystawać przy płocie patrząc na przejeżdżających kupców, żołnierzy, wielkie damy i dostojników. Marzyła, że kiedyś i ona wyruszy w taką podróż z rycerzem lub księciem, który zabierze ją w daleki świat. Wiedziała, iż większość mijających ją ludzi służy królowi. Kiedyś przez Daklę przeciągnęła cała armia i ojciec powiedział, że ci wszyscy przystojni młodzi
żołnierze oraz ich wódz w lśniącej zbroi, jadący na pięknym białym koniu, idą umrzeć za króla. To z pewnością musiało być takie wzniosłe i wspaniałe... Innym razem, na widok orszaku dam dworu, spytała matkę, czy one też umierają dla króla. „Nawet wiele razy...”, odpowiedziała matka uśmiechając się tak dziwnie. Serce Tefi biło mocniej, gdy mijający dom żołnierze zwracali na nią uwagę, uśmiechali się, wołali: „Hej, ślicznotko”. Jednak nie zainteresował się nią dotąd żaden książę ani oficer. Ci mijali Tefi obojętnie jakby była tylko częścią płotu. Na domiar złego rodzice coraz rzadziej pozwalali jej wystawać przy drodze. Przez ostatnie dni zupełnie nie miała na to czasu. Dziś jednak było inaczej. W sąsiedniej, bliższej Katimy Dagrze spaliła się karczma i podobno wydarzyło się tam coś jeszcze straszniejszego. Ojca wezwano na zebranie gromady, a matka pobiegła wypytać sąsiadki. Tefi mogła więc znów zająć swoje ulubione miejsce przy płocie. Niebawem drogą nadjechała konno samotna kobieta. Była bez wątpienia wielką damą i w przeciwieństwie do wielu innych podróżnych nie spieszyła się zbytnio. Jechała powoli rozglądając się uważnie. Nagle spostrzegła Tefi i zatrzymała się przy niej. Dziewczyna zamarła z wrażenia. – Jak ci na imię? – zapytała kobieta. – Tefi, pani... – odpowiedziała drżącym głosem. – Czy pragniesz służyć królowi? Przez moment Tefi nie była zdolna uwierzyć własnym uszom. Piękna i smutna zarazem twarz obcej kobiety oraz jej pytanie zupełnie oszołomiły dziewczynę. – Zatem? – ponagliła Hanti. – Tak, pani... – Tefi ogarnęła fala gorąca. – Dobrze, lecz jest jeden warunek. Czy jesteś nietknięta? – Ja... Nie rozumiem, pani... – Czy leżałaś z mężczyzną lub chłopcem? – w głosie pytającej pojawiło się gniewne zniecierpliwienie. – Ja... leżałam obok brata... i siostry, pani. Kiedyś spaliśmy w jednym łóżku... – Nie o to pytam! Czy leżałaś kiedyś naga, z rozłożonymi nogami pod obnażonym mężczyzną, a on wdzierał się w twoje łono? Tefi spłonęła rumieńcem. – Nie pani... nigdy... ale... – Co za ale?! W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. – Widziałam jak Dart, syn kowala robił tak w lesie z Miną, moją starszą siostrą. Myśleli, że nikt ich nie widzi. Ona najpierw narzekała, że boli, a potem mówiła, że chce jeszcze i... – Dobrze – ucięła Hanti. – Możesz służyć królowi... – Naprawdę, pani?! – Tefi aż podskoczyła.
– Tak – twarz Hanti ściągnęła się. – Ale jeśli wstąpisz na służbę dla króla, czy będziesz gotowa za niego umrzeć? – Tak, pani! – Zapytam raz jeszcze; czy jesteś gotowa umrzeć za króla? – Tak, pani... Hanti sięgnęła szybko do wiszącej na biodrze sakwy. – Zatem, niech się stanie! – cisnęła w twarz Tefi garść czarnego pyłu. – Pani!... – dziewczynie zakręciło się w głowie. Kurczowo przytrzymała się płotu zamykając oczy. Kiedy je otworzyła, dziwna dama była już daleko. Wracała... Tefi patrzyła za nią chwilę, po czym niepewnie ruszyła do domu. Nie mogła zebrać myśli, działo się z nią coś dziwnego. *** Przed wjazdem do wsi, na powracającą Hantinię czekał Dekart, skrywający swoje dwie głowy pod obszernym kapturem. Koń wilkołaka miał przytwierdzony do łba silny, porażający wolę amulet. – Gotowe... – rzekła Hanti znużonym głosem. – Możemy wracać... Kaptur wilkołaka poruszył się przecząco. – Nie? Wyciągnięte ramię wskazało drogę do Katimy, potem Hanti. – Ja sama? Dahart potwierdził niemo. – A ty? Wilkołak nie odpowiedział. Siedział na koniu nieruchomy, wyniosły jak posąg. – Dobrze, żegnaj – żona Ksina trąciła wierzchowca piętami. Kiedy zniknęła w dali gościńca, Dehart zsiadł z konia, po czym ściągnął mu amulet obezwładniający. Zwierzę zarżało przerażone, stanęło dęba i rzuciło się do ucieczki. Za moment dwugłowy wilkołak został zupełnie sam. Namyślał się chwilę, a następnie zszedł z traktu i zniknął w przydrożnych krzakach. *** Tefi czuła na przemian chłód i żar, a przede wszystkim dojmującą tęsknotę. Kiedy tylko przymykała oczy widziała twarz młodego mężczyzny o dziwnych, jakby kocich rysach. Kochała go, pragnęła, pożądała. Tefi nie potrafiła nazwać swoich uczuć i nie wiedziała, że owładnęła nią bezgraniczna miłość oraz namiętność, jakie rzadko stają się udziałem nawet dojrzałych kobiet.
I było coś jeszcze: wyraźny zew wskazujący drogę. Nigdy nie widziany kochanek przyzywał ją z bólem i żarem. Zawarta w wezwaniu obietnica przyprawiała Tefi o zawrót głowy. Przez cały dzień wszystko leciało jej z rąk. Wzrok miała błędny. Gdy pytano czy jest chora, wzruszała ramionami. Po zachodzie słońca wezwanie przybrało na sile. Nie mogła zasnąć. W dole brzucha narastał ucisk, pomiędzy nogami czuła wilgoć. Zwykłe odgłosy z posłania rodziców, teraz doprowadzały Tefi do szaleństwa. Podwinęła koszulę, wsunęła rękę między nogi. Rozkosz uderzyła jak piorun, lecz zaraz po niej nadbiegła fala stokroć silniejszego pożądania oraz rozdzierającej umysł tęsknoty. Wcześniej chciała zaczekać aż wszyscy zasną, ale teraz okazało się to niemożliwe. Jak błędna wstała z łóżka i boso podbiegła do drzwi. Zaczęła się zmagać z zasuwą. – Tefi co robisz?! Przeszkoda ustąpiła. Dziewczyna wypadła w noc. – Hej, co się z nią dzieje? – Może to urok... – Co mówisz kobieto?!! Tefi biegła przed siebie, nie przystając, bez wahania, z całkowitą pewnością kierunku. Pędziła prosto w ramiona kochanka. Nie zwróciła uwagi, że za nią przemyka się jakaś postać, a w coraz bardziej odległych domach wioski rozbłyskuje więcej i więcej świateł, że iskierki pochodni gromadzą się stopniowo w jedno miejsce. Przed sobą usłyszała głuchy ryk. To on! Jej umiłowany! Krew zawrzała w żyłach. Przyśpieszyła kroku. Prędzej! Prędzej! Kolejny ryk rozdrażnionego demona zabrzmiał w jej uszach jak miłosne wyznanie. Gdy zabłysły przed nią fioletowe ślepia, dziewczyna wyciągnęła ręce. Tak bardzo pragnęła zrobić dla niego wszystko, uczynić szczęśliwym... Mgnienie oka później kły kochanka wbiły się w jej gardło, przyprawiając Tefi o niewysłowioną ekstazę. *** Dekart odwrócił wzrok. Doskonale słyszał dobiegające z odległości stu kroków odgłosy kotołaczej uczty oraz to, co stało się, gdy zaczęła działać krew dziewicy i wspomagający ją czar. Rozległ się przejmujący, lecz całkowicie ludzki krzyk bólu. Czarna magia na służbie dobra sprawnie wypełniała swoje zadanie... Dekart spojrzał w tamto miejsce dopiero wtedy, gdy jęki ustały, a z ziemi podniósł się oszołomiony mężczyzna. Zataczając się jak pijany w sztok ruszył gdzieś przed siebie i przepadł w mroku. Wówczas Dekart poddał się Przemianie. Minutę później jako dwugłowy
wilkołak ruszył na miejsce Ofiary. W formie bestii łatwiej było mu znieść widok, jaki tu zastał i wykonać to, co zamierzył. Starannie wytarzał się w szczątkach i krwawym błocie, po czym usiadł i czekał. Wiedział, że czarna magia jest rzeczą przewrotną i nigdy nie zadowala się ceną, którą zapisano w księgach o kartach z ludzkiego pergaminu. Że w istocie rzeczy, nigdy nie posłuży ona dobru. Chyba, że... Od strony wsi zbliżał się gąszcz pochodni. Już słychać było nerwowe nawoływania tłumu. Dekart uniósł oba łby, nabrał głęboko powietrza i zawył donośnie. Światła zbiły się ciaśniej, a pomruk wzburzenia przybrał na sile. Dekart siedział nieruchomo i cierpliwie czekał aż tłum odnajdzie go i otoczy. Kiedy światło pochodni zalało to miejsce, rozległy się krzyki przerażenia i grozy. Ludzie stanęli porażeni świadectwem własnych oczu. Widząc, iż nie są w stanie się ruszyć, wilkołak demonstracyjnie polizał łapę. Starannie wybrał miejsce, w którym nie było ani śladu krwi Tefi, ale oni o tym nie wiedzieli. Ktoś zakrzyczał nieludzko, rozdzierająco i z tłumu wypadł oszalały Ilino, ojciec Tefi. Oburącz zamachnął się widłami. Dekart uskoczył bez trudu i celowo popełniając błąd złapał obiema paszczami za drzewce, odsłaniając głowy i karki. Tłum eksplodował nienawiścią. Mieli osinowe koły, srebrne sztylety i miedziane siekiery. Lecz mimo to długo trwało nim czarna połowa magii otrzymała swą dodatkową zapłatę... *** – Mistrz Jakub śpi – rzekł Rodmin do wchodzącej Hanti. Oboje ze ściągniętymi, naznaczonymi starością twarzami przez długą chwilę patrzyli na siebie bez słowa. – Co teraz? – szepnęła w końcu Hanti. – Myślę, że czar zadziała – odparł mag. – Jednak kiedy Ksin wróci, czy ty potrafisz żyć z nim bez miłości? – Potrafię pokochać go na nowo! – stwierdziła stanowczo unosząc głowę. – A jeśli nie, będę udawać! Robiłam to nie raz... – Przez całe życie? – Przez całe życie – powtórzyła jak echo. – A co z tobą? – Ja zapłaciłem latami swojego życia – odpowiedział Rodmin. Nie wiem ile mi ich przeznaczono, ale teraz będzie dokładnie o dwadzieścia mniej... – Nie możesz ich odzyskać? Podobno są sposoby... – Owszem – mag uśmiechnął się gorzko. – Ale za czar przedłużający życie trzeba wpierw zapłacić kolejnymi latami, bez gwarancji, że się powiedzie. To rodzaj gry. Zyskujesz i tracisz, tracisz i zyskujesz... W końcu opętany ową grą nie możesz już uwolnić się od tej księgi –
wskazał na stół. – Stajesz się jej niewolnikiem i... – zawiesił głos – na dłuższą metę okazuje się, że to ona wygrała. Sam wyjąłem to przeklęte dzieło z rąk maga, którego śmierć ze starości i rozpad dosięgły w momencie przewracania karty. Nie skorzystam z tego sposobu. – Rozumiem... – westchnęła Hanti. – Ale czy Ksin... kiedy wróci... Czy będzie taki sam jak dawniej? Mag zamyślił się. – Tak, Hantińjo – odrzekł po chwili. – Lecz coś głęboko w nim zostało złamane i tak już pozostanie na zawsze.
KRYPTY ROHIRRY Ksin szedł przed siebie, przez noc nic nie widząc i nic nie pojmując. Przemiana cofała się stopniowo. Czar, którym go obłożono pętał z wolna jego demoniczną naturę i spychał ją w głąb psychiki pozwalając wydostać się człowieczeństwu. Znów stawał się ludzką istotą, przynajmniej w większej części, jednak zło tkwiące w jego naturze nie zostało pokonane. Przeciwnie, teraz było większe, tylko mocniej spętane. Dotarł do brzegu jakiegoś bagnistego strumyka, potknął się, runął twarzą w wodę i tak już pozostał. Leżał w wodzie do świtu, wtedy zaczęły pracować płuca. Ksin zachłysnął się i poderwał. Dłuższą chwilę wykrztuszał wodę, po czym przytomniej rozejrzał się dookoła. Ostrożnie sięgnął myślami w głąb rozkojarzonego umysłu szukając wspomnień. Coś się z nim stało... Ale co? Przypomniał sobie wampira, Redrena i natychmiast poderwał na równe nogi. Zew Obecności! Gdzie on jest?! Zaczął nasłuchiwać mentalnych wibracji. Nic. Przepadło... Może jednak nie. Był po prostu zbyt rozbity, miał wrażenie jakby rozszarpano mu duszę... Może to przejdzie? Na skraju świadomości błąkało się przeczucie, że zrobił coś strasznego. Kotołak popatrzył po sobie. Ubranie w strzępach. Koszuli właściwie nie było w ogóle, został po niej tylko kawałek lewego rękawa. Spodnie trzymały się cudem, od butów odpadły podeszwy. Czyżby pił ludzką krew? Niemożliwe! Nie pamiętał nic podobnego. Więc skąd ta myśl? Co się stało? Wiózł go mistrz Jakub, a potem ocknął się w wodzie... Trzeba by odnaleźć kata? Nie! Trzeba iść na południe, za wampirem. Kiedy trochę dojdzie do siebie powinien wyczuć jego Obecność. Coś się jednak stało... Nie było sensu tego rozważać! Kotołak przeszedł przez strumień i podążył w kierunku lasów Rohirry. W miarę jak powracały mu siły przyśpieszał kroku. Około południa czuł się już doskonale. W jednej z mijanych wiosek ukradł ubranie i parę chłopskich, skórzanych łapci, przypominających sznurowane wysoko sandały. Było to dziwne, ale zupełnie nie czuł głodu. Tak, jakby niedawno zjadł bardzo sycący posiłek... Nie chciał o tym myśleć! Na
szczęście wczesnym popołudniem odebrał zew Obecności ściganego wampira. Pierwsza fala emocji sprawiła, że ręce same zamieniły się w kocie łapy. Ksin popatrzył na nie zdumiony. Nigdy dotąd Przemiana nie zachodziła u niego z taką łatwością... *** Kasztelan Diny zmarszczył brwi. – Może to tylko podjazd? – zapytał. Zwiadowca pokręcił przecząco głową. – Nie, panie, co najmniej połowa legionu. Dłużej nie liczyłem, by szybciej przybyć z tą wieścią. – Pół legionu między nami a Diną! – Sagino uderzył pięścią w stół. – Można się było tego spodziewać! Kiedy książę odszedł z legionem w Puste Góry droga do Diny stanęła otworem. Wiedzą, że Gesren bez rozkazów i posiłków nie wystawi nosa z Kemru, zatem większością sił pociągnęli na Dinę... – myślał głośno. – Trzeba zawrócić nasze statki, niech przybywają z pomocą – odezwał się jeden z obecnych w namiocie setników. – A ja odesłałem wraz z nimi jedną trzecią naszych ludzi... – Sagino zgrzytnął zębami. – Lecz biegnij, Jano, natychmiast wyślij za nimi trzech gońców. Niech każą Forpartowi rzucić wszystko i iść nam z pomocą. Niech bierze wszystkich zdolnych do noszenia broni. – A statki? – Do piekieł z nimi! Spalić! Albo nie... W końcu zamierzamy wygrać tę bitwę... Niech Forpart zostawi tam kilku ludzi, którzy w razie czego podłożą. – Rzekłeś „bitwę”, panie? – setnik Jano popatrzył wyczekująco. – Tak, przyjmiemy bitwę. Z taką ilością wozów i z dala od drogi nie mamy szans zdążyć do Diny przed Wyspiarzami. Zostając tutaj zyskujemy kilka godzin na przygotowania, zanim nas znajdą. Idź, Jano, wyślij gońców i zwołaj oficerów na naradę. – Tak, panie! – setnik szybkim krokiem opuścił namiot. Kwadrans później kasztelan Sagino powiódł stanowczym spojrzeniem po twarzach swoich podwładnych. Siwe włosy i twardy wzrok upodabniały go teraz do starego wilka. – Mamy tysiąc szesnastu ludzi, sto dwadzieścia wozów i tuzin balist – oznajmił. – Wyspiarze mają nad nami trzykrotną przewagę, co oznacza, że nie będą oczekiwać od nas aż to my ich zaatakujemy – uśmiechnął się zimno. – Ustawimy wozy w czworobok, opierając się jednym bokiem o brzeg rzeki – pokazał miejsce na mapie. – Od strony drogi ustawicie wozy w potrójnym szeregu, tylko od rzeki wystarczy jeden rząd. W krótszych bokach będą otwierane bramy dla jazdy, tak ustawcie tam wozy by można je było przetaczać. Nad bramami, na narożach czworoboku stanie po sześć balist. Ile mamy jazdy?
– Trzystu pięćdziesięciu jeźdźców, panie, łącznie z tymi, co siądą na oklep na zwierzętach pociągowych... – Podzielić ich na dwie grupy i uszykować przy bramach. Pięciuset pieszych broni dłuższego boku od strony drogi, reszta bram i pilnuje brzegu rzeki. Do dzieła, rycerze! Dosyć już było magii. Pora na uczciwą stal! Oficerowie wybiegli z namiotu. Wykonanie rozkazów kasztelana zajęło im około trzech godzin. Wozy rozstawiono według planu, spięto je łańcuchami, zablokowano koła. Z tych stojących na brzegu czworoboku wyładowano zawartość i złożono ją w ziemnych jamach. Wykopaną ziemię załadowano w worki i skrzynie, którymi osłonięto balisty i umocniono pierwszą linię wozów. Przez cały czas na placu wewnątrz czworoboku wrzała szalona krzątanina, zamieniająca się chwilami w chaos. Na czas przygotowań trzeba było wyprowadzić na zewnątrz konie. Stopniowo wszystko; przedmioty i ludzie znalazło się na swoich miejscach. Obok balist ułożono stosy ołowianych kul wielkości pięści, powbijano w ziemię wielkie bełty, długości jednego łokcia. Najdłuższe i najcięższe pociski – przeznaczone do strzelania w tłum strzały o rozłożystych grotach, przypominających zrobione z szabel kotwice, ułożono tak, by ostrza sterczały na grzbietach umocnień. Rozpoczęło się czekanie. Słońce minęło południowy szczyt swej wędrówki i gorąc dnia zaczął z wolna tracić na sile. Żołnierze przestali się kryć w cieniu taboru. – Dobra pora by walczyć – rzekł Sagino do setników stojących razem z nim na jednym z pustych wozów. Na początku godziny drugiej po południu, w zaroślach pomiędzy taborem a drogą do Diny zaczął się ruch. – Napiąć cięciwy! – rozkazał kasztelan. – Krótkie strzały! Zaskrzypiały korby mechanizmów naciągowych balist. Pomiędzy dłuższym bokiem taboru, a obszarem młodników i krzewów rozciągało się mniej więcej trzysta kroków otwartej przestrzeni, na której wykarczowano z grubsza kępy chaszczy. Teraz, po drugiej stronie pola zamigotała stal. Fala zbrojnych wylała się na skraj nadrzecznej równiny. Szeregi, kolumny, luźne gromady wyroiły się z trzech stron taboru i zaczęły formować szyki. Błękitno-zielone sztandary Cesarstwa oznaczyły miejsca zbiórki poszczególnych setek. – Wymierzyć w największy tłum! – zawołał Sagino i odczekawszy chwilę zakrzyknął: – Strzelać! Huknęły cięciwy i pierwszy tuzin bełtów pomknął w stronę wroga i przepadł w skłębionej masie Wyspiarzy. Nie dało się dostrzec czy ktoś padł. Odpowiedzią był narastający krzyk gniewu, który przeszedł zaraz w ponury pomruk. – Ładować i strzelać! – polecił kasztelan. – Nie żałować pocisków!
Po trzeciej salwie Wyspiarze zamilkli. Z zimną krwią kontynuowali ustawianie szyku. Dwanaście balist nie mogło pokrzyżować zamiarów trzech tysięcy ludzi. Zaraz też pojawiły się ich własne katapulty i balisty. Pierwszy głaz o średnicy półtorej piędzi wyrwał płachtę darni przed linią wozów, odbił się i łupnął donośnie w burtę któregoś z nich. Za nim nadleciały następne. Chwilę później zabrzmiał przeraźliwy trzask łamanego drewna, w powietrze wyleciał snop drzazg, ktoś wrzasnął głośno. – Mierzcie w ich machiny! – zawołał Sagino. – Panie, ustąp z wozu, stoisz na widoku – doradził mu jeden z setników. Jakby na podkreślenie tych słów długa strzała przebiła z trzaskiem burtę sąsiedniego wozu i utknęła w podłodze. Klęczący tuż obok legionista odsunął się w popłochu. – Dobrze – zgodził się kasztelan. – A ty! – krzyknął do wystraszonego żołnierza. – Pilnuj swego miejsca, bo lepszego ukrycia i tak nie znajdziesz! – Tak, wasza miłość! – odpowiedział legionista. Sagino zszedł z wozu i ruszył na obchód pozycji. Pojedynek machin strzelających zaczął się na dobre. Po stronie Wyspiarzy przybywało ich coraz więcej, aż w końcu przeszło trzydzieści katapult i balist miotało na tabor Suminorczyków grad kamieni i strzał, które roztrzaskiwały osłony, przyszpilały, miażdżyły ludzi, wywoływały panikę wśród koni. Żaden z jeźdźców nie siedział w siodle, stali, mocno trzymając wierzchowce za uzdy, niektórym udało się zmusić zwierzęta do uklęknięcia. Wszyscy dzierżyli obnażone miecze. Kiedy bowiem jakiś ciężko raniony koń wpadał w szał z bólu, jedynym sposobem uniknięcia chaosu było jego natychmiastowe dobicie. Skupienie ostrzału suminorskich balist na machinach przeciwnika zaczęło szybko przynosić efekty. Najpierw jedna ze strzał przecięła wiązkę skręconych cięgien, wprawiających w ruch łyżkę wyspiarskiej katapulty. Uszkodzona machina podskoczyła wysoko i wykonała epileptyczny taniec powalając dwóch żołnierzy obsługi. Reszta uciekła czym prędzej. Potem jednej z balist odstrzelono koło, eliminując ją z dalszej walki. W kolejnej, suminorski bełt przeciął napiętą cięciwę, w wyniku czego celowniczy stracił głowę. Kasztelan Sagino na własne oczy zobaczył jak wystrzelona tuż przy nim ołowiana kula, zakreśliwszy płaski łuk uderzyła w środek tułowia dowódcę wrogiej baterii. Wyspiarz przeleciał jakieś dziesięć kroków do tyłu, padł na plecy, chwilę przebierał rękami i nogami jak przewrócony żuk, po czym znieruchomiał. Gdy zniszczono piątą, wrogą machinę, Wyspiarze zmienili taktykę i skoncentrowali ostrzał na narożach taboru Suminorczyków. Skutek był druzgoczący. Wobec dwukrotnej przewagi siły ostrzału na nic zdały się osłony z wozów i skrzyń wypełnionych ziemią. W ciągu minuty strzaskano dwie suminorskie balisty. W następnej minucie głaz z katapulty złamał ramię łuku trzeciej. Kawał drewna, szarpnięty przez cięciwę, chlasnął w tył niczym
monstrualny bat. Czterej żołnierze obsługi z połamanymi rękami, żebrami i zmiażdżonymi twarzami, wyjąc z bólu, zaczęli się tarzać po ziemi. – Wycofać balisty w głąb taboru! – rozkazał Sagino podchodząc do zrujnowanego stanowiska. – Pojedynczo! Niech myślą, że je zniszczyli! Ktoś pobiegł przekazać rozkaz do drugiego narożnika. Suminorski ostrzał osłabł gwałtownie i ustał. Wyspiarze wznieśli triumfalny okrzyk. Ich pociski znów zaczęły spadać na cały tabor. Ale nie trwało to długo. Ruszyła piechota. Wyspiarze postanowili uderzyć całą siłą, z trzech stron naraz. Kiedy rozwijające się do ataku szyki pieszych zasłoniły machiny, uniemożliwiając kontynuowanie ostrzału, kasztelan Sagino polecił ustawić balisty z powrotem na pozycjach. Na cięciwy założono strzały o szablastych grotach. – Jazda na koń! – rozkazał w następnej chwili. – Otworzyć bramy! Gdy nadchodzące szeregi Wyspiarzy dotarły do połowy pola padł rozkaz: – Strzelać! Rozległ się świst jakby stu żołnierzy zakręciło młyńca mieczami. Strzały obracały się w locie, sprawiając, iż rozłożyste ostrza ich grotów cięły powietrze ukośnie z siłą topora. Wymierzono je tak, by leciały na wysokości głów i ramion. Dziewięć tych wysłanników śmierci wpadło z impetem w gąszcz nacierających, rozłupując hełmy, rozchlastując szyje, szczęki, twarze, ścinając drzewca włóczni. Śmiercionośne kotwice wyrąbały w szeregach krwawe bruzdy, mieszając linie Wyspiarzy, zmuszając ich do zwolnienia kroku. Kiedy ociekający potem żołnierze z obsługi balist, długimi dźwigniami nakręcali ponownie mechanizmy naciągowe, trzeszczące złowieszczo pod wpływem potężnych sił, ruszyła jazda. Sagino nie tracił czasu czekając aż konni staną strzemię przy strzemieniu. Zaledwie po wyjściu z bram jako tako uładzili szyk, pchnął ich do kontrataku. Nie było miejsca by rozpędzić konie do galopu. Poprzestali na cwale, a dobiegając do przeciwnika miotnęli przed siebie chmurą oszczepów i uderzyli w ślad za nimi. Piechota i jazda starły się przed krótszymi bokami taboru, zaś fala nacierających Wyspiarzy dopadła dłuższego. Jeszcze drugi raz kotwico-strzały zebrały swe krwawe żniwo, po czym wszystko zawisło od mieczy i włóczni. Pierwsi Wyspiarze, którzy wdrapali się na wozy, odpadli z roztrzaskanymi głowami i odrąbanymi ramionami. Z drugą falą nie poszło tak łatwo. Osłaniani przez włócznie idących za nimi towarzyszy, nacierający przenieśli walkę na skrzynie wozów tworzących zewnętrzny szereg taboru. W dzikiej ciasnocie sztylety były bardziej przydatne od długich ostrzy. Krótkie miecze suminorskich legionistów okazały się błogosławieństwem, ale i piechota morska Kahara V przywykła walczyć w tłoku panującym na pokładach zdobywanych statków.
Suminorczycy nie ustępowali. Ścierali się z Wyspiarzami w otwartym boju twarzą w twarz lub razili ich podstępnymi sztychami, wpychając ostrza pomiędzy deski wozów, bądź wyskakując nagle ze szczelin i zza burt. Na ziemi, pod osiami, wśród unieruchomionych kół paznokcie i zęby okazywały się nie gorsze od sztyletów. Kasztelan Sagino chcąc dać przykład żołnierzom, własną osobą wdarł się w gąszcz walczących. Kogoś przebił, wziął cięcie w lewe ramię, osłabione przez naramiennik, lecz zakończone dotkliwym skaleczeniem, a wreszcie uderzony w twarz głowicą miecza zleciał między wozy i zaplątał w spinających je łańcuchach. Nad nim wywiązała się zajadła rąbanina, w wyniku której oczyszczono z Wyspiarzy ten fragment fortyfikacji, a adiutanci pośpiesznie wydostali swego wodza z pułapki. – Panie, nie narażaj się, racz czuwać nad wszystkim – wydyszał setnik Jano. – Masz rację – Sagino dotknął rozbitego policzka. – Za starym na to... O odparciu szturmu zadecydowała jazda, która naciskana przez atakujących z boków Wyspiarzy przedostała się na tyły ich głównej linii, nacierającej na tabor od frontu. Piechurzy widząc za sobą Suminorczyków stracili zapał do walki. Zaczęli zeskakiwać z wozów i zwracać się ku nowym przeciwnikom. Potem, mimowolnie skupiając się w większe grupy zerwali ciągłość szyku odsłaniając środek taboru. Suminorskie balisty wznowiły ostrzał potęgując zamieszanie. Sagino widząc co się dzieje czym prędzej wdrapał się na zawalony ciałami wóz. – Rastooo!!! – krzyknął ile tchu w płucach, aż żyły wystąpiły mu na skroniach. – Bierz katapulty!!! Setnik Rasto – dowódca oddziału jazdy broniącego północnej bramy usłyszał krzyk i natychmiast pociągnął za sobą kilkudziesięciu kawalerzystów do szarży na jedną z dwóch baterii katapult i balist, w tej chwili zupełnie pozbawioną ochrony. Dopadli ich po niespełna minucie, w oka mgnieniu wyrzynając obsługę i uszkadzając piętnaście machin. Wyspiarze zupełnie się pogubili. Mieli tak dużą przewagę, że sytuację mógł łatwo odwrócić zręczny manewr, lecz okazało się, iż przyzwyczajeni do walki na zatłoczonych pokładach żołnierze i oficerowie nie radzą sobie mając zbyt wiele wolnej przestrzeni. Nikt nawet nie pomyślał, by spróbować otoczyć jazdę i odciąć jej powrót do taboru. Zamiast tego najeźdźcy zbili się w dwie bezładne gromady, stanowiące doskonały cel dla machin miotających. Resztki porządku prysły, gdy któryś z pomniejszych dowódców, na własną rękę pchnął kilkuset pieszych na pomoc zagrożonej drugiej baterii katapult. Zapoczątkowało to ogólny odwrót. Rasto nie ryzykował dłużej. Suminorczycy zadowoliwszy się zniszczeniem jednej baterii bez przeszkód wrócili do czworoboku. – Niech pięćdziesięciu jeźdźców pozostanie na zewnątrz przy każdej bramie – rozkazał Sagino. – Teraz się zacznie...
Miał rację. Ledwie cofający się Wyspiarze odsłonili ocalałe katapulty, natychmiast w stronę taboru pomknęły smugi dymu. Wcześniej cesarscy nie użyli pocisków zapalających, by płonące wozy nie stanowiły przeszkody dla atakujących. Teraz nie mieli już takich skrupułów. Dziesięć garncy z olejem skalnym roztrzaskało się w obrębie taboru bryzgając na wszystkie strony płynnym ogniem. – Zniszczyć katapulty! – krzyknął kasztelan do strzelców przy balistach. – Gdzie durnie?! – wydarł się na kilkunastu żołnierzy biegnących z wiadrami do rzeki. – Nie wodą, bo rozszerzycie pożar! Płonący olej wypłynie na wierzch! Ziemią gasić! I piachem! Wkrótce dwie trzecie obrońców taboru zajętych było walką z ogniem. Po godzinie stało się jasne, że Wyspiarze nie zdołają zarzucić Suminorczyków pociskami zapalającymi. Zabrakło katapult... – Nie jest źle – uśmiechnął się Sagino. Dymiący garniec nadleciał bezszelestnie i rozbił o krawędź burty wozu, o krok od kasztelana, zalewając go od stóp do głów płonącym olejem. Sagino nawet nie zdążył krzyknąć. Setnik Jano błyskawicznie wyciągnął miecz i czyniąc dowódcy ostatnią przysługę ściął mu głowę. – Przejmuję dowodzenie – oznajmił oniemiałym ze zgrozy adiutantom. Nikt się nie sprzeciwił. Jano podszedł do balist, by ocenić skuteczność ostrzału. Chwilę stał za baterią, obserwując pracę obsługi oraz żołnierzy umacniających, gaszących i odbudowujących elementy fortyfikacji, rozpadające się raz po raz pod ciosami pocisków wroga. Właśnie jedna ze skrzyń z ziemią, trafiona ciężką strzałą zleciała z łoskotem ze szczytu barykady. Trzech legionistów rzuciło się postawić ją na miejsce. Setnik ruszył, by spojrzeć na przedpole, lecz zamiast kroku naprzód, wbrew swej woli, postąpił dwa kroki w tył... Bełt z balisty przeniknął go szybciej niż zdążyły zareagować nerwy. Dopiero po chwili Jano poczuł łaskotanie w piersiach. Spojrzał na swój pancerz i ze zdumieniem zobaczył w napierśniku dziurę o średnicy półtora cala. Pocisk przeszedł przez lewą pierś, trzy palce od mostka. Serce już nie biło. Zdziwienie zastygło na twarzy Jano i pozostało na niej gdy on sam miękko osunął się w ciemność. Wyspiarze ponownie formowali szyki, gotując się do kolejnego szturmu. Widać było, że tym razem uderzą tylko od frontu, osłaniani od jazdy przez oddziały pikinierów i włóczników chroniące ich boki i tyły. Natarcie ruszyło zanim katapulty przerwały ostrzał. Zdezorientowani Suminorczycy przystawali bezradnie nie wiedząc czy mają dalej gasić pożary, czy zajmować pozycje obronne. Czas mijał, a nikt nie wydawał rozkazu... Okres wahania zakończyli sami Wyspiarze przerywając bombardowanie. Wszyscy zdolni do walki obrońcy taboru zaczęli wdrapywać się na wozy. Niespodziewanie machiny
miotające wroga obrzuciły pociskami suminorską jazdę, strzegącą południowej bramy, wywołując panikę wśród koni. Fala piechoty z krzykiem dotarła do linii wozów. Obie strony były już zmęczone, tak że pierwotna zajadłość rychło przekształciła się w monotonną rąbaninę. W tych warunkach zaczęła brać górę przewaga liczebna Wyspiarzy. Po pół godzinie zdobyli całą zewnętrzną linię wozów. Stopniowo wypierali obrońców z drugiej. Desperackie, lecz coraz słabsze szarże suminorskiej jazdy bezsilnie odbijały się od linii pikinierów. Nikt już nie koordynował obrony. Ta kruszyła się, pękała i ustępowała niczym kość w zaciskających się z wolna szczękach buldoga... Brak jednego dowódcy wyszedł teraz Suminorczykom na dobre, gdyż każdy rozsądny człowiek, oceniwszy trzeźwo sytuację, podjąłby decyzję o złożeniu broni. Zwłaszcza, że zmagania objęły już trzeci, ostatni szereg wozów i walka w każdej chwili mogła przekształcić się w rzeź. Bezwład obrony paradoksalnie umożliwił dotrwanie do nadejścia odsieczy. Kiedy od północy, z zarośli wyłoniło się sześciuset żołnierzy i marynarzy kapitana Forparta, w obrońców wstąpiły nowe siły. Jednak Wyspiarze widząc, iż bliskie zwycięstwo znowu wymyka im się z rąk wpadli we wściekłość. Natarli z taką furią, że zdumieni obrońcy ujrzeli nagle wrogów wdzierających się do środka taboru... Zuchwalstwo to zostało jednak szybko ukarane. Ludzie Forparta sformowawszy cztery niezbyt równe, ale zwarte szeregi, biegiem ruszyli na Wyspiarzy. Dwie linie pikinierów, strzegące lewego skrzydła i znacznie już nadwątlone przez jazdę nie dotrzymały pola ani przez minutę. Odrzuceni do tyłu zmieszali się z głównymi siłami, które właśnie odstąpiwszy od taboru, usiłowały uszykować się na spotkanie nowych przeciwników. I znowu zabrakło im czasu na ustawienie nowych szyków. Suminorska odsiecz starła się z nieprzygotowanym tłumem Wyspiarzy, odepchnęła go od taboru i pogoniła w stronę pozycji wyjściowych jak stado baranów. Kilkunastu napastników, odciętych wewnątrz czworoboku wozów, natychmiast rzuciło oręż i podniosło ręce do góry. O katastrofie cesarskiej piechoty morskiej zadecydował brak doświadczenia w walce na dużej przestrzeni i w rozległych formacjach bojowych. Na oczach osłupiałego dowódcy Wyspiarzy – kapitana Vergena, sześciuset Suminorczyków przegoniło z pola prawie dwa i pół tysiąca jego ludzi, po czym zdobyło z marszu ostatnią baterię machin miotających. Obsługa i żołnierze osłony nawet nie próbowali się bronić; porzucając katapulty i balisty rzucili się do ucieczki. Na ten widok panika opanowała resztę Wyspiarzy. Nikt też nie usiłował bronić taboru i zaimprowizowanego obozu. – Panie! Ich z pewnością musi być więcej! – krzyknął jeden z adiutantów Vergena. – Zaraz nas otoczą! Wódz Wyspiarzy bez słowa zawrócił konia. Teraz najważniejszą rzeczą było napisanie przekonywującego raportu dla Cesarza...
Pół godziny później, w blasku zachodzącego słońca Kapitan Forpart pochylił się nad szczątkami kasztelana Sagino. Wokół słychać było jęki ciężko rannych. Potrzaskane wozy dymiły i ociekały krwią. Legioniści stali wokół bez słowa, z opuszczonymi mieczami. – Przygotujcie stos – rozkazał Forpart. – Niech ogień dokończy dzieła... Popioły zabierzemy do Diny. – Do Diny, panie? – zdumiał się jeden z dziesiętników. Nazywał się Mino Dergo. – Nie ruszymy ścigać wroga? – Jest nas niespełna tysiąc zdolnych do walki – odrzekł kapitan. – Szaleństwem byłoby gonić dwakroć liczniejszego przeciwnika, który przez noc bez wątpienia dojdzie do siebie. Pobiliśmy ich i powstrzymaliśmy pochód na Dinę. To wystarczy. – A zatem... – westchnął Mino. – Nic się nie zmieniło... *** Tagero, wędrowny czarnoksiężnik tkwił przy drodze z Deremy do Sachen, dokładnie na granicy prowincji Kaladen i Stary Suminor. Czekał na przechodnia, który mógłby się stać jego ostatnią szansą. Chodziło o kogoś o cechach szczególnych, człowieka posiadającego rozczepioną duszę, najlepiej szaleńca, któremu wydawało się, iż jest kilkoma osobami naraz. W jestestwie takiego osobnika łatwo znalazłoby się miejsce dla jeszcze jednej osobowości, czyli duszy Tagera. Czarnoksiężnik musiał przenieść się w inne ciało, gdyż to, które miał od urodzenia umierało i nie pozostało mu już dużo czasu. Była niewielka nadzieja, iż do tej pory drogą nadejdzie odpowiedni człowiek, ale Tagero nie mógł sam wyruszyć na poszukiwania. Nie mógł opuścić swego miejsca przy trakcie. Powodem tego był pal, na którego jeden koniec nabito Tagera, a drugi wkopano w ziemię, by całość służyła za odstraszający przykład. Czarnoksiężnik wykonywał to zadanie już od dwóch dni i dwóch nocy. Właśnie zbliżała się połowa trzeciego dnia, a skazaniec czuł, że następnego południowego upału już nie przetrzyma, a w najlepszym razie nie zdoła zachować jasności umysłu, co na jedno wychodziło. Ruch na gościńcu był niewielki, a z nielicznych przechodniów mało kto przystawał dostatecznie długo, by Tagero mógł wysondować jego umysł. Czarnoksiężnik zaczynał się bać. Dobrze opanowane zaklęcia chroniły go przed bólem, ale żaden czar nie mógł powstrzymać narastającego nieubłaganie odwodnienia organizmu. Był już martwy od pasa w dół, zaczynały usychać mocno skrępowane ręce. Wspomagane przez magię serce zasilało mózg coraz gęściejszą krwią. Zapaść mogła nastąpić w każdej chwili. Przeklinał swój los. Pojmano go w karczmie, w jakiejś zapadłej, prowincjonalnej dziurze, niewartej nosić najgłupszej choćby nazwy. Rozpoznał go przypadkiem kompan pewnego wędrownego filozofa, którego duszę Tagero w przypływie fantazji przeniósł niegdyś w ciało wielkiego węża. Starszy wioski po otrzymaniu doniesienia wykazał się iście chamskim
sprytem. Nikt nie okazał czarownikowi najmniejszej nawet wrogości póki miejscowy osiłek nie wyrżnął go od tyłu ławą w potylicę. Gdy się ocknął leżał związany, zakneblowany i pozbawiony wszelkich artefaktów. Nie pozwolono mu mówić w swojej obronie. Znalezione przy nim magiczne przedmioty uznano za dowód prawdziwości oskarżenia i o świcie Tagero poczuł w trzewiach ostrze pala. To wszystko było tak nieprawdopodobne i absurdalne, że czarnoksiężnik wciąż jeszcze wątpił w realność swej przygody. On i jego wielkie ambicje miały sczeznąć w przydrożnym rowie? Kiedy docierało do niego, iż to całkiem możliwe, stokroć mocniej od knebla dławił go strach. Miał tylko jedną szansę... Młody mężczyzna podążający traktem wyglądał na chłopa, ale sprężystością ruchów przypominał żołnierza, lub coś w tym rodzaju... Na jego twarzy malowało się niezwykłe skupienie. Przekrwione oczy Tagera wpatrzyły się z napięciem w wędrowca. Ogarnięty nagłą nadzieją czarnoksiężnik zadygotał na palu. Teraz należało doprowadzić do tego, by spotkały się ich spojrzenia. Gdy wędrowiec już prawie dotarł do miejsca kaźni, Tagero wziął głęboki wdech i zabulgotał jękliwie przez nos. Mężczyzna przystanął, uniósł głowę... Z pewnością nie był szaleńcem o jakiego chodziło czarownikowi... W oczach młodzieńca mignęło jednak coś świadczącego o istnieniu silnych wewnętrznych zmagań i Tagero uznał, że nie będzie czekać na lepszą okazję. Nie przyglądał się dłużej, lecz wyzwolił czar, który wyrwał jego duszę z konającego ciała i niczym strugę ognistych igieł wraził przez oczy w umysł przechodnia. Ksin miał wrażenie jakby poraził go ostry słoneczny odbłysk. W głowie coś zaszemrało i poczuł ucisk w skroniach. Wydało mu się, że ktoś krzyknął, ale kotołak uznał, iż dźwięk ten wydał nabity na pal nieszczęśnik, który skonał właśnie w tej chwili. Tagero poczuł się jak ktoś, kto przez własną głupotę wskoczył do jamy dzikiej bestii. To jednak było dużo więcej niż bestia. W podświadomości zaatakowanego przechodnia czarnoksiężnik natknął się na upiora. Strach, który odczuwał do tej pory był niczym wobec przerażenia jakie ogarnęło go teraz. Tagero pojął, że dostał się do piekła. Taka była jego ostatnia świadoma myśl zanim wessała go kipiąca w okowach woli magma zła. Stał się zabawką, niewolnikiem, ofiarą nienawiści tysiące razy większej od tej, do której sam był zdolny, ale nie został unicestwiony. Trwał w męce. Pomieszanie zmysłów ustąpiło po chwili. Fakt, iż na moment przestał odbierać Zew Obecności bardziej zdziwił niż zaniepokoił Ksina. Potarł oczy. Już wszystko dobrze... Wampir był przed nim! Zapominając o błahej niedyspozycji kotołak ruszył dalej. Po pewnym czasie zaczął biec. Ścigany wampir poruszał się tylko nocą, lecz robił to znacznie szybciej od Ksina, który co prawda szedł dzień i noc bez odpoczynku, ale unikał Przemiany, gdyż jej niezwykła łatwość
budziła w nim niejasny niepokój. Poza tym nie chciał ryzykować konfliktu z mieszkańcami rohirryskiego pogranicza, dla których demon jakiegokolwiek rodzaju był istotą, którą należało unicestwić za wszelką cenę. Miejscowi, w przeciwieństwie do stołecznych tępicieli nie dzielili płodów Onego na przydatne i nieprzydatne w rozgrywkach politycznych. Po zmierzchu kotołak zboczył z traktu i ruszył przez bezdroża Obłych Wzgórz. O świcie dotarł do granicy Puszczy Upiorów. Zew Obecności wampira-ambasadora zmieszał się co najmniej z kilkunastoma innymi, pochodzącymi od różnych nadistot, ale Ksin dobrze rozróżniał już indywidualne wibracje stwora, którego ścigał. Gdy cała powierzchnia słonecznej tarczy wysunęła się zza horyzontu wampir jak zwykle zapadł w letarg i ucichł. Teraz zadaniem Ksina było jak najbardziej skrócić dzielący ich dystans. Przyśpieszył kroku. Do tej pory kotołak wykorzystywał tylko swą nadnaturalną wytrzymałość, jednak zagłębiwszy się w ostępy Rohirry nie musiał już zachowywać ostrożności. Przystanął, pochylił się i pozwolił drzemiącej w nim bestii wziąć w posiadanie całe ciało. Całkowita Przemiana nastąpiła w ciągu zaledwie trzech uderzeń serca. Ksin ryknął gardłowo i pognał przed siebie. Ziemia i ściółka bryzgnęły mu spod łap. Zwykle Przemiana wiązała się z bólem i wysiłkiem, teraz była nawet przyjemna. Poczuł się tak znakomicie, jakby po długich poszukiwaniach odnalazł swą prawdziwą naturę... To niebezpieczna myśl! – uświadomił sobie, jednak wkrótce dał się ponieść pulsującemu w mięśniach i żyłach rytmowi upajającej mocy, żywotności i płynności ruchów. Bycie bestią stało się takie przyjemne... Pędził teraz trzykrotnie szybciej niż w ludzkiej postaci. Oznaczało to, że wampir już mu nie ujdzie. Dopadnie go najdalej przed północą! Przedzierał się przez zarośla, potężnymi susami przesadzał wykroty i zwalone drzewa. Jego własny, emanujący dzikością i szałem Zew Obecności sprawiał, że wszelkie aktywne za dnia nieumarłe stwory, chyłkiem usuwały mu się z drogi. Był królem tej puszczy! Uśpione w swych leżach strzygi, gdy docierała do nich Obecność Ksina, odruchowo zwijały się w kłębek, przybierając pozy nienarodzonych. Był ruchem, rytmem, pociskiem zemsty. Gniew i siła wzbierały w nim, pulsowały aż chwilami z sierści sypały się błękitne skry. Zwykły zielony blask oczu przechodził wtedy w fiolet. Świadomość nie opuszczała go jednak ani na moment. Biegł dokładnie w kierunku, z którego dotarły doń ostatnie wibracje zewu wampira. Słońce zniżało się, cienie wydłużały. Jeden z nich śmigał z zawrotną prędkością pomiędzy pozostałymi. Potem wszystkie cienie zlały się w jedno morze mroku i pozostało tylko dwoje pałających oczu, mknących przez ciemność niczym para bliźniaczych komet. Strzelał deptany chrust. Kiedy Słońce zapadło za horyzont, Obecność wampira nie ujawniła się jak zwykle o tej porze w ciągu ostatnich dni. Kotołak zdziwił się, ale nie zwolnił biegu. Skoro ścigany upiór nie kontynuował wędrówki, oznaczało to, że poprzedniej nocy dotarł do celu. W tej chwili
tylko pamięć i kocia orientacja Ksina mogły pozwolić mu odnaleźć kryjówkę wampira. Jeszcze raz kotołak przypomniał sobie z której strony odebrał ostatni ślad Obecności byłego ambasadora i oszacował wielkość mimowolnego zboczenia z drogi. Skorygował to, po czym przyśpieszył kroku. Już z odległości pół mili dostrzegł sączącą się między drzewami różowawą poświatę. Dochodziła z kierunku, w którym podążał Ksin. W miarę zbliżania, stawała się coraz bardziej czerwona i zyskiwała na jaskrawości. W pewnej chwili las ustąpił miejsca polanie, pośrodku której piętrzyły się zarośnięte bluszczem ruiny. Nad ziemią, z otworu między zwalonymi kolumnami biło czerwone światło. Było tam dość miejsca, by do podziemi mogła przedostać się istota wielkości człowieka czy kotołaka. Ksin bez wahania, z całym impetem wskoczył do środka. Znalazł się w krypcie. Lądując kotołak wzbił z podłogi tuman pyłu, który utworzył wokół chmurę mieniącą się szkarłatnymi rozbłyskami. Źródłem światła był czerwony kryształ wielkości głowy człowieka, oszlifowany w kilkadziesiąt wielokątnych płaszczyzn i leżący w centrum pomieszczenia na postumencie z niebieskiego kamienia. Jego jaskrawy blask wypełniał szkarłatem loch zbudowany na planie kwadratu o zaokrąglonych rogach. W ścianie naprzeciw otworu, którym dostał się tutaj Ksin, znajdowało się łukowato sklepione przejście, prowadzące w głąb podziemi. Leżało tu kilkanaście szkieletów, w większości odzianych w zbroje różnego typu. Najstarsze szczątki okrywał napierśnik z przeżartego patyną spiżu. Przy każdym kościotrupie leżała jakaś broń, przeważnie były to miecze i topory, niekiedy zwykłe maczugi i cepy bojowe. Rycerze, prości żołnierze, chłopi, rozbójnicy, poszukiwacze przygód... – ocenił Ksin pozycję społeczną umarłych obchodząc ostrożnie komnatę. Obok zwłok leżała nie tylko broń, ale też nietknięte sakwy z osobistymi rzeczami. Na ostrzach nie było szczerb, w pancerzach zaś i hełmach żadnych dziur i pęknięć. Żadnych śladów walki... Kotołak zwrócił uwagę na ułożenie szkieletów. Sprawiały wrażenie jakby odczołgiwały się od świecącego kryształu. Być może jego światło było zabójcze dla istot ludzkich. Skoro tak, dobrze, że on wszedł tutaj w zmienionej postaci... Nagły ruch w kącie przerwał mu rozmyślania. Był to nietoperz. Długą chwilę miotał się po posadzce jak w agonii, po czym jednak zebrawszy siły zerwał się i wyleciał na zewnątrz. Kotołak zwrócił teraz uwagę na inne nietoperze, które jeden po drugim budziły się pod sufitem i wylatywały na łów. Te nie miały z tym żadnych kłopotów. Czyżby przyzwyczaiły się do czerwonego blasku? Ten pierwszy zaś był tu dopiero pierwszy raz? Wyglądało na to, że światło kryształu obezwładniało żywe stworzenia, ale tylko na pewien czas. Można było to sprawdzić, lecz Ksin miał co innego do roboty. Gdzieś tutaj ukrywał się wampir! Kotołak wszedł do drugiego pomieszczenia. Panował w nim szkarłatny półmrok. Pod ścianami leżały także ludzkie zwłoki, ale tutaj były to rozpadające się, zetlałe mumie.
Ksin już miał przejść do następnego lochu, gdy jego uwagę przykuł pewien szczegół. Jedna z mumii, a raczej jej fragment, gdyż była to pozbawiona rąk górna połowa korpusu wraz z głową, miała niezwykłej długości zęby. Przyjrzawszy się baczniej kotołak stwierdził, iż są to szczątki zmumifikowanego wampira... Było tu takich więcej, rozkawałkowanych, rzuconych na bezładne sterty piętrzące się pod ścianami. W trzecim, najciemniejszym i największym lochu, pałające zielonym światłem oczy kotołaka dostrzegły dziesiątki doskonale zachowanych mumii, leżących jedna przy drugiej, równymi szeregami. Było tu tylko jedno wejście, a zatem Ksin znalazł się u kresu pościgu. Więc to tutaj Kahar V – Cesarz Archipelagu Południowego mianował swojego ambasadora! Jedna z tych mumii... Kotołak obiegł cały loch. Niczym się nie różniły! Poczuł narastający gniew, wrócił na środek i przywarował. Jak zgadnąć która? Sierść Ksina zjeżyła się, przemknęły po niej błękitne skry. Wcale nie musiał zgadywać! Z nagłym pomrukiem furii dopadł pierwszej z brzegu i wgryzł się w pierś. Żebra strzeliły jak chrust. W pysku poczuł smak kurzu i starego pergaminu. Puścił i chwycił następną pomagając sobie pazurami. Truchło rozprysło się w drobny mak. Parskając i plując zeschniętymi resztkami zmiażdżył trzecią. Wstręt i obrzydzenie spotęgowały wściekłość. Czwarta, piąta... Wpadł w szał. Przestał liczyć. Rwał, szarpał, druzgotał niczym machina mieląca strupieszałe zwłoki. Zeschnięte ręce i nogi latały we wszystkie strony. Urwane, obciągnięte pożółkłą skórą czerepy turlały się po posadzce. Przeważnie mumie były puste w środku, jednak niektóre wypełniało coś na kształt zeschniętej gąbki. Po tym rozpoznawał wampiry. Smakowały jak stare szmaty. I nagle w paszczy trysnęła mu krew. Ta mumia krwawiła! Była nasiąknięta krwią i ciężka jak świeży trup. Ksin zawył gardłowo i mocniej zacisnął szczęki. Miał go! Wampir ocknął się, gdy zęby kotołaka dosięgły serca. Uderzył na oślep rękami z siłą zdolną złamać kark tygrysowi, ale na Ksinie razy te nie zrobiły żadnego wrażenia. Poderwał wampira w górę i wyrżnął nim w posadzkę. Pilnie baczył by nie połknąć ani kropli wampirzej posoki. Ręce krwiopijcy zacisnęły się na karku kotołaka, ale ten zerwał uchwyt wstrząsając łbem. Potem kły Ksina wbiły się w serce upiornego ambasadora. Wampir nie miał już szans. Nadnaturalny drapieżca zakończył polowanie.
POJEDYNEK Zielonkawa piana wciąż wyciekająca z ust leżącego na boku Redrena opadła niespodziewanie. Zamiast niej pojawił się żółty surowiczy płyn i ślina. Czuwający stale przy łożu króla medyk natychmiast posłał po arcyświętcę, ten zaś stawił się razem z przełożonym cechu tępicieli. – Czym tłumaczysz ten objaw, panie? – zapytał Bero medyka.
– Być może jest to oznaka zdrowienia, wasza świątobliwość. – Doprawdy? – Bero i Bert wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Czy możesz przysiąc? – Nie mogę, wasza świątobliwość, niewiele wiem o wampirzej gorączce. Jeśli jednak wampir został unicestwiony... – Bracie Bert – arcyświętca zwrócił się do Tępiciela – czy któryś z twoich ludzi dokonał tego chwalebnego uczynku? – Niestety nie, wasza czcigodność. Robiliśmy wszystko co w naszej mocy, lecz wampir zdołał się wymknąć. Pomógł mu w tym jego wspólnik, kotołak Ksin, były dowódca Gwardii. – Czym zatem, drogi bracie, tłumaczysz zmianę w chorobie jego wysokości? – Mówię to z prawdziwie ciężkim sercem... – Bert spuścił głowę. – Jednak muszę stwierdzić, iż u naszego pana dostrzegam pierwsze objawy demonicznej Przemiany. – Czy chcesz powiedzieć, że jego wysokość zmienia się w wampira? – Tak, wasza świątobliwość. Jedyne co możemy teraz zrobić to zadbać, by nie ucierpiała na tym jego dusza. – Jak się domyślam, serce króla należy dziś przed północą przebić osikowym kołkiem? – rzekł Bero. – To smutna konieczność – Bert jeszcze bardziej pochylił głowę. – Chcecie zamordować króla?!! – wybuchnął dowódca czuwającej w sypialni straży. – Setniku – powiedział wyniośle arcyświętca – zważywszy na twą wierność jego wysokości wybaczam ci co i do kogo mówisz. Króla nie można zabić albowiem nie ma w nim już życia. – Skąd ta pewność?! – nie ustępował oficer. – A któż inny w całym Suminorze, prócz mnie i brata Berta mógłby to stwierdzić? Lecz zapytajmy jeszcze medyka. Szlachetny panie, czy w sytuacji gdy wampir nie został zabity, do czego mamy pewność dzięki zapewnieniu brata Berta, wchodzi w grę coś innego niż nieuchronna Przemiana? – Nie wasza świątobliwość. – A zatem... – zawiesił głos arcyświętca. Odpowiedziało mu milczenie. Po dłuższej chwili odezwał się Bert: – Sądzę, wasza świątobliwość, iż do czasu dokonania zabiegu, straż przy łożu zmarłego monarchy powinna zostać wzmocniona wyćwiczonymi tępicielami. – Obejdzie się... – burknął setnik, ale Bert nie poświęcił mu ani krzty uwagi. – Pozwoliłem sobie już o to zadbać – dokończył i zaklaskał. Otworzyły się drzwi i do sypialni wkroczyło sześciu tępicieli w lekkich skórzanych zbrojach pokrytych znakami Mocy. Byli to zaprawieni weterani. Blizny na twarzach i przedramionach świadczyły, że niejednemu potworowi umknęli z paszczy. W rękach dzierżyli jednak nie srebrną, lecz stalową broń.
Czterech Gwardzistów poruszyło się niespokojnie. Ich dowódca zbladł. – Właściwie to tępiciele powinni od tej chwili zająć się bezpieczeństwem mieszkańców pałacu – stwierdził Bert. – To Gwardia jest do tego powołana... – wycedził setnik. – Myślę, iż mogę decydować w tej mierze – rzucił Bero. – Muszę naradzić się z moimi zwierzchnikami! – Przyślij ich tutaj bym mógł im wydać instrukcje – polecił oschle arcyświętca. – Możesz odejść setniku. Oficer wyszedł, a znalazłszy się na korytarzu skierował się nie do kwater Gwardii, lecz pobiegł prosto do pracowni Rodmina. Po kilku minutach zziajany począł dobijać się do drzwi. – Wasza dostojność! Prędko! – Poznaję twój głos Zelito – odezwał się mag. – Co się stało? – Chcą przebić króla kołkiem! Rodmin natychmiast otworzył. – Opowiadaj! Zelito pośpiesznie zrelacjonował zajście w sypialni. – Zawiadom zaraz pozostałych setników – rzekł mag bez namysłu. – Spotkamy się za kwadrans w królewskim gabinecie. – Może być za późno! – Nie, Zelito. Zależy im, by wszystko odbyło się w majestacie Prawa Czystości, dlatego nie zamordują króla po kryjomu. – Czy jesteś, panie, pewien, że on nie... – Jestem pewien. Idź! Gdy Gwardzista zniknął w głębi korytarza, Rodmin spojrzał w głąb pracowni. – Ksin zrobił swoje, Hantińjo – powiedział. – Kiedy wyjdę zamknij drzwi i nie otwieraj, póki nie usłyszysz mojego głosu. Nie czekając na reakcję kobiety ruszył do królewskich komnat. – Mamy walczyć z tępicielami?! – zapytał kilkanaście minut później setnik Midro, który z racji wieku i szacunku, jakim cieszył się wśród pozostałych oficerów, objął w ostatnich dniach funkcję nieformalnego dowódcy Gwardii. – Wojownikami o nadludzkiej sprawności? – Nie są lepsi od was – rzekł Rodmin. – Legendy o swej niezwykłej sprawności bojowej rozpowszechniają oni sami, by zyskać respekt ludu. – Wszak zabijają upiory! – zdumiał się Midro. – Najczęściej wtedy, gdy znajdują je pogrążone w letargu lub strzelając od tyłu. Te historie o bohaterskich pojedynkach to relacje z wypadków przy pracy. – Nie wiedziałem o tym... – Mało kto wie, bo oni dobrze się kryją. – Ale co mamy robić?! – zniecierpliwił się Zelito.
– Po prostu pójdziemy tam i wypędzimy ich z królewskiej sypialni. – A Bero?... – Jego też. – Arcyświętcę Wielkiego Reha?! – Król nam wybaczy. – To cuchnie wojną domową – rzekł Midro. – Strażnicy Świątyni nie puszczą płazem zniewagi. – Dajcie się zastanowić... – Rodmin popatrzył w okno. *** W królewskiej sypialni Gwardziści patrzyli na tępicieli, ci zaś na Gwardzistów i swego przełożonego. Bert spoglądał wyczekująco na arcyświętcę, a ten wpatrywał się w króla. Medyka już odesłano. – Długo każą mi czekać ci oficerowie – mruknął Bero. – Wasza świątobliwość, to na nic, w pałacu panuje zupełne bezhołowie – rzekł Bert. – Racz wydać dyspozycje – ponaglił. Za drzwiami rozległy się kroki. Po chwili w progu stanął Midro i kilku innych setników. – Wasza świątobliwość, racz wybaczyć opóźnienie, ale każdy z nas zajęty był swoimi obowiązkami – zaczął Midro – odszukanie wszystkich... – Wybaczam – uciął Bero. – Wezwałem was... – Najczcigodniejszy, czy przez szacunek dla zmarłego monarchy nie moglibyśmy pomówić gdzie indziej? – przerwał mu setnik. – Może w królewskim gabinecie... Arcyświętca uniósł brwi. – Dobrze – zgodził się z wahaniem. – Bracie Bert proszę za mną. Gdy za wychodzącymi zamknęły się drzwi i ucichły ich kroki na korytarzu, w królewskiej sypialni obróciła się ściana odsłaniając ciemny prostokąt tajemnego przejścia. Z mroku wyłonili się Rodmin i Zelito, a za nimi wyszło jeszcze czterech uzbrojonych Gwardzistów. – Co to ma znaczyć?! – zapytał podniesionym głosem jeden z tępicieli. – Zabieramy króla – oznajmił mag. – Chory w okresie rekonwalescencji potrzebuje więcej spokoju. – Rekonwalescencji?!! – wybuchnął tępiciel. – Chcesz by na tronie Suminoru zasiadał wampir?! – Król wyzdrowieje. Wampir został zabity przez kapitana Ksina. – To spisek!!! – Setniku – Rodmin zwrócił się do Zelita. – Obawiam się, że nie przekonam tych fanatyków.
– Istotnie... – Zelito spojrzał na swoich ludzi. – Chrońcie króla. Jeden ze strażników czuwających przy wezgłowiu Redrena płynnym ruchem pochylił włócznię i krótkim wyrzutem ramion dźgnął w podstawę czaszki odwróconego tyłem tępiciela. Cios Gwardzisty wydawał się być zadany zbyt lekko, wręcz niedbale, ale ostrze z trzaskiem łamanych kości wyszło między oczami. Równocześnie z dłoni Rodmina strzeliła błękitna błyskawica, która z odrażającym mlaśnięciem rozpłatała stojącego naprzeciw tępiciela na dwa dymiące kawały. Inny jednym błyskawicznym uderzeniem na odlew ściął głowę jednemu z Gwardzistów. Zbrojni starli się z wściekłym rumorem. Walka trwała krótko, lecz była wstrząsająco zajadła i krwawa. Ani Gwardziści ani zabójcy demonów nie myśleli o obronie, tylko o tym, by zaryć ostrza w ciałach przeciwników. Tępiciel, który zabił pierwszego Gwardzistę w następnym momencie rozchlastał gardło drugiemu, ale śmiertelnie ranny żołnierz dokończył cios dwuręcznym mieczem, który rozrąbał tępiciela od barku do pasa. Pozostali trzej nim zostali zabici zabrali ze sobą po jednym strażniku. Jeden z Gwardzistów i tępiciel nawzajem przebili się mieczami i padli wciąż trzymając za rękojeści. Inny zabójca upiorów zginął od ciosu toporem w chwili, gdy wyszarpywał ostrze zaklinowane między żebrami swej ofiary. Ostatniego przyszpilono włóczniami do ściany, ale rzucony przezeń sztylet trafił w oko i przebił na wylot głowę jednego z atakujących. Nim minęło dziesięć uderzeń serca, na podłodze królewskiej sypialni lełało sześciu tępicieli i pięciu Gwardzistów. Zapanował spokój. – Nieźle wyszkoleni... – skwitował Zelito chowając miecz. – Bierzmy króla! Setnik i trzech pozostałych żołnierzy chwycili rogi królewskiej pościeli i ponieśli Redrena w stronę tajemnego przejścia. – Ale co powiedzą Bero i Bert? – wysapał Zelito. – Uznają, iż było to pożałowania godne nieporozumienie – odparł idący za nimi Rodmin. – Gdy tylko król odzyska przytomność sami wymyślą takie tłumaczenie... *** W świetle dnia, Ksin w ludzkiej postaci pochylił się nad ciałem wywleczonego z podziemi wampira. Z ran zabitego upiora wciąż wyciekała krew, a promienie słońca sprawiały, iż skóra marszczyła się i czerniała z minuty na minutę. Do wieczora z truchła pozostanie tylko pył. Kotołak jednak nie zamierzał czekać tak długo. Chciał jak najszybciej odnaleźć amulet kierujący wampirem. Ktoś zadał sobie wiele trudu odnajdując w rohirryjskiej głuszy to prastare gniazdo wampirów i przygotowując jednego z nich do zamachu na króla Suminoru. Na stwora, który odegrał rolę ambasadora nałożono cały szereg czarów ochronnych oraz kilka warstw iluzji, podtrzymywanych przez system artefaktów. Jednak najważniejszą rzeczą było zapewnienie sobie uległości takiego wysłannika. Gdzieś w jego ciele musiał więc tkwić amulet kierujący i
zapewniający łączność z czarnoksiężnikiem, który przygotował oraz wyprawił w drogę tego demona. Po namyśle Ksin przekształcił przedramiona w kocie łapy i zaczął metodycznie rozrywać truchło na drobne kawałki. Nie znalazł amuletu w piersiach ani w brzuchu, wypełnionych jednolitą, szarą, gąbczastą masą, z której pod naciskiem łap tryskała krew ofiar bestii. Pozostała jeszcze głowa. Kotołak przycisnął twarz lewą łapą, pazury prawej wbił w zmętniałe oczy i pewnym ruchem oderwał czerep. Mózg usunięto w procesie mumifikacji, ale pozostawiono rdzeń kręgowy, który po Przemianie wykazywał wystarczającą aktywność, by zawiadować ruchami wampira i być siedliskiem jego instynktów. Amulet kierujący wbity był w dno podstawy czaszki, a jego złote wypustki dotykały uciętej powierzchni rdzenia kręgowego. Artefakt najprawdopodobniej wepchnięto do wnętrza przez nos. Ksin wydłubał magiczny przedmiot pazurem, z powrotem przekształcił łapy w ludzkie ręce i podrzucając amulet na dłoni ruszył przed siebie. Teraz należało zrobić z niego właściwy użytek... Kotołak doskonale wiedział co powinien uczynić, ale wolał o tym nie myśleć. Podszedł do ruin piętrzących się na środku polany i uklęknął przed jednym z głazów. Magiczny chip miał trzy wypustki, przypominające cienkie i wiotkie, złote druciki. Ksin przypominając sobie co czytał niegdyś na ten temat, odgryzł dwa z nich, by artefakt nie sparaliżował jego woli. Pozostała jedna wypustka oraz kolec mocujący. Oparł amulet o kamień, kolcem na sztorc i wziąwszy głęboki wdech uderzył o niego bokiem głowy. Kolec wbił się w prawą skroń. Prawie nie poczuł bólu, ale artefakt jeszcze za słabo tkwił w czaszce. Uderzył powtórnie. Kość skroniowa pękła. Poczuł to i usłyszał jednocześnie, aż ścierpły mu zęby. Za trzecim, konwulsyjnym uderzeniem, kolec wszedł w mózg i amulet zaczął działać. Wręcz ożył. Złota wypustka poruszyła się niczym robak, popełzła po skórze, dotarła do oka i wkręciła w kanał łzowy. Ksin mało nie oszalał. Z całych sił wpił palce w zimny głaz, by powstrzymać się przed natychmiastowym oderwaniem artefaktu. To nie był ból, ale coś nieprawdopodobnie drażniącego. Prawe oko wyszło mu na wierzch, z lewego pociekły krwawe łzy. W głowie zaczęło szumieć i trzeszczeć. Pokusa by pozbyć się tego koszmaru wydawała się nie do opanowania. W chwili, gdy kotołakowi wydało się, iż jego wola została złamana, amulet dopasował się do nowego umysłu. Cierpienie stało się tylko lekkim bólem, a w głowie rozległ się niezrozumiały, bełkotliwy szept. Gdyby nie uszkodzenie artefaktu, szept ów byłby całkowicie zrozumiały, a jego słowa nieodwołalnymi i nieodpartymi rozkazami. Ksin odetchnął z ulgą i ostrożnie dotykając głowy ruszył na spacer wokół polany. Z docierającego przez talizman szeptu dawało się wyłowić co najwyżej pojedyncze sylaby, ale jego intonacja była całkowicie jasna. Raz wyrażała zadowolenie, to znów dezaprobatę.
Zależało to od kierunku, w którym szedł kotołak. Wezwanie i pochwały dobiegały tylko z jednej strony, gniewny pomruk, gdy maszerował w każdą inną. Po kwadransie prób Ksin dokładnie określił kierunek, z którego dobiegało monotonne wezwanie. Natychmiast ruszył na spotkanie czarownika. Odszedł na południowy-wschód. Za nim dopalały się w słońcu szczątki wampira. *** Legion księcia Dargona przeprawiwszy się przez Bezimienną Rzekę dotarł do jej jedynego prawobrzeżnego dopływu i pomaszerował wzdłuż niego w głąb Gór Pustych. Wojsko posuwało się wolniej niż to było możliwe. Nikt nie ośmielił się otwarcie sprzeciwić następcy tronu, ale oficerowie starali się wynajdywać jak najwięcej powodów, by opóźnić marsz. Żołnierze szeptali, że są prowadzeni przez szaleńca na pewną zagładę, jednak nikt nawet nie wspomniał o buncie. Był to w końcu liniowy legion królestwa Suminoru, złożony z pięciu tysięcy ochotników, którzy przysięgli, iż w razie potrzeby, z imieniem króla na ustach pójdą choćby na samo dno piekła. A teraz wyglądali jakby istotnie tam szli. Milcząca, wijąca się między wzgórzami, zbrojna kolumna sunęła noga za nogą niczym gigantyczny pogrzeb. Dargon nie przejmował się niczym. Mówił wciąż o oskrzydleniu Wyspiarzy, czasem o honorze i tchórzostwie, i konsekwentnie prowadził legion tam, gdzie chciał jego wewnętrzny głos. Chwilami książę sprawiał wrażenie pewnego siebie wodza, który z rozmysłem porywa się na pozorne szaleństwo, by całkowicie zaskoczyć wroga. To właśnie najbardziej dezorientowało dowódców manipuł, którzy choć pełni wątpliwości, nie mogli zdobyć się na bardziej stanowczy sprzeciw. Mag-Pająk z góry i oddali obserwował idący na śmierć legion. Nie chciał atakować byle gdzie, ale w takim miejscu, w którym żaden Suminorczyk nie uszedłby mocy Wlokuna. W magicznych annałach znajdowała się relacja o tym, jak kompania karyjskich najemników, zdążająca z Amizar do Radaganu natknęła się na Wlokuna, który przypełzł z Gór Pustych. Ocalał tylko towarzyszący kompanii czarownik, dzięki czemu powstał fachowy opis zdarzenia. Wlokun był niewielki, a karyjski oddział liczył niespełna pół setki ludzi. Relacja zainspirowała Pająka i pozwoliła mu oszacować, jak duży powinien być Wlokun, by poradzić sobie z całym legionem. Obecnie wiódł ze sobą potwora o odpowiednich rozmiarach. Najważniejsze jednak, by nie pozostał żaden świadek. Pająkowi zależało na sławie, ale we właściwym czasie. Po takiej uczcie Wlokun zwielokrotni swe siły, a człowiek mający nad nim władzę będzie mógł mówić z Cesarzem Wyspiarzy, co najmniej jak równy z równym... Lecz na to przyjdzie pora. Teraz najwygodniejsze było by suminorski legion po prostu przepadł bez śladu! Do upatrzonego na zasadzkę miejsca pozostało im trzy dni marszu. Pająk odebrał wiadomość, że nasłany na Redrena wampir nie wrócił na stałe do gniazda, z którego wyruszył, ale obecnie zdąża na południe. Tego, co prawda mag nie zaplanował,
jednak komplikacja ta była zbyt błaha by się nią martwić. Przekazom od wampira brakowało jasności. Należało przypuszczać, iż amulet kierujący uległ uszkodzeniu, bądź demon częściowo wymknął się spod kontroli. Można było temu łatwo zaradzić, a jeśli nie, to wystarczy jedno zaklęcie, by wyzwolić skupioną w amulecie moc, która momentalnie unicestwi zbędnego już krwiopijcę. Czarnoksiężnik wydał niemy rozkaz i Wlokun posłusznie podążył za nim w kierunku upatrzonej doliny. *** Ksin biegł dzień i noc. Nie odczuwał zmęczenia ani nawet najdrobniejszego ubytku sił. Dziwiło go to i niepokoiło zarazem. Nigdy dotąd nie miał aż tyle energii. Zastanawiał się co mu ją dało? Nie pamiętał, by spożywał ostatnio jakiś szczególny pokarm... Może więc był to uboczny efekt rzuconego nań uroku? Takie tłumaczenie mogło być do przyjęcia, gdyby nie podejrzana luka w pamięci. Coś na dnie świadomości podszeptywało mu, by nie próbował zagłębiać się w ów mrok zapomnienia. Nie robił tego zatem, tłumacząc sobie, iż ma do wykonania poważniejsze zadanie. Rohirryjska Puszcza Upiorów przerzedziła się z wolna. Polany porośnięte stepową roślinnością trafiały się coraz częściej i były coraz większe. Po południu drugiego dnia od opuszczenia gniazda wampirów las ustąpił całkowicie i na horyzoncie zarysowały się szczyty Gór Pustych. Kotołak nadal nie czuł zmęczenia. Pędził z szybkością konia wyścigowego. Obojętnie mijał zwierzynę – jelenie i niedźwiedzie, na które zwykł polować za młodu. Przesadzał strumienie nie przystając, by napić się z nich choć parę łyków. Lecz nagle zarył pazurami w ziemię i stanął jak wryty. Poczuł Obecność. Chociaż... Tak, to była Obecność, ale zupełnie inna niż wszystkie, z którymi zetknął się do tej pory. Nie potrafił zidentyfikować demona, który wysyłał te wibracje. Były tak miękkie, przyjemne... Każda Obecność zawsze zawierała groźbę i ostrzeżenie, nie ta. Ksin zwątpił w prawdziwość swoich odczuć. Zaciekawiony w najwyższym stopniu postanowił zboczyć na chwilę z drogi i zbadać to zjawisko. Nie musiał wędrować daleko. W zarośniętym kępami jeżyn jarze, w malutkiej chatce z kamieni, pokrytej strzechą z sitowia znalazł ciało starego człowieka. Był to zmarły pustelnik do końca swych dni żyjący w zgodzie z ludźmi, bogami, zwierzętami i naturą w obu postaciach. Nie było w nim nienawiści, nie ciążyło mu żadne przekleństwo ani żądza. W efekcie, gdy wkrótce po śmierci moc Onego wzięła w posiadanie jego ciało, Przemiana której został poddany nie była przemianą demoniczną. A właściwie, należałoby powiedzieć, że Przemiana rozwinęła się tym razem bez zakłóceń, które w większości przypadków doprowadzały do upiornych wynaturzeń.
Kotołak patrzył jak urzeczony. Przemiana nie tylko zahamowała rozkład zwłok pustelnika, ale doprowadziła do tego, że stare, pomarszczone ciało zaczęła zastępować delikatna, biała tkanka. Proces ten był już prawie zakończony. Wyglądało to tak jakby ze starczej powłoki wyłaniała się piękna, olśniewająca niczym śnieg istota. Czcigodny starzec po swej śmierci dał początek elfowi. Było to tak niezwykłe i rzadkie zdarzenie, że tych, którzy byli jego świadkiem liczyło się na palcach u rąk i skrupulatnie zapisywało w magicznych annałach. Gdzie elfy się podziewały, jak żyły – tego nie wiedział nikt. Tylko nieliczni rozumieli i dawali wiarę, iż moc Onego potrafi również tworzyć piękno i dobro. Przypatrzywszy się elfowi, który już za tydzień lub dwa powinien zbudzić się do nowego życia, Ksin wycofał się z chatki i opuścił parów. Zadziwiony i oszołomiony podążył własną drogą. Przez pewien czas sądził, że spotkanie z łagodną nadistotą będzie tylko miłym wspomnieniem. Mylił się. Nawet tak krótkie przebywanie w obecności nieuformowanego jeszcze elfa okazało się mieć trwałe skutki. Tkwiące w kotołaku zło zostało stłumione. Źródło niespożytej, ale niepokojącej siły, napędzającej jego ciało zaczęło się nagle wyczerpywać. Po kilku dalszych godzinach biegu Ksin poczuł pierwsze objawy zmęczenia. Do gór zaś było jeszcze daleko... *** Dolina wyglądała na bardzo bezpieczną i wygodną do marszu. Zbyt wąska by można w niej było rozbić obóz, ale wystarczająco szeroka dla maszerującego wojska. Miała dość strome ściany, ale to nie powinno wzbudzić niczyjego niepokoju. Że była pułapką okazywało się dopiero po półtorej mili marszu. Niegdyś trzęsienie ziemi przegrodziło ją ścianą zwalonych, skalnych bloków, których pokonanie nie było możliwe bez lin i drabin. Zawał znajdował się tuż za jednym z zakrętów, tak że można go było dostrzec dopiero z odległości dwustu kroków. Mag-Pająk ulokował Wlokuna na grani pasma górskiego ograniczającego dolinę od północnego zachodu. Demon leżał nieruchomo oczekując na znak swego pana. Kiedy legioniści stłoczą się przed przeszkodą potwór runie na nich niczym lawina czaszek i piszczeli, odcinając jedyną drogę odwrotu i przystępując do żeru. Nie chcąc zbyt wcześnie użyć Wlokuna, czarnoksiężnik osobiście rozprawił się z idącymi przodem zwiadowcami, zsyłając na nich małe, jadowite pająki. Były one całkowicie posłuszne swemu panu tak, jak Wlokun i książę Dargon, prowadzący swój legion dokładnie tam, gdzie go oczekiwano. *** Zabicie niedźwiedzia górskiego było błędem. Krew i mięso zwierza nie zaspokoiły głodu Ksina i nie przywróciły mu sił, w każdym razie nie w takim stopniu jak oczekiwał. Kiedy
niedźwiedź stanął na jego drodze, kotołak zaatakował bez namysłu. W pierwszym starciu powalił zwierza na ziemię i wygryzł mu kawał szyi, rozrywając tętnicę. Niedźwiedź był zbyt powolny, by dosięgnąć nadnatutalnie szybkiego demona. W następnej chwili Ksin wskoczył przeciwnikowi na grzbiet i celnym uderzeniem pazurów w kark zerwał rdzeń kręgowy, po czym przypadł do sparaliżowanego cielska spijać tryskającą z gardła krew. Nie smakowała mu. Wydawała się jakąś podłą, żałosną namiastką czegoś... Nie wiedział czego. Musiał wręcz zmuszać się do łykania. Było to nie do wiary, gdyż zawsze lubił niedźwiedzią krew. Podobnie mdła i niedobra okazała się wątroba zwierzęcia. Mięsa już nie próbował. Porzucił napoczęte ścierwo i ruszył w drogę. Stracił wiele czasu, a na dodatek ta krótka walka zmęczyła go o wiele bardziej niż oczekiwał. Po przebyciu mili, niespodziewanie zwymiotował. Jego organizm domagał się zupełnie innego pokarmu. Nie miał pojęcia jakiego, ale to, co czuł było wręcz narkotycznym głodem i narastało z każdą chwilą. Równocześnie ubywało mu sił. Coraz wolniej i z coraz większym trudem pokonywał kolejne granie i przełęcze Gór Pustych. Zdarte opuszki łap zaczęły krwawić. *** Mag-Pająk był już pewien, że wracający z Katimy wampir wymknął się spod kontroli i tropił teraz jego. Nadal nie było się czym martwić, zastanawiające było tylko to, że aby zbliżyć się tak szybko wampir musiał iść także w dzień. Był teraz tak blisko, że mógł zakłócić przebieg rzezi legionistów Dargona. Właściwie należałoby już teraz unicestwić nieposłusznego demona na odległość, jednak Pająk chciał go najpierw zobaczyć. Czarnoksiężnika ciekawiło jak może wyglądać wampir po kilku dniach wędrówki w dziennym świetle i co go do tego skłoniło. Nie sądził aby ta sprawa zajęła mu tak wiele czasu, by zaszkodziło to skuteczności rozprawy z Suminorczykami. Należało tylko przygotować się należycie na jedno i drugie. *** Idący granią Ksin dostrzegł maszerujących w dole żołnierzy i zmartwiał. Wybuch głodu i pragnienia omal nie doprowadził go do utraty zmysłów. Jednak nie to było najgorsze. Zrozumiał, że pragnie ludzkiej krwi. Świadomość tego przeraziła go i poraziła. Tylko dzięki zmęczeniu nie uległ przemożnemu impulsowi, który nakazywał mu natychmiast zbiec w dolinę i zatopić kły w gardle pierwszego napotkanego żołnierza. Więc niedawno pił ludzką krew... Kiedy? Jak wiele? Ile razy? Jak do tego doszło? Nie znajdował żadnej odpowiedzi prócz druzgoczącej pewności dotyczącej samego faktu. Co teraz robić? Tropił czarnoksiężnika, który nasłał wampira, ale po co? Żeby dopełnić zemsty, czy aby go pożreć.
Na tę myśl do pyska kotołaka napłynęła ogromna fala śliny i pociekła na zewnątrz długimi, lepkimi strugami. Przerażenie Ksina wzmogło się w dwójnasób. Wiedział co się stanie jeśli znów posmakuje ludzkiej krwi. To będzie ostateczny koniec jego człowieczeństwa. Należało natychmiast zawrócić. Zaszyć się w rohirryjskich ostępach, gdzie nigdy nie zapuszczali się ludzie i tam żyć, chroniąc tę resztkę wolnej woli, jaka mu jeszcze została. Właściwie mógł to zrobić. Wampir został zabity, król powinien wydobrzeć, Ksinowi pozostawało teraz uchronić innych ludzi przed nim samym. Czarnoksiężnik nie był wart by tracić przez niego duszę... Kotołak przybrał ludzką postać i wyrwał ze skroni wbity w głowę amulet kierujący. Zabolało. Z roztargnieniem rozmazał spływającą po policzku krew i zawrócił. Ruszył tam skąd przyszedł. Ciężko było odchodzić od źródła upragnionego pokarmu, ale póki miał wolę by tego dokonać, należało to uczynić jak najszybciej. Ogarnęło go poczucie klęski. Przyjął je z ulgą. Lepsze to niż krwiożerczy amok. Zastanowił się dokąd pójść. Może do chaty Starej Kobiety?... Rozmyślając nad tym przeszedł kilkadziesiąt kroków, gdy nagle uderzył go mocarny zew Obecności. Ksin stanął jak wryty. Gdzieś niedaleko przebudził się niezwykle potężny demon. Po chwili zmieszania kotołak rozpoznał Wlokuna. Tknięty nagłym podejrzeniem spojrzał w dolinę. Wojsko zbliżało się do kryjówki potwora... Zrozumiał. Najpierw król, teraz legion... To wszystko zmieniało. Jeden zdziczały kotołak więcej był mniejszym nieszczęściem niż śmierć pięciu tysięcy ludzi i utrata prowincji. Teraz już mógł, nawet powinien posmakować krwi czarnoksiężnika, a potem niech się dzieje, co chce... Nagły huk i kula żółtego ognia opodal sprawiły, że aż podskoczył. To wybuchł porzucony amulet kierujący. Skała w promieniu jednego łokcia stopiła się i płonęła. Gdyby artefakt nadal tkwił w głowie Ksina, z jego ciała zostałaby tylko dolna połowa... Kotołak ruszył w pierwotnym kierunku. Nie miał już dokładnych wskazówek dokąd iść, ale nie wątpił, iż czarnoksiężnik znajduje się na tej samej grani, gdzieś przed nim. Po kilku minutach dotarł do Wlokuna. Górski demon miał rozkaz „czekać”, więc nie zareagował na obecność pokrewnej istoty, mimo iż gruby kobierzec kości trzeszczał i chrupał pod stopami Ksina. O tym, że nie jest to zwykłe usypisko szczątków świadczył fakt, iż niektóre żebra i piszczele przylgnęły do skał lub tkwiły w pozycjach przeczących prawu ciążenia. Wszystko wokół szemrało i trzeszczało niczym stos naelektryzowanych kawałków bursztynu i pergaminu. Wiążąca kości moc tylko czekała na pozwolenie, by runąć na idących trzysta kroków niżej legionistów. Kotołak przeszedł przez Wlokuna i podążył dalej. Wypatrywał miejsc, skąd czarownik mógł mieć dobry widok na całą dolinę. W dole, czoło legionu dotarło właśnie do nieprzewidzianej przeszkody. Gdy zdenerwowani dowódcy manipuł przybiegli z tą wieścią do Dargona, książę nagle zsiniał i
padł nieprzytomny. Wyglądał tak, jakby coś go dusiło. Za moment rozeszła się wieść o odnalezieniu martwych zwiadowców... Mag-Pająk siedział na malutkiej, otoczonej skałami półce. Przed nim tliło się małe ognisko, a w powietrzu unosił połyskujący klejnotami i złotem sztuczny pająk. Mag z napięciem wpatrywał się w dolinę, to znów zamykał oczy i pogrążał w medytacji. Pragnienie ludzkiej krwi było tak silne, że świat w oczach Ksina stracił barwy. Wszystko okryła różowa mgła. Rozsądku starczyło kotołakowi na tyle, by zaatakować w momencie, gdy czarnoksiężnik kolejny raz zamknął powieki. Mag-Pająk z zamkniętymi oczami widział więcej niż z otwartymi. Ksin wyskoczył zza skały i równocześnie pomiędzy nim a czarnoksiężnikiem zmaterializował się odrażający nagi półczłowiek półpająk. Głowę okrywała pajęcza sierść, z policzków wyrastały zakończone hakami wielowarstwowe odnóża, a monstrualnie rozciągnięte usta wypełniał gąszcz kłów i szczypiec powyginanych prostopadle do siebie. Powyżej spoglądały wstrząsająco ludzkie, smutne oczy. Ręce stwora przypominały ramiona człowieka, ale miały po pięć lub sześć stawów i włochate dłonie. Reszta była zwyczajnym ludzkim ciałem, pomijając podbrzusze, gdzie zamiast przyrodzenia poruszała się para krótkich, grubych szczękoczułek. Kotołak zignorował iluzję i poprzez nią runął prosto na maga. Przeciwnik popełnił błąd stwarzając samą wizję potwora, bez wrażenia Obecności. Czarownik wywinął efektowne salto w tył unikając pazurów Ksina, ale zaskoczony zapomniał o wiszącym nad ziemią sztucznym pająku. Kotołak odruchowo pacnął go łapą strącając w żar ogniska. Artefakt przestrojony na sterowanie Wlokunem na odległość rozpadł się w bryzgu iskier. Mag-Pająk zaklął wściekle widząc, że został zmuszony do osobistego pokierowania olbrzymim demonem i umknął między głazy. Ksin skoczył za nim bez namysłu, ale potężne uderzenie ochronnego zaklęcia odrzuciło go z powrotem na polankę. Runął ciężko na grzbiet, wduszając w podłoże dogasające resztki pajęczo-ludzkiej iluzji. Pozbierał się z trudem. Czuł się wyjątkowo zmęczony i rozbity. Stracił siły do tego stopnia, że w momencie upadku cofnęła się Przemiana. Kotołak stał się bardzo wycieńczonym człowiekiem, dręczonym przez obłąkańczy głód, którego nie mogło zaspokoić żadne normalne jedzenie. Z najwyższym trudem zdołał przekształcić w szpony przedramiona i ruszył za czarnoksiężnikiem. Domyślał się, że Mag-Pająk poszedł do Wlokuna, więc podążył by odciąć mu drogę. Przeciwnik przewidział posunięcie kotołaka i już czekał na niego w zasadzce. Koci słuch Ksina wyłowił szmer bijącego serca za pobliską skałą i kotołak zawahał się przed zrobieniem następnego kroku. Gdyby nie to kulisty piorun trafiłby go prosto w twarz. Kula ognia przeniknęła o piędź oślepiając Ksina, uderzyła o kamień, odbiła się i rozpadła na pęk małych błyskawic, z których jedna trafiła kotołaka w biodro. Porażony Ksin padł z gardłowym jękiem. Całą lewą nogę i mięśnie brzucha chwycił obezwładniający skurcz. Spróbował się odczołgać, ale znieruchomiał na widok podchodzącego Pająka.
Czarownik bawił się małym piorunem kulistym, który z sykiem latał pomiędzy jego wyciągniętymi dłońmi. Stanął nad kotołakiem, przez moment sprawiał wrażenie jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i tylko szybkim ruchem zwrócił dłonie do leżącego. Kulka światła trafiła Ksina w środek piersi. Oplotły go błękitne zygzaki, a całe ciało momentalnie wygięło się w łuk, dotykając podłoża jedynie piętami i potylicą. Fala obłąkańczego bólu zmiażdżyła umysł kotołaka, ale nie zgasiła świadomości. Jego demoniczna natura nie mogła dlań zrobić nic więcej. Wciąż trwał wygięty w pałąk, obniżający się bardzo powoli, w miarę jak ustępował skurcz mięśni. Czarnoksiężnik sięgnął do pasa po broń, by dobić przeciwnika. Namacał tylko zwykły sztylet, więc zrezygnował i ponownie wykrzesał z powietrza piorun kulisty. Był znacznie mniejszy od dwu poprzednich. Także Mag-Pająk po trzech tygodniach bez snu musiał oszczędniej szafować swą mocą. Odczuwał zmęczenie mimo nałożenia na siebie całego szeregu uroków pobudzających umysł i wolę. Kulka skondensowanej energii śmignęła prosto między oczy leżącego. Równocześnie usta kotołaka wypowiedziały jakieś słowo. Ksin nie miał pojęcia co ono znaczy, ani skąd przyszło mu ono do głowy. Dość, że pod wpływem zaklęcia, tuż przed twarzą, piorun kulisty rozpadł się na błyskawice. Błękitne sztychy wbiły się prosto w źrenice. Kotołak stracił wzrok i z tej przyczyny nie zobaczył gniewnego grymasu na obliczu Maga-Pająka. Zgodnie z zamysłem czarnoksiężnika piorun miał przepalić głowę Ksina na wylot. Pająk nie zorientował się co było przyczyną niepowodzenia. Uznał, że to on sam popełnił jakiś błąd. W końcu zaklęcie złożył odruchowo, ze zmęczenia nie kontrolując poszczególnych wibracji. Chwilę stał nad kotołakiem zastanawiając się co robić, po czym uświadomiwszy sobie, że zaraz Suminorczycy zaczną wycofywać się ze ślepej doliny, nałożył na przeciwnika czar uniemożliwiający Przemianę i uznawszy, że to wystarczy, poszedł do Wlokuna. Postanowił, że z tym odmieńcem skończy później... Po długiej chwili kotołak z wysiłkiem przekręcił się na bok. To było wszystko, co mógł zrobić. Nic nie widział, a w miarę jak mięśnie opuszczał bolesny skurcz, wypełniała je wiotka bezsiła. Wiedział, że musi wstać i iść walczyć, lecz w obecnej sytuacji trudno było o bardziej absurdalny pomysł. Na dodatek, z niewiadomego powodu zupełnie nie pamiętał, co należy zrobić, by zapoczątkować Przemianę. Całą wiedzę dotyczącą tej kwestii pochłonęła jakaś dziwna amnezja. Musiał skądś zdobyć siły. Skądkolwiek... Pomyślał o krwi. Gorącym łyku mrowiącej, ludzkiej krwi... Powrócił głód. Aż go skręciło. Dzięki temu zdołał uklęknąć. Ten drobny sukces pozbawił go wszelkich zahamowań. Krwi... Krwi... Krwi... To pełzł, to szedł na czworakach, niczym zagubiony na pustyni wędrowiec do jedynego źródła wody. Musiał dotrzeć do Pająka! On był upragnionym źródłem... Krwi, krwi, krwi!
Przemiana nie następowała, ale pragnienie stawało się coraz silniejsze, pokonywało zmęczenie, pozwalało zapomnieć o bólu, dodawało sił... Krwi! Krwi! Krwi! Był już bestią, chociaż z jego skóry nie wysunął się ani jeden włos kotołaczej sierści. Wyostrzył się węch. Poczuł woń czarnoksiężnika, zapach jego potu i... krwi. KREW!!! Dotarł do skały, o którą przechodzący Mag-Pająk przypadkiem zadrapał dłoń. Drobiny krwi nie były widoczne gołym okiem, ale Ksin jak oszalały rzucił się ssać chropowaty kamień. Poczuł na języku mrowiące ukłucie: jedno... drugie... nic więcej... Czarnoksiężnik wdrapał się na niewielką iglicę, by ocenić sytuację w dolinie. Był najwyższy czas posłać Wlokuna. Demon spoczywał w odległości dwunastu kroków. Trzeba było podejść jeszcze bliżej, aby impuls woli maga poruszył lawinę kości. Czarownik schodząc na ziemię syknął z irytacją; miejsce gdzie leżał Wlokun nie było dogodne do obserwacji. Wyglądało na to, że ominie go fascynujące widowisko, a przynajmniej jego część i ta myśl doprowadziła Maga-Pająka do wściekłości. Obiecał sobie, że w zamian szczególnie policzy się z tym szalonym kotołakiem Redrena, odpłaci mu za zuchwalstwo! Ale teraz najważniejszy był Wlokun. Należało się śpieszyć, bo Suminorczycy właśnie zaczynali odwrót. Podszedł bliżej. Grzbiet grani był w tym miejscu wyjątkowo wąski. Z prawej otwierała się dolina z tłoczącymi się w dole legionistami, z lewej zaczynało się rozległe osypisko na stoku głębokiego, cichego wąwozu. Wlokun leżał dokładnie pomiędzy przepaściami. Mag-Pająk stanął przy demonie. Nagły szmer za plecami czarnoksiężnika zmusił go do obejrzenia się. Ostry kamień trafił Pająka w głowę rozbijając czaszkę i wgniatając odłamki kości w mózg. Ksin wydał chrapliwy ryk i zamachnął się znowu trzymanym w dłoni okruchem skały. Kotołak był w ludzkiej postaci, ale jego oczy płonęły fioletowym żarem. Pragnienie krwi wyzwoliło bestię, która z powodu nałożonego czaru nie zdołała przekształcić ciała Ksina, ale za to całkowicie opanowała jego umysł i duszę. Pożądanie stało się źródłem siły. Kamień uderzył drugi raz rozrywając policzek maga. I znów, trafiając w ramię, w pierś, w szyję, w oczy... Ksin tłukł jak oszalały. Zaskoczony czarnoksiężnik cofnął się o krok. Nie własne rany zrobiły na nim największe wrażenie, lecz przekraczający wszystko amok i obłęd uwięzionego w ludzkim ciele kotołaka. Mag-Pająk doświadczył już wiele, ale oto zderzył się z żywiołem, który można było porównać tylko do wybuchającego prosto w twarz wulkanu. Zalany krwią czarnoksiężnik stracił równowagę. Odruchowo przywołał Wlokuna i spadł do otwierającego się za nim wąwozu. Olbrzymi, górski demon posłusznie podążył za swym panem. Suminorscy legioniści usłyszeli hałas skalnej lawiny. Z niepokojem zadarli głowy, jednak uspokoili się szybko, stwierdziwszy, iż lawina ta musiała zejść w którejś z sąsiednich dolin.
Był to tak pomyślny fakt, że nikt nie zwrócił uwagi, iż echo tej lawiny rozbrzmiewa wyraźnie ciszej i jest jakby bardziej klekoczące... Ksin widząc, że źródło upragnionej krwi znika w głębi wąwozu, chciał rzucić się za Magiem-Pająkiem, ale przeszkodził mu w tym Wlokun. Górski demon odebrał fragment myśli czarnoksiężnika wskazujących kotołaka jako wroga. Polecenie nie było dość wyraźne, lecz nawykły do wykonywania rozkazów Wlokun uderzył niewielką częścią swej mocy. Przez moment Ksin poczuł jakby zacisnęła się na nim miażdżąca pięść. Stracił oddech, zatrzeszczały kości, zakrwawiony kamień wypadł z dłoni i porwał go płynący po skale potok biało-żółtych kości. Nie otrzymawszy dalszych instrukcji Wlokun nie pociągnął za sobą kotołaka, ale jak to miał w zwyczaju odepchnął drugiego demona jak najdalej od siebie. Ksin zleciał z grani i potoczył się po stoku w dół, ku legionistom, zaś Wlokun i Mag-Pająk przepadli w sąsiedniej dolinie. Kotołak uderzał o kamienie, pnie drzew, kępy krzewów. Już w połowie drogi do dna doliny wytrzęsło zeń całe szaleństwo. Kolejne sztychy bólu wypchnęły bestię poza obszar świadomości. Znów stał się sponiewieranym, nieludzko zmęczonym i głodnym człowiekiem. Ostatni wybuch szału wyczerpał resztę nadnaturalnych sił. Umarłby już gdyby nie był tworem Onego. Rany zadane przez ostre krawędzie skał nie krwawiły, ale i nie ulegały natychmiastowemu zamknięciu. Miał szczęście napotykając na swej drodze łaty drobniejszego żwiru, gdyż w przeciwnym razie ciało zawisłoby na nim w takich samych strzępach jak ubranie. Na dole obstąpił go tłum żołnierzy. Kotołak wytężając resztki woli zaczekał aż pojawi się jakiś oficer. – Jestem kapitan Ksin, dowódca królewskiej Gwardii – skłamał pewien, że wieść o jego dymisji jeszcze tu nie dotarła. – Ten kotołak?! – usłyszał w odpowiedzi. – Co tu robisz, panie?! Ksin bezskutecznie starał się wypatrzeć twarz mówiącego. – To długa historia... – wyszeptał i wreszcie stracił przytomność. *** Mag-Pająk przeżył. Owszem, miał rozbitą głowę, po szyi ściekały mu krew i płyn mózgowy, ale myśli nie straciły jasności. Mimo całego swego szaleństwa kotołak był zbyt słaby by zabić. Mocno oszpecił czarnoksiężnika, ale nie zniszczył ważnych organów. Rana na głowie mniej niepokoiła Pająka niż złamana noga, bowiem oznaczało to, że nie da rady natychmiast naprawić swojego niepowodzenia ani podążyć śladem Suminorczyków. Trzeba było poświęcić pewien czas na uleczenie najpoważniejszych obrażeń. Czarnoksiężnik zaczął ostrożnie wygrzebywać się spod przykrywających go kości Wlokuna.
POWRACAJĄCY CHAOS – Słuchaj no, panie święty... – Redren przerwał przemowę aby potrzeć nerwowo szyję. Zabliźniająca się rana na przemian to swędziała to piekła. Z trudem powstrzymywał się od drapania, co dodatkowo wzmagało królewską irytację. – Już za połowę tego co zrobiłeś powinieneś zawisnąć za... – monarcha nie dokończył przypomniawszy sobie, że świętcy Reha wskutek inicjacyjnych obrzędów nie posiadali tego, za co pragnął ich powiesić. Arcyświętca Bero uznał, że to nie pora, by przypominać Redrenowi o powadze swego urzędu, więc stał potulnie i słuchał. – Chwilowo jednak mam większe kłopoty – oznajmił król – i nie pora na godziwą rozrywkę... – Wasza królewska wysokość, to było pożałowania godne nieporozumienie... – Bero sądząc, że mu się upiekło zdecydował się odezwać. – Doprawdy?... – Redren znów potarł szyję. – Więc może ja każę teraz wbić cię na pal, a zaraz potem ogłoszę, że było to przykre nieporozumienie. Każę przerwać egzekucję, a najlepsi chirurdzy zrobią wszystko, by zachować cię przy życiu. Co ty na to? Po tym zabiegu każdy z twoich wiernych tępicieli i akolitów mógłby ci włożyć w tyłek całą głowę. Wszak zawsze tego pragnąłeś, czyż nie? Bero wolał nie rozstrzygać czy król żartuje czy mówi poważnie, gdyż mógłby się bardzo pomylić. Pochylił głowę. – Proszę o wybaczenie, najjaśniejszy panie. – Wybaczenie? – zdumiał się Redren. – Ja ci zaraz dam wybaczenie! Nie można się do ciebie ani na chwilę odwrócić plecami i ja mam ci wybaczać? Mam wybaczyć ci zdradę, którą masz we krwi? Niech uczeni filozofowie powiedzą jak mam tego dokonać?! Arcyświętca milczał. – Teraz muszę opuścić Katimę – kontynuował król – ale pozostawienie ciebie samego w stolicy to czyste szaleństwo. – Jeśli rozkażesz, panie, złożę uroczystą przysięgę... – Sram na twoje przysięgi – wycedził Redren lodowato. Bero zbladł i zmartwiał ze strachu. – Jest pewien niezawodny sposób, który zapewni mi twoją bezgraniczną lojalność – władca uśmiechnął się drapieżnie. – Sam go wypróbowałem... – Co masz... na myśli, panie? – arcyświętcy załamał się głos. – W podziemiach siedziby tępicieli więzionych jest kilka wampirów, których nasi dzielni obrońcy używają do załatwiania ciemnych interesów, a od czasu do czasu wypuszczają na
ulice Katimy, by przetrzebić opryszków i zapewnić sobie miłość mieszkańców, gdyż ci w przeciwnym razie mogliby uznać ten cech za bandę darmozjadów i intrygantów... – To wstrętna potwarz – ośmielił się zaoponować Bero. – Ależ skąd – zaprzeczył łagodnie Redren. – Moi Gwardziści udali się dziś rano do zamku tępicieli i przeprowadzili tam staranną inwentaryzację. W jej trakcie połamało się trochę mebli, ale wynik nie budzi wątpliwości; w lochach znajdowało się pięć wampirów. Teraz cztery, gdyż jeden z potworów przebywa obecnie w pałacu pod pieczą mistrza Jakuba... – Panie! – Bero niemal zaskamlał i rzucił się na kolana. – Skoro mógł król, możesz i ty. Oczywiście wszystko zostanie między nami i w gronie naszych najwierniejszych sług. Pobożny lud się o niczym nie dowie, zapewniam cię. Arcyświętca na czworakach zrobił jeden krok w tył. – Straż – Redren tylko nieznacznie podniósł głos. Weszło czterech Gwardzistów, setnik Zelito i Rodmin. – Zaprowadzicie go tajnym przejściem do mistrza Jakuba – król zwrócił się do setnika. – On już będzie wiedział co zrobić. – Tak jest, wasza królewska wysokość! – Zelito służbiście strzelił obcasami. – Panie!!! – wydarł się Bero, ale natychmiast zakneblowano go szarfą. Za moment żołnierze wywlekli wierzgającego arcykapłana i Redren został sam z Rodminem. – Wampira zabierzemy ze sobą – rzekł król – będziesz miał na niego oko. – Tak, wasza wysokość – mag skłonił się lekko. – Zabijesz go, gdy przyjdzie właściwa pora, a teraz po... – Redren zamilkł na chwilę szukając właściwego słowa – ...po zabiegu dopilnuj by przewieziono Bero do siedziby tępicieli. Niech braciszek Bert trochę się pomartwi jak wytłumaczyć swoim narwańcom, że z zakołkowaniem arcyświętcy trzeba nieco poczekać. Z drugiej strony, w świątyni Reha będą się szczerze modlić o powodzenie naszej wyprawy przeciw Wyspiarzom... – To dobry plan, wasza wysokość – stwierdził z uznaniem Rodmin. – Dobrze, dobrze... – burknął król – od mówienia komplementów mam nałożnice, ty porządnie rób swoje. Wyruszamy natychmiast, gdy wszystko zostanie wykonane! Rodmin ukłonił się nisko i ruszył do wyjścia. – Zaczekaj – powstrzymał go jeszcze Redren. – Tak, panie? – Jak sądzę, dopilnowanie naszych spraw zajmie ci jakieś dwie, trzy godziny? – Mniej więcej, wasza wysokość. Mogę się pośpieszyć... – Nie musisz... – monarcha wygodniej rozsiadł się w fotelu. – Wiesz mości magu, wampirza gorączka to doprawdy paskudna przypadłość – dotknął szyi. – Czuję, że potrzebny mi będzie podwójny okład z młodych, zadartych piersi... Daj znać mojemu ochmistrzowi. – Rozkaz, wasza wysokość! – Rodmin uśmiechnął się szeroko.
*** Tej nocy była pełnia księżyca. Ksin mający skręcone obie kostki i wybity łokieć polecił wynieść się daleko poza obręb obozu i tam pozostawić. Po kilku godzinach długo wyczekiwane światło księżyca sprawiło, że ciało odzyskało pełną sprawność. Gorzej było z Przemianą. Ta oczywiście nastąpiła, ale towarzyszyło jej silne pomieszanie umysłu i głód krwi. Przez pierwszą godzinę w postaci kotołaka, jedyne co Ksin był w stanie zrobić to oddalać się jak najbardziej od obozowiska, gdzie spało tyle smakowitych dań... Nadto coś nieprzyjemnie uwierało jego umysł, jakby jakaś obecność czy poczucie rozdwojenia... Nie mogąc zebrać myśli Ksin po prostu szedł przed siebie. Stopniowo przykre odczucia zaczęły znikać. Najpierw zapadła się w podświadomość ta dziwna obecność, potem z oporami zaczął zanikać głód. Co prawda powracał on jeszcze kilka razy nękającymi falami, ale przed świtem kotołak znów zaczął być panem samego siebie. Wtedy ruszył w powrotną drogę. Do obozu dotarł już jako człowiek i zaraz po przybyciu do przydzielonego mu namiotu kazał podać kielich najmocniejszego wina. To stłumiło nieco poczucie nienasycenia. Ksin uznał, że do czasu aż jakiś mag nie udzieli mu lepszej pomocy, nieustanne pozostawanie w stanie lekkiego pijaństwa było rozwiązaniem najrozsądniejszym. Ktoś kiedyś wspominał, że wino może zastąpić krew... Gdy alkohol zaczął działać, kotołak przebrał się i udał na naradę. Wcześniej zdołał już wyjaśnić dowódcom manipuł jakiego rodzaju zasadzkę na nich zastawiono, teraz przyszła pora zmierzyć się z szaleństwem Dargona. Książę niedawno ocknął się ze śpiączki i wciąż sprawiał wrażenie, iż znajduje się pod wpływem obcej woli. To z kolei oznaczało, że czarownik wciąż żyje. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Dargon siedział u szczytu stołu w namiocie narad i patrzył tępo przed siebie. Na twarzach dziesięciu obecnych pięćsetników malowała się głęboka rozterka. Lojalność walczyła z rozsądkiem nakazującym natychmiastowe wypowiedzenie posłuszeństwa. – Zostajemy tu i czekamy – powtórzył książę. – Na co, wasza dostojność?! – nie wytrzymał jeden z oficerów. – Aż dopadnie nas Wlokun? – Nie... ma... żadnego... Wlokuna – powiedział Dargon bardzo powoli. – Owszem jest, panie – odparł Ksin. – Widziałem go i deptałem po nim. Następca tronu z wysiłkiem podniósł wzrok na kotołaka, patrzył moment bez słowa, po czym pochylił się do przodu, uderzył czołem o blat stołu i znieruchomiał. – Znowu atak śpiączki – stwierdził ponuro jego giermek. – To zdarza się coraz częściej... – Jego wysokość nie jest zdolny do dowodzenia legionem – orzekł Ksin. – Jako dowódca królewskiej Gwardii w randze tysięcznika jestem tu najstarszy stopniem...
– Będziecie wykonywać moje rozkazy!!! – Dargon poderwał się nagle. Po tym okrzyku poruszył ustami jak ryba. – Nie będziemy tchórzyć w obliczu nieprzyjaciela, zajedno ludzi czy demonów! – Nie mamy broni do walki z demonem – zaoponował ktoś. – Mężne serca wystarczą, a tego buntownika – wskazał na kotołaka – powiesić! – Ależ proszę – odparował Ksin. – W niczym mi to nie zaszkodzi. Jeśli panowie oficerowie sobie życzą, w dalszym ciągu tej narady mogę brać udział jako wisielec. Proszę mi tylko dać tabliczkę i coś do pisania, gdyż trudno będzie przemawiać... Nikt się nie ruszył. – Czy wydałem jakieś rozkazy? – zapytał Dargon. Nie było to ponaglenie, lecz zupełnie szczere pytanie. – W rzeczy samej musimy tu zostać, gdyż opuszczenie tak znakomitej pozycji strategicznej byłoby zdradą... Nikt już nie słuchał słów następcy tronu. Wszyscy z napięciem wpatrywali się w jego twarz. Książę zbladł upiornie, wargi mu zsiniały, a na szyi pojawiła się fioletowa pręga. – Obowiązkiem legionisty jest dochować wierności przysiędze bez względu na okoliczności – wokół oczu Dargona pojawiły się niebiesko-zielone plamy. Paznokcie gestykulujących nerwowo dłoni stały się sino-czarne. Obecni wstrzymali oddech. – To patriotyczny obowiązek wobec przyszłych pokoleń! Przyszłość... – dalsze słowa nie padły, mimo iż usta księcia poruszały się nadal. Z nosa wyciekła mu jakaś ciemna ciecz. Namiot wypełniła gęstniejąca woń rozkładu. Pręga na gardle Dargona zrobiła się całkiem czarna, skóra wzdłuż niej pękła, odsłaniając pociemniałe mięśnie. Opuchnięty język wypełnił usta. Rozkładający się trup wstał od stołu i uniósł prawą dłoń w geście przestrogi. Potem miękko jak upuszczona szmata upadł na ziemię. Ktoś ze świstem wypuścił powietrze. Giermek Dargona zakrywając usta dłonią wybiegł z namiotu. – Panowie – przemówił Ksin – myślę, że dowodził wami człowiek martwy od dwóch tygodni... – odczekał chwilę. – Jego dostojność Dargon następca tronu, książę Kemru został podstępnie zamordowany, uduszony w okolicznościach, które wyjaśni dochodzenie. Teraz, wyjdźmy może na świeże powietrze... Nie musiał tego dwa razy powtarzać. – Co robimy? – zapytał jeden z pięćsetników, niejaki Najstito, kiedy stanęli w kręgu opodal namiotu. – Jak najszybciej opuszczamy tę przeklętą dolinę – odparł kotołak. – Trzeba pochować księcia – rzucił ktoś. – Nie ma czasu – stwierdził Ksin. – Wlokun może powrócić w każdej chwili. Niech tylko dobrze zasznurują namiot. Jego dostojność chciał tu pozostać, więc pozostanie... – Co dalej?
Kotołak uśmiechnął się lekko. – Skoro jesteśmy już po tej stronie Bezimiennej Rzeki wykorzystamy to. Ruszamy forsownym marszem w stronę Oceanu. Wyspiarze wylądowali w Pustych Górach, zatem powinniśmy natknąć się na ich bazę... Oczy dowódców manipuł rozbłysły. – Do czynu panowie! – zarządził kotołak. *** Mag-Pająk musiał zaprzestać nekromanckiej manipulacji ciałem i umysłem Dargona, gdyż miał na głowie znacznie poważniejszy problem. Dosłownie na głowie. Była to rana, którą zadał mu Ksin. Wbite w mózg odłamki czaszki uszkodziły ośrodek mowy. Mag doskonale pamiętał zaklęcia uzdrawiające, ale nie mógł ich wymówić, ani nawet wyszeptać. Recytację mogły zastąpić odpowiednie artefakty, lecz Pająk nie miał ich przy sobie, a złamana noga uniemożliwiała udanie się na poszukiwania. Jeszcze nie pojmował konsekwencji tej sytuacji... Postanowił obwiązać sobie głowę oddanymi od szaty szmatami. W trakcie tej czynności na palcach, którymi przypadkiem dotknął rany ujrzał zielonkawą ropę. Wdało się zakażenie... Teraz desperacko spróbował wymówić zaklęcia. Język poruszał się sprawnie, struny głosowe działały, ale z ust maga wydobywały się tylko nieartykułowane pomruki. Słowa w żaden sposób nie chciały opuścić umysłu. Czarnoksiężnik zaczął się bać. Lęk narastał w miarę jak uświadamiał sobie beznadziejność własnego położenia. Bezradność była uczuciem, którego nie zaznał nigdy dotąd. Nie potrafił go znosić. Po kilkunastu godzinach strach stał się przerażeniem, a to przeszło w czystą grozę, kiedy pod koniec drugiego dnia od pojedynku na grani, Mag-Pająk spostrzegł, że ma gorączkę. Był to już wyrok powolnej śmierci. Nieodwołalny i upokarzający. Wpadł w panikę. Zaczął się tarzać i zawodzić jak potępieniec. Próbował bić pięściami o skały. Gdy w końcu zabrakło mu siły, dotarł doń smród własnych nieczystości. Puściły zwieracze. *** Po opuszczeniu doliny-pułapki pierwszy legion piryjski pod dowództwem Ksina pomaszerował dokładnie na południe. Tym razem nikogo nie trzeba było ponaglać. Żołnierze z zapałem maszerowali przez pierwszy dzień i noc jedynie z krótkimi przerwami na odpoczynek. Kotołak zarządził postój drugiego dnia po południu, po czym w dalszą drogę ruszyli równo z pierwszym brzaskiem następnego ranka. O zachodzie słońca idący przodem zwiadowcy zobaczyli Ocean Południowy i ujście Bezimiennej Rzeki. Zbliżyli się do nich nocą. Marszowa kolumna legionu rozpadła się na poszczególne manipuły, które zajęły
okoliczne wąwozy, doliny i grzbiety wzgórz, zajmując pozycje do ataku. Zgodnie z rozkazem Ksina szyki rozwinęły się wzdłuż frontu nie dłuższego niż sześćset kroków, w odległości niecałej mili od brzegu oceanu. O świcie kotołak w towarzystwie kilku oficerów i zwiadowców wdrapał się na wzgórze dające najlepszy widok na miejsce desantu Wyspiarzy. Suminorczyków czekało rozczarowanie. Na wodach zatoki stało zakotwiczonych czterdzieści osiem okrętów wojennych, w tym trzy dwukadłubowe „bicze morza”. Niestety, wszystkie znajdowały się w odległości co najmniej pięciuset kroków od brzegu, a zatem były dla ciężkozbrojnych piechurów całkowicie nieosiągalne. Równocześnie na plaży, pomiędzy kilkudziesięcioma skleconymi byle jak barakami krzątało się nie więcej niż stu ludzi. Baraki te musiały być magazynami zaopatrzenia, obecnie w większości pustymi, o czym świadczyły wystawione tylko gdzieniegdzie straże. Frontalny atak był w tej sytuacji przedsięwzięciem bezsensownym i zarazem ryzykownym, zważywszy możliwość ostrzelania brzegu z okrętowych machin miotających. Ktoś zaklął cicho. – To co robimy? – zapytał pięćsetnik Najstito, żylasty chudzielec, dowódca czwartej manipuły, a od trzech dni prawa ręka Ksina. – Nie możemy czekać zbyt długo. Szybko wykryją obecność pięciu tysięcy zbrojnych... Kotołak zmarszczył brwi. – Muszę pomyśleć – stwierdził ponuro. *** Mag-Pająk zdychał jak zatłuczony drągiem kundel. Po trzech dniach od zranienia gorączka zupełnie odebrała mu zmysły. Zżerany gangreną mózg zaczął puchnąć. Zaropiała masa wypęczniała z rany, wyciskając na zewnątrz odłamki kości i rozsadzając czaszkę. Czary wspomagające dotąd umysł maga nie mogły poradzić sobie z działaniem jadów gnilnych. Rozwijające się zakażenie szybko przełamało wszelkie bariery odporności. Drobne skaleczenia i zadrapania stały się rozjątrzonymi ranami, powiększającymi z godziny na godzinę. Mag-Pająk żył i gnił równocześnie. W tych warunkach agonia zaczęła się zupełnie niepostrzeżenie. W jej trakcie, ciałem czarnoksiężnika zaczęły miotać nieregularne szarpnięcia. To spoczywający kilkadziesiąt łokci dalej Wlokun zaczął wyzwalać się spod władzy mistrza magicznych sieci, jednocześnie usiłując uczynić go częścią siebie. W pewnej chwili opór byłego pana ustał. Ciało Maga-Pająka powleczone na niewidzialnej smyczy potoczyło się po dnie doliny i zmięte w bezkształtną masę przylgnęło do zewnętrznej powłoki górskiego demona. Taki był koniec. Wraz ze śmiercią czarnoksiężnika przestały działać wszelkie zadzierzgnięte przez niego czary. W pierwszej kolejności rozpad dotknął jego największe dzieło, czyli Sieć utrzymującą
w ryzach zwichrzoną magię Gór Pustych. Daleko od miejsca śmierci Maga-Pająka, z obrobionej zaklęciami kamiennej iglicy bryzgnęły skry. Skała przez moment płonęła zimnym ogniem, po czym rozpadła się z hukiem w tuman pyłu. Rozprzęgające się czary starły kamień na kurz. Coś, jakby gigantyczna, a niewidzialna dłoń uderzyła w ziemię i zgarniając jednocześnie głazy i chmury, zaczęła spychać je na południe. Obłoki spiętrzyły się w jeden ciemniejący szybko wał, który stężawszy bryzgnął gradem i piorunami. Skalne lawiny zaczęły się przesypywać pod górę, posłuszne sile pchającej je w stronę Oceanu Południowego. Wiatr przeszedł w wicher, który skręciwszy się w tuzin trąb powietrznych również popędził na południe. Magiczny kataklizm z każdą chwilą nabierał mocy i prędkości. *** Ziemia zadrżała. Ze wzgórza, z którego obserwowali nieprzyjacielską flotę osypały się kamienie. – Tylko trzęsienia ziemi nam brakowało – wycedził Ksin. – To coś gorszego, panie – odparł Najstito – popatrz na chmury! – Zupełnie jakby coś pchało je silniej niż wiatr... – stwierdził kotołak. – Co to może być? – Słyszałem, że Wyspiarze przed lądowaniem nałożyli na góry jakieś czary poskramiające tutejszą magię – rzekł pięćsetnik. – Czy ten czarownik, z którym walczyłeś, panie, mógł zemrzeć z ran? – To możliwe – stwierdził Ksin po namyśle. – Zatem jego dzieło rozpada się w proch. Lepiej odejdźmy stąd zanim ogarnie nas dzika magia. Każ, panie, wracać za Bezimienną Rzekę, tam poszukamy Wyspiarzy... – Zaczekaj! – kotołak wertował w pamięci stronice przeczytanych traktatów magicznych, które pożyczał mu Rodmin. – Czy wiesz co nastąpi, gdy pęknie magiczna Sieć? – Jeden z magów w Dinie wspominał, iż powstanie wtedy wielka fala... – mruknął Najstito. – Zerwany brzeg Sieci mknie teraz przez Góry zgarniając wszystko przed sobą... Kiedy uderzy w morze odrzuci je jak wielki odpływ... – Razem z ich statkami – stwierdził z zadowoleniem oficer. – Nie Najstito, statki stoją na kotwicach, zatem osiądą na dnie. Jeśli dotrzemy do nich dostatecznie szybko... – Panie, chyba nie myślisz, że... To czyste szaleństwo! – Właśnie dlatego mamy okazję zdobyć cesarską flotę. Każ oddziałom szykować drabiny i pnie z sękami, po których można się wspinać. Ziemia zatrzęsła się mocniej. – Ależ ta magia nas zmiecie! – zaprotestował Najstito.
– Jeśli ludzie przygotują sobie kryjówki na południowych stokach wzgórz, nawała przejdzie nad nimi. Pozostali oficerowie słuchali z napiętą uwagą. – Musimy się trochę cofnąć byśmy nie zostali zauważeni – stwierdził kotołak. – Sądzę, że mamy na wszystko jakieś dwie godziny. Podrywamy się i ruszamy zaraz za nawałnicą. Nie traćcie czasu! – ponaglił podwładnych. Natychmiast zbiegli ze wzgórza. W przeciągu kwadransa cały legion upodobnił się do skropionego wrzątkiem mrowiska. Nadające się na osłonę pasmo wzniesień znajdowało się pół mili za obecnymi pozycjami Suminorczyków. Pięć tysięcy ludzi ruszyło w tę stronę, po drodze wycinając napotkane drzewa. W marszu odrąbywano gałęzie, grubsze pnie przerabiając na osęki, cieńsze wiążąc w drabiny. Po dotarciu do wzgórz natychmiast zaczęto wygrzebywać ziemianki, jamy, poszerzać znalezione pieczary i szczeliny. Ścięte drzewa i drabiny posłużyły teraz do budowy zadaszeń chroniących przed kamiennymi lawinami. Przykrywano je tarczami i płaskimi głazami, wzmacniając najlepiej jak było można. Oficerowie i prości legioniści pracowali razem jak w gorączce. Ksin przekształciwszy przedramiona w szpony odrywał łupkowe płyty na dachy ziemianek. Po upływie sześciu kwadransów legion zapadł się pod ziemię. Nim upłynął siódmy słońce zgasło nagle przykryte przez czarną jak smoła chmurę. Coś nieskończenie ciężkiego wyrżnęło w północne stoki wzgórz, za którymi ukryli się Suminorczycy. Jakaś miażdżąca masa przetoczyła się na szczyty i zwaliła w dół. Zagrzmiało potężnie i równocześnie zawyła trąba powietrzna, skręcając wiązkę olbrzymich błyskawic w oślepiający słup błękitnego ognia, który jak monstrualny bat smagnął kryjówki legionistów. Z nieba runął grad i kamienie wielkości ludzkiej głowy. Wszelkie amulety i talizmany zaczęły parzyć. Magiczne pioruny rozcinały powierzchnię rzeczywistości, a ze szczelin ciemności wyzierały oblicza zjaw i demonów. Jakaś świetlista bestia nim przepadła w zaświatach wyszarpnęła spod skał dwóch żołnierzy i wrzuciła ich sobie do paszczy. Grzmoty i echa układały się w upiorny chichot. Czarodziejskie szaleństwo ustało nagle. Czarna ściana przesunęła się w stronę oceanu. Wyjrzało mętne słońce. Kotołak nie czekając aż opadnie kurzawa wyskoczył z kryjówki. Wszędzie wokół wirował pył i snuły się jakieś cienie pozbawione rzucających je osób. – Legion do boju!!! – zaryczał Ksin ile sił w płucach. – Do atakuu!!! Powstali jak zmartwychwstający cmentarz. Odrzucili głazy, porwali osęki, drabiny i tarcze. Nie było czasu formować linii. Całą gromadą runęli przed siebie, jakby ścigając wyjące demony. Nie wszyscy podążyli za kotołakiem. Wielu pozostało pogrzebanych żywcem pod kamieniami, spalonych, zmiażdżonych lub porażonych nadnaturalnym strachem. Nikt się za nimi nie obejrzał. Baraki wzniesione przez Wyspiarzy na brzegu rozprysły się w drzazgi w okamgnieniu. Obecni tu ludzie zginęli zanim zdążyli pojąć co się dzieje. Potem niewidzialna ściana
magicznej mocy wpadła w morze spiętrzając przed sobą wodę i pchając ją w kierunku zakotwiczonych okrętów. Mag-Krab obecny na jednym z „Biczy morza”, dostatecznie wcześnie pojął co się święci. Wstrząsnęła nim śmierć brata bliźniaka i fiasko ich wspaniałych planów, lecz nade wszystko pragnął dowiedzieć się, jak do tego doszło. Musiał tu zostać. Nie zarządził więc natychmiastowej ucieczki na pełne morze, lecz rozpoczął magiczny ceremoniał mający osłabić impet uderzenia zerwanej Sieci tak, by statki nie zostały strzaskane w jedną masę wraków. Zdążył. Ściana mocy przeszła gładko zabierając tylko wodę i parę małych jednostek. Pozostałe okręty z chrzęstem osiadły na dnie. Wyczerpany czarnoksiężnik oparł się ciężko o burtę i ponuro zapatrzył na znów niedostępne granie Gór Pustych. Powoli przeżuwał zmęczenie i gorycz porażki. Dopiero po chwili dotarło do niego, że widzi ruch na plaży. Tysiące zbrojnych zbiegało z wydm i parło przed siebie, niczym druga fala żywiołu. Wkrótce rozlali się po mokrym piasku dna, z którego ustąpiły wody oceanu. Suminorczycy!, stwierdził z bezbrzeżnym zdumieniem Mag-Krab. – Naprzód! Naprzód! – krzyczał Ksin ochrypłym głosem. Nie potrzebował nikogo zachęcać. Żołnierze doskonale wiedzieli, że muszą zdążyć nim powróci morze. Zdążyć zdobyć okręty... Tam też to zrozumiano. Marynarze oraz żołnierze piechoty morskiej rzucili się po broń i rozstawili wzdłuż burt, zanim grzęznąca w błocie i wodorostach gromada legionistów pokonała dystans dzielący ich od unieruchomionej floty. Na nacierających posypały się strzały i pociski z katapult. – Nie atakować małych okrętów! – wrzasnął kotołak odpędzając kilkudziesięciu piechurów od niewielkiego dwurzędowca. – Małym tylko przecinać kotwice! Atakować duże!!! Wszędzie dookoła przystawiano do kadłubów drabiny i najeżone sękami pale. Pierwsi Suminorczycy pod osłoną kuszników zaczęli się wspinać na burty. Wszyscy chcieli dostać się tam jak najszybciej. Spiętrzyli się na burtach okrętów niczym wrząca lawa i niepowstrzymanie wdzierali coraz wyżej przenosząc walkę na pokłady. Ksin nie zważając na sypiące się zewsząd pociski biegał od grupy do grupy, przerywając ataki na zbyt małe jednostki i kierując żołnierzy gdzie indziej. Szczęście legionistów polegało na tym, że statków nie budowało się po to, by odpierać ataki wojsk lądowych. Suminorczycy bardzo szybko wyszli ze strefy ostrzału katapult i balist i znaleźli się w obszernych martwych polach, gdzie umocowane do pokładów machiny miotające nie mogły ich razić. Zagrożenie stanowiły tylko strzały łuczników, lecz przed tymi dobrze chroniły pancerze i tarcze atakujących. Natomiast niskie, pozbawione blank i strzelnic burty nie osłaniały dostatecznie obrońców, którzy padali masowo rażeni bełtami suminorskich kuszników.
Tymczasem pół mili od walczących cała odepchnięta woda utworzyła olbrzymi, sięgający chmur, wirujący powoli słup, czy raczej wieżę. Tylko Mag-Krab wiedział, iż wieża ta wznosi się nad miejscem, gdzie zatopiono złożone w ofierze tancerki i że ruch mas wody odpowiada dokładnie szybkości i rytmowi ich nieustannego tańca. Jeden biegun magicznej Sieci nie mógł wszak istnieć bez drugiego, stąd lada chwila całe te wyniesione w górę masy wody miały się zapaść z powrotem, tworząc miażdżącą falę. Nie wszystkie drabiny okazały się dostatecznie długie. W niektórych miejscach przy „biczach morza” Suminorczycy zostali zmuszeni do mozolnej wspinaczki po poszyciu kadłuba, a osiągnąwszy krawędź burty jeden po drugim walili się w dół pod gradem ciosów. Próbowali przeciskać przez otwory na wiosła, ale bez skutku. Wielu traciło oparcie i odpadało zanim doszło do walki. Ciemna kolumna wydźwigniętej przez magię wody wykrzywiła się i zaczęła chwiać. Pulsujący wrzask i łoskot żelaza uniemożliwiały wydawanie rozkazów, mimo to Ksin nawoływał, by odstawiać drabiny od statków, gdzie obrońców już wypierano pod pokład, przedłużać je wiążąc po dwie i użyć do szturmowania „biczy morza”. Strzała z łuku przebiła mu bark. Wyszarpnął ją z roztargnieniem, a rana zamknęła się natychmiast. Stwierdził, iż nie słyszy go nikt znajdujący się dalej niż dziesięć kroków, więc sam zabrał się do wiązania drabin. Osobisty przykład okazał się skuteczniejszy od komend. Kilkudziesięciu legionistów przybiegło mu z pomocą. Niebawem przystawili dłuższe drabiny do jednego z „biczy morza” i wreszcie horda rozjuszonych Suminorczyków wdarła się na jego pokład. Na drugim legioniści sami zdołali wywalczyć przyczółek na dziobie i zrzucali swoim drabinki sznurowe i liny. Jednak trzeci z oceanicznych olbrzymów pozostawał wciąż nie zdobyty. Wodna wieża wyraźnie zapadała się już w głąb siebie. Ustał jej ruch wirowy. Pierwotny, cylindryczny kształt przechodził w obły. Chwilowo nie było skąd wziąć nowych drabin, a rozgorączkowani legioniści nie byli w stanie słuchać jakichkolwiek rozkazów. Parli w górę jak oszalali, nie bacząc na strzały i spadających towarzyszy. W kadłubie tkwiły już setki sztyletów, służących za prowizoryczne stopnie. Wokół burt utworzył się zwał rannych i zabitych, skwapliwie wykorzystywany przez kolejnych nacierających. Jakiś Suminorczyk zdołał dobrnąć do szczytu i usiadł okrakiem na burcie. Natychmiast rzuciło się nań czterech obrońców. Legionista zabił jednego, ale gdy uwalniał ostrze z jego ciała odrąbano mu nogę i strącono w dół. Spadając pociągnął za sobą dwóch kolegów. Powracająca fala szybko nabierała wysokości i prędkości. Ksin usiadł na mokrym piasku, pośpiesznie zzuł buty, po czym przekształcił w kocie łapy stopy i dłonie. Jednym susem dopadł kadłuba „bicza morza” i błyskawicznie, siejąc drzazgami wdrapał się na górę. Zajęło mu to niecałe trzy uderzenia serca. Nim obrońcy spostrzegli co się dzieje już był na pokładzie. Ciosem na odlew zmasakrował twarz najbliższemu, wyrywając oczy i szczękę. Następnemu rozharatał tętnicę szyjną. Otoczył go
wieniec ostrzy. Wszedł w nie, całkowicie ignorując kąśliwe pocałunki żelaźcy. Złamał jeden kark i strzaskał dwie głowy zanim do przeciwników dotarło, iż mają do czynienia z demonem, niezwyciężalnym zwykłą bronią. Kotołak ruszył wzdłuż burty przepędzając lub mordując obrońców. Za nim wskakiwali na pokład coraz liczniejsi legioniści. Zapach bryzgającej na wszystkie strony krwi odurzył Ksina budząc ledwie uśpioną żądzę. Jakaś duża kropla spadła mu na wargi. Poczuł jej smak... Potworny ryk bestii wywołał popłoch wśród Wyspiarzy, ale i zmroził Suminorczyków. Kotołak desperacko uczepił się resztek świadomości, by znów nie utracić władzy nad sobą. Rzeczywistość zawirowała. Pragnienie krwi wydało się nie do opanowania! Opadł na czworaki przed najbliższą kałużą i pochylił, by zacząć chłeptać... Dostał toporem w głowę i to go otrzeźwiło. Rozłupana czaszka zamknęła się natychmiast, lecz chwilowy lot w śmierć pozwolił przerwać narastający szał. Ksin wstał i wypruł flaki osłupiałemu z wrażenia Wyspiarzowi. W następnej chwili potworne uderzenie powracającej fali w kadłub zwaliło wszystkich z nóg. „Bicz morza” niemal stanął dęba. Żywi i martwi osunęli się po pokładzie usypując w bezładną stertę. Kotołak wczepiony pazurami w deski pokładu został nagle zupełnie sam. Okręt opadł i zadygotał konwulsyjnie. Trzasnęły drzwi nadbudówki, po czym rozległ się pośpieszny klekot wielostawowych odnóży. Na zewnątrz wylazł ogromny krab i podreptał w kierunku burty. Nie mógł to być nikt inny jak... – To czarownik! – zawył Ksin. – Zabijcie go! Wokół kotołaka zaroili się legioniści. Dwóch miało napięte kusze. Pierwszy bełt wniknął w bok kraba w miejsce skąd wyrastały odnóża. Drugi kusznik obiegł potwora i strzelił, gdy ten wspiął się na burtę. Pocisk z trzaskiem i bryzgiem białych odłamków rozłupał pancerz grzbietowy, znikając pod skorupą. Olbrzymi skorupiak dźwignął się wyżej, przechylił i przepadł w oszalałej morskiej toni. – Nic z tego... – westchnął ponuro kusznik klęczący obok Ksina. – Zależy czy to krabołak, poczęty z mocą Onego, czy czarownik tylko przetransformował się w kraba – odrzekł Ksin. – Jeśli to drugie, powinien skonać z ran... Walka nie była jeszcze zakończona. Gdy mniejsze okręty wojenne Cesarstwa, którym odcięto kotwice, porwane przez falę, kolejno roztrzaskiwały się na brzegu, a legioniści byli zajęci udzielaniem pomocy desperacko uczepionym burt towarzyszom, obrońcy przypuścili kontratak. Wielu ich jeszcze było na niższych pokładach i w nadbudówkach statków. Nie wszędzie znajdowało się dostatecznie wielu Suminorczyków, by sobie z tym poradzić. Na szczęście kilku oficerów wpadło na ten sam pomysł i pomimo skotłowanego morza zdołało przybić do zagrożonych jednostek, dokonując abordażu – odsieczy. Kotołak nie brał udziału w dalszych zmaganiach. Trzymał się jak najdalej od krwi. Uczepiony kurczowo burty patrzył w zielonkawą kipiel i starał uspokoić umysł. Szło to opornie, ale jednak.
Woda zachowywała się nienaturalnie. Fale nagle zmieniały kierunek bądź podrywały się w górę tworząc niezwykłe kształty, istniejące dłużej niż można by oczekiwać. Do wszystkich dotarło, iż należy jak najszybciej opuścić to miejsce. Zanim dorżnięto kryjących się w zakamarkach niedobitków, wszystkie zdobyte statki wyciągnęły kotwice i jak kto mógł, popłynęły na pełny ocean. Setnicy i dowódcy manipuł musieli czym prędzej odkryć w sobie talenty kapitanów. Skorzystano też z pomocy jeńców i uwolnionych galerników. W bezpiecznej odległości zdobyte okręty skupiły się ciasno jeden przy drugim, łamiąc przy tym dziesiątki wioseł, po czym rozpoczął się przegląd strat i zysków. Wkrótce stwierdzono, iż ponad jedna trzecia legionu przepadła w Górach i oceanie. Na szczęście, z pozostałych większość była zdolna do walki. Zdobyto dwadzieścia sześć okrętów Cesarstwa, w trzy ogromne „bicze morza”. Pozostałe padły ofiarą magicznego żywiołu. Tak więc, owoce tej najbardziej szalonej bitwy, spośród tych jakie kiedykolwiek stoczyły lądowe wojska Suminoru, choć kosztowne okazały się warte zachodu. Ksin doszedłszy do jako takiego ładu z własną naturą polecił odszukać Najstito. Nie odnaleziono go. Rozkazał zatem zwołać na naradę pozostałych dowódców manipuł. Z dziesięciu pięćsetników przyszła połowa. Zebrali się w kajucie kapitana „bicza morza”, jedynym pomieszczeniu, w którym nie było rozlanej krwi. Mimo to kotołak niemal nie odstawiał od ust karafki z mocnym winem. – Sądzę, że powinniśmy natychmiast skierować się na Kemr – zaczął bez wstępów. Oficerowie zgodnie pokiwali głowami. – Wszakże bitwy morskiej lepiej nie podejmować – odezwał się jeden z obandażowaną szyją. – Nie ma komu kierować tymi statkami, marynarzy wśród nas jak na lekarstwo... – W Kemrze nie powinno być dużych sił cesarskiej floty – odparł Ksin. – Weźcie znających się na rzeczy galerników i jeńców. Obiecajcie im co zechcą, byle tylko powiedzieli nam, co robić, byśmy się wzajemnie nie potaranowali w drodze do Kemru. O ile w ogóle tam trafimy... – Nawigacja nie kłopot, niejeden z naszych jest z rybackiej rodziny – rzekł pięćsetnik z wielkim siniakiem na lewym policzku. – Już ich wyszukałem i postawiłem przy sterach. – Twoje imię? – zapytał kotołak. – Jarasz, panie, dowódca siódmej manipuły. – Zostaniesz przy mnie. – Tak, panie. – Pod murami Kemru powinniśmy zastać tylko ich piechotę – podjął Ksin. – Spróbujemy przerwać oblężenie. Na katapultach znacie się chyba lepiej niż na statkach? Wszyscy uśmiechnęli się złowrogo. – Zatem płyńmy i postarajcie się nie łamać więcej wioseł – pociągnął kolejny haust wina. Pięćsetnicy powstali.
Po godzinie zdobyte okręty uformowały nieporadny szyk i skierowały na północny wschód. O zachodzie słońca minęli w oddali ujście Bezimiennej Rzeki. Płynęli przez całą noc desperacko unikając zderzeń. O świcie stwierdzono, że pozostały tylko dwadzieścia cztery jednostki – przepadły gdzieś dwa trójrzędowce. Na dodatek trzeba było ponownie formować szyk. W trakcie tego dostrzeżono łódź z rozbitkami. Okazało się, że pochodzą z jednego z zaginionych trójrzędowców. Nocą kilku Wyspiarzy, których wzięto do pomocy w prowadzeniu statku, wybiło dziury w dnie. Poszli na dno zanim zdążyli pojąć co się stało. O drugim okręcie nie było żadnych wieści. Rankiem dostrzegli wieże Kemru. Niebawem stwierdzili, że toczy się tam bitwa. Ksin polecił utworzyć szyk bojowy, a kiedy okręty z mozołem ustawiły się w ławę z „biczami morza” pośrodku i na skrzydłach, powoli ruszyli w kierunku brzegu. Tumany bitewnego pyłu kłębiły się przy zachodnich murach miasta i przy samym porcie. Kotołak pierwszy wypatrzył, że to cesarska piechota, uformowana w trzy czworoboki odpiera kolejne szarże suminorskiej jazdy. Jeden z szyków Wyspiarzy opierał się o brzeg oceanu. Ksin polecił załadować machiny miotające. Zwiększyli tempo wiosłowania, co natychmiast odbiło się na spójności linii okrętów. Szybsze trójrzędowce zaczęły za bardzo wysuwać się do przodu. Jurasz chciał coś z tym zrobić, ale kotołak stwierdził, że nie ma czasu. Zaczął wiać boczny wiatr dodatkowo komplikujący sytuację. To nie był piękny atak, ostatnie efektowne, pogrążające przeciwnika uderzenie pięścią między oczy. Szyk był rozchwiany, okręty podchodziły do granicy skutecznego ostrzału pojedynczo, przeszkadzając sobie wzajemnie. Mimo to pierwsza salwa podziałała na Wyspiarzy jak grom z jasnego nieba. Dziesiątki kul z płonącym olejem oraz bełtów z balist osiągnęło brzeg rażąc tyły i łamiąc linie zaskoczonych piechurów. Suminorska jazda, która odstąpiła na widok nadciągającej floty, teraz zaczęła szykować się do kolejnego uderzenia. – Wciągnijcie na maszt coś, co by choć z daleka przypominało suminorskie gryfy! – zawołał Ksin. Ten rozkaz wykonano natychmiast i o wiele lepiej niż oczekiwał tego kotołak. Nawet nie przypuszczał jak wielu legionistów kryło się pod pancerzami Barwy Królestwa. W ciągu dwóch minut czerwono-złote sztandary załopotały na wszystkich zdobytych okrętach. „Bicz morza” dowodzony osobiście przez Ksina jeszcze nie strzelał. Kotołak chciał, by jak najmniej wyrzuconych stąd pocisków bezsilnie rozryło piasek plaży. Obsługa machin miotających spoglądała nań wyczekująco a on wciąż zwlekał. Ogromny dwukadłubowy okręt zbliżał się do celu rozchwianym zygzakiem. Nagle uderzony przypadkową falą ustawił się dokładnie na wprost jednego z cesarskich czworoboków. – Teraz!!! – wykrzyknął Ksin. – Strzelać! Strzelać! Huknęły belki katapult, zawarczały cięciwy balist. Pomosty artyleryjskie zatrzeszczały szarpnięte siłą odrzutu. Chmara pocisków poprzetykana smugami dymu poderwała się z
okrętu, zatoczyła łuk i po czterech uderzeniach serca wpadła w środek szyku Wyspiarzy. Ogień i panika zmiotły go w oka mgnieniu. Równocześnie suminorska jazda nabierała rozpędu do decydującej szarży. Jeszcze jeden „bicz morza” zdążył ostrzelać brzeg nim Suminorczycy i Wyspiarze przemieszali się w jedno wielkie kłębowisko. Sześć trójrzędowców weszło na mieliznę. Znajdujący się tam legioniści zaczęli skakać w wodę i brnąć do plaży. – Zawracamy! – rozkazał Ksin setnikowi. – Wchodzimy do portu! – odwrócił się do Jurasza: – Wygląda na to, iż zrobiliśmy swoje... – Nawet wojny kiedyś się kończą – stwierdził filozoficznie pięćsetnik.
KRÓLEWSKIE PIERŚCIENIE Kiedy z kemrskiego portu wymaszerowało dwa tysiące suminorskich legionistów i opasało żelaznym kręgiem ostatni, stojący najdalej od morza, czworobok Wyspiarzy, ich dowódca zaczął negocjować warunki kapitulacji. Potem nastąpiła ceremonia składania broni. Ksin szybko dowiedział się, że sześć tysięcy przybyłej z odsieczą jazdy przywiódł osobiście sam Redren. Teraz nie pozostało nic innego jak powiadomić króla, kto bezprawnie dowodził legionem, który stoczył bitwę na dnie oceanu i pozbawił Cesarstwo Archipelagu Południowego połowy floty. – Ty?! – stwierdził rozbawiony Redren, pokryty grubą warstwą potu i pyłu. Droga z Katimy do Kemru przez całe Pogranicze Piryjskie była jedną monumentalną szarżą, podczas której dbano tylko o to, by nie zajeździć koni, zupełnie nie przejmując się ludźmi. Redren pozostawił za sobą pół królestwa całkowicie ogołoconego z wierzchowców i mężczyzn zdolnych się na nich utrzymać. – Cóż, kapitanie... – stwierdził władca. – Winien ci jestem przeprosiny i podziękowanie, to chyba właściwa kolejność. Lecz teraz zechciej stanąć u mego boku. Ci durnie koniecznie chcą abym patrzył jak rzucają mieczami o ziemię. Potem pomówimy. – Szlachetny królu Suminoru... – rozpoczął przemowę kapitan Vergen, zbliżywszy się do namiotu. – Och nie nudź! – zirytował się Redren siadając niedbale przed wejściem. – Zrzuć ten pas i ciesz się, że nie będziesz wisiał. Pokonany dowódca Wyspiarzy spąsowiał. – Co? Masz jakieś wątpliwości co do tego kto wygrał?! – warknął król Suminoru. – Lecz ceremonia... – Właśnie trwa. No dalej!
Vergen zgrzytając zębami odpiął pas z mieczem i cisnął go u stóp Redrena. Po kapitanie uczyniło to tysiąc pięciuset jego podwładnych. Król zupełnie nie starał się być uprzejmy dla pokonanych wrogów, ziewał i nie krył zniecierpliwienia. – Nie wyjdą z kopalni do końca życia – stwierdził kiedy większość rozbrojonych jeńców uformowano w kolumnę i popędzono do Diny. – Zgodnie z traktatami winno się ich wypuścić po zawarciu pokoju – zauważył Ksin. – Jakie traktaty?! – szczerze zdziwił się Redren. – Czy sądzisz, że po tym wybryku z ambasadorem obowiązują mnie jeszcze jakiekolwiek umowy? Zresztą nasz nic nie warty braciszek Kahar V ma w tej chwili większy kłopot. Spotkała go duża przykrość... – Jaka panie? Redren wygodnie rozparł się w fotelu. – Wyobraź sobie, mości kotołaku, iż coś mu zmiażdżyło palce... Konkretnie uczyniły to pierścienie, które na nich nosił. Nagle zacisnęły się tak, że od prawej dłoni odpadły mu trzy nazbyt lepkie paluchy, a dwa od lewej. Musiał się bardzo zdziwić... – W jaki sposób, panie? – Zapytaj Rodmina, gdy go spotkasz. Szczegóły to nie moja rzecz, wystarczy mi, iż dziś rano otrzymałem potwierdzenie. Podobno nasze cesarzątko darło się tak, że nawet w Karze usłyszano jak zdolnego maga ma Redren – władca uśmiechnął się zjadliwie. – Cóż za ironia losu... Taki wielki cesarz, pan wysp i narodów żeglarzy, a potraktowano go jak kieszonkowca, przyłapanego na gorącym uczynku... Niech mi teraz żaden filozof nie mówi, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie. He, he... Są chwile, mości kotołaku, gdy naprawdę lubię ten padół! Lecz teraz pomówmy o tobie... Ksin pochylił głowę. – Nie obawiaj się – Redren wstał i sięgnął do stojącej w namiocie szkatułki. – Oto pierścień z pieczęcią tysięcznika królewskiej Gwardii, zwracam ci go, kapitanie, wraz z królewskimi przeprosinami, które ufam, że przyjmiesz. – Nie ma o czym mówić, wasza wysokość – odrzekł kotołak. – Tępiciele i świętcy będą innego zdania, ale daję słowo, że więcej nie zdołają mnie przekonać. A to pierścień szlachecki – podał Ksinowi drugi klejnot. – Musimy się jeszcze zastanowić jaki herb na nim wyryć... Kotołak popatrzył na leżące na dłoni oznaki dostojeństwa. – No, śmiało, zakładaj – ponaglił go król. – One nie odgryzą ci palców. Ksin wykonał polecenie i uniósł dłoń do światła. – Wiele się wydarzyło... – stwierdził półgłosem. – Było minęło... – stwierdził Redren zmęczonym głosem. – Jak tylko wynajdę nowego następcę tronu... Zaraza! Szkoda Dargona, rozgarnięty był chłopak, lecz dość będę miał zięciów do wyboru. W każdym razie, gdy to załatwię, nawet historykom nie będzie się
chciało wspomnieć o tej małej, nic nie znaczącej wojence. Suminor pozostał cały, a i ty spadłeś na cztery łapy, tak jak przepowiadałem! – Nie jestem pewien, wasza wysokość – wyszeptał Ksin. – Nie jestem... Myślał o smaku ludzkiej krwi. Warszawa, 1996/97
KAPITAN KSIN FERGO KŁÓTNIA I ZGODA Skończył czytać i powoli odłożył rulon papieru na stół. Uniósł głowę i uśmiechnął się zakłopotany. Hanti patrzyła na niego z uwagą. Spokojna, bez najmniejszego grymasu czy drgnienia wysłuchała posłania do końca. Ich spojrzenia spotkały się teraz, lecz żadne nie zamierzało wyrzec tego pierwszego słowa. Ksin w lekkim, zdobionym srebrem pancerzu z oznakami kapitana królewskiej gwardii przybocznej, i jego żona – dama, jedna z najpierwszych na dworze, swobodnie wyciągnięta na sofie i otulona mgłą wielobarwnych jedwabi karyjskich. Oboje trwali w ciszy, która zaległa, kiedy zamilkły ostatnie zdania czytanego przed chwilą listu. Na koniec Hanti przesunęła się trochę i pytająco poruszyła brwiami. To podziałało na Ksina niczym ostroga na konia. – Czego do licha się po mnie spodziewasz! – wybuchnął zirytowany – Mam udawać, że o niczym nie wiem! – Najlepiej kolejny raz udowodnij sobie, jaki jesteś szlachetny i ludzki, dokładnie tak jak przyzwyczaiłeś się postępować przez ostatnie lata – odparła. – Masz mi to za złe?! – Do tej pory nie, ale teraz byłoby to przesadą. – To jednak kuzyn... – Który nie tak dawno obiecywał, że osobiście przebije cię osikowym kołkiem, jeśli tylko dostaniesz się w jego ręce – wpadła mu w słowo. – Przecież on jest gotów sam z siebie całą krew wypuścić po to, aby nikt później nie miał powodu wspominać o waszym pokrewieństwie. – Ale nie zmieni tym faktu, że jestem naturalnym synem jego ciotecznej siostry. – Trudno mówić tu o naturze... – Nieważne. Prosił o pomoc. Mam odmówić? – wzruszył ramionami. – Ja mu nie wierzę, to podstęp!
– Skąd pewność? Czy zapomniałaś, w jaki sposób zdobyłem tutaj szacunek i poważanie, jak doszedłem do tego, że kiedy odpowiadają na moje pozdrowienie, robią to z przyjaźni, a nie ze strachu przed królewskim faworytem. Mam teraz postąpić odwrotnie? – A ty im wierzysz, ciągle, bez przerwy wszystkim wierzysz! – krzyknęła, zrywając się z sofy. – Pięć lat temu zostałem dowódcą straży i jestem nim nadal, podobnie jak ty damą dworu. Ilu w tym czasie zmieniło się marszałków, ministrów, doradców, hę? – wycedził z lodowatym spokojem – czy twoim zdaniem jest to dowodem braku sprytu? Zawsze pomagałem im, jeżeli taka była potrzeba, a później, najlepiej jak mogłem, starałem się wykorzystać ich wdzięczność. – Zyskałeś nienawiść tępicieli. – Nie moja wina, że jestem od nich lepszy. Ja nie musiałem tracić przeszło dziesięciu lat na ćwiczenia tylko po to, żeby bazyliszkowi popatrzeć bezpiecznie prosto w ślepia. Urodziłem się z tym. Tak samo jak wszystkie inne strzygi czy wilkołaki... Znam je i równy im jestem! Hanti zamknęła oczy i pochyliła głowę. Przez moment stała tak w zupełnym bezruchu, po czym wyprostowała się i przemówiła już zupełnie spokojnym głosem: – Wszystko prawda, ale zawsze do tej pory spotykałeś się z niechęcią, uprzedzeniami, czasem strachem. Lecz nigdy nie miałeś do czynienia z aż tak zapiekłą nienawiścią. Popełnisz błąd, jeśli postąpisz jak zwykle. – Sądzę, że to już przeszłość, a poza tym nie chcę stracić tak dobrej okazji do pojednania się z ostatnim z wrogów. – Zbyt mocno ufasz sobie – westchnęła ciężko – ja jestem pewna, że jadąc tam, kładziesz głowę pod topór, lecz widzę, że nic nie zmieni twego postanowienia. Mam jeszcze nadzieję, że przynajmniej Redren nie pozwoli ci na tak długo opuścić pałacu. – Miesiąc to niezbyt wiele. Nie sądzę, aby król zamierzał mnie zatrzymywać, przecież nic się nie dzieje – Ksin zająknął się z lekka przy ostatnich słowach; o ile nie miał powodu wątpić w przychylność jego wysokości, o tyle sprawa spokoju na zamku nie była aż tak bardzo oczywista, jakby on sam sobie tego życzył... Dalszą rozmowę przerwało im wejście lokaja. – Przybył dostojny Rodmin, proszę państwa. – Natychmiast proś! – Ksin zrobił dwa kroki w kierunku drzwi. Mag stanął w przejściu i skłonił się ceremonialnie z przesadnym zachowaniem zasad etykiety. – Witajcie. – Daj spokój Rod, to nie posłuchanie – podali sobie dłonie, po czym gość ruszył w kierunku Hanti. – Hantińjo, jesteś piękniejsza niż wczoraj – skłonił się po raz drugi.
– Och! Rodminie – uśmiechnęła się czarująco – zawsze mówisz, że jestem coraz piękniejsza, dzięki tobie dowiem się, kiedy zacznę brzydnąć, bo wówczas zaczniesz mówić mi, że wcale się nie zmieniłam. – Nic z tego pani, będę łgał jak z nut. Roześmiał się tylko kotołak. – No dobrze, przejdźmy do rzeczy – Ksin spoważniał – mam zamiar wyjechać na kilka tygodni... – Właśnie! – przerwała mu Hanti. – Rodminie, może ty wybijesz mu to z głowy? – Ale co? – popatrzył zaskoczony – zdaje się, że przyszedłem nie w porę. – Wcale nie, siadaj! – Ksin wskazał mu krzesło – dostałem list, w którym Daron Fergo prosi mnie o pomoc. – Daron...? Niemożliwe! – A jednak. – Ten łajdak chce zwabić go pod pozorem ratowania syna, którego ponoć nawiedza wampir – wyjaśniła Hanti. Rodmin milczał zaskoczony. – Nie sądziłem, że po tym, co było, odważy się kiedykolwiek ciebie o coś prosić – odrzekł po chwili i dodał: – Nie masz racji Hantińjo, Daron napisał prawdę. O tym nieszczęściu słyszałem już wcześniej i to od różnych ludzi. Wiem, że od miesiąca na zamku Darona aż roi się od tępicieli, z których, jak dotąd, nie ma zupełnie żadnego pożytku. – Nie mogę uwierzyć! Taka robota to dla nich tyle, co splunąć. To na pewno podstęp, przecież nawet niedouczony czeladnik... – Hanti nie zamierzała ustąpić. – Może być też garbaty, kulawy i pijany – przytaknął jej Rodmin – ale nie wtedy, kiedy w grę wchodzi animacja. – Co takiego?! – poderwał się Ksin. – Nie znam szczegółów, lecz to jest rzecz pewna. – Dziś jeszcze wyruszam w drogę! – Ksin, błagam! – Milcz kobieto! Chodźmy stąd Rod, pomówimy o tym gdzie indziej. Wyszli na korytarz i ruszyli w kierunku pracowni Rodmina. – A zatem Ksinie Fergo – odezwał się mag – masz zamiar zostawić mnie samego z kłopotami? Ksin jakby nie usłyszał pytania. – Nie chciałem tego nazwiska – mruknął na wpół do siebie. – To przez nie poróżniłem się z Daronem. – Jakieś musiałeś mieć. Redren wybrał najprostszy sposób. Zresztą należało ci się za kampanię piryjską. – Król nie przewidział jednak, że nie zechcą przyznać się do kotołaka w rodzinie.
– Ale i przeciw królewskiej woli wystąpić nie śmieli. – Tak, za to cichcem nasłali tępiciela. Nie mówmy już o tym. – Dobrze, lecz co z naszą sprawą. – Rozmawiałeś z Redrenem? – Jeszcze nie, bo niby co miałbym mu powiedzieć? Że coś dzieje się w zamkowej krypcie, a właściwie w sarkofagu starej królowej, jego matki?! Za takie gadanie można zapłacić głową! Na dodatek mógłby chcieć się dowiedzieć czegoś więcej i co wtedy? Nawet ty nie wiesz dokładnie w czym rzecz. Chyba że odkryłeś coś nowego. – Niewiele – odparł Ksin – dziś rano poszedłem tam znowu. Jest tak, jak ci wcześniej mówiłem – niejasne odczucie w obrębie krypty, wyraźnie nasilające się przy sarkofagu królowej matki. Teraz jakby silniejsze, ale może mylę się. – Sam widzisz, że nie ma z czym iść do Redrena. Czy to znak Obecności? – Nie wiem, tego nigdy wcześniej nie czułem. Rodmin bezradnie rozłożył ręce. – Więc jak go prosić o pozwolenie na odsunięcie pokrywy? Bez całkiem pewnych dowodów ryzykujemy bardzo wiele. Redren szanował matkę, przynajmniej na pokaz, a obaj wiemy, jaki jest i że niezdrowo, zwłaszcza dla gardła, zbyt często przypominać mu o swoim istnieniu. Zaraz, zaraz, powiedziałeś: „silniejsze”? – No, nie wiem... – I ty chcesz teraz wyjechać? Oszalałeś?! – Mam nadzieję, że dasz sobie radę. – Starczy, że szepnę królowi choć słowo. – Nie rób tego! – głos Ksina zabrzmiał jak syk. Rodmin uważnie popatrzył mu w oczy. – Dobrze, ale musimy wszystko dokładnie omówić. Weszli do pracowni. Było w niej dwóch pomocników i uczeń. W skupieniu pochylali się nad moździerzami i retortami. Kilka z nich stało na ogniu, a wypełniająca je breja, wrząc, szamotała się wewnątrz swych szklanych więzień, bez skutku próbując odszukać ujście. W powietrzu unosił się ostry, przenikliwy zapach: mieszanina ziół, piżma i kilku innych rzeczy, których nazw Ksin wolał się przed jedzeniem nie domyślać. Mag podszedł do otwartej szafy, wypełnionej rzędami szkatułek i słoi i grzebał w niej, aż znalazł dzban pokaźnych rozmiarów. Zerknął do środka i za moment jego gniewne spojrzenie spoczęło na trójce dotychczasowych gospodarzy pracowni. – Zużyliśmy na doświadczenia – pośpieszył z gorliwym wyjaśnieniem jeden z pomocników, a mętny wzrok drugiego nie pozostawiał cienia wątpliwości co do rodzaju tych eksperymentów... Rodmin z ciężkim westchnieniem odstawił puste naczynie na stół. – Won stąd! – warknął – ale już!
W drzwiach na ułamek chwili zrobił się wściekły tłok. Zostali sami. – Siadajmy – pokazał ławę – trudno, będziemy rozmawiać na sucho. – Mów wszystko, co wiesz o starej królowej. Znałeś ją? – Tak – odpowiedział Rodmin – ale tylko przez kilka ostatnich miesięcy panowania. Była już bardzo stara, niemal zupełnie ślepa i tak naprawdę niczym nie zajmowała się. – A magią? – Podobno, jednakże już nie wtedy, a tak na dobrą sprawę, to nic pewnego o tym nie wiadomo. – Miała wrogów? – Jednego. Była nim ówczesna żona Redrena, ta z którą jego wysokość rozwiódł się przy pomocy kata. – Mistrza Jakuba? – Uhm. – Współczuję, kimkolwiek by była. – Nie musisz. Zrobił to szybko. – A kiedy umarła królowa matka? Rodmin zamyślił się i nagle podskoczył jak oparzony. – A niech to piekło... – wysapał. – Co takiego? – Za niecałe cztery tygodnie upływa dokładnie siódma rocznica jej śmierci. Popatrzyli na siebie. Jedna myśl równocześnie przemknęła przez głowy. – Koniec okresu pozornej martwoty – Ksin wypowiedział ją na głos. – Bardzo chciałbym się mylić – jęknął głucho mag. – Czy wiesz co to oznacza? – Że królowa matka to strzyga. – Idź, powiedz to Redrenowi. – To może lepiej ty... Zapadła chwila nerwowego milczenia. – Ksin, przecież znasz strzygi, mówiłeś, że ten zew jest inny, więc... – Nigdy dotąd nie zetknąłem się ze zwłokami w czasie przepoczwarzania. Zamiast szukać dziury w całym, powiedz lepiej, czy królowa była po śmierci balsamowana? – Niestety tak. – Więc niemożliwe, aby mogła się żywić krwią i wątrobą – Ksin myślał głośno – albo wyjadać serca. To byłoby jeszcze pół biedy. Ona będzie posilać się strachem i energią agonalnych emanacji. O istnieniu tych upiorów jedynie czytałem. – O czym ty mówisz, na Reha! – O tym co zacznie się dziać w pałacu, kiedy czcigodna mamuśka naszego pana i dobroczyńcy, króla Redrena, raczy opuścić swoje pudełeczko. – Nie! To nie może być prawdą.
– Też chciałbym, żeby tak było. – Ale dlaczego?! – Na to pytanie chyba tylko król umiałby odpowiedzieć. Zaczynasz tracić zimną krew. – Mniejsza o zimną krew. Jeżeli mylimy się albo zrobimy coś nie tak, Redren od razu zrobi z nami porządek. Przestanę być nadwornym magiem! – W najlepszym razie tylko to – potwierdził Ksin – ale pociesz się, że to nie my będziemy tu decydować. Nie ma rady, trzeba dać znać królowi. – Na wszelki wypadek powinniśmy to jeszcze raz sprawdzić. Proponuję dziś o północy. – Dobrze, odłożę wyjazd do jutra. – Więc jednak? – Muszę tam jechać. – Twoja wola – niechętnie zgodził się mag – przyjdź tu po pierwszej zmianie straży. Będę czekać. Ksin skinął twierdząco głową. Po chwili był już za drzwiami i bez pośpiechu wracał do swoich komnat. Gwardziści, których mijał, zastygali w bezruchu i dopiero niedbały gest jego dłoni, przypominający coś pośredniego między pozdrowieniem żołnierskim a opędzaniem muchy z okolic twarzy, przywracał ich znowu do życia. Przez te pięć lat zdążył poznać ich wszystkich. Imiona żołnierzy prawie dwutysięcznej pałacowej Gwardii znał na pamięć, a teraz mimowolnie wymieniał je w myślach, wydobywając wyprężone jak struny sylwetki z szarości anonimowego tłumu. Wspomnienia nadeszły nagle i nie wiadomo skąd. Znów był tym, o którym z mieszaniną pogardy i lęku mówiono kiedyś: kotołak Ksin, widząc w nim, którąś z niezliczonych królewskich fanaberii. Prości halabardnicy, wychowywani w panicznym lęku przed wszystkim co nadnaturalne, bali się go niczym zarazy. Natomiast szlachetnie urodzonych oficerów, dumnych z czystości swej krwi i starożytności rodu do furii doprowadzało jego częściowo zwierzęce pochodzenie... To wszystko razem sprawiło, że dopiero po długim czasie odważył się wyjść na wieczorny obchód straży w czasie pełni. Oczywiście, wiedzieli o tym wcześniej, a dwóch setników miało mu bez przerwy towarzyszyć, lecz mimo to nie udało się uniknąć kilku przypadków samowolnego i natychmiastowego porzucenia stanowisk... Uśmiechnął się w duchu: jeden z wartowników niewiele myśląc, wyskoczył wtedy przez okno do fosy, wrzeszcząc jakby go na pal wbijali. Na szczęście skończyło się to jedynie wielkim strachem paru zbłąkanych żab. Później, po powrocie spod Kemru wydarzyły się rzeczy, które okryły go sławą największego tępiciela potworów. Wampiry, południce, bazyliszki, a nawet trzy kotołaki... Nie potrafiłby już policzyć, ile potworów unicestwił ciosami szponów, klingami z magicznego damastu, czy choćby gołymi rękami lub najzwyklejszymi kołkami.
Załatwiał te sprawy szybko, przeważnie od ręki, tak jak tego pierwszego bazyliszka w Katimie. Raczej nie przygotowywał się specjalnie do rozprawy, a jeśli już, to tylko w przypadkach, gdy wcześniej zginęło wielu doświadczonych tępicieli. Tak było między innymi przed spotkaniami z każdym z trzech kotołaków... Przystanął na moment. – Kotołaków... tak – czuł jakąś nieokreśloną dumę, do której nawet sam przed sobą początkowo wstydził się przyznać. One były inne, odważniejsze, groźniejsze od pozostałych nadistot, a on był jednym z nich. Zabijał je, prawda, ale i cieszył się, że nie jest to takie łatwe. Ten podziw i dumę ukrywał jednak w głębi duszy, aż do chwili, w której zrozumiał, że on, Ksin Fergo, po prostu nie jest człowiekiem. Podczas gdy inni stopniowo zapominali o jego pochodzeniu, dla niego to właśnie ono stawało się źródłem wewnętrznej siły i poczucia niezależności. Istniał tylko jeden rodzaj ludzi, którzy nie zamierzali zapomnieć – tępiciele. Mieli po temu powody i to nie byle jakie: oprócz dawnych zaszłości Ksin odebrał im najbogatszych klientów. Hrabiowie, kupcy, książęta woleli jego sprawność, a niekiedy dyskrecję, od nie zawsze skutecznych i często kończących się śledztwem działań cechowych łowców. Ksin był niedościgniony – żaden tępiciel nie śmiał przeciwstawić swej wiedzy i wprawy jego wrodzonym zdolnościom. Nic więc dziwnego, że swego czasu pomysł Darona Fergo zyskał ich natychmiastowe uznanie. Było to pół roku po odparciu ataku Wyspiarzy. Gdyby nie ostrzeżenie Rodmina i pomoc kilku wiernych Gwardzistów... Zamach był pomyślany naprawdę bardzo dokładnie. Dla Darona skończyło się to wygnaniem, a dla tępicieli i Ksina umową o pierwszeństwie i miejscach polowań. Jednak z oczywistych względów nie zawsze dawało się jej przestrzegać. Na szczęście, sprawa, jaką miał zamiar się zająć, była z nią całkowicie zgodna: tępiciele próbowali i nie dali rady – a więc mógł działać Ksin. Doszedł do drzwi mieszkania i otworzył je. Hanti nie było tam, gdzie ją zostawił. Przejrzał inne komnaty; również nikogo. Wszedł do buduaru – siedziała przed lustrem z twarzą ukrytą w dłoniach. Drgnęła, gdy oparł rękę na jej ramieniu. – To ty – rzekła bezbarwnym, głosem – przyszedłeś mnie wziąć? Ubodła go do żywego. – Proszę bardzo – odwróciła się i odpięła ramiączko sukni. – Przestań, ja... – zdołał odzyskać mowę. – Dlaczego, przecież jestem twoją własnością, godzinę temu udowodniłeś to Rodminowi. – Wybacz nie powinienem był tak mówić do ciebie, przepraszam – powtórzył. – Ale zrobiłeś to jednak. – Rozgniewałaś mnie. – I to cię usprawiedliwia, czy tak?
– Zaraz zrobisz to po raz drugi! – zniecierpliwiony zwrócił się w stronę wyjścia. – Zbyt skromne przeprosiny? Mogę jeszcze raz, przy Rodminie – daleki był teraz od pokory – jak sobie życzysz. – Ksin, nie. Zatrzymał się. – To wszystko nie tak – stanęła przy nim – nie chcę, abyś był taki. Z wysiłkiem stłumił rozdrażnienie i gniew. Dlaczego czasem pojawiało się to wrażenie obcości? – Dobrze, nie będę. Nie zrobię tego po raz drugi. – Dziękuję. Milczeli, nie patrząc sobie w oczy. – Coś psuje się między nami – stwierdził ze smutkiem. – Od czasu gdy wróciłem z Kemru... – Wiem – cofnęła się. – Wiem czemu – szepnęła. – Nie myśl o tym Hanti – powiedział miękko. – To dzieci – zdawała się go nie słyszeć – nie dałam ci ich. – Była to część prawdy. Od lat starała się robić wszystko, by ta część wystarczyła za całość. – Może i lepiej – próbował pocieszyć ją. – Zawsze pragnąłeś mieć syna lub córkę podobną do mnie – mówiłeś... – Prawda – nie umiał zaprzeczyć. – Masz prawo wziąć sobie inną. Powinieneś... – Tylko, że ta córka, którą może bym miał, wcale nie byłaby podobna do ciebie, rozumiesz. – Och, Ksin! – przywarła do niego. – Przeżyjemy to jakoś, prawda? – uśmiechnął się smętnie. Nie odpowiedziała – chlipała jak mała dziewczynka. Bez słowa objął ją i poprowadził do łoża. Usiedli. Powolnym ruchem zsunęła jedwab z drugiego ramienia. Wyciągnął spinki z jej włosów i potargał je. W oczach Hanti zamigotały błękitne iskierki. Wymownym gestem puknęła w blachę pancerza. – Pomóż mi – zaczął szarpać się z jedną ze sprzączek. Rzemienne paski puściły po chwili i wypukła szarobłękitna skorupa z brzękiem potoczyła się po posadzce. Nagie ramiona owinęły się wokół szyi Ksina, a jego dłonie odnalazły i ogarnęły jej piersi. Ich czubki same wcisnęły się między palce, które zaczęły je pocierać i delikatnie ściskać. Z westchnieniem podała mu usta. Płynnie, jak bryły topniejącego wosku, osunęli się w głębię pościeli. Po jakimś czasie jedna z rąk puściła szczyt zarumienionej piersi i wężowym ruchem przemknęła w dół, poprzez brzuch i biodro ku twardej krągłości kolan. Oba jedwabiste uda czekały już pod warstwami tkaniny. Rozchyliła je, otwierając drogę dla pieszczot.
Przestrzeń ponad jej łonem ugięła się i zaczęła zapadać. Suknia jak fala odpływu cofała się z cichym szelestem, odsłaniając nogi, które powoli uniosły się w górę, zawahały i pośpiesznie, niczym skrzydła motyla rozwarły na całą szerokość. Zachłannie przesunął dłonią po wyprężonym ciele, sycąc zmysły jędrnością kształtów otaczających różową szczelinę. Palec trafił na źródło wilgoci i mimowolnie prześlizgnął się po nim... W tej samej chwili usta kobiety odpadły od warg mężczyzny i uciekły niesione gwałtownym skurczem skręcającej się szybko szyi. Zdławiony jęk ucichł pod stropem sypialni. Przestrzeń zapadła się całkiem, wciągając zawieszonego ponad nią Ksina. Ręka, na której był wsparty, osłabła, a on przechyliwszy się wolno, runął w słodką otchłań, na dno, gdzie czekały lśniące wilgocią płatki kobiecości... Dłonie Hanti wyzwoliły go z krępującego odzienia. Zwinne i szybkie przyjęły jego taran jak skarb, wyłuskały z fałd skóry, a za moment zamknęły niby w muszli i śmiało skierowały ku brzegom uchylonego łona. Ujęła go oburącz i podnosząc wysoko nogi, wbiła w siebie głęboko i płynnie. Nieśmiały uśmiech pojawił się na wargach Hanti, gdy dopychał aż do końca. Nieznacznie uniosła biodra. Rozrzuciła ramiona. Przesunął się w niej po raz pierwszy. Odpowiedziała mu skurczem – gorąca miękkość jej falującego wnętrza sparzyła nagłą rozkoszą. Teraz to jego oddech stał się urwanym sapnięciem. Szybko powtórzył ruch. Zakołysała się, sprężyła jak do ucieczki. Chwyciła za kark. Mocniej zaplótł ramiona i znowu... – Daj jeszcze... – Bierz... masz... wszystko jest twoje... Musi być... Grymas starł z jej twarzy niedawny uśmiech. Głowę odchyliła do tyłu. W otwartych ustach narastał zdławiony jęk. Nie przerywając, nie gubiąc miarowego rytmu pochylił się niżej i poziomymi ruchami torsu ścigał, przygniatał i ocierał się o wierzchołki, rozkołysanych piersi. – Och tak! Jeszcze, jeszcze, jesz-szcze! O! O! Ta-ak, a...a, A! AAA...!!! Spazmatyczny pisk zabrzmiał w uszach Ksina jak zwycięska fanfara. Wyniesiony w górę potężnym zrywem jej wybuchającej ekstazy, zapanował nad nią, ujarzmił niczym jeździec rozbrykaną klacz i na powrót wtłoczył w głąb jedwabnej pościeli. Ręce, co najpierw błądziły po jego plecach, a później targały mu włosy, by w ostatnich momentach konwulsyjnie szarpać za prześcieradło, teraz leżały już bezsilne i nieruchome, podobnie jak cała Hanti.
Odeszła daleko, a ziarenka rozkoszy, które pojedynczo, za każdym pchnięciem wydobywał w jej ciała, jak krople wypełniły kielich jego pożądania. Kolejne, wpadając tam, przemieniały się w fale wzbierające w nim coraz gwałtowniej i szybciej. Naparł na nią mocniej, przyspieszył, wyczuła to – już wracała do niego otwierając się najszerzej jak mogła. Bezczynne ramiona ożyły. Długie nogi znowu zaplotły się na nim. Uda, jej biodra, brzuch – była wszędzie. Drążył ją, przeszywał. Przycisnęła mu usta do ucha. – Jestem twoim polem, oraj mnie, oraj głęboko – szepnęła namiętnie. Szarpnął się jak smagnięty batem. Zamknął oczy. Już nie częścią ciała, teraz pogrążył się w niej całym sobą i niczym ptak tonący w głębinach oszalałego żywiołu. Zatrzepotał. Zapłonęło oślepiające słońce. Pierwszy skurcz poraził go wskroś lędźwi do krzyża... – Och, tak! Wypełniaj, proszę – wzdychała w zachwycie – o, jeszcze... o tak, siej, siej we mnie, tak proszę... och, najdroższy, kochany... kochany... Przytuliła do piersi jego bezwładną głowę, pogładziła włosy. Naciągnęła kołdrę na niego i siebie. On spał już twardym, kamiennym snem. Ona zasnęła niedługo po nim. I leżeli tak spoceni i nadzy, obojętni, obcy całemu światu, zamknięci we własnym, ograniczonym ich dwoma wypoczywającymi ciałami i przestrzenią wypełnioną szmerem zmieszanych oddechów. Nic więcej i nic ponad to. Para kochanków.
DRZEMIĄCA GROZA Obudzili się równocześnie, jakąś godzinę, dwie później i powitali lekkimi pocałunkami. Ksin zsunął się z niej i przeciągnął szeroko, a Hanti uniosła na łokciu, obrzucając krytycznym spojrzeniem skłębioną tkaninę sukni. – Twój pancerz wyszedł na tym o wiele lepiej – powiedziała i przymilnie otarła policzkiem o jego bark. – Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz byliśmy ze sobą tak bardzo, bardzo... – zamyśliła się nagle. Przez chwilę szukała odpowiedniego słowa, po czym pokręciła przecząco głową. – No powiedz coś – szturchnęła męża nosem. – Właśnie myślę – odparł, obejmując ją – ale jakoś nie mogę znaleźć nic, czego byś wcześniej nie słyszała. – Ja ostatnio bałam się, że w końcu weźmiesz sobie którąś z tych zarozumiałych suk, co ciągle patrzą na ciebie tak, jakby zaraz miały zemdleć. – Tylko nie wiem, o czym miałbym z nimi rozmawiać. – Nie sądzisz chyba, że chciałyby mówić o tajemnicach magii i filozofii Onego. One wszystkie od razu robią się mokre na myśl o tym, że mogłyby przespać się z tobą w czasie
pełni. Znam kilka takich, które gotowe są zrobić każdą rzecz, aby wepchnąć się wtedy pod ciebie. Nawet królowa pytała mnie kiedyś, jak ty robisz to po Przemianie. – I co jej odpowiedziałaś? Zarumieniła się i zatrzepotała powiekami. – Prawdę mówiąc, trochę za bardzo cię pochwaliłam, ale tylko troszeczkę... – popatrzyła zalotnie. – No widzisz – roześmiał się – i dziwisz się im teraz? – Wtedy chciałam, żeby były zazdrosne, byłam spokojna o mojego demona – posmutniała niespodziewanie. – A teraz? – Jesteś dla mnie dobry, ale... – Sza! – położył jej palec na ustach – pora wstawać. Jednym susem wyskoczył z łóżka. Na podłogę opadł miękko jak kłąb jedwabiu. Ubrał się szybko i sięgnął po puklerz. – Pomogę ci – zaofiarowała się. – Nie, na dzisiejszą noc założę najcięższą kolczugę, na wszelki wypadek – dodał. – Wyjeżdżasz... – Tak, ale dopiero rano. – Więc po co to? – Wybacz, nie mogę powiedzieć. Pocałował ją i wyszedł z sypialni. Nie chciał tracić czasu na wzywanie służby, dlatego sam otworzył kufer z odzieżą i wyciągnął zeń ciężki, zawinięty w jelenią skórę pakunek. Rozwiązał kilka rzemieni, rozwinął, po czym obejrzawszy dokładnie rzędy stalowych ogniw, zręcznie naciągnął przez głowę. Niebawem był gotów. Zastanowił się jeszcze i podszedł do drugiej skrzyni. Odnalazł w niej mały sztylecik, którego ostrze mieniło się falującymi wstęgami skutych razem miedzi i srebra. Tylko się nim nie skaleczyć... pomyślał i ukrył pod płaszczem. Z buduaru Hanti doleciał głos dzwonka – wzywała służącą. Dziewczyna wybiegła ze swojej komnaty i w progu minęła się z Ksinem. Zobaczywszy pana, skłoniła się pokornie, lecz kiedy już nie mógł jej widzieć, pośpiesznie nakreśliła na piersiach i łonie zawiły Znak dla ochrony przed nasieniem zła... Teraz należało zobaczyć się z królem. Z racji urzędu miał do Redrena dostęp o każdej porze dnia i nocy, a stary lokaj, jak zwykle, poprowadził go tam, gdzie przebywał władca. Jego wysokość tkwił śmiertelnie znudzony przy małym, hebanowym stoliku i bez przerwy wygrywał w kości z jakimś wyblakłym dworakiem. Obok nich siedziała nowa nałożnica, najwyraźniej jeszcze nie znająca monarchy, gdyż cały czas dosłownie wychodziła z siebie starając się zainteresować Redrena a to głębokością dekoltu, to znów długością nóg, czy wreszcie którymś z ponętnych uśmiechów.
Kiedy gra, to tak jakby wdzięczyła się do eunucha, pomyślał Ksin. Wygłosił powitalną formułę. Władca podniósł z widocznym wysiłkiem wzrok i raczył go zauważyć. – O, Ksin – stwierdził z przekonaniem – myśleliśmy dzisiaj o tobie. – Tak, panie. – I doszliśmy do wniosku, że należałoby przepędzić cię tam, skąd przyszedłeś. – Czemu wasza wysokość? – zapytał spokojnie. Redren musiałby być chory lub przejedzony, żeby przynajmniej raz na trzy dni nie obiecać komuś wygnania. Dopiero kiedy nie mówił nic, należało zacząć pakować manatki lub szykować igłę i dratwę do przyszycia głowy... – Za nudno zrobiło się tutaj, od kiedy to ty pilnujesz spokoju w pałacu – wyjaśnił władca. – Żadnych intryg, awantur, że już o spiskach nie wspomnę. Nawet plotki nie takie jak dawniej. To wszystko przez twoją piekielną legendę. Boją się zipnąć głośniej, by nie mieć ciebie na karku... Ksin przypomniał sobie do czego pił król; trzy lata temu kilkunastu zwolenników karyjskiej dynastii wpadło na pomysł zmiany panującego. Była to pierwsza i jak dotąd jedyna próba rebelii pałacowej w czasie jego kariery dowódcy straży. Od podległych mu szpiegów dowiedział się o niej odpowiednio wcześnie i którejś nocy, gdy księżyc był okrągły i jasny, odwiedził kolejno wszystkich przywódców spisku. Nie zrobił im krzywdy, lecz tylko dał do zrozumienia, że jest zainteresowany wątrobą każdego z nich. Następnego dnia aż miło było patrzeć, jak na wyścigi pędzili do króla i obrzucając błotem jeden drugiego, błagali o przebaczenie. Udział donosicieli w sprawie został przemilczany, za to Rodmin bąknął coś tu i ówdzie o jego rzekomej zdolności czytania w myślach bez konieczności patrzenia badanemu w oczy. Skutek okazał się natychmiastowy i długotrwały... Niezadowolenie Redrena, nawet udawane, niewątpliwie sprzyjało zamiarom Ksina. Korzystając z okazji natychmiast poprosił o pozwolenie wyjazdu i uzyskał je łatwo, choć jednak bez szczególnego zachwytu władcy. – To co, sami mamy siebie pilnować – burczał niechętnie Redren, a jego nowy „nabytek” zaczepił tym razem końcem wachlarza o skraj spódnicy i niby przypadkiem podwinął ją za kolana. Równocześnie nabrała tyle powietrza, że aż sutki wyśliznęły się jej spod koronek dekoltu. Zaraz pęknie... przeszło Ksinowi przez głowę. Tymczasem monarcha nieznacznym gestem przepędził swojego partnera. – Siadaj kapitanie, dość błazeństw, chcę zagrać uczciwie. Popatrzył za odchodzącym w ukłonach dworzaninem i dodał: – Ciekawe, jak oni to robią? – mruknął – grał przecież moimi kośćmi, a ani razu nawet nie zremisował... Ksin ukrył dziki błysk w oczach. On wiedział, że rzemieślnicy zajmujący się wyrobem kostek wyróżniali pewien specjalny ich rodzaj – kości dla króla i do gry z królem.
Na szczęście miał magnes przy sobie. W pierwszej partii dosłownie rozgromił Redrena, w drugiej wygrał po zaciętej walce, następne dwie zremisował, by w piątej wyjątkowo efektownie przegrać. Jego wysokość był uszczęśliwiony, natomiast jednorazowa królowa musiała coś wreszcie zrozumieć, bo podczas ostatniej rozgrywki siedziała spokojnie z miną głodnego sępa. Kiedy Ksin wyraził chęć usunięcia się sprzed oblicza monarchy, ten jednak ani myślał go puścić. Dopiero po dłuższej chwili wykpił się opowieścią o obowiązkach. Wychodząc, zerknął na swego króla; Redren lubił udawać durnia lub zupełnego przygłupa i dobrze się czuł w takiej roli. Umiał jednak robić użytek z głowy i mało kto mógł mu w tym sprostać. Lecz biada takiemu, co ośmielił się wyrwać władcę z jego ulubionego stanu i zmusić go do myślenia – to prawie zawsze kończyło się dla zuchwalca spotkaniem z mistrzem Jakubem... Tego wieczora czekała Ksina jeszcze odprawa podległych mu oficerów. Spóźnił się na nią nielicho; zaczynali już niecierpliwić się. Gdy wszedł, gwar ucichł, powstali z miejsc. – Darujcie, jego wysokość miał dzisiaj szczęśliwą rękę – wyjaśnił. Cień tajonego uśmiechu przemknął po twarzach zebranych. Usiedli. – Mówcie – polecił. – Przed południem książę Hasku, jak zwykle po pijanemu, zaczepiał naszych żołnierzy – odezwał się Zefio, najmłodszy z setników. Ksin ściągnął brwi. – Zranił kogoś? – Nie, tylko kazał stanąć na baczność i obszczał jak pies drzewo. – Mam takie dziwne przeczucie, że ten łysy śmierdziel już niedługo poślizgnie się i znowu wykąpie w pałacowej latrynie. Zef, dopilnuj jednak, aby się nie zachłysnął, on nie umie pływać. Co jeszcze? – Król znalazł nowy materac. – Widziałem. Sprawdziliście, co to za jedna? – Tak, nie powinno być z nią zmartwienia. – Dobrze. Medyk zajrzał gdzie trzeba? – Jak zwykle. Tym razem nie było zastrzeżeń. – A dokładniej? – Już używana, ale zdrowa. – Takie to lubię – wyrwał się któryś. – Spokój. Dalej... – Wszystkie dostawy bez zwłoki, nawet piórek do gardeł wystarczy. Machnął ręką. – Tępiciele znowu wieszali psy na waszej dostojności. – A o królu, coś nie tak, było?
– Nie ośmielili się. – Ich szczęście. Jeśli tylko o mnie chodzi, niech sobie gadają. Lżej będzie im po tym. Roześmieli się krótko. – Nic poważniejszego nie macie? W milczeniu pokręcili głowami. Przedstawił im swoje plany, wyznaczył zastępców i zadania. Na zakończenie omówili jeszcze rozmieszczenie straży i hasła na najbliższą noc. – Miejcie oczy otwarte po moim wyjeździe. Ostatnio było tu za spokojnie. To może się zmienić – powiedział im na odchodne. *** W pracowni Rodmina stawił się o umówionej porze, a na spotkanie przyniósł niewielki worek, który od czasu do czasu ruszał się albo wierzgał. – Co tam masz? – zainteresował się mag. – To waran... – odpowiedział Ksin – wziąłem go z pałacowej menażerii. – Ej, ty chyba nie zamierzasz... – Rodmin zaniepokoił się najwyraźniej. – Właśnie że tak – przerwał mu – znasz może lepszy sposób? – Oszalałeś! Wiesz czym się to może skończyć? I dlaczego właściwie gad? Pierwsze słyszę... – Bo między nimi a strzygami jest jakieś pokrewieństwo, tak sądzę. I nie bądź babą, wiem, co robię. Idziemy! – Zaczekaj, w takim razie ja też wezmę, co trzeba – chwilę krzątał się po pracowni, upychając różne przedmioty w kieszeniach. – Jestem gotów – oznajmił wreszcie. Ruszyli do zamkowych katakumb. – Wolałbym, aby nikt nas nie widział – odezwał się Rodmin. – Nie ma obawy, straży w pobliżu nie będzie, postarałem się o to – uspokoił go Ksin. Dotarli do wąskich i mrocznych schodków, opadających w zimną ciemność. Chłód wyraźnie nasilał się z każdym krokiem w głąb. Panująca w podziemiach cisza była nią jedynie w uszach Rodmina, bo w Ksinie narastał jakby głuchy i monotonny krzyk. Jeszcze dzisiejszego ranka ten zew nie budził w nim żadnych skojarzeń, z wyjątkiem jakiegoś niejasnego zdenerwowania. Teraz odróżniał wyraźnie nadnaturalne, obce wibracje Onego i kryjące się pośród nich słabe i nieporadne drgnienia – gaworzenie poczwarki upiora. Jaszczur w worku szarpnął się wściekle i przeraźliwie zasyczał. Rodmin wzdrygnął się zaskoczony. – Zaczekaj – szepnął – ja już nic nie widzę! – potknął się o jakiś sarkofag i obiema dłońmi oparł o leżącą na nim, oślizgłą od pleśni pokrywę.
Ksin odwrócił się. W tak gęstych ciemnościach, jakie tu panowały, widać było, że jego oczy jarzą się delikatnym, zielonkawym poblaskiem. – Tfu, co za świństwo – mag z obrzydzeniem wycierał ręce o ubranie – zaraz zapalę pochodnię. Rozedrgany płomyk powołał do życia dziesiątki i setki najdziwaczniejszych cieni, które, gdy szli, rozstępowały się przed nimi na boki, by za moment, za ich plecami, zlać się znów w zwartą masę falującego i nieustannie postępującego za nimi tłumu. W worku skrzeczało zgrzytliwie. – Może lepiej zrezygnujemy? – zaproponował Rodmin – ryzyko za duże. – Chciałeś mieć pewność – odciął Ksin – sztylet zabrałeś? – Tak. – To czego się boisz? – Chcesz jej dostarczyć mocy, możesz ją tym obudzić przed czasem. – Muszę zmusić ją, aby wydała zew, inaczej nie dowiemy się, co tam właściwie leży. Równie dobrze może być strzygą, jak i wampirzycą czy animantem albo czymś, czego nie opisano dotąd w twoich księgach. – Zgoda – powiedział mag po krótkim wahaniu – co robimy, jeśli wylezie? – Mnie nie ruszy, od razu pójdzie na ciebie, jesteś tu jedynym człowiekiem... – Pocieszyłeś mnie. I co dalej? – Nie daj się zagryźć, dopóki nie zajdę jej od tyłu. – To powinno być w miarę proste. – Tak, o ile nie będzie lewitować... Jesteśmy. Przeklęty gad. Gdyby płyta ruszyła, cofamy się w przeciwne strony, pamiętaj. Zaczynamy, masz zwykły nóż? – Mam. – Daj mi go. Wyciągnął warana z worka. Pysk i łapy zwierzęcia były już wcześniej spętane. Rzucił ofiarę na wierzch sarkofagu i poprawił rozluźnione więzy. Rodmin podał mu sztylet. – Właściwie to powinien być kot – mruknął mag – one mają więcej siły żywotnej. – Daruj sobie! – parsknął zirytowany Ksin – kota nigdy bym nie tknął! Przytrzymał i dźgnął pewnym ruchem. Skrzek zamienił się w przeraźliwy pisk, który podchwyciło cmentarne echo. Obrócił ostrze w ranie, wyciągnął i wytarł o rękaw. – Dzięki – zwrócił nóż Rodminowi. Ten odebrawszy swą własność, zbliżył się z pochodnią do wierzgającego jaszczura. – Nie widać krwi – stwierdził zdziwiony – co ty mu zrobiłeś? – Wywołałem krwawienie w środku, zaraz się zacznie agonia – wyjaśnił Ksin – przygotujmy się! Stanął o krok od sarkofagu i pochyliwszy głowę, zastygł w bezruchu z pięściami przyciśniętymi do skroni. Rodmin przybrał postawę obronną.
Ruchy warana stawały się coraz słabsze, a z pyska pociekła biaława piana. W pewnej chwili przybrał barwę jaskrawej purpury i teraz wstrząsnęły nim pierwsze drgawki. To jednak nie trwało długo. Potem zblakł, jego oczy zmętniały i wtedy... Mag spostrzegł, jak gwałtowny dreszcz targnął barkami Ksina. Naraz rozległ się cichy, stłumiony grubymi ścianami grobowca, odgłos szurania: coś dużego i najwyraźniej ciężkiego otarło się o szorstkie kamienie... Ręka Rodmina błyskawicznie zniknęła w kieszeni płaszcza. Uderzenie w spód płyty było niezwykle silne. Rozległ się szelest kruszonej zaprawy. Długi, przeciągły zgrzyt – to mogły być tylko pazury. Raz, drugi... Pokrywa jednak nie drgnęła. Mag wyszarpnął dłoń i rzucił jakimś drobnym przedmiotem. Plama złotego świata rozbryznęła się na ścianie granitowej skrzyni. Momentalnie zabłysła fioletowym ogniem, który trysnął tak, jakby zasiliło go coś z wnętrza sarkofagu. Przez chwilę olbrzymiał oślepiająco, aż nagle, wyssawszy wszystko, co mógł, zgasł równie szybko, jak się pojawił. Zapadła martwa cisza. Już nic nie próbowało wydostać się z grobu. Ksin pytająco popatrzył na Rodmina. – Odebrałem jej to, co ty dałeś – wyjaśnił tamten. – Skoro mogłeś zrobić coś podobnego, to dlaczego trząsłeś się jak barani ogon? – Dziecinna sztuczka – wzruszył ramionami – gdyby miała dość siły, aby unieść tę płytę, niczym bym jej nie poskromił. – A chciałeś, aby tu był kot zamiast jaszczura... – zirytowany Ksin chwycił sztywniejącą padlinę i wepchnął z powrotem do worka. – Co robisz? – Zabieram go, zasłużył na uczciwy pochówek. – Myślałem, że w ten sposób traktujesz tylko martwe koty – zdziwił się mag. – Bo to prawda, ale dzięki niemu dużo zyskaliśmy. – No właśnie...? – Strzyga, niech ją piekło pochłonie, jeszcze z taką nie miałem do czynienia. Zachowała część dawnej świadomości, pojmujesz! – Znaczy, nikt na nią nie rzucił uroku, inaczej by... – Teraz rozumiem! O stara suka! – Co takiego? Mów! – Chciała żyć, za wszelką cenę żyć. Ciągle to powtarzała... Ale głupiec ze mnie! Powinienem był się domyślić! Ona ten urok sama na siebie... dobrowolnie... – zacisnął pięści. – W tej dynastii nigdy nie brakowało pomyleńców! – Wyczuła moją obecność – odezwał się Ksin, nieswoim głosem – coś próbowała przekazać, chyba rozkaz, abym pomógł jej wyjść. Rod, tam leży najczystsza groza. Ja nie wiem, czy potrafię TO zabić. Za nic nie wolno pozwolić, by ta istota się wydostała. Koniecznie!
Wyszli na oświetlony rzędami pochodni pałacowy korytarz. Żelazne drzwi do katakumb starannie zamknęli za sobą. – Na szczęście wiemy wszystko i mamy ponad dwadzieścia dni czasu – powiedział mag w zamyśleniu. – Redren wyda rozkazy. Ty jedź, skoroś tak postanowił, tylko licz się z tym, że może w pół drogi dostaniesz rozkaz powrotu. Rano poproszę o posłuchanie. – Wtedy już będę daleko – odrzekł Ksin – wyruszam o pierwszym brzasku. – Nie prześpisz się? – Potrafię się obejść bez tego. Powodzenia. – I tobie też.
RODOWA POWINNOŚĆ Pięciu Gwardzistów i konie czekały już w mglistej szarówce. Ksin wyszedł spod okalających dziedziniec, tonących w głębokim mroku arkad i pomaszerował w stronę żołnierzy. Siąpił drobniutki deszcz, jego krople szemrały w lepkiej ciszy. Stuknęła podkowa. – Witamy panie – setnik Alliro podał mu wodze. Podziękował skinieniem głowy. Popatrzył w górę; zwalista bryła zamku nieostro odcinała się na tle granatowego nieba. Tu i ówdzie zamajaczył błysk światła. Kilka pięter wyżej przechylony przez balustradę krużganku strażnik bez ruchu spoglądał w dół, na nich. Halabarda i hełm lśniły matowo. Wskoczył na siodło. – Powinienem był pożegnać Hanti – pomyślał – ale może lepiej nie budzić jej teraz – usprawiedliwił sam siebie. Przeczucie kazało mu spojrzeć w stronę, z której nadszedł. Trzy sylwetki wyłoniły się z cienia. To była ona. Szła otulona puszystym szalem, a dwie służące posłusznie dreptały za nią. Trącił konia piętami. Wykręcił i podjechał ku niej. Wyciągnęła ręce bez słowa. Pochylił się, chwycił ją i płynnie podniósł do góry. Posadził przy sobie. – Chciałaś mi coś powiedzieć? – zapytał, muskając dłonią jej włosy. – Nic, czego byś nie chciał usłyszeć – odparła z łagodnym uśmiechem. Objął ją w talii, ona oplotła mu szyję ramionami. Zaczęli całować się jak podrostki. Po chwili z westchnieniem oparła czoło o jego policzek. Nagły strach przeniknął Ksina mrozem. – Hanti, wyjedź stąd, najdalej za dwa tygodnie, do naszej posiadłości, do Samni. Tam czekaj – wyszeptał pośpiesznie. Spojrzała zdumiona. – Nie pytaj, zrób, jak ci mówię – dotknął wargami jej ust i ostrożnie opuścił ją na ziemię. – Ksin...
– Bywaj, do zobaczenia! Ostrogi trafiły w brzuch konia. Wierzchowiec zarżał i pognał przed siebie. Drużyna ruszyła za nim. Grzmot kopyt rozdarł półsenną ciszę i przeszedł w milknący tętent. Niebawem zaś rozpłynął się całkiem i zamarł. Znów było tak jak przed chwilą. Trzy kobiety stały samotnie na opustoszałym dziedzińcu i patrzyły w zamgloną dal. *** Następne dni były do siebie podobne; monotonnie ciągnąca się droga, zmiany koni, noclegi, kolejne karczmy. Jedynym urozmaiceniem tej nudy była zmieniająca się często pogoda; pylisty kurz, wciskający się w oczy i gardła, albo wilgoć i zwały błota. Od czasu do czasu, gdy dalsze siedzenie w siodłach było już nie do zniesienia, zeskakiwali na ziemię i szli całymi milami, prowadząc konie za sobą. – Pierwszy raz gotów jestem żałować, że mój drogi kuzyn został wygnany aż tak daleko – powiedział któregoś dnia Ksin do idącego obok Allira. – Jeszcze dwa dni – odezwał się tamten. – Dalej zaiste nie można było, no, chyba że do Kemru albo tam, skąd się już nie wraca – dodał – ale wtedy wasza dostojność i my nie musielibyśmy cięgiem odgniatać sobie zadków o te przeklęte siodła. Zali opłaciło się wypraszać onegdaj o życie takiego łotra? – Masz słuszność – roześmiał się Ksin – nie pomyślałem, że może przyjdzie mi tłuc się do niego po całym Suminorze. – A co tam! – żachnął się setnik – przecie was znam panie, nawet gdybyście wiedzieli, to i tak nic by się nie odmieniło. Wy już tacy; niby nie całkiem, bez waszej obrazy, człek, a niejednemu uczyć się od was trzeba i to niemało. Takim wy najostrzejszą solą w oku. – Daj spokój, mój stary. Aleś mi powiedział. – Com wiedział, to i rzekłem – odparł z godnością Alliro. Z ostrym trzaskiem łamanych gałęzi pobliskie drzewo runęło na drogę przed nimi. Wierzchowce spłoszyły się. Uspokoili je łagodnym posykiwaniem. – Samo nie padło – odezwał się Ksin, poważniejąc. – Podcięte jest – zauważył stary wojownik – na koń by nam trzeba. Martwa cisza panowała dookoła. – Jeszcze nie – powstrzymał go Ksin – teraz mamy osłonę, a z koni strzałami nas zdejmą. Uważajcie, dam znak. Przez chwilę nic się nie działo, aż nagle niecierpliwy okrzyk z okalających gościniec zarośli poderwał gromadę wyjących postaci. – Nie doczekali się – pomyślał Ksin i ryknął ile tchu w płucach: – Do siodeł! Bij zbója!
W okamgnieniu był na koniu i spiął zwierzę do szaleńczego skoku. Jak tygrys spadł między nadbiegających, a miecz zamigotał w porannym brzasku. Drapieżnym ruchem spuścił go na najbliższego z bandytów. Ten, nawet nie zdążył zareagować, gdy spadał nań lśniący brzeszczot – z charkotem runął pod kopyta ksinowego rumaka. Stal zatoczyła krąg i znów ją pochłonął czyjś kadłub. Trzask ciętego mięsa, a po nim zdławiony skrzek. Przedarł się przez nich, zawrócił i wsiadł im od tyłu na karki. Odrąbany łeb poturlał się w koleinie. Palce jak patyczki odpadły od styliska topora, a jego właściciel zaskowyczał niczym kopnięty pies. Czwórka Gwardzistów uszykowała się w gwiazdę, ustawiając konie zadami do siebie. Ich ciężkie, dwuręczne miecze śmigały ze świstem zataczając młyńce nad końskimi karkami. Marł każdy, kto ważył się podejść. Kilkanaście kroków dalej, Alliro zaparł się na szeroko rozstawionych nogach z bojową halabardą w dłoniach. Dwóch zbirów wrzeszcząc skoczyło ku niemu. Szerokie i płaskie ostrze pomknęło poziomo nad ziemią. Pierwszy z napastników zatoczył się jak pijany. Przecięty w połowie tułowia poleciał w tył, parskając różową pianą z ust. Stary mistrz podążył za swoją bronią w tanecznym piruecie, wykręcił nią młynka i wyrżnął drzewcem w szczękę drugiego zbója, który bezwładnie, niby worek, padł na drogę. Halabarda wykonała płynny ruch z góry na dół. Trzasnęły łamane żebra. Alliro wyszarpnął żelazo, odskoczył i z bronią pod pachą zastygł w pozycji wyjściowej. Trzeciego chętnego nie było. Rozkręcona na długim łańcuchu, pokryta kolcami kula z piekielnym wizgiem pomknęła prosto w twarz Ksina. Zbyt zapatrzył się na wyczyny Allira, aby wykonać unik. Odruchowo zasłonił się mieczem. Łańcuch zawinął się dookoła klingi i wyrwał mu oręż z dłoni. Rozbrojony, błyskawicznie wyszarpnął stopę ze strzemienia, kopniakiem w skroń odtrącił przeciwnika od siebie i wymknął się spośród walczących. W bezpiecznej odległości przystanął, ściągnął rękawice i wepchnął je sobie za pas. Prawe przedramię obnażył do łokcia. – Światło księżyca... – wyszeptał koncentrując się na prawej dłoni. Przeniknął ją silny skurcz. – Jest we mnie! – pulsując, płynnie zmieniła kształt. Niedoszły zwycięzca pozbierał się z ziemi i zionąc obelgami biegł, wymachując morgensternem. Ksin trącił konia i ruszył naprzeciw. Uniósł ramię do ciosu. W oczach napastnika zabłysł zwierzęcy strach. Rozedrgany wrzask ucichł, gdy szpony zdruzgotały czaszkę. Następnej ofierze wbił pazury w nasadę szyi i poderwał do góry; zachrzęścił rwany kręgosłup. Puścił i wszystkim pokazał swą przekształconą rękę. Krzyk grozy przemknął wśród napastników. Po momencie obłędnego zamieszania byli już sami. Wokół pozostały trupy. – Wszyscy cali? – zapytał Ksin, masując mrowiącą skórę. Znów mógł założyć rękawice.
– Reh ustrzegł – odpowiedział z nabożnym westchnieniem Gwardzista Milan, wycierając o kępę trawy zbrukaną głownię. Ktoś inny odnalazł i podał Ksinowi miecz. Odebrał go, starannie obejrzał klingę; nie wyszczerbiła się zbytnio. – W drogę! – zawołał, wsuwając broń do pochwy. Ominęli przeszkodę i dalej powlekli się pustym, beznadziejnie długim i szarym gościńcem. Słońce wznosiło się nad horyzontem. Nowy dzień zaczynał się już na dobre. *** O pięć godzin drogi od Diny, miejsca zesłania Darona, spostrzegli nad traktem siwy, rosnący obłoczek. Wstrzymali konie i wytężyli wzrok. – Oddział zbrojnych, ale barw jeszcze nie widzę – pierwszy odezwał się Ksin. – Powitanie to, czy też znowu napaść? – mruknął Alliro. – Ani miejsce, ani pora na przypadkowe spotkanie. Zbójeckie knieje już za nami. – Nikt o nas słyszeć tam nie mógł, no, chyba że... – Ksin zmrużył oczy. – Ustawcie się w szyku, proporzec w górę i żelazo pod ręką – rozkazał – trzeba przygotować się i na jedno i na drugie. – W cwał! – dał znak szybkim gestem. Ruszyli z łomotem i chrzęstem. Prowadził Ksin, a pęd powietrza przygiął złociste włosie na zdobiącym jego hełm grzebieniu. Z dumnie wzniesionym czołem wpatrywał się w nadciągających jeźdźców. Za dowódcą sunął, utrzymując niezmienny odstęp od niego – przepisowe pół długości konia – setnik Alliro. Rozwiana chorągiew łopotała nad nim na smukłym drzewcu piki, którą na sztorc zamocował przy oparciu siodła. Swą krótką halabardę wyjął z rzemiennych, umocowanych do uprzęży pętli i przytrzymując ją jedną ręką, ukośnie położył na udach. Jej ciemnobłękitne ostrze rytmicznie kołysało się koło końskiego łba. Pozostali jechali w dwóch parach, strzemię przy strzemieniu, a wiezione na plecach miecze, dla wygodniejszego dostępu, zawiesili rękojeściami na zewnątrz. Stopniowo w zbliżającej się grupie Ksin dostrzegł najpierw godło rodu Fergo, a niebawem samego Darona, który – podobnie jak i on gnał na czele swej kilkunastoosobowej drużyny. Po chwili spotkali się i równocześnie przekazali swoim znak: stój. – A więc to jednak ty! – zawołał Daron – przybyłeś... – Skąd wiedziałeś, że mnie tu znajdziesz? – Ksin dalej nie był pewien rodzaju przyjęcia. – Podobno kilka dni temu bandę rabusiów przetrzebił pewien mały oddziałek, a dowodził nim człowiek, którego ręka w czasie walki zmieniła się w kocią łapę. O ile pamiętam, jest tylko jeden kotołak w królewskiej służbie, a może mylę się, hę... – Ty, oczywiście, słyszałeś tylko niejasne pogłoski – zadrwił dwuznacznie Ksin.
– Nie inaczej. – A ja myślałem, że to byli twoi ludzie – wygarnął prosto z mostu. Po twarzy Darona przebiegł grymas, lecz jego sens skryła rudawa broda i wąsy. – Myślę, że kiedyś w końcu polubię tę twoją szczerość – powiedział – nie miałem z tym nic wspólnego, ot zwykły napad, a wieści roznoszą się szybko, zwłaszcza takie. Jednak skoro tak sądziłeś, czemu tu z tobą mówię? – Bo w mojej rodzinie zdarzyło się coś, co tylko ja mogę zmienić – rzekł hardo Ksin – i mam zamiar spełnić powinność wobec mojego rodu – dodał z naciskiem. – Jeśli tobie wydaje się, że mi nic do tego, to zamierzam tą moją kocią łapą wbić do twojego zakutego łba to, że jest inaczej. – Czyli przyjechałbyś nawet bez tego listu? – Gdybym dowiedział się o tym, co zaszło, tak. Daron pokiwał głową w zadumie. – Szczerość za szczerość. Chociaż królewska nobilitacja i nadanie nazwiska formalnie załatwiły sprawę, to ja nie przestałem uważać cię za, najłagodniej mówiąc, bękarta. Pamiętam jednak, że nikt inny tylko ty za tyłek ściągnąłeś mnie z katowskiego pieńka, mimo że diablo mało miałeś po temu powodów. Więc nigdy już głośno tego nie powiem, ale wiedz, że do napisania listu zmusiła mnie Mara. Ona już z rozpaczy całkiem odchodzi od zmysłów. – Ile razy był ssany? Daron spochmurniał. – Pięć, ostatni raz dzisiejszej nocy. – Jeszcze dwa i trzeba będzie Milina zakołkować – pomyślał Ksin. – To z tymi ludźmi urządziłeś tę jatkę? – zapytał nagle kuzyn. Obejrzał się. – Z nimi. Warci są swoich żołdów. – To jeszcze jeden powód, aby gościnnie cię przyjąć. Witaj w mojej samotni! Solidnie uścisnęli sobie prawice – pierwszy raz w życiu. *** Połączone oddziały sunęły bezładną, rozciągniętą gromadą. Dwa proporce leniwie powiewały na jej czele: herbowy rodu Fergo i purpurowozłocisty sztandar królewskiej Gwardii. Obaj krewniacy jechali koło siebie, prowadząc ożywioną rozmowę, a nieco dalej za nimi posuwał się bezustannie wpatrzony w nich chudy mężczyzna o długich, prawie że białych włosach. Był uzbrojony, ale jako jedyny z obecnych nie sprawiał wrażenia zawodowego żołnierza. Ksin zwrócił nań w końcu uwagę. – Ten biały chudzielec zawsze odwraca wzrok, kiedy na niego patrzę. O ile dobrze pamiętam to jest znaczniejszy tępiciel? – zapytał Darona.
– Zgadłeś, na imię mu Bert. Przełożony cechu, ci których teraz mam w zamku, słuchają go jak wyroczni. – Coś marna z niego wyrocznia, sądząc po efektach. – Lepiej nie mów tego żadnemu z nich i tak już źle trawią, od kiedy dowiedzieli się, że przybywasz. Gotowi zrobić jeszcze coś głupiego i znów będzie na mnie, a nie chcę się bardziej narażać królowi. Niewiniątko, pomyślał Ksin z kpiną. Tępiciel najwyraźniej zorientował się, że o nim mowa, bo przyspieszył i zrównał się z nimi. – Nie trzeba nam było pomocy – warknął, unikając starannie form, które zmusiłyby go do użycia w stosunku do Ksina jakiegoś z ogólnie przyjętych zwrotów osobowych. – O ile wiem, to nie wam coś wysysa krew w nocy, ale gdyby któremuś przytrafiła się kiedyś taka przykrość, dajcie znać; przyjadę i zrobię porządek – odciął mu z miejsca kotołak. – A poza tym – głos Ksina zabrzmiał twardo i bezceremonialnie – jestem oficerem wojsk Jego Wysokości Redrena III w randze kapitana Gwardii i życzę sobie, aby zwracano się do mnie ze stosownym respektem. W przeciwnym razie będę zmuszony wyzwać takiego prostaka na pojedynek albo odpowiednio do jego stanu każę go moim ludziom oćwiczyć. Czy zostałem właściwie zrozumiany? Tępiciel poruszył grdyką, jakby łykał żabę. – Tak... panie kapitanie – wydusił z siebie. – Nigdy nie wątpiłem w pojętność braci cechowej. Bert zsiniał, ale utrzymał nerwy na wodzy. – To dziwna i groźna okolica – powiedział po chwili niby obojętnym głosem – różne rzeczy dzieją się tutaj z istotami nienaturalnymi. Niezwykłe rzeczy – powtórzył z zagadkowym uśmiechem – powinien pan o tym pamiętać... kapitanie. Cofnął się, na poprzedni dystans. – Przyjemnie słuchać, jak sobie radzisz – odezwał się Daron – ale upokorzyłeś go i to przy ludziach, nie zapomni ci tego, zobaczysz. – Tym gorzej dla niego – wzruszył ramionami. Pierwsze zabudowania Diny zaczęły pojawiać się w dali. Niecałą godzinę później minęli jedną z bram miasta i skryli się w labiryncie wąskich, stromych uliczek, jak sieć oplatających wzgórze, na którym wzniesiono miasto. Przysadzisty zamek o grubych i sczerniałych ze starości murach zajmował cały szczyt. Dina była typową twierdzą, jakich wiele wzniesiono wzdłuż granic południowowschodnich prowincji Suminoru, by chronić je przed najazdami nieobliczalnych Pirów. Wszystkie ulice w każdej chwili łatwo dawały przegrodzić się przenośnymi płotami z bali, których fragmenty leżały tu i ówdzie ułożone w foremne stosy, a domy wznoszono wyłącznie
z niepalnego budulca. Obok wymurowanych ze szlachetnej cegły rezydencji bogaczy widać było podobne do stert surowego kamienia mieszkania biedoty. Na zamkowym dziedzińcu już na nich czekano. Ledwie zdążyli wjechać, gromada stajennych pędem rzuciła się do koni. Zaczęło się zwyczajne w takich momentach zamieszanie; ściąganie siodeł, uprzęży, wycieranie, pojenie zwierząt. Ludzie rozchodzili się do swoich pomieszczeń, a ksinowych Gwardzistów odprowadziła tam służba. Daron osobiście zajął się samym dowódcą. Na jego znak podbiegł nadzorca czeladzi. – Gdzie pani? – zapytał. – U panicza – padła odpowiedź. Daron pytająco popatrzył na Ksina. – Nie traćmy czasu – zdecydował kotołak – idziemy! Gdy weszli, siedząca u wezgłowia Mara poderwała się i ze szlochem przypadła do gościa. – Nareszcie jesteś! Była zmęczona, blada i rzeczywiście bliska obłędu. Jej zapadnięte oczy błyszczały szaleństwem i błagalną nadzieją. – Ratuj mojego syna – szepnęła roztrzęsionym głosem, wczepiając palce w fałdy jego płaszcza. Daron zakłopotany popatrzył na czubki swych butów. Ksin delikatnie odsunął kuzynkę i podszedł do leżącego Milina. Chłopiec trwał pogrążony w bardzo głębokim śnie. Od Darona wiedział, że tak jest już drugi tydzień. Słaby i płytki oddech pojawiał się niezwykle rzadko. Ksin nie odbierał jeszcze wrażenia Obecności, ale na kredowobiałej twarzy małego znać było pierwsze oznaki Przemiany; zsiniałe powieki i przykurczone wargi, które odsłaniały pożółkłe zęby – na razie normalnej długości. Podniósł okrycie. Tak jak przypuszczał, chłopiec był skrajnie wychudzony. Szyję miał zabandażowaną. – Odwińcie – pokazał na opatrunek – chcę to zobaczyć. Pośpiesznie spełniono życzenie Ksina. Ukazało się pięć podwójnych ukąszeń, niektóre już zabliźnione, inne, a zwłaszcza te najświeższe, nie zdążyły się zasklepić. Ten kto nasłał wampira, mógł spowodować śmierć za pierwszym razem, jednak wolał by chłopiec stał się upiorem.. Ksin dał znak, że badanie skończone. – Ile osób stale jest przy nim? – Sześciu żołnierzy i ja – odpowiedziała Mara. Leciutko gwizdnął przez zęby; ależ potężna musiała być wola zdolna pokierować wampirem i na dodatek obezwładnić aż siedem osób, a wśród nich zdesperowaną matkę! – I nikt niczego nie zauważył?
– Ani nawet zamroczenia. Świeca, na którą patrzyłam, po prostu skróciła się nagle – mówiła jakby uspokojona Mara. – Spojrzałam na Milinka i tam znów była krew... – wstrząsnął nią gwałtowny dreszcz – a bandaż podartyyy... – spazm wykrzywił jej usta. Ksin szybko uchwycił ją za ramiona. – Patrz mi w oczy! – powiedział stanowczo. Potulnie uniosła głowę. Jego zielone, kocie oczy emanowały spokojem... – Jesteś zmęczona, bardzo zmęczona, chcesz spać – mówił z przekonaniem – zaraz pójdziesz do swojej sypialni, położysz się i zaśniesz mocno. Obudzisz się za sześć godzin, będziesz silna i będziesz mogła walczyć o swojego syna. – Tak, tak... – wyszeptała i zatoczyła się lekko. Podtrzymał ją, a Daron zaklaskał w dłonie. Przybiegły dziewczyny służebne. – Zaprowadzić panią do łoża – rozkazał. Po chwili wyszli i oni. – Widziałem już takie sztuczki – odezwał się Daron – dzięki ci, sam od tygodnia nie mogłem namówić jej, żeby poszła się zdrzemnąć. A co ty zamierzasz? – Idę do łaźni – odparł Ksin – do zachodu nic się nie zdarzy, a na noc przyjdę do Milina. Zaczekam... – Dasz radę? Kotołak odwrócił się i zmrużył oczy. – Nie wiem – odpowiedział spokojnie.
STARCIE Ostatnie, różowawe przebłyski gasły już pod sklepieniem popielatego nieba, które powoli pogłębiało swój granatowoniebieski koloryt. W pokoju Milina świece płonęły we wszystkich lichtarzach, a w kątach i koło drzwi, niczym posągi stali wsparci na włóczniach strażnicy. – Czy znajdziesz tę przeklętą poczwarę? – spytała Mara. Ksin odszedł od okna. – Nie – przecząco pokręcił głową – nie mogę tego zrobić. – Dlaczego? – zdumiała się. – Przecież umiesz je wyczuć. – To nie dotyczy animantów. One, zanim się zmienią, są zupełnie zwykłymi ludźmi, którzy często nawet sami o niczym nie wiedzą. Są istotami naturalnymi, dlatego nie mogę odebrać ich obecności. Moc Onego tkwi w nich spętana przez obcą wolę. – Chcesz powiedzieć, że gdzieś tutaj, na zamku, żyje sobie jakiś niepozorny człowiek, któremu nagle, ni stąd, ni zowąd, nocami wyrastają kły i przychodzi ssać mojego syna? – odezwał się zirytowany Daron.
– Zgadza się, ale to nie wszystko, musi być jeszcze źródło złej woli. Siła wampira jest tak duża, że nie może nim być jeden człowiek, ani nawet kilku ludzi, tu jest większa grupa takich, co wiedzą, czego chcą. – Nie w zamku, tępiciele mówili to samo, więc dla pewności kazałem powiesić każdego, o kim krążyły słuchy, że zajmuje się magią. – Szkoda, że nie zrównałeś z ziemią całej prowincji. Oczy Darona zalśniły dziwnym blaskiem. – A pomogłoby to? – Wątpię – zgasił jego ciekawość. – Powiedz, dlaczego tak jest – poprosiła Mara – i czemu Milinek? – Zapewne z zemsty. Uderzyli w syna, by była dotkliwsza, a na dodatek może się zdarzyć, że on was pozagryza... – Przestań! – Wybacz Maro. Czas wezwać przełożonego tępicieli. – Na co ci on? – zdziwił się Daron. Zamiast odpowiedzi otrzymał tylko naglące spojrzenie Ksina. Pośpiesznie wyszedł z komnaty, by niebawem powrócić z Bertem. – Witam wszystkich – zimno oznajmił tępiciel – cóż mogę uczynić? – Chciałbym uzgodnić z wami sposób zgładzenia upiora – powiedział Ksin. – Z nami? A czyżbyśmy byli jeszcze potrzebni? – głos Berta zadźwięczał szyderstwem. – Tak – odparł niezrażony tym Ksin – zróbmy to razem. Cisza, która teraz zapadła, przeciągała się ponad wszelką miarę. Bert wydął pogardliwie wargi, Daron nie zdzierżył tego. – Ty kundlu! – ryknął, nie panując nad sobą – już drugi miesiąc darmo wam żreć daję i śmiesz mi tu sztorcem stawać! – Ogarnęła go furia, chwycił tępiciela za kaftan i potrząsnął nim tak, że omal nie odpadła głowa. – Albo zaraz zaczniecie robić to, co on wam każe – wychrypiał – albo... – uspokoił się niespodziewanie, popatrzył przytomniej i zastanowił przez chwilę – ...przywieźli dziś drewno na opał, a więc migiem dla was pniaki mogą zastrugać. Zobaczycie, jak zgrabnie tu nawlekają! Bert widać dobrze już zdążył poznać Darona, bo od razu stracił rezon. – Tak jest komesie. Wedle woli twojej – wyjąkał usłużnie. Ksin zaczął mówić: – Ja ściągnę na siebie całą jego obezwładniającą siłę, a wy postarajcie się znaleźć sposób, aby zbliżyć się wtedy do niego, reszty chyba nie muszę wam mówić? – Wielkie niebezpieczeństwo grozi ci kapitanie, to może spowodować jakieś nieodwracalne zmiany w umyśle...
– Nie twoja rzecz, zrób, co do ciebie należy, a o mnie przestań się troszczyć – zezłościł się Ksin i odwrócił do Berta plecami. – Coś on dziś nie ma szczęścia – mruknął Daron, kiedy za tępicielem zamknęły się drzwi. – I ty też nie przydasz się tutaj – przegonił go Ksin. – A to czemu? – zapytał. – Jesteś zbyt nieopanowany, będziesz przeszkadzać. – Mogę zamknąć gębę – zaproponował. – Nie o to chodzi, musiałbyś przestać myśleć. – Aha – ruszył do wyjścia. – Ale powiadają, że u mnie to nic trudnego... Zostali sami, a w ciszy, jaka zapadła, czający się wszędzie niepokój zaczął przybierać niemal namacalne kształty. W komnacie nawet przy zapalonych świecach zdawało się być ciemno. I duszno. Ksin siadł na podłodze w pozycji do medytacji, a Mara stanęła za nim. Jej twarz o ściągniętych rysach miała w swoim wyrazie coś wilczego, a właściwie to cała ona sprawiała wrażenie wilczycy przyczajonej u wylotu nory z młodymi. Kotołak wyrównał oddech i bicie serca, rozluźnił mięśnie. Stopniowo wyostrzył swe zmysły, a całą świadomość skupił na jednym wewnętrznym punkcie. Od kilku lat wchodząc w medytację napotykał na dnie umysłu jakiś cień. Jak zwykle odsunął go na bok. Cała jego wola i wszystkie duchowe siły skoncentrowały się i złożyły niby żołnierze w przedbitewnym szyku. Osiągnął gotowość i czekał. Mijające godziny nie przytępiały czujności, podobnie jak hałas zmieniających się co jakiś czas wart. Pierwszy był zew Obecności. Pojawił się nagle i w dali, zaczął przybliżać. Wyobraził sobie tamtego, jak idzie otoczony chroniącą go sferą złowrogiej mocy, która obezwładniała każdego, kto znalazł się w jej zasięgu, gasząc myśli, uczucia i pamięć. To z nią miał teraz się zmierzyć. Już była w pokoju. Jej uderzenie poczuł w środku czaszki. Żar przeszył mu nerwy. Przyjął cios miękko i odbił. Napór zelżał na moment. Zmysł Obecności stwierdził, że wampir zatrzymał się. Napotkana przeszkoda musiała zaskoczyć jego animatorów. Po chwili chmura zbiorowej świadomości znów przeniknęła przez ściany. Powoli wypełniła komnatę. Pulsowała, macając przestrzeń. Szukała przeciwnika. Zrazu bezskutecznie, aż nagle w okamgnieniu oplotły go niewidzialne macki. Natychmiast zerwał je i odrzucił. Potężny sprzeciw Ksina wypchnął ich drugi raz z pomieszczenia, lecz tamci już wiedzieli... Następny cios przeznaczony był dla niego. Przeniknął na wskroś cały jego umysł i wpił się weń. Zaczęły się niewidzialne zapasy. Opór Ksina trwał krótko; uległ i zręcznie wyzwolił swoją świadomość. Wykorzystał umiejętności wyrobione latami treningu. Po mistrzowsku wygasił własny mózg i stał się martwym przedmiotem. Zdezorientowani animatorzy zgubili kontakt, a wtedy, w ułamku chwili, wzbudził się i przesłał im szydercze wyzwanie.
Odpowiedzią był wściekły atak. Tamci musieli wpaść w furię, za to kotołak spokojnie powtórzył manewr. Ten raz i kilka następnych. Walczył, przeciwstawiając zimne wyrachowanie szalejącej jak lśniący obłęd mocy. Wreszcie osiągnął cel i zmusił ich do osłabienia obezwładniającego obłoku. Ludzie w komnacie zaczęli odzyskiwać świadomość. Osłona wampira zelżała, ale animatorzy uzyskali siłę zdolną zagotować mózg Ksina we wnętrzu czaszki. Teraz pomogła mu jego kocia odporność. Ściśnięty niewidzialnymi kleszczami nie mógł już ich rozerwać, ale i nie dał się zdusić. Wykorzystywał każdą niezręczność wrogów, aby choć trochę osłabić ich uchwyt. I trwał tak w zaciekłej obronie, gnieciony jak granit pod śrubą. Nie dali rady. On wiedział, co zaraz będzie; na mgnienie oka uwolnią wszystkich, aby usunąć go ze swej drogi. Przypadkowych przechodniów, żołnierzy, a zwłaszcza Marę, której powstrzymanie kosztowało ich najwięcej wysiłku, może nawet na moment całkiem przestaną chronić upiora. Na to liczył. Lecz nie ocenił swych sił i tak już będących u kresu... Stało się. Nagły krzyk wyzwolonej Mary zdekoncentrował Ksina w decydującej chwili. Coś, jak olbrzymi wór piasku, zwaliło się na jego głowę. Wolę zmiotło gdzieś w niebyt. Świadomość rozdarło na strzępy. Kilkudziesięciu Ksinów przez moment kłębiło się w jednym ciele. I ktoś jeszcze...Gigantyczny but zadeptał płomyk jego umysłu, a po nim zalały go lodowate oceany. Musiał zgasnąć. Przegrał i dał się ponieść. Jednak jego pogromcom było za mało, chwycili go upojeni zwycięskim szałem i szarpali jak bestie zagryzioną ofiarę. Tłamsili, poniewierali, gnietli. Aż nagle przestali. Coś im przeszkodziło... Ksin nie czuł już tego. – Tagero... – wyszeptały tylko jego wargi.
IGRANIE Z OGNIEM Kiedy w czasie ogólnej audiencji Rodmin poprosił króla o rozmowę na osobności, wywołał tym równie wielkie zgorszenie, jak i ciekawość. Z jednej strony było to niesłychane wręcz pogwałcenie etykiety, ale z drugiej fakt, że nadworny mag publicznie zwrócił się z jakąś sprawą do władcy, świadczył o jej niebagatelnym znaczeniu. Podobnie odebrał to i sam Redren. Wyrwany z błogiej monotonii uświęconej tradycją i zaplanowanej we wszystkich szczegółach ceremonii, zbeształ najpierw Rodmina jak chłystka za nieprzepisowe zachowanie, po czym tak samo potraktował nadgorliwego szambelana, gdy ten próbował odprawić maga z niczym. Nakrzyczawszy się wreszcie do syta, zerwał się z tronu, rzucił nań berło i zbiegł ze stopni podwyższenia, zgarniając ze sobą stojącego na nich Rodmina. Chwilę
później, ku rozpaczy rwącego już włosy z głowy mistrza ceremonii, obaj zniknęli za drzwiami jednego z bocznych pomieszczeń. – Od razu widać, że nie ma Ksina! – wykrzyknął, zaledwie znaleźli się sami – gadaj z czym przyszedłeś! Rodmin, najdelikatniej jak umiał, opowiedział mu o sarkofagu królowej matki i o tym, co do tej pory zrobili. Redren wysłuchał go w miarę spokojnie, mimo iż pod koniec był bliski zgrzytania zębami. – I ten sukinkot ośmielił się prosić mnie o pozwolenie na wyjazd, mimo że wiedział o tym?! – wrzasnął po ostatnim słowie Rodmina. – Ja go tu zaraz... – ciskał się po komnacie. – Gadaj! – przyskoczył do maga – łeb mu pod srebrny topór, wystarczy? Długo tłumiona energia dosłownie rozsadzała Redrena, a Rodmin, mimowolnie spowodowawszy ten niespodziewany wybuch wigoru, wspinał się teraz na kolejne szczyty elokwencji, próbując ułagodzić władcę. Potrwało to trochę, zanim udało mu się wreszcie wybronić Ksina i odwieść króla od zamiaru natychmiastowego zawrócenia go z drogi. – Ty się Rodmin z powołaniem minąłeś – stwierdził na koniec udobruchany Redren – w adwokaty trzeba ci było iść, a nie żaby w garnkach gotować. Ty nawet nie dojeżdżonej babie potrafiłbyś wmówić, że ma męża ogiera. – Za pozwoleniem, wasza wysokość – przerwał mu mag – gdybym kiedyś taką spotkał, to na pewno nigdy nie namawiałbym jej, aby zajęła się mężem... Redren parsknął śmiechem i grzmotnął go w plecy, aż zahuczało. – Dobrze – spoważniał nagle – dość błazeństw, radź, co robić. – Można postąpić jak zwykle; sposobów jest wiele: ogień, kołek, ostrze Yev... Redren machnął niecierpliwie ręką. – Wiem, że to pewne, ale zaraz narobią krzyku, że profanuję matczyne szczątki. Od czasu tej historii z wampirem i Wyspiarzami, świątobliwi i tak już krzywo na mnie patrzą. Uzbierało się mi trochę... – Może by tak po cichu? – We dwóch sarkofagu nie otworzymy. Swego czasu dwunastu ludzi pokrywę kładło. Trzeba by nam pomocy, a ja garści kłaków nie postawiłbym na to, że potrafią milczeć i nie polecą od razu z ozorami do świętych. Tylko ty i Ksin potraficie jeszcze zachować przyzwoitość w tym bagnie... No! Tylko niech się wam we łbach nie przewróci od tego, co teraz powiedziałem. Nie przerywaj. Niepotrzebnie narobiłeś takiego zamieszania, trzeba było przyjść kiedy indziej. Nie przepraszaj. Wiem, myślałeś, że jak nie narobisz publicznie rabanu, to nic do mnie nie dotrze i odeślę cię do wszystkich diabłów. Prawda, miałeś prawo tak myśleć, ale w końcu jakoś zostałem tu królem i jeszcze, bogom chwała, żyję piętnasty rok od tego czasu, a wy ciągle o tym zapominacie... A zresztą, to dobrze. Do rzeczy! Ksin mówił, żeby mateczki na spacery nie puszczać, zgadza się? – Tak, panie.
– No właśnie, a gdyby tak ona tam sobie leżała, a wyjść nie mogła, to co? Z czasem chybaby sczezła? – Długo by to, po prawdzie, trwało, ale tak. – Więc, żeby mateczka nie mogła wierzgać, to przykryjemy ją cięższą kołderką, znaczy damy na wierzch solidniejszą płytę, co ty na to? – Jeszcze o czymś takim nie słyszałem, ale czemu nie. Trzeba by tylko dokładniej policzyć i z naddatkiem dać, aby nie ruszyła. – Umiałbyś taki ciężar obrachować? – Tak, ale jest jeden kłopot; żadnego zabijania ani umierania koło sarkofagu. Należy tego dopilnować, bo w przeciwnym razie za nic nie ręczę. – Zadbamy o to. Czyli wszystko pięknie, za dwa tygodnie rocznica jej śmierci, a kochający syn funduje matce śliczny, nowy nagrobek. Z honorami będzie i nikt nie dowie się, że matka Redrena to strzyga. Cóż... – zamyślił się – było już w rodzinie dwóch wampirów i jeden wilkołak. Ktoś musiał podtrzymać tradycję, a mama zawsze była konserwatystką – spojrzał przytomniej. – Teraz zmiataj stąd i bierz kamieniarzy do galopu; jutro w warsztatach ma furczeć. Sam sprawdzę. Jasne? – Tak, panie – odpowiedział Rodmin, będący już w połowie drogi do drzwi. Redren został sam i z satysfakcją poklepał się po brzuchu. – No! – sapnął, poprawił koronę i zamaszystym krokiem wszedł do sali tronowej. Z całą monarszą godnością wdrapał się na szczyt podwyższenia, na którym stał tron, podniósł porzucone berło i wygodnie się rozsiadł. – Dalej, dalej... – ponaglił mistrza ceremonii. – Ale co, panie? – wystękał załamany dworzanin. – Jak to co? – zdziwił się król – a na czym to skończyliśmy? *** Szalone dni zaczęły się dla Rodmina. Oficjalnie mianowano go odpowiedzialnym za całość przygotowań do uczczenia rocznicy śmierci królowej matki i z tej przyczyny od rana do wieczora zaczęli zawracać mu głowę różni tacy, których istnienia w pałacu dotychczas nawet nie podejrzewał. Głównie byli to nawiedzeni artyści z projektami nowego nagrobka. Nie byłoby w tym jeszcze nic złego, gdyby nie to, że każdy z nich za wszelką cenę starał się okpić resztę, a wszyscy razem gotowi byli potopić się w łyżce wody. Na koniec, gdy dołączyli do nich najprzeróżniejsi mistrzowie i znawcy od sposobów organizacji ogólnego nastroju i dziwów, wpadł w furię, a jej miary dopełnili poeci stosownymi trenami. Zabarykadował się w swojej pracowni, a na drzwiach od zewnątrz wymalował symbol, wywołujący u patrzącego nań głęboką niechęć do życia i zwątpienie w sens całej dotychczasowej twórczości.
Szczęśliwie Redren nie zamierzał do niego zaglądać... Nareszcie mógł zająć się obliczeniami. Nikt, nigdy nie robił dotąd niczego podobnego, toteż zmuszony był przyjąć całą masę poprawek i zaokrągleń, a ostateczny wynik rachunku postawił mu włosy na głowie – nawet królewski skarbiec nie miał aż tak grubych ścian! Stwierdziwszy to, opuścił pracownię i zatarł znak na jej drzwiach. Okazało się, że czas był po temu najwyższy, bo trzech poetów zdążyło już podciąć sobie żyły, a jeden artysta malarz rzucił się z okna wieży... Teraz musiał wyszukać taki projekt, który byłby najbardziej odpowiedni. Przedstawione dotychczas, nie nadawały się. Nawet ci z największą skłonnością do tworzenia dzieł monumentalnych, nie zdołali wymyślić niczego, co choć trochę odpowiadałoby rozmachowi Rodminowych wyliczeń. I próżne były wszelkie jego sugestie, że król chętniej widziałby coś znacznie solidniejszego. Owszem, przynosili mu nowe rysunki dwu – i trzykrotnie cięższych pomników, ale żadnemu nie przyszło do głowy, aby powiększyć ciężar przeszło dziesięć razy... Zdesperowany mag udał się czym prędzej do króla i podzielił z nim zmartwieniami. Redren zaś po przejrzeniu przyniesionych papierów zapadł w głębokie milczenie. – Nie ma rady – przemówił wreszcie – trzeba ogłosić początek nowego stylu budowania sarkofagów. Znajdź kogoś, kto wymyśli odpowiednią nazwę i całą potrzebną filozofię. No, chyba że da się jeszcze jakoś zmniejszyć wielkość bez straty ciężaru? – Otwory wypełnione złotem już są, wasza wysokość. – A znaki, zaklęcia albo napisy? Rodmin pokręcił przecząco głową: – Żadne z tych, które znam, nie nadają się do powstrzymania tego rodzaju upiora. – Jest aż tak źle? – zapytał król, widząc malującą się na obliczu maga powagę. – Tak, panie – padła odpowiedź – to wszystko, co robimy jest jednym wielkim igraniem z ogniem. To nie przelewki, a my gramy tu jakąś błazeńską komedię. Ja widziałem Ksina, wtedy w podziemiach... Zwykła upiorzyca nie zrobiłaby na nim żadnego wrażenia, a tam... – znowu zawiesił głos – zapewniam cię panie, że nigdy nie widziałem go jeszcze tak wzburzonego. – Ta-ak – Redren zaczął chodzić dookoła komnaty – może to rzeczywiście głupota, ale mówiłeś przecież, że płyta wytrzyma? – Bo powinna wytrzymać, ale tak naprawdę, pewne jest tylko to, że niegroźna strzyga, to nieistniejąca strzyga, wasza wysokość. – Trudno – stwierdził – jednak póki jest szansa, aby rzecz całą w tajemnicy zachować, a chcę, by tak było, zrobisz jak mówiłem. O resztę później będziemy się martwić. To tyle – oznajmił, a Rodminowi nie pozostało nic innego, jak skłonić się i opuścić królewską komnatę. Zwątpienie w możliwość utrzymania sekretu musiał pozostawić dla siebie, ale kolejne dni szybko potwierdziły jego rację. Górnolotne, pełne mądrze brzmiących „izmów” peany, nie
tylko nikogo nie przekonały co do sensu budowania małej piramidy w podziemiach pałacu, ale jeszcze wywołały całą lawinę plotek i niejasnych podejrzeń. Zbyt grubymi nićmi było to wszystko szyte. W kamieniołomach i warsztatach kamieniarskich majstrowie na widok planów, zamiast młotami w skałę, najpierw zaczynali pukać palcami we własne czoła, a jakiś roztropniejszy czeladnik mruknął przy nim, że spod czegoś takiego to żaden upiór nie wylezie. Na dodatek okazało się, że konieczne będzie jeszcze poszerzenie wejścia i schodów do katakumb. Prace trwały więc dzień i noc, a robotnicy uwijali się jak w ukropie. Zakończono je na trzy dni przed rocznicą śmierci królowej. Jej stary sarkofag całkowicie zabudowano, a wzniesiona bryła była jednym wielkim, dosłownie i w przenośni, szyderstwem z wszelkich zasad dobrego smaku, którego to faktu nie były w stanie ukryć pochwalne pienia pałacowych znawców sztuki, nakłonionych do tego wizją spotkania z mistrzem Jakubem. Uroczystości odbyły się bez niespodzianek, ale cała prawda wyszła na jaw już pierwszej nocy. Tuż przed północą usłyszano wyraźne, dobiegające z wnętrza sarkofagu, chroboty trwające bez przerwy do świtu. Niestety, ze względu na znaczne zainteresowanie przedmiotem niedawnej ceremonii, świadków było zbyt wielu. Na nic zdała się wymyślona pośpiesznie teoria o zamurowanym przypadkowo kocie. Rzekomy kot nie dość, że nie chciał zdychać, to jeszcze zachowywał się niczym tygrys i to w ściśle określonych godzinach. Wieść o królowej-strzydze lotem błyskawicy obiegła pałac, a Rodmin z trudem zdołał ocalić głowę, kiedy Redren przypomniał sobie, że można było wytłumić dźwięki warstwami pakuł upchniętych w odpowiednio przygotowanych szczelinach... Przerażenie i strach szybko jednak przeszły w ogólny podziw połączony ze zjadliwą satysfakcją. Uznanie dla pomysłu Redrena okazało się tak wielkie, iż ten przestał niebawem wściekać się na Rodmina za niedopatrzenie i z lubością oddał się wysłuchiwaniu pochlebstw oraz nieustannych zachwytów nad jego mądrością. Nawet arcyświętca Bero, który od czasu afery z Wyspiarzami chodził w szacie z wysokim kołnierzem, zdobył się na wyrażenie uznania. O Królowej Matce zaczęły krążyć coraz złośliwsze dowcipy i przybywało ich z każdym dniem. Niemal pielgrzymki wędrowały co noc do katakumb, aby z uczuciem wyższości, połączonym z dreszczykiem grozy, słuchać jej bezsilnego zgrzytania. Pałacowa menażeria przestała cieszyć się jakimkolwiek zainteresowaniem... Król zawrzał strasznym gniewem, gdy doniesiono mu o tym. Ta nagła zmiana nastroju była zupełnym zaskoczeniem dla nie spodziewających się niczego dworaków. Licho wie, co stało się Redrenowi; może rozdrażnił go ich dotychczasowy brak szacunku do jego, bądź co bądź, matki lub może po prostu doszedł do wniosku, że w tej sytuacji wypadałoby się zdenerwować... Udawał, czy nie udawał, w każdym razie był bardzo przekonywający... Poprzez monarsze apartamenty przeszedł istny tajfun, jakiego jeszcze nigdy nie oglądano.
Trefnisia, który przyniósł mu tę nowinę, nie uchronił błazeński immunitet: dosłownie na kopach przeleciał przez cztery komnaty, a następnie spadł na zbity pysk ze schodów. Zbyt mało było Redrenowi tej jednej ofiary, bo chwilę później wszystko, co żyło, uciekało stamtąd drzwiami i oknami. Rozpoczął się pogrom miłośników nocnych chrobotów. W przeciągu kilku następnych godzin w katimskim pałacu działy się sceny godne wyczynów karyjskich satrapów. Straże szalały, a w izbie tortur mistrz Jakub ogłosił stan ostrego pogotowia – jego pomocnicy na gwałt szykowali machiny, narzędzia i dyby. Na szczęście, obyło się bez nich, gdy bowiem Gwardziści zegnali już na pałacowy dziedziniec wszystkich śmiertelnie przerażonych winowajców obojga płci, Redrenowi nagle przeszło. – Czy to komplet? – zapytał spokojnie zastępcę Ksina, patrząc na nich z okna. – Tak, panie – odpowiedział tamten. – No to powiedzcie im, że byli dość nieuprzejmi – rozkazał. I poszedł. Mieszanina ulgi ze strony dworzan i rozczarowania Gwardii, która zdążyła narobić sobie apetytu na dobrą zabawę, omalże nie rozsadziła pałacu. Przez kolejne dni chodzono wokół króla wyłącznie na palcach, ale potem wszystko powróciło do zwyczajnego stanu. No, może tylko błazen nie był już tak wymowny jak niegdyś. Drzwi do katakumb zamknięto i ustawiono przy nich straż. Idylla trwała jednak zadziwiająco krótko; niebawem w podziemiach po uprzednim wciśnięciu wartownikom kilku sztuk złota, zaczęli pojawiać się nowego rodzaju bywalcy. Były to przeważnie parki, które solennie zapewniały pilnujących, iż idą tam wyłącznie po to, by modlić się gorąco w intencji odwrócenia nieszczęścia od czcigodnych zwłok królowej. Bardzo charakterystyczny był fakt, że zazwyczaj jedno z dwojga niosło zwinięty w kłąb pled albo puszysty dywanik... Co do modłów, to jedyną nie budzącą wątpliwości rzeczą mogła być tylko ich temperatura... W atramentowych ciemnościach, w których dotąd dawały się słyszeć najwyżej zgrzyty i szmery uwięzionego upiora, rozlegały się nagle duety przyspieszonych oddechów, czułe słówka i zdławione jęki rozkoszy, poprzedzone dźwiękami typowymi dla pośpiesznego ściągania, a nawet szarpania lub darcia tkaniny. Intensywność chrobotów i wybuchów ekstazy, zdawały się być wzajemnie od siebie zależne. Im gwałtowniejsza z wnętrza grobowca dobiegała szamotanina, tym większe podniecenie zaczynało panować u jego podnóża lub na szczycie... Damy, mające nad sobą tygrysa, którego z zapałem starali się odegrać ich partnerzy, a pod sobą całkiem autentycznego upiora, już po paru chwilach wpadały w amok, jakiego nie mogły osiągnąć w innych warunkach. Dwór zbyt pożądał egzotycznych rozrywek, by wizja katowskiego topora mogła kogokolwiek odstraszyć.
Z dnia na dzień głośniejsze także stawało się nocne wiercenie się strzygi. Tak, jakby bestia skądś czerpała energię... Coraz silniejsze uderzenia przenikały wskroś ściany sarkofagu, a po pewnym czasie dziwne wibracje zaczęły przebiegać przez jego masywne płyty. Jednak kolejne zatopione w miłosnym szale pary zdawały się nic nie dostrzegać. Wręcz przeciwnie – nigdzie indziej już nie udawało się im osiągnąć tak gwałtowniej, mocnej i wyczerpującej rozkoszy, po której aż tak długo musieliby wypoczywać... Rozsądek i rozum zniknęły gdzieś, przepędzone przez triumfujące szaleństwo zmysłów. Przeznaczenie nie dało się zwieść. Krótki i głuchy huk rozległ się którejś nocy w zamkowych podziemiach. Jego echo stłumiło przeraźliwy krzyk chwilę po nim, a szalejąca na zewnątrz burza zagłuszyła wszystko grzmotem piorunów. Ciemność zgęstniała nagle i wiatr z potępieńczym wyciem przemknął przez pałacowe krużganki. Fala wyzwolonej Mocy Onego sprawiła, że błyskawice zalśniły czarnym światłem. Skrzypnęły drzwi do katakumb. Potem dźwięk roztopił się w plusku padającego deszczu. Wartowników nie było, odeszli, by spożytkować otrzymane niedawno złoto. Oni przed świtem nie spodziewali się tutaj nikogo... Rankiem wyznaczony Gwardzista zszedł jak zazwyczaj na dół, by dokonać codziennego obchodu podziemi. Wędrował w stronę grobu królowej matki. Krąg światła jego pochodni ogarnął nagle zwały gruzu, błyszczące głęboką czerwienią rozbryzgi i wystające spod głazów ludzkie strzępy. W ciemnościach rozległ się jakiś szmer. Drewienko smolnej szczapy wysunęło się ze zmartwiałej dłoni. Obłędny wrzask rozdarł ponurą ciszę i zlał się z pośpiesznym łoskotem butów uciekającego w panicznym strachu człowieka.
ODMIENIEC Wracał. Nie wiedział skąd i do czego, ale wracał. Coś, jakiś cień odpychał go, próbował powstrzymać, zawrócić. Ksin zdobywał przewagę powoli, ale przełamał opór i wrócił. – Ksin... – rozległo się w opalizująco mlecznej mgle. – Ksin! – wynurzył się z niej nieokreślony zarys. – Otworzył oczy! – Nic nie potwierdziło tego faktu, on niczego nie widział. – Kapitanie, wodzu – ten drugi wydał mu się znajomy. Mgła zaczęła falować. Zarys przybliżył się ku niemu. Wytężył wzrok. Owalna plama na moment stała się twarzą. – Ktoooo... – inny szept, obcy, dziwny, nieznany. – To ja, Mara! – Hantiii... – Nie, nie Hanti, Mara!
Nie wiedział, czego od niego chcą. Jasność zniknęła. Jakiś wstrząs. Coś nim poruszyło. Uświadomił sobie, że jest czymś, co można poruszyć. – Patrz na mnie! Znowu światło. Głowa wychyliła się z połyskującej sfery. Sama głowa unosząca się w powietrzu. – Ksin, ty żyjesz, walczyłeś, pamiętasz? – Lepiej, żeby zginął, to może być gorsze od śmierci – nowy, wrogi głos gdzieś z daleka. Nie lubił tego głosu. – Wynoś się stąd, ale już! – krzyk, on też chciałby tak krzyknąć. – Ksin, przypomnij sobie, spróbuj. – Ale co? – dlaczego nie chcą mi dać spokoju. – Chcęęę Hantiii... – niech tu przyjdzie, niech ich przegoni... – Nic z tego, nie dogadamy się z nim. – Czy to tak długo...? – Nie wiem, musimy czekać. Światłość rozpłynęła się. *** Ból, pulsujący, wściekły. Przeszywał, zgniatał, rwał. Coś rozsadza mu czaszkę, potem ją miażdży, i znowu... Obłędny kołowrót. Powstrzymać ich, zabić, wypchnąć. Tak właśnie! Nie puścić wampira! Nie dać im, nie dać. O! Auuuch! – Spokojnie kapitanie, już dobrze, tu jestem. – Ktoś ty? – To ja, Alliro. – Gdzie Hanti? – W Katimie, panie, w pałacu. Tam swą żonę ostawiliście. – Zamrugał oczami. – Coś tak... chyba tak...racja, ale walka... – Walka! Co z nim?! Zabity?! Zabity, a jakże, zabity jak należy. Postarały się ścierwa wymiatacze... Opadł z ulgą na pościel, więc udało się. – Co ze mną? – Ponoć rozum wam panie zdusili, tako medyk gadał... – Jednak stłamsili, nie wytrzymałem... – Co tam szepczecie, panie? Odpowiedzi nie było. Alliro pochylił się nad swoim dowódcą; Ksin znowu spał jak zabity, lecz teraz oddychał spokojnie.
*** – Jak długo byłem nieprzytomny? – zapytał, zaledwie zdążywszy otworzyć oczy. – Pięć dni, ale z dwiema przerwami – rzekł Alliro zdumiony tak rzeczowym pytaniem. – Jedną pamiętam, a co gadałem podczas drugiej? – Niewiele, panie, tylko panią Hantinię chcieliście widzieć i bardzo krótko to trwało. – Kiedy to było? – Na trzeci dzień po tym, jak was zmogło, a wcześniej to jak pień albo, bez waszej obrazy, jak głaz leżeliście. Otworzyły się drzwi. – I jak tam z tym... – Daron urwał w połowie, widząc siedzącego na łożu Ksina. – A niechże cię! – wykrzyknął uradowany. – Powiedz, gdzie takie twardziele się rodzą! – Na dachach i w piwnicach wszystkich pałaców i domów, również tych należących do rodu Fergo – padła odpowiedź – a miauczą przy tym... Daron zahuczał śmiechem, do którego przyłączyli się pozostali. – Jak Milin? – zapytał Ksin po chwili. – Bardzo jeszcze słaby, ale po trochu dochodzi do siebie. – Mów teraz to, czego nie wiem. – Było, jak przepowiedziałeś. Kiedy zajęli się tobą, tępicicle zabili to ścierwo. – Jakim sposobem? – zaciekawił się. – Z łuków strzałami o srebrnych ostrzach. Strzelali w plecy... Powiedzieli, że bliżej nie dało się podejść... I wiesz kto to był? Żołnierz z mojej drużyny, niech go piekło! Mówiłem już z dziesiętnikiem, któremu podlegał. Podobno był to mięczak i tchórz z rodzaju tych, co to jak do bitwy idą, to trzeba mieć na nich takie samo baczenie, jak na wrogów, bo mieczem z zamkniętymi oczami machają i nigdy nie wiadomo, kogo nim zaczepią, a nawet konia pod sobą ubić czasami potrafią. – To zgadzałoby się, podatny był. A tych, co nim kierowali, znalazłeś? – Kamień w wodę – bezradnie rozłożył ręce. – Niedobrze – Ksin wyciągnął się na pościeli – znaczy zrobiliśmy mniej niż połowę roboty, mogą nam tutaj drugiego nasłać... Daron zaklął szpetnie. – Ale nie tak od razu – uspokoił go Ksin. – Ten zabity był nosicielem ich wspólnej świadomości, jego śmierć musiała zdrowo nimi potrząsnąć. Trzeba im czasu, żeby się pozbierać. – Pięć dni już mieli – mruknął ponuro Daron. – Tak, ale pewnie jeszcze nieprędko znajdą drugiego o takiej podatności woli, a na dodatek trzeba też zniewolonego urobić. – Ile? – przerwał mu niecierpliwie Daron.
– Trzy dni najmniej, czasem nawet i miesiąc. – Ale ile trzeba czasu, by odzyskać siły po zabiciu animanta? – Ze cztery, pięć dni... – Zatem w najgorszym razie mamy jeszcze dwa dni. – Chyba jednak przeceniasz ich nieco, ale dwa na pewno. – Pojutrze zaczyna się pełnia, to dobrze czy źle? – Bardzo dobrze, po Przemianie mogą mnie pod ogon pocałować. Daron zatarł ręce z radości i ruszył do drzwi, ale nagle zatrzymał się i odwrócił gwałtownie. – A jeśli mają drugiego do zastąpienia? – To pewnie byś już o tym wiedział. Z szyi Milina... Zmiął przekleństwo w ustach. – Każę ci strawy przynieść – mruknął na odchodne. Jeszcze tego samego dnia, przed wieczorem, Ksin wstał i zabrał się do roboty. Siły wróciły mu szybko, co jednak nie zdziwiło nikogo, gdyż przecież na ciele żadnej szkody nie poniósł. Razem z Daronem wzięli się za szukanie animatorów. Bez skutku. Całe godziny spędzone na przepytywaniu wszystkich bliższych i dalszych znajomych Alksa, czyli zabitego drużynnika, nie dały niczego. Nikt nic nie wiedział, nie słyszał, nie kojarzył. Ot, był sobie taki, nikomu nie wadził, w drogę nie wchodził, jeden tylko dziesiętnik coś więcej mógł o nim powiedzieć, ale niewiele ponadto, co już wcześniej mówił Daronowi: że niedojda, półgłówek i do wojowania niezdatny, że od biedy tylko do pilnowania i straży można było go posłać, i koniecznie nie tam, gdzie naprawdę trzeba było czegoś dopilnować. – Tyle tylko pożytku z Alksa było – opowiadał dziesiętnik – że czasami tych od poważnej roboty nie trzeba było do głupot wysyłać. Inaczej dawno już kazałbym mu iść, gdzie oczy poniosą. – Właśnie – zapytał Ksin – a nie znikał on czasem, choćby na parę dni, może do jakiejś dziewki? – podpowiedział. – Ech, wasza dostojność – machnął ręką – która by tam chciała przed takim nogi rozłożyć... Od sześciu roków, jak tu komesowi służę – skłonił się w stronę Darona – to ani dnia nie było, żebym tak po dwa, trzy, jeśli nie więcej, razy musiał tę głupią gębę oglądać. Za to głowę dać mogę. – To znaczy, że on od tych sześciu lat zawsze w drużynie był, a w ostatnim czasie ciągle na zamku siedział? – wtrącił się Daron. – Tak, komesie. Więcej pytań nie mieli. Odesłali żołnierza i popatrzyli po sobie. – Gdyby nie to, że spokój jest, można by pomyśleć, że tępiciele nie tego, co trzeba, ubili – stwierdził Daron.
– Żebyś czarowników nie kazał wieszać, może oni mogliby coś powiedzieć – mruknął Ksin w zamyśleniu. – Iii tam, tak od razu wieszania nie było, najpierw kazałem im śpiewać – oczy Darona rozbłysły – i śpiewali aż miło, mówię ci, tylu ciekawych rzeczy naraz nie słyszałem – spoważniał – ale o tym ni słówka nie rzekli. – No to, dlaczego...? – Za całą resztę. Ile trzeba, to każdemu z nich się uzbierało. Jak prawo to prawo. – Niech ci będzie, ale my dalej niczego nie wiemy. No, może jedynie to, że przerobić musieli go tutaj, na zamku. – Że też dziesiętnik niczego nie zauważył...? A może on...? – Tak – zakpił Ksin – po czarownikach powywieszaj własnych ludzi, tylko ciekaw jestem, kto to dla ciebie zrobi... – No więc co?! – Jest taka kocia zasada przy łapaniu myszy: czekać i patrzeć... – A niech cię z...!!! – warknął. Rozstali się dalecy od zgody. Przez następny dzień nic się nie wydarzyło, ale i oni nie zdołali niczego odkryć. Daron wychodził z siebie, a Mara i Ksin stali się jedynymi, którzy odważyli się z nim rozmawiać. Natomiast tępiciele zaszyli się w przydzielonej im części zamku i udawali, że ich tam nie ma. Nie robili zupełnie nic. Formalnie mieli do tego prawo, gdyż wampir został zabity, a sprawa animatorów, podobnie jak każda zmowa czy spisek, była rzeczą władzy państwowej, nie ich. Bert z przyjemnością przypomniał o tym Daronowi, doprowadzając go tym do jeszcze większej wściekłości. Trafił tu, trzeba przyznać, w słaby punkt ksinowego kuzyna, gdyż Daron nie miał zamiaru do końca życia tkwić w takiej zapadłej dziurze jak Dina i w nieskończoność uganiać się za Pirami. By jednak tak się nie stało, nie mógł pozwolić sobie na zbyt częste i głośne łamanie prawa, jakim niewątpliwie byłoby obdarcie tępicieli ze skóry, a właśnie to zrobiłby teraz z dziką rozkoszą. Ostatecznie stanęło na tym, że nie pozwolił im wyjeżdżać z zamku, bo tyle akurat mógł zrobić, ale nie było siły, aby zmusić ich do jakiejkolwiek pomocy. W tym samym czasie Ksin zajęty był żmudnym odtwarzaniem dzień po dniu, ze wszystkimi szczegółami, ostatnich sześciu miesięcy życia Alksa. Robota ta, nie dość, że mozolna, to na dodatek była piekielnie nudna. Niekiedy musiał przepytać nawet i po kilkadziesiąt osób, tylko po to, aby dowiedzieć się w końcu, iż danego dnia Alks miał gdzieś tam wartę i bez przerwy sterczał w jednym miejscu z włócznią. Było to tak, jakby próbował dowiedzieć się gdzie i co o określonej porze robiły, na przykład, wróble – znaczy wszyscy widzieli, ale nikt nie zauważył... Z tego powodu przeprowadził się do zamkowej gospody i tam za sprawą setek stawianych kufli mozolnie powiększał swą wiedzę. Pierwszego dnia pełni, krótko przed wschodem księżyca, z lekkim szmerem w głowie i chwiejąc się trochę na nogach, wszedł do swojej komnaty i starannie zamknął za sobą drzwi.
Pościel z łóżka przerzucił pod kominek i napalił w nim mocno. Pamiętając zaś o tym, że niebawem utraci ludzkie dłonie, wepchnął tam tyle drewna, ile tylko się dało. Piekielny żar buchnął niebawem na cały pokój. To lubił, a zwłaszcza po Przemianie. Ta przebiegała jak zwykle, chociaż z tą różnicą, że znowu trochę bolało. Chyba z braku Hanti... Na szczęście przez ostatnie lata nauczył się tłumić ból pewnymi sposobami medytacji. Po wszystkim jeszcze chwilę pokręcił się, po czym wygodnie spoczął w leżących na podłodze betach. Sen spadł na niego gwałtowny i niespodziewany... *** – Tędy, dostojni panowie, tam leży... – mówił wzburzonym głosem prowadzący ich żołnierz. Pobladły Daron z Ksinem i kilkoma innymi szybko postępowali za nim. – O tu, tu musiało się zacząć – zniżył łuczywo i pokazał im czerwone plamy na wykutych w wapieniu schodach i ścianie. Dalej krwi było coraz więcej. Drobne zacieki ustąpiły miejsca rozbryzgom i całym przyschniętym kałużom. Na dole, w podziemiach, musieli już wyszukiwać miejsca, na których mogliby stawiać stopy. – Przekleństwo – burknął Daron – zupełnie jak pod szafotem po dużej rąbaninie... – Nie myślałem, że aż tyle krwi w człowieku – wyszeptał z przejęciem jakiś młody drużynnik. Trup leżał na wznak kilka kroków dalej. Przewodnik zatrzymał się przy nim z uniesioną pochodnią. – O gówno! – wyrwało się Daronowi. Z głowy tamtego został tylko kawałek potylicy, a odłamki kości i drobiny biało-różowej galarety porozrzucane były wszędzie dookoła. Reszta ciała wcale nie wyglądała lepiej – od góry do dołu poszarpane i w szramach; oto dlaczego musiał tak krwawić. Któryś z żołnierzy odszedł pośpiesznie na bok... Pozostali też mieli nietęgie miny. Ksin zbliżył się z kamienną twarzą i przyklęknął. – Mózg wyjedzony – stwierdził. – Niżej światło – polecił chwilę później. Zaczął dokładne badanie. Wyciągnął sztylet i rozciął nim postrzępione ubranie. Skupili się wokół niego. Sprawnie obnażył zwłoki. – Wody i jakąś szmatę! – ktoś podał mu bukłak i kłębek pakuł. Zmoczył go, zaczął usuwać skrzepy. Niebawem ukazała się zsiniała skóra. W blasku pochodni, pokrywające ją rany ziały głęboką czernią. Powoli przesuwał palcami po brzegach niektórych z nich. – Pazury... kły... – rozpoznawał ich pochodzenie. – O, jest! – syknął nagle. Pokazał na ramię trupa. Widać było na nim wyraźny odcisk szczęk. Wyjątkowo tutaj nie nastąpiło większe rozerwanie ciała i po zębach pozostał tylko owalny szereg dziur w skórze.
Wstał, spojrzał Daronowi w oczy. – To kotołak – rzekł krótko. – Co?!!! – To nie mogło być nic innego. – Jesteś pewien?! – Wielkość ran, układ zębów, no i to, co zostało z jego czaszki... Wszystko się zgadza. Daron patrzył na niego tak, jakby nie wierzył własnym uszom. Dobra chwila minęła, zanim rzeczywiście dotarł do niego sens słów Ksina. – Chodźmy stąd! – pociągnął go za rękaw koszuli – a wy porządek tu zróbcie i dowiedzcie się, co to za jeden – rzucił za siebie. Weszli na górę, zaczęli iść pustym korytarzem. – Mam nadzieję, że wiesz, co mówisz, w tych stronach nigdy nie było kotołaków. – Więc teraz to się zmieniło – odpowiedział Ksin – dziś w nocy jeden z nich pojawił się na zamku. Musiał przyjść kiedy spałem, inaczej na pewno bym go wyczuł. – Bramy zostały zamknięte przed zachodem słońca, a ty położyłeś się spać jeszcze jako człowiek, czy... – Nie, po Przemianie. – Znaczy, że ten drugi też nie wszedł tu w ludzkiej postaci i mógł dostać się tylko po murze – myślał głośno Daron. – To jest możliwe – przytaknął Ksin. – Tylko że w tym zamku, jak w każdej pogranicznej twierdzy, mury pilnowane są z góry i z dołu, po obu stronach! Jeśli więc Przemiana nastąpiła w mieście, to czemu, do diaska, tam nic się nikomu nie stało?! Dlaczego wspinał się po murze wysokim na ośmiu chłopa, tylko po to, aby zabić tu przypadkowego żołnierza?! Nie widzisz, że to bez sensu? – Masz rację, wszystko wskazuje na mnie... – stwierdził Ksin lodowato. Daron nie odważył się podnieść oczu. – Jesteś tu jedynym kotołakiem... – mruknął, nie patrząc na Ksina. – Czekałem, kiedy to powiesz... Zapadło długie milczenie, jedynie ich kroki miarowo rozlegały się stłumionym pogłosem. Każdy szedł tak, jakby obok niego nie było tego drugiego. Stężała twarz Ksina nie wyrażała niczego, natomiast na obliczu Darona mieszał się wstręt ze wstydem. – Chodźmy do mnie – kotołak odezwał się pierwszy. W jego głosie zabrzmiały twarde nuty. Niebawem stanęli pod drzwiami komnaty Ksina. Otworzył je i zaczął oglądać. – Wiem, że były zamknięte – powiedział dziwnie spokojnie. Dotknął zasuwy... – Czy można odciągnąć ją pazurami? – zapytał Daron. – Tak. Nagły grymas wykrzywił kąciki warg Ksina.
– Rysy... – wyszeptał zdławionym głosem. Daron pochylił się. – Czy to od szponów? – padło drugie pytanie. – Nie wiem... – Czy były tu wcześniej? – Nie wiem... Ksin siadł bezwładnie na stołku i złapał się za skronie, a Daron zamknął uchylone drzwi, stanął przy nich i nic już nie mówił. – Trochę piłem, zmorzyło mnie, nie pamiętam, co było w nocy, myślałem, że śpię – chaotycznie wyrzucał słowa – żadnych snów nie pamiętam, nic nie pamiętam! – Nagle przed oczami stanęły mu mroczne wspomnienia sprzed trzech lat. Głód krwi... który pomógł zaleczyć Rodmin. Dłonie zaczęły drżeć; ukrył je pod pachami. – Animant – powiedział nagle Daron. Ksin podniósł gwałtownie głowę. – Sądzisz, że... oni...mnie...? – patrzył z rozpaczliwą nadzieją zaprzeczenia. – Byłeś w ich mocy... – przypomniał mu bezlitośnie. – Tak... prawda... – Dziś dalej jest pełnia... – te słowa spadły jak miecz. Ksin spojrzał na niego przytomniej. Wstał, podszedł do leżącej w kącie podróżnej sakwy i pogrzebał w niej chwilę. Wydobył podłużny pakunek. – Masz, weź – podał go Daronowi. – Co to – tamten wyciągnął rękę. – Ostrza Yev, niech ludzie strzegący Milina osadzą je na swych włóczniach. – Na ciebie...? – Nie! Nie na mnie, ale na potwora, którego trzeba zabić! – powiedział z determinacją i dodał: – Musimy za wszelką cenę ich znaleźć! I to jak najszybciej! – Dobrze. Pójdę dziś z tobą do gospody, ale najpierw wydam rozkazy, co do tego – pokazał na zawiniątko z grotami – czekaj tu na mnie – polecił i wyszedł. Gdy wrócił po półgodzinie, zastał Ksina siedzącego na łóżku ze wzrokiem tępo wpatrzonym w jeden punkt, gdzieś na podłodze. Śniadanie, które jak zazwyczaj przyniosła służba, stało na stole nietknięte. – Możemy iść – oznajmił Daron. Ksin skinął machinalnie głową i wstał sztywno jak kukła. Wieść już musiała się rozejść, gdyż w momencie ich wejścia do karczmy wszelki gwar umilkł natychmiast. Wszystkie spojrzenia skupiły się na Ksinie, a w powietrzu zawisło coś, co powstrzymała tylko obecność Darona.
Zaczęli śledztwo. Chętnych do wyjaśniania czegokolwiek nie było, a kolejni wzywani odpowiadali z dużym ociąganiem. W końcu komes zwymyślał kilku z nich, lecz i to nic nie pomogło. Coraz częściej padały słowa: nie wiem, nie pamiętam, nie znałem. Po trzech godzinach tej szarpaniny Daron nie miał już nawet siły się wściekać, a siedzący obok Ksin z każdą mijającą chwilą bardziej pogrążał się w trzęsawisku beznadziejności i rozpaczy. Potworność tego, co zaszło, była jak niemożliwy do ogarnięcia koszmar. Jak coś zupełnie nieprawdopodobnego, co jednak z uporem wciskało się w jego świadomość i było z niej ciągle wypychane. Bez przerwy krążyło i osaczało każdą myśl, dławiąc oddech i budząc zimne dreszcze. Nieogarnięte, realne i straszne, było ze wszystkich stron, niczym duszący obłok. Znowu pił ludzką krew. Nie mógł w to uwierzyć, ale nie wierzyć też nie... a to było, było, cały czas było! Wróciło najgorsze wspomnienie, o którym tak długo starał się zapomnieć. Przepadła już jego duma. Teraz istniało tylko ohydne, niezmazywalne piętno. Ciążyło jak ołów na powiekach, o których wiedział, że już nigdy nie ośmieli się ich podnieść, aby spojrzeć komukolwiek w oczy. Stał się nikim. Żałosnym niewolnikiem instynktu. Wyobraził sobie, że pożera skrwawiony mózg, chłepcze tę białawą maź. W końcu znał ten smak, skądś pamiętał... Zemdliło go. Całe szczęście, że nie jadł śniadania. – ...a wtedy komesie, to on miał wartę przy tych zamurowanych Pirach – dotarł do niego strzęp zeznań. – Jakich zamurowanych?! – wykrzyknął Ksin, tknięty nagłym przeczuciem. – Pirowie to kanibale – wyjaśnił Daron – ale póki zżerają się między sobą, nic nas to nie obchodzi. Dopiero kiedy przekradają się na naszą stronę, aby tutaj chwytać ludzi na swoje uczty, a my dowiadujemy się o tym, to wtedy postępujemy z nimi wedle dość już starego w tych stronach zwyczaju, tzn. wyprawiamy się na ich ziemie, łapiemy zawsze trzy razy więcej ludzi niż oni, wpędzamy ich do jakiejś dziury, której wejście zostaje zamurowane, trzymamy ich tam dopóty, dopóki najpierw się sami z głodu nie pozjadają, a potem aż wszyscy zdechną. Jednego czy dwóch wypuszczamy wolno, by mogli o tym opowiedzieć swoim. Alks zaś miał wartę koło lochu przez cały potrzebny do solidnego stwardnienia zaprawy murarskiej. – Jak długo to trwało? – gorączkowo zapytał Ksin. Daron wymownie spojrzał na swego dotychczasowego rozmówcę. – Tydzień panie – odpowiedział tamten. – A Pirów ilu? – Równo osiemnastu, panie. – Czy jakiś szczególniejszy był tam między nimi? Drużynnik rozłożył bezradnie ręce. – Tego nie wiem, panie.
– Ja widziałem! – wyrwał się nagle ktoś inny – czarownik jakiś ichni był, czy też ktoś podobny... Jeden wielki rumor odsuwanych stołków i ław rozległ się w gospodzie. – Broń w garść, łomy brać, młoty i co tam trzeba! – zagrzmiał ponad hałasem głos Darona. Zapanowało ogólne podniecenie i bieganina. Niechęć do Ksina ulotniła się gdzieś bez śladu. Gromada ludzi wyległa z karczmy na dziedziniec i ruszyła w kierunku lochów. Po chwili rozgorączkowany tłum wypełnił zamkowe podziemia, zapalono pochodnie. – Pokazać mi ten loch! – rozkazał Daron strażnikom. Za moment stali przed kamienną ścianą. – Rozwalać! – łoskot i szczęk wzbiły się ponad gwar głosów. Zagrzechotały kawałki gruzu. Niebawem przebili mur, a wyrwa zaczęła się szybko powiększać. Czterech ludzi z rozmachem waliło oskardami. Coraz większe bryły odpadały pod ciosami żeleźcy. – Wystarczy! – Daron wyciągnął miecz i zabrał komuś łuczywo. Pierwszy zniknął w wykutym otworze. Za nim poszedł Ksin i inni z pochodniami. Jasność zalała wilgotną norę. Zapadło milczenie. Tych co spodziewali się zastać cuchnące już, poszarpane zębami i powykręcane przez konwulsje trupy, czekał zawód. – Na Reha, miałeś rację – wymamrotał oszołomiony Daron. Leżeli nietknięci, równo, jeden obok drugiego. Tworzyli krąg, a ręce ich były złączone. Czarownik zwracał na siebie uwagę szczególną – ułożony był na brzuchu; najwyraźniej zamykał sobą ten obwód złowrogiej mocy. Żaden z nich nie zareagował na wejście Darona i reszty, choć jeszcze na pewno żyli – trwali pogrążeni w głębokim letargu i zapewne tylko dlatego nie pomarli. Byli bardzo wychudzeni. Ksin podszedł do osłupiałego Darona. – Tutaj nie mogli dojść do siebie po tamtym wstrząsie, ale chyba zdołali odzyskać przynajmniej część swojej poprzedniej siły i to z jej pomocą... – nie dokończył. Opuścił głowę i zgnębiony wycofał się chyłkiem. Daron oprzytomniał wreszcie. Jego oczy zabłysły ponurym ogniem. – Podobijać to draństwo! – wycedził przez zaciśnięte zęby. Na dłuższą chwilę loch wypełnił się świstem mieczy, trzaskiem gruchotanych kości oraz zgrzytem ciętego mięsa i ścięgien. Żołnierze pracowali w zupełnym milczeniu. Nikt nie odezwał się ani nie sapnął, dopóki nie zabito ostatniego z leżących. Wtedy ktoś zameldował o tym Datonowi. Komes nie odpowiedział, lecz tylko rozejrzał się dookoła. Szukał Ksina, ale kotołaka nie było. Musiał gdzieś odejść. Trzeba go odszukać... Pomyślał, a głośno oznajmił: – Wynieść stąd zaraz te ścierwa i głęboko zakopać!
Ruszył do wyjścia. Ksina nie znalazł szybko. Zeszła mu na to prawie godzina. Dopiero później olśniła go właściwa myśl i zajrzał do gospody. Był tutaj i drzemał oparty czołem o blat stołu. Daron podszedł, trącił go w ramię. Kotołak nie drgnął – był spity do nieprzytomności... *** Łomot pięści walącej w drzwi wywołał łoskot, którego nie mógł zagłuszyć kac. Ksin przetarł zapuchnięte oczy, wygramolił się spod łóżka i otworzył. W progu stał Daron ze ściągniętą twarzą. – Co jest? – wymamrotał Ksin półprzytomnie. – Drugi trup – padła oschła odpowiedź. Kotołak momentalnie wytrzeźwiał. – Gdzie?! – Na górnym tarasie, pod twoim oknem. Wyjrzyj. Ksin poszedł we wskazanym kierunku i wychylił się. Po chwili oczy przywykły do ostrego słońca... Zmasakrowane ciało leżało w kałuży krwi nie dalej niż sto kroków od ściany, w której znajdowało się jego okno... Wszystko jak wczoraj. Spojrzał na parapet i lodowate kleszcze chwyciły go za gardło – na kamieniach bielały podłużne rysy... Stojący za nim Daron również je zauważył. Ksin zatoczył się i wolno osunął na podłogę. Usiadł na niej skulony. – Dlaczego piłeś...?! – nikt nie umiałby teraz określić, jakie uczucia zawierał głos Darona. Milczał. – Wino nie ma z tym nic wspólnego... – powiedział nagle ktoś. Podniósł wzrok. Nad nim stał Bert, a obok Alliro. Musieli razem tu wejść. Stary wojownik patrzył na Ksina z odrazą... – ...to wstrząs, którego doznał podczas starcia z animatorami, sprawił, że przebudziła się jego prawdziwa natura – ciągnął dalej tępiciel – koniec z iluzją! Oto naga prawda! Podszedł do Ksina i przesunął mu dłonią po włosach. – Patrzcie! Nawet zdążył się wylizać! – Łapy z dala od niego, Bert! – warknął Daron. Alliro odwrócił się i wyszedł z komnaty, a tępiciel spojrzał na Darona. – Sprawa jasna, decyduj komesie – rzekł spokojnie. – Nie ma żadnych świadków... – Tam leży świadek! – pokazał za okno – chcesz, aby był jeszcze trzeci? Daron nie zwrócił na niego uwagi. – Ksin odezwij się!
Ten milczał nadal. – Czy byłeś już kiedyś pijany przed Przemianą? – pytał Daron. Pokręcił przecząco głową. – Więc to może dlatego...? – Łudzisz się, komesie Fergo, to nie wino. – Nie twoja rzecz, tu ja rozkazuję! Ksin słuchaj! Dam ci szansę. Słyszysz? Dzisiejszą noc spędzisz w tym pokoju, nikt cię nie zamknie. Masz wolną rękę. Do jutra... I nie pij. Zrozumiałeś? Skinął twierdząco. – Chodźmy! – zawołał Daron. – Komesie, jesteś szalony. – Milcz! Za wychodzącymi zamknęły się drzwi. Kotołak został sam. Godziny wlokły się w ślimaczym tempie, a on cały czas siedział wciąż w jednym miejscu, jakby straszliwy ciężar wgniatał go w podłogę. Posiłki przynosiła mu Mara. Nie rozmawiali ze sobą. Z wysiłkiem zmuszał się potem do jedzenia, ale przecież musiał się w końcu czymś zająć. Przeklęty i wytęskniony zmierzch nadszedł wreszcie po całym dniu męki. Przemiana wywołała ból jak dawniej, gdyż zaniedbał jakichkolwiek przygotowań. Jakiś czas leżał bez ruchu i nic nie działo się, ale nagle poczuł, że jego świadomość wygasa! Na nic zdała się rozpaczliwa obrona. Spróbował się podnieść i nie mógł. Ciało przestało być posłuszne... Szaleńczy wysiłek woli tak jakoś się rozmył i zniknął. Otępiały umysł opierał się coraz słabiej i słabiej. Blask zielonych oczu zamierał z każdą chwilą, aż wreszcie ich światło zgasło i powieki opadły... *** – Obudź się! – rozpoznał głos Darona. Otworzył oczy; był ranek. Odwrócił się, spojrzał na kuzyna. Nie musiał już o nic pytać. Wszystko jasne. – Trzeci... – powiedział tamten – tym razem na podzamczu, bo nie wysłałem wczoraj straży na mury... – dodał cicho. Ksin patrzył przez chwilę w sufit. Zniknął nagle strach i opadło nerwowe napięcie. Ogarnął go jakiś łagodny spokój. Znowu był sobą. To sponiewieranie, stracone coś, co było nim, teraz wróciło, aby dodać mu siły... Daron wciąż czekał na jego słowa. I usłyszał je. – Zostaw mnie samego. Możesz przyjść tutaj za dwie godziny. Weź świadków, jeśli tak trzeba... – powiedział powoli.
Komes odetchnął z ulgą. – Dobrze – kiwnął twierdząco głową i wyszedł. Ksin jeszcze chwilkę leżał na swoim łóżku. Wstał, zamknął drzwi i bez pośpiechu ubrał się. Założył najlepszą odzież. Jakiś czas starannie układał włosy. Potem podszedł do kąta komnaty i wziął z półki podłużny, zawinięty w białe płótno przedmiot. Cofnął się i przyklęknął. Zawiniątko położył przed sobą. Usiadł na zgiętych nogach, tak jak do medytacji. Rozluźnił kaftan na piersiach. Rozchylił koszulę. Odwinął tkaninę – wewnątrz był sztylet. Wydobył go z pochwy – miedź i srebro zamigotały dwubarwnym blaskiem. Obie dłonie zacisnął na rękojeści, a szpic ostrza obrócił się w jego stronę. Pora... Pomyślał i uśmiechnął się dumnie. Szybkim, zdecydowanym ruchem wzniósł ręce ku górze...
JEJ WYSOKOŚĆ KRÓLOWA MATKA Przez pierwsze trzy dni nie wydarzyło się nic. Okres ten przeżyto na dworze w nastroju dławiącego strachu, który, szczególnie po zachodzie słońca, przemieniał się w zbiorową histerię. Ludzie zamykali się na noc w kufrach i skrzyniach, barykadowali drzwi komnat, czym tylko można było, a najmniejszy szmer albo szelest doprowadzał ich do obłędu. Ogólne przerażenie pogłębiała jeszcze świadomość zupełnej bezsensowności tych zabiegów, gdyż wiedziano, że w całym pałacu nie było nigdzie wystarczająco solidnych wrót czy nawet ścian zdolnych powstrzymać strzygę, która potrafiła zdruzgotać tak ciężką pokrywę grobowca... Sytuacja przypominała więc wiecheć namoczonej w żywicy słomy, która potrzebowała tylko płomyczka, ale czwartej nocy znalazło się również i to. Jakiś człowiek, przestraszywszy się nagle własnego cienia, stracił ze strachu rozum i z przeraźliwym krzykiem zaczął biegać od drzwi do drzwi, walić w nie pięściami i wrzeszczeć: upiór nadchodzi! W okamgnieniu szaleństwo ogarnęło jedno ze skrzydeł pałacu. Zaczadzeni powiewem grozy dworzanie skakali z okien, tratowali się na schodach i przejściach, kilku zażyło truciznę, a paręnaście osób, w większości kobiet, na zawsze pogrążyło się w chaosie własnych umysłów i obłąkanych marzeń. Jedynie karność Gwardii oraz zimna krew oficerów zapobiegły dalszemu szerzeniu się paniki.
Rankiem stwierdzono, iż przeszło pół setki spośród mieszkańców nieszczęsnej części pałacu odniosło szkody na ciele lub umyśle i doliczono się jeszcze dwudziestu trupów. Na żadnym z zabitych nie odkryto ran od kłów lub pazurów... Tak oto Redren znowu zmuszony został do zaprzestania zabawy we własnego błazna. Musiał stanąć na wysokości swojego monarszego zadania. Od razu, gdy tylko doniesiono mu o zdarzeniu w podziemiach, wyprawił do Diny posłańca z rozkazem natychmiastowego powrotu Ksina, a sam razem z Rodminem zabrał się za wyjaśnianie przyczyn zniszczenia sarkofagu. Nie zajęło to im zbyt wiele czasu... I o dziwo, obyło się bez wybuchu furii, kiedy prawda wyszła na jaw. Król mruknął coś na temat obcięcia i zaszycia winnym tego i owego, co miałoby nastąpić wtedy, gdy cała sprawa się skończy i więcej już do tematu nie wracał. Widocznie nie miał czasu na wściekłość, poważniejszym bowiem problemem okazało się odszukanie miejsca dziennego pobytu strzygi. Nie ulegało wątpliwości, iż za dnia musi ona przebywać, w którejś z tajemnych komnat, a nocami wędrować systemem sekretnych przejść i korytarzy, jaki przez wieki rozbudowano w katimskim pałacu. Kłopot polegał na tym, że plany najstarszej części zaginęły w całości mniej więcej osiem lat temu. Rodmin gotów był uwierzyć we wszystko, ale nie w przypadkowe zaginięcie... Rozpoczęto poszukiwania, lecz ochotnicy zapuszczający się w ten labirynt bez żadnych wskazówek albo utykali w ślepych zaułkach, albo błądzili w nim i nie znajdowali niczego, aż wreszcie jedna z grup, która nie zdołała wydostać się stamtąd przed zmierzchem przepadła. Znaleziono ich dopiero po dwóch dniach. Wyglądali jakby zmełła ich katowska machina tortur. Szczątki trzeba było pochować w jednej dużej skrzyni, gdyż fragmentów zupełnie nie udało się przypisać konkretnym osobom. Przez cały ten czas królowa nie napadła nikogo poza obrębem swojego mrocznego rewiru. Można było odnieść wrażenie, że nie zależy jej na wypłoszeniu mieszkających w pałacu ludzi... W tej sytuacji Redren uległ dość szybko gorączkowym namowom doradców i, aby nie drażnić upiorzycy, zrezygnował z dalszego wysyłania wzmocnionych już oddziałów straży w ową ponurą plątaninę wilgotnych korytarzy. Z początku zanosiło się więc, na coś w rodzaju niepisanej umowy. Do pałacu zaczął powracać spokój. Po tygodniu życie zaczęło toczyć się prawie zwyczajnie, a tylko liczniejsze i gęściej rozstawione warty świadczyły, że tak nie jest. Szczególnie silna ochrona bez przerwy otaczała samego króla i królową. Nawet w sypialni Ich Wysokości, wokół małżeńskiej łożnicy, co noc rozstawiana była półkompania Gwardii. Podobnie działo się również w ustronnych miejscach... Nadzieja na spokój była jednak złudzeniem. Nagle zniknął niedorozwinięty karzeł, który czasami pomagał prawdziwemu błaznowi rozweselać króla. Poszarpany siennik i zniszczona
pościel na jego posłaniu nie budziły wątpliwości co do sprawcy, a brak krwi świadczył, iż został porwany! Nie sposób było określić, co przeważało w rozmowach, jakie później prowadzili między sobą dworzanie na temat tego zdarzenia; strach czy może zdumienie. Powszechnie gubiono się w domysłach, do czego potrzebny mógł być upiorzycy ten nieszczęsny półgłówek. Odpowiedź nadeszła rychło, ale nie dość, że niczego nie wyjaśniła, to jeszcze bardziej zawikłała zagadkę... Otóż, którejś nocy do komnaty Rodmina wpadł z krzykiem jego uczeń Erto. – Mistrzu, w pracowni dzieje się coś dziwnego! – wołał, ściągając z niego okrycie. – Co takiego?! – mag zerwał się. – Ktoś tam jest, ale drzwi są zamknięte! – Wezwałeś straże? – Rodmin zakładał pośpiesznie ubranie. – Tak, mistrzu, ale wchodzić się boją, no i też kluczy nie mają... Wybiegli na korytarz. Pod pracownią zastali już ze trzydziestu Gwardzistów, a ich dowódca od razu zbliżył się do Rodmina. – Teraz cisza, wasza dostojność, ale przed chwilą słychać było tak jakby kroki... Piekielny rumor przerwał słowa oficera. Rozległ się jeden duży huk i równocześnie z nim cała gromada pomniejszych, lecz o wyższym tonie. – To szafa ze słojami na ingrediencje – wyjaśnił mag – chyba ją wywrócono. Następny łomot, połączony z przeraźliwym trzaskiem łamanego drewna, prawie że ich ogłuszył. – Stół...? – zdziwił się Rodmin. – Mistrzu, czy ona tam jest? – zapytał speszony Erto. – Na to wygląda, mój drogi... – Wchodzimy? – z głosu oficera wynikało wyraźnie, iż chciałby usłyszeć odpowiedź przeczącą. Coś silnie uderzyło o drzwi, aż podskoczyli z wrażenia. – Nie – Rodmin spełnił jego marzenie – ale rozstawcie się tutaj, gdyby to ona wyszła... Sprawnie utworzyli najeżony pikami płot, a mag i Erto skwapliwie ukryli się za nim. Odgłosy niszczenia i rozbijania ciągle dolatywały zza dębowych drzwi. Ucichły dopiero na godzinę przed świtem. Jednak z wejściem zaczekali do brzasku, aby mieć całkowitą pewność... O wyposażeniu pracowni nie można było nawet powiedzieć, że zostało zniszczone, ono po prostu poszło na przemiał, a wszystkie szczątki dokładnie wymieszano. Nie ocalał ani jeden większy od dłoni kawałek drewna. Skotłowana warstwa odłamków równo zaścielała całą powierzchnię podłogi, a ponad nią nie wystawało nic. W powietrzu unosił się odór, jakiego jeszcze nigdy dotąd żaden nos nie wąchał. Zapachy wisielczego sadła i mandragory były w nim zaledwie najskromniejszymi ze składników.
Rodmin zamglonym spojrzeniem ogarnął całą tę rozgrzebaną kupę śmieci, która jeszcze wczorajszego wieczora była jego pracownią. – Dlaczego to zrobiła? – zdumiał się Erto. – Wcześniej wyniesiono stąd bardzo wiele przedmiotów – odezwał się mag z przekonaniem – lecz dzięki temu nigdy nie dowiemy się, co właściwie zniknęło. – Ale jak tu wlazła?! – zawołał dowódca Gwardzistów. – Widać musi gdzieś być ukryte wejście, o którym nic nie wiedziałem – mruknął mag. Starannie, piędź po piędzi, obejrzeli wszystkie ściany, wyjątkowo dokładnie sprawdzając najmniejsze nawet pęknięcia i rysy. Nie odkryli niczego. Płomyk świecy przesuwanej wzdłuż murów nie zadrżał w ani jednym miejscu. Dali spokój. – Trudno – machnął ręką Rodmin. – Starzy Mularze zbyt dobrze znali się na swojej robocie. – Mistrzu – odezwał się Erto – mówiłeś, że coś zginęło... – Uhm, bo gdyby rozbiła tu wszystko, to szczątków musiałoby być więcej. Tak sądzę. – ...ale jak strzyga mogła cokolwiek wziąć? Przecież one nie mają dłoni! Czy szpony mogą nadać się do chwytania przedmiotów? – Masz rację, nie mogą... – Czyli, zabrał to karzeł?! – Byli tu razem, więc zrobił to na jej rozkaz. – Strzyga zajmująca się magią?!!! – przysłuchujący się im oficer osłupiał. – Na to wygląda... – potwierdził Rodmin – zapewne do pomocy porwała tego nieszczęśnika. Takiemu łatwo można narzucić swą wolę... – Co ona knuje?! To pytanie w ciągu najbliższych dni zadano sobie w pałacu jeszcze tysiące razy, a odpowiedź na nie, ze zrozumiałych względów, najbardziej interesowała Redrena. Dlatego też, z jego rozkazu przyszło Rodminowi spędzić wiele godzin nad ową osobliwą, zalegającą podłogę pracowni breją magicznych ingredientów i skorup. Z mozołem próbował określić czego w tej półpłynnej zupie brakuje. Zdaniem przypadkowych przechodniów oraz Erta, który bez przerwy dostarczał magowi nasycone octem tampony, by ułatwić mu oddychanie, nie brakowało tam absolutnie niczego... Mimo to udało mu się w końcu, przynajmniej z grubsza, odgadnąć, co właściwie skradziono, ale ta wiedza uzyskana kosztem straconych włosów, które musiał później zgolić do gołej skóry, bo zbyt mocno przesiąkły wonią z pracowni, nie na wiele się zdała, gdyż posiadanie zrabowanych przedmiotów dawało królowej za dużo możliwości... Pewne było więc jedynie to, że nic dobrego z tego nie wyniknie, a o tym wiedziano już wcześniej. Wydarzeń, które nastąpiły, nie zdołał doświadczyć baron Alido di Merena, jeden z wielu stałych mieszkańców królewskiego pałacu. Jego żona, Kalia, była wśród tych kobiet, które
owej pamiętnej nocy pod wpływem przerastającego ich siły strachu i braku realnych możliwości ucieczki, ukryły się we własnych, istniejących tylko wewnątrz umysłów, światach. Dla obcych stały się obojętnymi na wszystko bezwolnymi kukłami. Żadne słowa zupełnie do nich nie docierały – były niczym rośliny w ludzkiej postaci. Baron Merena pomimo zgodnych, a przy tym dalekich od optymizmu, diagnoz medyków wciąż wierzył w możliwość odwrócenia się złego losu. Żonę odwiedzał więc często, niemal każdego wieczora z ciągle niegasnącą nadzieją, iż kiedyś w końcu Kalia do niego przemówi. Niestety, ona go nawet nie zauważała i nic nie wskazywało na to, że może cokolwiek się zmienić. Jego płomienne mowy, błagalne zaklęcia i pocałunki pozostawały bez odpowiedzi. Alido czuł się winnym i miał do siebie żal. Stchórzył. Tamtego wieczora zbyt długo grał w karty i nie odważył się wracać nocą przez mroczne krużganki. Zostawił ją samą... Chciał teraz naprawić swój błąd. Gdy kolejnego dnia wchodził do komnat żony, poruszył go jakiś dziwny niepokój. Niczego nie spostrzegł, lecz lęk nie był złudzeniem. Z pośpiechem wszedł do drugiego pokoju; pokojówka siedziała skulona na podłodze w kącie, rozpaczliwie tuląc się do pokrytych aksamitną tkaniną ścian. Dygotała na całym ciele, a jej twarz o zmartwiałych oczach nie wyrażała nic oprócz zwierzęcego strachu. Kiedy zbliżył się do niej, wydała z siebie cichy, zdławiony szloch i jeszcze mocniej przywarła do muru. Nieokreślony dźwięk dobiegł z sypialni Kalii. Zajrzał tam. Żona siedziała na łóżku, a nad nią pochylała się postać w długiej, czarnej sukni z szerokim kołnierzem z białej koronki. – Co czynisz?! – krzyknął bez zastanowienia. Upiór odwrócił się szybkim i płynnym ruchem. Fala wrzątku rozlała się wokół serca barona... Naprzeciw, spod grzywy siwych włosów, czerwone oczy patrzyły na niego z lodowatą pogardą. Żółtawe kły matowo lśniły w rozwartej paszczy, a wystające z rękawów szaty szpony miarowo poruszały się, jak gdyby mieszając powietrze. Spostrzegł, że mankiety nie były już białe, lecz brunatne od zakrzepłej krwi. – Wyjdź stąd! – słów nie usłyszał, za to rozkaz ten odczuł wewnątrz siebie tak, jakby po mózgu przesunęła się mu oślizgła i mokra szmata. Zadrżał ze wstrętu, ale kroku w tył nie zrobił. Stał odrętwiały ze zgrozy. Strzyga przestała się nim interesować. Znowu zajęła się Kalią. Oplotła jej głowę pazurami, przystawiając czubki dwu z nich do czoła kobiety. Źrenice Merena gwałtownie się rozszerzyły. Krótki zgrzyt dziurawionej czaszki – dwa rogowe haki z łatwością weszły w nią na całą głębokość. Purpurowe ślepia upiorzycy spojrzały teraz ze skupieniem i wielką uwagą. Powoli wyciągała szpony z mózgu nieszczęsnej, wykonując nimi delikatne obrotowe ruchy. Chwilami ponownie je tam wpychała, lecz już pod innym kątem. I znowu cofała.
Bezgłośny, histeryczny śmiech wstrząsnął ramionami barona. Szaleństwo ogarniało jego umysł jak płomień słomianą strzechę. Coś zbierało się w nim, rosło, pęczniało, dusiło resztki zdrowego rozsądku i instynktu samozachowawczego... – Nieeeeeeeeeee!!!!! – przeciągły, nieprzytomny krzyk targnął murami pałacu. Skoczył do niej zaślepiony rozpaczą i furią, dobywając szpady. Błysk szponów był szybszy niż myśl. Chrzęst pękających kręgów trwał równie krótko. Urwana i zmiażdżona głowa uderzyła o ścianę, a kiedy spadła na podłogę, była już tylko bezkształtnym zlepkiem krwi, mózgu i włosów... Królowa odwróciła się i podeszła do przeciwległej ściany. Tajemne przejście natychmiast otworzyło się przed nią, a w czarnym prostokącie zamajaczyła pomarszczona twarz karła. Kalia wstała i posłusznie ruszyła za swoją panią. Wychodząc, obojętnym spojrzeniem obrzuciła drgające jeszcze ciało męża... Cała trójka zniknęła w ciemności korytarza, a fragment muru bez szmeru zamknął się za nimi. Chwilę później w przylegającym do komnat krużganku dał się słyszeć szczęk broni i wzburzone okrzyki nadbiegających straży. *** Tej nocy podobne zdarzenia miały miejsce jeszcze w dwóch zamkowych komnatach – tam również mieszkały nazbyt wrażliwe kobiety. To samo powtórzyło się, gdy minął następny dzień i działo się tak przez cały tydzień – co noc znikały jedna lub dwie osoby. Strzyga porywała zawsze w ten sam sposób i tylko tych, których umysły i myśli bez przerwy krążyły gdzieś poza rzeczywistością. Na postronnych świadków nigdy nie zwracała uwagi. Pozwalała im uciec albo ignorowała ich obecność. Jedynie w przypadku sprzeciwu lub choćby nawet najmniejszej próby oporu mordowała bez litości. W ten sposób szybko zdołała nauczyć dworzan, że żaden z nich nie zginie tylko dlatego, że się z nią spotkał... Tak więc nawyk posłuszeństwa wobec silniejszego coraz wyraźniej dawał znać o sobie. Służalczość zastępowała bezrozumny strach u jednych i desperacką odwagę u drugich. Królowa mogła już swobodnie wychodzić na spacery po zamku – strażnicy, których mijała, udawali, że niczego nie widzą... Porwania skończyły się, kiedy zabrakło odpowiednich ofiar. Nikt nie dowiedział się, jaki los spotkał uprowadzonych – przepadli gdzieś w tajnych zakątkach pałacowych lochów i gmatwaninie biegnących wewnątrz podwójnych ścian korytarzy. Do pełni księżyca nie wydarzyło się nic więcej. Oczekiwano jej z niepokojem, ale już nie tak wielkim jak dotąd. Spodziewano się, że w owym czasie strzyga będzie wychodzić do miasta. I słusznie. Pierwszej nocy rozszarpała w Katimie szesnaście osób. Był to zaledwie początek. Podczas drugiej zginęło trzydzieści, a trzeciej przeszło pięćdziesiąt.
Nie było ratunku dla mieszkańców nawiedzanych przez nią domów. Zaparte kołkami i żelaznymi sztabami drzwi wyrywała razem z futrynami, rozbijała ściany i nieomylnie odnajdywała nawet najbardziej wymyślne kryjówki. Obdarzone Mocą Znaki i Ochronne Posągi stawały się w jej obecności bezużytecznymi śmieciami, albo rozpadały się w szary proch. Rysowane kredą Symbole znikały, gdy na nie spojrzała. Godzinami wędrowała wśród długich cieni, oświetlonymi księżycowym światłem ulicami, śledzona skrycie przez setki przerażonych par oczu, a wokół słychać było tylko przejmujące, trwożliwe wycie psów, które cichło i zamierało, kiedy podchodziła bliżej. Konie w mijanych przez nią stajniach wpadały w szał i rankiem znajdowano je pokaleczone lub martwe, a niekiedy zagryzały się między sobą. Delikatniejsze i bardziej wrażliwe stworzenia po prostu przestawały żyć, kiedy padał na nie cień strzygi. Nie wiadomo, co sprawiało, że ten czy ów dom albo kamienica zwracały jej uwagę. Gdy jednak to się już stało, podchodziła i po chwili huk rozbijanych drzwi zagłuszał skowyty kundli. Głośniejsze i dłuższe były krzyki mordowanych mieszkańców. Czasem słychać było płacz dzieci. Złowroga cisza zapadała tam szybko, a wysoka postać w czarnej, powłóczystej szacie znów pojawiała się w strugach srebrzystego blasku i bez pośpiechu ruszała w dalszą drogę w poszukiwaniu następnego naznaczonego przez fatum domu. Groza sunęła za nią niczym tren jej pośmiertnej sukni. Trzeciej nocy ktoś, komu strach nie odebrał resztek rozsądku, spostrzegł, że początek i koniec nocnej wędrówki strzygi znajdują się w królewskim pałacu. Stąd wychodziła i tu powracała. Wieść o tym lotem ptaka obiegła Katimę. Rankiem nieprzeliczone tłumy zebrały się przed główną bramą pałacu. Do południa stało tam już całe miasto. Na razie zachowywali się spokojnie, ale wśród oficerów Gwardii zapanowało duże zdenerwowanie. Siły garnizonu były zbyt szczupłe, aby powstrzymać możliwy szturm zdesperowanych tłumów, a tym bardziej nie mogło być mowy o zmuszeniu ich do odejścia. Udali się więc do Redrena, aby nakłonić go do wezwania posiłków z pobliskiej Deremy. Władca uważnie wysłuchał kolejnych raportów i wniosków. – I czego oni chcą? – zapytał, kiedy skończyli. – Wiedzą, że królowa ma tutaj schronienie, wasza wysokość... Redren uniósł brwi. Zauważył już wcześniej, że od pewnego czasu w jego obecności przestali mówić o niej „strzyga”, a nazywali ją po prostu „królowa”. To mogło wiele znaczyć... – ...i żądają... – Żądają...??? – król przerwał zastępcy Ksina. – Tak, panie, dokładnie tak wyrzekli to ich przywódcy. Bunt wisi w powietrzu – dodał. – Czy są tam rajcy miejscy i burmistrz? – I oni, i również kapłani. Nawet sam Bero.
– Ach, tak... – zamyślił się – no to czego żądają!? – Redren z gniewnym akcentem wymówił ostatnie słowo. Nie był do niego przyzwyczajony. – Zabicia królowej – padła wymuszona odpowiedź dowódcy straży. Z wyraźnym trudem przeszła mu ona przez gardło. – Nie dziwię się – mruknął do siebie król i popatrzył na swoich poddanych – ci jednak sprawiali wrażenie zdziwionych... – Ale... – powiedział głośno – chyba bardziej zależy im na ich własnych głowach po zachodzie słońca, czy tak? – Zapewne, wasza wysokość – przytaknęli skwapliwie. Redren zamilkł na chwilę. Widać było, że walczy ze sobą. – Dobrze – odezwał się wreszcie – wywiesicie na zamkowej bramie pergamin z królewskim podpisem i pieczęcią, będzie na nim moje przyrzeczenie, że nikt więcej nie straci życia... Zaskoczeni oficerowie wymienili pomiędzy sobą zdumione spojrzenia. – ...to po pierwsze – w jego głosie zadźwięczał już mocny, stanowczy ton – po drugie: dwadzieścia chorągwi lekkiej jazdy z obozu pod Deremą ma stanąć tu jeszcze przed jutrzejszym zmierzchem, i po trzecie: natychmiast wezwać Rodmina! Odprawił ich i pozostał sam. Bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Z rękami założonymi na plecach, starym zwyczajem, zaczął przechadzać się dookoła komnaty. Czuł i wiedział, że lada dzień przestanie tu rządzić. Dowódcy Gwardii, chociaż mimowolnie, to jednak wystarczająco jasno dali mu to do zrozumienia. Pojawił się ktoś silniejszy i jemu gotowi byli dać posłuch. Wygląd zewnętrzny widocznie nie miał tu żadnego znaczenia... tak samo jak przegrany monarcha... Niewielu było takich, na których mógł teraz liczyć. Brakowało mu Ksina i niecierpliwie czekał na niego. Był pewien, że kotołak potrafiłby stawić jej czoło... Jej... – nie potrafił już myśleć „matka” – ani tym bardziej „królowa”. Dla niego stała się tylko odrażającym potworem, a tamten wybuch gniewu, sprzed dwóch tygodni, wspominał jedynie z niesmakiem. Do reszty odechciało mu się zabawy w synowski szacunek... Po zbrodniach, które popełniła w mieście, czuł do niej wyłącznie wstręt, ale nie powstydziłby się i nienawiści. Czy nad jego rodem ciążyło przekleństwo? Żeby tylko jedno... Wszystko, co dotąd zrobiła, miało swój cel – czuł to i widział, jak z całym okrucieństwem wypełniała jakiś ponury zamysł. Nie pojmował go jeszcze do końca, lecz wiedział już, iż ona przed śmiercią musiała obmyślić coś, co nikomu dotąd nie śniło się nawet w najkoszmarniejszych snach... natomiast on – Redren – miał teraz niczym niezachwianą wolę, by unicestwić ów zamiar i to za wszelką cenę. Dając ludowi słowo, położył na szalę swój honor, a gotów był rzucić i deremską jazdę, tylko nie przeciw tłumom... Zbyt pewnych siebie oficerów straży mogła spotkać ogromna niespodzianka...
– Wasza królewska mość, przybył dostojny Rodmin – głos lokaja przerwał tok jego myśli. – Niech wejdzie – powiedział szybko. – Czy mimo strat, jakie poniosłeś, możesz uzbroić przynajmniej tuzin Gwardzistów w piki z grotami z damastu Yev? – zapytał od razu, nie dając magowi czasu na powitanie lub ukłon. – Kiedy wasza wysokość chce ich mieć? – odparł Rodmin zdumiony taką bezceremonialnością. – Dziś wieczór. – Tak, panie, mogę – zamyślił się nieco. – Doskonale, więc obejmiesz nad nimi dowodzenie i zaczekacie na strzygę w pałacowych ogrodach, tam gdzie ją ostatni raz widzieli. Rozkaz był jasny, ale widać było, że Redren chce coś jeszcze powiedzieć. Stał niezdecydowany, wahał się. – Rodmin, powiedz mi – nie wytrzymał i cisnął w kąt swoją monarszą wyniosłość – kim ja właściwie rządziłem przez te piętnaście lat, bo myślałem że ludźmi? Mag podniósł wzrok i popatrzył bystro: z twarzy króla opadła noszona stale maska arystokratycznego znudzenia, a spod niej wyjrzało teraz oblicze zmęczonego człowieka... Nigdy dotąd nie widział swego władcy w tak żałosnym stanie. Milczał, czekając co będzie dalej. – ...wiedziałem, mało że wiedziałem, sam przecież wykorzystywałem to, ilekroć było konieczne. Przekupna zgraja! Dla władzy, złota i dziewek gotowi mnie każdej nocy w jednym worku z królową do fosy spuścić – to nigdy mi nie przeszkadzało, w końcu dwór to nie klasztor dla wykastrowanych mnichów. Znam sposoby tej gry i lubiłem w nią grać, ale zawsze myślałem, że są w niej jakieś granice! Gdybyż mnie kiedyś otruli. Niech będzie – mogłem się nie dać. Znaczy nie byłem dość bystry. Ściągną tu któregoś z koronowanych rzeźników z Karu, bo on im da więcej złota – też dobrze, ostatecznie to człowiek jak inni, no albo prawie. Ale strzygę! Przekleństwo! Kimże więc oni są, jeśli to im nie robi różnicy?! Mów! – Każdy się może stać strzygą albo wampirem, wasza królewska mość, tak to już jest i słowa nic tu nie zmienią – padła zwięzła odpowiedź – prawa Onego są twarde, a życie dworu im sprzyja... – dodał spokojnie. Redren zamilkł jak zdzielony obuchem. Pierwszy raz dotarło do niego to, że aby unicestwić upiory, nie wystarczy je tylko zabijać... – Idź zrobić, co ci kazałem – odezwał się po długiej chwili milczenia. Rodmin skłonił się i zniknął za drzwiami. – Dzięki za naukę – wyszeptał do siebie władca, patrząc za nim.
Tego dnia nie chciał już nikogo widzieć ani z kimkolwiek rozmawiać. Wiele godzin spędził ciągle wpatrując się w lustro. Zaduma nie opuściła go aż do wieczora, a kiedy zapadł mrok, kazał podać sobie puchar z usypiającym wywarem z ziół. Miał chęć spokojnie przespać tę noc i rano obudzić się bez zmartwień lub nie obudzić się wcale... Słudzy zdjęli z niego odzienie i szybko przygotowali łoże. Położył się w nim, a wokół, jak zwykle, stanęły silne straże. Sen nadszedł łagodny i mocny. Okropny skrzek wdarł się do świata leniwie płynących marzeń i rozbił go w bury pył. Częściowo przebudzony leżał, nie otwierając oczu, a do jego otępiałego umysłu docierały wolno, jakby z oddali i w dużych odstępach, pojedyncze, stłumione wrzaski, skowyty, odgłosy uderzeń, trzaski łamanego drewna. Mimowolnie wsłuchał się w nie, a wtedy one wyraźnie przyspieszyły, następując już prawie bez przerwy i jakby zbliżyły się ku niemu. – To musi być walka – rozpoznał wreszcie i w tym momencie obudził się całkiem... Harmider spadł na niego ze wszystkich stron. Zwolniona karuzela zdarzeń odzyskała normalne obroty. Otworzył oczy; był w samym środku cyklonu – strzyga szalała w sypialni! Połowa z chroniących go Gwardzistów poniewierała się po podłodze niczym podarte łachmany, a reszta szaleńczo atakowała upiorzycę, usiłując przygwoździć ją pikami do ściany. Walczyli bez strachu, bez jakiegokolwiek respektu dla nadnaturalnego potwora. Znać było szkołę Ksina, ale mimo to nie mogli sprostać jej szybkości i sile – ginęli jeden po drugim pod razami skrwawionych szponów. Jednakże ona też nie pozostawała bezkarna. Smukłe, stalowe groty kilkakroć już z chrzęstem wchodziły w jej zeschnięty kadłub. Lecz za każdym razem łamała tkwiące w niej drzewca jak patyki i znowu, najeżona złomkami pik, ruszała w morderczy taniec, rozdając śmierć na prawo i lewo. Ktoś cisnął w nią pochodnią. Trafił, ale płomień nie objął obryzganej krwią sukni. W drzwiach sypialni stłoczyła się nagle, przybyła z ogrodów, drużyna Rodmina. Błyskawicznie uformowali dwuszereg i depcząc po trupach, ruszyli, zaganiając strzygę w kąt komnaty. Ostrza Yev jakby popchnęły ją tam samym swoim blaskiem. Żyjący jeszcze Gwardziści z nowym zapałem przyłączyli się do przybyłych. Los upiorzycy zdawał się być przesądzony. Osaczona pod ścianą, przez moment jakby czekała na unicestwienie i gdy już prawie ją mieli, zerwała się w desperackim ataku. Zanurkowała pod rzędami grotów i wpadła prosto na ludzi. Krzyk, jęki, tumult. Zwarty szyk zamienił się w bezładne kłębowisko. Koliste ciosy szponów rozdarły je na dwie części i rozrzuciły na boki. Teraz ruszyła w stronę siedzącego na łożu króla. Czterech Gwardzistów natychmiast skoczyło na niego, przywalając Redrena własnymi ciałami. Ich zbroje omal nie połamały mu żeber.
Żołnierz z grupy Rodmina, jeden z nielicznych, którzy zdołali utrzymać się jeszcze na nogach, doskoczył i pchnął piką odwróconą tyłem do niego strzygę. Magiczny damast do końca wszedł w plecy królowej... Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, tak jak cały czas do tej pory, a tylko konwulsyjnie szarpnęła się w przód... Jęk zdumienia i grozy przebiegł przez komnatę, bo oto pod wpływem tego ruchu ostrze samo z niej wyszło! Zawiodła najdoskonalsza z broni przeciw upiorom! Grot nie rozwinął się w jej ciele w kolczasty krzak, a jedynie spęczniał i pomarszczył się jak farba na mokrym drewnie. Byli więc bezbronni. Nie zatrzymywana już przez nikogo podeszła do łoża i zrzuciła leżących na nim Gwardzistów. Wywlekła z pościeli Redrena. Każ im przestać! Pojawiło się w umyśle władcy. Miał wrażenie, że w jego mózgu gmerają jakieś lepkie paluchy. – Odłożyć broń! – był bliski wymiotów. Żołnierze posłusznie, choć z ociąganiem, złożyli na podłodze piki i wycofali się pod ściany. Niech wyjdą, a mag niech zostanie. Redren zadygotał z odrazy i upadłby, gdyby nie zaplecione na nim pazury. – Wyjdźcie, Rodmin ty zostań – rozkazał, przezwyciężając omdlenie. Puściła go, kiedy mag zamknął drzwi za ostatnim Gwardzistą. Wychodzący wynieśli rannych. Zostali sami z trupami i strzygą. Król, zataczając się, doszedł do łoża i siadł na nim ciężko. Nieznacznym ruchem szponów skinęła na Rodmina. Zbliżył się do niej ocierając krew z czoła. Królowa wyprostowała się i skrzyżowała ramiona na piersiach. Grymas wstrętu przemknął po twarzy maga. – Mam przekazać jej wolę – zwrócił się do Redrena. – Spostrzegła, że łatwiej, niż ty panie, znoszę zetknięcie umysłów... – przerwał na moment, a władca spojrzał przytomniej. – Ludzi w mieście zabiła dla przykładu. Jeśli nie będziesz posłuszny, panie i nie wykonasz poleceń, ona rozszarpie tak wielu twoich poddanych, że doprowadzony do rozpaczy lud strąci cię z tronu. Mieszkańcy Katimy są od tej chwili zakładnikami – Rodmin mówił powoli i ze spokojem. – Ona ma dość energii i nie musi już więcej mordować, ale czy będzie, to tylko zależy od ciebie, panie. Teraz pyta, czy zgadzasz się na jej warunki? Redren od dłuższej chwili patrzył na nią z bezsilną wściekłością. – Twoją odpowiedzią ma być jedynie „tak” albo „nie” – dodał mag. Upokorzony władca zerwał się, jakby chciał skoczyć do niej z gołymi pięściami.
– Ona nie obawia się tłumu przeszukującego pałac. Sądzi, że za dnia nikt nie może jej znaleźć. Chce szybkiej odpowiedzi. Redren spod przymrużonych powiek wpatrywał się w stojącą pod ścianą okrwawioną mumię. Ona też przyglądała się jemu, ale w przeciwieństwie do niego, patrzyła z wyniosłym i pełnym chłodu dostojeństwem. Król nie mógł znieść tego wzroku... – Dobrze... zgadzam się... – wyrzucił z siebie z trudem. – Na razie, będziesz panie rządzić tu w jej imieniu. Jutro wydasz zakaz praktykowania magii, a inne polecenia otrzymasz później. Strzyga zaczęła iść w stronę drzwi. – Stój, zaczekaj – wykrzyknął Redren – co masz zamiar uczynić? Co uczyniłaś z porwanymi? Zatrzymała się i odwróciła. Rodmin znów zaczął mówić: – Od tej pory mamy, panie, zwracać się do niej słowami: Wielka Matko... Król skrzywił się, jakby napluto mu w twarz. – ...porwani są wybranymi, którzy za siedem lat dostąpią zaszczytu służenia jej jako jedni z pierwszych. Teraz zaś spoczywają bezpiecznie, czekając aż ich nędzne zwłoki przemienią się w ciała nadistot... Redren słuchał tego z osłupieniem i szeroko otwartymi oczami. – Państwo wampirów i strzyg...?! – wyszeptał zdławionym głosem. – Tak, panie, tłumaczę wszystko co do słowa – odezwał się Rodmin. – Wielka Matka uważa, iż nie może być tak, że nadistoty kryją się w norach i lasach, a nędzni ludzie, te nie dokończone upiory, tępią je i prześladują. Czas skończyć z takimi prawami. Wielka Matka chce stworzyć nowe; wedle nich nagrodą za zasługi za życia będzie prawo żywota po śmierci... – Wystarczy, dość! – Redren ukrył twarz w dłoniach. Strzyga powoli majestatycznie ruszyła do wyjścia. Ktoś musiał podsłuchiwać pod drzwiami, gdyż usłużnie otwarto je przed nią. Wyszła na korytarz, a wtedy stłoczeni na nim żołnierze rozstąpili się pośpiesznie formując podwójny szpaler. Kiedy znalazła się między nimi, padł służalczy rozkaz: – Przed siebie broń! Szybki metaliczny szczęk rozległ się w chwili, gdy Gwardia oddawała honory...
TĘPICIELE – Ksin, nie! – rozpaczliwy krzyk i gwałtowne bębnienie pięści. Kotołak zdrętwiał w pół ruchu – to był głos Hanti! – Ksin, otwórz, proszę!
Oszołomiony wodził bezmyślnie wzrokiem od klingi uniesionego sztyletu, do drzwi i z powrotem. – Och! Ksin, Ksin... – zabrzmiało żałośniej i ciszej. Ta zmiana tonu wyrwała go z otępienia, odłożył broń. Wstał i z wahaniem otworzył. – Żyjesz – szepnęła z ulgą, rzucając mu się na szyję. Omal nie przewróciła go, stał na zbyt miękkich nogach. – Słuchaj, to nie ty, nie ty, byłam tu w nocy, przy tobie, spałeś, przyjechałam za tobą, tylko Mara wiedziała, nie wierzyłam, musiałam sprawdzić, bałam się, Daron nic nie wie, nie ufałam mu, nie mogłam do Samni – mówiła bezładnie, starając się powiedzieć wszystko naraz. – Pragnęłam czuwać nad... – pocałunkiem zamknął jej usta. Mocno przyciskając do swoich warg, pił ją, jakby chciał wypić z niej duszę. – Och... – po chwili zwiotczała mu w ramionach. Puścił, by mogła odetchnąć. Wpatrzone w niego zamglone oczy odzyskały poprzedni blask. Zamknął drzwi i poprowadziwszy żonę w głąb komnaty, posadził na stole. – Mów teraz powoli i po kolei – powiedział, próbując nadać głosowi spokojne brzmienie. – Nikt, nic mi nie umiał wyjaśnić, Rodmin ciągle mnie zbywał, a ja tak bardzo się bałam o ciebie. Więc poprosiłam o pozwolenie na wyjazd i pojechałam za tobą. Jestem tu od wczorajszego ranka. W mieście wszyscy gadali o tobie te straszne rzeczy, a ja nie wierzyłam im ani trochę, naprawdę, wierzysz mi? – Oczywiście, Hanti, mów dalej. – Zatrzymałam się w zajeździe pod zamkiem, stamtąd wysłałam posłańca do Mary, tylko jej ufałam. Ona przyszła do mnie i opowiedziała o wszystkim, co się tu działo. I o tych zabitych i o szansie, którą ci dał Daron. Wtedy postanowiłam, że będę z tobą tej nocy... – A gdybym zrobił ci coś złego... – nie odważył się wymówić słowa „zabił”. – To było nieważne – szybko potrząsnęła głową – i tak nie chciałabym żyć... ale przecież ja nie wierzyłam. I byłam tu, a ty cały czas spałeś, bardzo mocno i nic cię nie mogło obudzić. – Jak weszłaś? – popatrzył na drzwi. – Odciągnęłam zasuwę zagiętym drutem, tak samo zrobiłam wychodząc... – Ach, tak... – zamyślił się głęboko – więc spałem...? – Tak, tylko dziwnie jakoś, jak nigdy dotąd, ty przecież masz bardzo czujny sen po Przemianie. – Kto wiedział, że tu byłaś – zapytał, chodząc od ściany do ściany. – Mara i nikt więcej. Prawie już na nią nie patrzył. – Kiedy wróciłeś do ludzkiej postaci, ja poszłam przespać się do komnaty, w której ukryła mnie Mara. Cieszyłam się, że wszystko jest dobrze. A potem ona zbudziła mnie, mówiąc, że zginął trzeci i że Daron myśli, że to ty... Przybiegłam najszybciej, jak mogłam. Resztę znasz – uśmiechnęła się lekko.
Ksin podniósł z podłogi sztylet. Zawinął go i odłożył. Usiadł na stołku, spoglądając na Hanti nieprzeniknionym wzrokiem. Zapadło milczenie. Z korytarza dobiegły kroki kilku idących z pośpiechem osób. Ktoś bez pukania pchnął drzwi. W progu stanęli: Daron, Alliro i Mara. – Całe szczęście... – wysapał komes, patrząc na Ksina i Hanti. – Panie, wybacz staremu durniowi! – Alliro przypadł do kolan swego dowódcy – myślałem... Ksin pochylił się i podniósł go szybko. – Nie mam ci czego wybaczać, ja myślałem to samo co i ty... – Panie mój... – w oczach walecznego żołnierza pojawiły się łzy – prędzej sobie prawą rękę utnę, niż znów zwątpię w twoją prawość! – zawołał w uniesieniu. – Już dobrze – łagodnie odsunął go od siebie – czy ktoś jeszcze, oprócz was, zna prawdę? Mara pokręciła przecząco głową. – Nikt, ja powiedziałam tylko im dwóm. – Mądrze zrobiłaś – pochwalił ją Ksin. – I co teraz? – rzeczowo zapytał Daron. – Może najpierw usiądźmy – kotołak szerokim gestem pokazał im miejsca. Znać było, że wrócił mu dawny spokój i pewność siebie. Z trudem hamował ulgę i radość. Hanti zrobiła coś, co znaczyło więcej niż uratowanie życia. Ona zwróciła mu wiarę w siebie. Zatarła to potworne piętno, od którego łatwiejsze do zniesienia byłyby najcięższe tortury. Znowu miał prawo do marzeń i sądów... Zdolność zachowywania dziennych myśli i uczuć w czasie pełni, była jedynym źródłem, z jakiego mógł czerpać wewnętrzną siłę i świadomość, że jego istnienie ma sens. On – Ksin – półczłowiek, półzwierzę, półdemon. Był wszystkim po trochu. Musiał mieć więc swój własny kodeks praw. Nie było w nim miejsca na słabość, nie umiał jej sobie wybaczać, a na czyn, który, jak sądził, popełnił, nie miał usprawiedliwienia. Tępiciel zabija szkodzącego ludziom upiora i to właśnie zamierzał zrobić Ksin w chwili, gdy nadeszła Hanti... Zniecierpliwiony Daron przerwał pełną zadumy ciszę. – Skoro to nie ty – zaczął – musimy znaleźć tego drugiego. – Nie ma innego kotołaka! Gdyby było jak mówisz, nie właziłby nocą do tego pokoju tylko po to, aby porobić rysy na parapecie i drzwiach. – Więc pewnie jakiś pomocnik... – Znów spisek?! – wtrąciła się Mara. – Na pewno – potwierdził Ksin – i ktoś z waszej służby musiał w tym brać udział... bo zobaczcie: ścinało mnie z nóg za każdym razem zaraz po Przemianie... Jest tylko jedna rzecz, która daje taki skutek, to kocie ziele. Musieli zaprawiać mi nim jedzenie albo napoje! – Pewnie robili tak, abyś nie mógł go wyczuć – Daron dalej obstawał przy swoim.
– Bzdura! – zezłościł się kotołak – po to, żebym uwierzył w swoje nie istniejące zbrodnie! Miałem zginąć z własnej ręki, taki chyba był plan, a rysy to przecież wspaniały dowód; sam w niego uwierzyłeś. – Tak samo jak i ty... – komes ukrył zmieszanie – ...a wszystko tu jednak wychodzi na moje: – dodał szybko – dopilnowali byś spał, pokiereszowali co trzeba, sprowadzili drugiego, a zresztą przypomnij sobie, co mówiłeś po obejrzeniu pierwszego trupa... – Ale kto to zrobił?! O kim wy mówicie?! – wybuchnęła Hanti. – Oczywiście, nikt inny, jak tylko nasi umiłowani tępiciele – odparł Ksin kpiąco – pamiętasz jacy wspaniali byli z nich jasnowidze... – spojrzał na Darona – tylko trzeba nam więcej dowodów... – Ostatecznie mógłbym też być i ja... – odezwał się tamten. – Nie obraź się mój drogi, ale to trochę zbyt zawiła, jak na ciebie, intryga... – Mara z miejsca zamknęła mu usta. Brązowe oczy męża łypnęły na nią złowrogo. – ...kłopot w tym, jak je zdobyć – ciągnął dalej kotołak – trzeba by ich... – zamyślił się nagle. – Słuchaj... – za moment rzekł do Darona – chciałbym zobaczyć ciała dwóch ostatnich zabitych. – Możesz obejrzeć tylko tego z dzisiejszej nocy – padła odpowiedź – tamci już pochowani, ale bądź pewien, że wyglądali tak, jak i ten pierwszy... – z odrazą skrzywił się na samo wspomnienie. – Być może... – Ksin wstał i sięgnął po wiszący na kołku płaszcz. Założył go i naciągnął kaptur tak, aby całkiem zasłonił mu twarz. – Alliro... – odezwał się do milczącego dotąd setnika. – Na rozkaz, panie! – stanął wyprostowany. – Powiesz o wszystkim naszym ludziom. Przygotujcie się i czekajcie na znak. Idź. – Tak, panie – złożył ukłon i zniknął za drzwiami. – Chodźmy – Ksin zwrócił się do pozostałych. – Ale kobiety lepiej niech pójdą do siebie – Daron ruchem głowy pokazał kierunek. – Zgoda – Mara skinęła twierdząco i wyprowadziła Hanti. Komes i kotołak zeszli do zamkowych podziemi i niebawem stanęli przed wejściem do niewielkiej salki, w której zazwyczaj przygotowywano zmarłych do pogrzebu. Daron odprawił pilnującego lochu wartownika, każąc mu natychmiast wezwać zarządcę Zerena. Umyte już ciało zamordowanego żołnierza leżało na zbitym z surowych desek stole. Gotowa trumna czekała pod ścianą, a na jej pokrywie położono przyszykowany do zawinięcia zwłok całun. Trup był nagi, jedyne płótno, jakie go okrywało, narzucono powyżej ramion, a zarys, który zaznaczał się pod nim, w niczym nie przypominał twarzy, ani nawet zwyczajnej obłości głowy...
Ksin podszedł bliżej; tors, ramiona i uda pokrywały dziesiątki głębokich ran o różnej szerokości i rozmaitym kształcie. Te na brzuchu zaszyto, aby nie wypłynęły jelita. Inne, szeroko otwarte, pozwalały zobaczyć poszarpane mięśnie i obnażone gdzieniegdzie kości. Kotołak patrzył zadumany, pocierając lekko brodę grzbietem dłoni. – Widziałeś już kiedyś takich? – zapytał Daron. – Tak, parę razy – odpowiedział. – I dalej chcesz mówić, że to nie... – Niby wszystko się zgadza – Ksin wpadł mu w słowo – tylko... trochę za bardzo się zgadza, rozumiesz? – dodał z naciskiem. – Nie... Machnął ręką i zdecydowanym ruchem podwinął rękawy. Zaczął badać rany, starannie, jedną po drugiej. Bez odrazy wpychał w nie palce, obmacywał brzegi i wnętrza. Po chwili Daron nie mógł już na to patrzeć. – I czego ty tam szukasz?! – parsknął zirytowany, stając do niego plecami. – Jeszcze nie wiem... – mruknął Ksin, nie przerywając oględzin – ale... W progu stanął wezwany zarządca. – O, dobrze, że jesteś! – zawołał Daron, nie zwracając uwagi na osłupienie swego pomocnika. – Ależ... – wystękał tamten, wymownie patrząc na pochylonego nad zwłokami Ksina. Kotołak nawet na niego nie spojrzał. – Bądź cicho i słuchaj uważnie – komes powstrzymał go i krótko opowiedział o wszystkim. Oczy przybyłego rozszerzyły się ze zdumienia. – Szybko! Dajcie mi jakieś szczypce! – okrzyk Ksina przerwał wyjaśnienia Darona. Tamci dwaj z pośpiechem zbliżyli się ku niemu. – Co...? – Tutaj coś jest... – obie dłonie trzymał w rozległej ranie w okolicy lewego barku – tkwi w kości, palcami nie wyjmę. – Jak to wygląda? – zainteresował się Zeren. – Jakby grot strzały... – mruknął kotołak – gdzie te szczypce?! – Rusz się! – syknął zniecierpliwiony Daron. Zarządca wybiegł z komnaty, a Ksin dalej grzebał w wyszarpanej ranie. – To chyba jednak nie strzała... – odezwał się chwilę później – zagięte jest... Komes z napiętą uwagą patrzył na jego ręce. Mimo najszczerszych chęci nie mógł w czerwonosinej masie dostrzec nic szczególnego. Czas oczekiwania upływał z irytującą powolnością. Nareszcie otworzyły się drzwi i do salki wpadł Zeren wymachując katowskimi cęgami. – Nie mogłeś od cieśli pożyczyć?! – ofuknął go Daron. – Bliżej do izby tortur miałem... – usprawiedliwił się zarządca.
– Dawaj! – Ksin wyrwał mu z ręki narzędzie. Za moment, bez skutku, spróbował wcisnąć je do rany. – Masz sztylet? – zwrócił się do Darona. – Mam – tamten sięgnął do pasa. – Przetnij tu – pokazał – o tak, a teraz podważ obojczyk... dzięki... – zręcznie manewrował szczypcami. – O, jest! – pociągnął mocno i w zaciśniętych kleszczach pojawił się podłużny, szpiczasty przedmiot. – Ząb kotołaka! – wykrzyknął Daron. Ksin zbliżył zdobycz do oczu... – A od kiedy to kotołaki mają żelazne zęby...? – zapytał drwiąco. Daron chwycił kieł w palce i obejrzał dokładnie. – Rzeczywiście... – wysapał. Długą chwilę, w milczeniu, podawali go sobie z ręki do ręki. *** Szczęk broni, szelest szat i kroki wielu ludzi rozległy się na schodach wiodących do przydzielonych tępicielom komnat. Na czele szedł Ksin w otoczeniu swoich Gwardzistów, za nimi Daron z Zerenem i kilkunastoma drużynnikami. Pochód zamykało dwóch czarno odzianych urzędników oraz skryba sądowy z rulonem papierów pod pachą, pękiem piór i kałamarzem w garści. – Otwierać, ścierwa! – deski w drzwiach zadygotały od potężnych kopniaków Ksina. Stuknęła zasuwa i w powstałej za moment szczelinie pojawiła się twarz jednego z tępicieli. – Czego... – głos uwiązł mu w gardle, kiedy rozpoznał Ksina. – Wpuszczaj, mam sprawę do Berta... Tamten wykrzywił się z pogardą. – Brat Bert nie zwykł mówić z czymś takim... – spojrzał znacząco – ruszaj precz piekielny bękarcie! – spróbował zatrzasnąć drzwi. – Milan... – rzucił Ksin krótko. Zwalisty Gwardzista jak niedźwiedź wyrwał do przodu i szybkim pchnięciem obydwu ramion utorował drogę dowódcy. Tępiciel niczym z katapulty wyleciał na środek komnaty i nim zdołał odzyskać równowagę, Milan zdzielił go mocno w twarz. Zatoczył się, lecz żołnierz nie pozwolił mu upaść. Błyskawicznie chwycił go za ubranie, przyciągnął do siebie i trzymając za kołnierz zadał dwa szybkie ciosy otwartą dłonią na odlew. Z powrotem postawił przed Ksinem. – Gdzie Bert? – padło pytanie.
Nie mógł mówić, krew z rozbitego nosa i warg obficie spływała po brodzie. Drżącą ręką pokazał sąsiednie drzwi. Kotołak skinął wymownie i Milan rzuciwszy tępiciela jak worek pod ścianę, skoczył na nie z rozbiegu. Trzask wyłamywanych zawiasów zlał się z pośpiesznym tupotem wbiegających za plecami Ksina żołnierzy. – Przeszukać wszystko! Sprawdzić każdy kąt! – padły rozkazy Darona. Komes zatrzymał się obok kuzyna. – Wchodzimy? – pokazał na pokój Berta. Kotołak przytaknął w milczeniu. Przełożony tępicieli zbierał się właśnie z podłogi, masując swą obolałą szczękę. Milan stał nad nim w lekkim rozkroku, szykując się do poprawienia ciosu. – Wystarczy, odejdź – powstrzymał go Ksin. Gwardzista usunął się na bok, a Bert wstał, czepiając się ściany i oparł o nią ciężko. – Czego chcecie? – wychrypiał z nienawiścią. – W zamku poluje nocami jakiś nowy rodzaj upiora – rzekł Daron powoli – rany zadaje jak kotołak, ale kły ma stalowe. Pomyśleliśmy, że zapewne wy coś o tym wiecie... – Niby dlaczego?! – w głosie Berta zadźwięczały niespokojne tony. – O tym zaraz powinniśmy się dowiedzieć. Bądź cierpliwy – słowa komesa przepełniała jakaś wibrująca, lodowata słodycz, od której aż marszczyła się skóra na karku. Ksin milcząc, bez przerwy wpatrywał się w Berta. Do komnaty wkroczyli z godnością obaj sędziowie i pisarz. Ten ostatni beztrosko strącił ze stołu leżące tam przedmioty i zaczął rozkładać na nim własne przybory. – Panie, oto znaleźliśmy! – zawołał nagle wbiegający drużynnik. Niósł coś, co natychmiast przekazał Daronowi. – No, proszę... – mruknął komes pokazując wszystkim otrzymaną rzecz. Była to wykonana z żelaza imitacja szponów, osadzona na niezbyt długim, drewnianym trzonku, obciążonym dodatkowo okuciem z ołowiu. – Cóż... nie wygląda mi to na grzebień... – zwrócił się do Berta – ...na drapaczkę do pleców też nie...: można by się tym wtedy paskudnie pokaleczyć, prawda... O! Tu nawet, jak widzę, jest krew... – położył pazurnicę obok papierów skryby, który od dłuższej chwili skrzypiał już piórem na pierwszej z kart. Niebawem drugi żołnierz przyniósł podobną broń. Różniła się tylko tym od poprzedniej, że szereg czterech stalowych haków wygięty był w przeciwną stronę, czyli w lewo. Twarz tępiciela przybrała barwę popiołu. – Przestańcie szukać, nie trzeba już! – usłyszeli stanowczy głos Zerena, a za moment on sam przyszedł do nich, trzymając w dłoniach jakąś dziwaczną machinę... Bert przełknął gwałtownie ślinę.
– No i mamy już wszystko – oznajmił zarządca – to paszcza naszego upiora – z ukosa spojrzał na stojącego pod ścianą. Powoli i dokładnie zademonstrował działanie przyrządu: gdy ruszał dwiema dźwigniami, para stalowych szczęk – wierna kopia paszczy kotołaka – otwierała się i zamykała z metalicznym kłapaniem... – Dobrze naoliwione – stwierdził – nie skrzypi nic a nic! Brakuje tylko jednego zęba... – dodał. Ksin rozwarł zaciśniętą pięść. – Czy tego? – wyciągnął dłoń. Zeren przymierzył. – Pasuje jak ulał... Cichy, przeciągły szczęk rozległ się w następnej chwili. Kotołak wydobył miecz i podszedł nieśpiesznie do Berta. Czubek głowni dotknął nasady krtani tępiciela. – I to ciebie posłano, byś bronił ludzi przed płodami Onego... – Nie ośmielisz się... – tamten patrzył tylko na lśniącą smugę stali, której chłód czuł na gardle. – Czemu...? – zapytał kotołak – ja zawsze zabijałem potwory... – Człowieczeństwo, twoja największa duma, ono ci nie pozwoli! Ramię Ksina wykonało płynny ruch w przód. – Mylisz się Bert, ja przecież nie jestem człowiekiem... Nie dla ciebie. Wybałuszone do granic możliwości oczy tamtego, nim zgasły, zabłysły jeszcze w wyrazie strasznego zrozumienia. Cienki strumyczek krwi wyciekł z kącika zamarłych w śmiertelnym grymasie ust. Drugi, szerszy, popłynął wzdłuż klingi rowkiem zbrocza. Kotołak cofnął się i opuścił wzniesiony miecz, a ciało Berta z łomotem runęło na kamienną posadzkę. – Odebrałeś chleb katu – stwierdził sucho Daron. – Nie – zaprzeczył Ksin – to nie kata rzecz, ale tępiciela – powiedział z naciskiem. Zabrał pisarzowi jedną z czystych kartek i wytarł w nią zakrwawione ostrze. – Zostało jeszcze piętnastu – przypomniał Zeren. – Dowiedzcie się, jak wielki jest udział każdego z nich – Daron zwrócił się do sędziów – i każcie drzeć pasy z tyłków, gdyby nie chcieli mówić. – Powiedzcie teraz, włodarzu, jakie wyroki być mają? – zapytał jeden z nich. Komes zamyślił się nieco. – Tych co własnymi rękami do mordowania naszych się przyczynili – na pal. Tych co jakoś inaczej pomagali – powiesić, a tym, co tylko wiedzieli, ale nie donieśli, gdyby tacy byli, po dwie setki batów dać i zaraz mi z miasta wygonić – skończył i spojrzał na Ksina. – Chodźmy, nic tu po nas.
Wychodząc, przeszli przez pierwszą komnatę, w której związani i zbici w gromadę pojmani tępiciele czekali pod strażą na swoją kolej. Kotołak ominął ich bez słowa, Daron również nic nie powiedział, a jedynie przystanął na moment, przyjrzał się im i splunął. Obaj kuzyni rozstali się tuż za progiem. Ksin wrócił do siebie. – Czy to już koniec? – spytała Hanti, wstając na jego widok. – Dla nas tak, ale dla niektórych ten dzień dopiero się zaczął... – powiedział, obejmując ją w talii. Wsparł czoło o jej głowę. – Jestem znużony... – dodał. – Zemsta to męcząca rzecz, prawda? – cofnęła się, aby spojrzeć mu w oczy – wiem, zabiłeś go... – Nie z zemsty – zaprzeczył – wczoraj postanowiłem, że zniszczę tego potwora. Tylko że wtedy myślałem o sobie... – Rozumiem. Więc nie miałeś powodów, by oszczędzić... – Tak. Rozczesał palcami jej włosy. – Zostawmy to już, chcę zapomnieć. Skończone. Milczał przez chwilę. – Wiesz, brakowało mi ciebie przez te tygodnie... – I mnie... ale zaraz... – odsunęła się zwinnie – mówiłeś coś o znużeniu? – Lecz nie o aż takim... – dopadł ją jednym susem – nie uciekniesz mi! – I wcale nie zamierzam – zarzuciła mu ręce na szyję. Jedną dłonią mimowolnie pogładził jej biodro. – Co to...? – zaskoczony raz jeszcze dotknął materiału sukni – nie masz nic pod spodem? – A czy powinnam mieć? Właśnie teraz... – przywarła do niego całym ciałem. – Ach, ty... – pchnął ją na skrzynię z bielizną. – Co, ja... – zalotnie zatrzepotała rzęsami. Powoli podwijała luźną tkaninę: stopy, łydki, kolana, uda, dalej... Przez moment patrzył jak urzeczony i nagle skoczył do niej z tygrysim błyskiem w oczach. Od razu usiadła na kufrze i szybko uniosła nogi opierając je piętami o krawędź. Już była otwarta. Czekała... – Wcho-odź... – wydyszała mu w twarz – prędzej... Sięgnął tam jedną ręką, drugą szarpiąc się z zapięciami szaty. Zadrżała, sycząc jak oparzona. Pożądanie zaćmiło mu umysł niczym dzban najmocniejszego wina. Pieścił ją rozpaczliwie, zmagając się teraz z upartą sprzączką od pasa. Puściła wreszcie – był wolny! Hanti wyprężyła się, aby go przyjąć... i wtedy... Grzmot pięści walących w drzwi ściął lodem wzburzoną krew w żyłach. – Dostojny panie, bywajcie! – wydarł się jakiś pachołek. – Czego tam! – wrzasnął Ksin, bliski popełnienia drugiego już dzisiaj zabójstwa.
– Pirowie przez rzekę przeszli, sioła palą, rżną ludzi. Komes wszystkim do bijaczki zdatnym na koń kazał siadać. – Przekaż, że zaraz przyjdę! – odkrzyknął mu kotołak, poprawiając ubranie. – Ksin... – zabrzmiało żałośnie – a ja... – Pomóż zbroję założyć! – Co! – zerwała się na równe nogi – to ja już się nie liczę? – Kobieto... – zirytował się, wyciągając pancerz – nie pora! – Nie to nie! – krzyknęła rozżalona, wybiegając z komnaty. Huknęło aż zadygotały ściany. – A bodaj cię... – nie dokończył obelgi zmuszony przytrzymać jakiś rzemień zębami. W całym zamku zapanowała gorączkowa krzątanina. Szykowano broń, zakładano kolczugi i siodłano wierzchowce. Natomiast w karczmie zaszpuntowano beczki, a oberżysta z pomocnikami przystąpili do błyskawicznego cucenia żołnierzy niezdolnych, by wyjść o własnych siłach. W ruch poszły maczane w oliwie piórka i cebrzyki z wodą...
DZIECI ONEGO Słońce już kilka godzin temu zeszło ze swego najwyższego miejsca na niebie, a teraz nieśpiesznie i z całym majestatem sunęło ku linii szarego horyzontu. Jasność dnia nie osłabła jeszcze, ale cienie wydłużyły się znacznie, daleko wyprzedzając rzucających je jeźdźców, którzy, jak ciemnostalowa, zmieniająca kształt chmura, gnali równiną zielonego stepu. Trzech innych zbliżało się do nich z przeciwnej strony. Spotkanie nastąpiło szybko, a nowo przybyli skupili się wokół prowadzącego wojsko Darona. – Są o dwie mile stąd! – zawołał jeden ze zwiadowców. – Będzie ich może cztery setki – dodał drugi. – W sam raz jak dla nas... – mruknął Daron – dołączyć do reszty. – Pół biedy – zwrócił się do jadącego obok Ksina – z Pirami nigdy nic nie wiadomo. Czasem przyłazi ich trzech, a innym razem trzydzieści tysięcy. Diabli wiedzą, kiedy im co do łbów strzeli! – Jaką wybierasz taktykę? – zapytał kotołak. – Iii tam – machnął ręką – taktyka! Mądre słowo ze szkoły rycerskiej. Tutaj, Ksin, jest prowincja, żaden z nich – wskazał szerokim gestem – o czymś takim nie słyszał. Odkąd legion piryjski przeniósł się do Kemru, nie ma zabawy w szyki, kupa na kupę wali, lepsi uchodzą z życiem, ot cała filozofia. – Jeszcze tak nie walczyłem – stwierdził Ksin.
– Racja, to nie ronijscy najemnicy w służbie Karu... Tak, to byli przeciwnicy! – rozmarzył się. – Byłeś pod Iintą miesiąc po sprawie z Wyspiarzami? Kiedy Ormed myślał żeśmy zbyt osłabieni? – I tam i pod Radwą i w całej nandejskiej kampanii – odpowiedział Ksin. – Ale Iinta... tam dopiero daliśmy im łupnia. – Nie powiem, żebym sobie wtedy użył. Prawie całą bitwę przestałem z założonymi rękami. – Byłeś w osłonie Redrena? – Właśnie – przytaknął – raz jeden zanosiło się na coś ciekawego, kiedy Admis, wychodząc z lewej, zepchnął wprost na nas lekką jazdę ledejską, ale nic z tego nie wyszło; łucznicy ich rozpędzili. Ruszyliśmy dopiero wtedy, gdy karyjczycy wiali już na złamanie karku. – To moja robota! – zawołał Daron – byłem przy rozstrzygnięciu. Dowodziłem kohortą w czasie ostatniej szarży. Trzy tysiące pancernej konnicy... Pojmujesz? Potęga! Pięć linii ronijskiej piechoty zmiotło w okamgnieniu! – Widziałem, a jakże! – Ksin pośpieszył z uznaniem – tak ich w piach wtratowaliście, że nawet grobów później nie trzeba było kopać; starczyło tylko z wierzchu ziemią posypać... – Tak, to była jatka jakich mało... – rozmarzył się Daron. – A, co mi tam! – wykrzyknął nagle, waląc pięścią w blachę okrywającą udo – zrobimy Pirom małą Iintę, co ty na to? – Sam przecież mówiłeś... – zdziwił się Ksin – szyku nie utrzymają! – Jest tutaj chyba z pięćdziesięciu takich, co byli tam ze mną, do tego jeszcze ci twoi. Rozstawi się ich wzdłuż całej linii, a reszta będzie się ich pilnować. – Może być. – No to już... – uniósł ramię do góry – Stać! Zatrzymać się! Stój powiedziałem! – rozległy się donośne wrzaski. Obaj ściągnęli wodze i skręcili w przeciwne strony, zajeżdżając drogę pozostałym. Sunąca bezładnie gromada zwolniła w końcu i znieruchomiała. – Stanąć mi w dwa szeregi, konie łeb obok łba, ale już! – wydarł się Daron. Żołnierze, spoglądając ze zdumieniem, zaczęli niemrawo wykonywać rozkaz. Widząc to, komes i Ksin wpadli pomiędzy nich i klnąc, ile wlezie, zabrali się za zaprowadzanie porządku. Bardziej doświadczeni żołnierze wraz z Gwardzistami Ksina natychmiast ruszyli im z pomocą. Przez chwilę zapanował ogólny rozgardiasz i przepychanina, a ponad tym kłębowiskiem krzyżowały się polecenia, wściekłe wiązanki obelg, kwiczenie i rżenie koni. Powstał zupełny bałagan i zdawało się, że plan Darona wziął w łeb, lecz jednak udało się wreszcie rozstawić oddział w dwóch, w miarę równych liniach. – No, nieźle to wygląda – komes popatrzył na front swojej małej armii.
– Dopóty, dopóki nie ruszą się z miejsca – Ksin zgasił jego zapał – ani ludzie, ani zwierzęta nie są przyzwyczajeni do takich zabaw... – Trudno będzie, co ma być! – dał znak nieśpiesznym machaniem. Rząd jeźdźców zafalował i zaczął sunąć do przodu. – Wolniej! Powoli! Pilnować jeden drugiego! – Ksin i Daron śmigali w tę i z powrotem, wstrzymując lub poganiając niesfornych wojowników. Przebyli tak jakieś pięćset kroków, a szyk ciągle jeszcze się trzymał. Konwulsyjne przegięcia nieco się wyrównały Konie zaczęły iść pewniej. Przyśpieszyli nieco i wtedy od prawego skrzydła oderwało się trzech zdezorientowanych ludzi. Daron pognał tam siny z furii, po czym, wyjaśniwszy im donośnym głosem wszystkie mroczne okoliczności dotyczące ich nieprawego poczęcia, od razu zagonił na miejsca. – Przed atakiem musimy strzec oba krańce – rzekł po chwili do Ksina, gdy znów się spotkali. – Tak – potwierdził kotołak – tam najłatwiej się można pogubić. Wyforsowali daleko przed pierwszą linię i z uwagą spojrzeli na swoje dzieło. – Nie ma co marzyć, żeby zdołali utrzymać ten szereg choćby przez moment po pierwszym starciu – odezwał się Daron, odwracając głowę – ale jeśli uderzą tak, jak są teraz ustawieni, to już nie będzie źle... – Szyk to nie luźna kupa – Ksin przyznał mu rację – swoją siłę ma, a bezładną watahę zgniecie tak, jak pięść nos – uśmiechnął się lekko – o ile, rzecz jasna, wcześniej nie pójdą w rozsypkę... – dodał z powątpiewaniem. Komes popatrzył przed siebie. – Zaraz będzie ich widać – mruknął. – Wiesz, że ostatnio nauczyli się kuć żelazo! Póki co, marnie jeszcze to im wychodzi: albo za miękki, albo za kruchy oręż ciągle mają. Później jednak, kto wie. Dwa, trzy lata... ja wolałbym, żeby mnie tutaj już nie było. Wspomnij o tym królowi... – zerknął na Ksina. – Nie zapomnę – obiecał kotołak. – ...żeby jednak nie nauczyli się tego zbyt wcześnie, kazałem wszystkim kowalom osiedlić się w miastach – ciągnął dalej – więc z żadnej wsi już nikogo nie porwą. Chłopi klną mnie za to nielicho, bo z byle czym, całymi dniami muszą... – Co to? – przerwał mu nagle Ksin, wskazując na prawo. Daleko i z boku, trochę z tyłu za idącym wojskiem, jakieś biegnące cienie pojawiały się i znikały w wysokiej trawie. Było ich dosyć dużo. Zboczyli, by móc lepiej widzieć. – A, to... wilki, zdziczałe psy i coś tam jeszcze – wyjaśnił Daron – już dawno nauczyły się, że tam gdzie idą żołnierze, można znaleźć coś do zjedzenia. Dziś wieczorem też czeka je niezła wyżerka. Tu, na pograniczu, noce po bitwie zawsze należały do nich...
Ksin wytężył wzrok: za zwierzętami przemykał jakiś inny cień... Coś ściągnęło nań jego uwagę. Rozpoznał zarys człowieka i w tej chwili zdał sobie sprawę z odczuwanego już od pewnego czasu wrażenia. – Ależ, tam jest wilkołak! – wykrzyknął zdumiony. – Bardzo możliwe – Daron przytaknął zgodnie – te stepy to chyba jedyne miejsce w całym Suminorze, gdzie nikt ich nie tępi. Myślałem, że słyszałeś już o tym. Taka bestia to pewność, że żaden ranny Pir nie wróci żywy do swoich... Jak widzisz, mamy różne sposoby, aby zniechęcić ich do najazdów. Kiedyś podobno próbowano osiedlić tu strzygi, ale Pirowie bez trudu wytłukli je w ciągu dnia. Co innego taki wilkołak, ten już potrafi się ukryć... Ale gdzie on, nie widzę? – Jeszcze dalej, za stadem – odpowiedział Ksin. – No tak, nie ma pełni i nie może nadążyć. Tam, patrz! – odwrócił się nagle. Nie dalej niż tysiąc kroków od nich, mrowie jeźdźców wyroiło się z morza rozkołysanych traw. Dystans zmniejszał się szybko. – A więc do zobaczenia po walce! – zawołał Daron, skręcając w stronę żołnierzy. Pospiesznie wrócili, każdy na swoje skrzydło, i uporządkowali nieco już rozluźniony szyk. Falanga jazdy ruszyła miarowym kłusem. Krzyki wodzów nadały jej tempo i rytm. Setki kopyt równo dudniły o ziemię. Grzmot okrzepł, gdy przeszli w cwał... Wycie Pirów wiatr poniósł szeroko nad stepem. Ich drobne konie sprężyły się, wyciągając w przód łby. Uszy stuliły po sobie, a pęd rozwiał im jasne grzywy. Gromada dzikich gnała wprost na rycerzy. Wataha Pirów rozpadła się teraz na wiele mniejszych kup, które, rozciągnięte niczym wysmukłe jęzory ognia, sunęły, aby pochłonąć Suminorczyków. Naprzeciw żywy mur toczył się już w pełnym galopie. Błysk srebrzystych płomieni ogarnął go, gdy dobyli mieczy. Bojowy okrzyk wyrwał się z gardeł. Przebudził bestie, uśpione w zakamarkach dusz. Poczucie jedności i siły przeniknęło mózgi i serca, spajając ich w jeden rozpędzony monolit. Dudniący, miarowy łomot przeszedł hymn potęgi i mocy! Szał, amok sięgnęły szczytu. Pierwsze grupy piryjskich jeźdźców obalił i zmiażdżył sam impet. Walec z żelaza i kopyt przetoczył się po nich z łatwością, rozgniótł i pomknął dalej. Następne skłębiły się przed frontem Suminorczyków jak potok na skalnej ścianie, a zepchnięte wpadły na nadjeżdżających z tyłu. Chwilę później cała barbarzyńska horda zbiła się z skotłowany wał koni i ludzi, który dopiero swą masą powstrzymywał napierających żołnierzy. Dalszą drogę musieli sobie wyrąbać... ***
Szczęk żelaza i wrzaski dotarły do uszu siedzących spokojnie drapieżników. Długie nitki śliny ściekały ze wszystkich pysków, a ich ślepia błyszczały pożądliwie. Zziajany człowiek dobiegł z głośnym sapaniem i przycupnął na skraju stada... *** Na moment przed pierwszym starciem setnik Alliro jakby odpłynął gdzieś duchem. Puścił wodze, a obie dłonie zacisnął na drzewcu opartej o piersi halabardy. Przymknął oczy, jego twarz ściągnęła się w dziwnym wyrazie. Zdawał się nie dostrzegać niosącego go, oszalałego żywiołu... Nagle, gdy trzech wojowników piryjskich znalazło się dziesięć kroków przed nim, Alliro stanął w strzemionach. Ruch ten, z początku powolny, zakończył się z szybkością pioruna. Ochrypły ryk przebił się ponad wszechwładny rumor. Halabarda wzniesiona gwałtownym wyrzutem ramion zatoczyła krótki łuk do tyłu, a wyćwiczony wierzchowiec kładąc uszy po sobie i wyciągając łeb, wyprężył się w szalonym skoku. Potężne ostrze runęło z piekielnym wizgiem. Błysk stali, kwik, charkot i czerwone bryzgi. Trzech Pirów, w tym jednego wraz z koniem, zmiotło natychmiast na ziemię. Straszliwe rany naznaczyły ich trupy. Pierwszemu czerep odpadł niczym czapka. Dwaj następni pogubili trzewia, a koń zwalił się z przerąbanym grzbietem. Stary mistrz zajął już pole po zabitych wrogach. Znów stanął w strzemionach. Jego broń dosięgnęła innych. Żelazo raz po raz spadało jak grom z jasnego nieba. Długość drzewca określiła promień morderczego kręgu... *** Na prawym skrzydle Ksin szalał upojony walką. Parł do przodu, tnąc pewnie i bez litości, a żaden Pir nie zdołał stawić mu czoła. Ścinał ich, jednego po drugim. Świst cięć i krzyki agonii towarzyszyły każdemu zamachowi jego ramienia. Pazury w miejscu lewej dłoni kończyły niekiedy to, co zaczynał miecz. Polował jak kot w gnieździe myszy – nie było ratunku dla Pira, na którym spoczął błysk jego zielonych oczu... Pionowe źrenice miotały zabójcze skry. On – demon – nie miał tu równych sobie... *** Znajdujący się daleko od pola bitwy wilkołak, nie spuszczając oczu z kłębiącego się tłumu, oblizał spierzchnięte wargi i nerwowo podrapał się w tył głowy.
Jakaś suka podniosła się z trawy i niepewnie zbliżyła ku niemu. Przymilnie położyła mu pysk na kolanach... *** W samym środku bitewnego waru Gwardzista Milan wpadł prosto na Pira, którego poniósł oszalały koń. Obaj zobaczyli się dopiero w ostatniej chwili. Milan był szybszy, lecz nie miał już czasu, by wznieść miecz do góry. Zdążył tylko nadstawić głownię; tamten nadział się na szeroką klingę i przejechał przez całą jej długość, uderzając piersiami o jelec. Ich twarze znalazły się pół piędzi od siebie... Dzikus splunął mu krwią między oczy. *** Te zdarzenia i tysiące innych epizodów, niekiedy krótszych niż mgnienie oka, nastąpiły w czasie dwóch niepełnych kwadransów. Pirowie nie wytrzymali dłużej. Kilku pierwszych uciekinierów porwało za sobą całą resztę i niebawem kto żyw, ratował się ucieczką ze stworzonego przez kuzynów Fergo piekła. Wał barbarzyńców, dotąd powstrzymujący rycerzy, pękł w wielu miejscach, a drużyna Darona przelała się tędy jak woda przez wyrwy w tamie. Zaczęli zajadły pościg, ale piryjskie wierzchowce okazały wyższość, unosząc swych lekko odzianych jeźdźców daleko przed zakutych w żelazo Suminorczyków. Lecz ci, gonili ich jeszcze aż do rzeki Krzemiennej, a tam łucznicy dokonali reszty, zbierając haracz spośród przeprawiających się Pirów. Obie grupy przez jakiś czas wygrażały sobie z przeciwległych brzegów, po czym rozeszły się w przeciwne strony. Tamtych wróciła mniej niż połowa... Ksin i Daron jechali otoczeni przez swoich żołnierzy. Okrzyków radości mimo znacznego zwycięstwa nie było. Najbardziej dziwiło to przyzwyczajonych do święcenia triumfów Gwardzistów, którzy zbici w gromadkę ze zdumieniem patrzyli na swoich towarzyszy. Ci zaś sprawiali wrażenie zmęczonych ciężką robotą rzemieślników. Zamyślenie przeważało nad zadowoleniem. Dla nich była to jeszcze jedna bitwa, którą zdołali przeżyć. Wiedzieli, że prędzej, czy później nadejdzie ta ostatnia i wrócą z niej przywiązani jak worki do siodeł... Po prostu zbyt długo już trwał ów beznadziejny ciąg najazdów, odwetów, podchodów, potyczek i klęsk. Ksin zrozumiał, dlaczego Daron tak bardzo chciał wrócić do Katimy – zesłanie tutaj było wyrokiem śmierci zawieszonym na czas bliżej nie określony... – Chyba nie zdołali narobić zbyt wielu szkód? – zagadnął go, aby rozproszyć posępne myśli. Komes odwrócił głowę.
– Dwie spalone osady... Jak na nich to rzeczywiście niewiele – odrzekł powoli – jednak łomot dostali solidny! – Ożywił się. – Będę musiał przećwiczyć z moimi walkę w szyku. To dobry sposób! – Ale, powiedz mi, kim oni są, czego chcą? Szukają tu łupów czy ziemi? – Kto ich tam wie – Daron machnął ręką – wyprawy, z których przynajmniej jeden człek ocalał, nie dalej niż na tydzień drogi w głąb ziem za rzeką dobrnęły i żadnych grodów tam nie znalazły. Nasze wypady zwykle jeden albo dwa dni trwają, a jak dobrze pójdzie, udaje się jakieś świeże obozowisko otoczyć i dzikich w pień wyrżnąć. To wszystko, co wiemy. Jeńców, oprócz wyjątków, o których ci już mówiłem, nigdy nie braliśmy, oni zresztą też. Stąd nawet nikt ich języka nie zna. Kogo bez broni zdybią – to w łeb, a my im na tę samą melodię śpiewamy. Ludzie już dawno zapomnieli, od kiedy tak jest, ale jeden mądry w Katimie gadał, że ponoć piąty wiek tak dzieje się. Może to i prawda. Stolica daleko, Redren z karyjskim sułtanem co kilka lat do oczu sobie skaczą, a o nas to chyba tylko sam diabeł jeszcze pamięta... Z powrotem znaleźli się na pobojowisku. Przeszło dwie setki ciał i kilka dziesiątek martwych koni leżało na zadeptanym spłachetku stepu. Ci, którzy nie wzięli udziału w pościgu, bez pośpiechu krzątali się wśród zabitych. Ktoś prowadził sznur kilkunastu powiązanych kolejno wierzchowców z trupami przerzuconymi przez siodła. Drugi szedł w jego stronę, wiodąc następne trzy... Innych układano na derkach pomiędzy dwoma końmi. Tych było znacznie więcej. Przeraźliwie krzyki, przechodzące chwilami w charkot lub rozedrgany skowyt, rozlegały się w różnych miejscach na tym stratowanym polu, milkły i znów powracały. Jeden z nich usłyszeli gdzieś wyjątkowo blisko... – to ranny Pir zwijał się z bólu o kilkadziesiąt kroków przed powracającymi. Obie dłonie przyciskał do przesiąkniętej krwią przepaski biodrowej. Cios z dołu w pachwinę strzaskał kość miednicy i otworzył brzuch. Piana ściekała mu z ust wykrzywionych w okropnym grymasie. Wybałuszone oczy patrzyły półprzytomnie. Żołnierze przejeżdżali obok głusi na jego błagalne jęki. Samotna, wbita w ziemię włócznia sterczała ukośnie pomiędzy dwoma skurczonymi ciałami. Ksin pochylił się, chwycił ją i wyciągnął grot z darni. Ruszył w kierunku rannego... – Zostaw! – Daron złapał go szybko za ramię – nie dobijaj! Ten spojrzał na niego zdumiony. – Wilkołaki nie żrą padliny, zapomniałeś?! Kotołak zawahał się, ale broni nie rzucił. – Syty pod żadną wieś nie podlezie, nikomu nie będzie szkodzić... Ksin skinieniem głowy przyznał mu rację. Cisnął precz niepotrzebną broń. Zawodzenie barbarzyńcy pozostało daleko za nimi...
Później, gdy gromada żołnierzy ruszyła w powrotną drogę, niebo płonęło już intensywną czerwienią, oświetlając kolumnę sunącej nieśpiesznie jazdy. Różowe blaski zachodu migały setkami rozbłysków na hełmach, ostrzach oszczepów i częściach uprzęży. Kuzyni Fergo prowadzący ten malowniczy pochód nie mieli jednak zamiaru podziwiać jego groźnego piękna. Daron drzemał kiwając się nad końską grzywą, a Ksin bez przerwy spoglądał gdzieś w bok. Znajomy, choć niesłyszalny zew nieustannie nadciągał z głębiny falujących traw. Kusił i przywoływał, budząc dawno nie odczuwane dotąd pragnienia i emocje. Nigdy w podobny sposób nie odbierał jeszcze wrażenia obecności innej nadistoty. Coś, dalekie i zapomniane, tłumione przez ostatnie lata minionego życia i tylko czasami przypominające mu o swoim istnieniu, teraz najwyraźniej skończyło już z nieśmiałością. Nie jesteś człowiekiem, nie jesteś... Mówiło stanowczo, ty sam to powiedziałeś... Co z tego, od dawna o tym wiedziałem! Wdał się w wewnętrzny spór. Czemu więc ciągle udawałeś jednego z nich? Żeby zapomnieć o tym jak smakuje ich krew? Zabiegałeś o ich uznanie! Dowodziłeś, że potrafisz być lepszy niż tamci! Musiałem, inaczej nie mógłbym żyć między nimi! To prawda, ale oprócz tego wydumałeś sobie ten ludzki rodowód, pokrewieństwo, powinność i co tam jeszcze. Dlaczego? To wszystko zrobiłeś na siłę, bo przecież tak mało cię z nimi łączy. Wystarczy znów kropla krwi na języku, a wszystko się zmieni... Nie chcę pamiętać. Uznali mnie wreszcie. Bo swoją prawością zamknąłeś im usta, lecz czy to cokolwiek zmieniło? Nadnaturalne pochodzenie stało się dla ciebie jedynie rodzajem szlachectwa. Wymyśliłeś sobie ten kodeks praw, aby go nigdy nie stracić. A czy to mało? Tyś to powiedział! Forma bez treści to śmieć, a czyż kotołak nie miał być tylko budzącym podziw dodatkiem do człowieka, tak jak u innych uroda lub siła... do człowieka, którym, jak mówisz, nie jesteś!!! Cóż więc osiągnąłem...? Kim jestem...? Jesteś demonem, kotołakiem, a nie człowiekiem potrafiącym grać kotołaka! Byłem skazany na takie bycie lepszym, bo inaczej czekało mnie samo dno i trupożerstwo. Właśnie tak! Koniec końców nadistota to ty! Czemu trzymasz się sfery zwyczajnych stworzeń?! Kiedy padasz, lecisz dużo niżej niż oni, ale wznosząc się... Zrób ów następny krok! Zostaw za sobą otchłań krwi i pragnienia. Co to znaczy? Czy teraz mam nimi gardzić? Dureń! Są tacy, jacy są, praw danych im przez naturę nie przekroczą, ale też są potrzebni. Jak Hanti tobie... Albo jak im psy, kury i woły... Sam już nie wiesz, co mówisz! Przecież ich można prowadzić... Każdy człowiek może zostać demonem...
Niby tak... ale jakim...? I jak...? Zew Onego przeszył go nagłym dreszczem. Idź tam! Po co? Gardzę wilkołakami. Tak było do tej pory. Dzisiaj już nie jest. Idź! – Idę – wyszeptał, posłusznie ściągając wodze. Wykręcił i dźgnął ostrogami. Koń stanął dęba, a potem ruszył galopem. Pognali przez mrok zapadający nad stepem. Nadnaturalny zmysł Ksina pokazał im najkrótszą z dróg... *** Wilkołak siedział teraz w wysokiej trawie i niecierpliwie czekał na pełnię. Stłumiony tętent natychmiast wyrwało go z otępienia. Zerwał się i dał nura w gąszcz. Uciekał, klucząc zakosami, lecz pościg bez przerwy rozlegał się za nim i przybliżał z każdą upływającą chwilą. Niebawem słyszał już parskanie wierzchowca i szelest gwałtownie rozchylającego się zielska. Dławiący strach chwycił go za gardło i powalił na ziemię. Zastygł w bezruchu, a później jęknął żałośnie, gdy koń zatrzymał się przy nim. Był pewien, że cios i ból spadną na niego za chwilę. Zamiast tego usłyszał drwiący śmiech. Uniósł wciśniętą w darń głowę i popatrzył do góry. Dopiero teraz dotarło do niego przed kim właściwie leży, lecz ciągle nie mógł uwierzyć własnym oczom. Widział świetnego rycerza w pięknej, połyskującej ciemnym błękitem zbroi, ale zmysł Obecności mówił mu co innego. Zapewne zdziwiłby się ogromnie, gdyby tylko potrafił się dziwić. Jednakże po tej umiejętności, jak i po całej reszcie ludzkich odruchów, nie pozostało w nim już ani śladu... Wstał, cofnął się kilka kroków i z rozdziawioną gębą zaczął głupawo popatrywać przed siebie. Nagi, potwornie brudny, oblepiony skorupą rozmazanych odchodów cuchnął tak, że Ksinowi odechciało się śmiać. Najgorsze były w nim jednak oczy: wytrzeszczone, rozbiegane na wszystkie strony i pozbawione wyrazu... To było już samo dno zezwierzęcenia. Kotołak spoglądał nań zadumany. Czuł wstręt, lecz uczucie to nie było już tak silne jak niegdyś. Tym razem smutek rozgościł się w jego duszy. Oto brat... Powtarzał w myślach te dwa pełne goryczy słowa, brat... ale powinienem go zabić... W każdym innym miejscu i czasie zatłuc bez chwili wahania! Nie zasługuje na litość, za późno, aby cokolwiek zmienić... Mimowolnie dotknął oplatających prawy nadgarstek rzemieni, tak jakby chciał zdjąć rękawicę... Dla niego śmierć byłaby wybawieniem, co byłoby nim dla mnie? Ile potworów mogłoby pójść w moje ślady? ...Być może wiele, dumał, jeżeli zatroszczyć się o nie dość wcześnie. Jednak one do tej pory stawały się po zdjęciu uroku jedynie ludźmi. Traciły nie tylko złe cechy, ale też zdolność
stykania umysłów i pozostałe talenty nadistot. Mnie udało się przypadkiem... Trącił konia, zawrócił i jechał powoli przez step. W jaki sposób zachować to, co jest samą istotą demona? Czy tylko razem z pyskami pełnymi kłów i szponami tam, gdzie powinny być dłonie? Skoro tak, zakpił sam z siebie, to zapewne wampiry będą wyłazić z trumien tylko po to, aby podyskutować sobie o poezji i sztuce! A żywić będą się wyłącznie nektarem z kwiatów... Wzruszył ramionami; strzygi – soczystą trawą... Bliżej było mu do rozpaczy niż śmiechu. Czy jest gdzieś druga strona Onego? Gdzie jest...? Cały świat wydał mu się ponurym polem bitwy, na którym ludzie i potwory zmagały się w beznadziejnej walce. Dokładnie tak, jak niegdyś opowiadał mu Rodmin. Tylko, że on, Ksin, był teraz w tym wszystkim jedynym i bezsilnym obserwatorem... Wtem, jakby kryształowa kula, pełna olśniewającego światła, trafiła go prosto w środek czoła. Aż zaparło mu dech! Ależ tak! Jak mógł o tym zapomnieć! Tamta chata ze zmarłym pustelnikiem! Te niezwykłe natychmiast umykające mu znaki Obecności, które czasami odbierał podczas wędrówek po rodzinnym lesie. Rusałki, elfy! One wyczuwały go wcześniej i znikały zawsze szybciej, nim zdołał cokolwiek zobaczyć. Dlatego ani on, ani tym bardziej pozbawieni zmysłu Obecności ludzie, nie mogli nic o nich wiedzieć. A jednak istnieją! Teraz pędził już na złamanie karku. Zimny wiatr chłodził mu skronie i rozpalone policzki. – Tu musi być rozwiązanie! – wciąż jeszcze nie wiedział jakie, ale czuł, że ta myśl jest prawdziwa i że koniecznie należy ją sprawdzić. – Prawa Onego nie są więc tylko skażeniem pierwotnej natury, ale mogą ją również wzbogacać! Tak! – Och, jak bardzo chciałby to rzec Rodminowi! Ulga i radość dodały Ksinowi skrzydeł – nareszcie odnalazł i pojął samego siebie! Oto nie był już pojedynczym dziwem, owocem splątanego zbiegu okoliczności i niezwykłych przypadków, lecz dziełem twardych reguł i niezmiennych prawidłowości. Fakt, iż nie był bestią, stanowił zasadę, nie rzadki wyjątek. Był chorym, który po prostu wyzdrowiał i przemógł nawroty choroby! Innych nikt nie leczył. Świadomość tego krzepiła i dodawała otuchy. – Należy tylko znaleźć zaklęcie łamiące urok... – tu zastanowił się chwilę – oczywiście, w beznadziejnych przypadkach pozostaną stare i wypróbowane metody... bo nic pewnie nie uda się zrobić z upiorami powstałymi z martwych ciał i ożywającymi jedynie w nocy, strzygami, wampirami, im można by, co najwyżej, przywrócić ludzki wygląd i wnętrze. Rzecz więc w tym, aby niszczyć pokłady zaszczepionego sztucznie zła i nienawiści, nie ruszając delikatnych cech nadistoty. U mnie wyszło to raczej nieszczególnie; na dodatek pozostały mi jeszcze wszystkie własności kotołaka – oto dlaczego mój Zew musiał płoszyć łagodne formy demonów. Z daleka jestem nie do odróżnienia od innych... Nie umiem też wyczuwać obecności ludzi, a one potrafią. Muszę więc zniszczyć w sobie kotołaka!
– Tylko jak to osiągnąć? – natłok myśli wypełnił mu głowę. Nawet nie spostrzegł, kiedy dogonił powracających żołnierzy. Zrównał się z Daronem i znów jechał tuż obok niego. – Gdzieś się podziewał, do kata?! – burknął komes, budząc się z drzemki. Ksin spojrzał przytomniej dookoła. – Gdybyś wiedział... – zaczął, lecz odpowiedzią było tylko ciche pochrapywanie. Za moment co innego przykuło jego uwagę: w dali, nad horyzontem, błyszczała już łuna srebrzystego światła – księżyc wschodził... – Przebudź się! – trącił Darona. – Co jest...!? – Niedługo pełnia. Jeśli nie zdążymy wrócić do Diny na czas, narobię wam tutaj sporego zamieszania... Komes popatrzył na niego, a potem na swoich ludzi. – Nie ma obawy – uspokoił go – będzie dobrze – dodał i ryknął tak, że aż spłoszyły się konie: – Hej, tam! Pięćdziesięciu zostaje przy rannych, reszta za mną! – pognał, nie oglądając się na nic. Gromada jeźdźców natychmiast ruszyła za nim, oddzielając się od zwartej dotychczas kolumny.
IRIAN Podkowy skrzesały iskry na głazach zamkowego dziedzińca. Ksin i Daron wpadli nań jako jedni z pierwszych, a reszta stłoczyła się w głównej bramie o chwilę później. Żołnierze, pokrzykując na siebie nawzajem i przywołując stajennych, szybko rozproszyli się po całej powierzchni oświetlonego rzędami pochodni placu. Zwabiona hałasem Mara stanęła na galerii najniższego z krużganków. Przez moment z napięciem przypatrywała się powracającym, szukając wśród nich męża i kotołaka, aż wreszcie dostrzegłszy ich, uśmiechnęła się i pomachała im dłonią. – Milin pyta: czy dobrze wam poszło? – zawołała, starając się przekrzyczeć gwar. Obaj dowódcy podjechali bliżej pod miejsce, na którym stała. – Powiedz smykowi, że step znowu gładki – odparł wesoło Daron – wykosiliśmy tam jak należy... Ksin nie miał czasu na pogawędki ani na myślenie o tym, dlaczego Hanti nie wyszła go powitać i co mogło to znaczyć... Gdy wjeżdżali do zamku, dwie trzecie księżycowej tarczy wystawało już zza linii horyzontu. Teraz więc, poprzestawszy jedynie na zdawkowej uprzejmości, zeskoczył na ziemię i podzwaniając zbroją pobiegł schodami ku górze.
Do swej komnaty wpadł niczym pocisk z katapulty. Okno lśniło w niej delikatnym jak pajęcza sieć światłem, które błyszczącą, niby rozlana rtęć, smugą kładło się na drewnianej podłodze. Unikając owego jasnego miejsca pośpiesznie odczepiał okrywające mu ciało blachy i rzucał je, gdzie popadło. Miał za sobą już jedno niemiłe doświadczenie, kiedy pełnia zaskoczyła go w zbroi i nie zamierzał przeżywać tego po raz drugi. Zniszczył wtedy kosztowny napierśnik i naramienniki, zrywając wszystkie nity oraz rzemienne paski, ale najbardziej ucierpiała wówczas głowa, uwięziona w niezdjętym na czas hełmie... Plama światła szybko rosła wszerz, a on, zdoławszy wreszcie uporać się z pancerzem, kilkoma ruchami pozbył się miękkich szat i zdecydowanie wszedł na jej środek. Gorące mrowie przeniknęło przez skórę do kości. Uspokoił oddech, wyrównał bicie serca i wygaszał kolejne stany świadomości. Przemiana zaczęła się zaraz potem, a więc zdążył w ostatnim momencie. Po dłuższej chwili otworzył oczy i prężąc grzbiet przeciągnął się z zadowoleniem. – Jak tam Pirowie? – głos Hanti zaskoczył go bardzo. Wyglądało na to, że była w pokoju, kiedy tu wszedł. Zbyt mocno jednak zajmował go wówczas księżyc, aby popatrzeć na boki. A niech to... Zganił się w myślach, takie gapiostwo można przypłacić życiem... ale, na szczęście, tym razem to tylko ona... – Hej, pytałam cię przecież... – te słowa rozległy się w kącie, w którym stało łóżko. – Rozgromieni – przesłał jej zwięzłą myśl. – A ja... – wymówiła to szeptem, lecz w głosie jej zadźwięczało coś takiego, że krótka sierść zjeżyła mu się między uszami. Ciepły dreszcz przeszedł wzdłuż kręgosłupa do nasady ogona i spłynął w dół na podbrzusze. Odwrócił głowę, spojrzał... Leżała naga, wyciągnięta na wznak, a w księżycowym świetle jej smukłe ciało lśniło nieskalaną bielą kości słoniowej. Głowę, ramiona i piersi krył gęsty, stężały pod ścianą mrok, a granica jasności i czerni nieśpiesznie przesuwała się po niej w rytmie spokojnych oddechów. Czekała... Teraz zaś, czując na sobie wzrok Ksina, drgnęła i wolno uniosła nogę, nie odrywając stopy od prześcieradła. Ten zmysłowy ruch kusił, hipnotyzował, gasił rozsądek. Bezgłośnie podszedł do łoża i wspiął się na nie przednimi łapami. Dłoń Hanti wychynęła z ciemności, dotykając spiczastych uszu i pyska. Za moment palce zagłębiły się w sierści na karku i grzbiecie. Siennik zaszeleścił gwałtownie, już leżał koło niej. Jego chłodny nos musnął leciutko policzek, a potem przeniósł się niżej i pieścił jej ramię, szyję, delikatną skórę za uchem i pod brodą. Odchyliła w bok głowę, aby miał więcej miejsca. Rozczesała palcami jego wąsy. Nie widział, ale miał pewność, że uśmiechnęła się przy tym...
...Później szorstkim językiem błądził po jej piersiach, powracając wciąż na ich szczyty, wędrował przez brzuch, biodra, niżej... Nagłe dotknięcie szponów poraziło ją silnym dreszczem – aż jęknęła z emocji i lęku. Rozkoszny ból przeniknął jak powiew śmierci, gdy pazury przeorały jej ciało, niemalże drapiąc do krwi. Ta demoniczna pieszczota była niczym mały, strącony kamyk, od którego zaczyna się wielka lawina. Ciche szaleństwo spadło oszałamiającym oparem. Ów jeden ruch łapy wyzwolił wszystkie uśpione w nich żywioły, a senny nastrój znikł jak rozwiany obłok. Oba ciała sprężyły się w gwałtownym zrywie namiętności i zespoliły w rozkołysany, dyszący kłąb. W ułamku chwili odpłynęli w dal, sycąc się sobą z dzikim zapamiętaniem... Hanti o twarzy ściągniętej w nieziemskim zachwycie i ustami chwytającymi powietrze jak ryba wyjęta z wody, sprawiała wrażenie zawieszonej gdzieś ponad przestrzenią i czasem. Natomiast Ksin, pochylony, zamykający ją w żelaznym uścisku swych mocarnych, okrytych zjeżoną sierścią ramion, ze szponami wbitymi w siennik i drewno zagłówka łoża, uderzał, wchodził, płynął, przenikał płynnym ogniu jej wnętrza. Przyśpieszał i pędził w nadludzkim rytmie tętniącego żywiołu. Jego pysk otwierał się i zamykał nierówno, konwulsyjnymi zrywami. Niekiedy zakrzywione kły trafiały na siebie z głośnym kłapaniem i szczękiem, a zdławiony, chrapliwy warkot bez przerwy bulgotał mu w krtani. Zasnute mgłą zapomnienia oczy obojga długo zdawały się nie dostrzegać niczego, lecz teraz nagle zapatrzyły się w coś, co tylko Ksin i Hanti mogli zobaczyć... Dwie pary źrenic momentalnie rozszerzyły się aż do granic możliwości... Ona krzyknęła pierwsza, ale krzyk ten natychmiast zadrżał, załamał się, zmienił w szloch, jęk i zamarł na bezsilnych ustach. On zawył przeciągłym, gardłowym basem, niczym kot, który posiadł kocicę i runął na nią z furią, chwytając zębami prześcieradło tuż obok jej szyi... Szarpnął, zadygotał gwałtownie i padł jak pod ciosem topora. Znieruchomieli... Po chwili, w szarym, kryjącym łoże kochanków półmroku, rozległ się cichy szept, szelest, a może westchnienie – któreś z nich zakończyło już lot wśród miłosnych przestworzy i powróciło tam, skąd zaczęło swą drogę. Drugi szmer dołączył do tego pierwszego niebawem i gra przyśpieszonych oddechów od nowa wypełniła srebrzystą przestrzeń. Kobieta i jej demon znów pogrążyli się w rwącym, pełnym zamętu i wirów strumieniu rozigranej rozkoszy. Wzburzony nurt poniósł ich w bezkresną dal, aby potem raz jeszcze porzucić pozbawionych mocy i woli gdzieś na swym sennym brzegu... Ponownie zebrali się, odnaleźli go, a on i tak zaraz uciekł im tak jak poprzednio... Cała noc zeszła Ksinowi i Hanti na owym szukaniu, na szalonych wzlotach, odpływach i odpoczynkach w stanie słodkiego omdlenia. Z czasem okresy wytchnienia wydłużały się, myśli mąciły, aż wreszcie, sami nawet nie wiedząc kiedy, głęboko zasnęli...
Srebrna poświata za oknem zbladła i zgasła powoli. Ciało kotołaka zmiękło, zwiotczało niby rozgrzany wosk i falując płynnie przemieniło się w ludzką postać. Ksin nie spostrzegł ani w żaden sposób nie odczuł tego, co nastąpiło. Szary brzask zastał już tylko mężczyznę i kobietę, uśpionych, złączonych ze sobą więzami splecionych ramion i leżących wśród nieruchomych fal skotłowanej pościeli. Takimi znalazł ich również świt, chłód poranka, a potem pierwsze godziny nowego, słonecznego dnia. Ciche i delikatne pukanie w niczym nie zmąciło łagodnego nastroju, panującego w komnacie. Zabrzmiało raz, drugi i znowu powtórzyło się po krótkiej przerwie. Skóra tuż koło ucha Ksina lekko zadrżała, po czym on sam otworzył oczy i uniósł się nieco na łokciu. Ten ruch obudził Hanti. Oboje zwrócili głowy w kierunku drzwi. – Coś takiego... – mruknął Ksin i przetarł twarz wierzchem dłoni – pierwszy raz od trzech dni ktoś w końcu zechciał darować sobie walenie pięściami. A już myślałem, że przyzwyczaję się do tego sposobu proszenia o pozwolenie wejścia... – Otworzyć? – popatrzył na żonę. Skinęła twierdząco i naciągnęła na siebie część prześcieradła. Kotołak pochylił się, chwycił leżący przy łożu trzewik i rzucił nim mierząc w uchwyt zasuwy. Odskoczyła z gwałtownym szczękiem. – Droga wolna! Szczupły, niewysoki człowiek, w długim, pokrytym burym pyłem płaszczu i ciężkich podróżnych butach, wszedł szybko i już miał się ukłonić, gdy niespodzianie nadepnął na brzeg porzuconego przez Ksina pancerza... Masywna, stalowa płyta, leżąca wypukłą stroną do dołu, wystrzeliła w górę jak z procy i wyrżnęła przybysza drugą krawędzią w kolano. Syk bólu i zaskoczenia rozległ się zamiast uniżonych słów powitania. Blacha brzdęknęła złośliwie i potoczyła się w bok, a nieszczęśnik, hamując się z trudem, zmiął w ustach jakieś grubsze słowo. – Ktoś ty?! – spytała Hanti, dusząc w sobie śmiech. Jej głos zabrzmiał teraz z pełną powagi dumą, przypominając obu mężczyznom, iż ona, aczkolwiek bez ubrania, ani na chwilę nie przestała być damą... Podwójnie speszony gość najwyraźniej zapomniał języka w gębie. Przez moment patrzył na nią z osłupieniem i wyrazem całkowitego zagubienia w oczach. – Ja... poseł, pani, od króla... Garo mi mówią... – wyjąkał niepewnie. Pogodny uśmiech natychmiast zniknął z warg Ksina. – Co się stało?!!! – zawołał z napięciem. Okrzyk kotołaka podziałał jak zimna woda. Tamten oprzytomniał wreszcie. – Strzyga panie... – kolejne słowa potoczyły się gładko. – Więc jednak... – myślał Ksin, słuchając go uważnie.
W trakcie opowieści, Hanti, chwyciwszy nagle dłoń męża, z przerażeniem wpatrzyła się w jego profil. Nagłe, dojmujące wrażenie obcości wypełniło jej duszę niczym czarna, dławiąca mgła, a dziwny chłód dosięgnął aż szpiku kości... – Wyruszamy dziś po południu! – zdecydował kotołak, gdy relacja Gara dobiegła końca – zawiadom zaraz mych ludzi. – Tak, kapitanie! – A ty panie Garo, zostajesz tutaj by wypocząć, czy jedziesz z nami? – Nie pora na wywczasy, z tobą kapitanie! – odpowiedział stanowczo poseł. – Więc dobrze, idź, odśwież się, zjedz coś i czekaj w gospodzie. Każdy tu wskaże ci do niej drogę – odprawił go ruchem głowy. Ten skłonił się i już bez żadnych przeszkód wyszedł, zamykając za sobą drzwi. – Wstańmy, ubierzmy się... – Ksin! – niespodzianie rzuciła mu się na szyję. – Och, Ksin! – Hanti, co ci jest? – zdumiony potrząsnął ją łagodnie – no, co? Przez chwilę tuliła się do niego jak dziecko, po czym cofnęła i popatrzyła gdzieś w bok. – Nie, nic, tylko takie babskie... Czasem, gdy jestem z tobą wydaje mi się jakbym była z kimś innym... – wzruszyła ramionami, po czym uśmiechnęła się jak zazwyczaj. – Podaj mi suknię – poprosiła. *** Konie, kolasa i oddziałek Gwardii stały gotowe do drogi już od jakiegoś czasu. Kobiety wciąż jeszcze żegnały się u podnóża zamkowych schodów, szepcząc coś i całując się na przemian, gdy ich mężczyźni, uścisnąwszy swe dłonie, stali patrząc na siebie w milczeniu. – A jednak głupio, że tyle lat w wojnie pomiędzy sobą zmarnowaliśmy... – rzekł Daron ze smutkiem, przerywając ciszę. – Ech, nie ma o czym mówić – odparł Ksin pojednawczo – ale cieszę się, że słyszę to właśnie od ciebie... – Co tu dużo gadać, warto było tak razem, przynajmniej nie nudziłem się przez ostatnie dni – komes zmienił temat. – Ja tam wołałbym obyć się bez takiej uciechy. – A wiesz, ja chyba również... Roześmiali się krótko. – Zostawmy słowa poetom, my i tak nie znajdziemy dość dobrych – powiedział kotołak – a obaj przecież myślimy to samo. Czas na nas. Bywajcie i do zobaczenia w Katimie! Hanti! – Idę! – odkrzyknęła i podbiegła jeszcze do Darona. Uściskali się, a on odprowadził ją do powozu. Dwie dziewki służebne wsiadły tam zaraz za nią i wtedy Ksin wskoczył na konia, którego przytrzymał mu Garo.
– Niech będzie, co ma być. W drogę! – szybki gest dłoni ożywił nieruchome postacie Gwardzistów. Odgłosy kopyt i kół powozu ucichły za zamkową bramą wśród krętych uliczek Diny... Ten dzień zakończył się dla nich w małej, przydrożnej karczmie zaledwie pięć godzin później. Ze względu na kobiety musieli zrezygnować z planów zbyt forsownego marszu. Teraz więc, w porównaniu z poprzednią drogą, z Katimy, zanosiło się na to, że czas podróży przeciągnie się co najmniej o jedną trzecią. Ksin był zirytowany, a Garo bez przerwy wspominał o konieczności pośpiechu. Wieczorem doszło pomiędzy nimi do kłótni, której powodem stała się propozycja posła, aby pozwolić Hanti i jej służebnym jechać w umiarkowanym tempie, a oni po prostu zostawiliby je za sobą. Kotołak zaś, pamiętając o niedawnym napadzie i nie chcąc, aby Hanti musiała znów kusić licho, stanowczo się temu sprzeciwił. W końcu niewiele brakowało, by powiedzieli sobie za dużo, lecz ostatecznie stanęło na tym, iż zrezygnują z głównego traktu i pojadą dalej skrótami przez boczne drogi, mało znanymi szlakami, ale się nie rozdzielą. Pomysł ów podsunął im Alliro razem z misą pieczonej dziczyzny i dwoma garncami zimnego piwa, stąd też przystali na to bez większych oporów i znacznie szybciej, niż można było się tego spodziewać po początkowej ostrości sporu... Nazajutrz więc, zebrawszy w gospodzie dostatecznie dużo wskazówek, rozstali się z wygodnym gościńcem i ruszyli przez obce im dotąd okolice. Ryzykowali niemało, gdyż zagubienie drogi i błądzenie na oślep mogło kosztować ich o wiele więcej czasu, niż powolna wędrówka królewskim traktem. Jeszcze poważniejszym kłopotem miała okazać się sprawa noclegów i zdobycia żywności, ale ciekawość wzięła górę nad zwątpieniem, bo dalsza podróż zapowiadała się jednak nadzwyczaj interesująco. I tak, już od kilku godzin, jechali piaszczystym duktem poprzez mieszany las, który niekiedy przerzedzał się, przechodząc w step, chaszcze czy też obszerne polany. Dzień był gorący, lecz w miarę obfity cień dość dobrze chronił przed narastającym upałem. Dochodziło południe... Garo, Alliro i Ksin omawiali właśnie plany na najbliższą przyszłość, gdy ten ostatni nagle zatrzymał konia. – Stójcie! – nakazał szybko. – Dlaczego? – zdziwił się poseł, a Alliro spojrzał na niego z politowaniem. – Widać panie, że kapitana naszego nie znacie – stwierdził sucho – skoro tak rzekł, to pewnie jakaś poczwara gotowa nam szkód narobić... Garo zaniepokoił się mocno. – Prawda to? – pośpiesznie zapytał Ksina. Kotołak skinął twierdząco. – Od razu widać, że przez dzicz wędrujemy... – mruknął. – Ale co?!
– Południca. Zwyczajna rzecz w takim miejscu i czasie – wyjaśnił Ksin – kiedy słonce wysoko i wiatr ścichnie na chwilę, to zaraz budzą się i wyłażą z łodyg... – Przecież zboża tu nie ma?! – A niby skąd miałoby być i to na takim uroczysku? Zresztą już po żniwach... Jest w tamtej kępie łozy. O! Będzie sto kroków stąd – dodał. – Tyle ludzi... chyba się nie odważy? – Starczy, że się wychyli i w najlepszym razie same konie popłoszy, a jeśli ktoś spojrzy wtedy na nią, to rozum straci... – Takie są urodziwe? – szczerze zaciekawił się poseł. Kotołak nie odpowiedział, a tylko uśmiechnął się lekko. – Nie radziłbym podglądać... – odparł, mrużąc oczy. Powóz zatrzymał się przy nich. – I co teraz? – spytała Hanti – nie chcę, by było jak tam, koło... – Pamiętasz jeszcze? – zdziwił się Ksin – no dobrze, zaraz coś wymyślimy... Alliro! – Na rozkaz, panie! – Byłeś przy tępicielach, kiedy sprawiali ich Daronowi obwiesie? – Tak, panie. – To, jeśli cię znam, wybrałeś sobie pewnie to czy tamto z rzeczy, które im już nie były potrzebne... Speszony setnik przytaknął bez słowa. – A nie masz może strzał z grotami ze srebra? – Mam panie! – zawołał ucieszony. – Więc daj mi szybko jedną! – zeskoczył na ziemię – hej, wy tam, a ma któryś łuk?! – Ja, kapitanie! – odkrzyknął Milan i wyciągnął broń z sakwy. – Dobry piryjski, w bitwie zdobyłem – powiedział, podając go dowódcy. – Zaczekajcie... – kotołak ruszył w stronę upatrzonych zarośli i zatrzymał się o kilkadziesiąt kroków od nich. Założył strzałę na cięciwę, po czym powoli naciągnął łuk. Wyrównał oddech, zamknął oczy – w tej chwili wzrok tylko by mu przeszkadzał. Całkowicie zdał się na zmysł Obecności i pozwolił mu zapanować nad swoim ciałem. Zew brzmiał, pulsował, przenikał subtelnym dreszczem. Jego źródło najpierw niejasne, nieuchwytne, tak jakby rozmazane, teraz zaczęło się skupiać i kurczyć w jeden wyraźny punkt gdzieś w przestrzeni przed strzelcem... Ręce Ksina uniosły się w górę, w bok i znieruchomiały, a palce puściły cięciwę. Jęknęła śpiewnie i cicho. Kotołak odwrócił się i bez pośpiechu powrócił do swoich. – Po wszystkim – odrzekł – zwracając łuk. Mieli wyraźnie zawiedzione miny. – Tak bez niczego...? – Hanti była zdumiona – a krzyk?
– Nie zdążyła, zginęła od razu – wyjaśnił, wskazując na siodło. – Ruszajmy! – Czy ona tam leży? Można ją teraz zobaczyć? – wyrwał się nagle Garo. Ksin z sykiem wypuścił powietrze i mocno przygryzł dolną wargę, a kąciki ust znalazły mu się prawie za uszami. – Idź, obejrzyj sobie. Znajdziesz ją o pięć kroków od drogi – powiedział, z trudem panując nad głosem. Poseł wyforsował do przodu i zatrzymawszy się obok wskazanego miejsca, zsiadł, po czym zniknął w zaroślach. Wyszedł chwilę później i to o wiele szybciej, niż wszedł. Wręcz wypadł stamtąd na złamanie karku. Gromki śmiech Ksina przesycała zjadliwa drwina. Poseł jak niepyszny czekał, aż reszta do niego dołączy. – I co, rozmiłowałeś się w niej? – zakpił kotołak. – Mogłeś uprzedzić, kapitanie – odburknął urażony. – A dlaczego, w końcu nie ma to, jak samemu sprawdzić i powąchać... – Ale coście tam panie ujrzeli – nie wytrzymał Alliro – powiedzcie nam. Garo machnął ręką i wykrzywił się z niechęcią. – To był rozpadły trup starej baby – mruknął, patrząc na Ksina spode łba – taki, co chyba już z rok w grobie leżał, bo aż drgał od robaków i czerwi... – Tak z nimi jest... – kotołak pojednawczo poklepał go po ramieniu – południce same w sobie to rodzaj na wpół cielesnych obłoków, które przeważnie, choć jednak nie zawsze, przyjmują człowiecze kształty. Potrafią wnikać w łodygi traw albo też w liście drzew i trwać tam, dopóki świeci słońce. Zapewne rośliny w jakiś sposób pomagają im czerpać siłę ze słonecznych promieni... A w nocy oraz zimą, o ile wiem, kryją się pod ziemią. To dziwne istoty. I groźne, nawet dla mnie... Z tej przyczyny wiadomo o nich mniej niż o całej reszcie demonów. Nikt, na przykład, nie wytłumaczyłby ci, dlaczego napastują ludzi i czemu robią to inaczej niż inne upiory; swym ofiarom nie rozszarpują przecież ciał, lecz umysły... I to na odległość! A gdy już jakaś zostanie zabita, wtedy ziemia natychmiast wyrzuca z siebie truchło tej, która dała początek południcy. Pewien stary mag zauważył kiedyś, że zawsze były to takie kobiety, co za życia zdradzały dziwną skłonność do roślin... Jednak najniezwyklejsze jest to, że trup pojawia się za każdym razem tam, gdzie upiorzycę zabito i to niezależnie od tego, jak daleko jest grób, który zapada się w tej samej chwili! – Niemożliwe! Bo... – Garo z miejsca ugryzł się w język. – A widzisz! – zawołał Ksin szybko – nie uwierzyłbyś, gdybyś nie zobaczył! – Ja dalej nie mogę uwierzyć... – poseł słuchając kotołaka całkiem zapomniał już o urazie – to jest przeciwne naturze! – Nie, Garo, to świadczy po prostu, że my prawie nic z jej praw nie pojmujemy... Poseł zamyślił się nieco.
– Miałeś rację, kapitanie – powiedział po chwili – tu naprawdę można zabłądzić – pokazał na okolicę – ale widzę, że tak jak powiedziałeś, nie będzie przynajmniej męczyć nas długość i nuda podróży. Zastanawia mnie tylko jedna drobna rzecz... Zwłaszcza, gdy w grę wchodzą moce Onego. – Cóż takiego? – zachęcił go Ksin. – Jeśli tak od razu, pierwszego dnia, przytrafiła się nam taka przygoda, to co zdarzy się jutro i później... W odpowiedzi kotołak bezradnie rozłożył ręce. – Zobaczymy... – uśmiechnął się tajemniczo. O wampirach, wilkołakach tudzież innych upiorach i ich własnościach rozmawiali jeszcze do późnej nocy, a potem cały następny dzień oraz kilka kolejnych. Bohaterowie Ksinowych opowieści, o dziwo, jakoś nie wchodzili im w drogę, jak się tego obawiał Garo. Najpoważniejszym zmartwieniem było utrzymanie właściwego kierunku wędrówki. Ostatnie otrzymane w gospodzie wskazówki dotyczyły osady, w której mogliby wynająć odpowiedniego człowieka, aby ten zaprowadził ich do następnej. Taki bowiem był uzgodniony wcześniej plan przedostania się przez tę najdzikszą i najrzadziej zaludnioną prowincję państwa Redrena. Rozciągała się ona pomiędzy pograniczem piryjskim, a południowo-zachodnimi księstwami Starego Suminoru i długi czas z powodu nieurodzajności swych ziem uważana była za niezdatną do osadnictwa. Również nie natrafiono tu nigdy na rudy szlachetnych, czy choćby tylko użytecznych kruszców. Stąd od dawna już nazywano ją Rohirra, co znaczy „niemiła” lub też w innych dialektach języka Sum „niedobra”. Zapewne na zawsze pozostałaby tylko przylegającym do granic Suminoru obszarem dziczy i schronieniem dla ściganych przez prawo przestępców, gdyby nie odkrycie na jej południowych kresach żyznych stepów, świetnie nadających się pod uprawę i do hodowli bydła. To zdecydowało, iż nagle, mocą jednego monarszego podpisu, znalazła się w środku przeszło trzykrotnie powiększonego państwa królów z Katimy. Jednakże w samej Rohirrze nie zmieniło się nic, a jeśli już, to na gorsze. Gościńce i drogi, jakie wówczas wybudowano, nie przecięły jej, lecz ominęły, a zbójeckie bandy przeniosły się w pobliże uczęszczanych traktów, przez co straciła ona ponad dwie trzecie swoich stałych mieszkańców... Sam Ksin, gdyby zechciał, mógłby uważać się za Rohirrczyka, gdyż puszcza, w której spędził dzieciństwo i pogrzebał Starą Kobietę rozciągała się przy północno-zachodnich granicach tej prowincji i częściowo do niej przynależała. Teraz zaś, choć był daleko od rodzinnych stron, to jednak czuł się tu bardzo swobodnie i bez wahania prowadził swą grupę dokładnie tam, gdzie mieli zamiar dotrzeć, a więc do wsi o nazwie Zakla. Jak na tutejsze warunki była to duża osada złożona z około stu chałup, z których wylegli wszyscy, aby ujrzeć nieczęsto pojawiających się tu wędrowców.
Przyjęto ich bardzo gościnnie i gdyby nie pośpiech, z jakim zdążali do Katimy, pozostaliby tutaj dłużej niż do następnego poranka. Tego dnia podróżowali szybciej, gdyż ich przewodnik, mężczyzna w średnim wieku o imieniu Ajro, bez trudu potrafił znajdować drogę, którą mógł jechać wiozący kobiety powóz. Poza tym wszystko odbywało się jak zazwyczaj; szli, gawędzili, drzemali... Jednak gdy minął popołudniowy postój i od nowa podjęli przerwaną podróż, Ajro, narzucił im szybsze niż dotąd tempo. Ksin początkowo nie zwrócił na to uwagi, lecz dostrzegłszy wyraźny niepokój w oczach przewodnika, zapytał go wprost o przyczynę. – Tak trzeba, panie – odpowiedział tamten – bo jakby nie, to mała Irian bardzo by się rozgniewać mogła, że nocą my jej spokój mącimy... – A któż to jest, ta Irian? – Ano wąpierzyca, panie, tak to u nas mówią, bo ludzie z daleka gadają inaczej: strzyga. – Pierwszy raz słyszę, żeby ludzkie imię upiorzycy dano... – Ej tam, boć przecie, panie, to z dziesięć roków już będzie, odkąd ona dzieweczką po wsi naszej biegała i jak się to biduli pomarło... – Tak mówisz, jakbyś do niej żadnej złości nie miał?! – A niby skąd miałbym mieć!? Ja, czy tam kto inny? Wszystkim jednako żal. Układna ci była dziecina... – zamyślił się – a wszystko za sprawą tej starej Rodlichy, bodajby i na tamtym świecie sparszywiała! – Opowiedz nam wszystko – poprosiła Hanti. – Jak każecie pani. Ano to było tak: Irian pierwszą, a potem jej brata Dinka, urodziła Ida, żona smolarza Rety. Reto poczciwy był chłop, ino że w piach poszedł, zanim się syn urodził, no i kobietę samą przy dwóch kołyskach ostawił. Nieletko im było, ale jakoś tam szło i bogi też chyba łaskawie patrzyli, bo córa się Idzie udała nad podziw. Urodna była, niegłupia, że nawet pod dębem uradzili, co by ją, jak podrośnie, dla króla, w pałace zawieźć. I dobrze by się dziać mogło, gdyby ta jędza Rodlicha mieszać tu nie zaczęła... Ot, dzieciaka się ropusze zachciało! Sama nie mogła mieć, to dawaj, do Idy łazić, żeby jej Irian sprzedała. Chodziła, chodziła, aż wreszcie, jak ścierką przez pysk wzięła, to i przestała chodzić. Tylko że następnego dnia małą za rękę cap i w las. Porwała psia jucha! Ano skoro tak, to się chłopy skrzykli, każdy co tam ciężkiego w obejściu miał, to wziął i poszli szukać. A jak znaleźli, to tak to stare ścierwo wybili, że mało jej skóra ode gnatów nie odeszła, a wrzaski to pewnikiem i Piry słyszały. No i spokój był, tyle że nie na długo. Rodlicha ledwie się z wyrka podniosła, dawaj zaraz w mateczniki chodzić i jakieś zioła czy inne rzeczy do chałupy znosić i cięgiem się w niej zamykać. Żeby tam kto wcześniej pomyślał, to może inaczej by było, a tak... Mała za jakiś czas zaniemogła. Z początku chodziła, kwękała, ale co dzień to gorzej się z nią działo i nic jej nie mogło pomóc. A potem już ino leżała i płakała, że boli. Osobliwie rączęta i twarzyczka. I że też nikt wtedy uroku w tym nie zobaczył! Ano widać i ludziom coś na rozumy padło. Znaczy musiało tak być. Pomarła... Ida zaś z tej całej zgryzoty, choć licho wie,
jak to po prawdzie było, zaraz na drugi dzień po córce oczy zamknęła. I Dinek, co mu ze cztery wiosny było, sam ostał. Ale nic to, żal nie żal, tak to już jest na tym świecie. Pochowali my je jak należało, i godnie, a jakże, a tu na siódmy dzień, znaczy od śmierci Irian liczony, patrzymy: grób małej rozryty, trumna pazurami rozdarta i trupa ani śladu... Ksin tylko pokiwał głową i cicho zagwizdał przez zęby. – No, teraz dopiero ludziom zasłona z oczu spadła. Całą gromadą śmy do Rodlichy poszli i żywcem ją w stogu słomy spalili. Miast tego, może lepiej by było przymusić wpierw sukę, żeby urok spróbowała odczynić, ale w złości na próżno rozumu szukać. I stało się... Odtąd co noc Irian wokół wsi krążyła, ale ani razu nikomu jakakolwiek się krzywda nie stała, choć byli tacy, co ją o parę kroków od siebie widzieli. Jakiś wędrowny mędrzec, który później w progi nasze zawitał, gadał, że owa niezwyczajna łagodność stąd pochodzi, że duszy niewinnego dziecięcia czary dość mocno nie mogły się imać i po części ją taką, jaką była za życia, ostawiły. Znaczy dobroci w niej wiele jeszcze i pamięci tego, co drzewiej było, śmierć nie zatarła. Szczera prawda to była, bo rychło baby zaczęły gadać, że ona czasem po zmierzchu do posłania braciszka przychodzi i spokojności jego snu pilnuje. Jedna ponoć widziała, jak Irian pazurami derkę na niego naciągała, kiedy mały się odkrył we śnie... Od pory tej każdy, kto upolował coś albo w zagrodzie zarżnął, część mięsiwa zawsze na płocie ostawiał, aby nieboga pożywić się mogła. Tak było dopóki nowe nie spadło nieszczęście; gorączka nam na dzieciska przyszła i naście wypadło pochować, w tym i Dinka, który nigdy tak w sobie za mocny nie był. Oj, było wtedy, oj było... Co noc do grobu małego chodziła i wyła, aż się serce krajało, a baby to ino cięgiem chusty przy oczach trzymały. Do dziś, co wspomną, to znów zaczynają beczeć. One już takie za przeproszeniem jasnej pani... – skłonił się w stronę Hanti. – A potem przyplątał się tu jakiś wypierdek, co należał do cechu tych, co zabijają stwory Irian podobne... – Tępiciel? – rzucił Ksin. – A tako właśnie! – potwierdził Ajro – żeby my tylko wcześniej wiedzieli, kto zacz i dlaczego przylazł, to by zaraz kłonice w ruch poszły. A ten parszywiec pewnikiem mistrzem chciał ostać, a do zasługi ubicie wąpierzycy było mu potrzebne, bo choć nikt go nie prosił, o zmroku na Iriankę się zbój zasadził. Ale szczęśliwie się wszystko skończyło, bo to jego flaki ona nam na opłotkach rozwiesiła... Jeno że po tym ufność do ludzi straciła, brata między żywymi nie było, więc i jej samej nic już przy wsi nie trzymało. Odeszła w te okolice, o właśnie tu, gdzie my teraz idziemy i żyje sobie spokojnie, ale obcych nocami nie cierpi. Paru już pokąsała i to tak, że przez kilka niedziel z betów się podnieść nie mogli. Stąd i nam roztropniej będzie odejść, nim słońce w lesie się schowa... – I mówisz, że tu jej ziemia? – zagadnął go Ksin z lekkim uśmiechem – a ona gdzieś tutaj jest i to blisko?
– Nie inaczej, panie. – Więcej masz racji, niż ci się wydaje! – kotołak stanowczo powstrzymał konia i zeskoczył na ziemię. – Zaraz wracam! – zawołał, znikając w skłębionej masie krzewów. – Panie...? – Ajro osłupiał, a Hanti niespodziewanie zbladła... Ksin odszedł o kilkadziesiąt kroków od dróżki, którą jechali i zatrzymał się przed starym, ogromnym dębem. Jakieś pięć łokci nad ziemią w grubym, obrośniętym mchem pniu ział otwór obszernej dziupli. Nawet gdyby nie istniał zmysł Obecności, to same ślady na korze powiedziałyby mu już wszystko... Chwycił za krawędź dziury, podciągnął się i wślizgnął do wnętrza. Drzewo było prawie że puste w środku, a ową mroczną, posępną norę w połowie wypełniały zeschnięte liście. Przyklęknął i zaczął je rozgrzebywać. Leżała niezbyt głęboko, może ze dwie piędzi pod powierzchnią. Po chwili wyciągnął ją i oparł bezwładne ciało o próchniejącą ścianę. Patrzył... Szczupła, płowowłosa bardziej przypominała mu jakieś nieznane dotąd drapieżne zwierzątko niż strzygę. Nie miała żadnych, tak charakterystycznych dla tego rodzaju upiorów zniekształceń czy śladów zatrzymanego gnicia. Moc Onego przeformowała tę małą z zachowaniem jakiejś subtelnej harmonii, która wyzierała z każdej miękko zarysowanej linii jej ciała. Z daleka można było wziąć Irian za kilkunastoletnią dziewczynę, choć jednak zbudowana była zupełnie inaczej niż jakakolwiek kobieta... Nigdy dotąd nie widział nic podobnego. Bez namysłu zarzucił ją sobie na plecy, po czym wydostał się z dziupli i na rękach zaniósł do swoich... Piorun z jasnego nieba wywołałby o wiele mniejsze wrażenie, niż pojawienie się Ksina ze strzygą w ramionach. A on szedł spokojny, wyprostowany. Pysk Irian opierał mu się o szyję, a jej łapy, pozbawione sierści, zakończone lśniącymi niby masa perłowa szponami, luźno kołysały się w rytm jego kroków. Konie rżeć zaczęły, dziewczyny Hanti piszczeć, a Ajro był przerażony. – Panie! Coście zrobili?! Kotołak ominął go, nie mówiąc żadnego słowa i ruszył w kierunku powozu. Szybkim ruchem położył Irian na siedzeniu przy żonie. Przestraszone służki natychmiast wyskoczyły stamtąd z dzikim wrzaskiem. – Wracać mi tu, ale już! – krzyknęła na nie Hanti, odzyskując zimną krew. Podeszły niepewnie, a Ksin odwrócił się do przewodnika. – Mówiłeś, że ona do króla miała iść, tak, to my teraz ją do pałacu weźmiemy... Chłopu odjęło mowę, lecz również i Garo tępo wytrzeszczył oczy. – Jakby tam jednej było mało... – wystękał zupełnie ogłupiały poseł.
– Nadworny mag waszą Irian się zajmie i może z powrotem przywróci jej ludzką postać. Dobrze umie on uroki zdejmować – wyjaśnił Ksin. Sam wiem coś o tym, dodał w myślach. Ajro okazał więcej bystrości niż stojący za nim dworzanin, bo po chwili już jego oczy spojrzały na kotołaka przytomniej. – Skoro tak chcecie, panie, to czemu nie – powiedział spokojnie – radość we wiosce będzie, kiedy tam o tym rzeknę, ale co wy poczniecie, jak ona się dzisiaj po zmierzchu przebudzi. Przecie Irianka nigdy do pełni nie musiała czekać, by się z owego dziennego bezwładu podnieść...? Ksin potarł grzbietem dłoni policzek i zmarszczył czoło. – Znajdź nocleg dla nas, to tam pomyślimy – odparł. – Jak każecie, panie, teraz donikąd nam już nie śpieszno, tedy więc możemy do starej chałupy iść, co tu niedaleko stoi. Pokazał kierunek i chwyciwszy za uzdę jedną z zaprzężonych do kolasy klaczy, poprowadził ich w stronę chaty. Zaledwie zboczyli z drogi, od razu znaleźli się w takim gąszczu, że powóz utknął w nim już po kilkunastu krokach. Dalej ruszyli dopiero wtedy, gdy Milan i Rino swoimi dwuręcznymi mieczami skosili wszelkie zawadzające krzaki i drzewa... Z początku taka wędrówka zdawała się być zbyt mozolna, lecz Ajro wiedział jednak, co robi. Po pewnym czasie dobrnęli tam, gdzie grunt był bardziej kamienisty, dzięki czemu rosnące tu zielsko sięgało najwyżej do kolan i kłopoty skończyły się w okamgnieniu. Szybko ujrzeli dach opuszczonej chaty, a niebawem już szykowali się w niej do nadejścia nocy. Teraz Hanti po krótkiej naradzie z Ksinem wzięła władzę nad grupą w swe ręce. Najpierw zapędziła do roboty Gwardzistów, każąc im zbierać chrust i grzać wodę, po czym sama, z pomocą jednej służebnej, zabrała się za mycie Irian i odszorowywanie jej z warstwy dziesięcioletniego brudu. W tym czasie druga dziewczyna przerobiła jedną z kobiecych szat, w którą ubrano strzygę zaraz po zakończeniu kąpieli. Wreszcie, czystą i pachnącą ziołami, Irian ułożono na przygotowanym wcześniej posłaniu w chacie. Ajro i Garo patrząc na to wszystko, tylko przecierali oczy ze zdumienia, niezdolni wykrztusić z siebie choćby jednego słowa. Tego było zbyt wiele, jak na ich zdolność pojmowania. Jedynie Alliro i reszta żołnierzy od dawna przyzwyczajonych zarówno do swego dowódcy, jak i do jego pomysłów, przyjęli rzecz całą spokojnie. Pozostały czas upłynął na zwyczajnych w tych okolicznościach pracach, które skończyły się przed wieczorem. Konie zamknęli w pobliskiej szopie, a sami zasiedli do wieczerzy. Zachód słońca zastał ich jeszcze przy jedzeniu, dlatego tym razem skończyli je szybciej niż zwykle i pośpiesznie rozlokowali się w chacie. Większość wlazła na strych, wciągając za sobą drabinę. Jedynie Ksin, Ajro i Hanti odważyli się w dole czekać na chwilę, w której Irian przebudzi się z podobnego do śmierci letargu.
Kotołak przyklęknął najbliżej, bo jakieś trzy kroki od strzygi. Hanti stanęła za nim, a Ajro daleko pod ścianą. Z góry osiem par oczu z napięciem śledziło każdy ich gest albo słowo. Ksin spojrzał na moment w bok. – Otwórz drzwi i zostaw otwarte – polecił przewodnikowi. Ten zrobił, co mu kazano i znów powrócił na swoje miejsce. Na zewnątrz ciemność gęstniała z każdą upływającą chwilą. Kilka woskowych świec od dawna paliło się w izbie, lecz owo mizerne światło nie rozpraszało do końca panującego tutaj półmroku. Długie cienie przedmiotów i ludzi drgały lub falowały lekko na ścianach i glinianym klepisku, a mętna szarówka zatarła kontury trwających w bezruchu postaci. Irian zaczęła żyć... Ksin wyczuł to, zanim zdążyła otworzyć oczy, i niemiły chłód ogarnął go wzdłuż kręgosłupa. To co leżało przed nim, nie było jakąś tam zamienioną w potwora dziewczyną, tak jak mu się dotychczas zdawało, ale najzwyczajniejszą strzygą gotową bez wahania wypatroszyć ich w tej samej chwili, w której taka myśl powstałaby w jej głowie. Zmysł Obecności nie potwierdził słów Ajra; kotołak nie znalazł żadnej różnicy pomiędzy nią a innymi upiorami... Na ucieczkę lub gniew było już za późno. Ksin sprężył się, tłumiąc wściekłość na siebie i zamarł ze wzrokiem utkwionym w Irian. Jedyną bronią, jaką teraz miał, była jego krew, a sposób obrony polegałby na zmuszeniu upiorzycy, aby go ugryzła. Nie wiedział tylko, co zrobi w przypadku, kiedy zamiast kłów pójdą w ruch szpony... Zerwała się tak szybko, że Hanti i Ajro nie zdołali dostrzec jej skoku – był on jak błysk miecza tnącego powietrze. Już stała, opierając się tyłem o ścianę. Ostry, wibrujący syk przerwał ciszę i narastał, przechodząc w złowieszczy skrzek. Rozjarzone blaskiem czerwonych oczu spojrzenie Irian błyskawicznie przemknęło po całej izbie i zatrzymało się na twarzy Ksina. Przeciągły, gardłowy dźwięk ścichł nagle o jakieś półtonu. Obecność istoty pokrewnej musiała ją bardzo zaskoczyć; raz jeszcze z uwagą przyjrzała się Hanti, przewodnikowi i znów zerknęła na kotołaka. Lekko przekrzywiła łeb. Zamknęła otwartą paszczę. Pazury wciąż drgały nieznacznie, ale łapy trzymała przyciśnięte do tułowia. Nagle coś innego zajęło jej uwagę – suknia, popatrzyła po sobie. Czubki szponów dotknęły jedwabnej tkaniny. Przyszczypała kawałek i pociągnęła; pazury stuknęły o siebie. – Irian... – poderwała łeb w górę i gwałtownie poruszyła uszami. – Irian... – powtórzyła Hanti. Momentalnie zwróciła się w stronę kobiety, wysuwając do przodu podkurczone ramiona. Ksinowi serce stanęło w gardle; gdyby teraz zaatakowała, to w żaden sposób nie zdołałby osłonić przed nią żony – Hanti była zbyt blisko! Jakikolwiek gwałtowny ruch z jego strony mógłby tylko pogorszyć sytuację.
– Irian... – w wyciągniętej ku strzydze dłoni pojawiło się zgrzebło, a ta z napięciem wpatrzyła się w ów przedmiot. Kotołak zacisnął zęby; gdyby w tej chwili Irian postanowiła odgryźć Hanti rękę, on byłby zupełnie bezradny... Krótki i nagły skowyt poraził mu nerwy jak płomień. Strzyga w mgnieniu oka jakby rozpłynęła się w powietrzu. Szum, jazgot i potężny łomot! Nie myśląc, nie patrząc na nic, poderwał się i w obłędnym, szaleńczym skoku przypadł do Hanti przywalając ją własnym ciałem... Czekał na ból, zgrzyt rwanych mięśni, a zamiast tego usłyszał okrzyk zdumienia: – Opamiętaj się! – zdławiony jęk rozległ się po tych słowach – omal mnie nie zabiłeś! – C...c... co się stało...? – wymamrotał oszołomiony. – No, złaź ze mnie! Patrz, jak się potłukłam... Przecież ona uciekła! Uświadomił sobie, że cały jest mokry od potu. Bryła lodu powoli topniała gdzieś pod sercem. – Ano uszła, panie, przez drzwi, przecie otwarte były... – Ajro potwierdził pośpiesznie. Wstał, odetchnął głęboko i pomógł Hanti się podnieść. Patrzyli na siebie w milczeniu. – Czy odszukasz ją jutro? – spytała nagle. Pokręcił przecząco głową – miał dosyć już tego wszystkiego. – Może to i lepiej... – odpowiedziała, zamyślając się nieco – ale... – Oj, za pozwoleniem, skoro aż tyle szczęścia mieliśmy, lepiej nie kusić znów losu – doradził przewodnik. – Masz rację – przytaknął kotołak – chodźmy spać. – Trzeba przygotować posłania, pomóż mi – odezwała się Hanti. Ksin pochylił się nad jednym z leżących pod ścianą tobołów i zaczął rozsupływać oplatające go rzemienie. – Panie... – ton głosu Ajra sprawił, iż momentalnie zesztywniał. Bardzo powoli obrócił głowę w kierunku drzwi... Irian stała w progu ze wzniesionymi do góry szponami. Zupełnie cicho. Wtem zatrzeszczały deski! – To na strychu ktoś się gwałtownie poruszył. Weszła do izby. Wolno, krok za krokiem, jakby nieśmiało zbliżała się ku Hanti... Przerobiona suknia zwisała z tej małej ofiary uroku, niczym luźno rzucona szmata. Żadnego wdzięku. Ksin uspokoił się wreszcie, gdyż w całej postawie strzygi był raczej lęk lub niepewność, ale nie gniew. Nie przyszła tu walczyć... Przemknęło mu. Stanęła przed Hanti i nagle przytuliła się do niej z jakąś dziecinną ufnością. Kobieta cofnęła się nieco, usiadła, a kiedy tamta ułożyła swój łeb na jej kolanach, sięgnęła po
odłożone zgrzebło i zaczęła ją czesać. Irian zamknęła oczy, przyjmując pieszczotę z nieśmiałym popiskiwaniem, a rozradowana Hanti z zachwytem spojrzała na Ksina. – Jest nasza... – szepnęła do Ksina. Ze strychu spuszczono drabinę i ukrywający się tam zaczęli schodzić na dół. Irian nie zwróciła na nich uwagi, nawet wtedy, gdy wszyscy skupili się wokół niej. Zdumienie, podziw i zupełne zaskoczenie sprawiły, iż nikt nie zdobył się na komentarz. Dopiero po dłuższej chwili Garo rzekł coś Ksinowi do ucha, a za moment obaj wyszli z chaty i przystanęli w pobliżu szopy, w której zamknięto konie. – Więc o co chodzi? – zapytał kotołak. – Kapitanie, czy Irian to nasza broń? – zagadnął go poseł. – Nie rozumiem... – No, czy ona będzie walczyć z królową? Ksin wzruszył ramionami. – A niby dlaczego miałaby to zrobić? – Bo przecież... ona to... – To co? – przerwał mu zniecierpliwiony kotołak – nie dlatego ją odnalazłem! – Ale może... jakoś jej to wytłumaczyć...? Ksin spojrzał z politowaniem. – Nawet gdyby to było możliwe – powiedział zimno – to wymyśl mi choćby jeden powód, dla którego dwie strzygi miałyby walczyć ze sobą. No czekam! – Ja nie wiem... – I ja też nie! – uciął krótko. – I przestań wreszcie zaprzątać sobie tym głowę. Czas spocząć. Idziemy! Nie patrząc na siebie, wrócili do chaty. Światła pogasły tam szybko i potem już tylko żar z paleniska cokolwiek rozpraszał mrok. Z czasem zasnęli wszyscy z wyjątkiem Hanti, która ciągle, miarowo rozczesywała włosy tulącej się do niej strzygi. Tak było do wschodu słońca, kiedy ta z powrotem zapadła w letarg. Niebawem znów wyruszyli w drogę, a Hanti, trzymając na kolanach głowę Irian, drzemała, odsypiając ostatnią noc. Jadący tuż obok Ksin, co trochę spoglądał na nie zadumany. – Więc jednak mamy córeczkę... – powtarzał sobie z niedowierzaniem.
OSTATNI POJEDYNEK Podróż przez Rohirrę, mimo iż na początku zdawała się być szaleństwem, opłaciła się im ogromnie. Nie tylko nic nie stracili, ale zyskali jeszcze, gdyż trwała ona o cały tydzień krócej w porównaniu z drogą, którą przebyli jadąc w przeciwną stronę. Dzięki temu do Katimy dotarli na dwie noce przed pełnią księżyca, a to szczególnie cieszyło Ksina.
Przez główną bramę miasta przejechali więc wczesnym rankiem osiemnastego dnia miesiąca Ryb i unikając zbędnego ryzyka zatrzymali się nie w pałacu, lecz w jednej z karczm. Jej właściciel, od kiedy wszyscy przyjezdni w popłochu opuścili stolicę, nie miał aż do tej pory jakichkolwiek gości i to sprawiło, iż przyjął ich jak wysłanników niebios, zesłanych po to, by uratować go od bankructwa. Od niego dowiedzieli się o tym, co zaszło w Katimie po wysłaniu Gara i o strachu, z jakim mieszkańcy stolicy oczekiwali kolejnych poczynań Starej Królowej. Mówił długo i tak pochłonęła go własna opowieść, że nawet nie zwrócił uwagi na podłużny tobół, który Gwardziści ostrożnie wydostali z powozu i wnieśli do pokoju kobiet... Gdy skończył, Ksin natychmiast przywołał posła, pomówił z nim chwilę, po czym bezzwłocznie odprawił do pałacu. Rodmin zjawił się niecałą godzinę później, zastając ich jeszcze przy śniadaniu. Hanti i kotołak od razu zerwali się na widok starego przyjaciela. – Podobno macie dla mnie jakąś robotę? – zapytał mag po powitaniu. – Ażebyś wiedział... Zjesz coś? – Ksin zrobił zapraszający gest. – Nie, ja już... – wymówił się szybko. – A wina? – Chętnie. Hanti sięgnęła po dzban, napełniła i podała im kubki. Usiedli, zaczęli pić. – Powiedz, co się tu porobiło... – zaczął Ksin. Rodmin spochmurniał nieco. – Ona rządzi, a Redren potulnie jej słucha... – rzekł, odstawiając opróżnione naczynie – nie, nie dolewaj – odezwał się do Hanti. – Nauczyła go posłuszeństwa... – pokrótce opowiedział im o wydarzeniach w pałacu. – A teraz mówcie, co tu za robota, ten człowiek gadał coś o urokach...? – Wziąłeś swoje Przedmioty? – zapytał kotołak. – Wiele mi ich nie zostało, ale mam kilka... – dotknął wiszącej przy pasie sakwy. – Więc chodźmy! – oboje poprowadzili maga do izby na piętrze, a kiedy znaleźli się wewnątrz, Ksin zaryglował dokładnie drzwi. – Tutaj... – Hanti odsłoniła baldachim nad łożem. – Cóż to jest? – Rodmin popatrzył zdumiony. – Odwiń... – rzekł kotołak. – Czy wyście rozumy potracili!!! Ksin i Hanti jak na komendę przecząco pokręcili głowami. Magowi odjęło mowę. – Ja... wszystkiego... po was, ale... – wykrztusił wreszcie – jeśli ktokolwiek się dowie... tu całe miasto nocą boi się własnego cienia, a wy... Żywcem na strzępy i to gołymi rękami? – Uspokój się i słuchaj! – kotołak niemal przemocą posadził go tuż przy Irian.
– Ona jest inna... – dalej mówił już z takim pośpiechem, jakby obawiał się, że Rodmin im stąd ucieknie... – i trzeba z niej zdjąć ten czar! – zakończył stanowczo. Mag przez dobrą chwilę patrzył na nich zupełnie nieobecnym wzrokiem. – A jeśli się wyda... – zaczął znowu. – Ty powiesz?! – Ksin przerwał mu ostro. – Nie! – No to nie ma zmartwienia. Do dzieła! Rodmin podrapał się w potylicę. – Więc dobrze! A niech to diabli... – machnął ręką i spojrzał na strzygę. – Pomóżcie mi ją rozebrać – rzekł spokojnie. – Lepiej ja sama... – Hanti pochyliła się szybko nad posłaniem. Sprawnie ściągnęła sukienkę z Irian i nagą ułożyła na wznak. Popatrzyła jeszcze, po czym odruchowo przygładziła jej rozczochrane włosy i cofnęła się, aby zrobić miejsce magowi. Ten przyklęknął przy brzegu łoża i uważnie przyjrzawszy się małej, powoli sięgnął do sakwy. – Rzeczywiście – stwierdził – przekleństwo nie przeniknęło ciała tak bardzo, jak to zazwyczaj bywa; w każdym razie nie widać tego na zewnątrz. Sprawdzimy... – wyciągnął srebrne wahadełko i wprawił je w ruch nad strzygą. Szepcząc coś, przenosił je w tę i z powrotem wzdłuż tylko znanych linii. Ksin spostrzegł, jak zawieszona na lnianej nitce bryłka metalu wyraźnie zmieniała szerokość swoich wychyleń w zależności od miejsca, przy którym się znajdowała. I tak w okolicach dłoni lub raczej szponów hamowała gwałtownie, jakby coś ją ściągało w dół, a nad czołem i sercem przeciwnie; odpychanie było tak silne, że aż zaczynała miotać się niczym uwiązana pszczoła. – Ho, ho, kto by pomyślał... – Rodmin cofnął rękę z wahadłem i wziął następną rzecz: była to niewielka kulka z bursztynu. Przez chwilę intensywnie pocierał ją o rękaw jedwabnej koszuli, a gdy skończył, nieznacznym ruchem rzucił ją w stronę Irian. Miodowozłoty pocisk, mimo iż mknął prosto na nią, nagle wykrzywił swój lot, zboczył i upadł w pościel... Mag odwrócił się do Hanti i Ksina. – Drugi raz w życiu widzę coś podobnego – powiedział – ty byłeś tym pierwszym przypadkiem... – dodał, spoglądając na kotołaka. – Jest tak, jak u ciebie. Jeśli, rzecz jasna, pominąć mniej istotne różnice. To zgrabne połączenie umysłu całkiem zwyczajnej dziewczyny z większością typowych cech demona. Ja mówię „zgrabne”, ale ten kto jej to zrobił, prędzej widziałby w tym swój błąd, gdyż jeśli to miała być zemsta, nie należało dopuścić, aby pozostały w niej wspomnienia z poprzedniego żywota. Znać, że robił to początkujący czarownik i na rzeczy dość dobrze się nie znał. – To była kobieta – sprostowała Hanti. – Ach tak... – Rodmin najwyraźniej myślał już o czymś innym. – Więc nie powinieneś mieć teraz żadnych trudności! – zawołał Ksin.
– Zaraz, zaraz... – mag zgasił jego entuzjazm – nie wiem jeszcze, na czym opiera się w niej działanie owego uroku. U ciebie jest to część zwierzęcej natury, a ona zdaje się była człowiekiem pełnej krwi... – Tak, masz rację... – kotołak spoważniał nagle. – Teraz musimy to zbadać, na szczęście został mi jeszcze jeden... – pokazał im smukły, przejrzysty jak szkło sześciograniasty kryształ. Jego obydwa końce zeszlifowane były w ostre, mieniące się wszystkimi barwami tęczy, szpice. Z daleka wyglądało to tak, jakby po obu stronach płonęły kolorowe ogniki. Rodmin uchwycił go dwoma palcami i ostrożnie przybliżył do Irian... Przejmujący, wysoki ton zabrzmiał w zapadłej ciszy i szybko przybierał na sile. Dźwięk wibrował, gdy mag zaczynał kołysać ramieniem i milkł, kiedy je cofał. Zmieniał się również nad każdą częścią ciała strzygi, w miarę jak Rodmin przesuwał go ponad nią. – Przekleństwo! – parsknął niespodziewanie. – Zobaczcie! – stanowczym ruchem przyłożył kryształ do czoła Irian. Przeraźliwy wizg omal nie zwalił ich z nóg. Za moment przestali go słyszeć, lecz nim jednak zdołali sobie to uświadomić, od strony okna rozległa się seria szybkich, gwałtownych trzasków. Spojrzeli: niektóre spośród wprawionych tam szklanych płytek pokryła sieć białych pęknięć... – Aszsz...!!! – Rodmin zasyczał z bólu i natychmiast, rzuciwszy w kąt kamień, zaczął dmuchać na oparzone opuszki palców. – Nic z tego! – burknął po chwili. – Co jest?! – zapytał Ksin. – Nie dam rady, nie mogę zdjąć tego uroku. – Co ty mówisz!? – wybuchnęła Hanti. Mag przestał wymachiwać dłonią i uważnie popatrzył gdzieś w bok. – O, macie go! – podszedł i czubkiem buta trącił leżący na podłodze kryształ... Klejnot był martwy. Stracił poprzednią przejrzystość, pociemniał, stał się brunatnoszary, a jego końce nie skrzyły się już barwnym światłem. – Tylko swoista Moc mogła zrobić z nim coś takiego – wyjaśnił – znaczy to, że zaklęcie było jednowymawialne, a więc odczynić może wyłącznie ten, kto je rzucił... Ta wiedźma jednak coś umiała... – Ale ona nie żyje! Rodmin rozłożył bezradnie ręce, Hanti usiadła, a Ksin zaczął krążyć po izbie. – I nie ma innego sposobu? – odezwał się wreszcie. – Sposób to zawsze jest, tylko trzeba go znać – odpowiedział mag. – Ale może byś jednak spróbował... – zaproponowała Hanti. – Na oślep? – Właśnie.
– Nie. Ryzyko za wielkie. Prędzej bym ją rozsrożył niż odczarował. – Może byś coś wymyślił! – Niby co? To beznadziejny przypadek. Nic tutaj nie wskóram, a tobie radzę, byś przestał zaprzątać sobie tym głowę, zapomniałeś dlaczego tu jesteś? Aha, skoro już o tym; Redren chce z tobą mówić. Będzie czekać w południe. Kotołak popatrzył przez okno. – To już niebawem – odrzekł. – W takim razie pójdziemy tam razem – Rodmin ruszył w kierunku drzwi. – Jak długo jeszcze macie zamiar ukrywać Irian – zagadnął, kiedy znaleźli się na ulicy. – Nie zastanawiałem się nad tym – odparł Ksin – myśleliśmy, że będzie można wyzwolić ją od Onego, teraz sam nie wiem. Może ukryjemy w Samni albo gdzie indziej... a może jednak znajdzie się ten sposób... – Na to nie licz, nie warto mieć złudzeń. Moja sztuka trwa od przeszło tysiąca lat i przez cały ten czas nigdy nikomu nie udało się złamać reguł mocy swoistej, choć mówią, że można, ale to tak, jakby szukać jednego drzewa w wielkiej puszczy... – O, to jeszcze umiałbym... – A ziarenka piasku na pustyni? – Już nie... – kotołak posmutniał. – No widzisz... tak z tym jest. – Więc zostawmy to wreszcie. Jak tam moja Gwardia? – Ksin zmienił temat. – Zbiesiły się łajdaki i trudno się im dziwić; Redren ugiął karku, więc posłuch mocniejszemu. Od tamtej pory król jest dla nich jak dym: kiedy w oczy nie lezie, to i nie ma się czym przejmować! Stracił poważanie i tyle. Dopiero dzisiaj, kiedy usłyszeli, że już wróciłeś, zaczęli się trochę miarkować, bo nie wiedzą jeszcze, czym się to wszystko skończy... Do pałacu dotarli jakieś pół godziny później. Pozornie nic się tu nie zmieniło; straże, które mijali, jak dawniej oddawały honory, a napotkani dworzanie równie chętnie odpowiadali na słowa powitania lub wymieniali ukłony. Nikt ani odrobinę nie uchybił zasadom etykiety, lecz w każdych oczach Ksin widział zawsze ten sam utajony błysk; jedno krótkie, lustrujące spojrzenie – patrzyli zimno, niczym widzowie na gladiatora, ważąc jego szanse i myśląc na kogo postawić... Redrena zastali w niewielkiej, raczej niegodnej króla komnacie. Władca był sam, jeśli nie liczyć drzemiącej mu na kolanach puszystobiałej kotki, i siedział w bogato rzeźbionym fotelu. Gdy weszli, odłożył jakieś przeglądane właśnie papiery, po czym skinął uprzejmie głową. Chciał coś rzec, ale nie zdążył... Królewska faworyta obudziła się natychmiast w momencie, w którym Ksin stanął w progu i zwróciła na niego swe piękne przejrzystobłękitne ślepka. Uniosła łepek, a z jej zgrabnego, szlachetnie ukształtowanego pyszczka wydostało się krótkie i pełne zachwytu
miauknięcie. Już stała gotowa, sprężona do skoku na podłogę, gdy nagle Redren odruchowo przytrzymał ją za kark... Wściekłe, przeciągłe prychnięcie było właśnie tym, co nie dało królowi dojść do słowa. Rozjuszona kocica bezceremonialnie ugryzła monarchę w palec i wyrwawszy się śmignęła w dół, prosto do nóg kotołaka. Zaczęła ocierać się o nie z gardłowym, entuzjastycznym miaukotem, okazując mu tym swoją najgłębszą aprobatę... Zapanowała zupełna konsternacja. Redren zaniemówił, mag zaczął gryźć wargi, a sam Ksin stał i z widocznym wysiłkiem próbował zachować obojętny wyraz twarzy. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy kotka bynajmniej nie zamierzała przestać, przyklęknął i wziąwszy ją w dłonie, zaczął delikatnie masować jej szyję i grzbiet. Zwierzątko zwiotczało nagle, a on wstał, przeszedł kilka kroków i ułożył je na stoliku Redrena. – Obudzi się za jakąś godzinę lub dwie... – wyjaśnił, unosząc głowę. Król z trudem przypomniał sobie to, co miał zamiar powiedzieć wcześniej. – Więc cóż, siadajcie... – odchrząknął znacząco. – Jakie będą rozkazy, panie? – zapytał Ksin. – Żadnych rozkazów – odparł Redren – masz wolną rękę, rób co chcesz, byle prędko! Możesz nawet i teraz zacząć. Dość błazeństw! – Czy mam odszukać jej kryjówkę. – Tak, a potem spal, rozszarp, zadźgaj, zresztą sam najlepiej wiesz, co masz zrobić! A ja już się zajmę tym przeklętym bydłem... – tygodnie upokorzeń sprawiły, iż władca przestał nagle panować nad sobą – tu wszystko buntuje się przeciw mnie, nawet takie o... – zamierzył się na kotkę i byłby ją strącił ze stołu, lecz powstrzymał go jeden krótki błysk oczu Ksina... – Za pozwoleniem, wasza wysokość – pośpiesznie wtrącił się Rodmin – obawiam się, że w ten sposób nic nie zdziałamy. – A to dlaczego? – Przecież on wywęszy ją choćby i przez trzy ściany! – To nie węch, panie... – Nieważne! Więc czemu nie?! – Bo trzeba jeszcze znać drogę przez owe ściany, wasza wysokość. – Młotami je przebijemy! – Tak, i pół zamku zawali się nam na łby! – mag zaczął tracić cierpliwość. – Nie podnoś głosu, Rodmin – król oprzytomniał wreszcie – ale może jednak się nie rozleci? – Nie sądzę, aby Starzy Mularze nie przewidzieli czegoś tak prostego, wasza wysokość, a po drugie wszystkie mury są tu tak grube, że na ich rozbicie może nie starczyć dnia... czy mam dalej mówić? – Nie, dosyć. Więc zgoda, ale co czynić w takim razie? – Zaczekajmy, aż sama stamtąd wylezie – zaproponował Ksin. – I co wtedy?
– Jeżeli będzie to w czasie pełni, niechaj rozstrzygną szpony... – po tych słowach ogarnął go nagle jakiś dziwny chłód i takie niejasne, nieokreślone poczucie nieodwracalności... Nigdy dotąd nie czuł czegoś podobnego przed walką... – Ja jestem gotów! – stanowczo zdusił ów zaczadzający mu umysł ponury opar i spokojnie popatrzył w oczy króla. – Dobrze, zgadzam się – odrzekł z namysłem Redren – a teraz mów, co tam na pograniczu... Reszta dnia, aż do wieczora, upłynęła bez zmartwień. Najpierw Rodmin wyniósł uśpioną kotkę do sąsiedniej komnaty, a potem Ksin opowiadał o wszystkim, co wydarzyło się w Dinie, a oni słuchali z uwagą, od czasu do czasu zadając różne pytania. Jedyną kłopotliwą rzeczą mogła tu być sprawa Irian, ale kiedy kotołak dochodził już do wydarzeń, które zaszły w puszczach Rohirry, Redren sam kazał mu skończyć. – Ściemnia się – stwierdził – a lepiej, żeby cię w zamku po zachodzie słońca nie było, wracaj do siebie. – Tak, panie! – Ksin wstał, skłonił się i zniknął za drzwiami. Do gospody wrócił najkrótszą drogą. Podczas jego nieobecności nie działo się tam nic szczególnego. Kobiety siedziały u siebie, a Gwardziści, jak zwykle, biesiadowali w głównej izbie. Jedynym nie pijącym wśród nich był Alliro, który zgodnie z rozkazem pilnował, aby żaden z pozostałych nie stracił umiaru i nie powiedział za dużo... Na widok dowódcy natychmiast podnieśli się z ław, lecz on nieznacznym gestem pozwolił im zająć poprzednie miejsca i nie mówiąc nic, od razu poszedł na górę. Tam zamknąwszy okna i drzwi do komnaty, razem z Hanti zaczekał, aż Irian przebudzi się z letargu, a potem przez pół nocy wszyscy troje bawili się razem w najlepsze. Rozigrana strzyga śmigała po pokoju jak skra, a oni, najczęściej bez powodzenia, usiłowali schwytać ją w szeroko wyciągnięte ramiona. Dość łatwo zdołali wytłumaczyć jej, że tym razem powinna zachowywać się cicho i nie skowyczeć, więc teraz radość po każdej udanej ucieczce lub zwodzie okazywała klekocząc gwałtownie szponami, co przypominało klaskanie. Natomiast kiedy Hanti, którą najprędzej zmęczyły te dzikie harce, siadała, aby nieco odpocząć, wtedy Irian od razu przybiegała do niej, dopominając się o swoją ulubioną pieszczotę, czyli rozczesywanie włosów. Na kilka godzin przed świtem Hanti i kotołaka zastąpiły obie dziewczyny służebne, dzięki czemu oni mogli iść spać, a strzyga nie pozostała bez opieki. Ksin po zabawie z Irian i należytym zadbaniu o Hanti miał teraz ogromną chęć na to, aby spać przynajmniej aż do południa. Jednakże, zaledwie zdążył pogrążyć się w leniwym strumieniu marzeń i obrazów, jakaś ręka brutalnie wyciągnęła go z powrotem na powierzchnię rzeczywistości. Otworzył oczy: był ranek, a nad nim pochylał się Alliro, szarpiąc go mocno za ramię.
– Wasza dostojność, kapitanie! – Czego tam? – warknął. – Król przyszedł i mag Rodmin też. Oprzytomniał w okamgnieniu. – Gdzie oni? – W izbie obok. – A Irian? – Panienkę już oglądali... Ksinowi zaschło w gardle. Ubrał się błyskawicznie, wybiegł z sypialni i jak pocisk wpadł do komnaty Irian; Redren opuszczał właśnie zasłonę nad jej posłaniem. – Panie... – Spokojnie, nie obawiaj się, zdążyłem już przyjąć do wiadomości, że strzyga strzydze nierówna... Więc wchodź i zamknij te drzwi. – Koniec z żartami – rzekł Rodmin ze śmiertelną powagą – tej nocy ONA przekazała mi swoje nowe rozkazy. – Jakie...? – kotołak ochłonął nieco. W tej chwili myślał tylko o Irian i wyrozumiałości Redrena, a nowinki z pałacu niewiele go obchodziły. – Dziś wieczorem mamy wysłać do labiryntu co najmniej pół setki dziewcząt i młodych kobiet, niekoniecznie dziewic. Czy pojmujesz, co to oznacza? – Sądzę, że tak... – Więc co zamierzasz? Ksin uspokoił się całkiem i z uwagą spojrzał na maga. – Oczywiście, nikogo tam nie poślemy... – zaczął. – Jeszcze by tylko tego mi brakowało! – przerwał mu rozeźlony Redren – motłoch z miejsca rozniósłby mnie razem z pałacem i Gwardią, gdybym choć jednym słowem ośmielił się dać do zrozumienia, iż przystaję na ten warunek! Ale z drugiej strony, jeżeli tych bab nie poślę, to ona sama osobiście pofatyguję się do mojej sypialni, aby stworzyć mi niepowtarzalną okazję obejrzenia mej własnej wątroby... – dokończył z rezygnacją. – W takim razie nie powinna zastać króla w pałacu – stwierdził kotołak. – To wtedy zabije innych... – No cóż... – Ksin rozłożył ręce – to prawda, ale jednak z tego, co wczoraj zdążyłem zauważyć, wynika, że wasza wysokość nie żywiłby do niej z powodu takiego czynu jakiejś wyjątkowej niechęci... – Ech, Ksin... – Redren pokręcił głową – kawał drania z ciebie, ale rację to ty mimo wszystko masz; ta banda dawno już zasłużyła na porządną nauczkę... – Wątpię – odezwał się Rodmin. – Ale w co? – zapytał król.
– W to, aby w pałacu mogła zrobić krzywdę komukolwiek poza waszą wysokością. Na razie jeszcze, ludzie są jej potrzebni, więc nie uczyni niczego, co zmusiłoby ich do ucieczki. Raczej poczeka do pełni i urządzi znów jatkę w mieście... – A ja zaczekam na nią przed wejściem do pałacowych ogrodów! – zawołał Ksin. Redren aż zatarł ręce z emocji. – Więc mamy to, o co nam wczoraj chodziło! Wywabimy ją z lochów, a ty Ksin pokażesz jej powrotną drogę do piekła! – Tak, panie... – A zatem wszystko jasne – podsumował władca. – Idziemy – skinął na Rodmina – a ty... – spojrzał jeszcze w stronę kotołaka – wracaj do łoża, bo zdaje mi się, że nie zamierzałeś tak wcześnie dziś wstawać. – Tak wasza wysokość, do zobaczenia. – Kiedy drzwi zamknęły się za tamtymi, Ksin poślinił grzbiet prawej dłoni i przetarł nią piekące po przebudzeniu oczy. Teraz już wcale nie miał ochoty spać. Zszedł na dół i kazał podać sobie śniadanie. Zjadł je, a potem, zaszywszy się w kącie sali, zapadł nad kuflem piwa w jakieś na wpół senne odrętwienie. Nie miał nic do roboty, pozostało już tylko czekanie: dwa dni i jedna noc. Myśli płynęły leniwie; wspomnienia, plany, pomysły lub też zawiłe szeregi skojarzeń. Wszystko to pojawiało się gdzieś w nim, wewnątrz, zmieniało, snuło i rozpływało. Chwilami miał wrażenie, jakby on sam również przestawał istnieć. Rzeczy i sprawy dziejące się wokół niego oddaliły się teraz, zbladły, zszarzały i zobojętniały mu całkiem. Był tu i nie było go jednocześnie. Kilka godzin później Hanti usiadła tuż przy nim i podobnie jak on nie odezwała się ani razu. Czas mijał, a oni niekiedy wymieniali najwyżej krótkie spojrzenie czy uśmiech. Nic więcej nie chcieli i nie potrzebowali. Po prostu rozumieli... I trwali tak aż do wieczora, a noc minęła im jak każda od trzech tygodni; to znaczy bawili się z Irian. Natomiast cały następny dzień spędzili zajęci sobą w łożu i oprócz własnych ciał nie interesowali się niczym i nikim. Wiele razy pukano do drzwi sypialni, lecz one ciągle pozostawały zamknięte. Dopiero nadchodzący zmierzch wymusił to nieuchronne rozstanie. Ksin ubrał się i wyszedł. Bez broni, samotnie, w lekkiej, szacie wędrował pustymi ulicami zamarłego ze strachu miasta. Przed nim w oddali i w gęstniejącym mroku rysował się wielki, czarny, na tle granatowoołowianego nieba, kontur królewskiego pałacu. Tylko w jego oknach pobłyskiwały światełka, bo tu, dookoła, we wszystkich mijanych przez kotołaka domach za zawartymi okiennicami czaiły się jedynie ciemność i głucha cisza. Dotarł pod mur pałacowego ogrodu i znieruchomiał. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach, czekając aż tarcza księżyca w całości wyjdzie zza linii horyzontu, a moment przed tym zdjął z siebie ubranie... Wyczuli swoją obecność dużo wcześniej nim się zobaczyli.
– To ty? – nadpłynęło pytanie. – Ja... – Byłeś przy moim grobie, wiem... Zaskrzypiała ogrodowa furtka. Wyszła. Zmierzyli się wzrokiem. – Widzę, że jest was dwóch... Chodźcie ze mną, przydacie się... – Co mówisz? – Nie wiesz, że masz dwie dusze? – Nie, nie pójdziesz tam... – dodał szybko zadziwiony jej słowami. – Zatrzymasz mnie? – Tak. Przystanęła wyraźnie zaskoczona. – Głupcze! Ten komu ty służysz, uszedł przede mną z pałacu! – Nieważne. – Więc to tak; wysługujesz się ludziom! – Ty rzekłaś... – Wyśmiałabym cię za życia...! – Więc spróbuj to zrobić teraz, bo przysięgam ci, że nikogo dziś nie zabijesz! – sprężył się do skoku. *** Rozochocona Irian nagle wypuściła z łap szmacianą piłkę, którą się dotąd bawiła i zastygła w zupełnym bezruchu. Stanęła sztywna, spięta, jakby w coś zasłuchana... *** – Zaczekaj! – powstrzymała go jeszcze – dlaczego tak czynisz? Czyżbyś postradał rozum? Jesteś demonem, a nie jednym z nich i masz tylko dwa wyjścia: albo nimi rządzić, albo pozwolić na siebie polować i w końcu zginąć! – Ja umiem żyć między nimi. – Bo z łaski ci na to zezwolili. Z łaski! Pojmujesz? A ty jesteś od nich mocniejszy, nie musisz ich słuchać, możesz rozkazywać, po co ci ich obawy, zasady i prawdy. Ty i ja jesteśmy ponad tym. Ten drugi, milczący w tobie, również. A zresztą, według jakich praw można nas sądzić, i kto może to robić. Oni? Żałosne podpotwory. My możemy i musimy przekształcać lub zniszczyć to nędzne robactwo, bo inaczej drogi i tak przed takimi jak my nie ma i nigdy nie było! – Mylisz się, była i jest. – postanowił nie zważać na przedziwne aluzje królowej matki. Mógł to być podstęp.
– Jaka? – Dla ciebie zamknięta na zawsze! Masz krew niewinnych istot na szponach... – Ale ty możesz nią pójść kotołaku? – w tym przekazie zadrżały złowrogie wibracje. – Zapewne... – To ja cię tamtędy poślę!!! – skoczyła z szybkością żmii. Czekał na coś podobnego. Unik i świst pazurów. Runęła z łomotem waląc pyskiem o bruk. Nie zdążył poprawić ciosu – już wstała. Jej ramiona zamieniły się w mgliste, rozmyte smugi. On odpowiedział tak samo. Ta szermierka na szpony trwała zaledwie ułamek sekundy. Odskoczyli od siebie. Bark i bok Ksina zwilgotniały od krwi, ale i pomiędzy jego pazurami utknęły liczne strzępy z sukni i spowijających królową bandaży. Zaczęli krążyć powoli, jedno wokół drugiego... Nagle on skoczył do przodu, w pół ruchu zwinął się w kłąb i przetoczył na bok. Raz jeszcze dała się zwieść. Uderzyła tam, gdzie go wcale nie było, odsłaniając się przy tym... Szpony trafiły dobrze. Ten cios rzucił ją na kolana, a w łapach pozostał mu kawał jej boku. Jednak ona znów wstała tak, jakby nic się nie stało i tylko momentalny unik ocalił go przed utratą łapy. Wycofał się na poprzednią odległość i poczuł, że wszystko na nic... Nie znał jej słabych stron! Ona przecież nie miała nawet serca! A całe to przekształcone w strzygę ciało nie żyło swym własnym życiem, lecz było zupełnie martwe. Ramiona, nogi, głowa... – ich siła i szybkość ruchów nie pochodziły od mięśni, ale od animującej je Woli. Znaczy, że może ją szarpać, rwać, ile chce, jednak dopóki nie zniszczy źródła jej energii, z góry skazany jest na przegraną. Dławiący skurcz chwycił go za gardło – zrozumiał, iż walczy z czymś, czego nie można pokonać, jeżeli nie wie się, gdzie „to” właściwie jest! Jej mózg... Myślał szybko, tylko on... a jeśli wydobyli go z czaszki w czasie balsamowania? To dalej leży w podziemiach... Odpowiedział sam sobie, w osobnej urnie... A więc pomylił się, lecz teraz już nie miał wyboru. Musiał walczyć! Ruszyła jak bezlitosne fatum i dalsza walka nie trwała już długo... Ona mogła popełnić wiele błędów, ale Ksina zgubił ten pierwszy... Jeden nierozważny unik i zmieciony potężnym ciosem przeleciał kilkadziesiąt kroków w powietrzu i wyrżnął o ścianę jakiegoś domu. Niczym kłąb szmat bezwładnie osunął się po niej i z połamanymi łapami i żebrami legł nieruchomo na bruku. Nawet nie spostrzegł, kiedy znowu do niego podeszła. Najwyraźniej nie miała zamiaru czekać, aż uleczy go światło księżyca... Okropny, mdlący ból przeniknął na wskroś przez brzuch. Coś pękło w nim z głuchym trzaskiem, a świat zakołysał się jak pijany. Chwyciła kotołaka za tylne łapy, wywinęła nad łbem i uderzyła o ziemię jak cepem... Zachrzęściły łamane szczęki i wybijane kły.
Już nic nie bolało... Patrzył z zupełną obojętnością na krew buchającą mu ze zmiażdżonego pyska i wyciekającą z nosa różową pianę. Strzyga powlokła go w stronę niewysokiego muru i tu raz jeszcze uniosła do góry... Kręgosłup chrupnął sucho i Ksin przełamał się w pół. Teraz puściła. Przez chwilę spoglądała na niego zimno, po czym krótkim, dokładnie wymierzonym ruchem dźgnęła szponami jak kołkiem... Pazury dosięgnęły serca... *** Irian ożywiła się nagle i z gwałtownym piskiem zaczęła ściągać z siebie sukienkę. – Co robisz?! – wykrzyknęła Hanti – zaczekaj, zaraz, pomogę ci...! Uwolniona od krępującej tkaniny strzyga podbiegła do okna i z rozmachem wbiła szpony w drewnianą ramę... – Irian...! Wyrwała je razem z framugą i zanim kobieta zdołała znowu otworzyć usta, zniknęła w powstałym otworze. – Ir... – Hanti tknięta złym przeczuciem nie dokończyła słowa. Jej twarz stężała. Momentalnie zrobiła zwrot w tył i wybiegła z komnaty. Irian ze zwinnością łasicy skoczyła na dach ganku, a stamtąd wprost na ulicę i zaledwie dotknęła łapami ziemi, rozpłynęła się w srebrzystoszarym półmroku. Pędziła szybko jak myśl, mijając domy, place, przesadzając parkany i płoty. Chmura rozwianych włosów sunęła za nią niczym ogon komety, a jej czerwone oczy płonęły zemstą i gniewem. Przeciągły, wibrujący skowyt rozległ się w momencie, gdy wpadła na miejsce, gdzie przed chwilą walczył kotołak. Stara Królowa wyczuwszy nową Obecność, przystanęła zdumiona. Drobna postać śmignęła nad pobliskim murem, jak piłka odbiła się od ziemi i pomknęła wprost na nią... – Ktoś ty?! Czego chcesz?! Odpowiedzią był gadzi syk. Irian nie znała wcześniej sztuki stykania umysłów. A tego, co zdążył nauczyć ją Ksin, zapomniała w tej chwili, toteż wszystko, co chciała teraz wyrazić, zawarło się w jednym potężnym wybuchu furii i zaciekłości. Była mniejsza, słabsza, lecz za to szybsza i już nic jej nie mogło powstrzymać. Skrzek, wizg, błyskawice pazurów, kły... – nadnaturalny żywioł rozszalał się na opustoszałej ulicy. Irian nie dała królowej czasu na zdziwienie, po prostu zaczęła ją rwać w drobne strzępy, zręcznie unikając przy tym morderczych razów.
Mała strzyga nie wiedziała nic o zasadach animacji i to sprawiło, że wahanie nie odebrało jej, jak Ksinowi, pragnienia i nadziei zwycięstwa. Już w kilka chwil po pierwszym starciu odgryzła królowej lewy szpon i natychmiast, idąc za ciosem, chwyciła łeb tamtej w szeroko otwartą paszczę. Zacisnęła szczęki, uczepiła się pleców i pomimo rozpaczliwych wysiłków potwornej mumii nie pozwoliła się zrzucić. Upadły na ziemię, zwinęły w drgający kłąb i potoczyły po bruku. Drugie ramię upiorzycy bez przerwy sięgało ku Irian, wyrywało jej włosy, raniło, lecz ona odpychała je ciągle, coraz mocniej i mocniej zaciskając zęby... Czaszka królowej zachrzęściła nagle i pękła z trzaskiem, a mokra i lepka masa wypełniła pysk małej strzygi. A więc ów żywy mózg, źródło siły i woli, ukryty był w tym zeschniętym, a rozgryzionym teraz czerepie! Znaczy, nie wydobyto go w czasie balsamowania zwłok. Ksin zwątpił zbyt wcześnie... W ostatnim zrywie agonii królowa poderwała się w górę, wstała, zachwiała i razem z Irian runęła pod ścianę jakiegoś domu – wprost na drewnianą klapę zamykającą wejście do piwnic. Zgrzytnęły wyłamywane zawiasy, rozległ się huk, łomot i obie zniknęły w głębi mrocznej czeluści... Zapadła zupełna cisza. *** Zdyszana Hanti wybiegła zza rogu jednej z kamienic mniej więcej o kwadrans później i stanęła, rozglądając się we wszystkie strony. Nie spostrzegła niczego. Nigdzie dookoła nikt dotąd nie zapalił światła, nikt nie uchylił drzwi. Była tylko noc, pustka i ona sama. Postała tak chwilę, po czym zaczęła iść ze spuszczoną głową, wolno, przed siebie, bez celu... Krzyki i tupot wielu nóg rozległy się w jednej z pobliskich ulic. Oprzytomniała, ruszyła w tamtą stronę. Za zakrętem zamigotały pochodnie i ostrza broni. Gwardziści otoczyli ją i rozpoznali. – Wasza dostojność tutaj?! – Gdzie kapitan?! Co z nim?! – Co się tam działo?! – wykrzykiwali jeden przez drugiego. – Przestańcie! Nie wiem, nic nie wiem... – zaczęła szlochać. – Uwaga, król! – wrzasnął któryś. Rozstąpili się z wielkim pośpiechem, a Redren i Rodmin podeszli do niej za moment. – Słyszeliśmy wycie, to nie był ani Ksin, ani tamta... – odezwał się władca – nie wiesz, co? – Chyba Irian – odrzekła niepewnie.
– Ona? – Uciekła mi. – Rozumiem, ale co z Ksinem? Przecząco pokręciła głową. – Panie, spójrz! – Rodmin wyciągnął otwartą dłoń, pokazując mu leżącą na niej jakąś dziwaczną poczwarkę. – Co znowu? – Rozwinęła się! Znaczy, w pobliżu nie ma żadnego potwora! – Jak to, przecież były aż trzy...?! – Ale teraz już ani jednego... – Oszalałeś... – zastanowił się jednak – z jakiej odległości to świństwo je czuje? – zapytał. – Będzie przeszło pół miasta... Z cienia wysunął się jakiś człowiek i podbiegł do grupki żołnierzy. – Tam to... o tam...! – zawołał drżącym głosem, pokazując kierunek. – Co on plecie? – burknął Redren – dawać go tu! Dwaj Gwardziści ruszyli do krzyczącego i przyprowadzili przed króla. – Coś widział? Tamten zamrugał oczami. – Upiorzyce panie, gryzły się... – Mów dalej! – A potem ziemia je pochłonęła. – Co takiego?! – No, żebym tak żywy z baby nic wstał, prawdę mówię! Najpierw się żarły ze sobą, aż na ostatek pod ziemię zapadły... – Prowadź! – A... – Szybciej! – ton głosu Redrena zgasił wszelki sprzeciw. – Już, panie! Kilka chwil później znaleźli się przed domem, obok którego zakończyła się walka obydwu strzyg. – O, tu! – Ty durniu, to przecież piwnica! Pewnie wpadły... Hej, wy tam, odszukać mi zaraz drugie wejście! Gwardziści skoczyli do drzwi i nie czekając aż gospodarz przestanie się bać, sprawnie je wyważyli, po czym rozbiegli się po komnatach. – Jest panie, znaleźliśmy! – rozległy się zaraz okrzyki. – Trzech z pochodniami do mnie. Reszta pod ogrodową furtę!
Redren przeszedł pośpiesznie przez próg, a za nim oprócz żołnierzy wcisnęli się Rodmin i Hanti. Loch był obszerny, zastawiony rzędami beczek, baryłek oraz całymi stosami innych, najrozmaitszych rupieci. – To powinno być tam... – król ruszył we wskazanym przez siebie kierunku – bo... – urwał nagle. – Prędko! Rod... Hantińja... – niecierpliwym ruchem roztrącił jakieś zawadzające mu graty i gwałtowny rumor zagłuszył na moment jego dalsze słowa. – ...martwa. Kim jest ta tutaj?! Hanti pochyliła się szybko i przyklęknąwszy, dotknęła włosów leżącej w kącie, nieprzytomnej dziewczyny. – To Irian... – odrzekła głucho. – Coo...?! – Rodmin wyskoczył do przodu, niemalże potrącając Redrena. – Rzeczywiście... – Ki diabeł! – zniecierpliwił się władca – co się tu działo?! – Zabiła ją... – zaczął mag. – I ślepy by to zobaczył! – przerwał mu król – stara ma łeb strzaskany, a ta mała cała utytłana jej mózgiem! Hm... dziwne, że nie zasechł on w niej przez te siedem lat... Ale jak tamta...? Ona jest znowu człowiekiem... Czy żyje? – Tak, panie – Hanti zaczęła ścierać chusteczką tężejącą białawą masę z twarzy Irian. – Jak to możliwe? – zwrócił się do Rodmina. – Nie jestem pewien, wasza wysokość – mag popatrzył uważnie – ale może bezwolnie przełknęła coś z tego, co miała w pysku i to sprawiło... – Panie! – krzyk i łoskot podkutych butów na piwnicznych schodach. W kręgu światła pojawił się jeden z wysłanych w stronę ogrodów żołnierzy. – Poszliśmy tam... – I co?! – Znaleźliśmy szaty, wiele krwi i to... – rozwarł zaciśniętą pięść, pokazując im kilka wyłamanych kłów... Rodmin sposępniał, a Hanti podniosła się bardzo powoli... – Czy to Ksina? – zapytał cicho Redren. Skinęła twierdząco. – A gdzie kapitan Fergo? – znów spojrzał na żołnierza. – Tam go nie ma, panie. – Natychmiast wracaj, przeszukać całą okolicę! – Tak jest, panie! – skłonił się i wybiegł z piwnicy, król zamyślił się nieco. – Więc dobrze... – powiedział po chwili – wy dwaj... – skinął na stojących opodal Gwardzistów – zanieście Irian tam, gdzie Hantinia wam każe, a wy... – przywołał innych –
dopilnujcie, by szczątki naszej... – zająknął się lekko – ...matki... znalazły się z powrotem w grobowcu. Ruszajcie! Po tym ostatnim słowie w lochu zapanował ruch. Następne klamoty poleciały na ziemię, lecz już po krótkim czasie nastała całkowita cisza. Rozkazy Redrena zostały wykonane. Przyniesioną do karczmy Irian umyto, po czym, wciąż jeszcze nieświadomą niczego, ułożono w łożu, przy którym usiadła Hanti. Zszarzała i nieruchoma twarz kobiety nie wyrażała niczego i tylko jej oczy lśniły jakimś upartym i pełnym nadziei blaskiem. Czekała. Wieści od króla przyniesiono dopiero nad ranem. Żołnierze przetrząsnęli pałacowe ogrody, wszystkie okoliczne zaułki, piwnice, strychy i domy, ale zwłok Ksina nigdzie nie znaleziono...
PRZEMIANA Irian obudziła się rankiem następnego dnia tak prosto i zwyczajnie, jakby to był tylko spokojny sen. Przemiana nie zatarła w niej wspomnień. Nie zapomniała niczego ani z czasów dzieciństwa, ani też z owych dziesięciu lat życia, po których pozostała jej na zawsze jedna wymowna pamiątka, a mianowicie oczy: czerwone i o perłowym połysku... Później, przez pierwsze tygodnie, szybko przypomniała sobie zasady ludzkiej mowy i z zapałem uczyła się wszystkiego, co do tej pory było dla niej zamknięte i niedostępne. A kiedy od tamtej pamiętnej nocy upłynął pierwszy miesiąc, ona – mocą królewskiej woli formalnie uznana za córkę Ksina i Hanti, a przez Gwardzistów i dworzan zwana Różanooką – osobiście poprowadziła żołnierzy w głąb pałacowych podziemi w poszukiwaniu porwanych kobiet. Odnaleziono je, a właściwie ich ciała i po wyniesieniu na zewnątrz spalono, albowiem wszystkie nosiły w sobie to samo wyczuwane przez Irian piętno Przemiany. Jedynym spośród uprowadzonych, którego nie spotkał los pozostałych, był ów nierozgarnięty karzeł. Przepadł on bez wieści, gdzieś w tej plątaninie sekretnych przejść i korytarzy... Następne dni i tygodnie upłynęły już w powszednim rytmie pałacowego życia. Rodmin odnowił pracownię, a Redren, oddawszy w ręce mistrza Jakuba kilkunastu dworaków, których bezczelność najbardziej dopiekła mu w okresie powtórnych rządów Królowej Matki, spokojnie powrócił do swojej ulubionej roli, starając się teraz uczynić wszystko, aby nadrobić cały ten stracony, jego zdaniem, czas, kiedy to bez przerwy zmuszany był do nieustannego myślenia i przewidywania. Nastały ciężkie czasy dla nadwornego błazna, który raz po raz padał ofiarą królewskich żartów. Natomiast dla Irian nadeszła w końcu niezwykła chwila, w której z całym szacunkiem wręczono jej pierwsze w życiu zaproszenie na bal. Oniemiała ze szczęścia natychmiast
pobiegła do własnej komnaty i nie wzywając służby, sama z zapałem zabrała się za przeglądanie i przymierzanie stosownych szat. Po godzinie, zrzuciwszy z siebie kolejną, nie dość zadowalającą ją suknię, nie wzięła następnej, lecz pozostawszy nago, stanęła w bezruchu i powiodła wokół zamyślonym spojrzeniem. Jej wzrok zatrzymał się na lustrze. Podeszła doń i wolno obróciła się przed nim, po raz już nie wiadomo który, z zachwytem podziwiając swoje nowe ciało. Ciągle jeszcze nie mogła się nim nacieszyć. Pogładziła dłońmi ramiona, a później musnąwszy szczyty swych sterczących piersi, ogarnęła je szeroko rozwartymi palcami, jakby ważąc ich ciężar. Oparłszy ręce na biodrach, lekko zakołysała tułowiem, patrząc, jak harmonijnie falują w rytm ruchu. Na koniec dotknęła brzucha, delikatnie rozgarnęła paznokciami skręcone, białozłociste włosy pomiędzy udami i nagle szybkim gestem uniosła ramiona ku górze... Twarz ściągnęła się jej w wyrazie głębokiego skupienia i w tym momencie całą ogarnął ją skłębiony wir rozedrganego światła... Przemiana nastąpiła w ułamku sekundy i teraz przed lustrem stała już czerwonooka, płowowłosa strzyga z gadzim wdziękiem przypatrująca się swemu odbiciu. Porównanie musiało wypaść pomyślnie, gdyż zaraz komnata znów rozjarzyła się tajemniczym blaskiem i Irian spokojnie wróciła do dziewczęcych kształtów. Prócz niej tylko Hanti wiedziała jeszcze o tej niezwykłej zdolności i łatwości, z jaką przechodziła z postaci w postać. Różanooka była naprawdę niezwykłą dziewczyną... Zajęta strojami i własnym ciałem nie spostrzegła uchylających się drzwi, a odczuwane już od jakiegoś czasu pewne niezwykłe wrażenie uszło jej uwagi wśród radosnego podniecenia... – Do licha ubierz się wreszcie! Jak długo mam tutaj czekać! – głos Ksina wprawił ją w zupełne osłupienie. Mówił chrapliwie, jakoś dziwnie... – Ojcze, to ty?! – zaskoczona naciągnęła na siebie pierwszą z brzegu suknię. – Tak, ja – odparł, wchodząc do komnaty. Z dzikim okrzykiem rzuciła się mu na szyję. – Czy Hanti wie? – zapytała. – Nie... – A Rodmin, król? – Nie, oprócz ciebie nikt mnie nie widział i nie zobaczy... – Dlaczego? – Za długo by mówić – machnął ręką. – Chciałem zobaczyć tylko ciebie. – Co to...? – Irian zmrużyła powieki – czuję cię jakoś inaczej... Czy to naprawdę ty? – Nie jestem już kotołakiem... Różowe oczy Irian rozwarły się bardzo szeroko, a Ksin popatrzył na nią chłodno.
– Stara Królowa dotrzymała niechcący słowa... – powiedział. – Nie pojmuję. – Przed walką obiecała mi, że odmieni mój los, a potem, kiedy już byłem w jej mocy, nie wyrwała mi serca, lecz tylko przebiła je pazurami i tym sposobem unicestwiła nie mnie, ale trwającą we mnie naturę kotołaka. Uległem pewnej Przemianie... – I od razu przepadłeś bez wieści... – odrzekła z wyrzutem. Ksin spoważniał. – Wybacz, ale nie będę o tym mówić. Uwierz mi, że przybyłem najszybciej, jak mogłem i tylko ty możesz mnie zobaczyć. – A jeśli ktoś inny... Pokręcił przecząco głową. – Nikomu się to nie uda, jeżeli ja nie pozwolę na to. – Ale co dalej? – Myślę, że kiedyś pójdziesz ze mną... Przydasz mi się sądząc po tym, co się tu działo przed chwilą. Masz wielkie szanse na to, aby osiągnąć o wiele więcej niż ten kotołak. Popatrzyła zdumiona. – Czy widziałeś mnie ojcze? – spytała trzepocząc rzęsami. – Nie. Wyczułem, mogę teraz o wiele więcej niż kiedyś, i to, jak przypuszczam, jest początkiem mego nowego życia... Irian zamyśliła się. – Mówiłeś, że mam iść w twoje ślady, lecz jak? Ksin podszedł i łagodnie uchwycił ją za ramiona. – Każdy odnajdzie tę drogę, jeśli tylko będzie tego naprawdę chciał – powiedział z powagą – pamiętaj... – ruszył w kierunku drzwi – wystarczy chcieć... – Zaczekaj... – wybiegła za nim na pałacowy korytarz, ale Ksina nie było już tutaj. Światło kilku samotnych pochodni uparcie zmagało się z napierającym ze wszystkich stron mrokiem, a blade, bezkształtne cienie leniwie pełzały po ścianach i posadzce. Irian nie rozpoznała magicznej iluzji, która skryła odchodzącą postać. – Pomóżcie mi! – nadpłynęły skądś bezdźwięczne słowa. Wrażenie Obecności załopotało nagle jakby wijąc się w konwulsjach. Osłupiała Irian została sama. Jakiś czas trwała tak, blada, w niedopiętej sukni, nie wiedząc, co począć, aż wreszcie ożywiła się nieco i powróciła do siebie. Wolno, nie patrząc na ręce, zaczęła poprawiać swój ubiór. Sięgnęła po klejnoty. Ten gest zamarł w połowie ruchu. Pojęła nagle; kimkolwiek był ten, z którym rozmawiała, nie był to Ksin! Jeszcze raz wybiegła na korytarz, jednak już nic nie wyczuła. Co zaszło? Co się stało? Czego chciał od niej ten człowiek, który nie ośmielił się pokazać na oczy Hanti i Rodminowi?... Czas pokaże – przemogła niepokój. Uniosła głowę, rozchmurzyła czoło.
– Przecież nic nie jest jeszcze przesądzone! – pomyślała i już spokojna uśmiechnęła się szeroko, bardzo szeroko... Bielice, 1989
RÓŻANOOKA WISIELICA Kamienie, które mijała, szydziły z niej swoją obojętnością. Porośnięte mchem i połyskujące bielą nadłupanych krawędzi, kanciaste i obłe. Wszystkie trwały tu dookoła, pogrążone w zachłannej kontemplacji swej niezmienności i martwoty. Chwilami miała wrażenie, że patrząc na nią chełpią się tą swoją wieczną niezniszczalnością, a wtedy lodowaty skurcz chwytał ją za gardło i serce, po czym gwałtownym dreszczem przenikał przez całe ciało. Tak bardzo chciałaby stać się jednym z nich. One wiedziały, na pewno musiały to wiedzieć, bo ich drwina z tej rozpaczliwej zazdrości przybierała na sile przechodząc z wolna w szemrzący, szyderczy rechot. Wyciągnięte leniwie przy ścieżce, siedzące wygodnie na wygniecionej darni, wszystkie wydawały z siebie ten sam pulsujący szept: Odchodzisz... Ty odchodzisz, my zostajemy... zostajemy... zostajeeemyyy... – Nie! Nieeee!!! – Związane na plecach ramiona wyprężyły się nagle i mocno szarpnęły sznurami. Palce zwinęły się w pięść chwytając powietrze. – Nie!!! To nie ja! Nie ja!!! Niewinna!... Ja niewinna!!! Proszę!... Nie mnieeee!!! Wyrwała się zaskoczonemu pachołkowi i runęła na ziemię krzycząc rozdzierająco. Milczący dotychczas tłum zafalował z głuchym pomrukiem. Sędziowie w ceremonialnej czerni, strażnicy połyskujący ciemną stalą kolczug i hełmów, papuzio kolorowi mieszczanie oraz chłopy w białych płótniakach, przybyli z okolic Kardy – wszyscy z pośpiechem stłoczyli się wokół, aby nic nie uronić z tak interesującego widowiska. – Puśćcie mnie! To nie ja!!! Przysięgam! Błagam... – Jeszcze raz uniknęła próbujących przytrzymać ją dłoni i długim wyrzutem całego ciała przypadła do nóg sędziemu Molinie. Ten cofnął się wykrzywiając twarz w dziwacznym grymasie. Rozpaczliwy szloch przeplatany co chwila zapewnieniami o niewinności docierał do wszystkich wywołując gniew albo kpiące okrzyki. Sędzia Maron słuchał tego z wyraźną uciechą, zadowolony że skazana tak dobrze odgrywa dla ludu swą rolę, ale sędzia Tares z niesmakiem odwrócił się do stojącego obok kata. – Zacny Mefinie – mruknął półgłosem ocierając pot z czoła – uciszże tą nieszczęsną...
Dobrze wymierzony w żołądek kopniak przerwał błagalny skowyt w pół słowa. Chwilę później ręka nabita węźlastymi mięśniami złapała dziewczynę za kark i postawiła na nogi. Kilka mocnych uderzeń otwartą dłonią w twarz przywróciło skazanej przytomność, po czym ujęli ją pod ramiona dwaj pomocnicy. Wznowiono marsz. Szła teraz skulona, z trudem powłócząc nogami i potykając się tak, że idący po bokach pachołkowie chwilami musieli ją wlec. Bełkotała coś cicho i niezrozumiale. Krew spływająca z rozbitego nosa i warg skapywała na jej zgrzebną, śmiertelną suknię z burego płótna, oraz na drogę prowadzącą do bliskiego już szczytu wzgórza. Kamienie umilkły i zniknęły. Wspinaczka, narastający przedpołudniowy upał, a teraz jeszcze mdlący, przenikliwy ból przepędziły uczucia i myśli. Obojętnie patrzyła na strażnika z widłami w ręku, który, gdy byli już o kilkadziesiąt kroków od celu, wysforował się do przodu i pospiesznie przerzucił w krzaki leżące pod szubienicą szczątki. Zaraz też podążyło tam trzech ludzi z drabiną i sznurem, by przygotować nową pętlę. Kat skręcił niespodziewanie w bok i odwróciwszy się plecami do tłumu przystanął przy kępie zarośli. Sędzia Tares wyciągnął zza pazuchy rulon papieru i chciał podać go Molinowi, ale ten pokręcił tylko przecząco głową, więc Tares cofnął się i sam podszedł do Ridy. – Ridina, córka rymarza Dedy... – przeczytał głośno. Gwar głosów umilkł, a kat odwrócił się szybko i dopiął spodnie – Wiosen dziewiętnaście, oskarżona przez czcigodnego pana Dekelo... Zgaszone oczy Ridy zabłysły nagle nienawiścią. Wyprostowała się nieco, uniosła głowę. – Ty ścierwo... – dotarło do obu pachołków – będziesz zdychał... – ...o to, że czarami sprowadziła śmierć na dwoje jego dzieci, które rzeczonej w opiekę powierzone były. – Nienawidzę... nienawidzę... – Została uznana winną i w imieniu naszego najjaśniejszego pana Redrena III, dzierżcy Katimy i króla Suminoru, skazana na śmierć na sznurze. Podpisali imionami swymi jednomyślnie sędziowie jego wysokości: Tares, Maron i Molino. – ostatni z wymienionych gwałtownie poruszył grdyką. – Mistrzu Mefinie, niechaj się wypełni! – Tares zwinął papier i odstąpił od Ridy. – ...nienawidzę... Pętla już była gotowa. Kat Mefin z Kardy, mistrz cechowy, uczeń sławnego Jakuba Katimskiego, sprawnie wszedł do połowy drabiny opartej o poprzeczną belkę szubienicy, chwycił rozkołysany sznur i sprawdził staranność przygotowanych węzłów, dał znak czekającym na dole pomocnikom. Poprowadzili Ridę, podnieśli ją do góry i z pomocą strażnika postawili ją na trzecim szczeblu. Nie broniła się, była już całkowicie bezwolna i tylko jej nieustanny, monotonny szept towarzyszył każdej czynności mistrza. Ten zaś po chwili zeskoczył na ziemię i stanąwszy z dłonią opartą o drabinę pytająco popatrzył na sędziego Taresa. Odpowiedzią był przyzwalający ruch głowy.
– Nienawidzę! Zatrzeszczał napinany sznur. Drabina z głuchym łomotem uderzyła o ziemię. Mefin pewnym ruchem chwycił wierzgające nogi, przytrzymał je i mocno pociągnął w dół. Wśród zgromadzonych rozległ się nerwowy śmiech, ktoś splunął, ktoś inny zbladł nagle i chwytając się za żołądek z pośpiechem ruszył w powrotną drogę. Blady jak ściana Molino stał chłonąc wszystko szeroko otwartymi oczami. Niebawem kat dał znać, że skończone. Zebrani poruszyli się i jak fala zaczęli odpływać ze szczytu Szubienicznego Wzgórza. Tares zaczekał, aż mistrz Mefin podejdzie do niego, bez słowa wręczył mu małą sakiewkę i dołączył do pozostałych. Nikt nie obejrzał się już, aby nie zobaczyć twarzy patrzącej za odchodzącymi... Było południe. *** Chmura odsłoniła powoli pełny księżyc, a wtedy skały, krzewy i trawy zalśniły szarosrebrzystym poblaskiem. Zbudziły się cienie. Lekki powiew wiatru ożywił je i poruszył. Smugi mętnej poświaty rozpełzły się w różne strony, a jedna z nich wślizgnęła pod kępę zarośli wydobywających z mroku wpatrzony w przestrzeń oczodół i dwa rzędy matowo połyskujących zębów. Jakby onieśmielona liznęła jeszcze jakąś kość po czym cofnęła się tam, skąd przyszła. W ślad za cichnącym szmerem łodyg i liści popłynęło długie, przeciągłe skrzypnięcie. To naprężona lina konopna otarła się o suchą drewnianą belkę, zaś podłużna plama czerni na ziemi ruszyła tam i z powrotem. Nowy podmuch i nowy skrzyp. Monotonna, miarowa melodia, trwająca tak już od kilkunastu godzin. Nagły dysonans przerwał ów posępny rytm. Kolejny zanikający odgłos, zamiast zamrzeć, przeszedł w gwałtowny trzask. Cień pod szubienicą zadrżał, zafalował i ożył! Ostre szarpnięcie zatrzęsło całą konstrukcją. Nogi Ridy podkurczyły się i wyprostowały a ona sama zadygotała jakby w nowej agonii. Mięśnie znowu napinały się i wiotczały w chaotycznych zrywach, a piersi raz jeszcze podjęły rozpaczliwą walkę o oddech... Coś na kształt obłoku księżycowego światła pojawiło się tuż nad porzeczną belką szubienicy, z wolna spłynęło w dół i niczym mgła otuliło szamoczącą się postać. Pomiędzy tym świetlistym kokonem a lśniącą wysoko na niebie tarczą, na moment, niczym smuga srebrnego dymu, zabłysł długi i prosty snop blasku. Chwilę później całe zjawisko przygasło, skurczyło się, a mleczna poświata pulsując wniknęła w wiszącą postać. Teraz... Wystające spod śmiertelnej sukni bose stopy Ridy poruszyły się wolno i wyprężyły się tak jakby chciała dotknąć ziemi czubkami palców. Te zaś naprawdę wydłużyły się nieco, lecz wtem wygięły wraz z całymi stopami tak mocno i nienaturalnie, że aż chrupnęły pękające kości i ścięgna. Z tych konwulsyjnie drgających i chrzęszczących brył, przypominających pąki upiornych roślin wykiełkowały nagle podobne do haków szpony.
Po nogach przyszła kolej na dłonie, głowę i resztę ciała. Przemiana dopełniła się. Niebawem na ziemię spadły zerwane z przedramion powrozy i strzępy podartej sukni. Potem pazury potwora wczepiły się w linę nad łbem, dźwigając ciało do góry. Ostre kły szybko przegryzły sznur od wisielczej pętli, po czym w ciszy panującej nad Szubienicznym Wzgórzem rozległ się łoskot towarzyszący skokowi z niewielkiej wysokości. Jeszcze tylko gwałtownie zaszeleściły krzewy rosnące na zboczu i już nic więcej nie zmąciło spokoju tej nocy. *** Wstający brzask wydobył z granatowego mroku dużą, nieregularną bryłę miasteczka Kardy, podzielił ją na gromadę pomniejszych konturów i plam, a te pod dotykiem promieni zaczęły uwypuklać się i rozjaśniać, przybierając powoli kształt domów, dwu-, trzypiętrowych kamienic, obronnych murów, wieżyczek i baszt. Główna droga prowadząca do bramy odcięła się jasnoszarą smugą na tle zieleni poboczy, a jako ostatni wyparował cień z głębi fosy. Zajęczał nie naoliwiony kołowrót i płyta zwodzonego mostu zaczęła z wolna odpadać na drugi brzeg. Gdy była już o kilka piędzi od obmurowanej czerwonym granitem końcówki gościńca, korba musiała wymknąć się z rąk rozespanego strażnika i platforma z drewnianych bali nabijanych żelaznymi ćwiekami z piekielnym rumorem wyrżnęła o kamienie. Brzęk łańcuchów i tępy dudniący łomot szeroko przetoczyły się po okolicy. Na ten odgłos otworzyły się drzwi przydrożnej gospody odległej od mostu o parę strzelań z łuku. Wyszedł z niej jakiś człowiek. Chwilę postał na ganku, po czym niepewnie, na miękkich nogach poczłapał w kierunku bramy. Szedł długimi, z rozmachem zakreślonymi zakosami, wyraźnie zadowolony, że nikogo nie musi o tej porze wymijać. Nagle stanął gwałtownie i uważnie przypatrzył się kształtowi leżącemu w przydrożnym rowie. Jeszcze jeden, dwa kroki... Zdławiony krzyk, zwrot i szaleńczy zryw. Potknął się, runął jak długi, wstając przez moment biegł na czworakach i znowu popędził wrzeszcząc i wymachując rękami. W drzwiach gospody zaczepił butem o próg i wraz z tumanem pyłu zatrzymał się na najbliższym stole. – Gambo, czy ci na rozum padło?! – karczmarz Riken odstawił kufel, który właśnie wycierał i wyszedł zza kontuaru. – No, co ty? Tamten dysząc ciężko i wyrzucając z siebie pojedyncze, niezrozumiałe okrzyki chwycił go za rękaw koszuli i pociągnął do wyjścia. – Kat... Mefin... p-pomocnik... – wykrztusił dopiero na zewnątrz. – Gdzie?!! – w oczach Rikena błysnęło zrozumienie. Odpowiedzią był gest wyciągniętej ręki. Po chwili Riken stał nad rowem. Zbyt wiele podobnych obrazków widział przez dwadzieścia kilka lat pracy w swojej karczmie, aby tracić czas na kontemplację. Skoczył w dół i przypadł do wykręconego nienaturalnie ciała kata.
Było zimne i sztywne. Z rozmachem przewrócił je na bok i zobaczył wyrwę wielkości pięści, na karku, tuż poniżej włosów. Lewy policzek trupa naznaczony był trzema równoległymi ranami, sięgającymi aż do zębów. Riken zrozumiał, że nic tu po nim, ruszył więc ku leżącemu o trzy kroki dalej pomocnikowi. Ten żył, ale straszliwe uderzenie w głowę obnażyło mu mózg i jedno oko wyrwało razem z połową ucha. Nieprzytomny, oddychał nierówno, tocząc różową pianę. Widać miał strzaskane żebra. Podłużny cień padł na dno rowu. – Gambo, po straże! Szybko! – krzyknął karczmarz nie patrząc za siebie. Cień zniknął, a Riken ostrożnie zajął się rannym. Ułożył go w wygodniejszej pozycji i zabrał się za podwiązywanie żeber. Za moment odkrył, że odłamki niektórych poprzebijały ciało i wylazły pod kaftan... Na drodze zadudniły kroki wielu biegnących ludzi, szczęknęło żelazo. – Riki, co z nim? – rozległ się głos dowódcy straży, siwego dziesiętnika Tadina. – Nic z tego – karczmarz wstał i wytarł w fartuch zakrwawione dłonie. – Jemu już nic nie pomoże. – dodał zrezygnowany. – A mistrz Mefin? – Co najmniej od dwóch czy trzech godzin. Tadin wskoczył do rowu i zbliżył się do pomocnika kata. – Niech to zaraza... – mruknął półgłosem, a zaraz krzyknął: – Hej wy tam! Dajcie tu płaszcz i dwie włócznie! I bierzcie go, tylko uważać! – Cofnął się, aby zrobić miejsce żołnierzom i stanął obok Rikena. – Jak sądzisz, kto to zrobił? – zapytał. Karczmarz spojrzał na niego dziwnie zamyślony. – Nie kto, tylko co. Pamiętasz strzygę Liret piętnaście lat temu?... Dziesiętnik zbladł i z niepokojem popatrzył na najbliższe krzaki. – Skąd ci to przyszło do głowy? – głos mu drżał. – Twarz mistrza... – odpowiedział powoli Riken – na policzku ma ślad od pazurów, a poza tym coś mu przegryzło kark. – Ale strzygi wywlekają bebechy. A ci tutaj... – Więc było to coś podobnego, tylko że miało odmienne zwyczaje. Tadin szybko odwrócił się do stojących na gościńcu żołnierzy. – Wy dwaj! – pokazał. – Natychmiast zawiadomić sędziego Taresa! – Panie, a co z onym nieborakiem? – odezwał się jeden z tych, którzy położyli rannego na prowizorycznych noszach. – Nieście go do mnie, do gospody – polecił Riken. Po kilkudziesięciu krokach cichy, przeciągły jęk nagle poruszył idących. – Na Reha? – zawołał Tadin. – Toż on się budzi... Stójcie! Pośpiesznie pochylił się nad zmasakrowaną twarzą.
– Człowieku, mów, co się stało! Otwarte oko nieruchomo patrzyło gdzieś w niebo. – Nie słyszy cię – mruknął karczmarz, ale również przybliżył ucho do ust konającego. Zsiniałe wargi poruszyły się najpierw bezgłośnie. – ...wisielic... – szept był cichy jak szum deszczu za ścianą – ... to ona... wi... sie... lic... ooo... – Koniec, po wszystkim... – Riken sięgnął i zamknął jedyne, zgasłe już oko. – Rozumiesz coś? – Tadin zrobił niepewny gest dłonią. Karczmarz skinął głową. – Wisielic... wisielica... Prawda, jest coś takiego. Różne rzeczy słyszy się czasami przy szynkwasie – powiedział zadumany i nagle ożywił się. – Trzeba sprawdzić na Szubienicznym Wzgórzu? – Rida? – Właśnie, wyślij tam kogoś. – Tak, zaraz... – Tadin dotknął czoła, jakby opędzał się od natłoku myśli. – Hej, czterech do mnie! – Panie, mamy nieść? – Już nie trzeba. Zostawcie tu, z boku. – Riken nawet nie spojrzał na pytającego. Odtąd nikt nie odezwał się aż do przybycia sędziów. Przyszli wszyscy trzej: spokojny jak zawsze Tares, pyszałkowaty Maron i roztrzęsiony, spocony Molino. W milczeniu wysłuchali Tadina i karczmarza. – „Skrzywdzona niewinność, gdy nienawiść skazi, przeciwny naturze może wydać owoc...” – wyrecytował półgłosem, na wpół do siebie Tares. – Co to jest?! Co ty bredzisz?! – syknął z furią Maron. – Oszalałeś? – To stary poemat o wszystkim co nadnaturalne, „Prawo Onego”. Czytałeś? Nie... Tak myślałem. Mówiąc prosto: wydaliśmy niesprawiedliwy wyrok! Posłaliśmy na sznur niewinną. – A skąd wiesz, że to ona? Gdzie dowód?! – Dowód? O, zaraz to rozstrzygniemy. Widzę, że wracają już strażnicy, których wysłał zacny Tadin... Żołnierze nadbiegli zziajani, wyraźnie wzburzeni. Widać było, że gnali na łeb na szyję przynajmniej przez całą powrotną drogę. – Nie ma trupa, nie ma! – wykrzyczał łapiąc oddech pierwszy z nich. – I szmaty na ziemi podarte! – dodał inny. Milczący do tej pory Molino zsiniał, poruszył wargami jak ryba i wydawało się, że zaraz porazi go apopleksja. – Spójrz panie! – strażnik wyciągnął w stronę Taresa rękę, w której sznur od szubienicznej belki trzymał tak, aby jego dwa końce były tuż obok siebie. Kontrast pomiędzy
jednym – równo przeciętym ostrzem sztyletu, a drugim – postrzępionym i lepkim od śluzu był aż nadto wymowny. – Przegryziony – wyjaśnił niepotrzebnie. Tares bez słowa odwrócił się i ruszył szybkim krokiem w kierunku miasta. Dwaj pozostali sędziowie natychmiast podążyli za nim. – I co teraz, co teraz?! – wybuchnął Maron. – Będzie się mścić – odparł Tares z jakimś nieludzkim spokojem – Mefinowi odpłaciła tak samo szybką śmiercią, jaką on jej zadał. Chyba nawet nie poczuł, kiedy mu skoczyła na plecy... – A ten chłopak? – cynizm Taresa sprawił, że Maron zaczął myśleć logicznie. – Przypadek, zwyczajnie się napatoczył. – Przez was to!!! Wszystko przez was!! Zmusiliście mnie! A ja wiedziałem! Czułem, że to nie ona! To wy mi kazaliście podpisać ten przeklęty wyrok! Wyyy!!! – rozwrzeszczał się histerycznie Molino. Tares skoczył do niego, chwycił za kaftan i z całej siły potrząsnął. – Opamiętaj się, ty... Cożeś myślał, że wolno ci naszą niepewność tłumowi przed oczy wywlekać?! Zresztą prawo jest jeszcze i jeśli ja i Maron byliśmy pewni jej winy, to i ty jako trzeci z nami winieneś się zgodzić! Tak czy nie? – Jest, ale... – To swoje „ale” powiedz tamtej, jeśli ciebie wysłuchać teraz zechce. – Czekajcie no... – odezwał się Molino – trzeba by rychło wieści rozesłać i Tępicieli sprowadzić. Aha! I pana Dekelo o wszystkim uwiadomić. A potem... – Tak, tylko że oprócz tego jest jeszcze sprawiedliwość... – powiedział Tares cicho i już tylko do siebie. Wieść za sprawą Gamby błyskawicznie obiegła miasto. Mieszanina strachu, ciekawości i współczucia dla Ridy niczym lotny opar wypełniła uliczki i domy i zakrzepła w pełne napięcia oczekiwanie. Było znowu południe. *** Ach, Rida! Nieuchwytny, bezdźwięczny, ale ogłuszający krzyk przenikał falami cały jego umysł, utrzymując go na pograniczu szaleństwa. Przejmujący ból. Kiedy odpływał zostawiał po sobie czarną pustkę, a gdy wracał, to mimo iż nie miał postaci, był gorszy niż dotyk rozpalonego żelaza. Ta bezcielesność sprawiała, że chwilami doprowadzony do szału chwytał się za łeb z usilnym pragnieniem, aby rozerwać sobie czaszkę, wyciągnąć mózg i wycisnąć z niego to obłędne cierpienie. Chciał wyć, miotać się, tłuc głową o ścianę, ale zamiast tego brał kubek i wypijał następną miarkę gorzały. Nic nie dawało się określić, nazwać czy
wytłumaczyć, tylko beznadziejność i poczucie nieodwracalności trwały tu, w tej ponurej otchłani, w którą bez przerwy spadał. Nowe hausty piekącego płynu nie zmniejszały udręki, aż do chwili, gdy kolejny łyk sprawił, że wielki i ciężki młot spadł wreszcie i rozgniótł wszelkie uczucia. Potem znowu wszystko zaczynało się od początku i powtarzało jak ruch karuzeli. Czas i miejsce przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Rozpłynęła się rzeczywistość, a w końcu w spranym okowitą mózgu nie została już żadna myśl. Zasnął. – Mino, może chcesz mleka? Jest kwaśne – nagle zobaczył nad sobą pucołowatą twarz szynkarza Hety. Zaskoczony spokojem i ciszą, która teraz zapadła w jego duszy, powoli, jakby bojąc się ją zmącić, przyjął kubek i wypił. Wydawał się nie mieć smaku, ale pragnienie przynajmniej na chwilę znikło. – Na Reha! – odezwał Heto odbierając naczynie. – W życiu nie widziałem, by ktoś tak chlał... Już dwa razy sprawdzałem, czy jeszcze żyjesz! Równie zdumiony, jak i ucieszony niespodziewaną ulgą wyprostował się i oparł plecami o ścianę. – Ile czasu? – zapytał ostrożnie. – Trzy dni... – odrzekł Heto, a widząc osłupienie rozmówcy, dodał pośpiesznie: – no, może bez kilku godzin... Przyszedłeś tu zaraz, jak sąd skończył. – A pieniądze? – zmienił pośpiesznie temat. Karczmarz obejrzał się i zerknął na wiszącą nad szynkwasem tablicę. – Na razie to ja jestem ci trochę dłużny. Koniec końców nie tak łatwo jest przepić siedem sztuk złota... – To nalej. – Daj pokój Mino! Lepiej coś zjedz. – Odczep się, Heto! Nie twoja rzecz! – warknął. – Niby nie, ale skoroś taki mocny, to lepiej weź się w garść! Ale, ale... ty przecież nic nie wiesz! – A co mam wiedzieć?! – odparł zgryźliwie. – Mefin i jego pomocnik nie żyją... Wielkie pięści Mina zacisnęły się, aż zatrzeszczały palce. – Jak to!? – Po robocie poszli pić pod miasto do Rikena. No wiesz, wcześniej to oni zawsze przychodzili do mnie, ale teraz Mefin wolał zejść ci z oczu... – I miał rację! – wycedził przez zęby Mino. – No właśnie, więc dlatego tam. A wyszli gdzieś tak w środku nocy. – Po co? Przecież brama zamknięta!
– A bo ja tam wiem! – rozeźlił się nagle Heto. – Widać mieli jakiś interes do siebie... Nic mi do tego! A rano... I popłynęła opowieść, w trakcie której oczy Mina otwierały się coraz szerzej i szerzej. – Więc żyje... – wyszeptał, gdy zamilkł Heto. – Co żyje? – nie pojął szynkarz. – Ridka, Ridka żyje! – wykrzyczał i zaczął krążyć po izbie. – Człowieku, szalonyś?! Co ty gadasz?!! Mino zatrzymał się i popatrzył przytomniej. – Nieważne – powiedział powoli. – Daj coś jeść! – No, chyba że... – burknął Heto i zabrał się za krojenie kiełbasy. – Konia mi trzeba i jadła na drogę... – rzekł Mino z pełnymi ustami pół godziny później. – A gdzie cię niesie? – Do Katimy. I to dziś jeszcze ruszam! – Do stolicy... – powtórzył cicho Heto. – Będzie trzeba liczyć pięć dni... Tego, co mi dałeś, na to za mało! – Widać było, że chciałby o coś zapytać, ale zrezygnował. Mino sięgnął do kieszeni, wyjął z niej duży złoty pierścień z migoczącym w nim sennie kocim okiem i podał go karczmarzowi. – Po ojcu... Teraz wystarczy? – Aż nadto! – No to jak wrócę, wykupię. Szykuj co trza! Zanim minęła godzina, uliczne brukowce zaiskrzyły pod żelazem podków spiętego ostrogami rumaka. Mino popędził jak burza. Z łoskotem i szczękiem przemknął przez wąskie przestrzenie między kamieniczkami, a ludzie umykali spod kopyt jego wierzchowca niczym króliki. Zadudniły jeszcze belki zwodzonego mostu, po czym gwałtowny tętent ścichł wytłumiony przez grunt gościńca. Młodzieniec uśmiechnął się mijając na poboczu traktu grupę dyskutujących mieszczan, zostawił za sobą karczmę Rikena i razem z obłokiem kurzu pomknął w stronę lasu na horyzoncie. Dzikie uniesienie i radość doprowadziły do wrzenia krew, a pęd powietrza rozwiał mu włosy i chłodził rozpalone ciało wdzierając się pod rozchełstaną koszulę. Pulsujące rytmicznie sploty końskich mięśni, które czuł pod sobą, sprawiły, że wciągnął go i pochłonął nieodparty żywioł, śpiew, hymn siły i mocy. Czuł to wszystkimi nerwami, każdym drgnieniem myśli, uczuć i woli... Ona żyła!!! Żyła! Nieważne w jakiej postaci! Nieważne gdzie! Wszystko jedno! Uprosi pomocy i później po nią choćby na samo dno piekła! Zabierze, wykradnie stamtąd, a potem, drugi raz nie odda już swej miłości pod żaden sąd! Żaden kat ani prawo go nie powstrzyma. Dość tego! Dość! Kocham, kocham! O Rida! Rida! Ridka!!! ***
Maszerowali przez korytarze pałacu króla Redrena mijając kolumny z różowego marmuru, komnaty o hebanowych drzwiach, kryształowe świeczniki wiszące u wysmukłych sklepień i misternie rzeźbione krużganki, przy których te w kardyjskim ratuszu wyglądały jak kurze grzędy obsrane przez gołębie. Przewodnik Mina, młody oficer z odznakami setnika, oraz dwaj towarzyszący im Gwardziści nie odezwali się ani słowem od czasu, gdy opuścili wartownię. Mino z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nieswojo i głupio. W brudnym płaszczu i zakurzonych butach, w porównaniu z tamtymi w wypolerowanych do blasku pancerzach i w ogóle wymuskanymi w każdym calu, wyglądał jak drobny złodziejaszek złapany na gorącym uczynku i prowadzony właśnie pod pręgierz. Najgorsze było jednak to, że damy w wykwintnych strojach i wyperfumowani dworacy, których napotykali, odnosili najwyraźniej takie samo wrażenie. Na szczęście wszystko skończyło się niebawem pod jednymi z tych hebanowych drzwi. Oficer zapukał i weszli. – Pani, to jest ten człowiek z Kardy, który chciał się z tobą widzieć. – Dziękuję, Zefio, możesz odejść. Żołnierze oddali ukłon i wyszli pozostawiając Mina w wyłożonej barwnymi, jedwabnymi draperiami komnacie, zupełnie zagubionego z gębą wyciągniętą jak u tępego, prowincjonalnego barana, niezdolnego wykrztusić pół słowa. Po prostu zatkało go! Zawsze wyobrażał ją sobie jako kobietę co najmniej stateczną, no, może jeszcze niestarą, a już na pewno niepiękną... Tymczasem na sofie siedziała dziewczyna mniej więcej w jego wieku, w krótkiej skórzanej, stylizowanej na zbroję sukni, spod której wystawały zgrabne i piekielnie długie nogi w rzemiennych sandałach. Po jej ramionach spływały pofałdowane rękawki błękitnej tuniki, a splecione dłonie opierała o udo. Na palcach i nadgarstkach nie miała żadnych pierścieni ani bransolet, sięgające zaś pleców złociste włosy obejmowała na czole tylko prosta srebrna obręcz podtrzymująca zieloną, finezyjnie rżniętą w jadeicie woalkę, przysłaniającą twarz od czubka nosa do brwi. – Na imię mam Irian... – rozległ się dźwięczny głos. – Dowodzę Gwardią pałacową jego wysokości, a ty, panie, kim jesteś?! – złamała etykietę nie mogąc doczekać się stosownego zachowania z jego strony. Wziął głęboki oddech. – Mino Dergo z Kardy, szlachetnie urodzony... – No tak, zapomniałam dodać: ja jestem z urodzenia chłopką. Zmieszał się i bąknął coś bez sensu. – Już dobrze... – wstała, podeszła do stołu, nalała wina i podała mu kubek. – Usiądź, panie, i mów, z czym przybywasz.
– Pani... – upił niewielki łyk – Miałem... znaczy mam jeszcze, chyba... dziewczynę, narzeczoną. Rida jej na imię... – mówił pośpiesznie, rwąc słowa i zdania, mieszając niekiedy zdarzenia, byle prędzej dobrnąć do końca. Irian usiadła i uważnie na niego patrząc słuchała w milczeniu. – Lecz czego chcesz ode mnie? – zapytała, gdy skończył. – Co ja mam zrobić? Przez chwilę zbierał się na odwagę. – Słyszałem pieśni, bajania... Ty, pani... – Co o mnie gadają?! – przerwała mu ostro. – Że byłaś strzygą! – wyrzucił z siebie. – Że gdy byłaś dzieckiem, rzucono na ciebie urok i umarłaś... Że wyszłaś z grobu... A potem potrafiłaś sprzeciwić się swojej naturze i w nagrodę za to odzyskałaś życie w ludzkiej postaci. – To nie całkiem tak. Ale niech będzie... – dziewczyna złagodniała. – Powiadają, że masz pamiątkę... – spojrzał na nią. – Tak... – sięgnęła do czoła i uniosła do góry zieloną osłonę – oto ona! Był przygotowany na ten widok, a jednak wzdrygnął się mimo woli – oczy miała jaskrawoczerwone o jakimś szczególnym, jakby perłowym połysku. – I dlatego nazywają cię Różanooką. – Tak, to prawda. – Cofnęła dłonie i opadająca woalka zmieniała z powrotem czerwień na brąz. – Więc pomóż mi, proszę! Skoro mogłaś ty, pani, to może i uda się Ridzie. Tylko ty wiesz, jak to uczynić! Zapadło milczenie. Irian podniosła się i zaczęła chodzić po komnacie. Mino nie ważył się głośniej odetchnąć. – Dobrze! – odrzekła nagle. – Pomogę ci... Uczucie ulgi przyprawiła go niemal o zawrót głowy. – ...ale nie mogę opuścić pałacu bez zgody jego wysokości ani też zostawić żołnierzy bez rozkazów. Musisz zaczekać. Skinął twierdząco. – A zatem... – klasnęła w dłonie i zza purpurowej kotary wybiegła młoda służebna. – Heliko, wychodzę, a ty zajmij się naszym gościem i... – zawiesiła głos, z ukosa spojrzała na Mina. – Zdobądź dla niego trochę ciepłej wody i jakieś świeże ubranie... – dodała, po czym wyszła nie oglądając się już na nieszczęśnika, którego policzki i uszy nagle poczerwieniały. Wróciła po trzech godzinach z wiadomością, że wszystko zostało załatwione i można szykować się do wyjazdu. Resztę dnia spędzili omawiając pomniejsze sprawy związane z podróżą, a następnego ranka spotkali się przy zachodniej bramie Katimy. – Witaj, szalony kochanku! – zawołała na jego widok. Wyglądała jeszcze ciekawiej niż wczoraj. Miała na sobie długi ciemnozielony płaszcz, dobrze pasujący do jej nieodłącznej, jadeitowej woalki. Spod płaszcza pobłyskiwała stal
kolczugi. Jednakże na tej plecionce z żelaznych ogniw kończyło się całe uzbrojenie Irian. Nie miała żadnej innej broni, nawet sztyletu. Włosy swobodnie spływały jej na ramiona. Doprawdy, był to niezwykły strój jak na wodza dwóch tysięcy starannie dobranych, najlepiej wyćwiczonych i uzbrojonych żołnierzy w państwie Suminoru. – Ruszajmy – odpowiedziała z lekkim uśmiechem. Jakiś czas jechali w milczeniu. – Powiedz mi, pani... – odezwał się Mimo – słyszałem jeszcze, że twój ojciec był kotołakiem? – Przybrany ojciec – poprawiła go. – Ten, który mnie spłodził, był zwykłym człowiekiem, smolarzem. Jego dostojność kapitan Ksin Fergo, kotołak na służbie króla – zamyśliła się na moment – dowodził Gwardią w czasie, kiedy uznał mnie za swą córkę. To po nim otrzymałam ten urząd. – A on? – Odszedł... – Popatrzyła gdzieś w przestrzeń. – A dlaczego ty, pani...? – spróbował zatrzeć poprzednie, niezręczne pytanie. – To kaprys jego wysokości – odparła. – Król uznał, że dobrze jest mieć dowódców straży o nadnaturalnym pochodzeniu, bo jak stale powtarza, nad wyraz kojąco wpływa to na wszelkich spiskowców... *** Karda na pierwszy rzut oka wyglądała tak samo jak zawsze. Pozornie nic się nie zmieniło przez te prawie dwa tygodnie, które upłynęły od wyjazdu Mina. Ludzie żwawo kręcili się po ulicach, rozmawiali, handlowali, kłócili, a jeśli przerywali swoje zajęcia, aby odpowiedzieć na pozdrowienie Mina albo ze zdumieniem popatrzeć na Irian, to była w tym tylko zwykła ciekawość mieszkańców małego miasteczka. Życie toczyło się tu w rytmie nie zmiennym od wieków i najwyraźniej, nawet tamto niezwykłe wydarzenie nie zdołało naruszyć jego zewnętrznego porządku. – Chyba biorą mnie za twoją nową kobietę – powiedziała Irian, kiedy zatrzymali się przed gospodą Heta. – Tacy są... – odparł z goryczą Mino zeskakując na ziemię – wiadomo, chłopak młody, popił, odżałował... i znalazł nową. Zwykła to rzecz i gadać nie ma o czym. A rychło zapomną całkiem, że ze mną i Ridą coś było! Ech... – Witamy!!! Witamy czcigodnych państwa. – karczmarz zamilkł nagle na widok Mina. – Tyś to? – A ja, ja... – odburknął ponuro. – Prowadź do środka. Wybrali stół w najodleglejszym kącie izby, a Heto nieproszony, przyniósł dwa kufle piwa.
– Zaczekaj – Mino przytrzymał go za rękaw. – Siadaj i mówże co z Ridą?! – A bo to cię jeszcze obchodzi? – gospodarz zerknął na siedzącą bez ruchu Irian. – A tak, jeszcze! Heto sposępniał i skrzywił się z niechęcią. – Tares i Maron do piachu... Fala gorąca przeszła przez skronie i policzki młodzieńca. – Mów! – Marona sprawiła w noc po twoim wyjeździe. Bronić się chciał, pachołków i służbę uzbroił. W domu okiennice i drzwi sztabami zawarli, ale przepatrzyli małe okienko w wychodku. Tam na niego czekała... – Widział ją kto? – Nie, ale ci, co sędziego widzieli, podobno rzygali jak koty. Cały był we krwi, mózgu i własnych gównach. – wziął głębszy oddech. – Ona ciszej od ducha przychodzi. Nikt nic tak samo nie spostrzegł, kiedy Taresa naszła. Ten zaś jakby na nią czekał. Sługi odprawił, wszystko otwarte było. Albo oszalał, albo taki ci był sprawiedliwy... – Na Reha! – Mino aż zadrżał z wrażenia. – A potem dopadła pana Dekelo. – To i Dekelo też trup?! – wykrzyknął zdumiony. – Gdzie tam trup... – karczmarz splunął pod stół – jeszcze gorzej! Język mu wywlokła, a resztę twarzy razem z oczami pazurami wydarła. Dotąd leży z taką wyrwą od czoła do gardła, że obłędu na sam widok można dostać, i zdycha dokładnie tak, jak mu to pod szubienicą przyobiecała. – A Molino? – Ten cały, bo cięgiem w sądzie zawarowanym na wszystkie skoble siedzi. Ale od strachu to rozum mu się ze szczętem pomieszał. Nikogo nie wpuszcza, a żarcie mu pode drzwi przynoszą. Tylko wtedy otwiera i stąd znać, że żyw. – Innym ona nie szkodzi? – A dajże mi wreszcie pokój! – wybuchnął nagle. – Na co mi o niej gadać?! Żeby i do mnie przyszła? Starczy! – Wstał gwałtownie i odszedł obsłużyć przybyłego przed chwilą mieszczanina. Irian trąciła w ramię patrzącego za gospodarzem Mina. – Nic z tego nie będzie – powiedziała cicho. – Jak to? – Zbladł jak ściana. – Zbyt wiele krwi, zła. Zasmakowało jej zabijanie... – A ty... – droga zbliżyła ich na tyle, że zdążyli przejść na mniej oficjalną formę zwracania się do siebie – ty przecież też zabijałaś! – wyszeptał z pasją. – Czyż nie?! – Jednego Tępiciela tak... – skinęła głową twierdząco. – Tylko że on polował na mnie, a nie na odwrót.
– A za co? – Za nic, strzygi zabija się dlatego, że są. – Naprawdę nie zrobiłaś nic wcześniej? Nie mściłaś się? – Nie miałam na kim. Ludzie z mojej wsi spalili żywcem tę wiedźmę, zanim... – A widzisz! – syknął triumfalnie. – Ridy nikt nie wyręczył! – Może masz rację, ale to... – Posłuchaj! – wpadł jej w słowo. – Byłem z nią, byliśmy... Moja matka i ojciec nie żyją od lat. Pożar... Ona była dla mnie wszystkim! Nie ważne, że z niższego stanu. Nie mam krewnych, którzy by się mogli sprzeciwić! Spotykaliśmy się, szykowałem już złoto dla świętcy, żeby dał ślub, ona się zgodziła, kochała mnie! Zawsze kiedy spytałem, okazywało się, że czuła to samo co ja... Rozumiesz?! Byliśmy dla siebie stworzeni! Potwierdzał to każdy dzień, każda chwila z nią! Zresztą... Nie wiem, jak ci to mówić. Jej rozmiłowane oczy mówiły wszystko! Mam ją teraz zostawić? Ją, jakby połowę mnie? Kiedy Dekelo oskarżył, że ona te dzieciaki... A to przecież nie ona! Pewnie on sam, bydlak! Zawsze je miał za śmieci! Zabawił się po swojemu i... potem sąd. Trzeba mi było porozwalać łby sędziom, katu, Dekelo, nawet całemu miastu i zabrać ją! A ja poszedłem się zapić! Zamiast ratować! Teraz mam jeszcze szansę... – przerwał, spojrzał przytomnej. – Czy jeżeli stanę przed nią i przekonam ją, by z dobrej woli zaniechała zemsty i darowała Molinie życie, czy wtedy będzie można odczynić urok? – zapytał. – Jeżeli przekonasz... – powtórzyła Irian. – Tak, wówczas, z pomocą jakiegoś wielkiego maga, być może uda się tego dokonać. Poderwał się na równe nogi. – Więc idźmy do Moliny! – Zaczekaj. A jeśli cię zapomniała? – Nie! Niewiele wiem o potworach, ale to na pewno, że najgłębsze i najmocniejsze uczucia nietknięte przechodzą przez śmierć i Przemianę. – Tak było ze mną... – zamyśliła się. – Więc i z Ridą też! Muszę tylko ją obudzić, przypomnieć... Ona przecież za życia miłowała mnie ponad wszystko! – Rzecz w tym, abyś zdążył to zrobić. Bo inaczej skończysz jak tamci... – Wstała i rzuciła na stół drobną monetę. – Chodźmy! *** Dopiero po kwadransie walenia w okute drzwi, kiedy zaczynali już zastanawiać się nad sposobem ich wyważenia, z wnętrza wielkiego, zamkniętego na głucho budynku ze sczerniałego kamienia dobiegł szmer.
– Od-dejdź stąd, od-dejdź... ja niewinny... nie chciałem cię zabić... – rozległ się żałosny, piskliwy bełkot przypominający skomlenie psa. Mino i jego towarzyszka popatrzyli po sobie bezradnie. Gdyby Irian odezwała się teraz, mogłaby swoim kobiecym głosem spłoszyć sędziego na dobre. Gdyby zaś Mino powiedział swoje imię, to chociaż z nieco innego powodu, skutek byłby pewnie ten sam. – Ja wiem, że jesteś niewinny! – zaświtała mu nagle właściwa myśl. – I dlatego przyszedłem ci pomóc! – Ktoś t-ty? – Mino Dergo! Przychodzę, boś nie chciał jej śmierci! – dodał pośpiesznie. Odpowiedzią był cichy, nerwowy chichot. – P-prawda to... – usłyszeli po chwili. – Szczera prawda! Przyszliśmy uwolnić cię od niej! – J-jjacy m-my? – Jest tu ze mną sławna czarownica – wyjaśnił Mino modląc się w duchu, aby stary nie przypomniał sobie przypadkiem jakiejś historii o Irian, w której byłaby mowa o jej zielonej woalce. – Ona cię obroni! Zapadła głucha, denerwująca cisza, po czym wreszcie szczęknęła zasuwa. – A prawda t-to? – rozległo się znowu. – Prawda, święta prawda! – powtórzył Mino. – Przysięgam! Ciężkie drzwi uchyliły się w końcu i w ciemnej szparze zabłysły rozbiegane oczy obłąkanego człowieka. – Wpuść nas. Ona już nie będzie cię prześladować. – D-dobrze... Ledwie weszli, Molino szaleńczym ruchem całego ciała naparł gwałtownie na uchwyt od skobli i z piekielnym rumorem zatrzasnął wejście, jakby tuż przed nosem kogoś trzeciego. Załomotały szybko, przesuwane z impetem rygle. – Hę? – Po chwili, chuda, pokryta szczeciniastym zarostem twarz sędziego wykrzywiła się w migoczącym blasku łojowej świecy. – Prowadź! Będziemy czekać. Nie oglądając się, ruszył posłusznie przed siebie i zniknął za zakrętem korytarza. Zaskrzypiały drewniane schody. W tym momencie Irian pochyliła się nagle, z niewiarygodną zręcznością zzuła sandały i błyskawicznie, na palcach odbiegła gdzieś w bok. Mino, nie patrząc na nią, poszedł za sędzią starając się robić jak najwięcej hałasu. Ona powróciła po chwili i zrównała się z nimi tak nagle i cicho, że aż się przestraszył. – Poluzowałam skobel przy okiennicy... – szepnęła dopinając w marszu rzemienne paski. Czekający na górze Molino nie domyślił się niczego. Zaprowadził ich do pozbawionej okien komnaty, w której trzymano przestępców tuż przed rozpoczęciem procesu. Mino popatrzył w górę. Tam... Na drugim piętrze jest sala, gdzie zapadł wyrok.
Usiedli na prostych ławach ciągnących się wzdłuż ścian. Mino i Irian ciasno, jedno obok drugiego, a sędzia po drugiej stronie, dokładnie naprzeciw. Wszyscy znieruchomieli, lecz ogromne cienie, powołane do życia przez płomień świecy, falowały pełzały i drgały w rytm ciszy panującej tu, w tym posępnym gmachu, drugim co do wielkości po ratuszu, w Kardzie, małej stolicy wielkiego Kaladenu – prowincji Suminoru, kraju, w którym demony i ludzie od kilkunastu wieków toczyli ze sobą nieskończoną walkę na śmierć i życie, czasami tylko próbując żyć obok siebie w zgodzie. Trwali. Świeca z wolna przemieniła się w pełgający nieśmiało ogarek, a ten zaś, po którymś z niemrawych rozbłysków, stał się świecącą w mroku czerwoną plamką. Ciemność jednak nie zapadła. Przez szpary w masywnych okiennicach korytarza, a stamtąd przez otwarte drzwi zaczęło wsączać się do komnaty światło delikatne jak pajęcza sieć. Było już po pełni, ale blasku nadłamanej tarczy księżyca starczało jednak dla oczu przywykłych do wielogodzinnego czuwania i dla potwora, pełnego mocy po niedawnej Przemianie. – Jest! – tchnęła Irian Minowi w ucho. – Czuję ją... – Jak? – Cichsze niż najsubtelniejszy szept pytanie pozostało bez odpowiedzi. – Idzie. Wytężył słuch aż do granic możliwości, ale dopiero po długiej chwili usłyszał tylko jeden stłumiony stuk, gdzieś na dole... – NYyyyyeeeee!!! – Molino z przeraźliwym wrzaskiem zerwał się z miejsca i skoczył do wyjścia. – Za nim! – krzyknęła Irian. Nie zdążyli. Ciemność spadła na nich z łomotem, a w zamku zazgrzytał klucz. Mino z desperacką furią uderzył barkiem w zamknięte drzwi. Raz, drugi... aż mdlący ból rozszedł się po jego wnętrznościach. – Nie mogę! – Odejdź! – odepchnęła go. Nastąpił głośny huk, a potem przeciągły trzask rozrywanego drewna. Fala bladego światła, a w niej skulona na progu Irian. – Jak ty!? – Nie pytaj! – wysyczała dziwnie zmienionym głosem. – Idź, bo nie zdążysz. Szybko!!! Już nie oglądając się na nic, z jedną tylko myślą tłukącą się w głowie, pognał przed siebie na złamanie karku. Prosto! W prawo! Droga?! Droga!!! Którędy?!!! Tam! Teraz schody! Bieg! Jeszcze kawałek! To te wąskie drzwi! Wpadł do izby rozpraw bocznym wejściem – tym dla przestępców. Ona wracała tu głównymi drzwiami... Molino, wpatrzony w gęsty cień za ich progiem, w ogóle nie spostrzegł obecności Mina. – Za co? Za coooo... nie mnie! To oniiii!!! – zawodzący szloch rozniósł się echem po sali.
Drobna i szczupła, ale jakby zlepiona ze zbitych węzłów mięśni i ścięgien sylwetka wychynęła bezszelestnie z mroku. Płynnie i szybko, chyba lewitując tuż nad podłogą, ruszyła w kierunku sędziego. – Rida! Potwór zwolnił, a jego łeb z krótkim, obłym pyskiem wykrzywionym w upiornym uśmiechu przekręcił się w stronę Mina i zastygł w pozie charakterystycznej dla wisielca z przerwanym kręgosłupem. Nieruchome, sinawo świecące ślepia patrzyły jednak gdzieś ponad ramieniem młodzieńca – na coś za jego plecami. Ale on tego nie spostrzegł... – Poznała mnie! – Radosna myśl zabłysła w zdrętwiałym ze zgrozy i wstrętu umyśle. Zrobił krok w przód. – TYY!!! Tyyyy!!! – w obłąkańczym, histerycznym wrzasku Moliny zabrzmiała furia. Dygocząc na całym ciele cofał się w stronę drzwi za sędziowskim stołem, prowadzących do pokoju narad. – Ty Ścierwoooo!!! – zawył rozdzierająco. – Zabiję cię! Zabijeęęęęę!!!!!! – rzucił się do ucieczki... Wisielica niczym olbrzymi czarny nietoperz pomknęła za nim. – Ridka! Ridka, nie!!! – Mino zabiegł jej drogę. Wydała charkotliwy świst jak z krtani duszonego człowieka. Czarna obroża z zaciśniętej wisielczej pętli i zwisający z niej postrzępiony kawałek sznura. KŁY!!! Odruchowo osłonił twarz przedramieniem, zanim dosięgły ją zamykające się szczęki. Przeszywający ból od nadgarstka do łokcia. A potem na gardle młodzieńca zacisnęły się szpony z taką siłą, że oddech i krzyk urwały się w jednej chwili. Pod czaszką zadudniły potężne młoty, zaś przed oczami zawirowały gwałtownie ciemne płaty. Gdzieś obok buchnął wściekły, gadzi syk i zanim stracił przytomność, pomiędzy sobą i Ridką zobaczył łeb strzygi... To była Irian! Z impetem wystrzelonego z katapulty pocisku wpadła na wisielicę i oderwała jej kosmate łapy od szyi Mina, który uwolniony, bezwładnie zwalił się na podłogę. Ułamek chwili późnej oba potwory, sczepione z sobą pyskami, z piekielnym wizgiem runęły na rzędy drewnianych ław druzgocząc je, łamiąc i rozrzucając. Ich siła i moc były równe. Wprawdzie paszcza strzygi była większa i szersza, ale mocniejsze pazury wisielicy z łatwością rozdarły chroniącą Irian kolczugę i dosięgły ciała. Bryzgnęła pierwsza krew, lecz podwójny, szaleńczo miotający się kłąb nie zwolnił ani na moment. Toczył się ze wściekłym łomotem i trzaskiem w sali pogrążonej w głębokim półmroku. Zażarta walka wydawała się częścią sennego koszmaru. Poturbowany Mino przyszedł już trochę do siebie i trupio blady, wsparty na łokciu prawej, zdrowej ręki patrzył na walkę tępym wzrokiem, pełnym rozpaczy i niedowierzania. Wreszcie doświadczenie, rozum i spryt Irian wzięły górę nad żywiołową furią i nienawiścią Ridy. Strzyga zwolniła uścisk szczęk wypuszczając z nich zmiażdżony pysk
tamtej i zwinnie wyślizgnęła się z jej uchwytu siadając na wisielicy okrakiem. Błysnęły i spadły uniesiony do góry szpony. Bełkotliwy charkot Ridy ścichł nagle, a ona sama legła sparaliżowana. Celnie wbite w serce pazury istoty pokrewnej podziałały jak osikowy kołek lub srebrne ostrze. Ale to jeszcze nie było wszystko. Należało dokończyć dzieła. Irian już spokojnie pochyliła się i wydarła upiorzycy przekłute przed chwilą źródło siły i życia, po czym rozszarpała je na kawałki. Jaskrawa poświata na moment rozjaśniła dokładnie całą salę. To uwolnione światło księżyca wydzieliło się z trupa, by zaraz rozproszyć się po kątach i zgasnąć. U stóp strzygi pozostały tylko pokaleczone zwłoki młodej dziewczyny z oznakami kilkunastodniowego rozkładu. Irian odczekała, aż znikną rany pokrywające jej ciało. W przypadku istoty nadnaturalnej, jeśli nie były śmiertelne, goiły się niemal natychmiast. Po chwili otoczyła ją łagodna, mieniąca się mgiełka. Wracała do ludzkiej postaci. To był przywilej, ukrywana w najgłębszej tajemnicy przed wszystkimi z wyjątkiem króla i kilku zaufanych osób, nagroda za to, że pięć lat temu stanęła w obronie mieszkańców Katimy. Wbrew instynktowi, wiedziona wspomnieniami zachowanymi z okresu gdy jeszcze żyła, zabiła napastującą ich inną strzygę. W myśl nie zbadanych praw rządzących światem demonów i ludzi, mogła od tej pory czerpać siłę nie tylko z księżyca, ale i ze słońca, oraz, wedle swojej woli, swobodnie zmieniać postać. Szybkim krokiem, wycierając chustą palce, które przed momentem były szponami, podeszła do leżącego bez ruchu Mina. Sprawiał wrażenie jakby to, co zobaczył, pomieszało mu rozum. Wpatrzony w jakiś punkt na ścianie bezgłośnie poruszał wargami. – Nie przebudziłem jej... nie przebudziłem... – odezwał się jednak zdziwionym szeptem. – Nie udało się... – Nie miałeś czego w niej budzić! – odrzekła Irian oschle. Spojrzał na nią zdumiony. – Kochałem ją. Tak kochałem... Dlaczego? – W tym cały kłopot – powiedziała z naciskiem – że do takiej miłości, jak twoja, Rida nie była ci wcale potrzebna. – Coo...? – głos uwiązł mu w zgniecionej krtani. – Co tyy... m... wisz?... – Żebyś na przyszłość żywe czy martwe dziewki zostawił w spokoju! Ryj je sobie w kamieniu albo w spiżu. Takie łatwiej i lepiej wezmą kształt, który dla nich wymyślisz. Może być, że od tego wielkim artystą zostaniesz, a guzów na łbie i sińców na szyi to na pewno mniej zbierzesz... Wmówiłeś sobie jej miłość i omal nie przypłaciłeś tego życiem. No, ruszże się! Wstawaj! – zawołała szorstko, ale w jej głosie zabrzmiały teraz cieplejsze tony. Pochyliła się nad nim i nie bacząc, że jej piersi wysunęły się spod strzępów kolczugi, objęła go i pomogła stanąć na nogi. Usiedli na jednej z ocalałych ław.
– Masz szczęście... – ostrożnie podwinęła mu rozszarpany i nasiąknięty krwią rękaw bluzy. Nie zareagował. Nawet nie syknął z bólu, kiedy obwiązywała mu ranę. – Kości i mięśnie całe, tylko ci płat skóry wydarła. Będzie duża blizna, ale to nic strasznego. – Wstała. – Gdzie-ie... idzie-sz! – dopiero teraz ocknął się z zadumy. – Trzeba przecież odszukać Molinę! – Ruszyła do drzwi, którymi uciekł sędzia. – Woo-oal-ka! – wychrypiał pośpiesznie. – Dzięki... – czerwone oczy spojrzały z wdzięcznością. Cofnęła się, odnalazła leżącą pod ścianą osłonę i wyszła. Wróciła prawie natychmiast. – Wynośmy się stąd! – krzyknęła. – Prędzej! To stary dureń... – Co z nim? – On się powiesił!
ŚWIADKOWIE Słoneczne ciepło powoli spływało po twarzy Mina. Gładziło policzki, nos i zamknięte powieki. Rana na przedramieniu mrowiła przyjemnie pod grubą warstwą zeschłego strupa. Całe ciało bezwolnie poddało się tej jasnej, kojącej pieszczocie. Prócz niej nie czuł nic więcej. Czarna wyrwa w duszy już nie bolała, nie piekła. Po prostu była tam niczym coś najzupełniej oczywistego. Bez obawy mógłby dotknąć ją myślą. Mino wolał jednak nie myśleć. Chciał zasnąć i rozpłynąć się w promieniach słońca zalewających balkon w gmachu sądu w Kardzie, na którym siedział teraz pogrążony w ciszy pogodnego przedpołudnia. Skrzyp desek i odgłos kroków Irian zmusiły go do otwarcia oczu. Stanęła przed nim z kartą pergaminu w ręku i oparła się o balustradę. – Posłuchaj! – powiedziała unosząc dokument. – „Szesnastego dnia miesiąca Koni, piątego roku Psa dokonaliśmy badania truchła wąpierza uprzedniej nocy w lesie Larim zabitego osikowym kołkiem przez włościanina Fretę z wioski Dery. Trupień wyglądu był niezgniłego, niesuchy. Po rozkrojeniu, w piersiach onego jedno niespotykanie ogromne serce znaleźliśmy, które miejsce płuc zajmowało i żyłą prosto z gardzielą połączone było. Wnętrzności innych wcale. Osobliwość ową sędzia Maron, podpisem swoim na niniejszej karcie poświadczył”. – Skończyła czytać i dodała: – Podpis Marona jest. Mino wzruszył ramionami. – I co z tego? – prychnął. – Nie mam ochoty słuchać opowiastek o dziwach i upiorach. Dzięki za wszystko, co dla mnie zrobiłaś, ale teraz naprawdę nie musisz się mną zajmować...
– Nic nie rozumiesz! – przerwała mu rozeźlona. – Jak sądzisz, co ja tu robię? – Z rozkazu króla zastępujesz czasowo tragicznie zmarłych sędziów jego wysokości – Mino wyrecytował znudzonym głosem tekst pełnomocnictwa. – A przyjechałam do tej dziury tylko dlatego, że tak życzył sobie pewien durny i ślepo zakochany narwaniec... Tak myślisz? – A nie? – młodzieniec spojrzał zdumiony. – Wyobraź sobie! Czy sądzisz, że ktoś z moim urzędem może ot tak, kiedy mu przyjdzie fantazja, jechać na prowincję z romantyczną krucjatą? Zniechęcenie zniknęło z twarzy Mina. Wstał z fotela i przez zieleń jadeitowej osłony z uwagą wpatrzył się w oczy Irian. – Więc dlaczego? – zapytał. – I co to ma wspólnego z wampirem martwym od czterech lat? – Ktoś tutaj bawi się magią – odpowiedziała dziewczyna. – A to oznacza, że Rida mogła przekształcić się nie tylko sama z siebie... – Jak to?! Przecież mówiłaś! A „Prawo Onego”? – Ten poemat powstał w czasach, kiedy nie wiedziano jeszcze wszystkiego. Nie każdy niewinnie stracony człowiek musi przemienić się w upiora. Chyba że... – zawiesiła głos – pomoże mu w tym czyjaś zła wola i czary. Sądzę, że tak było z Ridą! Mino pobladł, siadł ciężko i chwycił się za skronie. – Nic nie pojmuję! – wychrypiał. – Wytłumacz... Irian powoli zwinęła pergamin. – Redrena szczególnie interesują wszelkie przestępstwa popełnione z pomocą magii. Już kilka razy próbowano go w ten sposób pozbawić tronu. Moim zadaniem jest ochrona osoby króla oraz bezpieczeństwa Suminoru. Dostałam rozkaz, by całkowicie wyjaśnić przypadek Ridy. Ta historia z wampirem potwierdza istnienie kogoś znającego doskonale zasady magii nekrokreatywnej i wykorzystującego je do swoich celów. Takie wampiry stwarza się na zamówienie. – Coo??! – Mino osłupiał. – A tak – Irian uśmiechnęła się z wyższością. – Zwykły wampir to ożywiony albo animowany trup. Może być nadgniły albo zasuszony, w zależności do tego, w jaki sposób przebiegał rozkład przed Przemianą. Kiedy ssie krew, to cały nasiąka nią niczym gąbka. Tylko w ten sposób może wchłonąć znajdującą się w niej życiową energię. Większość marnuje, rzecz jasna. Co innego, gdy człowieka przeznaczonego do zamiany w upiora najpierw się umiejętnie zabije, a potem odpowiednio spreparuje chirurgicznie, na przykład usunie zbędne jelita i płuca, przełyk zaś podłączy do serca i dopiero wtedy rzuci czar Przemiany. Taki potwór już nie straci bezużytecznie ani kropli wypitej krwi. Będzie silniejszy, wytrzymalszy i nie zaszkodzi mu słońce. Jego uchroniony przed rozkładem mózg
łatwo przejmie rozkazy i podda się tresurze. Do tego wystarczy prosty amulet kierujący. Jest wielu takich, którzy zapłaciliby godziwą cenę za posłusznego i dyskretnego mordercę. – Uważasz, że z Ridą było podobnie? – Nie, tu musiało chodzić o coś innego. Może o zatarcie śladów? – Jakich?! – Dekelo to wiedział. – On zdechł tak, jak na to zasłużył. Nic już nie powie... – Mino uśmiechnął się mściwie. – Czytałeś dokumenty z procesu Ridy? – Nie. – Szkoda. Dowiedziałbyś się wtedy, dlaczego umarli synowie Dekelo. To był urok upozorowany na zwykłą chorobę. Bardzo podobny do tego, którym uśmierca się ludzi przy tworzeniu wampirów z wielkim sercem... Myślę, że ktoś to zrobił dla niego. – Poświęcił własne dzieci?! – Co się dziwisz, sam mówiłeś, że Dekelo był bydlę jakich mało. – Ale żeby... – Wtedy łatwiej kierować poczynaniami takiego upiorka, a ojciec pozostaje poza wszelkimi podejrzeniami... Nie rozumiem, jak można było uczynić coś takiego, ale ja jestem durna strzyga i nie znam się na zawiłościach umysłów ludzi szlachetnie urodzonych. – Nie przesadzaj – burknął urażony Mino. – Wybacz. Dalej to mogło wyglądać tak: morderstwo się wydało i trzeba było ratować własną skórę. Dekelo oskarżył Ridę, a ów tajemniczy mag wykorzystał ją po śmierci i pozbył się niewygodnego świadka, czyli Dekelo. Katu i sędziom oberwało się przy okazji. Potem w to wszystko wmieszałeś się ty ze swoim romantycznym uniesieniem. – Wyszedłem na durnia – spuścił głowę. – Zakochanym wiele się wybacza – odpowiedziała Irian wymijająco. – Mam nadzieję, że teraz przestaniesz wreszcie rozczulać się nad sobą i pomożesz mi. Chcę dostać tego czarownika. – Ale najpierw ja poderżnę mu gardło! – syknął młodzieniec. – Lepiej zostaw to katu. Mógłbyś ciąć zbyt szybko, a tacy jak on powinni konać powoli. Chodź! – Odeszła od balustrady. – Mamy dużo papierów do przejrzenia. Weszli do środka i zbliżyli się do sędziowskiego stołu, na którym z rozkazu Irian złożono wszystkie sądowe dokumenty pochodzące z ostatnich dziesięciu lat. Część leżała na podłodze, dwóch fotelach i stołku dla skryby. Wokół unosił się zapach kurzu oraz świeżego drewna – nowymi ławami zastąpiono już te połamane w czasie walki. Mino odstawił na miejsce przyniesiony z balkonu fotel trzeciego sędziego, po czym uważnie rozejrzał się dookoła. Od tamtej nocy minęły cztery dni i przez ten czas zniknęły wszelkie ślady pojedynku upiorów. Zmyto plamy krwi, wymieniono drzwi i framugę w pokoju przestępców. Ciała Moliny i Ridy spalono. Mina nie było przy tym. Rozgoryczony i zobojętniały na wszystko zamknął się w
swoim domu i siedział tam aż do dzisiejszego poranka, kiedy to Irian namówiła, go aby przyszedł z nią tutaj. – Te już przeglądałam – pokazała mu stertę papierów – zajmij się tymi, przy tamtym rogu... – Czego właściwie szukamy? – Wzmianek o potworach, czarach i spraw dotyczących Dekelo. – Sięgnęła po pierwszy z brzegu pergamin i pobieżnie przebiegła oczami treść. – Wiesz – odezwała się po chwili – gdyby ci sędziowie potrafili choć trochę myśleć, albo przynajmniej częściej rozmawiali ze sobą, to nie doszłoby do czegoś takiego. Maron wiedział o wampirze, ale potraktował go jak cielę z dwiema głowami, podpisał dokument z sekcji i zapomniał. Tares, uczciwy dureń, odkrył zabójstwo chłopców, ale nie zastanawiał się, jak prosta mieszczka mogła znać tak skomplikowane czary. Molino znał się trochę na magii, ale zbyt łatwo uległ wpływowi tamtych. Wcześniej na przykład zmusili go do rezygnacji ze śledztwa w sprawie znikających wisielców... – Czego? – Trupów z Szubienicznego Wzgórza. Molino zauważył, że raz na dwa, trzy miesiące przepadają gdzieś zwłoki jednego ze straconych. Z ciała człowieka zmarłego nagłą śmiercią otrzymuje się wiele czarnoksięskich ingrediencji. Tu, sądząc po ilości przypadków, samego tylko wisielczego sadła można było wytopić tyle, że wszystkim magom w Suminorze zapas starczyłby na dziesięć lat. Jednak Maron i Tares uznali, że winne są kruki i dzikie zwierzęta, więc raport Moliny znalazł się w archiwum. Niedouczeni idioci! – Mam coś! – przerwał jej Mino. – Pozew przeciwko Dekelo. Sprzed sześciu lat. – Czyj? – A niech to! To ten sam wieśniak, co zadźgał wampira. Freto z Dery. Poszło o część pola i prawo do korzystania z pastwiska. Dekelo miał przekupić mierniczego. – Jak się to skończyło? – Dekelo przegrał. Geometra poszedł w dyby. – Ha! A zatem Dekelo miał powód, by nasłać na Fretę kogoś z długimi zębami. Ciekawa jestem, dlaczego się nie udało? – Tu piszą, że ten Freto był w młodości czeladnikiem u Tępicieli. – I pewnie wygonili go, bo jako uczeń był zdolniejszy od mistrza. To do nich podobne! Trzeba z nim porozmawiać, ale kiedy indziej. Teraz wiemy już, że Dekelo znał tego czarownika co najmniej od pięciu lat. Powinni być jacyś świadkowie. – Lub listy... – podsunął Mino. – Sprawdziłam, nie ma. Myślę, że powinniśmy rozejrzeć się po Szubienicznym Wzgórzu. – Dlaczego tam? – skrzywił się z niechęcią. – Raczej spotkajmy się z tym wieśniakiem. Irian pokręciła przecząco głową. – Nie wiem – powiedziała poważnie. – Przeczucie. Czuję, że tam coś znajdziemy...
– Skoro tak – Mino rozłożył ręce. – A co z tym kramem? – pokazał na stos papierów. – Zostawmy na razie. Jak będzie trzeba, to jeszcze poszperamy. Znasz drogę? Mino wzdrygnął się. – Może nie tak dobrze jak Ridka, ale wystarczy... – rzekł chłodno. – Nie chcesz wspomnień? – woalka Irian błysnęła soczystą zielenią. – Pójdę z kimś innym, a ty wracaj do domu i pisz posępne wiersze. Możesz też podciąć sobie żyły... – Przestań kpić! – wybuchnął. – Myślisz, że to tak łatwo zapomnieć? Ja nie potrafię się zmieniać jak ty. Jestem tylko człowiekiem! Irian drgnęła. Przez moment zdawało się Minowi, że coś powie, ale tylko spuściła głowę. Zamilkła. – Zaprowadź mnie tam – poleciła po chwili. *** Przez całą drogę na szczyt nie odezwali się do siebie ani słowem. Nie poszli utartą ścieżką. Irian już na samym początku skierowała się na przełaj, przez chaszcze i osypiska skalnego gruzu. Parokrotnie utykali w osuwających się piargach, cofali, kluczyli i wspinali czepiając się pęków traw. Żadne z nich nie chciało przyjąć pomocy od drugiego. Czasem Irian udawała, że nie dostrzega wyciągniętej ku niej dłoni. Innym razem Mino z uporem omijał nagięte ku sobie gałęzie krzewów i naprędce wygrzebane przez dziewczynę prowizoryczne stopnie. Ona prowadziła przystając często i nasłuchując, on podążał za nią, cały czas zastanawiając się, dlaczego właściwie to robi. Było mu trochę głupio, ale gniew i złość na Różanooką całkowicie zagłuszyły poczucie winy. Miał dosyć jej docinków i szyderstw. Możliwe, że robiła to dla jego dobra, by wyrwać go z otępienia, lecz jej słowa raniły, a ona najwyraźniej nie umiała odróżnić lancetu od rzeźnickiego topora! Ów nastrój zniknął, kiedy stanęli na wierzchołku Szubienicznego Wzgórza. To miejsce było placem kaźni i zarazem cmentarzem straconych przestępców, którzy nie mieli prawa spoczywać razem z uczciwymi mieszkańcami Suminoru. Na tym niewielkim spłachetku kamienistej ziemi dawno jednak zabrakło miejsca na nowe groby, więc ciała skazańców wisiały zwykle aż do całkowitego rozpadu. Pozostałe po krukach resztki odsuwano na bok przed każdą kolejną egzekucją. Czaszki, żebra oraz zeschnięte ręce i nogi wydawały się być upiornymi owocami rosnących tu bujnie krzewów. Szubienica z drewnianych bali mogła posłużyć nawet i dziesięciu skazanym na raz i to właśnie jej widok sprawił, że złość Mina poszła w zapomnienie. Teraz pojawiło się zdumienie powoli przechodzące w osłupienie. Otóż na sznurze dyndał całkiem świeży, dwu-, najwyżej trzydniowy wisielec. Mino popatrzył na niego, na Irian i z powrotem. Nie. Nie mógł się mylić! Ten typ z językiem na wierzchu nie miał prawa pojawić się tu przed przyjazdem Różanookiej z Katimy!
Irian była również zaskoczona. – Nie rozumiem... – powiedział ze zdziwieniem. – Powinno być dwóch! Mino poczuł, jak szczęka opada mu coraz niżej i niżej. Dziewczyna zwróciła się w jego stronę. – No, nie patrz tak! Przecież wiesz, że zostałam mianowana tymczasowym sędzią prowincji Kaladen. Sam mi to dziś przypomniałeś. – Ale... – od nadmiaru myśli język stanął mu kołkiem. – Co „ale”? Przyprowadzili do mnie schwytanych na gościńcu bandziorów, to co miałam robić? W Księdze Praw stoi jak wół, że ma być łamanie gnatów lub stryk. Łamania musiałabym sama dopilnować, a nie miałam czasu. Kazałam powiesić, bo tutaj mogli przyjść beze mnie. Tadin mówił, że zrobili wszystko jak trzeba, więc gdzie jest ten drugi, do diaska?! – A skąd wzięłaś kata? – W głosie Mina pojawił się szczery podziw. – Ten pijaczek Gambo nie miał akurat na piwo – odparła zniecierpliwiona. – Czy ty nic nie rozumiesz? Znowu ukradli wisielca! – Nie ukradli... – Mino patrzył na górną belkę i zwisający z niej kawałek sznura. – Gdyby tak było, lina zostałaby przecięta. On się po prostu urwał. – I poszedł do domu, tak?! – parsknęła ze złością. – Co za obłąkana okolica, żeby byle zbój nie mógł gnić tam, gdzie go powiesili! Jeden się odgryza, drugi urywa... – Zrezygnowana usiadła na kamieniu. – Co to?! – Jak oparzona zerwała się na równe nogi. – Gdzie? – Mino odruchowo popatrzył na głaz. – Tam... – Pokazała na zarośla i nagle zesztywniała – ...coś jest! Lodowate ciarki przeszły po karku młodzieńca. Irian rozgarnęła pierwsze gałęzie. Instynkt kazał Minowi spojrzeć w górę. Zobaczył większy od ludzkiej głowy kawałek skały, który zawisł w powietrzu i chwilę później pomknął w dół. – Uważaj! – krzyknął rzucając się w kierunku Różanookiej. Huk, łomot i grzechot rozpryskujących się kości. Kamień uderzył w ziemię o krok od Irian, druzgocząc fragment jakiegoś szkieletu. Dwie następne bryły granitu zawirowały nad nimi zderzając się z trzaskiem. – Uciekajmy! – Pociągnął dziewczynę za ramię. Po nogach uderzył ich grad odłamków i iskier. – Tędy!!! Na złamanie karku popędzili w dół ostrej stromizny. Kolejny głaz odbił się od niewielkiej skałki i przeleciał tuż nad ramieniem młodzieńca, ocierając się lekko o ucho. Mino był żołnierzem. Przed poznaniem Ridy trzy lata przesłużył jako młodszy oficer w drugim legionie prowincji Kaladen, wcześniej jeszcze walczył z Wyspiarzami w bitwie pod Diną, ale nigdy dotąd nie słyszał o istnieniu tak szybko miotającej i celnej katapulty. O tym właśnie pomyślał, kiedy unikając trafienia odskoczył w bok i z całym impetem przebił się przez rozrośnięty
krzew kolczastego zielska. Miał na sobie skórzany kaftan i spodnie, ale przez chwilę wydało mu się, że na cierniach zostaną wszystkie włosy z nie osłoniętej niczym głowy. Potknął się i runął jak długi. Na dole znalazł się z ustami pełnymi piachu i uczuciem, jakby stratował go tabun koni. Irian nie wyglądała lepiej. W przeciągu paru ostatnich minut upodobniła się do strachu na wróble, który padł ofiarą gradobicia. Tylko jej woalka jakimś cudem pozostała nie uszkodzona. – Co to było? – wykrztusił Mino wydłubując spomiędzy zębów korzonki traw. – Nie widziałeś? Deszcz kamieni na szycie góry... – odparła z przekąsem, próbując upchnąć piersi pod strzępami bluzki. – Nie gap się! – Czy to ten wisielec? – spojrzał w kierunku szczytu. – Niemożliwe. Miał za co iść na sznur, a w takim wypadku, żaden czarownik już nic nie poradzi. To coś innego. – Innego? – powtórzył zdziwiony. – Skąd wiesz? Irian zamyśliła się i spochmurniała. – Tacy jak ja, nieludzie... – z naciskiem wymówiła ostatnie słowo – potrafią się rozpoznawać na odległość. Nazywamy to zmysłem obecności. – To dlatego wiedziałaś o Ridzie, zanim można było cokolwiek usłyszeć? – Mino nie zareagował na zaczepkę ukrytą w głosie Różanookiej. Nie miał ochoty spierać się o to, kim lub czym ona właściwie jest. – Tak. I tam na górze też poczułam coś podobnego. Chyba musiałam mimowolnie odebrać ten zew już wcześniej, w sądzie. Dlatego korciło mnie by tu przyjść. Szkoda, że nie zorientowałam się od razu! Uporała się z sutkiem nazbyt ciekawym świata i prowizoryczną spinką z patyka sczepiła części rozdartej tkaniny. – Gotowe – odetchnęła z ulgą. – Więc powiedz w końcu, co tam było – zniecierpliwił się młodzieniec. – Ktoś, kto nie życzył sobie naszej wizyty. Nigdy jeszcze nie spotkałam takiego demona. Na pewno nie był to wampir ani wilkołak, ani szubienicznik, czyli po waszemu wisielec. Teraz już tego nie sprawdzę. Dał nam do zrozumienia, że znaleźliśmy się na jego terenie. Lepiej zrobimy nie nachodząc go więcej. – Zostawisz to tak? – W tym kraju, w lasach, w najrozmaitszych uroczyskach i odludziach kryją się tysiące istot nadnaturalnych. Nie mogę sprawdzić, czy każda z nich ma coś wspólnego z naszą sprawą. Tę Obecność wyczułam nieświadomie, w trakcie przeglądania sądowych papierów. Po prostu myliłam się. Straciliśmy kilka godzin... – A ja garść kłaków i dobry nastrój! – przerwał jej rozwścieczony. – Nie musiałaś ciągnąć mnie ze sobą i jeszcze kpić z moich wspomnień. Trzeba było pomyśleć!
– Pragnęłam ci pomóc... – powiedziała to z takim żalem, że cały gniew Mina momentalnie wyparował. Zakłopotana zaczęła bawić się kosmykiem swych rozczochranych włosów. – Nie chciałam, aby dręczyły cię ponure myśli. Przepraszam, że byłam taka oschła... Nie wiedział co odpowiedzieć. – Dlaczego? Czemu ja? – zdziwił się słysząc własne pytanie. – Chciałabym, aby ktoś kiedyś pokochał mnie tak, jak ty Ridę – odrzekła cicho. – Chodźmy, pora wracać! – Odwróciła się szybko. Mino poczuł, że musi koniecznie zmienić temat rozmowy. – Skoro czułaś coś już w mieście... – zaczął starając się przedrzeć przez narastający chaos własnych myśli – to czemu nic nie spostrzegłaś po drodze? Musieliśmy wchodzić aż na sam szczyt? – Wcześniej nie odebrałam żadnego znaku Obecności. Dopiero nagle tam... Przez ten czas mógł być w letargu. Może zbudziła go nasza rozmowa... – To co teraz? – Przebierzemy się, a potem odszukamy tego wieśniaka z Dery. – Zajdźmy najpierw do Rikena – zaproponował Mino. – Dostaniemy tam jakieś płaszcze, bo tak głupio pokazać się w mieście... Popatrzyli po sobie i pierwszy raz od początku tego dnia wymienili uśmiechy. *** On stwarzał się. Posłuszny Mocy Onego wcielał się w martwą materię zmuszając ją do uległości. Miał jej mało. Bardzo mało. Zaledwie garść, lecz to wystarczyło aby przyodziać całą jego nienawiść. Zaistniał. Poczuł ból i suchość. Zadygotał w konwulsjach. Już cierpiał, ale jeszcze nie mógł nic uczynić. Nie miał kształtów ani wymiarów, a nienawiść i pragnienie zemsty szalały skręcając się w wirze, którym był. Tożsamość! Otrzymał ją i w tym momencie wstrząsnął nim obłędny chichot. O nędzni głupcy! Sądzili, że zdołają go powstrzymać. Nigdy! Nigdy! Poczuł głód. Zaledwie uświadomił sobie to uczucie, od razu stał się otchłanią bez dna, wypełnioną żądzą mordu, spragnioną życiowej energii. Wyssać ją z mózgu, z krwi! Szybko! Zaraz! Już! Poderwał się szukać ofiary i wtedy ścisnęły go mocarne kleszcze czyjejś woli. – Masz być posłuszny! – Ten rozkaz zmiażdżył wszelki sprzeciw. Stał się uległy jak pies. – Idź! – Obca wola pchnęła go w wybranym przez siebie kierunku. Spełzł z pogorzeliska po stosie, na którym spłonęły jego zwłoki i uniósł się do góry. Dla kogoś patrzącego z boku był tylko obłokiem porwanego przez wiatr popiołu. Popłynął nad ziemią. – Tak, dobrze...
Pochwała nie była konieczna. On już wiedział, że celem jest żywe ciało pełne energii płynącej z krwią i soczysty od myśli mózg. Nowych wskazówek nie potrzebował. Odległość zmniejszała się. Mężczyzna na wozie nie zlekceważył niespokojnego rżenia konia. Ściągnął lejce, zeskoczył na ziemię. Spod ławy wyjął ostry osinowy kół i znieruchomiawszy wsłuchał się w przedwieczorną ciszę... Pędził jak szalony odbijając się od drzew i traw. Obłędne pragnienie paliło go niczym rozpalone żelazo. Wycie, skowyt, szloch – wszystko to było w nim. Już blisko! Dźwięki realnego światła odbierał jak stłumione i bełkotliwe szepty, ale za to strach słyszał czysto i dźwięcznie, jak odgłos dzwonu. Przerażenie zwierzęcia było nieważne. On chciał człowieka. Ten próbował ujść przed nim, ale szarpnięty przez oszalałego konia wóz potrącił go i przewrócił na ziemię. Jazgot grozy wypełniający umysł nieszczęśnika był znakiem do rozpoczęcia uczty. Przyssał się i wchłaniał. Siłę, pamięć, świadomość, oszalałe emocje i drgające jeszcze myśli. Lecz jego głód nie zmniejszył się ani trochę. To doprowadzało go do szału. Z jeszcze większą furią starał się wydusić z ofiary każdą odrobinę witalnej energii. Zaspokojenie jednak nie nadchodziło. Zawiedziony i rozjuszony porzucił wreszcie pustą skorupę i zaczął szukać śladów innego człowieczeństwa. Wtedy znów opanowała go tamta wola. – Wystarczy. To była próba. Chodź tutaj. Posłusznie podążył za wezwaniem. Po czasie, który nie miał dla niego żadnego znaczenia, dotarł na miejsce. – Tu odpoczniesz... – Poczuł miękki dotyk ciepłego popiołu. Ogarnęła go senna ulga. – Będziesz czekał – odebrał jeszcze, po czym rozpłynął się w nieistnieniu. *** Kiedy wjechali do wioski, uderzyło ich panujące tu poruszenie. Ludzie wychodzili z domów, nawoływali się, przerywali wieczorne prace. Wszyscy szli w stronę jednej z zagród i zbierali się na drodze przed nią. Z domu dobiegał kobiecy lament. Mino pochylił się i przytrzymał za ramię przechodzącego obok wieśniaka. – Człowieku, co się tu dzieje? – Fretę z lasu przywieźli. – Co takiego?! – Irian aż podskoczyła w siodle. – Chodźmy tam! – Jej towarzysz pogonił konia. – Hej! Z drogi! Z drogi! Z pośpiechem przepchnęli się przez tłum i uwiązawszy wierzchowce przy płocie, weszli na podwórze. – Jestem sędzią z Kardy! – oznajmiła głośno Różanooka. – Przybywam w imieniu króla! Gwar ucichł, wszystkie oczy zwróciły się na nią.
– Chcę wiedzieć, co tutaj zaszło? Z chaty wyszła młoda, zapłakana kobieta i popatrzyła bezradnie na Irian. – Ano wejdźcie, pani, to zobaczycie... – powiedziała żałościwie. W izbie, na łożu leżał skulony, pomarszczony starzec i śliniąc się ssał kciuk prawej ręki. Obok, pod ścianą, stało dwóch mężczyzn z kapeluszami w dłoniach. Zza drzwi komory dolatywało ciche pochlipywanie. – Mamy szczęście. To nie on, to musi być jego ojciec... – szepnął Mino. Różanooka pokręciła przecząco głową. – Kim jest ten człowiek? – zapytała. – Mój mąż pani, Freto – jęknęła żałośnie kobieta, a wieśniacy przytaknęli skwapliwie. Mino dopiero teraz zauważył, że staruszek ma wszystkie zęby. – Ile ma lat? – ciągnęła dalej Irian. – We wiosnę skończył trzydzieści cztery... Mino jęknął cicho i z niedowierzaniem popatrzył na Różanooką. Ona jednak nie zwróciła na niego uwagi. – Co go napadło? Kobieta zamiast odpowiedzieć wybuchnęła gwałtownym szlochem. Jeden z chłopów postąpił krok do przodu. – Nie wiemy, jasna pani, my tylko krzyk usłyszeli, przybiegli, to on już tak-o-leżał. Trudno było go poznać. Potem tu przywieźliśmy. Musi południcę zobaczył? Irian machnęła ręką i pochyliła się nad nieszczęśnikiem. – Starzeje się w oczach... – dotknęła poduszki pokrytej warstwą wypadających włosów. – Życie ucieka z niego jak krew z rany – dodała. – Mówił co? – A gdzie tam! – odezwał się drugi mężczyzna. – Niby roczny dzieciak coś tam marudził bez składu i ładu, a teraz nawet i to nie. On już głuchy i ślepy. – Wiedząca! Wiedząca! – rozległo się na podwórzu. Żona konającego poderwała się i podbiegła do drzwi. Po chwili w progu stanęła starsza, siwiejąca kobieta w burym, gęsto łatanym płaszczu. – Ratujcie, matko, pomóżcie! – gospodyni przypadła do ręki przybyłej. – Co mogę, to zrobię – burknęła gderliwie znachorka i podeszła do łoża. Wystarczył jej jeden rzut oka. – Nic tu po mnie – odwróciła się i skierowała do wyjścia. – Ostygnie jeszcze przed świtem. Fretowa łkając rzuciła się do jej nóg. – Nie idźcie! Nie ostawiajcie! Może mu jakie zioło pomoże? – Zioła są dla ciała, a on ma duszę rozdartą. Ja tego pozszywać nie umiem. Trza ci nowego chłopa! Młoda jesteś, życie przed tobą. Teraz popłacz sobie jak należy – ominęła skuloną kobietę i wyszła.
Irian trąciła Mina łokciem i wymownie popatrzyła za starą. Dogonili ją, gdy przechodziła przez furtkę. – Przy nas prawo i królewska wola – zaczęła Różanooka. – Mów, kobieto, wszystko, co wiesz. – Ja się tam czarami nie bawię – prychnęła ze złością. – Moja rzecz to choroby i rany. Każdy tu wam to powie. – Ale że czar był, to poznałaś? – pochwyciła Irian. Mino odwiązał konie i trzymając je za uzdy ruszył za nimi. Ludzie zaczęli rozchodzić się do domów. – A bo ja głupia?! Toć wiadomo, że tylko upiór mógł coś takiego człowiekowi zrobić. – Jaki upiór? – Latawiec, nic innego – rzekła. – Doigrał się biedak... – Co to znaczy? – Freto taki był, że żadnemu strachowi nigdy z drogi nie zszedł. Widać teraz na mocniejszego od siebie trafił. – Ale kto mógł tego stwora napuścić? – Może sam z siebie? – Nie kręć, kobieto, bo inaczej z tobą pogadamy! Kto w tej okolicy umie trupy ożywiać? Nie ty aby? Stara uśmiechnęła się ironicznie. – Skłamałabym, gdybym się wyparła. Wiedzieć wiem, słowa i znaki znam, ale nigdy nie próbowałam. Na co mi taki kłopot? Wolę, żeby mnie ludziska szanowały, a nie przeklinały. W tajemnicy podobna rzecz nigdy długo się nie uchowa. – Więc kto?! – Ćwierć wieku temu żył tu taki jeden, co nad wszystkim chciał być. Zdolny był, każdego upiora potrafił zbudzić, więc z latawcem też by sobie poradził. Ale złapali go na jakimś głupstwie i pod pręgierzem schłostali. Od tej pory nikt go nie widział. – Jak go zwali? – Tagero, pani, ale na co ci to wiedzieć? Jeśli żyje, sto razy mógł miano zmienić. – Nie twoja sprawa. A przezwisko? – Książę, bo tak dumnie się nosił. Przez to wiele śmiechu było, kiedy mu kat portki spuścił. Palcami sobie ludziska ten książęcy tyłek pokazywali – zachichotała. – Ostatnio nikt czegoś o nim nie słyszał? – Że niby przez niego ta, co z szubienicy zlazła? – zapytała domyślnie i z ukosa spojrzała na Mina. – Nie. Takiego gadania nie było. Ani wcześniej, ani potem. – Ludzie zawsze coś paplą, a teraz nic? Nie dziwne to?
– Inne zajęcie mają... – znachorka wykrzywiła się w grymasie podobnym do śmiechu i znowu popatrzyła na Mina. – Pieśni o młodym rycerzu układają, co umiłowaną do życia przywrócić chciał. – Wiele wiesz – odezwał się młodzieniec spoglądając w bok, na przydrożne zarośla ginące już w mroku nocy. – Kto ma oczy i uszy, ten wie – odparła wymijająco. – Jak co usłyszę, dam znać. Pora na mnie! Skręciła nagle i zanim się spostrzegli, zniknęła w ciemnościach. Irian powstrzymała Mina, który chciał za nią biec. – Wiele przeżyłam, ale nigdy jeszcze ze strzygą tak politycznie nie gadałam! – rozległo się w krzakach i przeszło w drwiący śmiech. Policzki Różanookiej pociemniały. – Uważaj, co mówisz! – odkrzyknęła za nią z wściekłością. – Trzeba ją było zatrzymać – mruknął młodzieniec. – Nie mamy dobrego kata, a bez tortur nic więcej z niej nie wyciągniemy – machnęła ręką. – Lepiej już po dobroci. Zresztą przecież coś powiedziała... – Irian zamyśliła się. – Wracamy do sądu! Papiery czekają! Wskoczyli na konie i chwilę później tętent rozpłynął się w chłodnym powietrzu. *** Wiedźma skończyła się śmiać i ruszyła w powrotną drogę. Na niebie gęste chmury zasłaniały gwiazdy i sierp księżyca, więc tu, w lesie, było ciemniej niż na dnie kałamarza. To jej jednak nie przeszkadzało. Ścieżkę znała na pamięć, a miejsce na dom wybrała tam gdzie sama natura nawet w najciemniejsze noce dostarczała dość światła. Fosforyczny blask przesączający się pomiędzy gałęziami i konarami nieomylnie wskazywał kierunek. Jego źródłem była polana zasłana setkami butwiejących pni, wokół których zgromadziło się mnóstwo świecącego próchna. Tworzyło ono rozjarzoną mozaikę biało-zielonkawych plam oraz usypiska brył światła rozmaitej wielkości i kształtu. Zimna, widmowa poświata wypełniała całą przestrzeń kontrastując ostro z czarnymi krechami rosnących dookoła drzew oraz nieforemnym zarysem kurnej chaty, której strzecha również naznaczona była pełgającymi blado znakami gnicia i rozpadu. Ktoś stał kilka kroków przed progiem domostwa. Kobieta podeszła bliżej. Był to chłopczyk nie więcej niż dziesięcioletni. – Co tu robisz, mały? Zgubiłeś się? – spytała zdziwiona. Odpowiedzią było twierdzące skinienie głowy. – To nic. Nie bój się, zaraz dostaniesz jeść. Chłopiec znów milcząco przytaknął.
– Jesteś niemowa? – poczuła niepokój. Wyciągnęła dłoń, by dotknąć jego policzka. Kiedy dotarło do niej, że to trup było już za późno. Para małych rączek chwyciła ją za ramię z siłą dorosłego mężczyzny, a długie, ostre kły wbiły się w mięśnie poniżej łokcia. Przeraźliwy krzyk napełnił grozą leśną ciszę. Starucha szarpnęła rozpaczliwie, lecz nie zdołała się wyrwać. Wściekły ból przeniknął aż do kości. Nie panując nad sobą skręciła się konwulsyjnie, potknęła i przewróciła. Wampir poleciał na nią, ani trochę nie rozluźniając uchwytu szczęk. Próbowała się bronić. Szukając na oślep czegoś ciężkiego, natrafiła ręką na kawał próchna i odruchowo rozsmarowała go na łbie upiora. Jego włosy zalśniły mętnym blaskiem. Wlazł na nią okrakiem i namacawszy gardło puścił bezwładnie ramię. Odepchnął jej głowę do tyłu, po czym pochylił się nad odsłoniętą krtanią. Srebrna bransoleta zsunęła się z nadgarstka w trakcie szamotaniny i nagle znalazła w dłoni kobiety. Palce chwyciły metalową obręcz jak kastet. Uderzyła. Wampir zaskowyczał krótko i cofnął nieco. Spróbował złapać bijącą go rękę, ale bez skutku. Ostateczna desperacja zwielokrotniła szybkość ruchów czarownicy. Tłukła z obłędną furią, wyjąc przy tym i plując białą pianą. Po każdym ciosie na skórze upiora zapalał się błękitny płomyk. Teraz on wił się z bólu, charczał, chrypiał, aż w końcu nie wytrzymał i zapłakał jak małe dziecko. Odskoczył w bok. Zerwała się z ziemi i z krzykiem pobiegła do chaty. Potwór nie zamierzał jednak rezygnować. Ruszył za nią i dopadł na progu. Uczepił się nogi otwierając zębaty pysk tuż przy jej udzie. W nagłym przebłysku natchnienia wepchnęła mu bransoletę w gardło i odtrąciła krztuszącego się napastnika. Wpadła do izby, zasunęła skobel i ciężko dysząc oparła plecami o drzwi. Zamknęła oczy... Fala ogromnej ulgi i naraz straszliwy ból. Coś ją ugryzło w brzuch! Tutaj był drugi!!! Oślepiające słońce eksplodowało w umyśle starej kobiety. Trzasnęła ostro wyrwana od zewnątrz okiennica. Chałupę wypełnił łomot i rozedrgany wrzask przedśmiertnego przerażenia. Upiorny chichot. Wierzgające nogi zadudniły piętami o klepisko. Chrzęst miażdżonej krtani przerwał potępieńczy krzyk, zamieniając go w spazmatyczny bulgot. Potem i to ucichło. Jedynym odgłosem pozostało tylko gorączkowe mlaskanie. Obłok mgły napłynął spomiędzy drzew na polanę i przygasił fosforyzującą poświatę próchna. Ciemność zgęstniała. Kontury chaty zatarły się i zniknęły w kłębowisku wilgotnej szarości.
MIESZKANIEC WZGÓRZA Do Kardy dotarli po czasie i bramę zastali już zamkniętą. Dziesiętnik Tadin nie miał dziś służby, wybuchła więc awantura, bo strażnicy odmówili opuszczenia mostu. Ustąpili dopiero wtedy, gdy Różanooka zagroziła, że zaraz zmieni postać, wejdzie po murze i osobiście
policzy się z nadgorliwcami. Jej sława zdążyła obiec miasto, więc nie musiała wyjaśnić im, jak owo „liczenie” będzie wyglądać. Cała obsada baszty nad bramą z nadspodziewanym zapałem zabrała się do roboty i kilkanaście minut później Irian i Mino stanęli pod gmachem sądu. W sali rozpraw paliło się światło. – Co u licha? – zdumiała się Różanooka. – Kto tam jest? Po cichu weszli do środka. – Rozdzielmy się. Ty idź głównymi drzwiami, ja z boku – poleciła półgłosem. – Teraz! Na wyścigi pognali po schodach. Na pierwszym piętrze skręcili w przeciwne strony i stopnie znów zatrzeszczały pod ich butami. Mino w biegu wyciągnął miecz i wpadł na miejsce, od razu składając się do cięcia. Równocześnie w wylocie korytarza dla przestępców błysnęły pazury strzygi. Ciemnowłosy mężczyzna w czarnym, nabijanym srebrnymi ćwiekami kaftanie bez pośpiechu odłożył jakiś dokument. – Dajcie spokój – powiedział wyraźnie rozbawiony. – Czy myślicie, że gdybym kiedykolwiek pozwolił się złapać, to zrobiłbym to aż tak głupio? – Rodmin? – Irian zakłopotana schowała ręce za plecy. Mino opuścił żelazo. Oboje zbliżyli się do przybysza. – Poznajcie się... Mino Dergo, były narzeczony Ridy... Rodmin Tero, nadworny mag jego wysokości... – Dziewczyna dokonała prezentacji. Uścisnęli sobie dłonie. – Cóż cię sprowadza, Rod? – spytała Irian. – Mam ci pomóc. To rozkaz Redrena. Wygląda na to, że przybywam w porę... – Czy stało się coś, o czym nie wiemy? – Różanooka uniosła głowę. – Niestety. Dotarłem tu po południu, wypytałem o wszystko i jeszcze przed wieczorem kazałem zaprowadzić się tam, gdzie spalono ciała tych dwojga. W popiele po stosie sędziego nie znalazłem kawałków jego kości. Rozumiesz, co to oznacza? – Może ktoś wybrał? – Nie, sprawdziłem, nikt tego nie zrobił. Dowiedziałem się też, że po zapaleniu stosu nie wrzucono do ognia pęku ziela Drugiej Śmierci. Jak mogłaś do tego dopuścić? – Nic o tym nie słyszałam... – Irian spojrzała zdumiona. – Jak to?! Przecież mówiłem ci! – Nie mówiłeś... Nigdy... – Co?!! – podniósł głos. – Daję głowę, że tak! – Naprawdę nie! Nigdy niczego nie zapominam! – wybuchła. Mino z wysiłkiem przemógł suchość w ustach. – Przestańcie!!! Co z Ridą?! – krzyknął łamiącym się głosem. Tamci oprzytomnieli.
– O nią możesz być spokojny – powiedział powoli mag. – Umiera się najwyżej dwa razy... Młodzieniec westchnął ciężko. – Powinienem był dopilnować pogrzebu... – Jeszcze nic straconego. To ta puszka na parapecie! – wskazał Rodmin. Mino drgnął, jakby go osa użądliła. Twarz mu zszarzała. – Dość tego, bo się zaraz pozabijamy! – zawołała Irian. – Porozmawiajmy spokojnie. Co mogło powstać z tych okruchów? – Upiór powietrzny, zwany też latawcem. – !!! – Po waszych minach widzę, że wiecie już coś o tym? – Człowiek, z którym chcieliśmy dziś mówić, został przez latawca zmieniony w zdziecinniałego starca. Rodmin pokiwał głową. – I jesteś pewien, że... – zaczęła znów Różanooka. – Mamy się kłócić? – No dobrze, zostawmy to, stało się. – Co dalej? – spytał Mino. Irian podeszła do stołu z papierami. – Wiemy, że ten, którego szukamy, prawdopodobnie został wychłostany na rynku dwadzieścia pięć lat temu. Może być dwa lata mniej albo dwa więcej. Musimy znaleźć ten wyrok. – Dziewczyno, chyba oszalałaś! – jęknął Rodmin. – Karda to stolica prowincji. Sądzili tu przestępców z jednej trzeciej Suminoru. Przynajmniej raz na tydzień było wieszanie, a pod pręgierzem mogły stać przez ten czas tysiące! – Trudno – odparła Różanooka – dziś się odzwyczajamy od spania! I jak będzie trzeba, to jutro też... Zabrali się do roboty. Na początku okazało się, że nie prowadzono żadnego osobnego spisu ukaranych przed kardyjskim ratuszem. Wyroki składano po prostu w kolejności, w jakiej były wydawane i nigdy nie starano się zebrać tych podobnych do siebie. I tak, na przykład, obok wyroku wyrwania przyrodzenia schwytanemu na gorącym uczynku sodomicie, sąsiadował stanowczy nakaz najpokorniejszego przeproszenia zrzuconej ze schodów teściowej. Na dodatek Irian zdążyła dotąd narobić takiego bałaganu w nowszych dokumentach, że dołożenie do nich drugiej sterty mogłoby w wypadku ich wzajemnego pomieszania spowodować, że nie wyszliby stąd przed zimą. Musieli zacząć od ponownego ich uporządkowania, następnie przetaszczyli je w przeciwny koniec sali i dopiero potem zabrali się do właściwej grzebaniny. Od razu zrobiło się wesoło.
– „Mino Dergo, szlachetnie urodzony...” – przeczytała głośno Irian krztusząc się ze śmiechu. – „... wiosen...”, tu zatarte, „... za kradzież gruszek z ogrodu mieszczanina Telino. Dziesięć rózeg i dwie godziny pod pręgierzem. Z racji wieku i stanu skazanego, zabrania się rzucania weń kamieniami i kotami...” Podpisał Tares – stwierdziła. – To ile ty wtedy miałeś lat? – spytała ubawiona. Mino popatrzył na nią spode łba. – Sześć... – burknął. – Sędzia uznał pewnie, że szlachectwo zobowiązuje, co? – zagadnął Rodmin. Młodzieniec bardzo pilnie przypatrzył się jakiemuś dokumentowi. – Uhum... Ten drugi był synem chłopa i dostał połowę mniej – odpowiedział speszony. – Zgadza się. Tamten też tu jest. Ta sama sprawa – potwierdziła Irian zerkając na następną kartkę. – Szkoda, że ja się nie urodziłam w tym mieście. Może miałabym teraz zaświadczenie o własnej śmierci... – zamiast uśmiechnąć się, niespodziewanie spochmurniała. Rodmin i Mino zamilkli. Dalsza praca nie szła już tak lekko i przyjemnie. Przyniesione z sądowych piwnic pliki wyroków wyglądały jak wielkie, nieforemne cegły oblepione grubą warstwą kurzu i mysich odchodów. Dokumenty dla ochrony przed gryzoniami przechowywano ściśle sprasowane, dzięki czemu w większości przypadków ucierpiały jedynie marginesy. Jednakże pod wpływem nacisku i wilgoci papiery, oraz miernej jakości pergaminy, posklejały się i trzeba było je bardzo ostrożnie rozdzielać. Zajmowało to tak wiele czasu, że do śniadania, na które poszli do Heta, zdołali przejrzeć niewiele ponad jedną trzecią sędziowskich postanowień. Posiłek przerwało im wejście Tadina wraz z dwoma strażnikami. – Pani, wybacz, że przeszkadzam, ale znów coś grasuje w naszej okolicy. We wsi Dera... – powiedział zniżając głos. – O tym już wiem – machnęła ręką Różanooka. – To nie wszystko, tamtejsza babka-znachorka... Cała trójka jak na komendę, odłożyła kawałki chleba. – Co z nią? – spytała Irian. – Nie żyje, zagryziona – Dziesiętnik zbliżył się i nachylił nad stołem. – Znalazły ją kobiety, które przyszły po zioła. Nie chciałem zabierać czasu waszej dostojności, więc poszedłem tam sam z żołnierzami i medykiem. On mówi, że to musiał być wąpierz. Czy chcesz, pani, zobaczyć ciało? Przywieźliśmy... – Nie, spalcie je, a do ognia wrzućcie... co? – pytająco popatrzyła na Rodmina. – Cmentarny bluszcz, czyli czarną opletnicę, chyba tak to się u was nazywa? – rzekł mag. – Najmniej trzy garście! Tadin skłonił się i wyszli. Irian wstała. – To był nasz ostatni świadek – powiedziała zdenerwowana. – Teraz te papiery są naszą jedyną szansą. Nie ma czasu, zostawcie to i wracamy do sądu!
Bez sprzeciwu przerwali jedzenie i poszli za nią. Przy pracy już nie starali się być tak ostrożni jak dotąd. Sklejone dokumenty odklejali na siłę i darli, kiedy tylko zorientowali się, że nie ma w nich niczego ważnego. Stosy strzępów rosły z godziny na godzinę. Nie poszli na obiad. By nie stracić jasności umysłu Rodmin i Mino zaczęli żuć kawałki jakiegoś przyniesionego przez maga korzenia. Ciągle nic. Dopiero wieczorem Irian bez przerwy mrucząca pod nosem: „Tagero, Tagero, Tagero...” wstała gwałtownie z fotela. – Mam to! – krzyknęła z pasją. – Czytaj... – Mino przetarł piekące oczy. Rodmin znieruchomiał. – „Tagero zwany Księciem, obywatel miasta Karda, syn szewca Molety i czeladnik u tegoż, wiosen dwadzieścia jeden. Za otwarcie grobu i próbę czarnoksięskiego zbezczeszczenia zwłok czcigodnej panny Miremis, skazany na godzin osiemnaście pod pręgierzem i w owym czasie trzykroć po siedemdziesiąt kijów chłosty, na każdych godzin sześć. Podpisano: sędzia Jego Wysokości króla Tertrida V, Molino.” Jest jeszcze data... – Popatrzyła uważnie. – To było dwadzieścia sześć lat temu. – I to wszystko? – zdumiał się Mino. – Niestety, tak – westchnęła Różanooka. Zapadła głucha cisza. Usiedli zmęczeni i rozczarowani. – Zaraz! – odezwał się nagle Rodmin. – Pokaż mi to! Irian przesunęła ku niemu bryłę papieru. – Sprawdźmy jeszcze co jest pod spodem... – sięgnął po sztylet. Ostrze przyciśnięte do pliku kart wpadło weń do połowy długości. – O żesz! – syknął. – Myszy wygryzły sobie w środku gniazdo! Za słabo było ściśnięte... – ostrożnie oderwał część strony z wyrokiem na Tagera. – No proszę, miał wspólnika! Zupełnie jak Mino... – uśmiechnął się i zabrał do dzieła. Pracował powoli, a pozostała dwójka z napięciem śledziła jego ruchy. W końcu w rękach maga znalazł się mocno poszarpany strzęp dokumentu. – Całkiem to zapaskudziły... – mruknął. – Ta paczka musiała leżeć do góry nogami! Jeszcze trochę i nic nie zostałoby z obu wyroków. – No czytaj! – zniecierpliwiła się Irian. – Dobrze: „... el... sta... Karda... pomoc... grobu... godnej pany Miremis......ście godzin pręgierza i sześćdziesiąt kijów chłosty. Podpisano:...dzia...go...ości... lino.” Dziewczyna popatrzyła mu przez ramię. W nagłówku postanowienia, tam gdzie powinno być imię i zawód skazanego, ziała postrzępiona wyrwa. – No to koniec – stwierdziła załamana. – Jeszcze nie – odparł Rodmin. – To jest rękopis, a one nie podlegają unicestwieniu. – Nie rozumiem...
– Zobaczcie... – Mag odsunął stertę papierów i rozłożył starannie resztkę wyroku. Z kieszeni wyjął niewielki mlecznobiały walec i dotykając nim ust wymówił kilka cichych słów. – Uwaga! Nie przegapcie. Przeturlał magicznym przedmiotem po dokumencie w miejscu, gdzie znajdowały się kiedyś najistotniejsze wiadomości. Wygryziona przez myszy luka momentalnie wypełniła się białym światłem. Chwilę później rozbłysły rozjarzonym błękitem rzędy liter. Trwało to krótko, ale wystarczyło. – „Mefto, grabarz tutejszy...”! – Mino przeczytał głośno i dodał: – Znam go. Mieszka pod miastem, przy cmentarzu. – Nareszcie! – Irian odetchnęła z ulgą. Rodmin schował walec. – Każda rzecz stworzona ludzką ręką posiada duszę. Tę zaś, w razie potrzeby, można po prostu przywołać – wyjaśnił i podrapał się w potylicę. – Natychmiast jedziemy do tego człowieka – oznajmiła Różanooka. – Tym razem nie zamierzam dać się uprzedzić! O ile jeszcze żyje! – zreflektowała się nagle. – Ze starości nie umarł na pewno – odpowiedział Mino – za inne przyczyny nie ręczę. – W drogę! – ruszyła w stronę drzwi. – Zaczekajcie! – powstrzymał ich Rodmin i sięgnął po leżącą pod stołem sakwę. Po chwili podał im dwa amulety. Były to bryłki hematytu wypolerowane aż do metalicznego połysku. – Weźcie. Latawce tego nie lubią. – Daj jemu – Irian wskazała na Mina. – Ja dziękuję. – Nie bądź tak pewna siebie! – zbeształ ją mag. – pazurami nie rozedrzesz czegoś, co jest tylko prochem. Masz! – A ty nie idziesz z nami? – spytała biorąc talizman. – Nie. Muszę wymyślić jakiś sposób na ten przeklęty obłok popiołu i kurzu. – Mag podszedł do okien i zaczął je zasłaniać. – Więc do zobaczenia! – Wybiegli z sali rozpraw. Uliczki Kardy ginęły w wieczornym mroku, którego nie rozpraszało sączące się z okien blade światło świec i oliwnych kaganków. Tym razem nie mieli kłopotów z przejazdem przez bramę. – To gdzie jest ten cmentarz? – spytała Irian, gdy wydostali się z miasta. – Za lasem, pół godziny drogi stąd. Jedź za mną! – odkrzyknął. Kiedy kwadrans później wpadli pomiędzy pierwsze drzewa, Różanooka stanęła w strzemionach. – Pośpieszmy się, czuję wyraźną obecność! – zawołała.
Dziś było trochę jaśniej niż poprzedniej nocy. Dawało się już wypatrzeć drogę pomiędzy ścianami czarnych pni. Jechali szybko. Mino przodem, za nim skupiona, czujna i coraz bardziej niespokojna Irian. – Minooo!!! Uwaa...! – młodzieniec usłyszał nagle jej krzyk. Obejrzał się i w tym momencie wyleciał z siodła jak z katapulty. Uderzył o ziemię, skulił się odruchowo i wtoczył do przydrożnego rowu. Gwałtowne rżenie konia rozległo się równocześnie z odgłosem upadku. Pokonując oszołomienie Mino natychmiast wstał, rozejrzał się dookoła. Na środku gościńca stał kilkuletni chłopczyk. Spłoszony wierzchowiec stanął nad malcem dęba. Ten bez wahania złapał zwierzę za przednie nogi i lekko, jak psa odrzucił w bok. Mino pomyślał, że śni. Koń z przeraźliwym kwikiem i trzaskiem łamanych gałęzi runął na grzbiet w rosnące na poboczu zarośla. – Uważaj, to wampir! – krzyknęła Irian zeskakując ze swego wierzchowca, który również oszalał. W locie zmieniła postać. Drugi, starszy chłopiec wybiegł z lasu i skrzecząc ruszył ku niej. Strzyga zasyczała przeciągle. Pierwszy potwór był już trzy kroki od Mina. Na widok twarzy upiorka oczy młodzieńca rozszerzyły się ze zdumienia. – Telinek? – wyrwało mu się. Cios w żołądek odebrał Minowi oddech i zgiął go w pół. Następne uderzenie w twarz odrzuciło młodzieńca daleko do tyłu. Padł na wznak rozrzucając ramiona. Irian odepchnęła swojego przeciwnika i kilkoma kopnięciami odpędziła od Mina tego drugiego. Młodzieniec podniósł się i stanął na miękkich nogach. Wyciągnął miecz. Żelazo zabija tylko raz, to na nic... Zabłysło w skołatanym mózgu. Innej broni jednak nie miał. Wampiry znów zaatakowały. Ten większy nie próbował gryźć strzygi. Musiał czuć, że jej krew jest dla niego śmiertelną trucizną. Starał się tylko przytrzymać i unieruchomić Różanooką, tak, aby młodszy brat mógł bez przeszkód skończyć z Minem. Potem dopiero przyszłaby kolej na Irian. Nie spieszyły się. Czas nie był dla nich ważny. Nażarły się wczoraj, więc miały teraz dość sił na długą walkę. Klinga przeniknęła kadłub potworka nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Rana zamknęła się momentalnie. Stal nie mogła wejść w kontakt z nasyconym Mocą Onego ciałem demona. Srebro! Srebro! Albo choć trochę miedzi! Tłukło się w głowie młodzieńca. Jest! Miał przecież srebrną klamrę od pasa! Omal nie przecinając sobie brzucha przeciągnął po niej ostrzem miecza. Drobinki cennego metalu osiadły na krawędzi głowni. Teraz! Wampir cofnął się z wrzaskiem jak smagnięty batem. Podziałało! Ból, który zadał mu Mino, zmusił potworka do respektu. Szanse nieco się wyrównały. Młodzieniec znów posrebrzył ostrze swej broni. Irian uparcie starała się zabić szamocącego się z nią upiora. Ten jednak był od niej silniejszy, równie zwinny i nie tak bezmyślny jak Rida. Ich walka przypominała bardziej
zapasy niż starcie na śmierć i życie. Wtem wpadli na sąg drewna przy drodze. Pniaki rozsypały się podcinając nogi Różanookiej. Runęła na nie plecami, ściągając na siebie przeciwnika. Przez chwilę miotali się wściekle, próbując wstać i tracąc równowagę na toczących się belkach, aż w końcu wpadli pomiędzy pnie rozwidlonego drzewa, o które ów sąg się opierał. Moment później utknęli tam na dobre. Było to coś, o co wampirowi chodziło. Mocniej przydusił syczącą bezsilnie strzygę i znieruchomiał. Teraz ruszył drugi, dotąd tylko krążący dookoła Mina. Nie zważając na parzącą srebrem klingę, skoczył młodzieńcowi do gardła. Chłopak cofnął się pośpiesznie i kolejny raz pociągnął mieczem po sprzączce od pasa. Głęboko ponacinana klamra tym razem nie wytrzymała tego zabiegu i puściła. Minowi opadły spodnie. Głupio tak ginąć... pomyślał chwilę potem. Leżał na ziemi, a wampir siedział mu okrakiem na piersiach. Nadnaturalnie silny przeciwnik obezwładnił młodzieńca z łatwością i zachichotał. Mlaskając i cmokając zbliżył usta do szyi pokonanego. Mino pomyślał o Ridzie... Potworek zamarł wpół ruchu. Po chwili zwiotczał całkiem i miękko padł w bok. Mino powoli otworzył oczy. Z niedowierzaniem odsunął od siebie bezwładne truchło i usiadł. Przed nim, w odległości wyciągniętej ręki wisiał w powietrzu łeb olbrzymiego węża. Oczy gada lśniły delikatnym zielonym światłem, a reszta jego ciała ginęła w ciemnościach. Można było dostrzec jedynie niewyraźne zarysy potężnych splotów. Nieruchomy, nierzeczywisty, wydawał się być przedśmiertnym majakiem, tworem konającej wyobraźni. Oszołomiony młodzieniec po namyśle uszczypnął w policzek siebie, a następnie leżącego obok wampira. Najpierw zabolało, potem palce chwyciły coś, co poddało się jak miękka glina i nie powróciło już do poprzedniego kształtu. Martwy był więc nie on, lecz upiór. Tymczasem w widłach rozszczepionego pnia szamotanina wybuchła z nową siłą. Przeciwnik Irian zmienił taktykę – teraz on postanowił wydostać się stąd za wszelką cenę. Miotając się i szarpiąc wściekle, przy mimowolnej pomocy strzygi uwolnił się wreszcie i rzucił do ucieczki. Po chwili tylko cichnący w oddali trzask chrustu był jedyną oznaką jego obecności. Różanooka wstała i ostrożnie zbliżyła się do drogi. Tutaj nic się nie zmieniło. Mino z nogami uwięzionymi we własnych spodniach siedział dalej na środku gościńca przy trupie wampira, a nad nim trwał niczym posąg wielki wąż. Strzygę ogarnęło zdumienie połączone z niedowierzaniem. – To ty? – zapytała, zwyczajem demonów kierując myśl bezpośrednio z umysłu do umysłu. Gad powolnym ruchem odwrócił głowę w jej stronę. – Tak. Szubieniczne Wzgórze jest moim domem – dotarło do świadomości obojga. Mino odzyskał mowę. – Co mu zrobiłeś? – pokazał na martwego potwora. – Ugryzłem... – zabłysło w mózgu młodzieńca. Równocześnie wąż otworzył pysk, w którym jak ostrza składanych noży opuściły się z górnej szczęki cztery jadowe kły. Dwa
długie i zakrzywione oraz dwa krótkie i proste. Po chwili gad zamknął paszczę chowając cały arsenał. – Twój jad zabija upiory? Kim jesteś? – Irian poruszyła się niespokojnie. – Demonem jak ty i człowiekiem jak on – wąż ruchem głowy wskazał Mina. – Na imię mam Kaad i chcę tego samego co wy... – To znaczy czego? – ta myśl nasycona była nieufnością. – Pochodzę z południa, z Amizar. Byłem szczęśliwym, wędrownym filozofem. Pewien młody czarnoksiężnik, próbując swych sił, przeniósł mą duszę w cielsko wyhodowanego przez siebie gada. Zwabił do siebie, otruł, a potem kazał patrzeć, jak gnije moje pierwsze ciało. Uciekłem i ukrywałem się przez dwadzieścia lat. Dwa lata temu on znów pojawił się w tej okolicy. Chcę zemsty! – Skąd o nas wiesz? – Samotnie spędzone lata bardzo wyostrzyły mój zmysł Obecności. Nie wiedziałaś o tym, ale ja śledziłem cię od chwili gdy... – tu w przekazie nastąpiła przerwa, jakby zająknienie – ...opuściliście Szubieniczne Wzgórze. Słuchałem twoich myśli. Szkoda, że wcześniej nie zwróciłem na ciebie uwagi... – Więc te kamienie...? – Tak – przyznał. – Zaskoczyliście mnie. Spałem właśnie po jedzeniu, trawiłem i nagle poczułem tak bliską Obecność. Pomyślałem, że to zbiry Tagera... – Gdzie on teraz jest?! – przerwała mu. – Wiem, że gdzieś w tej okolicy. Odebrałem kilka jego myśli, kiedy przemieniał Ridę. Omal mnie wtedy nie odkrył. – Ten wampir to był syn Dekelo, Telin – odezwał się Mino zawiązując na supeł pas od spodni. – Tamten drugi to na pewno jego brat. Przez nich zginęła Ridka... – A więc nie zważając na rozgłos i zamieszanie, Tagero jednak doprowadził dzieło do końca. Bezczelny drań! Tylko jak? – zastanowiła się strzyga. – Musiał wykraść zwłoki z mogiły... – I grabarz mu w tym pomógł! – dokończył Mino. – Jak wtedy. Irian zaczęła odzyskiwać ludzką postać. – Idziesz z nami? – zwróciła się do Kaada. – Przykro mi, ale nie. Potrafię tylko pełzać! Przebłysk wesołości zgasiło żałosne rżenie jednego z koni. Był to wierzchowiec Mina, wciąż jeszcze leżący tam, gdzie rzucił go upiór. Podeszli bliżej. Zwierzę miało bezwładne tylne nogi. – Siodło musiało mu złamać kręgosłup – odezwał się młodzieniec. – Dobiję... Podniósł z gościńca miecz i stanął nad koniem. Uchwyciwszy oburącz rękojeść powoli złożył się do cięcia. Ostrze błysnęło matowo. Przeciągły trzask, łoskot spadającego łba i
szelest niewidocznej w mroku krwi. Cofnął się i otarł klingę o mech. Spostrzegł, że jego rana na przedramieniu znów krwawi. – Gdzieś się tego nauczył? – spytała z podziwem Irian. – Służyłem w piechocie – wyciągnął z kieszeni kawał białego płótna i zaczął motać je dookoła lewej ręki. – Daj, pomogę ci – ujęła jego ramię. Jej czerwone oczy błyszczały łagodnie. Tymczasem Kaad przysunął się do martwego wierzchowca i z upodobaniem zaczął spijać krew wyciekającą z przerąbanego karku. – Czy nie powinniśmy się pośpieszyć? – Mino zreflektował się nagle. – Dokąd? – spytała rzeczowo Różanooka. – I na dodatek bez koni... – A grabarz? – odparł zbity z tropu młodzieniec. – Jeżeli jeszcze tego nie zauważyłeś, chciałabym zwrócić twoją uwagę na fakt, że wpadliśmy w zasadzkę – powiedziała z przekąsem. – A skoro Tagero wiedział, gdzie jedziemy, to nie mamy tam już po co jechać. Możemy najwyżej pójść i sprawdzić. – Skąd mógł wiedzieć, że będziemy akurat tu i teraz? – Mino z powątpiewaniem pokręcił głową. – Ktoś nas zdradził – powiedziała zimno Irian. – I dowiem się kto! – Nie jestem tego taki pewien – zamyślił się młodzieniec. – Nie macie pojęcia, jaka to rozkosz poczuć w pysku coś naprawdę świeżego! – wąż cofnął łeb znad końskiego trupa. – Świeżego?! – zdumiała się Irian. – To coś ty wczoraj jadł? – A jak myślisz? – Chyba nie... – I owszem – nie dał jej skończyć. – Wisielca ze sznurem własnym... Przecież muszę czymś żywić to przerośnięte cielsko. Nie mogę co miesiąc robić zamieszania w którejś z okolicznych wsi, bo z powodu kilku głupich świń albo krów wieśniacy ściągnęliby mi na łeb cały legion Tępicieli. Cóż więc mi pozostało? Musiałem zadowolić się bydlętami w moralnym znaczeniu tego słowa – zakończył filozoficznie. Twarze Irian i Mina przysłaniała czerń nocy. Widać było tylko, że czerwone oczy strzygi zrobiły się bardziej okrągłe. – Co, dziwicie mi się? – znów usłyszeli myśl Kaada. – Macie rację. Ja też się sobie dziwię. Wcześniej byłem wegetarianinem. – I te wszystkie ginące bez śladu zwłoki to ty? Tyle lat? – wykrztusiła wreszcie Irian. – Ja. – I Ridę też chciałeś... – Mino zamilkł szukając odpowiedniego słowa. – Będę szczery. Nieczęsto trafiają się tam tak młode i delikatne ciała... Współczuję ci, ale nic nie poradzę na to, że tak jest. Chyba nie potraktujesz mnie teraz jak jakiś nadęty elf? – Nie – Mino ocknął się z zadumy. – Dziękuję za uratowanie życia.
– W zamian będę miał do ciebie małą prośbę. Ale to później. – Ruszajmy – otrząsnęła się Różanooka. – Zróbmy, co mamy zrobić i wracajmy. – Zaczekaj! – powstrzymał ją Mino. – A jeśli Tagero nie wie, że my wiemy o grabarzu? – To dlaczego przygotował zasadzkę na drodze do niego? – Ten trakt prowadzi nie tylko na cmentarz. Jeżeli słyszał, że często jeździmy po okolicy, to była też duża szansa, iż za którymś razem przejedziemy i tędy. Wystarczyło więc przysłać tu wampiry z rozkazem, by ukryły się i czekały na strzygę oraz tego, kto z nią będzie, a potem zabiły ich. One mają zmysł Obecności, a sama mówiłaś, że dla takich jak te dzień i noc są bez różnicy. – Tak, to prawdopodobne – przyznała mu rację. – Tylko, że ten, co uciekł... – Nic nie powie ani nic nie przekaże – przerwała mu. – Wampiry są na to za głupie. Potrafią co najwyżej zapamiętać i wykonać polecenie – wyjaśniła. – A więc sądzisz, że tym razem nie udało mu się nas ubiec? – Powinniśmy być na to gotowi – odrzekł Mino, a przysłuchujący się im Kaad pokiwał łbem. Irian podeszła do stygnących szczątków konia i z sakwy przy siodle wydobyła ostrożnie podłużny przedmiot. – W tym pośpiechu zapomniałam ci powiedzieć... To jest broń na upiory – podała Minowi niewielki sztylet. – Srebrny? – Palcem spróbował ostrza. – Z magicznego damastu. To miedź i srebro skuwane razem. Uważaj, aby nie zadrasnąć nim mnie ani Kaada. – Czemu? – Sam zobaczysz, gdy go użyjesz. W drogę! Ty prowadzisz. – Pójdziemy na skróty – odparł i po chwili cała trójka zniknęła w mroku pomiędzy drzewami. *** W oknie chałupy obok cmentarza błyskało blade światełko. Mino, Irian i Kaad przyczaili się pod odległą o sto kroków kępą zarośli. Porośnięta rzadkimi krzakami łąka trwała przed nimi w całkowitymi bezruchu i ciszy. – Czuję zapach psa. W zagrodzie jest pies! – oznajmił wąż. – Ale kto w domu? – szepnęła Irian. – Jeżeli sam Tagero, to wpadliśmy w kłopoty! – odezwał się znowu Kaad. – Nie słyszę jego myśli. To albo dobrze, albo całkiem źle, jeżeli na nas czeka... Czujesz wampira? – Tak. Mam nadzieję, że on nas nie.
– Jest przestraszony, niespokojny, zagubiony... – wąż odczytywał kolejne emocje. – Możemy być spokojni! – Co robimy z Meftą? – spytał Mino. – Chcę go żywego – oznajmiła Różanooka. – Zbliżcie się... Pochylili głowy ku sobie i naradzali się przez chwilę, po czym rozdzielili, by obejść chatę z trzech stron. Minowi przypadła najdłuższa droga. Wielkim łukiem obiegł cały cmentarz i przeskoczył przez mur na jego przeciwnym końcu. Cicho przemknął pomiędzy mogiłami. Nagle usłyszał szelest i krótki skrzek. Coś poruszyło się w mroku przed nim. Pośpiesznie skrył się za nagrobną płytą. Załopotały skrzydła i ponad czarne kontury prostokątnych brył wzbił się na chwilę nietoperzowaty kształt. Poroniec! Na szczęście nie spostrzegł młodzieńca. Upiorek krążył najwyraźniej bez celu, polatując i stukając dziobem w kamienie. Był groźny tylko dla ciężarnych kobiet, Mino nie musiał się więc go strzec, ale spłoszone straszydło mogło narobić piekielnego hałasu i na dodatek zacząć sypać iskrami z ogona. Należało coś wymyślić. Kulka hematytu wciąż jeszcze tkwiła w kieszeni jego spodni. Z namysłem przetoczył ją w palcach. Rodmin mówił tylko o latawcach, ale może... Lekkim ruchem cisnął ją w stronę demona. Amulet zagrzechotał na żwirze alejki i gdzieś przepadł. Poroniec jednak zareagował. Zauważył świecący czernią przedmiot i podleciał ku niemu. Przyglądał mu się przez chwilę, po czym dziobnął. Obliczona na znacznie silniejszego demona Moc sparaliżowała go momentalnie. Zdrętwiał i pozostał tam jak drewniana figurka. Mino poderwał się, biegiem dotarł do miejsca, w którym cmentarny mur przylegał bezpośrednio do zagrody grabarza i wyjrzał na drugą stronę. Kaad właśnie przepełzał pod płotem. W mętnym świetle nocy wyglądał jak wypływający spod sztachet jęzor gęstej i ciemnej cieczy. Robił to w sposób absolutnie bezszelestny, wręcz hipnotyzując miękkością i płynnością swych ruchów. Zauroczony kundel stał przed nim nie mogąc zdecydować się czy zaszczekać. Chwilę później nie musiał się już nad tym zastanawiać. Wąż uderzył, w sposób przyprawiający o obłęd przechodząc od leniwego falowania do ruchu szybszego niż koniec strzelającego bata. Jadowe kły wbiły się w gardło psa. By nie dać zwierzakowi czasu na przedśmiertny skowyt, Kaad dodatkowo rozgniótł go o ziemię. Pękające kości chrupnęły przeciągle. Za głośno! W chałupie zgasła świeca. Szczupły kształt wyskoczył zza płotu i rzucił się do okna. Z trzaskiem wyłamywanych okiennic i ram Irian wdarła się do środka. Kaad, porzuciwszy psa, jak zerwana cięciwa uderzył w drzwi. Kawałki drewna rozbryzgły się z hukiem na wszystkie strony. W izbie rozszalał się tajfun. Mino przesadził mur i jednym susem znalazł się obok tylnego wyjścia. Mefto wpadł prosto na niego. Pięść młodzieńca wyrżnęła w szczękę grabarza, który jak worek poleciał do tyłu, waląc głową o ścianę. Rozpędzona, wijąca się masa wpadła Minowi pod nogi. Stracił równowagę i runął na Mefta. – Pomóż Irian! Ja się nim zajmę – cielsko Kaada było wszędzie dookoła.
Wąż końcem ogona pomógł młodzieńcowi wstać. Ten natychmiast wbiegł do środka. Ciemność oślepiła go całkowicie. Już po trzech krokach potknął się o jakieś graty i zatoczywszy w bok strącił półkę ze stertą rupieci. Dodatkowy rumor dodał kilka nowych nut do rozbrzmiewającej tu kociej muzyki. Odgłosy walki dobiegały gdzieś z dołu. Mino zrobił następne trzy kroki i z krzykiem wpadł do piwnicy. Na szczęście nie była głęboka. Klnąc wściekle rozejrzał się wokół siebie. Dwie pary oczu świecących; jedne czerwonym, drugie sinym blaskiem miotały się opodal niczym dwa upiorne motyle. Syk, skrzek i odgłosy niszczenia były tłem tego niesamowitego baletu. Nie wiadomo, kto przeważał w tym pojedynku. Mino dotknął rękojeści sztyletu, ale przypomniawszy sobie ostrzeżenie Irian cofnął dłoń. W zamieszaniu magiczne ostrze mogło równie łatwo ugrzęznąć w każdym z trojga. Musiał mieć światło! Po krótkim namyśle odnalazł otwór w podłodze chaty i wydźwignął się w górę. Zaczął szukać pieca. Irian pragnęła rewanżu za to, co stało się w lesie. Kiedy wpadła do izby, myślała tyko o swoim przeciwniku. Zlekceważyła Meftę i to był błąd. Grabarz, nie wiedząc jeszcze, z jaką przewagą ma do czynienia, w pierwszej chwili przyjął walkę. Amulet odbierający siłę uderzył i przylgnął do strzygi, zanim ta zdążyła dotknąć podłogi. Potem rzucił się na nią przyzwany z piwnicy upiór. Teraz, gdy otrzymał nowy, jasny rozkaz „zabij”, zniknął cały jego lęk i niepokój. Żywioł w postaci Kaada, który przetoczył się przez izbę, przypadkiem strącił ich oboje na dół. Szarpała się desperacko, czując powolne, lecz skuteczne działanie amuletu. Zauważyła Mina, gdy ten znalazł się tutaj, ale nie mogła przekazać mu żadnej myśli. W jej głowie narastał zamęt. Wampir zapomniał o instynkcie samozachowawczym. Gryzł ją, starając się rozerwać zębami tułów i dostać do serca. Krew Irian wypełniała jego pysk. Gdyby przełknął choć kroplę, zdechłby, ale jak dotąd tak się nie stało. Szpony strzygi uderzały niecelnie i coraz płycej. Piwniczna ciemność powoli wypełniała umysł Różanookiej. Gasły czerwone oczy. Chwilami zapominała, że z czymś walczy. Obojętniała. Byle tylko skończył się ból i wysiłek. Podłoże, na którym leżała, nagle drgnęło, pochyliło się i zapadło w czarną otchłań. Wielka jasność rozpostarła się szeroko i majestatycznie... Chałupa płonęła. Mino wskoczył do zalanej blaskiem ognia piwnicy i przypadł do nachylonego nad Irian upiora. Na piersiach strzygi ziała straszliwa rana. Szał i furia wybuchły w mózgu młodzieńca. Z chrapliwym krzykiem złapał wampira za włosy. Sztylet uderzył jak piorun. Chciał kłuć, dźgać raz za razem, aż do skończenia świata, ale wbitego za pierwszym razem ostrza nie zdołał już wyrwać z potwora. Upiór skrzeknął przeraźliwie i zesztywniał. Mino zobaczył, jak mnóstwo metalowych, ciernistych gałązek wijąc się wykiełkowuje ze łba i kadłuba potwora. Klinga z magicznego damastu rozrosła się wewnątrz demona w gęsty, kolczasty krzak pochłaniając całą zawartą w nim moc Onego. Nie miał czasu podziwiać skuteczności swojej broni. Chwycił bezwładną strzygę i wypchnął ją w górę, po czym sam wydostał się z piwnicy. Żar przypiekł mu twarz.
Zatrzeszczały wiązania palącego się dachu. Zarzucił sobie Irian na plecy i kaszląc od dymu wybiegł na podwórze. – Nie mogłeś znaleźć świecy? – Kaad zażartował na jego widok, ale zaraz spoważniał. – Co z nią? – Nie wiem... – wydyszał młodzieniec układając Różanooką na ziemi. Obaj pochylili się nad nią. Wąż pierwszy spostrzegł niewielką płytkę przylegającą mocno do boku strzygi. – Oderwij to szybko! Szybko! – pokazał językiem. – Nie mogę! – sapnął Mino bezsilnie drapiąc palcami. – Weź nóż, i odetnij razem z ciałem! Wszystko jedno. Prędzej, bo będzie za późno! Po denerwująco długiej chwili zakrwawiony amulet znalazł się w dłoni Mina. – Do ognia! – polecił Kaad. Leżący dotąd bez ruchu Mefto poderwał się i rzucił do ucieczki. – Uwaga! – krzyknął młodzieniec zrywając się do biegu. Wąż zareagował znacznie spokojniej. Czubkiem ogona namacał niewielki kamień, po czym cisnął go z krótkim wyrzutem całego ciała. Łoskot uderzenia i jęk trafionego w tył głowy grabarza rozległy się jeden po drugim. Uciekinier padł jak kłoda. – No, teraz już nie będzie musiał udawać nieprzytomnego... – stwierdził Kaad i popatrzył na Irian. – Rana na piersiach się zasklepiła! – oznajmił radośnie. – Więc nie wróciłem za późno – odetchnął z ulgą Mino wlokąc bezwładnego uciekiniera. Nieprzytomna strzyga samoistnie przybrała kształt dziewczyny. W tej postaci ocknęła się. – Co ze mną? – spytała słabym głosem. – Byłaś już jedną nogą po tamtej stronie muru... – młodzieniec pokazał na cmentarz i zabrał się za wiązanie jeńca. Spróbowała usiąść, lecz nie zdołała. Kaad podsunął jej pod plecy jeden ze zwojów własnego cielska i pomógł przyjąć zamierzoną pozycję. Całą chatę ogarnął teraz ogromny, huczący płomień i w tym świetle wąż ukazał się oczom obojga w całej okazałości. Miał ponad trzydzieści kroków długości, około łokcia średnicy oraz szeroką, wypukłą głowę. Pokryty był łuską barwy skalnoszarej na bokach i grzbiecie i nieco jaśniejszą na spodzie ciała. – Powinnam była zostać Tępicielem, jak mój przybrany ojciec – odezwała się cicho. – Wielu mnie namawiało. Miałabym teraz więcej doświadczenia i nie dałabym się tak głupio podejść. – Najważniejsze, że żyjesz – rzekł Mino zaciskając ostatni węzeł. – Chyba już czas się stąd wynieść! – dodał. – W szopie jest koń. Przyda ci się – Kaad odsunął się od Irian i zaczął pełznąć w kierunku granicy mroku. – Dokąd cię licho niesie? – zdziwił się młodzieniec.
– Zejdę mu z oczu, bo głupie bydle gotowe na mój widok wleźć na drzewo. Będę w pobliżu. Gdzie ich zabierzesz? Mino pomyślał przez chwilę. – Do karczmy Rikena, tej pod miastem – odpowiedział. – Nie chcę znów robić zamieszania przy bramie. – Dobrze. Wyjdź potem do mnie, kiedy już wszystko załatwisz. Wąż zniknął w ciemnościach, a młodzieniec otworzył drzwi szopy. Zwierzę było przestraszone i niełatwo dało się wyprowadzić. Mino założył mu uzdę i nie tracąc czasu na szukanie siodła wyciągnął na zewnątrz. Pierwszą posadził na grzbiecie Irian. – Dziękuję... – szepnęła, kiedy na moment jej usta znalazły się koło jego ucha. Skinął głową nie bardzo wiedząc, co rzec. Chwycił Meftę i jak worek upchnął go pomiędzy dziewczyną a końską szyją. Grabarz był wciąż nieprzytomny. – Czy aby Kaad nie przesadził z tym kamieniem? – zaniepokoił się i obmacał głowę jeńca. Na potylicy napęczniał guz wielkości połowy jabłka, ale czaszka nie była wgnieciona. Wzruszył ramionami i sięgnął po wiszący przy pysku wierzchowca rzemień. – Pilnuj tego drania – powiedział do Irian, lecz ona tylko skuliła się i kurczowo chwyciła za grzywę. Ruszyli. Ze względu na Różanooką i pojmanego, Mino zrezygnował ze skrótu przez las, wybierając dłuższą, ale równiejszą, zwyczajną drogę. Po kilkunastu minutach marszu blask ognia zniknął za ścianą drzew i ciemność odzyskała swą ponurą jednorodność. Nie mieli żadnej broni oprócz zwykłego miecza, a Irian z trudem udawało się nie spaść z konia. Gdyby nie czający się gdzieś tutaj Kaad, w razie napaści byliby niczym ślepe kocięta w koszyku. Wąż jednak żadnym znakiem nie zdradzał swojej obecności, więc po pewnym czasie świadomość jego istnienia przestała dodawać otuchy. Czarny las, wypełniony posępnym szumem gałęzi szeleszczących na lekkim wietrze, stał się czymś znacznie bardziej realnym. Nagły łomot i trzask deptanego chrustu sprawiły, iż Mino momentalnie oblał się zimnym potem. Kiedy zaś pojął, że to tylko stado żerujących dzików, fala ulgi omal nie zwaliła go z nóg. Dotarli na miejsce pierwszego starcia. Martwy wampir cuchnął już tak, że Mino musiał przyśpieszyć kroku. Nieco dalej przystanął i podniósł coś z ziemi. Była to woalka Irian. Podał ją dziewczynie, a ona z wysiłkiem założyła osłonę na głowę. – Zimno mi... – przycisnęła do piersi strzępy kaftana. Pośpiesznie ściągnął własny i zarzucił Różanookiej na plecy. Karczma Rikena znajdowała się niedaleko. Gospodarz nie pytał o nic. Wywołany na podwórze, bez słowa wskazał loszek, w którym umieścili wciąż bezwładnego grabarza, po czym zamknął drzwi i oddał klucz młodzieńcowi. Pomógł też zaprowadzić Irian do jednej z izb, gdzie ułożyli ją w łóżku i okryli ciepło.
– Każę przynieść pani grzanego wina z korzeniami – karczmarz odezwał się dopiero wtedy, gdy wyszli do głównej izby. Kilku umęczonych biesiadników drzemało opartych o stoły lub skulonych na ławie. Ktoś chrapał. – Daj i mnie – powiedział Mino siadając ciężko na pierwszym z brzegu wolnym miejscu. – I jeszcze coś do zjedzenia... Niewiele zdołał w siebie wmusić. Z trudem przełknął zaledwie kilka kęsów. Na szczęście gorące wino zdołało rozepchnąć skurczony żołądek i przywróciło jasność myśli. Mino przypomniał sobie o prośbie Kaada i wyszedł na podwórze. Było cicho, a na niebie pojawiły się pierwsze znaki nadchodzącego świtu. Gęsta kępa zarośli po drugiej stronie drogi, naprzeciw gospody, wydała się młodzieńcowi najbardziej odpowiednią kryjówką. Podszedł do niej i wtedy spomiędzy gałęzi wysunęła się głowa węża. – Wszystko w porządku? – spytał Mino. – Żadnych znaków – przekazał Kaad. – Myślę, że do rana nic się nie stanie. On musi się przygotować. Na pewno zaskoczył go taki obrót sprawy. – Sądzisz, że już wie? – Tak. Pożar i na dodatek piekielnie silna wibracja Onego. Tego nie można nie zauważyć. Będzie gorąco, jeśli jutro nas znajdzie. – Niedobrze – zasępił się młodzieniec. – Tym pomartwisz się później – przerwał wąż. – Teraz masz okazję odwdzięczyć się za uratowanie życia... – Jak? – Postaw mi piwo! Mino zbaraniał. – No, nie gap się tak! Przez dwadzieścia lat nie miałem w pysku ani kropli! Czasem tak mnie skręcało, że raz omal nie zaplątałem się w supeł... – wygiął się konwulsyjnie, jakby chciał to zademonstrować. – Idźże już! – popchnął go łbem. – Ma być pełny antałek! – Dobra, dobra... Młodzieniec machinalnie cofnął się o krok i kompletnie skołowany wrócił do karczmy. Gdy zamówił beczułkę piwa na wynos, oraz dla niepoznaki jeden pusty kufel, zazwyczaj opanowanemu Rikenowi opadła szczęka. Swoim zwyczajem karczmarz i teraz o nic nie spytał, ale widać było, że usilnie próbuje pojąć, o co tu chodzi. Ale Mino nie silił się na żadne tłumaczenia. Zapłacił, dźwignął antałek i wybiegł z izby. Kaada zastał w tym samym miejscu. – Lej! – wąż rozdziawił paszczę na całą szerokość. Było na co popatrzeć. Młodzieniec wyciągnął szpunt i strumień pienistej cieczy zabulgotał w przepastnej gardzieli. Myśli Kaada straciły formę słów. Teraz stały się obłokiem roztańczonych emocji. Zachwyt, rozkosz, uniesienie i rozanielenie stopiły się razem i wysublimowały w opar mistycznej ekstazy. Mino jak urzeczony śledził te ocierające się o jego umysł odczucia. Były tak wyraziste, że chwilami odnosił wrażenie, iż sam pije to piwo. Nie, nie mógł się dłużej
opierać! Porzucił swą indywidualność i zjednoczył z Kaadem chłonącym całą harmonię Wszechświata. Ich zespolona świadomość stała się nadświadomością, która wspięła się na najdoskonalsze wyżyny kontemplacji. Osiągnęli Absolut! – Wystarczy!!! – subtelna nadrzeczywistość prysła, a wąż sapnął przeciągle i leniwie rozejrzał się dookoła. Młodzieniec odstawił antałek. – Taaak... miło jest być filozofem! – zimnokrwisty myśliciel powoli wytaszczył z krzaków resztę swojego cielska i zwinął się w coś na kształt stożka, układając zwój na zwoju. Jego głowa znalazła się na wysokości twarzy stojącego obok Mina, a ruchliwy koniec uniesionego do góry ogona zaczął kreślić pomiędzy nimi zawiłe zygzaki. – Nalej sobie – Kaad wskazał leżący na trawie kufel. – Nie, dziękuję. Mnie też już wystarczy... – odpowiedział młodzieniec. – Nie krępuj się – zachęcał wąż. Mino po krótkim wahaniu przyklęknął i napełnił naczynie. Wstał, upił kilka łyków. Chłodna gorycz smakowała jakoś zwyczajnie. Poczuł rozczarowanie. – Przepraszam za to machanie ogonem przed twoim nosem, ale zawsze lubiłem gestykulować – usprawiedliwił się Kaad. Oczy błyszczały mu bardziej niż zwykle. – Czy z Irian już lepiej? – Na razie śpi. Ale opowiedz mi jak żyłeś tam na wzgórzu. Wymyśliłeś coś przez ten czas? – Samemu trudno do czegoś dojść, jeżeli nie ma się z kim porozmawiać. Przez pierwsze lata próbowałem korzystać ze spokoju i samotności, ale szybko spostrzegłem, że zaczynam się powtarzać. W tym rzemiośle trzeba czytać, dyskutować, a od czasu do czasu coś zapisać. Bez tego ani rusz, bo cóż to za dzieło pisane ogonem na piasku. Mogłem tylko godzinami przyglądać się wisielcom i po jakimś czasie zauważyłem, że częstotliwość ich kołysania zależy od długości sznura na którym wiszą, a nie od tego jak daleko wychyli ich wiatr. Dobre i to... – stwierdził smętnie. – Daj jeszcze tego piwa! Z pomocą Mina osuszył beczułkę do dna i popatrzył w niebo. – I zupełnie nikt do ciebie nie zaglądał? – zapytał się młodzieniec. – Paru straszydłom pogoniłem niezłego kota. Zresztą wiecie coś o tym... Nie odpowiadało mi ich towarzystwo. Są też elfy, ale te się mną brzydzą. One takie uduchowione, a ja trupożerca! – Powiedz coś o nich. Zaledwie słyszałem, że istnieją. – To są również wcielenia mocy Onego. Tak jak upiory, lecz stanowią ich przeciwieństwo. Zawsze trzymają się od wszystkiego z daleka i nie można żadnego z nich spotkać, jeżeli on tego nie zechce. Mają bardzo dobry zmysł Obecności. Kto wie, czy właśnie te istoty nie są przykładem tego co mogłoby stworzyć Ono, gdyby bez przerwy nie natrafiało na spaprane osobowości szaleńców i zbrodniarzy. Myślę, że Ono to też życie. Zupełnie inne niż to, które my znamy, podległe odmiennym prawom, ale życie. Trafiło na nasz świat...
– Wiem, siedemnaście wieków temu spadła z nieba płonąca skała. – Właśnie. I teraz stara się dopasować do naszej Natury. Różne stwory z tego wychodzą. Takie elfy i rusałki, takie jak ja i Irian oraz te chodzące trupy Tagera! – w myślowym przekazie zadźwięczał gniew. – Ale jeszcze... – zaczął Mino. – Zostawmy to już! – przerwał mu Kaad. – Nie trzeba mącić tej chwili. Wiesz co... – poufale zbliżył łeb do ucha młodzieńca – zdradzę ci tajemnicę mojego pochodzenia. – Nie rozumiem, przecież... – Nie chodzi o to, że urodziłem się na południu. Rzecz w tym, co ten łajdak potraktował magią, aby w końcu wyhodować to pęto kiełbasy, którym teraz jestem – wyjaśnił. – Czy chodzi o rodzaj węża? – zapytał Mino dopijając swoje piwo. – To nawet nie był wąż. – A co? – Jaszczurka. Prawdę mówiąc jestem padalcem! – E tam! Zalewasz... – Mino machnął ręką. – One przecież nie gryzą i nie są jadowite. – No cóż – Kaad pokornie pochylił głowę – nie każdy jest doskonały...
UCIECZKA W głębinach sennego otępienia jej świadomość zaczęła niejasno spostrzegać fakt własnego istnienia. Pojawiły się pierwsze myśli. Najpierw blade i nieokreślone jak strzępy rozmazanego cienia. Potem, gdy obudził się zmysł dotyku, wyraźnie dotarło do niej, iż jest bryłą posiadającą kształt i objętość. Przypomniała sobie słowo „ciało”. Teraz zaczęła słyszeć. Odległe kroki, stłumione urywki rozmów. Poczuła, że oddycha i że jest zbyt ciężka i bezwładna, by móc się ruszyć. Pojęła, kim jest i gdzie się znajduje. Wspomnień z ostatniej nocy napłynęło wystarczająco dużo. Irian otworzyła oczy. W alkowie było zupełnie jasno. Światło dnia obficie przesączało się przez okienną zasłonę z białego płótna, rzucając słabe cienie na sufit z drewnianych bali. Różanooka z wysiłkiem przemogła bezwład mięśni i usiadła. Zaskoczyła ją własna słabość. W piersiach pojawił się ból. Zaniepokojona pośpiesznie rozchyliła kaftan oraz poszarpaną i ciemną od zakrzepłej krwi bluzkę. Pomiędzy półkulami piersi, trochę poniżej mostka czerwieniła się rozległa blizna. Zły znak! Teraz już przestraszona wyciągnęła przed siebie prawą rękę i spróbowała przekształcić ją w szpon. Udało się, ale zwyczajny w takim przypadku przypływ nadnaturalnej siły tym razem nie nastąpił. Co więcej, nie zdołała utrzymać Przemiany tak długo, jak chciała. Zakrzywione pazury, wbrew jej staraniom, po chwili z powrotem stały się zwykłymi palcami. – Straciłam całą moc! – stwierdziła z lękiem. – Powinnam wyjść na słońce...
Spuściła nogi na podłogę i przez moment bezskutecznie szukała obuwia. W końcu uświadomiła sobie, że resztki jej sandałów leżą gdzieś w lesie, w miejscu walki. Najpewniej same spadły ze stóp, kiedy te zamieniły się w dolne szpony. Z westchnieniem sięgnęła do skroni, aby poprawić przekrzywioną osłonę. I znów zły znak! Srebrna obręcz, która zawsze, ilekroć jej dotykała, wydawała się pulsować przyjemnym ciepłem, teraz była niczym kawałek zwykłego metalu. Ktoś zapukał do drzwi. – Proszę! – szybkim ruchem okryła nagie piersi. Wszedł Mino. – Witaj. Przyniosłem ci nowe ubranie – położył wszystko na stoliku obok łóżka. – Jak się czujesz? – Jestem zbyt słaba, by walczyć – odpowiedziała. – Potrzebuję co najmniej dwóch, trzech dni... – Fatalnie! – aż jęknął. – A co się dzieje? – Tagero odciął nam powrót do miasta. O świcie Kaad poszedł na zwiady i odkrył przed bramą jakieś dziwne zaburzenia Mocy. Na dodatek w pobliżu pęta się latawiec w postaci małego obłoczku kurzu... Omija przypadkowych przechodniów, wyraźnie czeka. Chyba nawet wiem na kogo! Na razie nic nam nie grozi, ale prędzej czy później Tagero wpadnie na pomysł, by sprawdzić tę karczmę. Powinniśmy się stąd szybko wynieść. – Gdzie jest Kaad? – W szopie, pilnuje Mefty. Ciągle nie odzyskał przytomności. Nie podoba mi się to. Jeśli skona... – Wiem – przerwała mu. – Trzeba zawiadomić Rodmina. – Już wysłałem człowieka z listem. Kaad mówi, że przeszedł, ale odpowiedzi wciąż nie ma. Licho wie co dzieje się w mieście! – Mam nadzieję, że Rodmin nie dał się zaskoczyć... – wpadła w zadumę. – Nie możemy tu siedzieć i czekać, by się o tym przekonać. – Mamy jednego konia... – zaczęła Irian. – ...oraz jednego węża, jeden miecz i jedną parę butów! – zirytował się Mino spoglądając wymownie na jej bose stopy. – Żadne z nas nie ma pojęcia o magii, a mamy do czynienia z czarnoksiężnikiem piekielnie sprawnym w swojej sztuce. – Nie szalej, jak dotąd on też działa po omacku. – Na razie. – Ale w jednym masz rację – zgodziła się Irian – musimy uciekać. Tylko dokąd? – Najpierw zacznijmy, myśleć będziemy potem. – To niezbyt rycerskie rozwiązanie... – Nie lubię być bez szans. Ubieraj się! Czekam na podwórzu. – Ruszył do drzwi.
– Przygotuj coś do jedzenia na drogę. – Dobrze – zniknął za progiem. Irian przebrała się z pośpiechem. Przeglądając nową odzież spostrzegła, że Mino, wbrew temu co mówił, nie zapomniał o nowych sandałach dla niej. Zakładając bluzkę z żalem pomyślała o braku kolczugi, którą właśnie dziś miała odebrać od kowala z naprawy. Plecionka z żelaznych ogniw oszczędziłaby jej kłopotów z ubraniem zmieniającym się w strzępy po każdej przygodzie. Nie musiałaby też co i raz paradować przed Minem półnago. A właściwie dlaczego nie? Pomyślała nagle i zaskoczona tą myślą omal się nie zarumieniła. Ja... Wybiegła z alkowy. Mino załadował już na koński grzbiet grabarza oraz dwie wypchane sakwy i na jej widok ruszył do furtki. – A Kaad? – spytała wskazując wzrokiem zamknięty loszek. – Przecisnął się oknem – wyjaśnił Mino, po czym odszedł na chwilę, by oddać klucz stojącemu na ganku Rikenowi. – Mam nadzieję, że dostojny pan wstąpi tu jeszcze kiedyś na piwo... – powiedział karczmarz. – Być może – odparł Mino starając się, aby zabrzmiało to jak najbardziej swobodnie. – Na Święto Dziewic zapalę w świątyni sześć dużych świec, żeby Wielki Reh zesłał mi więcej takich klientów! Świątynia... świętcy! Młodzieniec drgnął zaskoczony. Tak, to była myśl! Nie dając nic poznać po sobie, pożegnał się z gospodarzem i dał znak Irian. Jakiś czas szli drogą oddalając się od miasta, potem pokluczyli trochę po lesie, aż wreszcie zatrzymali się, by poczekać na Kaada. Ten zaszeleścił pobliskim krzakiem kilka minut później, ale nie pokazał się, nie chcąc płoszyć wierzchowca. – Słuchajcie! – przekazał im. Koń zarżał niespokojnie. – Im dłużej nad tym myślę, coraz bardziej jestem pewien, że Tagero jest teraz w Kardzie! – Skąd wiesz?! – zawołała Różanooka. – Zastanawiałem się, co ja bym zrobił na jego miejscu. Nagle stracił zaufanego pomocnika i dwa upiory. Przestał panować nad biegiem wydarzeń. W takiej sytuacji powinien wyjść z ukrycia i samemu zrobić porządek. Ten wasz mag musi być teraz w opałach! Dobrze, że Tagero nie zastał was w mieście. Miałeś dobry pomysł, by zatrzymać się u Rikena. – Więcej szczęścia niż rozumu – burknął posępnie Mino. – Ale nie możemy pomóc Rodminowi – zauważyła Irian. – Myśliwy zamienił się w zwierzynę. – Jest tylko jedno miejsce, gdzie możemy otrzymać pomoc – oznajmił młodzieniec. – Musimy iść do świętców, do klasztoru! Z umysłu Kaada wydobył się wir myśli oznaczający pełne rezygnacji westchnienie. – Coś nie tak? – spytała Różanooka.
– Kiepsko u nich z gościnnością. Próbowałem kiedyś wyjadać resztki z ich śmietnika. Kiedy się zorientowali, podrzucili mi owcę naszprycowaną wyciągiem ze szczurzych ogonów. Po tym zostały mi już tylko specjały z Szubienicznego Wzgórza... – Obiecuję ci, że jeśli teraz zrobią coś nie tak, to dostaniesz żywego opata. Słowo królewskiego sędziego! – przyrzekła Irian z uśmiechem. – Tędy – Mino pokazał kierunek. *** Wściekły i pełen gniewu opuścił karczmę Rikena. Uciekli! Tego mu było zbyt wiele. Głupi młokos i strzyga ośmielają się mieszać w jego plany, których wielkości nawet w części nie mogliby pojąć swoimi nędznymi umysłami! Stanowczo zbyt wiele czasu stracił zajmując się tą sprawą bez znaczenia. Furię pogłębiał fakt, że w dużej części winę ponosił on sam. To jednak starał się wymazać ze świadomości. Szybkimi krokami szedł w stronę cmentarza. Teraz skończyły się żarty! Koniec zabawy w podchody! Ich czaszki ozdobią podnóżek jego tronu. Wyobraził sobie, jak dotyka ich stopami obutymi w miękkie ciżmy. Tak skończą wszyscy wrogowie i nieużyteczni pomocnicy! Nie będzie więcej sojuszy z bezmyślnymi głupcami o ambicjach wielkości stodoły. Zadepcze, zachłoszcze każdego, kto się ośmieli z nim równać! Czas nadszedł! Przekroczył cmentarną bramę i znalazł pomiędzy grobami. – Ty, ty i ty! – rozkazał z Mocą. – I jeszcze wy dwaj! Mogiły poruszyły się z trzaskiem rozrywanej darni. Trupy zaczęły wyłazić na powierzchnię, rozgarniając ziemię jakby to były zeschłe liście. Tych ludzi kiedyś pogrzebano żywcem. Potworne przerażenie, jakie ogarnęło ich, kiedy ocknęli się z pozornej martwoty, sprawiło, że bez wahania ulegli woli obiecującej im wyzwolenie z tego koszmaru. Strach stał się nienawiścią i kazał zapomnieć o cenie. Od tej pory przestali odróżniać życie od śmierci... On stał ściskając w dłoni Okruch. Zaczekał, aż tamci przypełzną ulegle do jego stóp, a wtedy rzucił im kilka drobiazgów należących do Mina i Irian. – To oni! Chcę mieć ich głowy! – rozkazał. Sinoblade upiory o rysach zastygłych w wyrazie obłędnej grozy, kuląc się i wijąc w ostrych promieniach południowego słońca, podpełzły i zapamiętały przylegające do przedmiotów ślady osobowości właścicieli. – Ruszajcie! Rozszarpcie każdego, kto stanie wam na drodze. – Uniósł Okruch i siła jego sług uległa zwielokrotnieniu. – Już nic was nie powstrzyma! Rozbiegły się wydając chrapliwe okrzyki i zniknęły mu z oczu. Nie przejął się krzykami, które rozległy się teraz gdzieś za nim. To dobrze, że byli świadkowie. Niech opowiedzą innym o jego potędze! Byle tylko nie rozpoznali twarzy, którą teraz nosił... Mocniej naciągnął kaptur i bez pośpiechu ruszył zająć się następną sprawą.
*** – Nic z tego! – wykrzyknął zdenerwowany Mino kończąc bezskuteczne nacieranie skroni zlanego wodą i wciąż nieprzytomnego grabarza. – Musiałeś mu tak przywalić? – młodzieniec zwrócił się do zwiniętego obok Kaada, razem z którym, korzystając z napotkanego po drodze strumienia, od pół godziny starał się docucić Meftę. – Słowo daję, nie uderzyłem za mocno – tłumaczył się wąż. – Przecież znam się na tym... – Właśnie widzę! – Czaszkę ma całą. – Ale mogła mu pęknąć jakaś żyła w mózgu! Z głową nigdy nic nie wiadomo. Nie trzeba było się wtrącać, sam bym go złapał. – Wolałem nie ryzykować. – I oto są skutki. Wąż z sykiem wypuścił powietrze. – Przestańcie się kłócić – odezwała się milcząca dotąd Różanooka. – Myślę, że wiem o co tu chodzi. Przyczyną tego stanu wcale nie musi być cios w głowę... – A co? – rzucił Mino. – Bywa, że niektórzy schwytani spiskowcy lub zamachowcy, chcąc uniewrażliwić się na ból podczas tortur, zapadają w stan bardzo podobny do tego. Aby posiąść tę umiejętność, trzeba wcześniej wiele ćwiczyć, uczyć się zaklęć i sztuki medytacji. Jednak dzięki temu można później, w razie potrzeby całymi miesiącami, trwać niczym głaz i czekać na bardziej sprzyjające okoliczności. – Czy to znaczy, że on teraz nas słyszy? – Jeśli mam rację, to tak... – A niech go! Więc co możemy zrobić? – Królewski kat, mistrz Jakub, nigdy nie miał kłopotów z podobnymi spryciarzami. Zawsze potrafił znaleźć szczelinkę w ich duchowym pancerzu i dobrać się do takiego łajdaka jak do żółwia w skorupie. Kłopot w tym, że nie słyszałem dotąd, aby w Cechu Małodobrych był jeszcze ktoś równie zdolny. – Czyli musimy jechać do Kardy? – zamyślił się młodzieniec. – Bardzo możliwe – rzekła głośno Irian, ale zaraz odezwała się przekazując myśli tylko do umysłów Mina i Kaada: – Nic z tego nie będzie. Mistrz Jakub dzień przed nami wyjechał ze stolicy na dwa miesiące i nawet sam król nie wie, gdzie on teraz jest. To jego zwyczaj i przywilej, który swego czasu wyprosił od Redrena. Na jedną szóstą część roku zostaje zwolniony z wszelkich obowiązków i nikt nie ma prawa go wtedy szukać. Po prostu przepada jak kamień w wodę. W ogóle to dziwny człowiek... – Co w takim razie? – zapytał Kaad.
– Jeżeli sami czegoś nie wymyślimy, nie mamy wyjścia, trzeba odczekać ten okres... – To za długo! – Wiem o tym, ale co począć? Ukryjemy się w klasztorze... – niejasny niepokój mignął gdzieś na dnie świadomości Irian i natychmiast zniknął pod stosem innych, poważniejszych zmartwień. Mino wstał i zaczął zbierać rzeczy. – Ruszajmy więc – powiedział. – Mamy jeszcze pół dnia drogi. *** Rodmin wracał z poszukiwań magicznych ingrediencji. Rozmyślając nad szczegółami receptury trucizny, która powinna zniszczyć latawca, dopiero w ostatniej chwili spostrzegł stojącą przy drodze, zakapturzoną postać. – Nie powinieneś był wchodzić mi w drogę – rzekł Tagero. Królewski mag natychmiast rozpoznał ten głos. Osłupiał. – Ksin? – zapytał z bezbrzeżnym zdumieniem. – Owszem, kotołak jest tutaj... – Tagero odrzucił kaptur – ale to nie będzie mieć dla ciebie znaczenia... Rodmin z niedowierzaniem wpatrzył się w twarz przyjaciela. – Ale jak??? Co?... Skąd?... – powtarzał skonsternowany. – Nic tak nie osłabia maga jak autentyczne zdumienie – dłonie Tagera błyskawicznie złożyły się w Znak. Rozkojarzony Rodmin nie zdołał uniknąć uroku. Uderzenie czarnoksięskiej mocy momentalnie wyrwało w jego świadomości czarną dziurę. Na drodze nie było nikogo. Patrzył na nią i nic nie rozumiał. Nic nie pamiętał. Wiedział, że miał coś zrobić, ale co? Bezmyślnie ruszył przed siebie. Po kwadransie dotarł do miejskiej bramy. Na zwodzonym moście stała grupka kilkunastu żołnierzy rozprawiających bardzo głośno. Teraz oni spostrzegli Rodmina. – Wasza dostojność! Wasza dostojność! – Biegiem ruszyli do niego. – Czego chcecie dobrzy ludzie? – zapytał uprzejmie. – Trupy z grobów wylazły! O tam... na smętarzu... – Przed magiem znalazło się dwóch strażników, bez broni i w zabłoconych ubraniach. – No cóż, to się zdarza – stwierdził Rodmin z wyrozumiałym uśmiechem. – Albowiem prawa Onego... Nie dali mu skończyć. – Sześciu nas było w patrolu – wpadł mu w słowo jeden z tych obszarpańców. – Akuratnie koło smętarza byliśmy, a ludzie do nas z krzykiem. To my tam zaraz i patrzymy...
Pięć mogił rozrytych, trumny porozbijane, a jakaś kobieta krzyczy, że tam poszedł. To my nie pytając polecieli, jak pokazywała, i zaraz zdybali takie wybladłe truchło, co na własnych nogach szło... – Żeby to noc była – wtrącił ten drugi – to byśmy pokój dali, ale dzień jasny, nas sześciu, straszydło jedno, więc my zaraz do niego... – A ono jak drzewo z korzeniami nie wyrwie! I po nas niby miotłą! Wszyscyśmy się na ziemię pokocili. I zaraz ten upir do Kalidy z łapami i chłopa jak szmatę na kawałki rozerwał! – Następny Zelito z toporem przyskoczył, to tamten mu rękę, co w niej stylisko trzymał, z ramienia wyszarpał i głowę o ziemię rozdusił. – Więc my w nogi, ale Liro, co wcześniej konarem mocno w kark wziął, tam został, a Reto gdzieś w lesie się stracił. Nas dwu tylko... – Tak, tak, różne nieszczęścia bywają... – Rodmin poprawił zapinkę przy swoim płaszczu i zrobił krok w kierunku bramy. – Ależ powiedzcie, panie, co mamy teraz robić?! – zawołał zdenerwowany Tadin. Mag popatrzył na niego zdumiony. – A czemu mnie o to pytacie, dobry człowieku? Dziesiętnik zdębiał. – No, przecie wy, panie... – wyjąkał niepewnie – przecie wy... – Musicie zaczekać na powrót sędzi Irian. Ja mam teraz ważniejsze sprawy. Wy nawet nie możecie pojąć, jak ważne! – oznajmił, odwrócił się i odprowadzony osłupiałymi spojrzeniami wszedł do miasta. *** – Obawiam się, że nie dojdziemy do tego klasztoru! – powiedziała Różanooka przystając. – I ja tak myślę – potwierdził niewidoczny w wysokiej trawie Kaad. – Dlaczego? – spytał Mino. – Coś bardzo szybko zbliża się ku nam – wyjaśniła strzyga. – Dokładnie pięć upiorów otacza nas od tyłu półkolem – uściślił wąż. – Mają bardzo dużo Mocy... – Czyli, że powinniśmy się pośpieszyć? – zaproponował młodzieniec. – To nic nie da. Najlepiej będzie zatrzymać się na tamtym pagórku... – Kaad wychylił na moment głowę i wskazał miejsce, które miał na myśli. – Konia trzeba puścić luzem – dodał beznamiętnie. – Jak się czujesz? – Mino zerknął na Irian. – Blizna już znikła, ale nie wiem, czy potrafię dorównać siłą nawet tobie... – Nie mamy wyboru? – Nie mamy.
Mino poczuł, jak bardzo zimna obręcz powoli zaciska mu się na piersiach. Wziął głęboki oddech. Parę minut później byli już na wybranym przez węża wzniesieniu. Na ziemi położyli sakwy z żywnością i związanego grabarza. Młodzieniec klepnięciem w zad przepędził niepotrzebnego wierzchowca. – Tam rośnie osika – powiedziała Różanooka. – Natnę gałęzi i zastrugam paliki. Mino milcząco skinął głową. – Ja ukryję się przy tej kępie zarośli – odezwał się wąż odpełzając bezszelestnie. – To dobre miejsce... Młodzieniec wyciągnął miecz z pochwy. Przysiadł na niewielkim kamieniu i z kieszeni spodni wydobył połówkę srebrnej sprzączki od pasa. Położył ostrze na kolanach i bez pośpiechu, równo, długimi pociągnięciami zaczął trzeć metalem o metal. Przed nimi i za nimi rozpościerała się pofałdowana równina zarośnięta chaszczami, kępami krzaków i gdzieniegdzie pojedynczymi drzewami. Ni to łąka, ni puszcza. Po prostu obszar dzikich nieużytków czekających jeszcze na karczowników i pługi... Kończyło się lato, więc zieleń liści i traw przypłowiała i poszarzała już nieco od upałów. Było zupełnie cicho. Ptaki zamilkły. Mino patrzył na powykręcaną smutną gruszę, rosnącą o jakieś tysiąc kroków stąd. Wpatrywał się w nią aż do bólu, jakby chciał, aby ten widok pozostał na zawsze na dnie jego oczu. Błękit nieba, biel chmur, złoto słońca. W polu widzenia pojawiła się mała czarna, ruchoma plamka. Potem następne. *** Rodmin z namaszczeniem rozłożył na stole niezbędne przybory i zebrane surowce. Podwinął rękawy i szepcząc zaklęcia wrzucił do moździerza kilka kawałków rudy żelaza. Roztarł ją, skropił z sokiem z pokrzywy, po czym dodawszy nieco sosnowej żywicy, przeniósł wszystko do stojącego obok kociołka. Dalej w moździerzu znalazły się trzy suche skórki ropuchy i samorodki miedzi. Po godzinie i one zamieniły się w jednolity różowoszary proszek i powędrowały do naczynia z poprzednimi składnikami. Teraz przyszła pora na odrobinę moczu ogiera, śluz winnego ślimaka i garść próchna wraz z kornikami. Gotował to razem, mieszając starannie i od czasu do czasu uzupełniając ubytki deszczówką. Był coraz bardziej zadowolony z siebie. Czas mijał, a jego pewność stawała się niezachwiana. Niebawem wiedział już, że mu się udało! – Tak – stwierdził na koniec z dumą. – To będzie doskonała maść na porost włosów! Czuł satysfakcję. Zrobił wszak właśnie to, co zamierzał zrobić i mógł iść na obiad. ***
Nadchodziły niosąc najeżone sękami pniaki i ostre obłamy skalne. Jeden z nich miał wielki, bojowy topór, którym wymachiwał jak trzciną. Szły w szyku; w linii rozciągniętej na kilkadziesiąt kroków i w prawie równych odstępach od siebie. Ich twarze nie były już blade, lecz czarne, bowiem Moc, którą otrzymały, spalała je niczym niewidzialny płomień. Ślepia błyszczały jak rozżarzony węgiel. Dłonie, swobodnie dzierżące niezgrabny i ciężki oręż, zdradzały potworną siłę. Krzaki trzeszczały przeraźliwie, miażdżone martwymi stopami. Piekielny żywioł sunął przed siebie, by zmieść w nicość trójkę obrońców razem z ich prymitywnym szańcem. Irian schowała nóż, zatknęła za pas trzy krótkie kołki i podniosła z ziemi długi odarty z liści zaostrzony drąg. Stanęła z nim niczym z włócznią. Nie zmieniła postaci. W tej chwili nie miało to sensu. Tylko mocniej zacisnęła palce na chropowatej korze. Mino był przy niej. Skupiony, naginając w dłoniach klingę posrebrzonego miecza, czekał na to, co miało nastąpić. Demony były już w odległości jednego rzutu kamieniem. Nie przyśpieszyły kroku. Maszerowały dalej spokojnie i pewnie, w całkowitym milczeniu, niby kaci podążający na miejsce egzekucji. I wtedy uderzył Kaad. Nagle wyrósł z trawy tuż za plecami pierwszego z brzegu upiora i wzniósłszy się wysoko nad jego głowę, spadł nań jak grom z jasnego nieba. Głowa nieumarłego zniknęła w paszczy węża, a jadowe kły wbiły się prosto w oczy. Przejmujący skowyt targnął rozgrzanym powietrzem i zamilkł rwąc wpół najwyższą nutę. Wąż śmignął ku następnemu. Toporna maczuga pomknęła ze wściekłym wizgiem. Uchylił się zwinnie i ogonem podciął przeciwnikowi nogi. Ten zachwiał się, a głowa Kaada wykonała nieprawdopodobnie szybki ruch w tę i z powrotem, przypominający dziobnięcie ptaka. Wydawało się, że wąż zaledwie trącił potwora w bok czubkiem nosa, lecz było to złudzenie. Druga i ostatnia śmierć rozlała się w tym ułamku chwili w trzewiach upiora, który wydał z siebie rzężący skrzek i zatrzepotał w agonii przypominającej atak epilepsji. Pozostałe trzy, zapominając o Minie i Irian z wyciem rzuciły się na niespodziewanego wroga. Kaad nie zdążył odskoczyć. Ciosy spadły na niego ze wszystkich stron. Kawał ostrej skały przeorał łuskę na grzbiecie. Coś dźgnęło w gardło. Sześć ramion chwyciło węża aby rozedrzeć go na krwawe ochłapy. Nie docenili jednak jego siły, którą zwielokrotniła desperacja. Walczący zamienili się w oszalałe kłębowisko ciał, ramion, splotów i głów. – Naprzód! – krzyknęła Różanooka zbiegając po pochyłości. Mino wyprzedził ją i pierwszy wpadł w wir Mocy i nienawiści. Jeden z upiorów odpadł w tym momencie od miotającej się bryły, osunął na kolana i kurczowo przyciskając dłoń do ramienia, powoli pochylił się ku ziemi, dotknął jej czołem i zwalił na bok. W jego gasnących oczach zabłysło coś ludzkiego. Cierpienie, może strach... Skonał. – Nie mam już jadu! – Myślowy przekaz pulsował bólem.
Nad pokiereszowanym ciałem węża zawisła ciemna, inkrustowana srebrem stal topora. Młodzieniec skoczył na pomoc, lecz nie zdołał odbić w bok spadającego żelaza. Potężne ostrze przerąbało Kaada na dwie części. – Nieeeeeeee!!! – własny krzyk ogłuszył Mina. Klinga miecza zawyła tnąc powietrze. Ręka z toporem upadła obok wijącego się w konwulsjach ciała węża. Za późno. – Kaaaaad!!! – Sztych w piersi i lodowate tchnienie na twarzy. Błysk, huk jak sto dzwonów. Krótki lot w ciemność... Ostatni upiór zamierzył się do drugiego ciosu kamieniem. – Miiiiin!!!... – opętana rozpaczą Irian uderzyła ze wszystkich sił. Ostry kół z trzaskiem wszedł w miękkie ciało. Demon odwrócił się gwałtownie, lecz ona nie wypuszczając z rąk broni, poleciała za nią jak kukła uczepiona do końca kieratu i znowu znalazła się za nim. Jej stopy dotknęły ziemi. Pchnęła jeszcze mocniej. Przeciwnik zawył i powtórzył ruch dookoła własnej osi. Tym razem Irian wyleciała jak z procy. Uderzenie o ziemię zaparło dziewczynie dech w piersiach. Półprzytomna zerwała się na równe nogi i wyszarpnęła zza pasa krótki kołek. Upiór ruszył ku niej charcząc i zataczając się. Z przodu wystawał mu czarny od posoki stożek ostrza. Nie doszedł. Chwilę później runął na twarz i pozostał tak z drzewcem w plecach. Różanooka została sama wśród powykręcanych ciał. Cisza. Beznadziejna cisza. Irian poczuła, jak coś w niej pęka, łamie się i rozpada. Patrzyła na miotającą się bezładnie część Kaada, na zalanego krwią Mina i zupełnie nie mogła się ruszyć. Po prostu nie mogła. Skurcz wykrzywił jej twarz, dreszcz wstrząsnął ramionami. Duma, powściągliwość, powaga – wszystko runęło w niebyt. Osunęła się na kolana i wybuchła niepohamowanym płaczem. Już nie miała siły być twardym wojownikiem, wodzem tysięcy innych. Teraz była tylko bezradną, samotną dziewczyną zagubioną na ponurym pobojowisku. – Aleś się rozmazała! – zabłysła niespodziewana myśl Kaada. – Mogłabyś najpierw sprawdzić, czy rzeczywiście już po nas! – Kaad...? – szepnęła przez łzy. – Ty...? – To tylko ogon. Boli jak diabli, ale odrośnie. Rusz się wreszcie, bo ten twój rycerz całkiem się wykrwawi! – Wąż uniósł porozbijany łeb. Przemogła niemoc i przypadła do Mina. Rana wyglądała okropnie; zaczynała się nad uchem i ciągnęła przez kark aż za łopatkę. Krew wypływała obficie, prawie tryskała, co znaczyło, że serce wciąż bije. Irian oprzytomniała, pośpiesznie oderwała rękawy własnej bluzki, złożyła je kilkakrotnie i przycisnęła do najbardziej broczących miejsc. Teraz przekonała się, że wszystkie kości młodzieńca są całe. Jakimś cudem trzymany przez upiora odłamek skały nie zmiażdżył czaszki, a jedynie omsknął się po niej drąc skórę i mięśnie jak tępy pług. Kaad przysunął się do dziewczyny i przyglądał jej pracy.
– Taką głową to tylko mury rozbijać! – stwierdził z podziwem. – Wierzyć się nie chce, że ludzka czaszka mogła wytrzymać taki cios. Irian nie odpowiedziała. Dopiero gdy czoło, szyję i bark Mina spowiły szarpie, wstała i popatrzyła na węża. Jego rany przestały krwawić, lecz jeszcze nie zdążyły się zamknąć. Szara łuska była poszarpana w wielu miejscach. Wyglądał jak długa ryba nieudolnie oskrobana tępym nożem. – Muszę czekać do pełni. Wcześniej się nie pozbieram – Kaad odgadł jej myśli. – Złap konia i załaduj na niego tych dwu. Pora iść! Ja się jakoś doczołgam... – Nie można, przecież sam widzisz! – Wolisz tu siedzieć i czekać na latawca? Albo nowych truposzy cierpiących na bezsenność. Ta groźba poskutkowała. Irian zrobiła, co kazał. Kiedy podnosiła z ziemi Mina, młodzieniec jęknął cicho i bezskutecznie próbował uchylić powieki. – Boli... – półprzytomny poskarżył się niczym małe dziecko. – Boli... – Już dobrze, kochany, tu jestem – delikatnie dotknęła jego twarzy. Poczuła że przestaje być panią samej siebie, ale to już nie było ważne. – Kochany... – powtórzyła z czułością. – Ridkaaa? – oparł czoło na jej ramieniu. Marzenie prysło. Nieśmiały tęczowy motyl zginął rozdeptany butem przeszłości. To jedno słowo rozdarło duszę Różanookiej. Każda litera była zakrzywionym pazurem. Dziewczyna skuliła się w sobie jak niewolnica skarcona przez pana i pośpiesznie wepchnęła Mina na koński grzbiet. Odwróciła się i spostrzegła, że przebity mieczem upiór cały czas wodzi za nią oczami. Sparaliżowany, ale nie martwy, przyglądał się jej z beznamiętną uwagą, zupełnie jak uczony starający się zapamiętać cechy badanego właśnie odmieńca. Nienawiść wybuchła jak słońce. Chwyciła kołek i wbiła go w jedną z czarnych źrenic. Trzasnęło dno oczodołu. Drewno zaklinowało się w kości. Wstała, uniosła stopę. – Masz! – Uderzyła obcasem sandała. Osikowy pręt z chrzęstem zapadł się w czerep. Drugie oko zmętniało. – Masz! Masz! – Nie przestała kopać, dopóki ostrze nie wyszło potylicą. Odstąpiła dysząc ciężko i łykając łzy. Czuła ulgę. – Dobrze... – szepnęła do siebie. – Już dobrze... – Gotowe? – zapytał Kaad, który skończył właśnie połykać odrąbaną część swego ogona. – Tak – odpowiedziała Irian spokojnie. – Możemy iść. Do klasztoru mieli jeszcze pięć godzin marszu.
MISTRZ JAKUB
Różanooka przedstawiła opatowi propozycję z rodzaju tych, które dalszą dyskusję czynią od razu jałową. To znaczy: albo on i podlegli mu mnisi okażą jej wszelką pomoc, albo zawisną na okolicznych drzewach. Przyczyną takiego przedstawienia sprawy było Prawo Czystości – stary kodeks ustanowiony niedługo po pojawieniu się Onego. Nakazywał on bezwyjątkową eksterminację wszelkich istot nadnaturalnych. Z biegiem historii stosowanie owego prawa ograniczono jedynie do potworów polujących na ludzi lub szkodzących im w inny sposób. Jedynie zawodowi Tępiciele i żyjący w myśl starych zasad mnisi nie zaakceptowali nowych obyczajów. Teraz dla tych drugich nadeszła chwila spotkania z rzeczywistością. Nie było żadnych problemów z Minem, którym natychmiast zajęli się bracia-medycy. Również Meftę bez zbędnych ceregieli umieszczono w lochu z solidnym zamkiem, ale od Różanookiej i Kaada opat kategorycznie zażądał, by natychmiast opuścili święty przybytek. Strzyga okazała się równie zdecydowana, a na szalę rzuciła powagę królewskiego sędziego, czyli najwyższej władzy w prowincji. Po jej słowach w celi przełożonego klasztoru zapadła głucha cisza. Oprócz opata i Irian był tu jeszcze jeden mnich, któremu kaptur habitu całkowicie zasłaniał twarz. Stał nieruchomo pod ścianą, tak bardzo pochłonięty własnymi myślami, że chyba nie dotarło do niego, co powiedziała Różanooka. Nawet nie drgnął. Za to dotychczasowy rozmówca Irian przez moment sprawiał wrażenie, jakby zachłysnął się wdychanym powietrzem. Na jego okrągłym jak misa obliczu pojawiła się zawziętość. – Król jest bezbożnikiem! – oznajmił wreszcie. – Nasz pan ma w tej chwili zmartwienia większe niż problemy wiary. Obowiązkiem dobrych poddanych jest uczynić wszystko co w ich mocy, by udaremnić spisek. Inne postępowanie to zdrada i tak też będzie potraktowane – odparła Różanooka. – Więc jak? – To bezprawie! – wysapał opat. – Łamanie świętych nakazów! I już nie pierwszy raz! Przez takich jak... rozzuchwalą się czarownicy! – Odruchowo powstrzymał się, by nie powiedzieć zbyt wiele. – Gdyby nie... – Za zbrodnię obrazy majestatu przewidziana jest kara od trzystu do tysiąca batów. Uważaj, co gadasz, mnichu! – Irian zacisnęła zęby. – Mam moc wepchnąć ci te słowa z powrotem do gardła! – O jakim prawie śmiesz pouczać mnie ty, która... – Znieważenie królewskiego sędziego to też przestępstwo. Opat zamilkł zapędzony w kozi róg. Widać było, że szuka odpowiednich słów. Po chwili jednak opanował się całkowicie. Jego rysy stężały. – Ustępuję pod przymusem – stwierdził oschle. – Było rzeczą niegodną złamać nakazy odwiecznego kodeksu i przyjąć na służbę istotę, którą należało unicestwić. Powierzenie tobie, pani, godności sędziego, strażnika prawa, to już jawne szyderstwo z samej zasady tego urzędu. To zaś, że stoisz tutaj przede mną i ośmielasz się grozić mi w imieniu króla, jest
bluźnierstwem i świętokradztwem. Ktoś wyjęty spod prawa nie może powoływać się na nie w swoich poczynaniach! – Opamiętaj się, panie! – zawołała Irian zaniepokojona rozwojem sytuacji. – To, o czym mówisz, to tylko cień z głębin przeszłości. Wiele się zmieniło. Owo prawo zestarzało się i zostało już zapomniane... – Dla nas, sług bożych, upływ czasu nie ma znaczenia. Ważne jest jednak to, że król Redren zlekceważył jeden z fundamentów swej władzy. Czyń, co chcesz, pani, ja zaś niezwłocznie wyślę posłańca, aby zawiadomić o wszystkim Radę Świętców. Jego wysokość nie pierwszy raz zdumiewa i przeraża nas swym postępowaniem. Być może dopełniła się w końcu czara nieprawości! – Odwrócił się i wyszedł z celi. Różanooką przeszedł chłód. Jak mogła o tym zapomnieć?! Miała pozbawić króla kłopotów, a zamiast tego rozmnożyła mu je jak wściekłe króliki. Mino! Mino! Gdyby w drodze do klasztoru choć na chwilę przestała o nim myśleć i na zimno zastanowiła się nad tym, co robi, może dostrzegłaby i taką ewentualność. Rozdrażniona podeszła do okna. W zmatowiałej od brudu woalce, ze skołtunionymi i pozlepianymi w strąki włosami, w krótkich skórzanych spodniach i kaftanie na gołe ciało, bo bluzka poszła na szarpie dla Mina, wyglądała niczym Bogini Furii po walce. Lecz prawdziwa walka była dopiero przed nią! Oparła się o parapet. W dole, na trawniku na środku dziedzińca, leżał Kaad. Mnisi przechodzący w pobliżu udawali, że go nie widzą. Poraniony i wyczerpany wąż trwał w bezruchu. Przecenił swoje siły i ledwie się tutaj przywlókł. Irian westchnęła ciężko. Gdzie indziej, w którejś z cel zszywają teraz poszarpane plecy Mina... Niech to licho! Znów o nim myśli! Wszystko szło nie tak, rozpadło się w gruzy, a ona tylko o jednym! Spokojnie. Co może być? Ten dureń opat dostarczy Radzie Świętców pretekst. Redren od lat doprowadzał ich do szału swoim sposobem bycia. Król błazen! Tak pewnie o nim myślą. Osły... Teraz mają okazję. Wystarczy, że nieoficjalnie polecą opatowi wymówić jej schronienie. Ten zaś nie zdoła wyprosić jej stąd inaczej niż siłą. Czyli bunt... Jako sędzia i Pierwszy Strażnik Suminoru, nie będzie mogła puścić tego płazem. Sprowadzi z Kardy żołnierzy i całkiem jawnie spali ten klasztor. Wtedy Rada Świętców uda zaskoczoną i ogłosi, że król prześladuje religię. Cofną mu namaszczenia, zażądają abdykacji. Potem zwrócą się do kilku niezadowolonych baronów z prośbą o opiekę. Woja domowa jak nic! I do tego wszystkiego jeszcze ten Tagero! Nie przegapi takiej okazji... Znowu poczuła chłód. Czyżby Redrena zawiódł w końcu instynkt zimnego gracza? Czyżby popełnił błąd? A skąd mógł wiedzieć, że ona aż tak wszystko skomplikuje! Lecz co innego mogła zrobić? Może kolejne upiory są już w drodze? Tylko mury świętych budowli są niedostępne dla wypełniającej je nienawiści. Musi tu siedzieć, jeżeli chce przeżyć i cokolwiek zrobić. Na domiar złego została praktycznie sama. Znikąd pomocy. Powinna była to przewidzieć, wymyślić coś innego... Za późno. Sama wszystko zamotała. Nikt inny. Idiotka! Idiotka! Zakochana idiotka!
– Pani, czekam na twoje rozkazy. Drgnęła zaskoczona. Ten głos nie był piskliwym falsetem mnicha, który swą męskość pozostawił w urnie na ołtarzu boga Reha, a na dodatek wydał się jej dziwnie znajomy. Odwróciła się od okna. Postać pod ścianą, o której istnieniu zupełnie zapomniała, powolnym ruchem zsunęła z głowy kaptur. – Mistrz Jakub?! – wykrzyknęła z niedowierzaniem. Odpowiedzią był lekki ukłon. – Co tutaj robisz, panie? – Klasztorne zacisze wypełnione szmerem modlitw pozwala oderwać myśli od rzeczywistości izby tortur... – zaczął kat. – Pokutujesz tu mistrzu? – Zdumienie Irian stało się tak wielkie, że wypchnęło poza świadomość wszystkie inne emocje. Mistrz skrzywił się z niesmakiem. – Dlaczego zaraz pokuta? Przecież nigdy nie zdarzyło mi się zaniedbać mych obowiązków. Nie popełniłem też żadnego przestępstwa. – Myślałam, że... – Że ubolewam nad sobą z powodu tych, których przeprowadziłem przez dolinę cierpienia? Nie, pani. To bardzo pospolite i błędne mniemanie. Owszem, przymuszony uczyniłem kiedyś zło, które odkupiła niewinna ofiara mojego brata. Znasz tę sprawę pani i wiesz, że nie dotyczyło to moich obowiązków. Chodźmy... – otworzył drzwi celi i uprzejmie przepuścił Różanooką przed sobą. – Czemu tak powszechnie sądzi się, że wykonywanie mego rzemiosła zawsze pociąga za sobą skażenie i obumieranie duszy? – zapytał, gdy znaleźli się na korytarzu. – Przyznaję, iż bywa tak w przypadku, gdy zadawanie bólu sprawia mistrzowi przyjemność, albo też gdy dzieło czynione jest z całkowitą obojętnością dla skazanego. Jednak jest jeszcze inna droga, która nie zamyka przed mistrzem możliwości duchowego doskonalenia. Ja staram się nią podążać. – Niezwykłe jest to, co mówisz. – ciekawość Irian wzięła górę nad zmartwieniami. – Wyjaśnij mi. Mistrz Jakub zamyślił się nieco. – Są trzy rodzaje odpowiedzialności, a żaden z nich nie łączy się ani miesza z dwoma pozostałymi. Przestępca odpowiada za swój postępek, sędzia za słuszność wydanego wyroku, a mistrz za sumienność i staranność swojej roboty. Ty, pani, jesteś królewskim sędzią, ja zaś katem jego wysokości. Nie ponosimy winy za gwałt, który, być może, jest teraz gdzieś w okolicy popełniany. Cała hańba spada tylko na zbrodniarza i z nim pozostaje. Dlaczego miałaby później udzielać się innym? Ja, czyniąc swoją powinność, przemieniam popełnione przez przestępcę zło i nieprawość w jego własny strach, ból albo śmierć. Ty, pani, w zgodzie z prawem określasz wcześniej wielkość kary w zależności od winy lub decydujesz o torturach
potrzebnych do wydobycia zeznań. Twoją rzeczą jest zrobić to sprawiedliwie. Jeżeli skarzesz niewinnego, odpowiesz za to przed obliczem bogów lub wcześniej przed innym sędzią. Zgadzam się, że wykonanie wyroku jest złem, ale to nie ja je popełniam. Ja zmieniam tylko postać zła już istniejącego i zwracam je przeciwko przestępcy. Nie dzielę go jednak ze skazanym. W każdym razie nie muszę. Jeżeli z męki torturowanego nie czerpię osobistej rozkoszy ani też pod jej wpływem nie popadam w nieludzką obojętność bezrozumnej machiny, to mogę wtedy sądzić, że zło kłębiące się pod moimi palcami nie ma dostępu do mego umysłu i duszy. – Jak można osiągnąć taki stan? – zapytała Różanooka. – Przez głębokie współczucie, poprzez żal i smutek z powodu zaistniałego nieszczęścia – odpowiedział z powagą kat. – To jest dobra obrona. Otwarta walka zamiast zamykania się w twierdzy obojętności o coraz grubszych murach, duszących wszelką wrażliwość i człowieczeństwo. – Tak... – Irian sposępniała nagle. – Jesteś niższym sługą Prawa i jeśli dobrze zrozumiałam, bez wahania i z pogodą ducha wykonasz każdy wyrok, nawet jawnie niesprawiedliwy, byle został wydany legalnie, bo to cię zwalnia od odpowiedzialności. Byłeś tu jednak i słyszałeś, co mówił opat. Ten człowiek zakwestionował moją władzę sądzenia i patrząc na jego wywód od strony suchej formuły prawnej, trzeba stwierdzić, że miał rację! I mimo to chcesz mi służyć? – Źle mnie zrozumiałaś, pani – rzekł mistrz Jakub z urazą w głosie. – Zapomniałaś o jednym. Jestem wolnym człowiekiem, mam prawo wyboru i mogę czynić to, co uważam za słuszne. Już zdecydowałem i więcej nie zamierzam się z tego tłumaczyć! – zakończył z godnością. – Przepraszam – powiedziała zakłopotana. – Nie chciałam cię dotknąć... Zamilkli na dłuższą chwilę, w trakcie której Różanooka pośpiesznie szukała w myślach czegoś, czym mogłaby zatrzeć popełnioną niezręczność. Wreszcie znalazła. – Dalej nie wiem, co tutaj robisz, panie – odezwała się ostrożnie dobierając słowa. – To chyba nie tajemnica? Mistrz Jakub rozchmurzył się i uśmiechnął. – Od tego właśnie chciałem zacząć – odparł wyraźnie ucieszony pytaniem – lecz zaraz zaczęła się ta dyskusja... Rzecz w tym, że trudno jest zebrać myśli w izbie tortur lub pałacowym rozgardiaszu. Lubię ciszę i spokój. Dlatego raz do roku zaszywam się w tym klasztorze, by czytać zgromadzone tu księgi i pisać wiersze. – Słucham?!! – Irian stanęła jak wryta. – Jestem poetą! – oświadczył zdecydowanie. – Przede wszystkim poetą! Poezja zaś wymaga bezwzględnej uczciwości wobec samego siebie. Aż do końca! I dlatego służę jego wysokości jako kat. Inaczej nie mógłbym być poetą!
Nie oglądając się na osłupiałą strzygę, ruszył w dół po schodach prowadzących na dziedziniec. Poszła za nim, niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, co robi. Zdumienie odebrało jej zdolność myślenia. Dopiero na zewnątrz ochłonęła z pierwszego szoku. Mistrz Jakub czekał tu na nią, a lekki uśmiech błądzący w kącikach jego ust świadczył, iż doskonale wie, jakie wrażenie wywołał. – Jesteś zdziwiona, pani? – zapytał prowokująco. Różanooka podjęła wyzwanie. – Zastanawiam się... – zawiesiła głos – co sądzą o tym inni członkowie twojego cechu? Kat parsknął śmiechem. – Mniej więcej to samo co krety, którym mówią o tęczy... Lecz zostawmy to już! – Spoważniał. – Gdy zobaczyłem waszego jeńca, od razu pomyślałem, że mogę być potrzebny. Dlatego poszedłem za tobą, pani, do celi opata. Chciałbym teraz obejrzeć tego człowieka. – Dobrze – Irian sięgnęła po klucz do lochu. Ruszyli przez dziedziniec w stronę wejścia do podziemi. Kiedy zbliżyli się do trawnika, Różanooka przystanęła na chwilę przy Kaadzie. Ciało węża przybrało barwę popiołu. Nie trzeba było być znawcą, aby domyślić się, że jest to niedobry objaw. – Jak się czujesz? – spytała półgłosem. Dwie pary powiek odsunęły się w górę i w bok odsłaniając zielone oko. – Jak podziobana dżdżownica – przekazał wibrującą słabo myśl. – Na dodatek ugryzłem się w język... Nie mogła odgadnąć, czy mówi poważnie, czy żartuje. – Wytrzymasz do pełni? – zagadnęła jeszcze. – Może. Zresztą jakie to ma znaczenie? – Masz rację. Mogę coś dla ciebie zrobić? – Pamiętaj o opacie... – przymknął oko. – Będę. Nawet nie wiesz jak bardzo! Odwróciła się i podeszła do mistrza Jakuba. Zeszli na dół i niebawem znaleźli się w lochu Mefty. Irian włożyła płonące łuczywo w żelazną obejmę na ścianie. Kat zaś przyklęknął i powoli przesunął dłonie po ciele i twarzy grabarza, badając napięcie mięśni, bicie serca, oddech i wrażliwość powierzchni źrenic. – Tak, to jest ucieczka w świadomy letarg – powiedział wstając. – Jak brzmi wyrok, pani? Irian uniosła czoło. – Ten człowiek – rzekła oficjalnym tonem – był wspólnikiem przestępcy łamiącego prawo za pomocą czarów. Jest współwinny popełnionych i zamierzonych zbrodni. Przed pojmaniem stawiał czynny opór, czym ostatecznie dowiódł swojej winy. Skazany na śmierć na sznurze. Przedtem jednak musi wyjawić wszystko, co wie o czarowniku imieniem Tagero, któremu służył. Jeżeli wyzna prawdę przed rozpoczęciem tortur, wyrok niniejszy zostanie
przekazany królowi wraz z prośbą o łaskawe złagodzenie. Mistrzu Jakubie, od tej chwili skazany znajduje się w twoich rękach! – cofnęła się pod ścianę i stanęła obok pochodni. Kat spojrzał na leżący w półmroku podłużny kształt. – Grabarzu Mefto – rzekł powoli ważąc słowa – usłyszałeś już, co cię czeka. Wiem, że słyszałeś to dobrze. Masz moje słowo, iż stan, w jaki się wprowadziłeś, nie uchroni cię przed bólem, który ja tobie zadam. Jestem Jakub z Katimy. Zwą mnie też Potworem z Pałacu. Daję ci kwadrans, abyś rozwiązał swój język i zaczął mówić. Czekam. Odwrócił się i oszacował długość płonącego łuczywa, jaka powinna zostać po upływie wyznaczonego czasu, po czym usiadł obok skazańca i pochylił głowę dotykając brodą piersi. Migocące światło muskało wilgotne ściany lochu oraz wypukłe sklepienie. Nie było tu okna i tylko przez uchylone drzwi ze spiętych żelaznymi sztabami drewnianych bali wpadało jeszcze trochę blasku z korytarza. Zaczynająca się u wejścia rozmyta, jaśniejsza smuga przecinała na ukos pokryte słomą kamienne płyty podłogi i ginęła w mroku najbardziej odległego kąta. Prostokątna sieć związanych zaprawą cegieł wydawała się drgać i poruszać, gdy patrzyło się na nią kątem oka. Jedynie chłód i stęchlizna były niezmienne i stałe. One wypełniły czas oczekiwania i zaczęły przeciągać go w nieznośną nieskończoność. Zimno dotknęło nagich ramion Irian i wpełzło pod kaftan. Kat podniósł się nagle. – Dokonałeś wyboru – oznajmił krótko. – Teraz zapamiętaj dobrze me imię, abyś mógł później odnaleźć mnie na tamtym świecie! Pani, podaj mi sztylet – wyciągnął rękę ku Różanookiej. Otrzymawszy o co prosił, pochylił się nad grabarzem, chwycił jego dłoń i kilkunastoma perfekcyjnie pewnymi ruchami pozbawił palce paznokci. – Tortury rozpoczęte. Od tej chwili masz prawo prosić tylko o rychłą śmierć – oddał Irian jej własność i wstał. – Możemy iść! – To wszystko? – zdziwiła się strzyga przekręcając chwilę później klucz w zamku. – To dopiero formalny początek – odparł mistrz Jakub. – Teraz każ, pani, przysłać tu najszybciej machiny i narzędzia z izby męki w Kadzie. Mefin niech też przyjedzie. – Mistrz Mefin nie żyje – rzekła Różanooka. – Zginął trzy tygodnie temu. Nie słyszałeś o tym, panie? Kat popatrzył na nią uważnie. – Tutejsi mnisi surowo przestrzegają swojej reguły, ograniczającej do minimum wieści ze świata. Nic więcej ich nie obchodzi. Widzę, pani, że masz mi wiele do opowiedzenia... *** Następnego dnia rano trzej posłańcy wyruszyli z klasztoru. Dwaj z nich podążyli gościńcem w kierunku Katimy. Byli to mnich z listem opata do Rady Świętców oraz młody miejscowy wieśniak, który skuszony sowitą zaliczką i obietnicą późniejszej, większej nagrody, zgodził się dostarczyć raport Irian do królewskiego pałacu. Obaj śpieszyli się
bardzo, a pojmując jak wiele zależy od tego, kto pierwszy zakończy swą misję, rychło rozdzielili się, wybierając sobie tylko wiadome skróty. Trzecim posłańcem był również chłopak z pobliskiej wsi. Ten został wysłany do Kardy z poleceniami dla dziesiętnika Tadina oraz ze sporządzonym przez mistrza Jakuba spisem przyrządów niezbędnych do wydobycia prawdy. Różanooka postawiła wszystko na jedną kartę. Jeżeli przeszkodą uniemożliwiającą porozumienie były poglądy opata, to ewentualnie mogła jeszcze liczyć na jego instynkt samozachowawczy. Postanowiła sprawdzić, czy teoretyczne zapewnienia o niezachwianej gotowości dołączenia do grona męczenników pozostaną równie nieugięte, gdy ona zagwarantuje mu możliwość natychmiastowej i nieodwracalnej realizacji tych idei. Martwienie się odłożyła na później, do chwili, w której okaże się, czy jej gospodarz rzeczywiście ma zamiar pójść w ślady sławnego brata Arnolda Poszarpanego. Jak na razie słuszność tego postępowania potwierdziła mina opata, gdy mistrz Jakub, podający się dotąd za królewskiego urzędnika, wyjaśnił mu, jakie konkretnie obowiązki kryją się pod tym ogólnikowym terminem i ogłosił lojalność wobec Irian. Żołnierze przybyli późnym popołudniem. Było ich szesnastu i zgodnie z rozkazami Różanookiej natychmiast zajęli stanowiska przy bramie i na murach klasztoru. Opat ograniczył się do kilku niezbyt głośnych protestów, po czym zamknął się w swojej celi. Wieści z Kardy mogły napawać otuchą. Nie pojawiły się nowe upiory, a cmentarza pilnowała teraz grupa Tępicieli, przybyłych poniewczasie na wezwanie Marona. Przekazano im wiadomość o obecności latawca. Było więc niby spokojnie, ale nie ulegało wątpliwości, że jest to cisza przed burzą. Tagero najwyraźniej szykował coś znacznie bardziej wyrafinowanego niż postawienie na nogi choćby nawet legionu umarłych. Tymczasem Rodmin otworzył na kardyjskim rynku niewielki stragan, w którym rozpoczął sprzedaż maści przeciwko łuszczycy, wrzodom i na porost włosów. Sława nadwornego maga jego wysokości przysporzyła mu dziesiątki klientów. Tylko Irian podejrzewała, iż za tym dziwactwem kryje się klęska poniesiona w starciu z Tagero. Umysł Rodmina musiał ulec poważnemu zmąceniu, a ona nie mogła mu pomóc. Na klasztornym trawniku dogorywał Kaad. Wyglądało na to, że bardziej od ran zaszkodziło mu połknięcie własnego ogona. Ten osobliwy posiłek tłumaczył teraz pragnieniem, aby nowy ogon, który miał mu wyrosnąć, był nie tylko takim samym, ale również tym samym co poprzedni. Mino przez cały dzień spał po wczorajszych zabiegach braci-medyków. Zdaniem tych ostatnich rana, aczkolwiek ogromna, była niezbyt głęboka i powinna się szybko zasklepić i zabliźnić. Zapewniali, że jeśli użyte zioła i leki zapobiegną zakażeniu, to młodzieniec poleży jedynie trzy lub cztery dni. Na razie jednak Mino wciąż bredził przez sen, uparcie wołając Ridę, czym do rozpaczy i łez doprowadził czuwającą przy łożu Irian. Nigdy dotąd nie zdarzyło się jej odczuwać takiej bezsilności. Podwójnie martwa rywalka wciąż jeszcze nie
dawała za wygraną! Wściekłość i cierpienie miotały się w duszy zwyciężczyni pojedynku w sądowej sali. Tylko jedna rzecz wyraźnie rysowała się w tym chaosie uczuć; dumna strzyga Różanooka przegrywała wewnętrzną walkę z Irian – prostą dziewczyną zakochaną pierwszy raz w życiu. Wieczorem zajechał wóz wyładowany narzędziami tortur. Dwóch katowskich czeladników z Kardy pod nadzorem mistrza Jakuba rozpoczęło ich wyładunek. Kufry oraz wypełnione żelazem kosze przenosili do lochu sąsiadującego z tym, w którym trzymano Meftę. Irian wyszła od Mina, gdy zawiadomiono ją o nadejściu żołnierzy. Od tej pory cały czas krzątała się po klasztorze, wysłuchując meldunków oraz wydając drobiazgowe polecania. Teraz przystanęła obok kata. – Kiedy rozpoczniesz badania, panie? – spytała. – Przygotowania zajmą mi najmniej dwa dni, być może trzy. – Tak długo?! Sądziłam, że jeszcze dzisiejszej nocy...! Mistrz Jakub pokręcił przecząco głową. – Ten rodzaj tortur nazywamy w cechu „Gotowaniem Żółwiowej Zupy”. Ich istota polega na wywołaniu tak potężnego bólu, aby rozerwał on wszelkie więzy woli i wdarł się do umysłu owego człowieka jak wrzątek pod pancerz żółwia. Gdyby jednak tylko o to chodziło, mógłbym zacząć za kilka godzin. Nie można jednak dopuścić do tego, aby ów nieszczęśnik, kiedy odczuje już całą potęgę cierpienia, chwilę później skonał, postradał zmysły lub omdlał. On ma zachować przytomność i zeznawać. Dlatego najpierw musi odzyskać siły. Będziemy karmić go przez rurkę wciśniętą do żołądka, a potem wstrzykniemy do żył wywary, które zapobiegną przedwczesnej śmierci i szaleństwu. Wierz mi, pani, że zbyteczny pośpiech zaprowadzi nas donikąd. – Czyń, co uważasz za słuszne – Irian westchnęła z rezygnacją. – Lecz pamiętaj, że każda godzina zwłoki to czas oddany naszemu wrogowi. – Nie zapomnę, pani – mistrz Jakub odwrócił się do swoich ludzi. – Hej, ty! – krzyknął. – Ostrożnie z tym flakonem! Różanooka wróciła do swojej celi. Zasunęła rygiel w drzwiach i zadbała, aby przez zasłonę w prostokątnym, podobnym do strzelnicy okienku nie przedostała się do wnętrza ani jedna smużka gwiezdnego blasku. Na stole pozostała tylko kopcąca łojowa świeca, którą pół godziny wcześniej przyniósł tu służący nowicjusz. Ciężko rozgniotła ją dłonią, miażdżąc płomień i rozmazując gorący tłuszcz na deskach stołu. Zapadła ciemność przyprawiona odrobiną piekącego bólu. Odruchowo otarła rękę o kaftan i zamknęła oczy. Wciąż jeszcze było zbyt jasno! Pulsująca czerń okazała się nie dość gęsta, by zalać i zgasić całą świadomość klęski. Przegrała. Ona, na miejscu Tagera, wymyśliłaby z tysiąc sposobów na uwolnienie Mefty lub przynajmniej nie dopuściła do tortur. Możliwe też, że Tagero nie uzna tej sprawy za wartą zachodu i pozwoli męczyć grabarza do woli. Bo jeśli nawet mistrz Jakub wyciągnie
z Mefty wiadomość, gdzie szukać Tagera, to ona i tak przecież nie pójdzie pojmać tego czarnoksiężnika bez kogoś kto mógłby stawić mu czoło. Tymczasem Rodmin wziął się za uliczny handelek! Zatem musiała tu tu siedzieć jak dziwka w Święto Cnoty i modlić się do wszystkich bogów, żeby wmurowane w fundamenty klasztoru totemy i talizmany miały dostateczną Moc. Do tego jeszcze opat, świętcy, Mino i Redren... Brnęła w ślepy zaułek i na dodatek było to jedyne, co mogła robić. Irian zapragnęła rozpuścić się w mroku wypełniającym celę i umysł. Pierwszy ruch dłoni umknął jej świadomości. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że rozwiązuje rzemienie ściągające poły kaftana. Teraz szarpnęła je z pasją. Uwolnione piersi niczym ufne zwierzątka wcisnęły się spiczastymi pyszczkami pomiędzy palce. Dreszcz przemknął po skórze, znacząc ją tysiącami pagórków wyrastających wokół każdego włoska. Zrzuciła sandały, spodenki i jedwabną przepaskę z bioder. Iriar po omacku dotarła do łóżka i skuliła się na szorstkiej pościeli. W jej wnętrzu otworzyła się nagle falująca pustka, a wraz z nią pojawiło się coraz boleśniejsze pragnienie wypełnienia. Wilgoć obficie spłynęła szczeliną skrytą pod miękkimi włosami. Zanurzyła w niej dłoń i smagnięcie rozkoszy poraziło ją jak nagły błysk południowego słońca. Głębszą wędrówkę uniemożliwiała palcom ciasna przeszkoda gotowa przepuścić nie więcej niż czubek jednego z nich. Tu czaił się ból. Cofnęła rękę. Ale wyżej... Strumień rozżarzonych igieł przeszył podbrzusze, przemknął wzdłuż kręgosłupa i rozszalał pod powiekami deszczem oślepiających iskier. Mały, śliski guzek rozpłaszczył się przygnieciony opuszką palca i zwinnie wymknął gdzieś w bok. Odnalazła go znowu i dotknęła delikatnie niczym kroplę rozprowadzanej po szybie oliwy. Rozkosz i zapomnienie zawirowały w zgodnym tańcu i uniosły Różanooką do królestwa zmysłów. Tutaj czas płynął tylko według jej woli. Zwalniała go lub przyśpieszała, przeciągając chwile do upojenia albo skracając je do rozbłysku szaleństwa, aż w końcu Wszechświat zbuntował się przeciw niej. Wszystko pomknęło w górę, unosząc Irian w oślepiający przestwór nieskończoności. Palce wolnej dłoni wpiły się z całą siłą w płótno siennika i moment później szarpnięcie szponów wyrwało zeń kłąb strzępów i słomy. Przeciągły zgrzyt oraz cichy skowyt zamarły w półmroku klasztornego korytarza... *** O świcie zbudziło Różanooką walenie w drzwi. Przybył posłaniec z Kardy, z wiadomością, że Rodmin przepadł bez śladu. Strażnicy podczas nocnego obchodu w gmachu sądu zastali otwarte drzwi od izby, w której mag sypiał i urządził swoją pracownie. To, co odkryto wewnątrz, mogło świadczyć, że został porwany. Rozgrzebane łoże i jeden stłuczony słój z jakimś specyfikiem na podłodze nie były jednak jednoznacznym dowodem.
Kolejny kawałek gruntu wysunął się Irian spod nóg. Wprawdzie i tak nie mogła liczyć na pomoc Rodmina, ale ta dodatkowa porcja niepewności była ostatnią rzeczą, której jej brakowało. Niewidzialna pętla na szyi Różanookiej zacisnęła się nieco mocniej. Pozostało tylko czekanie. Usiadła przy stole i zapatrzyła się na szarą, pustą pajęczynę w kącie pomiędzy dwoma ścianami a sufitem. *** Przed południem zajrzał do niej jeden z braci-medyków. Powiedział, że Mino właśnie się obudził, a jego rana wygląda dobrze. Podziękowała za wiadomość i nie ruszyła się z miejsca. Mnich wyszedł. Do celi wpadła wielka zielona mucha. *** Kilka godzin później zjawił się sam opat z jakimiś pretensjami czy groźbami. Nie chciała go słuchać. Wezwała straż z korytarza i poleciła wyprowadzić. Dowódcy kazała śledzić wszystkie poczynania ich gospodarza. Mucha ciągle tu była. Po którymś ze zwrotów zaczepiła o pajęczynę, zerwała w niej kilka nici i pomknęła dalej. Uparte brzęczenie zaczęło działać Irian na nerwy. *** Pomocnik mistrza Jakuba zameldował, że przygotowania tortur przebiegają tak jak powinny. Przeklęta mucha wręcz prosiła się, by ją schwytać i zmiażdżyć w dłoni! *** Kolejny posłaniec z Kardy. Tępiciele odkryli szczątki pięciu upiorów z cmentarza i uznali, że miasto nielegalnie wynajęło kogoś spoza cechu. Twierdzą, że zostali oszukani i postanowili odejść. Różanooka pośpiesznie napisała do Tadina, aby zaprzeczył temu i ogłosił publicznie, że upiory zabili Tępiciele, a następnie wypłacił im zwyczajowe nagrody. W chwili gdy oddawała list stojącemu w drzwiach gońcowi, mucha znowu wpakowała się w pajęczynę. Tym razem utknęła w niej na dobre. Przez moment było cicho, jakby skonsternowany owad rozmyślał nad swoim położeniem, ale zaraz odzyskał rezon i rozpoczął mozolne wywikływanie się z sieci. Różanooka spojrzała na żołnierza. – Oprócz tego przekaż Tadinowi, że ma zrobić wszystko co możliwe, aby przekonać ich do pozostania. W razie potrzeby niech podwoi stawki... – kątem oka spostrzegła, iż w
szczelinie między cegłami, za pajęczyną coś się poruszyło. Pająk wypadł z kryjówki i skoczył na muchę. Kula oślepiająco białego ognia wybuchła z suchym trzaskiem. – Padnij!!! – wrzasnęła Irian rzucając się przez próg na korytarz. Huk nie był duży, lecz fala Mocy uderzyła z potężną siłą. Błękitne błyskawice przebiegły po ścianach rwąc cegły i kamienie. Odłamki załomotały o podłogę. Drzwi wyleciały z zawiasów, celę zaś wypełnił tuman pyłu i swąd podobny do tego po burzy, ale znacznie ostrzejszy. Gońca odrzuciło pod przeciwległą ścianę. Nic mu się jednak nie stało, tylko jego twarz wyciągnęła się w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia. – Co to było? – wyjąkał. Irian uniosła głowę i stanęła na czworakach. Ceglany miał oraz mnóstwo odłamków osypało się z jej ramion i pleców. – Siła życia – odparła krótko. – Coś, co nasyca ciało każdej żywej istoty i opuszcza je w chwili śmierci. Można sądzić, że ta mucha, z czyjąś pomocą miała jej wyjątkowo dużo... Rozległy się krzyki i tupot nadbiegających strażników. – Pani, nic ci nie jest?! – zapytał dowódca zerkając jednocześnie do celi. W miejscu, gdzie znajdowała się pajęczyna, ziała teraz potężna nieckowata wyrwa, od której rozchodziły się zygzakowate bruzdy. – Wszystko dobrze – Irian już wstała – Ktoś przysłał mi pewien mały upominek! – stwierdziła zgryźliwie. – Nie rozumiem? – Wpadła tu mucha nasycona ogromną ilością Mocy. Gdyby nie pewien narwany pająk, właśnie zbieralibyście mnie po kawałku do wiklinowego koszyczka! – Zamach? – domyślił się w końcu. Skinęła twierdząco i spoważniała. – Natychmiast zawiadom wszystkich, by jeśli im życie miłe, nie ważyli się tknąć palcem choćby najmniejszego robaka. To rozkaz! A ty... – odwróciła się do posłańca – na co jeszcze czekasz?! Do Kardy! Ale już!!! – Żołnierz oprzytomniał i pobiegł w kierunku schodów. Różanooka poprawiła woalkę. Jedna z jej krawędzi ukruszyła się przy upadku. – Znajdźcie mi nową celę – powiedziała dotykając szczerby. – A niech to licho! *** Wypadek z muchą zdecydowanie zmienił nastrój Irian. Świadomość nieustannego zagrożenia przestała ją martwić. Teraz patrzyła na to jakby z oddali. Doceniła fakt, że ciągle żyje... Uznała, że może się z tego cieszyć i od razu teraźniejszość stała się ważniejsza od niejasnej przyszłości. Tak przynajmniej się jej wydawało...
Resztę dnia oraz cały następny przeżyła jak w gorączce, osobiście doglądając wszystkich spraw. Sprawdzała czujność straży, pilnowała, by jej rozkazy wykonywano w najdrobniejszych szczegółach. Znacznie uprzejmiej zaczęła traktować opata. Najczęściej zaglądała do lochu zamienionego w izbę tortur. Mefta nagi i z odciętymi powiekami leżał już przywiązany do stołu, nad którym taflą do dołu zawieszono wielkie prostokątne lustro. Mistrz Jakub spokojnie i z uwagą dozował ilości wtłaczanych w ciało grabarza płynów. Pomocnicy zaś szlifowali ostrza narzędzi i oczyszczali z rdzy części katowskich machin. Przygotowania odbywały się z całą starannością i powagą. Jednak ich powolność sprawiała, że Różanooka nie mogła wytrzymać tu dłużej niż trzy minuty. Wybiegała z podziemi na kolejny obchód klasztoru i stanowisk straży, aby znów wrócić tam za godzinę lub dwie. Było tylko jedno miejsce, które wciąż omijała. Cela Mina. Co jakiś czas ktoś przekazywał jej, że on chciałby ją widzieć, lub prosi o rozmowę, lecz ona jakoś nie mogła tam pójść i spojrzeć mu w oczy. Nie chciała, bała się, może była wściekła, może rozżalona lub zawstydzona – w gruncie rzeczy zupełnie nie wiedziała dlaczego. Gdy przechodziła w pobliżu, jej nogi po prostu same wybierały inny kierunek... *** Czwarta noc zamieniła się w otchłań koszmarów. Najwyraźniej zapamiętała szkielet Kaada, wijący się z grzechotem na mrocznych klasztornych schodach; żebra odpadały i pełzały niczym białe robaki odbite w tysiącach zwierciadeł. Rano nie pozostał nawet cień wczorajszej euforii. Leżała w łóżku, rozbita, zlana potem, tępo wpatrując się w sufit. Miała wrażenie, że jest pustą powłoką samej siebie, w której milczący wiatr przesypywał w te i z powrotem wydmy popiołu. Nigdzie ani śladu życia, myśli lub uczuć. – Kocham Mina... – wyszeptała te słowa niczym mag swoje ostatnie zaklęcie. Zabrzmiały głucho, lecz ich echo gdzieś tam, na granicy świadomości i zapomnienia zadzwoniło spiżem nadziei. Irian wstała z posłania, chwytając stojący na stole dzban z wodą i wylała na głowę jego zawartość. – Kocham Mina! – zawołała przekrzykując plusk ściekającej wody. Było to jak deszcz spadający na pustynię. Prychając złapała płaszcz, okręciła się nim i wybiegła zapominając o woalce. Jak szalona pomknęła przez korytarze klaszcząc bosymi stopami o kamienie wyślizgane milionami kroków. Zakapturzone cienie umykały na boki. – Kocham cię! Wpadła do jego celi. Uniósł się na łokciu i uśmiechnął. – Marzyłem, żebyś przyszła, czekałem. Wybacz mi... – zaczął.
– Ona cię nie kochała, ja tak! – Jeszcze nie dotarło do niej, że nie musi go przekonywać. Szybkim ruchem strąciła z ramion okrycie i naga przypadła do łoża. Przyklękła na pościeli pochylając się nad nim. Mino delikatnie ujął ją za ramiona. – Wiem o tym – powiedział cicho. – Ale ciężko mi było na to przystać. A potem jeszcze przyznać się przed sobą, że ty... że ciebie... i to bardziej niż ją – zaczął całować jej piersi. Z westchnieniem poszukała ustami jego warg. – Jesteś mokra? – rzekł po chwili. – Nieważne... – znów pochyliła się, aby pić pocałunki. Przesunęła jedną nogę, kładąc mu udo na brzuchu. Dłoń Mina gładząca dotąd plecy dziewczyny, opadła na pośladek, a potem dotknęła otwartego łona. Irian zaczęła drżeć. Palce młodzieńca nagle znieruchomiały. – Ty pierwszy raz? – spytał z radosnym niedowierzaniem. Uniosła twarz. – Tak, chcę ci się oddać... – pałające czerwienią oczy rozszerzyły się i zwilgotniały. – Kochana moja – przytulił ją mocno. Całował szyję i ramiona. Ona powoli nakryła dłonią jego podbrzusze. Nieśmiałość zniknęła szybko. Pieściła coraz namiętniej i pewniej. Jej nadgarstek odnalazł właściwy rytm. – Skąd wiesz jak to robić? – wysapał zaskoczony. – Podglądałam kiedyś służącą... – szepnęła mu do ucha. – Dobrą mam pamięć, prawda? – Wejdź na mnie! – uchwycił ją w talii. – Tak... – przesuwając się zmysłowo usiadła na nim okrakiem, po czym cofnęła trochę i zakołysała na boki, aby wprowadzić Mina do przedsionka swej kobiecości. On poczuł, jak jego nabrzmiały członek przesuwa się przez ciepłą i śliską szczelinę pomiędzy udami Irian, a potem odnajduje, napina dziewiczą przeszkodę na drodze do wnętrza dziewczyny. – Chcesz sama? – zapytał cicho. – Jestem twoja, rób ze mną co chcesz! – wydyszała przymykając oczy. – Chcę tego... Dłonie Mina zacisnęły się na biodrach Irian. Pewnym ruchem przycisnął je do swoich lędźwi. Rozdarł ją i posiadł aż do dna. Krzyknęła, wyrzucając w górę ramiona. – Jesteś... – powiedział z zachwytem. – Twoja... twoja... twoja! – załkała wznosząc się i opadając. Ogarnął dłońmi piersi dziewczyny, chłonął to piękne, połączone z nim ciało, rozkoszując się zdobytym do niego prawem. Ona zaplotła ręce na własnym karku, uniosła czoło wysoko i na przekór bólowi, nie bacząc na krew barwiącą wnętrza ud, rozpoczęła dziki, szalony galop. Wilgotne włosy miotały się po ramionach i plecach, chwilami zasypywały twarz. Oddychała krótko, gwałtownie. Mino poczuł, że wzbiera w nim ocean żaru. Pociemniało mu w oczach. Zapragnął rozerwać na strzępy. Odgadła ten zamiar. Jej pośladki napięły się mocniej, a biodra zafalowały jeszcze szybciej. Miał ją, mieli siebie! – Tyyyy...! – płynny ogień buchnął w niej parząc oboje rozkoszą spełnienia.
– Ja! My-y... Tak... – wyszeptała opadając na niego i tuląc do zwojów bandaży na jego piersiach. Nie wypuściła go z siebie. Jakiś czas trwali tak w całkowitym bezruchu. Odpoczywali wsłuchani w bicie swych serc, a potem na nowo pogrążyli się w gąszczu westchnień i pocałunków. Lekki szmer powoli przybrał na sile i znów zamienił się w tętent namiętności. Pobiegli odkrywać nowe przestrzenie i słońca miłosnego szału. *** – Gotowe? – Tak, mistrzu. – Kręć! Rozległ się szelest dobrze naoliwionych trybów oraz rytmiczny szczęk zapadki blokującej. Stopy Mefty zaczęły wykręcać się palcami na zewnątrz. Za moment zachrzęściły rozrywane wiązadła i pięty znalazły się po stronie kolan. Grabarz nie zareagował. – Dobrze, druga korba! – polecił mistrz Jakub. Ciało skazańca wyprężyło się i zaczęło wydłużać. Najpierw pękły stawy, potem zatrzeszczały rwane mięśnie i ścięgna. – Teraz ręce. Ramiona Mefty skręciły się każde w innym kierunku. Szczęki machin katowskich obracały je i rozciągały jednocześnie. Mistrz Jakub pochylił się nad twarzą badanego... – Jest ruch źrenic! Puśćcie korby! Kolej na palce... Pomocnicy wepchnęli wyłamane dłonie grabarza do wnętrza niewielkich zębatych pras i chwycili za dźwignie. Po kilkunastu obrotach trysnęła krew, potem pociekł szpik. – Zrobione, mistrzu – powiedział jeden z czeladników nie mogąc obrócić śruby już ani odrobinę. – Następny krok! – rozkazał Jakub, ciągle wpatrując się w oczy Mefty. Tamci sięgnęli po przygotowane wcześniej, nasycone żywicą płótno, po czym owinęli nim zniekształcone ciało nieszczęśnika. Wyjęli pochodnie i równomiernie rozprowadzili płomień po całej powierzchni tkaniny. Gryzący dym wypełnił loch. W powietrzu zawirował czarny śnieg sadzy. Chwilę później zaskwierczała skóra i tłuszcz. Po twarzy grabarza przebiegł gwałtowny skurcz. – Widzę, że nie ćwiczyłeś dość pilnie tej sztuki – rzekł do niego mistrz Jakub. – Dobrze, to oszczędzi ci bólu. Nie będę musiał przemierzać wraz z tobą całej doliny cierpienia... Ściśnijcie obręcz na głowie! – polecił. Krzyk przełamał zapory milczenia. Mefta zadygotał w konwulsjach. Oczy wyszły mu na wierzch. Rozedrgany wrzask wwiercił się w uszy. – Knebel – rzucił kat.
Przeraźliwe wycie zamieniło się w chaotyczny, bełkot. Ogień przygasł, zwęglone szmaty zaczęły opadać płatami, ukazując czerwono-brązowe plamy poparzeń. Jakub, odczekawszy nieco, sięgnął po leżące na stole długie igły i starannie powbijał je w sobie tylko wiadome punkty na ciele grabarza. Z oblicza skazańca zniknął wyraz męczarni przekraczających zdolność ludzkiego pojmowania. – Mów! – mistrz wyciągnął kłąb szmat z ust Mefty i wsłuchał się w urywany szept zeznań. Z uwagą śledził przy tym grę mięśni na odartej ze skóry twarzy leżącego. – Kłamiesz – rzekł po chwili i wepchnął knebel z powrotem. Usunął ze splotów nerwowych igły zagradzające bólowi drogę do mózgu. Mefto znalazł się na dnie piekła. Teraz jednak Jakub przetrzymał go tam znacznie dłużej i nie pozwolił oswoić się z bólem. Czeladnicy na rozkaz swego mistrza chwycili cęgi o szczękach zakończonych szpiczastymi zębami i równo, raz za razem zaczęli wyrywać kawały poparzonego ciała. Bryznęła krew. – Ostrożnie! Nie za głęboko i nie za szybko, uważać na nerwy! – komenderował Jakub. – Nie zachowujcie się jak rzeźnicy, to jest sztuka! Zadawanie bólu jest jak pieszczota. Nigdy nie pieściliście swych kobiet? W końcu upłynął określony przez Prawo czas trwania drugiej męki i skazanemu można było dać nową szansę. – Dość! – kat odprawił pomocników. Igły zostały wkłute w te same miejsca. Dodatkowo mistrz Jakub wbił teraz kilka nowych. Sine wargi Mefty poruszyły się jak u konającej ryby. Nie ulegało wątpliwości, że jego wola została ostatecznie złamana. W oczach przygasł blask człowieczeństwa. Teraz odbijały one przede wszystkim, zwierzęce pragnienie uniknięcia kolejnego bólu. Odzyskawszy zdolność mówienia, bez wezwania zaczął wyrzucać z siebie pojedyncze słowa i strzępy zdań. Mistrz słuchał uważnie, ani na moment nie spuszczając oczu z mięśni na twarzy grabarza. Rysy nieszczęśnika tym razem nie wykrzywiły się w grymasie towarzyszącym wypowiadaniu kłamstwa. Szept ucichł po paru minutach. – Teraz wierzę ci – oznajmił Jakub i chwycił ciężki tasak. – Oto twoja nagroda! Jednym cięciem odrąbał głowę Mefty od zmasakrowanego ciała. Odłożył narzędzie, po czym otarł pot z czoła. Odstąpił od stołu. – Sprzątnijcie to – rozkazał pomocnikom i wyszedł z lochu. Kroki odchodzącego kata zamarły w oddali piwnicznego korytarza, a w izbie tortur rozległy się przekleństwa i odgłos odkręcanych śrub. *** Leżał jak w półśnie, trzymając Irian w ramionach. Na policzku czuł jej spokojny oddech. Opuszki palców leniwie muskały aksamitną skórę. Chociaż dziewczyna spoczywała na nim
całym ciężarem, było mu lekko i błogo. Wciąż jeszcze był częściowo w niej. Nie myślał o niczym innym. Radosne pomieszanie zmysłów dopiero po jakimś czasie zaczęło znikać odsłaniając kontury rzeczywistości. Szerzej otworzył oczy. Ona! – Czy bardzo bolało? – zapytał. Uniosła głowę. – To nie ma znaczenia – odrzekła i podniosła się jeszcze wyżej. – Ty krwawisz! – wskazała plamę czerwieni na poduszce. – Też? – uśmiechnął się lekko. – Część rany się otworzyła. Nie poczułeś tego? – Wysmarowali mnie jakąś maścią. Kark i barki mam całkiem jak z drewna – odparł. – Przeze mnie poleżysz tu co najmniej o jeden dzień dłużej... – Warto było – pocałował ją w policzek. Zsunęła się z niego. – Nie odchodź jeszcze! – Muszę wezwać medyków. – Daj spokój, to nic takiego. – Ale ja chcę cię mieć jak najszybciej w całości! – sięgnęła po płaszcz. – No, chyba że tak... – zgodził się bez wahania. – Więc od tej chwili masz leżeć spokojnie i grzecznie się zrastać. – pogroziła mu palcem, po czym ruszyła do drzwi. W tym momencie ktoś do nich zapukał. Otworzyła. – Mistrz Jakub! – zawołała. – Witaj, pani – kat skłonił się lekko. – Właśnie skończyłem badania. – Mefto? – Nie żyje. – Powiedział coś? – Irian cofnęła się z powrotem do celi. – Wszystko, co wiedział. – Nie oszukał cię? Jakub westchnął z rezygnacją. – Gdyby kiedykolwiek jakiemuś skazańcowi udało się coś takiego, to powiesiłbym swój patent mistrzowski na gwoździu w wychodku! – oznajmił. – Uwierz pani, że znam tę robotę... – Wybacz, po prostu chciałam się upewnić – wpadła mu w słowo. – ...jak również sposób odróżniania prawdy od kłamstwa – dokończył kat. – Jeśli to nie tajemnica, czy mógłbyś mistrzu, wyjaśnić nam, na czym ona polega – odezwał się Mino. Jakub spojrzał na niego chłodno. – Mięśnie twarzy – powiedział. – Gdy mówi się fałsz, niektóre z nich pozostają nieruchome albo układają się inaczej niż zwykle. Ból dodaje temu wyrazistości, reszta zaś jest rzeczą wprawy i doświadczenia.
– Słuchamy cię zatem – rzekła Różanooka. – To, co wydarzyło się do tej pory, nie było przez Tagera wcześniej zaplanowane... – Błąd w sztuce albo przypadek, domyślałam się tego – stwierdziła Irian. – Właśnie – przytaknął kat. – Chociaż raczej to drugie. Dość, że przeszkodziło jego zamierzeniom. Musiał tracić czas na drobiazgi, które nagle stały się groźne. – Więc czego naprawdę on chce? – zapytał Mino. Mistrz Jakub wzruszył ramionami. – Tego samego, co zawsze; władzy nad Suminorem. Przynajmniej raz na trzy lata trafia się mag, któremu wydaje się, że wstąpiła w niego cała moc Onego. Jak do tej pory wszyscy oni przeszli przez moje ręce... – zamilkł na moment. – Grabarz nie znał szczegółów. Powiedział, że Tagero ma nową twarz o jakby kocich rysach... – Irian zamarła szeroko otwierając oczy. Kat kontynuował: – Wyznał jeszcze, iż Tagero przed całym tym zamieszaniem planował podróż do Karu. To była część właściwego planu. – Niewiele tego – mruknął młodzieniec. Różanooka milczała zamyślona. – Mefto był płotką, której roiło się, że jest sumem – mówił dalej Jakub. – Ale to on na rozkaz Tagera kierował wampirami, powstałymi z synów Dekelo. Sprawiedliwości zatem stało się zadość. – Mniejsza o grabarza! – ożywiła się Irian. – Z twoich słów wynika, że Tagero powinien odejść i przestać się nami zajmować. Lecz ta mucha... – Uroczy dowód pamięci wysłany z podróży – skwitował Mino. – Więc Kar... – rzekła zdumiona. – Czego on może tam szukać? – To kraj rządzony przez wroga naszego króla – przypomniał mistrz Jakub. – Akurat te dwa kawałki mozaiki dobrze do siebie pasują... – Tagero na dworze Ormeda V? – Różanooka zmarszczyła brwi. – Jako sługa czy gość? Toż to same domysły! – wybuchła nagle. – Jasne jest tylko to, że w żaden sposób nie możemy mu przeszkodzić! Zapędził nas tutaj jak przerażone szczury i poszedł robić swoje. Znów musimy czekać, aż sam da o sobie znać... – Nie mieliśmy innego wyjścia – zaoponował Mino. – Nic nas nie tłumaczy! – zirytowała się Irian. – Mieliśmy go złapać, a tymczasem daliśmy się okpić. To on przetrzepał nam skórę i przepadł jak kamień w wodę! – Za to mamy szanse, by nie dopuścić do zaognienia sporu ze świętcami – zauważył Jakub. – Nie musisz już, pani, przebywać w tym opactwie. Jeżeli stąd wyjedziesz jak najszybciej, być może wszystko rozejdzie się po kościach. – A Kaad? – Ja się nim zajmę – uspokoił ją Mino.
– Dobrze – głos Irian zadrżał. – Wracam do Katimy. Długą chwilę w milczeniu patrzyli sobie w oczy. – Więc do zobaczenia... – Trochę zbyt szybko odwróciła się i wybiegła z celi. – Nie zapomnij o medykach! – zawołał za nią Mino. Chciał krzyknąć coś jeszcze, lecz zrezygnował. Mistrz Jakub najwyraźniej dopiero teraz domyślił się co zaszło tutaj przed jego przyjściem. Popatrzył na Mina, na drzwi pozostawione na oścież i uśmiechnął się do swoich myśli. – To może ja ich zawiadomię? – zaproponował. Młodzieniec poruszył głową twierdząco. – A ty, mistrzu – spytał, zanim kat zdążył wyjść – co teraz zamierzasz robić? – Opat pewnie nie pozwoli mi dłużej zostać – odpowiedział Jakub. – Mimo to chciałbym jednak skończyć pewien mroczny poemat, nad którym tu pracowałem. Już wiem, jak powinny brzmieć ostatnie strofy...
REDREN Zimny pot popłynął po plecach błazna. Usiłując opanować drżenie głosu, przeszedł do puenty: – ... a wtedy mąż podszedł do kufra, otworzył go i mówi: „Jakże to, moja pani; jeden pas cnoty, drugi pas cnoty, trzeci, a ty uparłaś się nosić właśnie ten, który się nie domyka!” W sali zapadła głucha cisza. Cały dwór wstrzymał śmiech w oczekiwaniu, aż król zacznie pierwszy. Tymczasem Redren wciąż spoglądał na trefnisia spod przymrużonych powiek i żaden mięsień nie drgnął na jego twarzy. – Nie rozbawiłeś mnie – stwierdził krótko. – P-panie, p-rosz-szę – nieszczęśnik szczęknął zębami – daj mi jeszcze jedną szansę. – To by było zbyt nudne – skinął na straż. – Panie! – przerażony błazen zupełnie stracił głowę. – Litości! Ja naprawdę nie chciałem opowiadać tych dowcipów. To żona mi kazała! Wściekłość dławiąca władcę tym razem nie zdołała powstrzymać ruchu kącików warg. Kilkadziesiąt par oczu natychmiast dostrzegło ten grymas i salwa śmiechu gruchnęła o sklepienie komnaty. Napięcie opadło wyzwalając potężną falę ulgi, która rozbrzmiewającemu rechotowi nadała cechy histerycznego odreagowania. Już nie musiano obawiać się nowego ataku monarszej furii, zaczynającej się tradycyjnie od poturbowania trefnisia. Biedak uniknął właśnie wyrzucenia przez okno. – No, udało ci się – rzekł król odzyskawszy spokój. – Zawsze twierdziłem, że najzabawniejszy bywasz wtedy, gdy jesteś sobą!
– Tak, panie, oczywiście, panie – błazen zgięty w ukłonie wycofał się chyłkiem i zniknął w tłumie dworzan. Gwardziści wrócili na swoje miejsce. Redren rozprostował zmięty z pasją list, który otrzymał kilkanaście minut temu, i raz jeszcze przebiegł po nim oczami. – Albo opiła się wywaru z makowin, albo się zakochała – mruknął do siebie. – W sumie na jedno wychodzi... Na Reha! Tylko awantury ze świętymi mi brakowało – swoim zwyczajem przekręcił nazwę „świętca”. Oddał dokument stojącemu obok młodemu sekretarzowi, a następnie wygodnie rozsiadł w fotelu i spróbował zmusić się do myślenia. Gwar dworskich plotek, do wymiany których całe towarzystwo wróciło po przerwie spowodowanej pierwszą lekturą raportu Irian, był ostatnią potrzebną mu rzeczą. – Niech wyniosą się stąd do wszystkich diabłów! – syknął do Mistrza Ceremonii. – Najjaśniejszy pan życzy sobie zaznać samotności! – Tamten przełożył wypowiedź króla na język etykiety. Rozpoczął się balet ukłonów i manewrów przed drzwiami sali. Ci najważniejsi chcieli oczywiście wyjść jako ostatni. – Dowódca straży! – zawołał Redren. – Tak, panie! Król krytycznym wzrokiem popatrzył na zastępującego Różanooką oficera. – Nie cierpię zastępców – oznajmił. – Tak, panie. – Dlatego, że powtarzają w kółko „Tak, panie”... Gwardzista ugryzł się w język. – ... i zamiast pilnować roboty, bez przerwy szukają okazji, by utrącić swojego zwierzchnika – dokończył Redren. – Ależ... – oficer przybrał minę zgorszonej dziewicy. – Masz mnie za durnia? To wyjaśnij mi, czemu ciągle mam cię na karku? – Staram się być zawsze na rozkazy waszej wysokości – wykrztusił oficer. – A widziałeś kiedyś, żeby ta smarkata strzyga, której podlegasz, kiedykolwiek świeciła przy mnie swoimi czerwonymi ślepiami, jeśli nie miała nic istotnego do powiedzenia? Nie. Czasem nawet nie widuję jej tak długo, że zapominam, jak wygląda, ale za to w pałacu mam spokój, a spiskowców w lochach lub w drodze na szafot, czyli wszystko na swoim miejscu. A może teraz ktoś przekupuje twoich żołnierzy, hę? – No... – blady jak ściana Gwardzista bezskutecznie próbował znaleźć jakąś mądrą odpowiedź. – Tylko spróbuj pisnąć coś o wierności i honorze, to ci osobiście berłem gnaty porachuję! Od kiedy w Karze ruszyły trzy nowe kopalnie złota, te dwie cnoty przestały być dla Ormeda problemem. – Nie wiem, panie! – dowódca straży zdobył się w końcu na szczerość.
– Bo skąd masz wiedzieć, skoro cały czas łazisz za mną jak sęp szukający żeru. – Pozwól mi, panie, pójść i to sprawdzić – poprosił nieśmiało. – Nie po to cię wezwałem – uciął król. – Dość błazeństw, właśnie wydarzyło się coś, na co czekałeś – Redren zerknął na stojącego niczym posąg sekretarza. Oprócz ich trzech było tu jeszcze dwóch Gwardzistów przy drzwiach na przeciwległym końcu sali. Mimo to władca zniżył głos. – Różanooka wygłupiała się beznadziejnie. Zadarła ze świętymi i narobiła mi kłopotów. Za coś takiego powinna stracić urząd, tylko że to się nie stanie. Czy wyraziłem się dosyć jasno? – Tak, panie. Redren pokrótce wyjaśnił w czym rzecz. – Masz dopilnować, aby ta góra urodziła mysz – zakończył. – Oni muszą zostawić w spokoju i mnie, i ją. Gdyby jednak... – tu zawiesił głos – z powodu jakichś bardzo poważnych przyczyn twój sukces okazał się połowiczny i Irian musiałaby odejść, to ty, mój drogi, na pewno nie będziesz tym, który zajmie jej miejsce. Na pograniczu piryjskim przyda się jeszcze jeden ambitny oficer. Zejdź mi z oczu. Zastępca Różanookiej skłonił się i szybko wybiegł z komnaty. Król spojrzał na sekretarza. – Jak on się właściwie nazywa? – wskazał na zamykające się drzwi. – Setnik Samorro, panie, nazwisko rodowe Medergo, szlachcic od sześciu pokoleń, osiem lat służby w Gwardii Królewskiej. – Wystarczy! – przerwał mu Redren. – Drugi raz nie zapomnę. A ty, zacny Lifenie, jakiż to podarunek dostałeś ostatnio od naszego lubego Ormeda? – spytał znienacka. – Słucham, wasza wysokość? – twarz sekretarza nabrała cech pośmiertnej maski. Za to w oczach króla rozbłysła zimna wściekłość. – Pytanie było wyraźne – wycedził powoli. – Chyba nie sądzisz, iż uwierzę, że szpiedzy tego karyjskiego pajaca zapomnieli o twoich urodzinach! – Panie... – wosk spłynął z oblicza Lifena. Stał teraz z miną myszkującego po kurniku lisa, któremu nagle nadepnięto na ogon. – Przestań się krygować i gadaj do rzeczy. Gdybym miał wieszać za każdą nielojalność, to rychło w pustym pałacu nabawiłbym się choroby sierocej. Więc co to było? – Młoda niewolnica z kompletem biżuterii. – Spałeś z nią już? – Ani z dziewczyną, ani z biżuterią, wasza wysokość – Lifen nerwowo wyszczerzył zęby. Władca kiwnął głową. – Zatem przyślesz ją dziś wieczorem do mej sypialni. Dziewczynę, oczywiście. Klejnoty możesz sobie zatrzymać. Co chcieli w zamian? – Dowiadywać się o kłopotach waszej wysokości.
– Ta-ak – westchnął Redren. – I pomyśleć, że zaledwie dwa miesiące temu byłeś podrzędnym urzędniczyną w mojej kancelarii. Zapadło niezręczne milczenie. – Dużo im wygadałeś? – Jeszcze nic. Wolałem nie ryzykować dla jakichś błahostek. – Jak to dobrze mieć sprawnych szpicli i zręcznego kata – wesoło stwierdził Redren i natychmiast spoważniał. – Znaczy się, czekałeś na okazję, aby sprzedać im coś naprawdę wartego tych pieniędzy, które na ciebie wydali, co? Lifen wbił wzrok w podłogę. – To nie tak, panie. Dawali, więc wziąłem. Miałem zamiar postąpić jak inni, czyli jakoś się potem wykręcić. – W porządku, tylko zapomniałeś mi o wszystkim powiedzieć. Właśnie twoje milczenie było podejrzane. W tym pałacu nieprzekupni żyją krótko, stąd co uczciwsi i bliżej mnie postawieni, gdy nie dają rady już dłużej kluczyć, po prostu uzgadniają ze mną treść swoich raportów, a część zapłaty przekazują do mojej szkatuły. No, nie patrz tak na mnie, ja też chciałbym coś z tego mieć! Jedna Różanooka może sobie pozwolić na uczciwość, bo jej niczym nie da się otruć. Dzięki niej mogę liczyć na Gwardię, a ta z kolei jest w stanie utrzymać w ryzach pomniejsze pałacowe ciury, dając od czasu do czasu odstraszający przykład. Prócz tego w zapasie mam jeszcze coś; otóż przez ostatnie lata Ormed utopił w kieszeniach moich dworaków taką masę złota, aż w końcu stało się dla nich jasne, że jeśli on tu nastanie, to w pierwszej kolejności postara się, aby wszystkie wydatki zwróciły mu się z nawiązką. Stąd też ich gorliwość staje się tym mniejsza, im więcej skapuje z Karu gotówki. To jest tajemnica Redrena, którą możesz śmiało sprzedać za trzy nowe niewolnice. Chciałbym zobaczyć minę tego karyjskiego szczura, kiedy mu o tym doniosą! – roześmiał się król. Oszołomiony sekretarz nie wiedział co odpowiedzieć. – Jak widzisz, stary Redren ciągle mocno trzyma tu wszystko za gardło! – podsumował monarcha. – Możesz więc zdradzać, ile chcesz, byle nic istotnego, bo wtedy nie skończy się na ojcowskiej połajance. O sprawie ze świętymi zapomnij! Teraz zmykaj stąd i daj znać tej bandzie za drzwiami, że król pragnie znowu ucieszyć swą duszę ich towarzystwem... *** – Wasza wysokość, najprościej będzie zmienić odpowiedni ustęp Prawa Czystości. Zapis w Księdze Kodeksów umieści się z wcześniejszą datą i po krzyku – powiedział tydzień później główny sędzia Katimy; siwy sześćdziesięcioletni mężczyzna o nieruchomej twarzy i ciemnych, spoglądających uważnie oczach. – Nie.
– Dlaczego, panie? – Nie chcę zrównywać w prawach demonów i ludzi. To może być niebezpieczne. – Czyżby dowódca straży...? – Wierność Różanookiej jest poza wszelkimi podejrzeniami. Mogę polegać na niej tak samo, jak wcześniej na jej przybranym ojcu. – Wybacz, panie, ale w takim razie nic nie rozumiem. – Przecież to jasne! Chodzi o przyszłość. Będą następni królowie i nowe demony na ich służbie. Teraz Różanooka oprócz tego, że chce, to jeszcze na dodatek musi być wiernym sługą. Ona sądzi, iż jest to jej wolna wola, ale ja wiem, że w istocie nie mogła postąpić inaczej, bo tylko moja łaska i moje słowo chroni ją przed Prawem Czystości. Jeżeli więc stworzę istotom nadnaturalnym prawdziwą możliwość wyboru, to muszę liczyć się z tym, iż będą wybierać bardzo różnie. Nie zamierzam zatem robić czegoś, co pozwoli im spiskować lub być nieprzydatnymi dla władcy. Honor honorem, ale ja muszę mieć pewność! Po cóż narażać ich na pokusy? – Skoro tak, ujmijmy to właśnie w ten sposób. Podkreślmy rolę królewskiej łaski, nadającej przywilej... – Chyba oszalałeś! Mam stwierdzić wprost, że w gruncie rzeczy jest tylko niewolnicą? Obdzierać ze złudzeń? Nie. Prawo Czystości ma pozostać nietknięte. Mało tego; należy je dodatkowo tak obwarować, aby wydawało się, iż żaden król sam nie da rady go zmienić. Oficjalnie niech będzie to święty, nietykalny rupieć, zawalidroga sprzed wieków, którego usunięcie wymaga zgody Rady Świętców. Niech mają! Ale jego stosowanie musi zależeć od władcy. – To znaczy, wasza wysokość, że ów kodeks ma być ignorowany na co dzień, używany zaś tylko w razie potrzeby – stwierdził sędzia. – Właśnie! Ale rzecz w tym, aby nikt wbrew mej woli, formalnie, nie mógł zmusić mnie do przestrzegania jego nakazów. I to jest twoje zadanie! Na podstawie Księgi Królewskich Przywilejów masz wykazać niezbicie, co trzeba. Święci nie mogą złapać mnie za kołnierz i ogłosić, że król lekceważy Prawo. Wszystko musi zniknąć w obłoku mglistych, prawniczych dociekań i dwuznaczności. – Zrobi się, wasza wysokość. A na kiedy? – Dokładnie nie wiem – odparł Redren. – Gdy przybędzie tu przedstawiciel Rady Świętców z żądaniem stracenia Irian, wywód powinien być już gotowy. Sam musisz się zorientować. – Spieszę zatem wypełnić twoje rozkazy, najjaśniejszy panie – sędzia wstał, skłonił się i wyszedł z pokoju. Król spojrzał na sekretarza. – Idź wezwać dowódcę straży. Chcę wiedzieć, co zdziałał przez te siedem dni. – Tak, wasza wysokość – Lifen zniknął za drzwiami, zostawiając władcę samego.
Redren przeciągnął się i rozejrzał po komnacie. Był to jeden z pięćdziesięciu niewielkich gabinetów, służących do omawiania poufnych spraw. Władca, zawsze sam, tuż przed spotkaniem, wybierał ten, w którym miały się odbyć rozmowy. Cechą odróżniającą te pokoje od pozostałych pomieszczeń w pałacu było to, iż zawsze, przed każdym z nich stało trzech strażników starających się na różne sposoby robić na przechodniach wrażenie, że właśnie tutaj znajduje się król. Komedię tę odgrywano nawet w czasie oficjalnych uroczystości z udziałem Redrena oraz pod jego nieobecność w stolicy. Ten prosty sposób zwodzenia różnej maści podsłuchiwaczy swoją skutecznością doprowadzał do szału i białej gorączki licznych karyjskich szpiegów. Półtora roku temu ich ówczesny zwierzchnik wpadł z tego powodu w depresję i podciął sobie żyły. Tak przynajmniej głosił oficjalny komunikat. Monarcha zadumał się. Jak do tej pory, trwająca od kilkunastu lat rywalizacja pomiędzy Karem a Suminorem kosztowała Ormeda V krocie, a jej owocem były tylko kolejne ośmieszenia, upokorzenia oraz pięć wojen, z czego cztery przegrane, a jedna nie rozstrzygnięta, gdyż obie armie utknęły w błotach Północnych Bagien i mimo najszczerszych chęci nie zdołały znaleźć dostatecznie dużego kawałka suchej przestrzeni, aby stoczyć na nim decydującą bitwę. Pierwszą przyczyną tej zawziętości karyjskiego sułtana był pech Redrena, polegający na tym, że kolejne małżonki rodziły mu same córki, jedną piękniejszą od drugiej, wszyscy zaś synowie pochodzili wyłącznie z nieprawego łoża. Po dwudziestu latach desperackich zabiegów formalno-prawno-buduarowych, gdy czwarta z rzędu królowa powiła jedenastą dorodną dziewczynkę, zrezygnowany władca Suminoru postanowił już nie fatygować pałacowych uwodzicieli, stwarzających dotąd podstawy do nowych rozwodów, z których dwu udzielił mu swego czasu mistrz Jakub, i pogodził się z losem. Sytuacja, sama przez się, nie była jednak bezpośrednim powodem konfliktu. Szło o to, że Redren raz za razem odrzucał kolejne propozycje małżeństw swoich córek z synami Ormeda, który jako właściciel haremu posiadał tychże pod dostatkiem. Pan na Kadmie postępował w tym względzie zgodnie z wolą suminorskiej szlachty, rozumiejącej, że gdyby doszło choćby tylko do jednego takiego mariażu, to sprawa sukcesji po śmierci Redrena mogłaby zostać przesądzona na rzecz syna lub wnuka Ormeda. W przypadku zawarcia kilku podobnych związków nastąpiłaby całkowita wymiana dynastii i połączenie obydwu państw. Taka perspektywa nie pociągała jednak nikogo, gdyż nadto dobrze znano panujący w Karze obyczaj ucinania przez władcę ostrzem katowskiego topora wszelkich dyskusji z poddanymi. W Suminorze natomiast jedynym człowiekiem mającym powód, by uważać monarchę za tyrana, był nadworny błazen jego wysokości. Cała reszta mieszkańców królewskiego pałacu przyzwyczaiła się widzieć w Redrenie nieobliczalnego wprawdzie, ale w gruncie rzeczy dającego się znosić przygłupa, o co on sam z rozmysłem i celowo zabiegał. Temu właśnie służyło nieustanne prześladowanie trefnisia – osobnika z natury całkowicie pozbawionego poczucia humoru. – Bądź pozdrowiony, panie! – W drzwiach pojawił się zastępca Różanookiej.
– Siadaj – rzekł sucho król. – Słucham. – Wiem, o czym mówiono w Radzie Świętców. Już trzy razy zbierali się, by uzgodnić sposób wykorzystania nadarzającej się okazji. Podczas pierwszego spotkania... – Krócej! – uciął Redren. – Co mają zrobić? – Spodziewają się, że wasza wysokość zechce unieważnić Prawo Czystości. Wyznaczyli trzech doktorów Prawa, aby ci znaleźli sposób, który to uniemożliwi. Mam ich na oku. – Doskonale. – władca zatarł ręce. – W niczym im nie przeszkadzaj i niech twoi ludzie starają się utwierdzić ich w tym przekonaniu. Cóż jeszcze? – Układają odezwę do ludu. Chcą ogłosić, że wasza wysokość utraciłeś łaskę Wielkiego Reha, czego widomym znakiem jest brak męskiego potomka... – Mam ich przeszło czterdziestu! – stwierdził z przekąsem Redren. – To mało? Oficer zamilkł, nie wiedząc co odrzec. – Dobrze, nie musisz nic wyjaśniać, a oprócz tego? – To samo co zawsze; bezbożność, brak szacunku do świętców, znieważenie relikwii... Tu chodzi o ów święty obraz, który wasza wysokość kazał przemalować. – Nic na to nie poradzę. Nie lubię takich ponurych twarzy. Teraz przynajmniej wygląda dużo lepiej! – Dalej, zaprzestano polować na czarownice... – Guzik by to dało! Zresztą, nieprawda! Lubię czasem sobie upolować młodą czarowniczkę... – ... upiory się srożą... – Jak zawsze. – ... klasztor zdemolowany wespół z pijaną kompanią. Uwiedzione kapłanki Reha. – Ech, młodość!... – rozmarzył się Redren. – Wreszcie zakaz wstępu do królewskiej kancelarii i ta wielka woskowa świeca, którą kazałeś, panie, wysłać Arcyświętcy zamiast wyjaśnień na temat twoich poczynań... – O! I tu jest pies pogrzebany. Wystarczy. Co chcą osiągnąć? – Tego dotąd nie ustalili. Jedni są za zmuszeniem waszej wysokości do złożenia korony, ale nie mogą uzgodnić, kto miałby potem zasiąść na tronie. Inni uważają, iż należy poprzestać na ograniczeniu twojej władzy, panie, ale też jeszcze zastanawiają się do jakiego stopnia. – Powinieneś zadbać, aby nie zabrakło im tematów do dyskusji przez najbliższe dwa miesiące. To wszystko? – Nie panie, do kardyjskiego opata posłali list z rozkazem przeciwstawienia się Różanookiej. – Zatem piwo zostało naważone. Teraz rzecz w tym, kto będzie je pić... – Na pewno nie my! – W progu stanęła Irian. – Witaj, wasza wysokość! – Ty tutaj? – ucieszył się Redren. – Kiedy wróciłaś? – Godzinę temu – odparła. – Właśnie zdążyłam się przebrać.
– Znalazłaś mnie bez kłopotu? – król uśmiechnął się lekko. – Co zaszło? – Tagero uciekł do Karu... – Zaczekaj – powstrzymał ją i odwrócił się do Lifena oraz Samorry, który wstał z krzesła w momencie wejścia Irian. – Zostawcie nas samych! – Zobaczymy się na odprawie – rzuciła Różanooka swojemu zastępcy. – Coś ty narobiła, smarkulo jedna! – syknął chwilę później Redren. – Mam ochotę przełożyć cię przez kolano i wlać ci tak, jak jeszcze żadna strzyga nie dostała! – Wybacz, panie – spuściła głowę. Władca machnął ręką. – Przynajmniej tyle dobrego, że sama zlazłaś świętym z widelca – powiedział. – Będą musieli poszukać innego pretekstu. Ale znajdą go, bądź o to spokojna! Zbyt wiele żółci zebrało się im na świętobliwych wątrobach. Potrąciłaś kamyk i lawina ruszyła. – pokazał Irian krzesło. – Nie ominie nas grubsza awantura. – Panie, ja... – nie śmiała podnieść oczu. – Dobrze, rozumiem. Mam nadzieję, że więcej nie przyprawisz mnie o aż taki ból głowy. Ale dość błazeństw! Uważaj teraz... – przekazał Różanookiej wszystko, co usłyszał od Samorra, nie zapominając też wspomnieć o nadmiernych ambicjach setnika. – Panie, musisz to wiedzieć – odezwała się Irian, gdy skończył. – To niewiarygodne, ale wszystko na to wskazuje... Król spojrzał na nią uważnie. – Tagero to mój ojciec – szepnęła. – Ksin?!! – Redren aż wstał. Irian skinęła bez słowa. – Mówiłaś, że to czarownik... Ksin nie znał się na czarach – stwierdził Redren. – Wiem o tym, panie... – To się nie zgadza! Ale czarownik mógł przybrać postać Ksina... – władca zamyślił się. – Z pewnością to jakiś podstęp. Bacz na to i nikomu ani słowa. Teraz opowiadaj co się tam działo! W trakcie relacji nie wiedzieć czemu Redren zaczął nagle przyglądać się pozycji, w jakiej siedziała Irian i obserwować wszelkie mimowolne poruszenia dziewczyny. – Rodmin sobie poradzi – odezwał się, gdy skończyła – o niego się nie martwię, ale widzę, że zawieruszył ci się nie tylko on... – zawiesił głos. – Słucham, wasza wysokość? – zdumiała się Różanooka. – I wianek również! – oznajmił spokojnie. – Ale zapomniałaś mi o tym wspomnieć... Purpurowy rumieniec oblał policzki i szyję Irian. W górnej części twarzy barwa ta przeszła w ciemny brąz, co sprawiła zielona osłona. – Skąd... panie? – wykrztusiła z trudem. Król parsknął śmiechem pesząc ją jeszcze bardziej.
– Ech, moja mała! – powiedział ubawiony. – Stary wróbel ze mnie i ze zbyt wieloma babami miałem do czynienia, żeby dać się wyprowadzić w pole takiej prawiczce. Widzę, jak teraz trzymasz nogi i pamiętam jak wyglądało to, zanim wyjechałaś. Różnica niby żadna, ale jest! Jakub ma swoje sposoby na różnych obwiesiów, mam i ja własne na moje trzpiotki... Nie ten fach i nie te lata, by mogło być inaczej! Irian patrzyła na Redrena szeroko otwartymi oczami. Wyglądała całkiem jak mała dziewczynka przyłapana z rączką w garncu z konfiturami. – Tylko mi się nie rozbecz... – rzekł władca łagodnie. – I mów tu zaraz, co on za jeden? Toż urząd kasztelana mu się za odwagę należy! *** Młoda nałożnica leniwie przeciągnęła się w błękitnym kłębowisku aksamitnej pościeli i miękko jak kotka przesunęła się na drugą połowę łoża. Ten przymilny gest trafił w próżnię. Zdumiona uniosła głowę i usiadła. Długie włosy osypywały się jej na kark i plecy. Z jednego z ramion opadał jedwab kusej czerwonej tuniki, odsłaniając małą szpiczastą pierś. Smukłe nogi powoli przyciągnęła do siebie, łącząc razem zgrabne i delikatne jak skórka brzoskwini uda. Wiśniowa tkanina, luźno okrywająca zmysłowe ciało sięgała do połowy pośladków. Na twarzy dziewczyny zachował się jeszcze ślad przeżywanej niedawno rozkoszy. Uśmiechnęła się rozmarzona. – Jakiż cudowny poranek! – Redren w szlafroku stał patrząc gdzieś w dal za oknem. – Rzadko zdarza się widzieć tak pięknie podświetlone słońcem obłoki... – stwierdził z zachwytem. Dopiero teraz spojrzał na kochankę. – Tylko nie bądź zazdrosna, moja słodka – powiedział. – W moim wieku coraz więcej uwagi zaczyna poświęcać się dziwom przyrody. Podszedł i dotknął jej kolan. Natychmiast je rozsunęła. – Ciągle spragniona? – Musnął dłonią wilgotne podbrzusze. – Tak, panie... – szepnęła przywierając do niego mocno. – Gdyby Ormed zamiast setek durnych szpiegów przysyłał mi tu co miesiąc jedno takie stworzenie jak ty, to już po roku wpędziłby mnie do grobu, a ja na dodatek nie miałbym nic przeciwko temu! – rozsupłał gruby, mechaty sznur od szlafroka i osunął się na dziewczynę. Przyjęła go z tak gwałtowną namiętnością, jakby dziesięć ostatnich lat spędziła samotnie na szycie wieży pilnowanej przez stado smoków. Redren nie bez trudu opanował miotające się pod nim drobne ciało i zmusił je do uległości. Co to będzie na starość? Pomyślał niemal z paniką, rytmicznie pogrążając się w falującym skurczami wnętrzu młodej kobiety. Pukanie do drzwi! Na podobną zuchwałość mogła odważyć się tylko jedna osoba w pałacu. Różanooka! Oznaczało to, że stało się coś poważnego.
– Zaczekaj!!! – wrzasnął za siebie i rzucił się we wściekłą pogoń za umykającym jak zając zapomnieniem. Nałożnica ugryzła go w ramię. Przed oczami Redrena zabłysło nagle wspomnienie największego popełnionego w życiu szaleństwa, kiedy to jako dziewiętnastoletni książę, na czele swej jazdy, wykonał samowolnie bezpośrednią, przełamującą szarżę na falangę pikinierów, w bitwie pod Amizar, w czasie wojny z Ronem. Piekielny tętent, łomot, szum krwi w uszach, a potem wszechpotężny, rozdygotany huk zderzenia... – Wejść – rozkazał po chwili, spokojnie poprawiając szlafrok. Dziewczyna na łożu drżała jak liść, nie mogąc wciąż dojść do siebie. Król opuścił zasłony baldachimu. – Panie! – Razem z Różanooką wszedł do sypialni mężczyzna w zwykłym dworskim ubraniu, ale kilkudniowy zarost na jego twarzy świadczył, iż musiał przebierać się szybko, nie dbając o golenie. Monarcha opadł na krzesło. – Nalej mi wina! – rozkazał Irian, zanim zdążyła cokolwiek rzec. Przyjął puchar i bez pośpiechu osuszył go do dna. Tamtych dwoje sprawiało wrażenie, jakby stali na rozpalonej blasze zamiast podłogi. – No dobrze, słucham – Redren otarł usta. – To nasz człowiek z Amizar – Różanooka przedstawiła swojego towarzysza. – Przybył godzinę temu. Ma ważne wieści... – Ja myślę! – przerwał jej król. – Bo w przeciwnym razie oboje odpowiecie za próbę doprowadzenia mnie do udaru serca. Mów! – Właśnie uzgodniono warunki pokoju pomiędzy królestwem Ronu a Cesarstwem Archipelagu Południowego. Renir Wielki i Kahar Bezpalcy uścisnęli sobie dłonie. Wojna skończona, do Amizar ściągają tysiące zwolnionych ze służby najemników. – Dlaczego tam? – spytał rzeczowo Redren. – Ponieważ pełnomocnicy Ormeda przyjmują z otwartymi rękami wszystkich jak leci. Płacą za kwartał z góry. Władca Suminoru zagwizdał przeciągle. – Widzę, że nasz drogi Ormed znalazł wreszcie bardziej skuteczny sposób wykorzystania swojego złota. – Kolejne kohorty wyruszają, w stronę Nandei – dokończył przybysz. – Dowódcy twierdz na pograniczu Kaladenu zawiadomieni? – Tak, panie. – Jakie twe imię? – Zoreto, panie. – Zapamiętam je, odejdź. – Panie! – ukłonił się z prawą dłonią na piersiach. Redren spojrzał na Irian.
– Zatem zaloty skończone – stwierdził spokojnie. – Panna okazała się zbyt uparta, więc wianek trzeba jej będzie zdjąć siłą... – Nie rozumiem, wasza wysokość? – odrzekła Różanooka. – To proste – wyjaśnił król. – Jak dotąd we wszystkich tych awanturach Ormedowi chodziło tylko o jedno; rozegrać wojnę w taki sposób, aby móc potem podyktować warunki pokoju. Oczywiście najważniejszym z nich byłoby połączenie naszych rodów błogosławionymi więzami małżeńskimi. Chciał mnie skłonić do wyrażenia na to zgody, a więc w gruncie rzeczy były to tylko zaloty. Może trochę brutalne, razem paręnaście tysięcy trupów, ale zaloty... Teraz zabawa skończona. Zbyt wiele złota, urażonej dumy i wojska. Dodaj do tego jeszcze dotychczasową armię Ormeda, która nie ucierpiała zbytnio w czasie ostatniej taplaniny w Północnych Bagnach, a zobaczysz co się szykuje. To nie będzie mała, przygraniczna wojenka. Tu idzie już o podbój całego Suminoru! Nasz drogi sąsiad skończył zatem zalecanki i właśnie ma zamiar sprawdzić się jako mężczyzna... Doprawdy, zaczynam się czuć jak dziewica, sama w ponurym lesie pełnym zbójców... – zażartował nieszczerze. – Co rozkażesz panie? – Zaczynamy przygotowania. Nic innego nie pozostaje – stwierdził. – Ślij gońców do zarządców prowincji, niech czynią to samo co zwykle. – Czy to wystarczy? – spytała. – Masz rację... – zamyślił się. – Ściągnij ile się da z piryjskiej granicy. Tylko z umiarem! Nie chcę stracić tych ziem. Ogłoś też przebaczenia dla wszystkich zbójców ukrywających się w puszczach Rohirry. Winy zostaną im puszczone w niepamięć, jeśli staną w obronie Korony. Cóż jeszcze? – Chłopi – podsunęła Różanooka. – Z tym ostrożnie. Szlachta może krzywo patrzeć, a ruszyć teraz folwarki świętców to gorzej niż wetknąć rękę do gniazda os... Irian spostrzegła, że Redren nie przekręcił jak zwykle słowa „świętca” na pogardliwy epitet „święty”. Kiedy władca stawał się aż tak poważny, nastawała najwyższa pora, by zacząć się go naprawdę bać! – Mogę rozpuścić trochę nieoficjalnych plotek o nadaniu ziemi, wolności, herbów szlacheckich. Wtedy kilka tysięcy na pewno ucieknie do wojska. Będzie czym zasilić lekką jazdę. – Dobrze, zrób tak – zgodził się król. – Ale nie to ma być twym najważniejszym zadaniem. – Słucham, wasza wysokość. Zamiast odpowiedzi Redren wstał i podszedł do łoża. – Wyjdź stąd! – rozkazał krótko. – Tak, panie.
Dziewczyna, błyskając gołym zadkiem, wyskoczyła z pościeli i wybiegła bocznymi drzwiami. Różanooka nie zwróciła na nią uwagi. Król niespiesznie powrócił do Irian i usiadł naprzeciw niej. – Zdejmij osłonę – rzekł cicho. Posłusznie wykonała polecenie. Jego Wysokość Redren III, pan Katimy, król Suminoru i suweren Rohirry, spojrzał jej prosto w oczy. – Gdyby na wojnie zdarzyło się jakieś nieszczęście, żadna z moich córek nie może dostać się w ręce Ormeda – mówił wolno, dobitnie. – Wszystkie księżniczki muszą umrzeć. Masz tego dopilnować osobiście. Zrozumiałaś? – Tak wasza wysokość... – Lodowaty powiew zmroził duszę Różanookiej. – Starsze wiedzą w czym rzecz i zrobią to same – ciągnął dalej Redren – ale niektóre mogą nie znaleźć w sobie dość odwagi i pozostają jeszcze te najmłodsze... – głos mu się załamał. – Śmierć musi być szybka i bezbolesna! – dokończył. – Panie... ja... – Nie wahaj się. Jest granica, za którą kończą się żarty. Suminor jest ważniejszy. Moi żołnierze nie mogą ginąć na darmo. Teraz zapomnij o tym! Być może na zawsze. Dzisiaj będziemy się bawić! Ciekaw jestem, czy błaznowi już zeszły siniaki? *** Irian wróciła do siebie roztrzęsiona. Usiadła przy biurku i zabrała za pisanie rozkazów. Na pierwszej z kart zrobiła tyle kleksów, że w końcu musiała ją pognieść i cisnąć do misy z żarem. Postanowiła wziąć się w garść i osiągnęła to łatwiej niż sądziła. Ręka niemal natychmiast przestała drżeć... Do zarządcy nadmorskiej prowincji Sarnina, do dowódców twierdz na pograniczu piryjskim, do namiestnika Rohirry, do tysięczników w obozie pod Deremą... Stopniowo powracał spokój. Cała potęga Korony Suminoru coraz wyraźniej stawała jej przed oczami. Nie, niemożliwe, aby czarne myśli Redrena mogły mieć cokolwiek wspólnego z przyszłością! Kolejnym ruchem gęsiego pióra podniosła dziesiątki tysięcy włóczni, toporów i mieczy. Odetchnęła z ulgą. To było coś realnego, pewnego, tak samo jak spryt i przebiegłość króla! Obawy odeszły w niepamięć. Gdy skończyła pieczętowanie kilkunastu pakietów pergaminu, zwróciła uwagę na szarą kopertę, którą wcześniej, w pierwszym odruchu, odsunęła pośpiesznie na bok. Wzięła ją do ręki i rozerwała. Zaczęła czytać: Kochana moja! List do opata dotarł następnego dnia po pełni, tak że z posłańcem ja, Kaad i Mistrz Jakub spotkaliśmy się kilkaset kroków od bramy klasztoru. Żołnierze odeszli
dzień wcześniej, więc jeżeli w tym piśmie był rozkaz wyrzucenia nas stąd na zbity łeb, to żałuję, że nie mogłem już zobaczyć miny naszego gospodarza. Kaad doszedł do siebie zaraz po wschodzie pełnego księżyca i teraz twierdzi, iż jest pierwszym filozofem, który rozwiązał paradoks węża połykającego własny ogon. Obaj z Mistrzem Jakubem wyraźnie przypadli sobie do gustu i bez przerwy dyskutują o sprawach przyprawiających mnie o ból głowy. Siedzimy we trzech w moim dworku, sami, bo na wszelki wypadek odprawiłem całą służbę. Mistrz Jakub ciągle coś pisze albo rozmawia z Kaadem, który oprócz tego całymi godzinami wygrzewa się na dachu. Sąsiedzi są zgorszeni, o tym zaś, że wyżarł mi już połowę obory, nie warto nawet wspominać. Jestem więc tutaj właściwie sam i myślę o Tobie. Ćwiczę też szermierkę i machanie toporem. Biegam z workami kamieni. Lewe ramię nie jest jeszcze tak silne, jak było, trochę boli mnie blizna. Mam nadzieję, że to szybko minie. Podobno znów coś zaczyna się dziać na karyjskiej granicy. Czy to prawda? O Rodminie wciąż nie ma żadnych wieści. Nowy sędzia Kardy (przybył trzy dni temu) mówi, że puszka z popiołem Ridy stać będzie zawsze na sędziowskim stole, jako przestroga dla wydających wyroki. Kiedy znów się zobaczymy? Tęsknię za tobą. Bądź zdrowa, Mino. Irian westchnęła ciężko i z posępnym uśmiechem opuściła dłoń, w której trzymała list. Nie czas teraz na miłość, na tęsknotę, na cokolwiek innego! Nie czas. Powolnym, lecz zdecydowanym ruchem sięgnęła po czystą kartę pergaminu. Umoczyła pióro. Następujące po sobie słowa ustawiły się w równym szeregu. Mino Dergo, szlachetnie urodzony, starszy dziesiętnik wojsk Jego Wysokości Redrena III, z woli króla stawi się jak najrychlej w obozie II Legionu Pierwszego z prowincji Kaladen, gdzie otrzyma godność setnika oraz przysługujące temu stopniowi zadania i przywileje. Podpisano: Irian Fergo, tysięcznik-kapitan Gwardii Królewskiej. Cofnęła rękę. Tak, postąpiła tak, jak powinna. Więc czemu ten smutek? Przecież... inaczej nie... to... Zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi na dolnym marginesie oficjalnego, wydanego w imieniu króla rozkazu pojawiło się „Kocham cię!” I dopiero teraz zmieszana i zawstydzona, dłońmi drżącymi jak u szpiega, złożyła i szybko zapieczętowała ten ostatni już dzisiaj list. ***
– Przestań kręcić! Mów jasno: ja czy Ormed? Arcyświętca zamrugał oczami i odruchowo poprawił wysoki kołnierz, osłaniający blizny na szyi. Jego sposób myślenia całkowicie nie pasował do stylu rozumowania Redrena. Stare zaszłości i nowy konflikt odbierały rozmowie wszelki pozór rzeczowej wymiany argumentów. Bero przez ostatnie lata bardzo się zmienił. Przestał wspierać Tępicieli, ale wzrosła jego stanowczość w sprawach religii. On i król sprawiali wrażenie przybyszów z zupełnie różnych gwiazd, którym tylko przypadkiem wypadło posługiwać się tym samym językiem. – Zatem chcesz, panie, naszej pomocy... Teraz? – Żadnej pomocy! – Redren zazgrzytał zębami. – A więc nawet w tak ciężkiej chwili nie zamierzasz ukorzyć się i zerwać z bezbożną przeszłością – Arcyświętca był szczerze zdumiony. – Po co zatem przyszedłeś tu, królu? Władca wziął głęboki oddech. – Wojna z Karem zacznie się lada dzień – powtórzył raz jeszcze, próbując zachować spokój. – Chcę wiedzieć, komu będziecie sprzyjać? – Nie zajmują nas chwilowe sprawy przemijającego świata. My tylko baczymy, aby poczynania doczesnej władzy były w zgodzie z prawami pochodzącymi od Wielkiego Reha. Jeśli tak się nie dzieje, zmuszeni jesteśmy napominać i przestrzegać. A ty, panie... – Jak zwał, tak zwał! – wysapał Redren. – Dla mnie liczy się to, że wtykacie nos w moje sprawy! Brwi Arcyświętcy uniosły się w górę, lecz z jego sędziwej, twarzy nie zniknął wyraz ojcowskiej wyrozumiałości i zatroskania. – Jakże to, królu? Jak twoimi tylko mogą być rzeczy dotyczące ludu i Praw, pod którymi wypadło mu żyć. Przecież to naszej opiece powierzone zostało największe dobro twoich poddanych. Czy zaprzeczysz, że podstawowe zasady zmienności Obłoku Reha, które głosimy wraz z nakazem ufnej pokory wobec Kłębienia Bytu, są najważniejsze? – Nie zaprzeczę, lecz nie przybyłem tu na teologiczną dysputę! To jest jedno, a sprawy codziennej polityki to drugie! – Mylisz się, panie. Te rzeczy w jasny i klarowny sposób wynikają z siebie wzajemnie. Martwi mnie, że tego nie widzisz, królu. – Świat nie jest Wiecznością! – wybuchnął Redren. – Mówisz o czymś, o czym nie masz pojęcia! – I ja tak myślę, synu. Zapadło denerwujące milczenie. – Powtarzam – władca Suminoru zaczął kolejny raz – czy mogę liczyć na waszą neutralność w czasie rozprawy z Ormedem? – To pytanie jest źle postawione i dotyczy mało istotnej kwestii. – Wręcz przeciwnie!
Arcyświętca puścił mimo uszu okrzyk Redrena. – Nie obchodzi nas monarcha obcego ludu. Ważny jest król, który panuje tu i teraz. To jego niestosowne zachowanie zasmuca nas ciężko i martwi. – Na Reha! Czy nie pojmujesz, o co mi chodzi? – Królu, przejmujesz się nie tym, czym tak naprawdę powinieneś. Redren poczuł, że jeszcze chwila, a chwyci za koronę i wciągnie ją sobie na szyję, jakby była ze słomy, a nie z metalu. Zerwał się na równe nogi i ruszył do wyjścia. – Dokąd idziesz, królu? – spokojnie zapytał Arcyświętca. – Na wojnę! – z furią omal nie wyrwał złotej klamki. Za drzwiami czekała Irian wraz z dziesięcioma Gwardzistami. Czterech uzbrojonych Strażników Świątyni, których królewscy żołnierze zmusili wcześniej do odstąpienia od progu tej komnaty, patrzyło na nich ponuro. Różanooka podeszła do Redrena. – Panie? – Niech to piekło pochłonie! – wydyszał władca. – Same wykręty! Idziemy! Gwardziści sprawnie ustawili się wokół króla i swego wodza. Ich ciężkie buty zadudniły o granitowe płyty biegnącego wokół świątyni krużganka. – Sam sobie jestem winien! – Redren wyrzucał z siebie całą złość. – Pozwoliłem, by ich znaczenie i powaga rosły bez przeszkód przez tyle lat! To oczywiste, że w końcu każdy ich ruch musiał zacząć zawadzać moim poczynaniom. Polityczne wpływy to dla nich jak brzytwa w ręku dziecka. Zarżną nią mnie i siebie, i cały Suminor! – przerwał dla nabrania oddechu. – Więc dobrze, stało się... – ciągnął po chwili nieco już spokojniej. – Ale dopiero po moim trupie ten łysy chudzielec wejdzie do królewskiej kancelarii! – zakończył z pasją. *** – Witaj, matko! – Iri! – Hantińja Fergo wstała z sofy i podeszła do przybranej córki. Obie kobiety uściskały się i ucałowały. – Przyszłam się pożegnać. Poseł Ormeda właśnie przybył do Katimy. Król przyjmie go dziś wieczorem. – Jesteś pewna, że przywiózł ze sobą wypowiedzenie wojny? – To nie może być nic innego. Chyba, że szykują nowy podstęp. Wówczas Redren zerwie pokój. Tak czy inaczej w zbrojowni już polerują królewską zbroję. Wyruszymy najpewniej dziś w nocy. Usiadły razem. – Spotkasz tam jego, prawda? – pierwsze zmarszczki w kącikach oczu Hanti poruszyły się lekko.
– Na pewno tak, tylko nie wiem, co wtedy zrobię – Irian pokiwała głową. – Boję się, że nie potrafię być taką, jaką on chciałby mnie widzieć. Że go zawiodę. Tam będę tysięcznikiem, cały czas z moimi żołnierzami, a on... Przyzwyczaiłam się, to moja druga natura – mówiła cicho, powoli. – Tu w pałacu jestem strzygą, dowódcą Gwardii, boją się mnie. Tam, z nim, byłam tylko dziewczyną, która oddała mu się z miłości. Jak mam połączyć jedno i drugie? Pragnę go, a już raz omal nie obrzydziłam mu siebie, bo byłam zbyt dumna, by okazać mu podziw. Łatwiej było kpić. – Ale teraz należycie do siebie. Udało się wam zrobić pierwszy krok – odezwała się Hanti. – Bo wampir ugryzł mnie w serce. Nie miałam siły, mogłam lepiej przyjrzeć się sobie. Teraz czasami wydaje mi się, że była to tylko chwila słabości i kiedy w takich momentach myślę „kocham”, robię to jakby wbrew sobie. Strzyga odżyła i znowu zaczyna być górą. Służę Redrenowi, a on musi mieć przy sobie zimnego demona, a nie słodką idiotkę. Nie chcę zawieść ani jego, ani Mina. Sama już nie wiem, kim jestem! – Strzygą, która potrafi kochać. Irian uniosła woalkę. W jej czerwonych oczach zabłysły łzy. – Nie umiem tego pogodzić! Nie wiem jak! Rozumiesz? – Moja droga, wystarczy chcieć. A ty chcesz? – Chcę. – Więc bądź spokojna. Mino pragnie twoich dłoni, być może ręki, Redren zaś potrzebuje pazurów. Prawdziwy kłopot byłby dopiero wtedy, gdyby obu chodziło o to samo. Nie jest zatem tak źle i przestań się martwić! – Dziękuję – Różanooka uśmiechnęła się wreszcie i przytuliła do starszej kobiety. Trwały tak jakiś czas. Wreszcie Irian delikatnie wydostała się z objęć tej, której przeznaczeniem było rozumieć i kochać demony. – Jest coś jeszcze... – strzyga spojrzała w bok. – Myślę, że Ksin żyje – wyrzuciła to z siebie. – Co mówisz?! – Hanti zbladła. – Jeśli nie on, to na pewno jego ciało. Wcielił się w niego czarnoksiężnik, którego tropię... Hanti zamknęła oczy. Spod powiek wydostały się dwie łzy. – Księga Zła... – wyszeptała. – Kiedyś, aby ratować Ksina, ja i Rodmin skorzystaliśmy z Czarów Przeklętych. Rodmin uprzedzał mnie, że cena może być większa od zysku... – To mogło się stać wkrótce po walce z Królową Matką – odparła Irian. – Spotkałam go wtedy, zachowywał się dziwnie... – I nic mi o tym nie powiedziałaś?! – wybuchła Hanti. – On nie chciał.
– Bo wiedział, że natychmiast poznam oszustwo, że nie dam się zwieść – starsza kobieta pokręciła głową. – Zawsze wiedziałam, że on żyje. We śnie słyszę czasem jego głos... Teraz już wiem, iż to nie sen. On prosi o pomoc... – Ja też to słyszałam – Irian zacisnęła usta. – Tagero mówił, że Królowa Matka zabiła w nim kotołaka... To nie prawda, musiała go tylko zranić, osłabić tak, że Tagero opanował jego ciało i wolę. – Skoro tak, posiadł wiedzę i pamięć Kisina – Hanti pokręciła głową. – Dało mu to władzę, jakiej nigdy dotąd nie posiadał żaden mag. Dlatego tak łatwo złamał Rodmina. Wiesz... czasem gdy byliśmy razem miałam wrażenie, że posiada mnie ktoś obcy, były to chwile, kiedy z Ksina wyzierał Tagero. Musisz cofnąć to przekleństwo, proszę cię! – Nie wiem jak... – powiedziała Irian. *** – A co to jest!!! – wrzasnął Redren zatrzymując się nagle w połowie drogi do tronu. W Sali Poselskiej zapadła głucha cisza. Dworska kapela w pół tonu przerwała paradny marsz. Ci, którzy kłaniali się właśnie, zastygli w bezruchu. Mistrz Ceremonii zsiniał. Czubek królewskiego berła wskazywał leżący na szkarłatnym dywanie znikomy białawy paproch. – Co to za śmieć?! Co to za bałagan?!! – ryknął władca. – W takim chlewie przyjmować mam naszych czcigodnych gości? Zasiadać w majestacie Korony Suminoru?! Na oczach obcych? Przerażony Mistrz Ceremonii wystąpił krok do przodu i zabełkotał coś niezrozumiale. Redren sprawiał wrażenie szaleńca, który za moment zacznie mordować. Dworzanie w popłochu cofnęli się pod ściany. Stojąca za królem Różanooka z kamienną twarzą skinęła na jednego ze swych setników. Gwardziści szczękając bronią otoczyli trupiobladego dostojnika. – Zlekceważyłeś swe obowiązki. Chciałeś wystawić mnie na pośmiewisko! – stwierdził król lodowato. – Panie, ja... – nogi ugięły się pod nieszczęśnikiem. Padł na kolana. – Kto kazał ci klękać?!! – huknął na niego Redren. Mistrz Ceremonii zerwał się jak oparzony. Wydawało się, że za chwilę zemdleje. Władca zamilkł i tylko popatrzył. Tak upłynęła potwornie długa chwila. – I co tak stoisz? – odezwał się w końcu król. Oczy wylazły tamtemu na wierzch. Mięśnie szczęki zwiotczały. – No, podnieś to wreszcie! – rozkazał Redren. Ktoś zachichotał nieśmiało. Zaraz po tym huragan śmiechu i braw zatrząsł posadami pałacu. Choć spodziewano się podobnego finału, jednak nikt z obecnych jeszcze minutę temu nie był w stanie się o to założyć. Monarcha jak zwykle okazał się bardzo przekonywujący, w czym pomógł mu doskonale przez wszystkich pamiętany fakt, że każde pałacowe polowanie
na karyjskich szpiegów, oraz dławienie wykrytych spisków, zawsze zaczynało się od podobnego wybuchu królewskiej furii. Nieraz już po czymś takim na głównym dziedzińcu turlały się ścięte głowy, to zaś, że ofiarami byli wyłącznie prawdziwi winowajcy, w atmosferze ogólnego zamętu i terroru, wydawało się pozostałym przy życiu całkowitym przypadkiem. Ale dziś, najwyraźniej, Gwardia nie miała w planie manewrów nazywanych przez władcę „dawaniem odstraszającego przykładu”. Redren z rozmachem owinął się płaszczem, a spowodowany tym pęd powietrza zdmuchnął spod ręki stojącego na czworakach Mistrza Ceremonii przyczynę całego zamieszania. Kapelmistrz zareagował z właściwą sobie przytomnością umysłu i orkiestra wznowiła marsz w miejscu, w którym go wcześniej przerwano. Dworzanie wrócili na swoje miejsca, a jego wysokość z powagą zasiadł na tronie i dał znak berłem. – Wprowadzić poselstwo dostojnego sułtana Karu Ormeda V! – wychrypiał łamiącym się głosem Mistrz Ceremonii. Powoli otworzyły się wielkie, rzeźbione drzwi. Było ich trzech – poseł oraz dwóch niewolników, z których jeden niósł jakiś przedmiot okryty czerwoną chustą ze złotymi frędzlami, a drugi ozdobną szkatułkę. Przeszli z godnością wzdłuż szpaleru i zatrzymali się przed pierwszym z siedmiu stopni wiodących ku tronowi stojącemu ponad głowami poddanych. – Z czym przybywacie? – Król jak zwykle udał jedynego niezorientowanego człowieka w pałacu. Do posła zbliżył się sługa ze szkatułką. Wysłannik Ormeda bez słowa uniósł wieczko i wydobył naszywaną perłami rękawicę. Cisnął ją na stopnie przed sobą. – Oto wyzwanie mojego pana – oznajmił głośno. – Przynoszę wojnę! – A w jakiż to sposób zawiniliśmy wobec naszego brata Ormeda? – twarz Redrena nie wyrażała nic oprócz bezbrzeżnego zdumienia. Poseł popatrzył nań zimno. – Mój pan przejrzał podstęp, władco Suminoru! Wyszedł na jaw twój zbrodniczy zamysł, przeto sprawiedliwy gniew Karu spadnie na ten kraj. Wydało się wszystko! – To znaczy co? – tym razem pytanie było szczere. Tamten wydął z pogardą wargi. – Największa podłość, o jakiej dotąd nie słyszał świat. Zżerany zawiścią z powodu braku męskiego potomka, zapragnąłeś odebrać memu panu jego ukochanych synów. Wysłałeś człowieka, którego zadaniem było zgładzić ich wszystkich za pomocą czarów, aby twe córki mogły dalej usychać w staropanieństwie! Od tej chwili ziemia Wielkiego Lądu stała się zbyt mała, by nosić razem państwa Karu i Suminoru. Jedno z nich musi być starte na proch. Zapewniam cię, królu, że nie będzie to moja ojczyzna! – Cóż to za bzdura?!! – Redren omal nie stracił panowania nad sobą.
– Nawet demony nie mogły znieść takiej podłości. Kotołak, który ci służył, wiedziony sprawiedliwym gniewem, porzucił służbę dla ciebie, przybył na dwór mego pana i wyjawił mu całą prawdę o spisku, po czym wskazał winnego. Szmer zdumienia i oburzenia, jaki rozległ się po tych słowach nie ścichł, ale zaczął przybierać na sile. – Tagero! – wyrwało się Irian. – Ponieważ powszechnie znana jest twoja przewrotność, podstępny władco Suminoru – mówił dalej poseł – przynoszę dowód, aby nikt nie ośmielił się wątpić w prawdziwość słów, które wyrzekłem tu w imieniu mego pana – skinął na drugiego sługę. Ten podszedł wyciągając ręce przed siebie. Wysłannik Ormeda chwycił skraj zwisającej luźno tkaniny i ściągnął ją szybkim ruchem. Oczom zebranych ukazał się zapieczętowany słój wypełniony żółtawą cieczą, podobną do białego wina. Na dnie naczynia spoczywała głowa Rodmina. Krzyk zgrozy przemknął po sali. Redren zerwał się z tronu. Berło wypadło mu z dłoni. Irian zbladła jak ściana. Poseł odebrał słój od sługi, uniósł go wysoko do góry, pokazał wszystkim, po czym w upiornej ciszy postawił obok leżącej na schodach rękawicy. – Moja misja skończona! – stwierdził i odwrócił się tyłem do monarchy. Postąpił trzy kroki w stronę zgromadzonych dworzan. – Szlachetni Suminorczycy! – zawołał. – Radzę wam dobrze, przemyślcie raz jeszcze, czy słuszną i właściwą rzeczą jest dochowywanie wierności i posłuszeństwa władcy zdolnemu do takich okropieństw! Albowiem gniew mego pana... – Precz!!! – ryknął Redren głosem jak z dna piekieł. Wydawało się, że nie wytrzyma, że rzuci się na posła i nie bacząc na nic rozedrze go gołymi rękami na strzępy. Karyjczyk musiał to wyczuć, gdyż natychmiast zamilkł i szybkim krokiem opuścił salę. Niewolnicy podążyli za nim. Król Suminoru stał, wpijając kurczowo palce w oparcie tronu. Patrzył na twarz Rodmina. Na jego wywrócone białkami do góry oczy, rozchylone usta. Wściekłość i nienawiść starły z oblicza Redrena wszelkie ludzkie znamiona. Wargi odsłoniły zaciśnięte zęby. Mięśnie szczęk drżały. Gdyby w tej chwili rzucono nań urok, od razu zamieniłby się w wilkołaka. Wszyscy dookoła wstrzymali oddech. Nawet Irian cofnęła się o krok. W końcu władca poruszył się lekko. Uniósł głowę. – Błazen do mnie! – rozkazał spokojnie. Z tłumu wystąpił śmiertelnie przerażony trefniś. – Podejdź bliżej, mój drogi. Nieszczęśnik zaczął wchodzić na podwyższenie. Każdy stopień pokonywał z mozołem godnym górskiego szczytu. Wreszcie stanął przed królem. – A teraz rozśmiesz mnie!
Moment później demoniczny śmiech Redrena odbił się echem pod sklepieniem Sali Poselskiej i zmroził obecnym krew w żyłach. Otworzyły się drzwi i do środka wpadła gromada uzbrojonych Gwardzistów. Rzucili się prosto w tłum dworzan, wyszukując wyznaczone wcześniej ofiary. Zaczęło się polowanie! Wybuchła panika. Niezależnie od tego, czy ktoś był szpiegiem, czy nie, wszyscy skoczyli do okien. Jak zawsze strach okazał się silniejszy od uspakajającego głosu sumienia. Na tym rzecz polegała. Dzięki temu „odstraszający przykład” pozostawał długo w pamięci. Jednak dzisiejszego wieczora zbladły najkoszmarniejsze wspomnienia. Dowodzony przez Różanooką oddział otoczył zwartym pierścieniem króla i szlochającego błazna. Rozlegały się coraz liczniejsze wrzaski przerażenia i błagalne wycia o litość. Schwytanych wywlekano na zewnątrz, na dziedziniec. Tam, obok pieńków, czekali już uczniowie mistrza Jakuba z toporami w dłoniach. Pierwsze karki z trzaskiem oddały głowy. W całym pałacu wszystkie straże równocześnie i sprawnie przystąpiły do wykonywania rozkazów Irian. Stojący koło katów oficer, głuchy na przeraźliwe wrzaski i błagania o litość, spokojnie skreślał na swej tabliczce kolejne nazwiska. Każdy, kto choć raz, bez zgody Redrena przyjął karyjski dar albo złoto, nie miał prawa przeżyć tej nocy. W blasku pochodni strugi krwi na kamieniach rozpełzały się we wszystkie strony łączyły i zlewały, tworząc rosnące w oczach kałuże. Król wyruszał na wojnę, zatem w stolicy nie mógł pozostać nikt gotów do zawiązania i przeprowadzenia jakiegokolwiek spisku. Kiedy słudzy pomagali władcy założyć zbroję, przed pałac przyprowadzano już grupy zdrajców schwytanych w mieście. Od wielu dni szpiedzy Różanookiej wychodzili z siebie, by wszystko było gotowe do tej chwili. Wykorzystano całą gromadzoną od lat wiedzę. Wygodnie było dotąd udawać, iż nie wie się o wielu rzeczach, lecz Redren kazał zakończyć te gry. Aby nie tracić czasu na przenoszenie stosów bezgłowych ciał, tylko okrwawione pniaki przetaczano co jakiś czas w inne miejsce dziedzińca. Gdy nadszedł świt, katom już omdlewały ramiona. Jeden z nich odrąbywał kolejne głowy zanosząc się histerycznym śmiechem. Po dziedzińcu biegał oszalały skazaniec, któremu niepewne uderzenie ścięło tylko czubek głowy. O wschodzie słońca jego wysokość na czele wiernej Gwardii opuścił Katimę. Przedpołudniowe słońce ogarnęło swoimi promieniami kolumnę wojska sunącą w kierunku karyjskiej granicy.
SZPONY I STAL Kaladen był gotów. Ta największa prowincja Suminoru, granicząca z karyjską Nanteą, od lat jako pierwsza stawiała opór armiom Ormeda V. Cztery potężne twierdze, Denina na skraju Północnych Bagien, Sahen na południu oraz Ront i Awon pomiędzy nimi, tworzyły zaporę, która jak dotąd zdołała powstrzymać kolejne najazdy. Tu zgromadzone były prawie wszystkie
wojska Kaladenu. W głębi prowincji utrzymywano jedynie niewielkie oddziały, mające za zadanie pilnować porządku w miastach i na drogach. Stąd, na przykład na Kardzie odległej o trzy dni marszu od granicy, przebywało zazwyczaj nie więcej niż pięćdziesięciu żołnierzy. Większy garnizon nie był potrzebny, gdyż dotychczas wojny toczono i rozstrzygano na ziemiach Karu, w Nantei. Rzadko kiedy watahom karyjskiej jazdy udawało się zrobić wyłom w pasie nadgranicznych umocnień i wedrzeć na kilkanaście mil w głąb Suminoru. Zwykle próby sił miedzy oboma państwami zaczynały się i kończyły tak samo. Najpierw wojska Ormeda oblegały którąś z głównych twierdz, podejmując desperacką, lecz bezowocną próbę zdobycia jej w ciągu kilku najbliższych dni. Ta część konfliktu rzadko trwała dłużej niż tydzień, bo akurat tyle czasu potrzebował Redren, aby nadciągnąć z odsieczą. Oblężenie kończyło się, a wykrwawiona w dziesiątkach szaleńczych ataków armia Karu uchodziła w głąb Nantei. Dalej następował pościg, trochę mniejszych lub większych utarczek, niekiedy decydująca bitwa, po której zawierano pokój na warunkach Redrena. Później przez parę lat Ormed doprowadzał do ładu zrujnowaną wschodnią prowincję, po czym gra zaczynała się od początku. Ostatnim razem zirytowany brakiem sukcesów władca Karu rozkazał obejść umocnioną granicę Kaladenu przez bagna, od północy. Wykonanie tego manewru okazało się jednak niemożliwe i w praktyce do wojny nie doszło. Podobnego przemarszu od południa nigdy już nie próbowano urzeczywistnić. Nawet plotka o zamiarze ominięcia twierdzy Sahen drogą przez puszcze Rohirry powodowała, że w wojsku zaczynał grozić bunt, a najemnicy masowo zwracali żołd. Rohirra była siedliskiem upiorów. Strzygi, wampiry i wilkołaki nocą czaiły się tutaj niemal za każdym drzewem. W dzień z kryjówek wyłaziły południce i wiły, utopce i bazyliszki zaś czekały na swoje ofiary zawsze, bez względu na porę. Ludzie zapuszczali się tutaj rzadko, więc bestie łaziły głodne i nienasycone, a zapach krwi doprowadzał je do amoku. Przeklęte było to miejsce. Najwięcej potworów snuło się w lasach, gdzie stykały się ziemie Ronu, Karu i Suminoru. Z tej przyczyny granica pomiędzy Ronem, a Suminorem istniała tylko na mapach, a jedynym traktem łączącym obydwa państwa podążali wyłącznie nie mający nic do stracenia desperaci. Kupcy woleli korzystać z dłuższej, ale pewniejszej drogi morskiej. Posępna forteca Sahen, wzniesiona w miejscu, gdzie karyjska granica znikała w bezmiarze złowrogich puszcz, niezależnie od poczynań Ormeda, ciągle znajdowała się w stanie oblężenia. Każdej nocy w ciemnościach pod murami rozbłyskiwały czerwone, sine lub żółte oczy wypatrujące nie dość czujnych strażników. Kamienne czy ceglane ściany nie były przeszkodą dla istot obdarzonych potężnymi szponami. Oczy przymknięte na chwilę w półśnie, moment strachu, nie dość szybka reakcja, wystarczały, by przeraźliwy krzyk rozdzierał ponurą ciszę. Strzały o srebrnych grotach rzadko nadlatywały w porę. Nocne warty przeżywali tutaj tylko ci, których los obdarzył nadzwyczajną ostrością zmysłów i wrodzoną odwagą. Symbolem Sahen były zamknięte na blankach, utrwalone specjalnymi czarami łby wilkołaków i strzyg. Puszcza też miała swój znak – na granicy drzew bielały strzaskane kości
i czaszki porwanych z twierdzy ludzi. Nikt z wyjątkiem spragnionych męczeńskiej śmierci świętców nie grzebał tych szczątków, gdyż w pobliżu czaiły się zwykle bazyliszki, czekające właśnie na przybywających z ostatnią posługą. Niejeden świątobliwy mąż zyskał tu zaszczytny tytuł Zmarłego w Chwale. Karyjczycy nie śmieli szturmować murów Sahenu. Pierwsza i jedyna próba zdobycia twierdzy przed dziesięciu laty kosztowała ich bardzo drogo. Oprócz poległych w walce, rohiryjskie upiory brały co noc krwawy haracz, mordując najpierw dziesiątki, a potem już setki żołnierzy. Oblężenie skończyło się przed przybyciem odsieczy. Wielu z tych, którzy przeżyli to piekło, zamknięto później w domach dla obłąkanych. Sam Ormed cudem uniknął wtedy pokąsania przez wampira. Od tej pory zaczęło krążyć w Karze powiedzonko: „Poszedł zdobywać Sahen”, oznaczające wyjątkowo okrutną, poprzedzoną szaleństwem śmierć. Teraz wiele wskazywało na to, że historia się powtórzy. Potężna armia Ormeda zbierała się o dzień drogi na północ od Twierdzy Upiorzych Głów. Do Awonu były stamtąd dwa dni marszu, co jednoznacznie wskazywało miejsce pierwszego uderzenia. Dziwny to był wybór. Jeszcze dziwniejszy był spokój panujący we wrogim obozie. Karyjscy żołnierze i ronijscy najemnicy jakby zapomnieli o istnieniu upiorów. Być może pewności dodawała im własna potęga. Było ich bowiem przeszło sześćdziesiąt tysięcy i ciągle przybywały nowe oddziały. Taką siłę rzadko widywał świat Wielkiego Lądu. Zwiadowcy zdobywali wciąż mętne wyjaśnienia. Podobno miano rozdawać jakieś amulety albo że upiory ulękną się takiej masy ludzi, albo że ich już nie ma, że to tylko przebrani Suminorczycy... Coś wisiało w powietrzu. Sahen przygotowano do odparcia ataków trwających bez przerwy po kilkadziesiąt godzin. W odpowiedniej odległości od twierdzy stanęły dodatkowe oddziały. Uzupełniono zapasy. Trzecia noc od wypowiedzenia wojny zaczęła się tak jak poprzednie. Na mury weszli wyćwiczeni strażnicy uzbrojeni w łuki, oszczepy o srebrnych ostrzach i topory wykute z brył rodzimej miedzi. Blanki rozjaśniały tylko szczapy świecącego próchna, było to konieczne, gdyż jasność na górze uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek w ciemnościach panujących u podnóża fortecy oraz w otaczających ją rowach. Wraz z zachodem słońca rozległy się nie milknące ani na chwilę nawoływania pełniących wartę żołnierzy. Bez przerwy zawiadamiali siebie o każdym dostrzeżonym na dole ruchu i zapewniali, że nie śpią. Strzygi potrafiły wspinać się po murach równie cicho jak koty, kotołaki zaś robiły to jeszcze ciszej. Tylko nerwy napięte do ostatnich granic i wyostrzona uwaga mogły zapobiec nagłej przemianie rzeczywistości w senny koszmar. Jeżeli jakiś potwór zdołał wejść na koronę twierdzy, oznaczało to pewną śmierć kilku ludzi. Żadna broń bowiem nie równoważyła dobrze nadnaturalnej siły i szybkości demona. Za każdy zatknięty na tyczce łeb trzeba było zapłacić czyjąś śmiercią lub okaleczeniem. Wycie wilkołaka rozległo się gdzieś w oddali. Na nikim nie zrobiło to żadnego wrażenia. Skowyt upiora był tu rzeczą zwyczajną. Pierwszemu potworowi odpowiedział drugi znajdujący się nieco bliżej. Później powietrze przeszył przeciągły wizg strzygi. Chwila ciszy i
znów kilka zawodzeń. Już prawie pod samymi murami! Żołnierzom żywiej zabiły serca, dłonie mocniej ścisnęły magiczny oręż. Jakiś czas nic się nie działo, ale potem stało się coś, co sprawiło, że najdzielniejszym włosy stanęły dęba. Cała ciemność otaczająca mury fortecy zawyła nagle przeraźliwym chórem upiornych głosów. W dole rozbłysły dziesiątki par świecących ślepi, a w każdej chwili zapalało się kilkanaście nowych. Poruszały się niczym motyle. Zbliżały. Niebawem oczom struchlałych strażników ukazało się rozkołysane morze świetlistych punktów. Kolejne jego fale nadciągały od strony puszczy. Skrzeki, skowyty, syki i zawodzenia zlały się w jeden złowrogi pomruk. Zadrżała ziemia. Hakowate szpony wczepiły się w szczeliny między cegłami i dźwignęły potworne cielska. – Idzie tu!!! Idzie tu! I-idzie... – Wielokrotny okrzyk obiegł blanki i wtedy obłędna groza opanowała wszystkie umysły. Straże mogły stawić czoło kilku, kilkunastu potworom, może paru dziesiątkom, lecz nie tysiącom! Nadnaturalne moce Rohirry sprzysięgły się przeciw twierdzy. Zrzucona przez kogoś żagiew oświetliła sunącą w górę drgającą masę, która oblepiała całą dolną część murów. Pojedyncze cienie były już blisko szczytu. Z czyjejś zmartwiałej dłoni ze szczękiem wypadła broń. Ktoś z krzykiem rzucił się do ucieczki. Za nim ruszyli inni. Tylko dobra kryjówka mogła teraz ocalić życie! Oszalali z przerażania ludzie zaczęli tratować się na wąskich schodach, strącać na ziemię, wciskać jak szczury w napotkane zakamarki i nory. Tych nielicznych, którzy wytrwali na stanowiskach, jako pierwszych pochłonęła przelewająca się przez mury fala kłów i gardzieli. Potem zaczęło się piekło. Nie orientujący się w sytuacji młodzi żołnierze z nowo przybyłych liniowych oddziałów, myśląc, że to atak Karyjczyków, ze zwykłą bronią wypadli na dziedziniec. Prosto w wir śmierci. Chwilę później upiory ścigając uciekających w panice nieszczęśników dostały się do wewnętrznych pomieszczeń twierdzy. Takiej rzezi nie opisały dotąd żadne kroniki. Potwory pożerały swoje ofiary zapominając je wcześniej zabić. W panujących ciemnościach rozlegały się przeraźliwe jęki, chrzęst rwanego mięsa, mlaskanie, trzask miażdżonych kości. Nad tym wszystkim zaś rozbrzmiewał nieustannie triumfalny chichot demonów. Masywne drzwi i kraty, za którymi usiłowali znaleźć schronienie półprzytomni ze strachu ludzie, ustępowały pod naporem dziesiątków opazurzonych łap. Po każdym huku pękających stalowych sztab lub zgrzycie wyrywanych zawiasów nowe przedśmiertne wycia z wielu gardeł oraz spazmy agonii dołączały do ogólnego chaosu potępieńczych zawodzeń i ryku. Tam, gdzie nie zdążyły jeszcze dotrzeć upiory, był już obecny obłęd. Z umysłów Suminorczyków czekających na dopełnienie się przeznaczenia czarna ręka grozy wymazywała wszelkie ślady człowieczeństwa. Z głębin podświadomości buchały gejzery atawistycznych lęków, urazów i zapomnianych obaw. Rozum ginął jak iskra w mrocznym oceanie. Przerażenie przekraczające ludzką wytrzymałość powodowało, że w piersiach pękały serca. Masakra trwała dwie, może trzy godziny. Nie było nikogo, kto dokładnie określiłby ten czas. Potem ginęli już tylko nieliczni, odkryci w najrozmaitszych zakątkach twierdzy.
Większość potworów odeszła przed świtem. Do południa zostały tu jedynie bazyliszki i wiły, polujące na tych, którzy światło dnia uznali naiwnie za znak końca koszmaru. Gdy słońce osiągnęło zenit, w olbrzymim grobowcu, jakim stał się Sahen, nie było już żadnego płodu Onego. Nawet bazyliszki nie zagnieździły się w przepastnych lochach i piwnicach twierdzy, ale przymuszone czyimś potężnym rozkazem wybrały niemiłą sobie wędrówkę w upale i spiekocie z powrotem do puszczy. Kilka godzin później granicę przekroczyły pierwszy kolumny karyjskiej piechoty. Nie natrafiły na opór. Zdolne do walki oddziały Redrena wycofały się na wschód i północ do Awonu. Droga w głąb Surninoru stała otworem. Armia Ormeda jak wielka rzeka popłynęła obok wymarłych murów Sahenu. Część wojsk zajęła twierdzę. Widok, który tam zastano, na zawsze wrył się w pamięć karyjskim żołnierzom. Szczątki i wnętrzności trzech tysięcy ludzi w różnym stopniu pożartych, rozszarpanych, pogryzionych, lub popalonych wzrokiem bazyliszków leżały w monstrualnych bajorach krwi. Wśród tego wszystkiego kilku cudem ocalałych z pogromu szaleńców całowało dłonie i stopy swych wrogów, tylko dlatego, że ci byli ludźmi... *** – I co teraz? – Mino odłożył na stół długi miecz, pozostawiając za pasem krótki, i usiadł na zydlu. Irian odeszła od wejścia do namiotu. Miała na sobie ciężką kolczugę i nie osłaniała już oczu. Jadeitowa woalka została w Katimie. – Najprawdopodobniej świętcy uznają upadek Sahenu za karę bożą – odrzekła. – Jeśli zaś Władca Niebios w tak widoczny sposób sprzyja poczynaniom Ormeda, dowodzi to, że gniew Karyjczyka jest słuszny i sprawiedliwy. Proste, prawda? Przecież tylko my dwoje i król wiemy, jak było z Rodminem i kto mógł zwołać legion potworów i poprowadzić go do szturmu. Całe szczęście, że nasza szlachta nie chce mieć tu karyjskiej dynastii, bo w przeciwnym razie głowa Redrena już jechałaby w słoju na dwór Ormeda, a ja skończyłabym na stosie. Wyłącznie z tej przyczyny Arcyświętca nie wystąpił dotąd przeciwko królowi. To jednak może nastąpić w każdej chwili... – Tagero, Ormed i Świętcy – mruknął z przekąsem Mino. – Nie sądzisz, że to zbyt wiele jak na jeden raz? W oczach Irian zabłysła determinacja. – Jeżeli jutro zmiażdżymy Karyjczyków, zamkniemy gęby świętcom. Nie odważą się sądzić zwycięzcy – powiedziała. – Zostaje jeszcze Tagero.
– Władca upiorów... – westchnęła Różanooka. – Ksin uczynił go księciem Rohirry! Kto mógł przypuszczać? Nawet Redren nie wie, co z tym począć. Wygląda na to, że przyjdzie mu oddać tę prowincję. – A więc nie ma żadnego planu? – zdumiał się Mino. Strzyga przytaknęła milcząco. – Najpierw trzeba pokonać Ormeda. Zobaczymy, co będzie dalej... – wzruszyła ramionami. – Zostawmy to już! Gadaniem nic nie wskóramy. Powiedz lepiej, jak przyjął cię dowódca twojego legionu? Mino rozjaśnił twarz. – Sądzę, że wiem, co chciałabyś wiedzieć. Irian zarumieniła się. – Kiedy stary przeczytał rozkaz z tym dopiskiem na dole – ciągnął Mino – zauważyłem, że bardzo chce coś powiedzieć. Patrzył na mnie jak na zamorskie dziwadło. To zabawne oglądać twarz kogoś, kto tak zawzięcie myśli i nic nie mówi. W końcu przydzielił mi moją setkę i odprawił. Ale następnego dnia przyszło nowe pismo, tym razem od Redrena... – Też? – Właśnie! Jego Wysokość ze swojej strony awansował mnie na starszego setnika, co oznacza, że mogę dowodzić oddziałem od stu do dziewięciuset ludzi. – Przecież wiem! – machnęła ręką Różanooka. – A powód? – „Za szczególną odwagę okazaną w spotkaniu z istotą nadnaturalną...” – zacytował Mino. Oboje parsknęli śmiechem. On wstał nagle i podszedł do Irian. – Kocham cię – objął ją i przytulił. – Ależ... – nie zdążyła wypowiedzieć drugiego słowa. Ich usta odnalazły się i zgasły nieważne myśli. – Proszę nie... nie teraz, nie tu... – zaczęła wysuwać się z jego ramion. – Jutro bitwa. Może nigdy... – Wiem, ale wybacz, ja nie... Puścił ją i cofnął się o krok. – Nie gniewaj się – zmieszana spuściła oczy. Patrzył na nią niczego nie pojmując. Potem nie chciał już nic rozumieć. Dławiący żal. Smutek. Zacisnął szczęki. – Proszę o wybaczenie, pani. – Min... – Zachowałem się niestosownie. Chciałbym raz jeszcze przeprosić i zameldować, że wąż Kaad został zwiadowcą drugiego Legionu piechoty prowincji Kaladen i obecnie przebywa z misją rozpoznawczą w puszczach Rohirry. To wszystko – sięgnął po miecz. Milczała. Zadrżały kąciki jej ust.
– Starszy setnik Mino Dergo prosi o pozwolenie odejścia. – Możesz odejść – rzekła sucho. Skłonił się sztywno i wyszedł z namiotu. Irian stała przez chwilę bez ruchu, po czym rzuciła się na posłanie i rozszlochała rozpaczliwie jak mała, skrzywdzona dziewczynka. *** Stali w pięciu szeregach po stu ludzi w każdym. Odstępy pomiędzy szeregami wynosiły dwa kroki. Mino patrzył z boku na swoją manipułę. Na prawo i na lewo od nich stały takie same formacje. Sto kroków za pierwszą linią była druga, a za nią trzecia, której już nie widział. Wiedział, że za tamtymi jest jeszcze ostatnia, odwodowa pięćsetka. Oto cały, liczący pięć tysięcy żołnierzy, drugi legion kaladeński trwał w szyku bojowym, czekając na rozkaz ataku. Obok niego znajdowały się identycznie rozstawione; z prawej trzeci i czwarty kaladeński, trzeci i piąty samnijski, a na lewym skrzydle pierwszy i czwarty samnijski, piąty kaladeński oraz piryjski. Można się było domyślać, że gdzieś za tym rozciągniętym na półtorej mili i głębokim na sześćset kroków frontem wojsk stoją jeszcze cztery legiony Starego Suminoru, Gwardia Królewska, trzy kohorty Pancernej Konnicy, po tysiąc jeźdźców każda, wreszcie chorągwie lekkiej jazdy deremskiej, której niewielkie oddziały przemykały niekiedy pomiędzy szykami piechoty. Siedemdziesiąt pięć tysięcy żołnierzy! Cała potęga Korony Suminoru zwarta w olbrzymim szyku, gotowała się, aby powstrzymać i rozbić blisko dziewięćdziesięciotysięczną armię Ormeda V. Mino rozglądał się wokół siebie. Okolica nie była równiną. Niewielkie wzgórza, zafałdowania i wybrzuszenia mocno ograniczały horyzont. Przed nim, w odległości dwustu pięćdziesięciu kroków wznosił się płaski garb, całkowicie zasłaniający znajdujące się pół mili dalej szyki Karyjczyków. Po bokach też niewiele można było zobaczyć. Długie linie ciężkozbrojnych piechurów ginęły w nierównościach terenu, porośniętego pojedynczymi drzewami i kępami zarośli. O legionach rozstawionych na prawym i lewym skrzydle Mino dowiedział się o świcie na odprawie dowódców manipuł. Sam, z miejsca w którym był teraz, wypatrzeć mógł znaki jedynie czterech najbliższych. Tu i ówdzie błyskało słoneczne światło odbite od grotów włóczni i fragmentów zbroi. Trawa sięgała do kolan. W sumie okolica nieźle nadawała się na pole bitwy. Nie było tu dołów, rozpadlin, wąwozów ani skarp. Tylko te rozklepane dłonią olbrzymie pagórki. Żadnych bagien, nieliczne strumienie. Zwiadowcy dobrze to wcześniej sprawdzili. Piechota i jazda mogły się tu poruszać bez trudu. Jednak główni wodzowie mieli powody do niezadowolenia. W takich warunkach nie można było obserwować ruchów wszystkich wojsk naraz i należało się zdać na meldunki posłańców. To wydłużało czas każdego manewru, a przy tym większa odpowiedzialność spadała na oficerów średniej rangi w rodzaju Mina. Cechy terenu sprawiły,
że obie armie upodobniły się do olbrzymich potworów o maleńkich mózgach. W walce ich łby, ogony i każda z nóg będą zadawać ciosy osobno. Zgranie ruchów poszczególnych części tych smoków, czyli legionów zapewne będzie bardzo trudne. Stratedzy popełnili więc błąd. Zanosiło się na długą i ciężką przeprawę. Strzała nadleciała z sykiem i spadła gdzieś za manipułą Mina. Spojrzał przed siebie. Na wzniesieniu pojawiły się sylwetki karyjskich łuczników. – Szczury! Szczury... – szmer przemknął wzdłuż linii. Tym mianem zakuci w żelazo legioniści zwykli określać lekkozbrojnych piechurów. Kolejne strzały zadzwoniły o tarcze i hełmy. Jak na razie nikt nie został ranny. Mino zajął swoje miejsce na skraju pierwszego szeregu. Lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Żołnierze unieśli tarcze i pochylili głowy. Pociski nadlatywały gęściej i wystrzeliwano je z coraz mniejszej odległości. Łucznicy świadomi swej bezkarności, zbliżali się cały czas. Legioniści do walki na odległość mieli jedynie oszczepy, zatem zuchwalstwo tamtych musieli znosić z kamiennym spokojem. Strzała ześlizgnęła się po naramienniku Mina. Jeszcze trochę, a strzelcy będą mogli dostrzec słabe miejsca zbroi! Było jasne, że Karyjczycy chcieli ich sprowokować. Ruszyć z miejsca, zmusić do z góry skazanej na niepowodzenie pogoni buldoga za zającem. Mieli zmieszać swój szyk i stać się gromadą półprzytomnych z bezsilnej wściekłości furiatów biegających to tu, to tam. Żołnierze Mina wiedzieli o tym. Nikt więc nie drgnął, gdy pierwszy z nich, trafiony w oko, z jękiem osunął się na ziemię. Legionista z drugiego szeregu postąpił o dwa kroki i zajął miejsce zabitego. Za nim ten sam ruch wykonali stojący w następnych dwu liniach. Luka w szyku przeniosła się do ostatniego szeregu. Chwilę później trzech młodych legionistów nie wytrzymało nerwowo i wrzeszcząc rzuciło się na łuczników. Nim zdążyli zrobić trzydzieści kroków, grad strzał z kilku stron zwalił ich z nóg. Karyjczycy dobili rannych włóczniami. Starzy zareagowali jak automaty – przybyły trzy puste miejsca. Pociski zabębniły gwałtownie o tarczę Mina. Tamci rozpoznali w nim oficera! Spostrzegł, że pokazują go sobie. Byli już na granicy zasięgu oszczepów. Bliżej nie zamierzali podejść. Tchórzliwe szczury! Poczuł uderzenie w hełm. Jedno, drugie, trzecie. Ostatnia strzała trafiła w osłonę policzka. Pochylił niżej głowę. Znów w tarczę. Teraz w nagolennik. I znowu! W ziemi koło nóg utknęło chyba z dziesięć strzał. Całe szczęście, że stopy też były chronione. Odruchowo opuścił niżej tarczę i zanim zdążył ją unieść z powrotem, dwa groty łupnęły w napierśnik i naramiennik. Cud, że nie w szyję! Poczuł, że krew zaczyna się w nim gotować. – Sukinsyny!!! – Nie zamierzał klękać przed nimi i chować się za tarczą. Nagolennik! Znów hełm. Zęby zaciśnięte do bólu... Usłyszał gwałtowny tętent. To lekka jazda! Deremczycy wypadli galopem przez lukę między manipułami. Część zeskoczyła z koni i sięgnęła po łuki. Reszta ruszyła do szarży. Karyjczycy pierzchli w panice. Całkiem jak szczury! Po chwili na przedpolu zostało tylko kilkadziesiąt ciał. Jeźdźcy wycofali się równie szybko, jak pojawili, i skręcili w prawo, w
korytarz za pierwszą linią manipuł. Nieco dalej czekała już taka sama robota... Zanim zniknęli, jeden z nich podał Minowi zwitek papieru. Młodzieniec rozwinął go i przeczytał. – Gotuj się! – krzyknął. Żołnierze odpowiedzieli głuchym pomrukiem. Ostatni szereg rozdzielił się na połowy, a te przekształciły się w dwa pododdziały, które stanęły po bokach. Ich zadaniem było w razie potrzeby wypełnić odstępy pomiędzy formacjami. Sąsiednie manipuły powtórzyły ten manewr. – Naprzód! Ruszyli powolnym krokiem. Po trzech minutach osiągnęli szczyt wznoszącego się przed nimi garbu. Widok stąd zapierał dech. Tysiąc kroków dalej zaczynała się olbrzymia, nieregularna szachownica karyjskich wojsk. Morze hełmów i tarcz. Mino obejrzał się. To co teraz zobaczył za sobą, było nie mniej imponujące. On i jego manipuła znajdowali się w samym środku tego wszystkiego. Gdzie nie spojrzeć, wznosiły się mury z żelaza, powiewały proporce, pędzili konni posłańcy! W ich stronę sunęły oddziały wroga. Każdy po pięciuset ludzi, bardzo podobny szyk. Na ustach Mina pojawił się drwiący uśmiech. Tak, po tylu przegranych bitwach musieli w końcu zacząć naśladować suminorską taktykę. Karyjscy ciężkozbrojni byli nieco niżej i w odległości około czterystu kroków. Ostatnie Szczury z pośpiechem umykały na boki, aby nie znaleźć się między młotem a kowadłem. W tej chwili najważniejsza stała się pięćsetka idąca na manipułę Mina. Zapomniał o całej reszcie i spokojnie przeszedł na środek własnej formacji. Żołnierze sprawnie przesunęli się, by zrobić mu miejsce w szyku. Stanął wraz z nimi. Już czas! Przymknął oczy, wziął głęboki oddech i bardzo powoli wypuścił powietrze z płuc. Dłoń odnalazła rękojeść... – Długie miecze! – rozkazał. – Dłuugiee mieecze! – powtórzyli śpiewnie dziesiętnicy. Sykliwy szczęk przemknął wzdłuż pierwszej linii. Zamigotała stal. Stojący w dalszych szeregach sięgnęli po jeden z trzech zawieszonych na plecach oszczepów. Pochylił się las smukłych ostrzy. Jeszcze chwila, jeszcze... Już czas. – Naprzód!!! Żar przeszył nerwy. Ciężkie buty miarowo załomotały o ziemię. Masa okrytych żelaznymi płytami ludzi ruszyła z miejsca i zaczęła schodzić po pochyłości. Nabierali rozpędu, zaczęli biec... Trawa uciekająca spod nóg. Miecz mocno ściskany w ręku. Urwany, chrapliwy krzyk. Szybciej i mocniej! Impet narastał. Rozpędzone szeregi dudniły jak lawina beczek na bruku. Bojowy ryk nagle wwiercił się w umysł Mina. Wybuch emocji rozerwał karby opanowania. Znikły wszelkie obawy. Zawył jak zwierzę. Piana na ustach. Podświadomość zwróciła wspomnienia
wepchnięte w nią siłą woli. Rozpacz, nienawiść, ból, gniew, zawód i rozczarowanie – to wszystko eksplodowało blaskiem tysiąca słońc. – RIDAAAAA!!!!!!! Z taką furią uderzył tarczą w tarczę karyjskiego piechura, że tamten runął jak długi. Błyskawiczny sztych przebił pancerz. Wyrwał ostrze depcząc po przeciwniku. Nie słyszał innych wrzasków oprócz własnego. – Ridaaaaaa!!!!!! Miecz przeciął powietrze. Iskry posypały się z pękającego naramiennika. Bryznęła krew. Padł drugi Karyjczyk. Mino odrzucił tarczę. Obiema dłońmi chwycił rękojeść miecza. Wzniósł ostrze wysoko nad głowę. – Ridkaaaaaa!!!! Przyłbica trzeciego rozleciała się na kawałki. Zmasakrowana twarz wyjrzała na mgnienie oka spod strzaskanego żelaza. Smuga stali znów zatoczyła krąg. Czyjaś ręka odpadła od ramienia. – AAAAAaa!!!! Amok Mina sprawił, że wszystko wokół działo się jak we śnie. Widział głownię własnego miecza, jak bardzo powoli spada na zupełnie nieruchomego przeciwnika, jak pęka napierśnik tamtego, jak żelazo pogrąża się w ciele wroga, a ten osuwa się na kolana i znika gdzieś w dole. Po następnym ciosie od klingi odpadły srebrzyste drzazgi. Stracił ostrze! Odruchowo obrócił rękojeść, aby użyć drugiej krawędzi głowni. Uderzył, ile sił. Miecz pękł na trzy części. Szaleństwo buchnęło niczym płomień, zaćmiło rozum. Nie bacząc na nic złapał Karyjczyka za gardło! Runęli na ziemię. Czerwona mgła zasnuła Minowi oczy. Zaciskać palce! Za-cis-kać! Więcej nic nie czuł, nie pragnął, nie myślał. Nastąpiło przesilenie. Ogarnięta morderczym szałem świadomość młodzieńca rozpłynęła się gdzieś i zgasła. – ... – Panie! – usłyszał nagle. Ocknął się. Jego dłonie ciągle trzymały zgniecioną krtań karyjskiego piechura. – Panie, żyjecie? Ktoś dotknął naramiennika. Mino uniósł głowę. Wokół stali zaniepokojeni żołnierze, a obok klęczał dziesiętnik Kasito. – Nic mi nie jest. Puścił trupa i zaczął wstawać. Dwóch legionistów natychmiast pomogło mu pokonać ciężar zbroi. Nie musieli tego robić. Czuł się lekki jak ptak. Umysł miał spokojny i jasny. Kiedy rozglądał się po pobojowisku zasłanym pierwszym pokosem ciał, z czego więcej niż trzysta pozostawiła tu karyjska pięćsetka, która starła się z jego manipułą, i gdy patrzył na cofające się w nieładzie oddziały wroga, wtedy zrozumiał, że całe zło, wszystkie zadawnione urazy wypaliły się w nim do szczętu. Doznał oczyszczenia.
*** Na wielkiej, naszkicowanej według wskazówek zwiadowców mapie leżało dziewięćdziesiąt małych płaskich klocków w różnych kolorach. Tworzyły one długi i wąski prostokąt złożony z trzech rzędów po dwadzieścia siedem sztuk. Dziewięć pozostałych stało za nimi w osobnej linii. To była pierwsza rezerwa. Wszystkie manipuły jednego legionu oznaczono tą samą barwą. Za głównym frontem, który tworzyło dziewięć legionów – po trzy na każdym ze skrzydeł i w centrum – rozłożono jeszcze kilkadziesiąt innych klocków symbolizujących resztę suminorskich formacji. Tutaj rzucało się w oczy zgrupowanie czterech legionów Starego Suminoru. Oznaczające je kostki pomalowano na brązowo. Po przeciwnej stronie mapy rozciągnięta gromada czarnych prostopadłościanów oddawała przybliżony kształt szyków armii Ormeda. Dwóch oficerów, wykorzystując wiadomości przynoszone wciąż przez posłańców wpadających co chwila do namiotu, starało się odwzorować przebieg bitwy. Właśnie jeden z nich usunął ze skraju lewego skrzydła trzy żółte prostokąciki, oznaczające pierwszą linię manipuł legionu piryjskiego. – Matoły!!! Dali się podpuścić łucznikom! – Redren był wściekły. – Ale za to powiodło się nam w centrum i na prawym skrzydle – odrzekła Irian spoglądając bez przerwy na zielony klocek, który aż do tego momentu znajdował się dokładnie w środku pierwszego rzędu. – I co z tego?! – ofuknął ją król. – Nie mogę iść naprzód powłócząc lewym skrzydłem. Z taką kupą wojska to nie są żarty! Jak mi się ta układanka rozsypie – pokazał na stół z mapą – to sam diabeł tego potem nie pozbiera. Wstrzymać natarcie! Jeden z czekających na rozkaz posłańców wyskoczył z namiotu jak wyrzucony sprężyną. Redren popatrzył na pobity legion. – Co za bałwan dowodzi tą zbieraniną? – Mój kuzyn Daron Fergo – odpowiedziała Różanooka. – On? Jeśli przeżyje tę bitwę, resztę życia spędzi na szukaniu Pirów po krzakach! Swoją drogą zupełnie o nim zapomniałem... Mocno oberwali? – zwrócił się do oficera przy mapie. – Tego dokładnie nie wiemy, wasza wysokość. – Poślijcie w tamtą okolicę Pierwszy Starosuminorski. Drugiego gońca wywiało z namiotu. – Do kata! Godzina minie, zanim wykonają ten rozkaz. – Król usiadł zrezygnowany. – Mam nadzieję, że wytrzymają tam do tej pory... ***
Trzecia linia manipuł stała teraz na grzbiecie garbu, z którego zaczęli atak. W sumie nie posunęli się zbyt daleko. Żołnierze Mina z powrotem uformowali szeregi. Już tylko trzy pierwsze miały po stu ludzi. W czwartym było ich sześćdziesięciu dwóch, piąty nie istniał. Teraz znajdowali się w jakiejś podłużnej niecce o płaskim dnie i armia wroga znów zniknęła im z oczu. Osobliwy układ wzgórz sprawił jednak, że horyzont znalazł się dość daleko, i w ten sposób idący na nich nowy oddział wroga zaczął stopniowo wyrastać jak spod ziemi. Tym razem była to klasyczna ronijska falanga. Najemnicy szli ustawieni w dziesięć szeregów po dwustu ludzi w każdym. Pierwsze dwie linie miały piki długie na sześć łokci, w następnych dwu szeregach drzewca były o dwa łokcie dłuższe i tak dalej, aż do pik o długości czternastu łokci. Wyglądali jak olbrzymi łan zboża z grotami zamiast kłosów i sunęli niczym żelazna, wypełniona ołowiem beczka, używana do ubijania powierzchni dróg. Do dziś opowiadano sobie w wojsku legendy o tym, jak trzydzieści pięć lat temu Redren rozbił podobną formację frontalną szarżą ciężkiej jazdy i wyszedł z tego bez szwanku. Dotąd nie znalazł się nikt, kto odważyłby się powtórzyć podobne szaleństwo. Mino przyjął podaną przez Kasita tarczę i niepotrzebny już komuś miecz. Nie spuszczając oczu z odległych o dwieście kroków Ronijczyków schował go do pochwy. – Formować trójkąt! Lewo! – rozkazał. Szeregi jego manipuły uwypukliły się do przodu, a wszystkie powstające przy tym odstępy zaczęto szlusować w lewo. Po chwili szyk był gotowy. Stworzyli trójkąt równoramienny celujący najostrzejszym narożem prosto w prawe skrzydło ronijskiej. Manipuła stojąca na prawo od formacji Mina zrobiła to samo, tyle że ustawiając się naprzeciwko lewego skrzydła Ronijczyków. W ten sposób w środku pierwszej linii pojawiła się luka, przez którą swobodnie mogłoby przejść stu ludzi. Dla tamtych była to zaledwie szczelina pomiędzy sztachetami w płocie... Dowódcy manipuł drugiej linii natychmiast pojęli w czym rzecz. Środkowa przekształciła się również w trójkąty klin, który stanął na prawo od grupy Mina, tworząc wraz z nią jakby dwa szpiczaste schodki. Manipuła po prawej natomiast, zachowując układ pięciu szeregów, zmieniła front, ustawiając się na ukos do Ronijczyków. Manipuły z lewego skrzydła pozostały na pozycjach. Trzecia linia nie drgnęła. Mury tarcz zwarły się z łomotem. Do południa brakowało jeszcze godziny. Szczęśliwie dzień nie był zbyt upalny. Toporna falanga nie zdołała zareagować na szybki manewr czterech manipuł i całą siłą bezwładu runęła na wyszczerzone trójkątne kły. Suminorczycy czekali już z krótkimi mieczami w dłoniach. Była to broń przeznaczona do walki w tłoku i ścisku. Mino stał teraz przy podstawie formacji utworzonej przez jego ludzi. Setki grotów uderzyły o tarcze szukając szczelin, którymi mogłyby przebić się do wnętrza szyku, dźgały w hełmy by przez otwory przyłbic znaleźć drogę do oczu i mózgów. Huk i trzask łamanego drewna zagłuszyły na moment bojowy wrzask Ronijczyków. Zgodnie z przewidywaniami falanga natrafiając na bardzo silny opór na skrzydłach, a żaden w środku,
wygięła się w łuk, a tworzące ją szeregi zerwały ciągłość, skłębiły się i zamieniły w bezładną gromadę żołnierzy, która jak fala zwaliła się na drugą linię suminorskiej piechoty. Trzecia ustawiona w klin manipuła zmieszała tę masę jeszcze bardziej, stłoczyła i zepchnęła na ukośny szyk czwartej. W zbitym tłumie Ronijczyków powstały zawirowania powodujące, że niektórzy zaczęli nagle nadziewać się na piki swych towarzyszy. I wtedy z trzech stron z przeciągłym klekotem i szumem spadła na nich lawina oszczepów. Wycie i krzyki trafionych buchnęły jak z piekielnego kotła. Większość najemników służyła wcześniej jako piechota morska, mieli więc niezbyt ciężkie pancerze. Ucierpieli straszliwie. Żaden z lecących ukośnie w dół grotów nie wbił się w ziemię... W kotle utworzonym przez suminorskie manipuły zakotłowało się jak w przedsionku piekła. Część ogarniętych paniką Ronijczyków zaczęła uciekać szczeliną pomiędzy formacją Mina, a czubkiem klina stojącego w drugiej linii. Tymi zajęli się bezczynni dotąd żołnierze z lewego skrzydła. Reszta wybrała klasyczną metodę odwrotu – na łeb, na szyję tam, skąd przybyli. Po chwili, oprócz stosów ciał naszpikowanych oszczepami, na placu boju pozostał jeszcze, ciągnący się wzdłuż szyku Suminorczyków zwał trupów wypatroszonych krótkimi mieczami. – To była czysta robota – stwierdził Kasito wycierając ostrze o rękaw tuniki wystającej spod nałokietnika. – Tak, tylko gdzie tu teraz z powrotem rozwinąć szeregi. – Mino popatrzył na sterty ciał. – Trzeba będzie je przenieść albo się cofnąć... Nagle uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. Bitewna wrzawa na prawym skrzydle całej armii nie ucichła, ale wyraźnie przybrała na sile. *** – Nacierają na prawą flankę! – zawołał kolejny goniec wpadając do namiotu. – Jakimi siłami? – spytała szybko Irian. – Co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi. Różne formacje! Oficer przy mapie natychmiast wziął się za przesuwanie czarnych prostokątów. Posłaniec udzielał mu dokładniejszych wskazówek. – Skończyły się obmacywanki, poszedł na całość... – mruknął Redren. – Dlaczego tam? – zdziwiła się Różanooka. – Przecież mieli lepszą sytuację na lewym skrzydle! – Właśnie dlatego! Ormed pewnie sądzi, że posłałem tam wszystkie odwody – odrzekł król. – Przechytrzył sam siebie. Pozostałe legiony Starego Suminoru na prawe skrzydło! – rozkazał. – Tak, panie. – Zaczekaj! Niech wspierają naszych tylko na tyle, na ile to niezbędne do odparcia ataków. Mają oszczędzać siły. To Karyjczycy muszą się wykrwawić!
– Tak jest! – I kiedy oni odpuszczą, przechodzimy do kontrataku. Zrozumiałeś? – Tak, panie. – Pędź! – Zostawmy coś do wsparcia centrum – zaproponowała Irian. – Centrum trzyma się mocno i niech robi to dalej! – uciął Redren. – Co słychać na lewym? – Wytrzymali drugie uderzenie, ale zużyli już wszystkie odwody – odpowiedział oficer stojący przy przeciwległym końcu stołu. – Pierwszy starosuminorski uzupełni im straty, a z tym, co mu zostanie, niech idzie na prawe skrzydło. – Rozkaz! – Dwa tysiące Gwardii i pancernych przesunąć też w tamtą stronę – dodał król. – Wszystko na prawą flankę? – odezwała się Różanooka. – Będziemy tworzyć front skośny? – Niezupełnie – odpowiedział Redren. – Chcę rozbić ich najsilniejsze zgrupowanie i oskrzydlić z prawej, ale centrum ma zostać tam, gdzie jest. – Ależ, panie! – zawołał oficer zajmujący się tą częścią mapy. – To przecież rozerwie nam cały front! Powstanie luka pomiędzy centrum a prawym skrzydłem... – Otóż to! Wtedy rzucimy tamtędy ciężką jazdę. O tak, po przekątnej – król pokazał kierunek. – Jeżeli będą dostatecznie osłabieni, ten atak przetnie ich na dwie części. Z ławy pod ścianą namiotu poderwali się prawie wszyscy posłańcy. Biegiem ruszyli do koni i chwilę później gnali już, by przekazać rozkazy. Redren pochylił się nad stołem. – A więc zaczynamy decydującą rozgrywkę! – oznajmił spokojnie. – Karty odkryte i teraz to albo piczka, albo prawiczka – dodał i z ukosa popatrzył na Irian... *** Problem Mina z ponownym ustawieniem szeregów sam się rozwiązał. Po kilku minutach nadeszła druga ronijska falanga i uderzyła w lewe skrzydło i centrum jego legionu. Ci po prawej mogli teraz odpocząć, ale oni nie. Na dodatek dowódca najemników okazał się znacznie mądrzejszy od swego poprzednika. Widząc co się szykuje, zatrzymał falangę przed samym nosem Suminorczyków i pchnął do ataku tylko trzy pierwsze linie. Tak niewielkiej liczbie wrogów oszczepy nie wyrządziły dużych szkód. Potem Ronijczyk jedynie dosyłał kolejne szeregi i dopiero po dłuższym czasie, kiedy zorientował się, że i tak nic nie wskóra, spokojnie wycofał się zachowując ostatnie dwie linie w stanie nienaruszonym. To była wyjątkowo męcząca rąbanina na miecze, oprócz tego Ronijczycy chętnie odrzucali im ich
oszczepy, krwawe żniwo zebrały ich piki. Zginął Kasito, a Minowi pozostała połowa manipuły. Chociaż najbardziej zażarty bój trwał na prawym skrzydle, gdzie tłumy zbrojnych liczące ponad trzydzieści tysięcy ludzi, napierały na siebie w potwornym ścisku, ataki na środek i lewą flankę armii Redrena następowały raz za razem. Ormedowi chodziło o to, aby zająć walką jak najwięcej suminorskich żołnierzy i nie dopuścić, by choć część z nich wysłano z pomocą na prawe skrzydło. Każdy z sześciu pozostałych legionów musiał więc cały czas bronić zaciekle swojego odcinka głównej linii. W kolejnym natarciu świeża pięćsetka karyjskich ciężkozbrojnych zepchnęła oddział Mina na stojącą za nimi manipułę. Omal ich nie rozbito, gdyż nagle nadeszła trzecia falanga Ronijczyków. Widać było, że formację tę utworzono z resztek, jakie zostały po dwóch poprzednich, bo większość nie miała już pik, ale mimo to okazali się bardzo groźni. Tylko uderzenie manipuł z trzeciego rzędu, wzmocnionych dziesiątą, odwodową pięćsetką ocaliło ich od klęski. Karyjczycy odstąpili, by znowu się przegrupować. Nie wszyscy mieli jednak takie szczęście co Drugi Legion Prowincji Kaladen. Sąsiadujący z nim z prawej Trzeci Kaladeński, pod wpływem kombinowanego ataku pięciu formacji ronijskiej i karyjskiej piechoty, zamienił się w bezładne kłębowisko walczących samotnie żołnierzy. Dopiero poświęcenie trzech chorągwi deremskiej jazdy i sześciuset ludzi wysłanych z sąsiedzką pomocą pod dowództwem Mina zapobiegło katastrofie. Po tej wycieczce z jego własnej manipuły pozostało zaledwie stu pięćdziesięciu legionistów. Grupę tę rozdzielono po innych pięćsetkach jako uzupełnienie strat. Był to koniec oddziału. W całym legionie brakowało już blisko tysiąca siedmiuset żołnierzy. Bitewna wrzawa na prawym skrzydle zaczęła przesuwać się w stronę karyjskich pozycji. Jednak tutaj, w centrum spod ziemi znowu wyrosło kilka szeregów najemnych pikinierów, poprzetykanych gęsto ciężkozbrojnymi. Zmęczeni i głodni, ociekający potem i krwią Suminorczycy kolejny raz zwarli szeregi. Minęła pora obiadu. *** – Za wolno! Za wolno! – Redren chodził dookoła stołu kręcąc głową z dezaprobatą. – Panie – posłaniec rozłożył ręce. – Nie mamy aż tak zdecydowanej przewagi. Przecież na początku to ich było więcej. Robimy, co możemy... W tym czasie pochylony nad mapą oficer usunął z głównej linii kilkanaście prostokącików. Między innymi i ten oznaczający manipułę Mina. Różanooka przygryzła dolną wargę. Widać było, że z trudem stara się zachować spokój. – Centrum zaczyna się kruszyć! – oznajmił adiutant Redrena skończywszy uaktualniać położenie wojsk. – Idziemy naprzód, lecz oni ciągle ściągają skądś posiłki – dokończył posłaniec.
– Pewnie z własnego centrum – król podrapał się w potylice. Już dawno kazał zdjąć z siebie zbroję i stał teraz w rozchełstanej i przepoconej koszuli. – Trzeba im związać te siły. Co nam zostało? – Tysiąc Gwardii, wasza wysokość. – Niech zaatakują centrum. To powinno odciążyć prawe skrzydło i przygotować pole dla jazdy. – Tysiąc to trochę za mało do tego celu – zauważył drugi oficer. – Racja. Niech więc środkowe legiony wyskrobią dla nich jakieś wsparcie. Irian przestąpiła z nogi na nogę. Redren spostrzegł jej ruch i popatrzył na nią uważnie. – Dobrze, poprowadzisz ten atak – rzekł krótko. – Dziękuję, panie! – Nie musisz dziękować. Sam widzę, że jeszcze trochę, a zniosłabyś mi tu jajo. Idź! Różanooka wybiegła z namiotu.
TAGERO Słońce wreszcie przestało przygrzewać. Mino nie zważając na łakome spojrzenia stojących dookoła legionistów, potężnymi haustami pił wodę z winem. Aby zdobyć ten bukłak, musiał wpierw rozwalić łeb jego właścicielowi, a wcześniej dwóm innym Ronijczykom. Zrobił to sam, więc nie zamierzał się teraz z nikim dzielić. Wody mieli mało i musiało jej starczyć przede wszystkim dla rannych. Z tego powodu ostatnie starcie przekształciło się w polowanie na tych, co mogli mieć coś do picia. Nie uszedł z życiem żaden karyjski czy ronijski piechur, u którego zauważono cokolwiek wyglądającego jak bukłak lub manierka. Kilka kroków od Mina zdobywca gąsiorka wina właśnie dobijał targu z trzema posiadaczami naczyń z wodą. Nieco dalej dwóch legionistów sprawdzało na rannym Karyjczyku, czy przypadkiem ich napój nie jest zatruty. Inni nie mieli takich skrupułów. Pechowcy ochrypłymi głosami zaklinali się na wszystkie świętości, że po bitwie za dwa łyki wody postawią ofiarodawcy antałek piwa. Ostateczny kurs wymiany ustalono na jeden łyk. – Starszy setnik Mino Dergo? Mino odwrócił się. Przed nim stał jakiś dziesiętnik. – Czego?! – dopił ostatnie krople. – Wzywa was dowódca legionu. Proszę za mną. Stary Kaledo z podziwem popatrzył na meldującego się niedbale Mina. Pancerz młodzieńca był pokiereszowany dziesiątkami ciosów. Na powyginanej tarczy krzepły zacieki krwi, a w niektórych wgłębieniach trzymały się jeszcze resztki włosów i skóry. Niebieskie
oczy Mina błyszczały zimno w trójkątnych otworach przyłbicy – na niej też zaschły czerwone bryzgi. Z grzebienia na hełmie zostały jedynie strzępy. – Nic ci nie jest? – spytał dowódca. Pytanie zabrzmiało prywatnie, więc Mino zbył je wzruszeniem ramion. Po dziewięciu godzinach walki czuł już każdy nit w swojej zbroi. O kościach i mięśniach nie warto było nawet wspominać. Miał wrażenie, że tylko tym blachom i rzemieniom zawdzięcza to, iż jeszcze nie rozsypał się na kawałki. Taki fach. O czym tu mówić? Na czułości się staremu piernikowi zebrało! Pewnie zapomniał już, jak to jest... – Mino rozeźlił się. Mógł chodzić, bić się i to było najważniejsze. Po cholerę ta durna gadka?! Kaledo zrozumiał niemy monolog. – Zaraz nadejdzie tu Gwardia Królewska – powiedział krótko. – Tysiąc ludzi. Mają szturmować centrum. Będziesz ich osłaniać. Weź odwodową pięćsetkę. Ci najmniej dostali w kość. Mino skinął głową i odszedł. Gwardia... A niech tam! Piechota legionowa nigdy za nimi nie przepadała. Nie pomyślał o Irian. Nie pora na to. Ważna była robota do odwalenia. Królewski Gwardzista miał małą tarczę i tylko jeden miecz, co czwarty zaś kuszę. A dobrze, przydadzą się. Lubią walczyć w luźnym szyku, gdzie każdy ma dużo miejsca... Ich sprawa. Gdyby jednak przyszło twardo wziąć się do kupy, to już prędzej zwieją za plecy jego ludzi. Pamiętać o tym, jakby jakaś szarża. Musztra tylko paradna. Na to lepiej nie liczyć. Pancerze... Ech! Gwardia miała zbroje wykute ze szlachetnej stali – równie wytrzymałe, a przy tym znacznie lżejsze od skorup, które nosiły legiony liniowe. Powszechnie zazdroszczono Gwardzistom tego praktycznego luksusu, dającego możliwość swobodniejszego poruszania się i szybszego biegania. Z powodu tej lekkości legioniści nazywali ich Blaszanymi Szczurami. Doszedł w końcu na miejsce i zajął miejsce dowódcy dziesiątej manipuły. – Przygotować się do ataku! Odpowiedział mu głuchy pomruk. Czyżby oni też mieli już dosyć? – Nie jęczeć, ścierwa! Tam powinien być strumień... Trafił w sedno. Rozległo się radosne porykiwanie. Żołnierze z innych manipuł rzucili się do nich z manierkami, na wypadek gdyby mieli tu wracać. Przeprowadził ich luzem przez pobojowisko i ponownie ustawił na czystym przedpolu. Zobaczył, że Pierwszy Samnijski też wysłał jedną manipułę. Nieźle. Teraz będą mogli osłonić boki tym królewskim pieszczochom. Stwierdził, że winny napój mimo wszystko zdołał poprawić mu humor. – Idą! Idą Blaszane Szczury! – poszła wieść od linii do linii. Od razu ją zauważył. Szła na czele kolumny Gwardii, która zręcznie przecisnęła się między szykami legionistów, a potem przebrnęła przez stosy trupów. Irian oprócz kolczugi
miała na sobie jakąś przerzuconą przez plecy sakwę albo worek. Włosy zawiązała w gruby warkocz opleciony rzemieniem. Jak zwykle była bez broni. – Patrzcie! To ta strzyga! – teraz zwrócili na nią uwagę żołnierze. – Ale się wystroiła!... – Cisza w szeregach! – huknął Mino. Zamknęli się. Różanooka odgadła, czego od niej oczekują i wprowadziła swoich w lukę pomiędzy nimi, a Samnijczykami. Dwustu pięćdziesięciu kuszników ustawiła za tłumem Gwardzistów. Oby tak dalej, pomyślał Mino z uznaniem. Wyszła przed front i popatrzyła w stronę jego pięćsetki. Domyślił się, że chciała zobaczyć dowódcę. Pewnie już wie, że to on... Wystąpił dwa kroki i machnął jej ręką. Ten od Samnijczyków zrobił to samo. Kilka gestów i wszystko jasne. Można zaczynać. – Ruszamy! – rzucił za siebie Mino. Zobaczyli ich sto kroków dalej. I wzajemnie. W Karyjczyków jakby piorun strzelił. Przegrupowali się właśnie, wyraźnie z mysią o prawym skrzydle armii Redrena, i teraz na gwałt zaczęli zmieniać front. To miło sprawić wrogowi aż taką niespodziankę! Gwardziści ruszyli naprzód z dzikim wrzaskiem. Kupą, biegiem i na złamanie karku. Manipuły poczłapały się za nimi niczym dwie stateczne matrony za rozkrzyczaną dzieciarnią. Zaczęli schodzić w dół czegoś, co przy odrobinie wyższych i węższych zboczach mogłoby być doliną. Chwilę potem Gwardia wdarła się w głąb rozchwianych karyjskich formacji. Rozpoczęła się zajadła rąbanina. Mino przyzwyczaił się już nie słyszeć bitewnego zgiełku. Zobaczył, że Irian została razem z kusznikami. – Uwaga, strumień! – zawołał. Cały oddział w okamgnieniu stał się wzorem zdyscyplinowania. Defiladowym krokiem pomaszerowali do wodopoju i stanęli wzdłuż brzegu. – Pierwszy szereg, można zdjąć hełmy! Sto twarzy wyjrzało spod przyłbic. Teraz sprzączka pod brodą, hełm z głowy, zanurzyć, nabrać i pić, pić... Nie dał im czasu na napełnienie bukłaków. – Dość!!! Drugi szereg! Wszystko się powtórzyło. Tymczasem Gwardia wychodziła z siebie, żeby popisać się przed legionistami. Królewskich żołnierzy niewątpliwie zainspirowało oglądane przed chwilą pobojowisko. Niestety, widzowie nie stanęli na wysokości zadania. Mało kto patrzył na wyczyny Gwardzistów, za to wszyscy klęli ich na potęgę za zmącenie wody w strumieniu. Wdzięczniejszymi obserwatorami okazali się Samnijczycy, których manipuła stanęła powyżej miejsca przeprawy Gwardii. Tam były nawet oklaski. Opór przeciwnika został niebawem złamany. Karyjczycy po prostu uciekli, nawet nie starali się zachować pozorów zorganizowanego odwrotu. Widać też czuli w kościach minione godziny walki. Suminorczycy w ramach pościgu rozpoczęli wspinaczkę na szczyt wznoszącego się przed nimi wzgórza. Gwardziści, niesyci krwi, błyskawicznie przebyli tę
drogę, zmuszając osłaniających ich legionistów do przyśpieszenia kroku. W porównaniu z wypowiedziami, które teraz nastąpiły, epitet „blaszane szczury” brzmiał niczym salonowy komplement. Ludzka fala przetoczyła się przez wierzchołek i spłynęła w dół. Tutaj Gwardziści natrafili na spory czworobok ronijskich pikinierów – coś ponad cztery setki. Otoczyli ich jak sfora chartów niedźwiedzia. Tym razem mur tarczy i pik okazał się nie do rozbicia. Przez chwilę wydawało się, że królewscy żołnierze tym razem połamią sobie zęby, lecz Różanooka czuwała. Znajdujący się jeszcze w połowie zbocza strzelcy nagle stanęli, niektórzy przyklękli i po chwili ćwierć tysiąca bełtów z wizgiem runęło z góry w środek ronijskiej formacji. Wybuch paniki rozerwał ją na kawałki. Gwardia sprawnie wyrżnęła te resztki, po czym ruszyła dalej. Zdobyli następne kilkaset kroków terenu. Teraz przed nimi wznosiło się półkoliście pięć różnej wielkości pagórków. Oddziały Ormeda zniknęły im z oczu. Mino zaniepokoił się. Coś było nie w porządku. Wryli się przecież tak głęboko we wrogie pozycje, że tamci powinni już otaczać ich ze wszystkich stron. Ta pustka wokół była nienaturalna. Młodzieniec zaczął nasłuchiwać. Łoskot i wrzawa na prawym skrzydle przesunęły się daleko na zachód. Natarcie rozwijało się więc pomyślnie i karyjska obrona musiała mocno trzeszczeć w szwach. To jednak niczego nie wyjaśniało. Wyglądało na to, że przeciwnik wycofał się celowo. Czyżby robili wolne miejsce...? Wtem usłyszał ten dźwięk! Nim myśl zdołała dotrzeć do świadomości wyskoczył przed szereg. Dowódca Samnijczyków też już zrozumiał. Mino natychmiast przekazał mu ruchem ramion znak rombu. Tamten odpowiedział tak samo. – W lewo zwrot!!! – ryknął Mino ile tchu w płucach. – Romb!!! Szybko! Większość legionistów wyczuła pismo nosem. Bądź co bądź byli to starzy wyjadacze z pięcio-, sześcioletnim okresem służby, gdyż tylko takich brano do odwodowych pięćsetek. Skończyły się żarty i dwa monolity ciężkozbrojnych ruszyły ku sobie, ściągając skrzydła całej formacji. Znajdujący się między nimi kusznicy zbili się w ciasną gromadę. – Przód trzy!!! – wykrzyczał Mino. – Przód trzy! – powtórzyli za nim setnicy. Obie manipuły otworzyły się jak nożyce, tworząc dwie zwrócone do siebie ramionami litery „V”, które cały czas zbliżały się, aby połączyć się w jeden romb i zamknąć wewnątrz Gwardzistów. Był to piekielnie trudny manewr! Szyki przemieszały się jednak pewnie. Prędzej! Gwardia zobaczyła co trzeba na własne oczy. Grupa uderzeniowa cofała się właśnie z pośpiechem, walcząc z napierającą jazdą. Konnica zaczęła wylewać się zza wszystkich pięciu wzgórz. Wzbierało ruchliwe mrowie koni i ludzi. Koszmarny sen piechura stawał się rzeczywistością. Tylne, liczące po dwa szeregi boki rombu połączyły się i legioniści wykonali zwrot plecami do wnętrza formacji. Przednie, potrójne linie wciąż jeszcze trwały rozwarte, każda pod innym kątem, a przez powstałą w ten sposób lukę wlewała się do środka rzeka
królewskich żołnierzy. Tutaj dwoiła się i troiła Różanooka, starając się zaprowadzić jakiś ład. Gdy ostatni Gwardzista zniknął za plecami legionistów, oba mury z tarcz niczym pancerne wrota ruszyły jeden w przód, drugi w tył, spotkały się i zwarły. Chwilę później zewnętrzne szeregi okrzepły i znieruchomiały. Wewnątrz wciąż wrzało. Jazda bez pośpiechu szykowała się do przełamującej szarży. Świadomość własnej miażdżącej przewagi pozwalała spokojnie rozstawić wszystkie chorągwie i kohorty. Przybyli tu, żeby roznieść na strzępy armię Redrena, a ta gromada desperatów tam w dole doskonale nadawała się na chwalebną zakąskę. Należało więc spożyć ją z wdziękiem i wszelkimi stosownymi szykanami, aby później było co opowiadać dzieciom i wnukom. Różanooka wzmocniła tyły dodatkowym szeregiem Gwardzistów. Kuszników rozstawiła za trzema przednimi liniami ciężkozbrojnych, a resztę zdołała podzielić na luźne grupy przeznaczone do zatykania ewentualnych wyłomów. Teraz już można było zacząć się bać... A było czego! Około sześciu, siedmiu tysięcy ludzi i koni patrzyło z góry na niecałe dwa tysiące piechurów, którzy na dodatek prawie nie mieli włóczni i pik. Na twarzach pancernych jeźdźców pojawiły się szydercze uśmiechy. – Długie miecze! – zakomenderował Mino. – Długie miecze! – następny okrzyk zabrzmiał równocześnie z sykiem żelaza w pochwach. Od połyskującej stalą masy oderwał się wielki płat i zaczął osuwać w dół. Coraz szybciej i szybciej. Przeciągły wrzask z setek gardeł buchnął w niebo. Zamigotały płomienie ostrzy. Grzmot kopyt. Już gnali w pełnym galopie. Zadygotała ziemia. – Klę-ęknij!!! – Pierwsze trzy linie legionistów przypadły na jedno kolano, odsłaniając kuszników. – Doo ko-oni! – Dowódcy odczekali, aż konnica znajdzie się w odległości jednego rzutu oszczepem... – ...już! JUŻ!!! Zawyły cięciwy. Wizg bełtów zagłuszyły przeraźliwe kwiki trafionych wierzchowców. Pierwszy rząd jeźdźców runął na ziemię, jakby jedna lina spętała nagle nogi wszystkich zwierząt. Następne, potykając się o leżące ciała, zaczęły walić się na nie, tworząc skłębiony wał. W potwornym huku utonęły pojedyncze odgłosy. Legioniści powstali. Dalsze szeregi Karyjczyków przedarły się jednak przez kłębowisko powalonych koni i ludzi. Było ich wciąż bardzo wielu, ale stracili impet i nie zdążyli się znów rozpędzić na tyle, aby zmieść szyk piechoty. Jakiś jeździec wpadł prosto na Mina. Koń stanął dęba bijąc kopytami w tarczę młodzieńca, po czym oparł się o nią całym ciężarem własnym, oraz człowieka na swoim grzbiecie. Tylko tytaniczny wysiłek stojących za Minem legionistów, którzy podparli dowódcę z całych sił, sprawił, iż nie padł on na plecy i nie został stratowany. Zaledwie zelżał potężny napór, miecz Mina śmignął w szybkim pchnięciu i głęboko wszedł w bok wierzchowca. Zwierzę z bolesnym kwikiem znów poderwało się w górę. Kopnięcie w hełm
omal nie urwało Minowi głowy. Nie stracił świadomości. Drugi cios! Koń bezwładnie zwalił się u jego stóp. Jeździec, cały czas usiłujący utrzymać w siodle, nagle znalazł się na czworakach. Nim zdążył pojąć, co się stało, sztych Mina przebił mu gardło. Nie wszędzie poszło tak gładko. W kilku miejscach powstały duże wyłomy. Gwardziści Różanookiej natychmiast rzucili się, by je wypełnić. Karyjczycy, którzy wraz z końmi wdarli się w tłum piechoty, zginęli w ułamku chwili, zakłuci pchnięciami ze wszystkich stron. Dziesiątki ramion wypchały ich trupy przed pierwszy szereg. Walka rozstrzygnęła się szybko. Jeźdźcy nie zdołali poszerzyć zrobionych przez siebie wyrw ani też nie dopuścić do ponownego ich zasklepienia. Czworobok piechoty stał nadal pomimo znacznych strat. Jedynym widocznym z daleka efektem ataku konnicy były tylko ścięte boczne ostrzejsze kąty rombu oraz Gwardyjskie plomby w szyku legionistów. Nieforemny, wirujący szaleńczo pierścień jazdy opasał ciasno Suminorczyków. Do wnętrza czworoboku posypały się setki oszczepów, toporów i włóczni. W większości jednak ostrza bezsilnie ześlizgiwały się po tarczach, pancerzach i hełmach. Kusznicy odpowiedzieli skuteczniej. Bełty, wystrzeliwane zza pleców i między głowami ciężkozbrojnych, raz za razem grzęzły w końskich szyjach, łbach, bokach i ciałach jeźdźców. Trafione wierzchowce waliły się pod nogi rozpędzonych koni. Zamieszanie narastało z każdą chwilą. Nie pomogły przysyłane ze wzgórz posiłki. Zanim napastnicy pojęli swój błąd, wokół suminorskiej formacji leżało już tyle końskich i ludzkich ciał, że druga, bezpośrednia szarża stała się niemożliwa. Należało się cofnąć, spieszyć kilka chorągwi i pchnąć je do ataku jak zwykłą piechotę. Pierwsze takie natarcie zostało po prostu rozstrzelane przez kuszników i załamało się pięćdziesiąt kroków przed murem legionistów. Dowódca karyjskiej konnicy szalał z wściekłości i w żywy kamień klął własną głupotę. Powinien był od razu uderzyć całą siłą i to ze wszystkich stron! Teraz już było za późno. Mała pestka stała się orzechem nie do zgryzienia. Zimny pot spłynął mu po kręgosłupie, gdy pomyślał co zrobi sułtan, kiedy się o tym dowie... Zniszczyć ich! Zniszczyć za wszelką cenę! Spiął konia i wypadł przed front kohorty. – Trzy sztuki złota za głowę każdego suminorskiego psa! – wrzasnął. – Kto ośmieli się cofnąć, odda własną! Naprzód!!! Masa zdesperowanych pieszych i konnych szaleńców ruszyła znów na czworobok. Kusznicy zebrali swe żniwo, ale tamtych to nie powstrzymało. Chwilę później wyjący tłum dopadł żołnierzy Redrena. – Krótkie miecze!!! – zdołał jeszcze wykrzyczeć Mino. Rozpoczęła się rzeź. Legioniści ledwie nadążali rozpruwać brzuchy i gardła, pchające się im na ostrza. Zwinne klingi bezbłędnie odnajdywały szczeliny w zbrojach. Gwardziści jednak nie dali rady. W tłoku ich długie miecze okazały się bezużyteczne. Walczyli więc na sztylety i pięści, stopniowo ulegając przewadze. Karyjski żywioł jak alchemiczna ciecz wypalał wżery w suminorskim monolicie.
Na nic rzucone w bój ostatnie rezerwy. Na nic bełty wystrzeliwane w piersi i twarze z odległości dwóch albo trzech kroków. Karyjczycy, mając do wyboru pomiędzy śmiercią pewną – pod katowskim toporem, a bardzo prawdopodobną – pod mieczami legionistów, wybrali to drugie. Suminorska formacja straciła regularny kształt. Szeregi chwiały się i deformowały zgniatane szaleństwem i zawziętością wroga. Pierwsi napastnicy zaczęli wdzierać się do wnętrza czworoboku. Jeden skoczył do Irian. Dziewczyna machnęła tylko prawym ramieniem. Dłoń zmieniła się w locie. Karyjczyk nie spostrzegł, co właściwie wyrwało mu krtań... Następnemu przeciwnikowi Różanooka wytrąciła broń z ręki, zwaliła z nóg i upewniwszy się, że nikt na nią nie patrzy, szybkim ruchem przegryzła mu kark. Skoczyła w skłębiony tłum. Chwilę później jakiś karyjski żołnierz stwierdził nagle, że coś wyszarpało mu dziurę w kolczudze i wywlokło tamtędy wnętrzności... Sztych! Gorący bryzg krwi na dłoni. Cofnąć ostrze. Który to raz dzisiaj? Dlaczego nie uciekają? Dlaczego wciąż atakują? Tarcza! Odchyla głowę do tyłu. Odsłonił się! Pchnąć pod brodę! Tak. I do mózgu. Doszedł! I w dół. O, wypadł mu język. Co się tam dzieje? Zaraz szyki diabli wezmą! To koniec. Precz, ścierwo! Złapał za tarczę! Dźgnąć w zgięcie ręki. Puścił. Jest bez hełmu. Cięcie po oczach. Ten łomot! Co to ma być? Jazda! Ich? Nasza?! Nasi!!! Och kurwa! W samą porę! Ostatni wróg padł od ciosu Mina dwie, może trzy minuty później. Szarża pancernych zmiotła spieszoną jazdę Ormeda i ocaliła rozpadający się czworobok od zagłady. Wielu Karyjczyków zdołało jednak uniknąć pogromu. Suminorska konnica rzuciła się w pościg i zniknęła za pagórkami. Piechota została sama na dnie zasłanej trupami doliny. Mino popatrzył w niebo. Słońce właśnie zachodziło. Przyjemnie jest dożyć wieczora... – Hej, legionisto! – usłyszał nagle i odwrócił się. Kilkanaście kroków dalej stała Irian. Dłonie i twarz miała czerwone od krwi. Żołnierze rozstąpili się przed nią, gdy ruszyła ku niemu. – Unieś przyłbicę, rycerzu – powiedziała z uśmiechem. Zrobił czego chciała, ale nie zdążył już nic powiedzieć. Różanooka przypadła do jego ust. Pocałunek był tak namiętny i dziki, że Mino zgłupiał w pierwszej chwili, a w następnej puścił miecz i tarczę, po czym porwał Irian w ramiona. Tulił i całował bez opamiętania. Wydawało się, że oboje wypiją z siebie dusze. Dopiero powszechny śmiech wokół oraz gromkie brawa uświadomiły im, że jednak nie są tutaj sami. Nawet ranni patrzyli na nich, zapominając o bólu. ***
– I to wszystko, wasza wysokość – ostatni goniec kończył swój raport. – Ciemności przerwały walkę. Natarcie trwało dopóty, dopóki można było cokolwiek zobaczyć. Bitwa skończona. Zwycięstwo! – zawołał z entuzjazmem. – Zwycięstwo... – Redren machnął ręką i usiadł ciężko. – Pobiliśmy ich przecież! – zdumiał się posłaniec. – Ustąpili na całej linii... stracili tysiące... Panie! – Tylko pobici. Nie rozbici, nie zmiażdżeni, nie unicestwieni. To za mało, za mało... Goniec zamilkł i popatrzył bezradnie. – Jak się nazywa to miejsce? – Obłe Wzgórza, panie. – Obłe Wzgórza... – powtórzył król w zamyśleniu. – Niech i tak będzie... Możesz odejść. – Panie! – żołnierz ukłonił się nisko. Redren został sam. – Sądziłem, że moja gwiazda zajdzie jednak za wyższym szczytem... – wyszeptał, po czym ukrył głowę w ramionach. Silniejszy podmuch wiatru załopotał płótnem przy wejściu do namiotu. W mroku rozległ się skrzypliwy świergot świerszcza. *** Jadowe kły błysnęły bielą. Skrzek zdychającego bazyliszka ścichł nim zdołał osiągnąć najwyższy ton. Kaad poderwał łeb i cisnął potworka daleko w krzaki. Gwałtownie zaszeleściły gałęzie. Wąż nasłuchiwał przez chwilę, ale zmysł Obecności niczego nie odkrył. Ruszył przed siebie. Jego wielkie cielsko zakreśliło kilka szybkich zygzaków. Znowu przystanął. Wibracja Onego. To ciągle ten sam Zew... Potężny skurcz mięśni sprawił, że pomknął jak strzała. Teraz nie było już czasu do stracenia. Ziemia w zawrotnym pędzie uciekała mu spod brzucha. *** Rozłożyli się na noc na stokach najwyższego z pięciu pagórków. Gwardziści i legioniści siedzieli przy ogniskach, w których płonęły zebrane na pobojowisku złomki włóczni, pik oraz styliska bojowych toporów. Na ostrzach zdobycznych oszczepów piekły się połacie koniny. Żołnierze rozmawiali ściszonymi głosami, czekając, aż mięso będzie gotowe. Deremczycy zabrali już najciężej rannych i z pogrążonej w ciemnościach doliny dochodziły tylko jęki konających wrogów. Nikt nie miał siły ich dobijać. Mino dorzucił do ognia kilka kawałków drewna i z ulgą wyciągnął się na trawie. Popatrzył na Irian. Dziewczyna zdjęła z pleców sakwę i właśnie wyjęła z niej chleb, potem
kawał pieczeni owinięty przetłuszczoną serwetą, pełny bukłak i garść nieco sponiewieranych słodyczy. – O wszystkim pomyślałaś – stwierdził z podziwem, unosząc się na łokciu. – Złapałam pierwsze, co wpadło mi w ręce – odpowiedziała szukając noża. – Pomyślałam, że dzięki temu prędzej przestaniesz się gniewać... – Nie ma o czym mówić – dotknął jej dłoni. – Dobrze, że jesteś. – I ty też... – podała mu pajdę chleba z wielkim plastrem mięsiwa. Do Mina dopiero teraz dotarło, jak potwornie jest głodny. W okamgnieniu pochłonął jedzenie. – Chcesz jeszcze? Przytaknął skwapliwie. – A ty? – zapytał widząc, że znów kroi chleb tylko dla niego. – Jeśli masz ochotę, mogę zjeść coś dla towarzystwa – odparła. – Ale tak naprawdę nie muszę tego robić. Ani jeść, ani spać. Lepiej więc najpierw sam się najedz... Skinął głową ze zrozumieniem. – Co masz do picia? – Samą wodę. Mogłam wziąć piwo, ale pomyślałam, że na wszelki wypadek dobrze będzie mieć coś, czym można przemyć rany. Może chcesz? – Szkoda wody na te parę skaleczeń – powstrzymał ją. – Większość tej krwi nie jest moja – popatrzył po sobie. – Ale gdybyś miała coś na siniaki, to by było wspaniale. Czuję się, jakbym przez cały dzień spadał z piekielnie wysokich schodów... – Nie mam nic takiego – powiedziała rozkładając ręce. – Trudno – sięgnął po bukłak i upił jeden łyk. – Weź do ust coś słodkiego, to da jakiś smak – doradziła. – Dobry pomysł – stwierdził po chwili. – Co to jest? – Chyba jabłko zasmażane w miodzie. – Uhum... Zgadza się – przełknął. – Noce po bitwie jednak potrafią być piękne! – z powrotem opadł na plecy i zapatrzył się w gwiazdy. Czerwone oczy Irian zabłysły dokładnie nad jego twarzą. – Nawet nie wiesz, jak bardzo – wyszeptała. – Słucham? – znów uniósł głowę. – Chodźmy stąd! – poczuł na policzku jej gorący oddech. Bez słowa wstał poszczękując zbroją. Ruszyli w dół, mijając kolejne ogniska. Zmęczeni, zajęci jedzeniem lub pogrążeni w rozmyślaniach żołnierze nie zwracali na nich uwagi. Irian i Mino niebawem przekroczyli granicę mroku. Błyski płomieni zostawały coraz dalej za nimi. W końcu zniknęły wszelkie światła i ucichł w oddali ponury szmer pobojowiska. Już nic nie mąciło ciemności i ciszy, w której słychać było jedynie ciężkie stąpnięcia Mina oraz lekkie kroki Różanookiej. W końcu stanęli. W świetle gwiazd miejsce to wydawało się szczytem
góry, choć w rzeczywistości było tylko ledwo wyrastającym nad ziemię garbem. To jednak nie miało znaczenia. Szczęśliwym trafem nie przechodził tędy żaden oddział wojska. Trawa nie została zdeptana. Mino przyklęknął i przesunął dłonią po długich źdźbłach. Były mokre i zimne od rosy. Młodzieniec podniósł się. Powolnym ruchem rozpiął klamrę od pasa. Oba miecze upadły na ziemię, tarcza zsunęła się z ramienia. Irian patrzyła stojąc bez ruchu. Tymczasem Mino uporał się z hełmem i zabrał się za nałokietniki. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo ciążyło to mu żelastwo! Coś zadrżało w nim, ogarnięte pragnieniem wyrwania się na zewnątrz. Jako następne zrzucił z łoskotem porąbane naramienniki. Ogarnęła go cudowna lekkość! Gdy pozbywał się ochraniającego uda i krocze fartucha z kolczugi wzmocnionej stalowymi płytkami, pojął, co czuje larwa uwalniając się od kokonu. Dłuższą chwilę zmagał się ze sprzączkami i rzemieniami głównego pancerza. Nagolenniki, buty i lekkie ubranie to był zaledwie moment. Szczupakiem rzucił się w trawę. Ulga i rozkosz przyprawiły go o zawrót głowy. Rozsądek został na kupie żelaznych skorup. Wszystkie nerwy mówiły, że ciało pozostało tam również... Toczył się w nieskończoność. Miliony chłodnych kropel spływały po nim jak deszcz, który spłukiwał ból, krew, pot i zmęczenie. Dotyk ziemi i gwiazdy rozpływające się w strugach rosy zalewającej oczy. Leciał, najzwyczajniej leciał... Wszechświat wirował w ekstazie. Nagle zderzył się z Irian. Ona też tu była. Zrobiła to samo. Naga i mokra od rosy znalazła się w jego ramionach. Po prostu wszedł w nią. Głęboko wypełnił otwarte szeroko wnętrze dziewczyny. Przywarł do piersi i ust. Poczuł pod dłonią pośladki. Ziemia zakołysała się rytmicznie i niemal natychmiast uciekła spod nich, zapadając się w otchłań. Runęli w nią, spleceni, wbici w siebie i dygoczący od przeszywającej trzewia namiętności. Irian dyszała głośno, jej głowa miotała się konwulsyjnie. Mino długimi pociągnięciami lędźwi przenikał miękką i ciepłą jamę kobiecości. Uderzał w ustępujące uległe dno. Mieszał w niej zachwyt i uniesienie. Próbował przebić falujące, ciasne i śliskie ściany. Odczucia te były tak silne, że aż widział jej wnętrze pod kurczowo zaciśniętymi powiekami! Zapragnął zmiażdżyć dziewczynę w ramionach, zgnieść ją w kulę najczystszej rozkoszy wokół swojej męskości, a potem wybuchnąć w niej gejzerem nasienia i zapomnienia. Pozwolić by szał zgasił umysł... I tak też się stało. Kiedy oprzytomniał, pierwszymi wrażeniami, jakie do niego dotarły, były wilgoć i ciemność. Nie czuł chłodu. Ogarnęło go nieodparte wrażenie, że wrócił do łona matki. Niejasne wspomnienia wydawały się starsze od najstarszych myśli. Spróbował się poruszyć i teraz spostrzegł, że leży skulony na boku. Całe ciało wypełniała ciężka, bezwładna niemoc. Z ogromnym wysiłkiem przetoczył się na plecy. Światło gwiazd zupełnie go oślepiło, a pustka, która nagle otworzyła się przed nim, była przerażająca. Omal nie zaczął krzyczeć!
– Mój rycerz... – usłyszał cichy, łagodny głos. Poczuł dotyk pieszczoty. To ONA. Nadeszło ukojenie. Pogrążył się w sobie. – Min... – pocałunki przemykały po jego brzuchu. – Iri! – w ułamku chwili powrócił do rzeczywistości. – Nie mam siły... – wyszeptał. – Wiem, leż spokojnie, rycerzu. Chciał oddać pieszczotę, ale palce tylko musnęły jej biodro. Ręka była jak z ołowiu. – Rozluźnij się... Odczuwaj mnie... – powiedziała. Delikatnymi dotknięciami warg zbierała tkwiące w nim jeszcze odrobinki pożądania. Przesuwała je językiem i gromadziła na jego podbrzuszu. W końcu osiągnęła swój cel. Poczuł tam dłonie dziewczyny. Za moment jej usta opadły. Znowu w niej był. Miarowy ruch głowy Irian wzburzył zalewające Mina potoki długich włosów. Cofały się i powracały w szybkim rytmie przypływów i odpływów. Oddech młodzieńca nabrał podobnych cech. Krew przebudziła się w żyłach. Myśli zamigotały jak opadające z drzew srebrne liście i wciąż rozpadały się na znaczące coraz mniej płatki i strzępy. Kłębiły się, wirowały. Prędzej i szybciej! TO!!! Nagły huragan zmiótł wszystko w jednej chwili. Różanooka uniosła głowę i otarła usta. Popatrzyła na twarz kochanka. Mino zasypiał właśnie, mrucząc coś niezrozumiale. Odczekała trochę, po czym przytuliła się do niego, przywierając policzkiem do piersi. Znieruchomiała. Nie zasnęła, a tylko wsłuchała się w spokojne bicie jego serca. *** Pochylony nad stołem z mapą Redren bezmyślnie przesuwał w tę i z powrotem jeden z prostokącików. Wiedział, że nic już nie zdoła zmienić, ale ciągle dręczyła go myśl, że może jednak... Lecz gra była skończona. Siła jego legionów została wyczerpana. Żołnierze Ormeda dojdą do siebie za kilka dni. Przez ten czas wyręczą ich sojusznicy... Upiory! Nie miał czym przeciwstawić się tej potędze. Miał nadzieję, że jeśli unicestwi armię Ormeda, Tagero nie będzie miał już komu pomagać i da spokój. Same demony nie opanują przecież tak ogromnego kraju jak Suminor. Zrobiłyby to wcześniej, gdyby mogły. Do okupacji potrzebni są ludzie! Ormedowi zostało ich dosyć... Nie dość pewnie wygrana bitwa zwiastowała przegraną wojnę. Teraz mógł tylko czekać, aż stanie się to, czemu i tak nie miał mocy zapobiec. Od dopełnienia się fatum dzieliły go dni, godziny, a może minuty? Z kolei wycofać armię oznaczało przekreślić to wątłe zwycięstwo, zmarnować wysiłek żołnierzy. Co robić? Nagły szelest. – Witam cię, panie! Jestem wąż Kaad. Liczę na to, że słyszałeś już o mnie... – rozległo się wprost w mózgu Redrena. Król odwrócił się szybko. Przybysz właśnie przepełzał pod płócienną ścianą. – Jak zdołałeś się tutaj dostać! Przecież straże...
– Nie mów tak głośno, panie, bo rzeczywiście zaraz narobią zamieszania. Redren machnął ręką. – I pomyśleć, że dowódca straży przysięgał, że nawet mysz się nie prześlizgnie... – wymownie popatrzył na ogromne cielsko, które wypełniło ponad połowę wolnej przestrzeni w namiocie. – Mysz? Być może... – zgodził się Kaad. – Lecz ja jestem wężem, wasza wysokość. Król uśmiechnął się niewyraźnie, a Kaad uniósł wyżej głowę. – Panie, otwórz teraz swój umysł i wysłuchaj uważnie mych myśli. Czasu jest mało... – zielone oczy węża spojrzały na Redrena z powagą. *** Nie miał pojęcia, jak długo spał, ale na pewno trwało to zbyt krótko. Nagle mocno szarpnięto go za ramię. – Wstawaj! Dzieje się coś niedobrego! – dotarł do niego głos Irian, ale nie zdołał nań w żaden sposób zareagować. Potrząsnęła nim niczym workiem. – Wstawaj! – Bezwładnie poddał się niecierpliwemu szarpnięciu. Otępiała świadomość opornie wchłaniała znaczenie słów Różanookiej. Żadnych skojarzeń, brak wniosków. Słyszał, nic nie pojmując. – Otwórz oczy! – Rozkaz bez echa przemknął przez mózg. Nawet rzęsy nie drgnęły. Zaklęła i puściła bezwolne ciało. Mino natychmiast znów zapadł w senny niebyt. Irian wróciła niosąc lekkie ubranie. Zaczęła ubierać go brutalnie i z pośpiechem. Gwałtowne wstrząsy w końcu odniosły skutek. – Coo, co jest?... – wybełkotał z mozołem unosząc powieki. Niebo jaśniało fioletowymi barwami przedświtu. – Coś złego wisi w powietrzu! Musimy wracać. Pośpiesz się! Pomogła mu wstać i zaprowadziła do miejsca, w którym leżały stalowe blachy. – Teraz buty i zbroja... – Na Reha! – wychrypiał. I bez tego ledwo mógł się poruszać. Mięśnie miał jak szmaty, a w kolanach rozmiękły wosk. Gdy Różanooka przyczepiała kolejne płyty, był przekonany, że zaraz zapadnie się pod ziemię. Darowała mu tylko tarczę i hełm – te części rynsztunku sama wzięła pod pachę. – Chodźmy! – zawołała. Mino zatoczył się jak pijany. Oto skończył się sen motyla... Gdyby nie ramię Irian, grzmotnąłby o murawę niczym zrzucony z cokołu pomnik. Weź się w garść! wrzasnął na siebie w duchu. Zaczął iść jak zepsuty automat. To już wcale nie było romantyczne! Po chwili przyszło mu na myśl, że tak samo musi czuć się umarły, którego za pomocą magii przekształcono w
żywego trupa i zmuszono do opuszczenia grobu... Zaciekawiło go, czy ciężar jego zbroi teraz jest równie męczący jak ciężar ciała przywdzianego ponownie po śmierci? Wisielczy humor po pierwszych kilkunastu krokach ustąpił miejsca trzeźwiejszej ocenie sytuacji. Nawykłe do wysiłku mięśnie z wolna odzyskiwały sprawność. Ostatecznie nie był głodny ani tak całkiem niewyspany. Parę łyków wody i trzy miodowe ciasteczka przynajmniej na razie przywróciły mu siłę i jasność umysłu. Ruchy Mina nabrały sprężystości. – Co się dzieje? – zapytał odbierając od Różanookiej tarczę i hełm. – Czuję Obecność! – Upiory nadchodzą? – fala chłodu przemknęła pod sercem. – Nie, chyba nie, to coś innego – odrzekła. – To jakby jeden demon... – Gdzie? – obejrzał się odruchowo. – Wszędzie wokół nas! Właśnie w tym rzecz. Pierwszy raz odbieram podobne wrażenie. Nie rozumiem tego... Niebawem dotarli do obozowiska. Tutaj było spokojnie. Żołnierze spali przy dogasających ogniskach, a wartownicy snuli się pomiędzy nimi. Irian i Mino z pośpiechem weszli na szczyt i zaczęli rozglądać się dookoła. Nigdzie żadnych oznak niebezpieczeństwa. Z doliny wciąż dochodziły zdławione jęki oraz błagalne wołania – prośby o pomoc lub szybką śmierć. W porównaniu z wczorajszym wieczorem zmieniło się tylko tyle, że krzyki te znacznie osłabły. Z niezbyt odległego pobojowiska na prawym skrzydle dochodziły podobne odgłosy. Wszystko normalnie. – Chyba jednak przesadzasz – stwierdził w końcu Mino i położył się na ziemi. Irian popatrzyła na niego gniewnie. – A co twoim zdaniem powinienem zrobić? – zapytał szybko. Nie znalazła odpowiedzi. Milczała. Jej oczy przygasły. – Nie wiem... – W takim razie musimy czekać. Usiądź koło mnie. Z lekkim ociąganiem spełniła jego prośbę. – Byłaś cudowna, wiesz? – szepnął obejmując ją. Rozpogodziła się i uśmiechnęła. – Dobrze mi z tobą – odparła. – Kocham cię... – Ja też, a więc wyjdź za mnie. – Mówisz poważnie – spojrzała zdumiona. – Jak najbardziej. Zostań moją żoną – powtórzył. Coś dziwnego pojawiło się w jej rysach. – Czy wiesz o co prosisz... – zaczęła.
– Wiem – powiedział szybko. – Wcale nie przeszkadza mi to, że potrafisz zmieniać postać. Koniec końców bywają kobiety, które niezależnie od wyglądu są upiornymi zmorami... Ty taka nie jesteś! – Wariat! – nie zdołała ukryć rozbawienia. – No więc? – Nie wiesz jeszcze wszystkiego – spoważniała. – Nie będę mogła dać ci dziecka. Demony w związkach z ludźmi pozostają bezpłodne. – Masz takie zdrowe ciało... – stwierdził zaskoczony. – Min, ja umarłam! Tego nie można zmienić ani odwrócić. To ciało to tylko kształt, zmienna forma... Ono już nigdy nie będzie mogło dać życia nowej ludzkiej istocie. Rozumiesz? Mino milczał. – Sam kiedyś powiedziałeś, że nie jestem człowiekiem. To prawda. – Kocham cię! – oznajmił twardo. – Zastanów się jeszcze. Przemyśl to. – Nie cofnę słowa! – W takim razie to ja proszę o czas do namysłu. – Twoje prawo. – Nie kłóćmy się – pocałowała go szybko. – Dobrze – dotknął jej policzka. Irian gwałtownie zerwała się na równe nogi. – Wstawaj! To coś...! Już stał koło niej. – Co? – Czuję, że to się budzi... – szepnęła gorączkowo. – Patrz! Dniało. Wszędzie jak okiem sięgnąć z dolin i stoków wzgórz podnosiły się opary porannych mgieł. Białe smugi falowały leniwie, pełzały, łączyły się i gęstniały. Nie było wiatru. – Ten zew jest jak krzyk... nie krzyki – mówiła szybko Różanooka. – To są głosy zmarłych... raczej zabitych... Min! To są polegli w tej bitwie! Oni wracają!!! – Karyjczycy! – rozległ się za nimi krzyk straży. Spojrzeli za siebie. Zza odległych pagórków wychodziły gromady żołnierzy Ormeda. Z każdą chwilą wyłaniały się kolejne tysiące. Mrowie wrogów sunęło powoli w ich stronę. – Alarm!!! – wrzasnął Mino na całe gardło. Na wzgórzu zakotłowało się. Gwardziści i legioniści wyrwani ze snu chwytali za broń i zadeptując popioły ognisk zbierali się w swoich dziesiątkach. – Szyk obronny! Dowódca Samnijczyków podszedł do Mina i Irian.
– Co robimy? – zapytał. – Dostaliśmy rozkaz wiązać walką siły wroga – odpowiedział Mino. – Żadnych nowych poleceń nie było, więc zostajemy tutaj. Żołnierze zaczęli otaczać szczyt wzgórza pierścieniami szeregów. Samnijczyk popatrzył na nadchodzącego przeciwnika. – Ależ oni nie są zupełnie przygotowani do ataku! – zawołał nagle. – Po prostu idą przed siebie. Oszaleli! – I nie tylko oni... – mruknęła Różanooka. Mgła, spływająca ze wszystkich stron, wypełniła dolinę nadając jej wygląd misy z mlekiem na dnie. Biały całun zakrył pobojowisko. Zawodzenia rannych i konających niespodziewanie ścichły, a potem umilkły zupełnie. W uszach Suminorczyków, przyzwyczajonych od wielu godzin do tego ponurego chóru, owa cisza zabrzmiała złowrogo. – Słyszycie to?! – Dowódca samnijskiej manipuły zapomniał o Karyjczykach. Irian i Mino milczeli. Patrzyli wciąż w dół. Wzrok pytającego powędrował w ślad za ich spojrzeniami i jego oczy szeroko otworzyły się ze zdumienia. W szeregach podniosła się wrzawa. Niezwykła wieść natychmiast obiegła wzgórze. Mgła zmieniła barwę! Z białej stała się różowa i jeszcze bardziej zgęstniała. Zaczęła inaczej falować... – To krew! – syknęła Irian. – To świństwo wysysało krew z rannych. Głodne duchy! Tagero... Zimny powiew wiatru musnął twarze stojących na wzgórzu. Różowy tuman w dolinie nie zareagował na ruch powietrza. Wciąż drgał we własnym rytmie. Na wzniesieniu, z którego kusznicy ostrzelali wczoraj ronijskich pikinierów, pojawił się samotny jeździec. Był to deremski kurier. Zaczął jechać w ich stronę. Nieświadomy niczego sunął prosto we mgłę... Legioniści domyślili się prawdy. Ostrzegawcze krzyki nie dotarły do Deremczyka, lecz zrozumiał znaczenia gwałtownych gestów. Spiął konia i rzucił się w bok. Próbował galopem ominąć niebezpieczne miejsce. Mgła poderwała się i popłynęła jak rzeka zalewając mu drogę. Była szybsza od pędzącego po łuku konia. Nie dała mu szans. Chwilę później kłęby różowego dymu ogarnęły wierzchowca i jeźdźca. Suminorczycy usłyszeli trwożliwy kwik zwierzęcia, a potem łomot walącego się ciała. Szmer grozy przemknął przez szyki. Od falującej masy szkarłatnych oparów oderwał się nagle skłębiony obłok. Dopiero po chwili zrozumiano, że jest to człowiek oblepiony krwiożerczym tumanem. Nieszczęśnik biegł coraz wolniej, zataczał się, natomiast wlokąca się za nim mgła nabierała mocnej, jasnoczerwonej barwy. Deremczyk runął na ziemię. – Idźcie po niego! – wrzasnął Mino. Czterech Gwardzistów rzuciło tarcze i biegiem pognało po pochyłości. Przypadli do leżącego, chwycili go i powlekli ku swoim. Krwistoczerwone strzępy odpadły już od
bezwładnego ciała i znikały w trawie. Jeden z żołnierzy, krzywiąc się z bólu, ze wstrętem strzepnął dłonią obłoczek, który przylgnął do jego policzka. Trójka dowódców natychmiast pochyliła się nad posłańcem. Skóra na twarzy, szyi i dłoniach ofiary była biała jak kreda, pokrywały ją setki sinych gwiaździstych cętek. Agonia dobiegała kresu. – Jakie były rozkazy?!! – Mino z rozpaczą potrząsnął Deremczykiem. – Zostaw go! – Irian chwyciła głowę umierającego i przycisnęła do niej swe czoło. Trwała tak dopóki kurier nie skonał. – Odwrót. Uciekać... – oznajmiła puszczając trupa. – Tam! Patrzcie! – rozległ się nagle czyjś okrzyk. Wszystkie głowy zwróciły się we wskazanym kierunku. Zza wzgórz odsłaniających największe pole śmierci na prawym skrzydle wyrastała olbrzymia różowa ściana. To samo działo się tam, skąd przybył posłaniec. Karyjczycy zatrzymali się w odległości dwustu kroków. Teraz stało się jasne, że przyszli tu jako widzowie. Tłoczyli się na szczytach okolicznych pagórków, wyszukując co lepsze miejsca. Jedyna wolna droga wiodła pomiędzy kłębowiskiem wampirzej mgły a czekającymi na wzgórzach tłumami wrogów. Korytarz ten wciąż się zwężał. Krwawy tuman w dolinie zaczął puchnąć jak ciasto... – W lewo zwrot! Przegrupować się! Kusznicy na prawo! – padły rozkazy. – Naprzód! Suminorska formacja zeszła w dół w postaci litery „V”, której ramiona połączyły się zaraz, tworząc zwartą kolumnę. Rozległo się wycie zawiedzionych Karyjczyków. – Przyśpieszyć! Równać krok! – wołał Mino. Pancerna gąsienica przepełzła bez przeszkód przez kolejny szczyt. Jeszcze pół mili... Żołnierze Ormeda nie wytrzymali. Gdy spostrzegli, że wrogowie mają realną szansę wymknąć się z pułapki pozbawiając ich widowiska, z wrzaskiem zaczęli zbiegać ze wzniesień. Pierwszy atak nastąpił bez żadnego rozkazu. Gwardyjscy kusznicy zareagowali spokojnie. Złożyli się, podpuścili nadbiegających na odległość trzydziestu kroków i z zimną krwią położyli pokotem pierwsze dwie setki. Reszta Karyjczyków wycofała się w popłochu. To starcie dało jednak ten skutek, że cała grupa musiała stanąć i zaczekać, aż strzelcy znów napną kusze. Gdy Suminorczycy ruszyli wreszcie, runęła na nich chmura strzał. Groty rozdzwoniły się na pancerzach i tarczach. Krzyki trafionych następowały jeden po drugim. – Kusznicy, cofnąć się! Wyżej tarcze! Dalej! Równo! Stanowcze głosy dowódców pozwoliły zapomnieć o strachu. Kolumna wciąż sunęła przed siebie znacząc przebytą drogę szeregiem nieruchomych lub wijących się ciał. Wśród nadlatujących pocisków często zdarzały się bełty z kusz. Śmierć szalała, ale jej taniec nie zdołał złamać karności i desperacji suminorskiej piechoty. Mino przekładając tarczę do prawej ręki spostrzegł, jak Irian wyciąga strzałę z własnej szyi. Kusznik idący tuż obok niej skręcił się i padł na wznak. Z tyłu rozległ się zgrzyt
pękającego pancerza i krótki charkot konającego. Jeszcze trzysta kroków, jeszcze dwieście, sto... Skłębiona ściana mgły pędziła już z nieprawdopodobną szybkością. Przesłaniała pół nieba! – Bieeegiem!!! – Mino poderwał żołnierzy do ostatniego wysiłku. Kolumna poszła w rozsypkę. Zamieniła się w bezładną gromadę ludzi biegnących ku wolnej, bezpiecznej przestrzeni rozciągającej się u wylotu złowrogiego korytarza. Pochylone karki, ciężkie oddechy, łomot butów o ziemię, szczęk zbroi, szum krwi w skroniach, krzyk, jęk i pierwsze sylwetki mijające skraj nadciągającej fali śmierci. Mino nie spostrzegł, kiedy to nastąpiło. Nagle wszędzie zaroiło się od oszalałych z wściekłości i nienawiści Karyjczyków. Zgubił tarczę usiłując uwolnić prawe ramię. Miecz przeszył najbliższego wroga, ale klinga utknęła w pancerzu i przeciwnik padając wyrwał Minowi broń z ręki. Trzy kroki dalej barczysty, ronijski najemnik rozłupał samnijskiego legionistę, po czym sam padł przestrzelony na wylot z kuszy. Mino wyszarpnął topór z zaciśniętej w agonii dłoni i moment później szerokie ostrze zmiotło z ramion głowę jakiegoś Karyjczyka. Młodzieniec brnął naprzód, wyrąbując sobie drogę z dziką zajadłością. Nie widział nic oprócz twarzy wrogów przed sobą i zbliżającej się mgły z boku. Za nim narastał skowyt przerażenia. Krwawy tuman wpadł między walczących. Nie oszczędzał nikogo. Chwilę później Mino znalazł się poza jego zasięgiem. Przebiegł jeszcze kilkanaście kroków, zatrzymał się i odwrócił. To co zobaczył, sprawiło, że omal nie zwymiotował. Żołnierze obu armii wyjąc ze strachu i bólu miotali się i wili, usiłując uwolnić od czerwonych obłoków, które ogarniały ich niczym płomienie. Za moment wszystko zniknęło w różowej masie. Mgła dosięgła zgromadzonych na wzgórzach Karyjczyków. Teraz zrozumieli, że i oni padli ofiarą podstępu! Na ucieczkę było za późno. Ich panika rozpłynęła się w kłębowisku śmierci. Każdy wsysany człowiek wzmagał apetyt mgły, zwiększał szybkość, z jaką się poruszała, pogłębiał jej barwę. Mino spostrzegł odległy o kilkaset kroków, wyższy niż inne pagórek. Pobiegł tam i wspiął się na jego szczyt. Widok dał mu pojęcie o tym, co się działo na całym polu bitwy. Ściana krwiożerczych oparów, podnoszących się z pobojowisk, długich na ponad dwie mile, obracała się wokół swego środka, jednym ramieniem ogarniając wojska Ormeda, a drugim legiony Redrena. Gigantyczny szkarłatny wir pochłaniał obydwie armie. Potęga i gra czarodziejskich mocy zapierała dech w piersiach. Mino był sam. Ci, którzy uszli pogromu, rozbiegli się i przepadli w okolicznych wąwozach i dolinach. Gwardyjsko-legionowa grupa zaczepna przestała istnieć. Nigdzie nie mógł wypatrzeć Irian... Lęk i dręcząca niepewność zdławiły gardło. Co się mogło z nią stać?! Tymczasem morderczy żywioł wykonał już jeden pełny obrót. Żniwo śmierci zostało zebrane. Duchy syte zemsty zaczęły odchodzić. Krwawy tuman kurczył się i wirował coraz prędzej i prędzej. Niebawem nad polem bitwy wyrósł olbrzymi lej cyklonu, który oderwał się
od ziemi, wolno uniósł do góry i rozlał się po niebie w postaci ogromnej czerwonej plamy. Trwało to jakiś czas, aż nagle czarna błyskawica z chichotem rozdarła szkarłatną chmurę i aby już nikt nie miał wątpliwości, kto tutaj zwyciężył; na Obłe Wzgórze spadł deszcz krwi... *** Arcyświętca odczekał, aż umilkną szepty i Rada znów będzie gotowa słuchać. Nadeszła pora, by ostatecznie przesądzić sprawę! – Wobec tak jawnych i jednoznacznych znaków winniśmy zdecydowanie odrzucić grzeszne wątpliwości! – oznajmił. – Nasz nieszczęsny monarcha utracił łaskę w oczach Wielkiego Reha, zatem musi złożyć koronę. Nieważnie, iż nie jesteśmy zgodni co do tego, na czyje skronie należy nałożyć później ten klejnot. Ufamy, że następne boskie znaki wskażą przyszłego króla w sposób równie pewny jak dzisiaj, gdy nakazują nam ogłosić, że święte znamiona na ciele owego szalonego bluźniercy i bezbożnika utraciły swą moc. Bracia, okażmy wiarę! Niechaj Najwyższa Mądrość pobłogosławi odwieczne prawa Korony Suminoru i przywróci im dawny blask! Niech się tak stanie! W ciszy która zapadła, rozległ się szelest szat powstających z miejsc świętców. – Niech się tak stanie! – rzekł pierwszy. – Niech się tak stanie! – Tradycyjna formuła zabrzmiała w kolejnych ustach. Te cztery słowa powtarzały się raz za razem. Bero słuchał uradowany. Nareszcie przestali się wahać! Głos wiary przemógł przyziemne racje! Rada świętców zdobyła się na odwagę dopiero dziesiątego dnia po wyjeździe władcy ze stolicy, co mąciło mu nieco tę radość, ale to już nie miało znaczenia. Wybaczył im ową odrobinę ludzkiej słabości. Przecież w końcu nad życiem suminorskiego ludu znów miało wzejść słońce bożego Ideału! Dziwny chłód zmroził myśli Arcyświętcy. Coś zmusiło go, aby spojrzeć w kierunku mrocznego kąta sali. Spostrzegł, że leży tam garść jakiegoś szarego prochu. Z gniewem pomyślał o niesumienności służby, lecz nim zdążył cokolwiek postanowić, pył nagle uniósł się w górę i przybrał postać spalonego ludzkiego szkieletu. Demon przez moment nieruchomo wisiał w powietrzu, po czym popłynął szybko ku Arcyświętcy. Słowa egzorcyzmu zamarły na ustach kapłana. Krzyk grozy uderzył w sklepienie sali. Wybuchło obłędne zamieszanie. Przejmujące jęki napadniętego mieszały się z wołaniami o ratunek, lecz zaskoczenie było zupełne. Nikt nie ruszył z pomocą. Niektórzy z obecnych uświadomili sobie z przerażeniem, że tutaj, w dobudowanym do świątyni, lecz nie będącym jej częścią prywatnym pałacu Arcyświętcy, nie działa już ochronna Moc Sakrum! Ktoś wzywał straże, ktoś inny wzywał by stworzyć Krąg Woli, ale jego głos tonął w ogólnej wrzawie. Arcyświętca w objęciach latawca zaczął nagle gaworzyć i szlochać. Wtem otworzyły się drzwi i do komnaty weszli Strażnicy Świątyni z obnażonymi mieczami w dłoniach. Ich twarze były bez wyrazu, a oczy wywrócone białkami do góry. Chwilę później pierwszy świętca runął na podłogę zachłystując się własną
krwią. Stalowe ostrza z chrzęstem przeniknęły następne ciała. Przeraźliwe wrzaski mordowanych ucichły dopiero po kilkunastu minutach... *** Sułtan Karu, Jego Wysokość Ormed V, jechał w kierunku trwającej w oddali twierdzy Sahen. Za nim sunęły może ze dwie setki żołnierzy ocalałych z magicznego kataklizmu. To było wszystko, co udało mu się zebrać z przeszło dziewięćdziesięciotysięcznej armii! Zbyt wielu żołnierzy chciało obejrzeć z bliska unicestwienie wojsk Redrena... Ogrom klęski nie mieścił się w głowie. Nie miało znaczaenia, że taki sam los spotkał wroga. Duszę Ormeda żarła tępa rozpacz. Takiego pogromu nie uwieczniły dotąd karyjskie kroniki. Żaden ze znajdujących się tam opisów zagłady wrogów państwa nie dorównywał rozmachem temu, co stało się z karyjską armią na Obłych Wzgórzach. Sam Ormed przeżył tylko dzięki nadzwyczajnej chyżości wierzchowca. Ale zginęli jego najstarsi synowie... Sponiewierana duma i ojcowska żałoba – oto co przywoził ze sobą z największej wyprawy wojennej w życiu! Do twierdzy było już blisko. Dobrze, że zostawił tutaj garnizon. Żołnierze przydadzą się teraz. Wysłani przodem oficerowie na pewno powiadomili załogę o przybyciu władcy. Na murach panowała cisza. Ormed nie zauważył tam nikogo, ale granatowo-złoty sztandar powiewał spokojnie na najwyższej wieży. Wielkie wrota były otwarte. Brak straży nie zaniepokoił przybitego nieszczęściem sułtana. Wjechał w bramę i nagle uderzył go trupi odór. Czyżby nie zdążyli jeszcze uprzątnąć ciał? – przemknęło mu przez głowę. Rżenie konia i ostrzegawcze krzyki ludzi za plecami Ormeda zabrzmiały równocześnie. Uniósł głowę usiłując zorientować się, o co chodzi, i w tym momencie wyleciał z siodła. Wierzchowiec stanął dęba i tańcząc na zadnich nogach, podkowami przednich kopyt skrzesał iskry na kamiennym murze. Ormed wyrżnął zbroją w bruk. W krótkim błyski olśnienia zrozumiał wszystko. – Zdrada!!! Wściekły kwik oszalałych koni odbił się wielokrotnym echem od ścian otaczających zasłany trupami dziedziniec fortecy. Bazyliszek wyłonił się z bocznego, odchodzącego od bramy korytarzyka. Pół dziecko, pół gad, niespiesznie poczłapał ku leżącemu bez ruchu sułtanowi. Szare powieki uniosły się powoli, odsłaniając ogromne żółte oczy zajmujące ponad połowę twarzy. W tych dwu złocistych otchłaniach było coś, co nie pozwoliło władcy Karu odwrócić wzroku. Wbrew własnej woli musiał patrzeć w ich przyprawiającą o obłęd głębię. Rozum stracił oparcie i zapadł w nieskończoność, jak przedmiot umieszczony pomiędzy dwoma zwróconymi do siebie zwierciadłami... Potem powietrze zafalowało od żaru, który momentalnie spalił oblicze i umysł sułtana. Wieloletni przeciwnik Redrena bez jęku runął w niebyt i śmierć.
Bazyliszek jeszcze długo stał i wpatrywał się w swoją ofiarę. Ciało Ormeda V skwierczało w rozżarzonej do czerwoności zbroi.
ONO Mino siedział gapiąc się na ostrze zdobycznego topora. Znakomicie zahartowana stal nie stępiła się ani poszczerbiła w czasie walki. Fragmenty gęstej sieci srebrnych inkrustacji, głęboko wtopionych w żelazo, przebłyskiwały spod warstwy zakrzepłej krwi. Oba metale przenikały się wzajemnie, tworząc w sumie dwa zrośnięte ze sobą ostrza. Ta broń mogła więc zabijać i ranić demony. Półtora miesiąca temu podobny oręż pozbawił Kaada ogona. Mina jednak nie obchodziło to wszystko. Był potwornie zmęczony. Krwawy deszcz wypłukał z duszy nadzieję. Nic nie chciał, na niczym mu nie zależało. Tagero był nie pokonany! Ta ponura pewność zgasiła pragnienie robienia czegokolwiek. Resztki zapału stracił, bezskutecznie szukając Irian na pobojowisku. Przez kilka ostatnich godzin ogłupiały snuł się wśród trupów. Teraz pozostała mu już tylko apatia i pustka. Miał dosyć walki. Nie pamiętał od jak dawna bezmyślnie gładził dłonią stylisko topora. Mimo klęski, rozpaczy i tylu poległych słońce świeciło jasno nad Obłymi Wzgórzami. Nie było gorąco, ale po prostu ciepło. Natura szydziła z pokonanych! W pewnej chwili znużenie i otępienie przekroczyły już wszelką miarę. Mino opadł na plecy i zasnął głęboko... Obudził się w środku nocy ogarnięty dziwnym uczuciem. Niejasny sen zgasł nagle. Jakaś myśl szalała w umyśle Mina, natarczywie próbując wepchnąć się do świadomości. Wstać i pójść! Gdzie? Po co? Wstać i pójść! Co jest, do wszystkich diabłów?! Wstać i pójść! Usiadł, prawa ręka machinalnie wsunęła topór za pas. Irian? Kaad? Coś wskazywało kierunek. Na południe. Prosto. Ruszył starając się coś zrozumieć. Jak na razie jasne było tylko to, że wszelki opór spowoduje natychmiastową utratę władzy nad ciałem. Szedł w stronę Rohirry. Do pełni brakowało jeszcze paru dni. W świetle księżyca wyraźnie widział okolicę oraz czarną smugę lasu na horyzoncie – to tam zaczynało się królestwo upiorów. Rohirra był ogromnym obszarem dziczy, prawie w całości znajdującym się wewnątrz Suminoru. Jedynie niewielka północno-zachodnia jej część formalnie należała do Ronu. Od południa otaczały ją stepy piryjskie. Przez wiele wieków na rohirryjskiej granicy kończyła się władza królów z Katimy. Dopiero podbój ziem należących do koczowniczych Pirów spowodował, że Rohirrę przyłączono do Suminoru. Nie starano się jej jednak kolonizować. Demony władały niepodzielnie zachodnią częścią tej prowincji, we wschodniej zaś miały swe leża liczne zbójeckie bandy. Tam znajdowali schronienie przestępcy, którym udało się ujść sprawiedliwości. Ten podział Rohirry na tereny należące do upiorów oraz obszary zajmowane przez ludzi wyjętych spod Prawa utrzymywał się już od wieków. Obie połowy prowincji
znajdowały się względem siebie w stanie osobliwej równowagi życia i śmierci, a granica pomiędzy nimi była płynna. Mino maszerował całą noc. Do ściany drzew dotarł przed świtem. Na skraju puszczy stała jakaś postać. Po chwili dostrzegł, że jest to strzyga. Irian! Nie! To nie była Różanooka. Dłoń momentalnie opadła na obuch topora. Upiorzyca nie drgnęła. Mino postąpił ostrożnie kilka kroków. Strzyga odwróciła się i weszła w głąb lasu, zaraz jednak stanęła i znów popatrzyła na Mina. Zrozumiał, że chce go prowadzić. Teraz ciekawość stała się silniejsza od obaw. Młodzieniec stwierdził, że z jego umysłu zniknął krępujący wolę przymus. Upiorzyca była bez wątpienia nie tylko przewodnikiem, ale również strażnikiem. Odczuwał tylko niejasny niepokój. Nic konkretnego z tych obaw nie wynikało. Szedł więc za potworem zastanawiając się, co będzie dalej. W puszczy panował mrok znacznie gęstszy niż na otwartej przestrzeni, lecz i tutaj przejaśniało się szybko. Mino przyśpieszył kroku. Chciał lepiej przyjrzeć się człapiącej przed nim upiorzycy. Na razie zdołał zauważyć, że ten pokraczny stwór nie miał w sobie nic z gadziego wdzięku Irian. W pewnej chwili strzyga znalazła się w widniejszym miejscu i odwróciła po raz kolejny. Młodzieniec krzyknął ze zgrozy. Przed nim stał trup kobiety, zabitej niegdyś ciosem maczugi lub czegoś podobnego. W miejscu lewego oka i połowy czoła ziała ogromna wyrwa, kończąca się na czubku głowy. Zmiażdżone od uderzenia tkanki zdążyły wygnić, zanim nastąpiła Przemiana. Widać było, że czaszka jest pusta w środku. Rozdarte policzki niczym postrzępione wargi otaczały szeroką paszczę, z której sterczały dwa rzędy długich, szpiczastych kłów. Prawe oko lśniło czerwonym blaskiem. Poświata tej samej barwy wydobywała się z resztek lewego oczodołu. Szpony zwisały luźno na końcach powykręcanych ramion, spod włókien czarnych mięśni przebłyskiwały nagie kości. Widać było, że moc Onego działając na przegniłego trupa wstrzymała rozkład, po czym przekształciła te szczątki stwarzając organizm, podległy nadnaturalnym prawom. Do Mina dotarło nagle, iż dla Onego nie istniała różnica pomiędzy cuchnącą zgnilizną, a ciałem zachowującym większość czynności życiowych, czyli takim, jakie miała Różanooka. Wszystko, co przekroczyło próg śmierci, w jednakowym stopniu podlegało Naturze Onego. Czym w istocie była więc Irian? Nazwa „demon” nie wyjaśniała niczego. To słowo jedynie zakrywało ludzką niewiedzę... Te i podobne myśli pozwoliły Minowi na jakiś czas zapomnieć o niepokoju. Rozwidniło się całkiem. Strzyga wiła się i syczała, gdy padało na nią dzienne światło. Promienie słońca najwyraźniej musiały ją parzyć, ale mimo to szła nie ustając. Ta nowa osobliwość nie zwracała już jednak uwagi Mina. Droga zaczęła się dłużyć, a zbroja przypominała o swoim ciężarze. Po namyśle odwiązał i porzucił najpierw fartuch o który co chwila zaczepiały jakieś gałęzie i sęki, a potem masywne naramienniki chroniące od cięć z góry. Ulżyło mu to trochę i zwiększyło swobodę ruchów, ale zmęczenie na krótko dało się oszukać. Około południa pojawiła się natrętna myśl, by pozbyć się reszty żelastwa oraz broni... Pragnienie to było
bardzo podobne do rozkazu, który skłonił go do przyjścia tutaj, lecz tym razem Mino nie uległ. Zebrał się w sobie i zdusił obcą wolę jak robaka. Mógł być znużony, ale wczorajsze załamanie należało już do przeszłości. Postanowił zmierzyć się z przeznaczeniem. Strzyga nagle skręciła w bok i ruszyła w kierunku pobliskiego wykrotu. Wlazła tam i za moment znieruchomiała. Mino podszedł i bezceremonialnie trącił ją czubkiem buta. Potem kopnął. Nie drgnęła – była w letargu. Młodzieniec został sam. Zdumiony rozejrzał się dookoła. Niedaleko stąd słoneczne światło obficiej przesączało się między drzewami. Poszedł w tamtą stronę i po chwili dotarł do dużej polany. Stała tu kurna chata, a naprzeciw niej rósł rozłożysty dąb, w którego cieniu kryła się mogiła. Dwie siwe smużki dymu leniwie wypływały spod strzechy. Mino oparł lewą dłoń na rękojeści krótkiego miecza i pomaszerował szybkim krokiem w kierunku domostwa. Raz kozie śmierć! Otworzyły się drzwi i z zewnątrza wyjrzał przygarbiona staruszka. – Witajcie, rycerzu! Witajcie! Wejdźcie, a odpocznijcie... Mino stanął jak wryty. – To ty mnie tu sprowadziłaś?! – zawołał. – To twoja strzyga? – Strzygwa?! – kobiecina wyraźnie się przestraszyła. – Ja nic nie wiem, jasny panie. Nic nie wiem! Wejdźcie, posilcie się, odpocznijcie... – Jesteś wiedźmą? – Podszedł bliżej. – Eee, jaka tam ze mnie wiedźma. Ja takie o... tylko... – wykrzywiła się rozbrajająco. – Tagero jest twoim panem? – A kto to taki? – Nie udawaj głupiej! – zezłościł się Mino. – Za durnia mnie masz?! – Wejdźcie, rycerzu, rozgośćcie się, na wszystko będzie pora... – gestem ręki zaprosiła go do środka. – On tu przyjdzie? Kiedy? – Ja nic nie wiem, jasny rycerzu, zaraz gorącej polewki wam dam! Mino ostrożnie przestąpił próg. Nic się nie działo. Odczekał, aż wzrok zacznie przyzwyczajać się do półmroku. Kie licho!... W tej kurnej chacie był piec! Potężny, murowany piec z utrąconym kominem, kończącym się tuż pod błyszczącą od sadzy strzechą. Te dwie rzeczy zupełnie do siebie nie pasowały. Skoro komuś chciało się budować tak duży piec, to dlaczego nie wyprowadził komina nad dach? To było bez sensu! – Siadajcie, rycerzu – stara kobieta wskazała ławę obok stołu. Mino usadowił się tak, aby mieć ścianę za plecami. Poprawił topór, ale nie wyjął go zza pasa. Dwa łokcie nad jego głową wisiała gęsta, szaroniebieska warstwa falującego dymu. Żerdzie podtrzymujące strzechę były ledwo widoczne. Przyjrzawszy się im jednak lepiej, młodzieniec stwierdził ze zdumieniem, że wędzi się na nich całkiem spora gromadka nietoperzy...
Ciekawe czy jeszcze żyją? – pomyślał z trudem kryjąc rozbawienie. Na ścianach wisiały pęki ziół, a na długich półkach stały liczne gliniane słoje. Zamiast podłogi było klepisko. Wiedźma pochyliła się nad stojącymi na piecu garnkami i kociołkami. Huczał ogień, w nosie wierciły zapachy ziół, dymu i jedzenia. Jedzenia... Mino poczuł, jak jego wnętrzności zwijają się w jeden ogromny supeł. Przełknął gwałtownie ślinę. – Na zdrowie rycerzu – stara postawiła przed nim misę parującej zupy. – Najpierw ty! – opanował się szybko. Bez gadania ujęła łyżkę i przełknęła nieco strawy. – Masz zjeść po jednym kęsie wszystkiego, co tutaj pływa – rozkazał. Popatrzyła na niego drwiąco i zabrała się za wyławianie kawałków mięsa, mącznych klusek i warzyw. Robiła to bardzo powoli, długo żując i smakując z zachwytem każdą próbkę potrawy. Celowo przeciągała próbowanie, drażniła Mina, ale on z kamiennym spokojem wytrwał do końca, po czym przysunął naczynie do siebie i sam zaczął jeść. Z namysłem, wolniutko... Gdyby jednak czarownica przestała się na niego gapić, to najpewniej powybijałby sobie zęby łyżką albo się nią udławił. Głodne, zachłanne zwierzę w jego umyśle przestało szaleć dopiero wtedy, gdy z misy ubyła połowa zawartości, a przyjemne ciepło rozlało się po zmęczonym ciele. Kiedy skończył, starucha sprzątnęła ze stołu i usiadła w kucki na przeciwległym końcu izby. Zapatrzyła się gdzieś przed siebie. Cisza i spokój. Miłe rozleniwienie narastało przechodząc w senność. Było to tak naturalne, że Mino nie mógł zmusić się do zachowania czujności. Oparty o ścianę, z rozluźnionymi mięśniami, coraz bardziej grzązł w rozkosznej błogości. Rzeczywistość się rozklejała. Mozolnie tłumaczył sobie, że powinien pamiętać o niebezpieczeństwie i zasnął w połowie któregoś z tych wywodów... – Mino Dergo, zbudź się! Zerwał się na równe nogi omal nie wywracając stołu. Ręka pomknęła ku broni. Jest! Odetchnął z ulgą. Ciemne i jasne plamy migające przed oczami ułożyły się w zrozumiały obraz. Była już noc. Chatę oświetlały błyski płomieni wydobywających się z otworów w palenisku pieca. Pod ścianą siedział mężczyzna, ubrany w kobiece szaty. – Nie obawiaj się, nic ci nie grozi. – Ty jesteś Tagero?! Co to za błazenada?! – Mino stał spięty, gotów do walki. – Uspokój się, gdybyś miał zginąć, twój trup od dawna byłby już sztywny... – Tagero wstał i bez pośpiechu zrzucił z siebie suknię. Pod spodem miał męskie ubranie. – Chcę z tobą mówić, a że nie dałeś się przekonać, by broń zostawić w lesie musiałem uciec się do tego prostego wybiegu... – Gospodarz uśmiechnął się ironicznie. – Człowiek zmęczony i głodny często bywa zły i nie sposób z takim rozsądnie pogadać. Dobrze wyostrzone żelazo pod ręką dodatkowo utrudnia rozmowę. Teraz to co innego, nieprawdaż? –
Czarnoksiężnik, którego twarz miała w sobie coś kociego, zdjął z jednej z półek dzban oraz dwa kubki. – Nie będę z tobą pić, łajdaku! – syknął Mino. – Czemuż to? – szczerze zdziwił się Tagero. – Nie lubisz mnie? – Ty ścierwo! Jeszcze pytasz?! – młodzieniec chwycił za miecz. – Tak, pytam – odparł spokojnie mag. – A niby co ja ci takiego zrobiłem? – Rida! – Nie ja rzuciłem na nią oskarżenie, nie ja wydałem wyrok, ani go wykonałem. Ja stworzyłem tobie i jej szansę pokonania śmierci... – Przemiana? – Mino drgnął zaskoczony. – Właśnie! – przytaknął Tagero. – To było moje ryzyko. Nie mogłem przecież przewidzieć z góry, co ona zrobi, kiedy stanie się wisielicą. Gdyby cię rzeczywiście kochała, twój plan by się powiódł. Lecz niestety, narzeczona szlachetnego Mina Dergo była zwykłą mieszczką, której trafiła się doskonała okazja, by zmienić stan. Chciała wyjść za ciebie z czystego wyrachowania, bez krzty uczucia, ty biedny zaślepiony głupcze! – stwierdził z politowaniem. – Więc po śmierci została w niej tylko nienawiść. Miłości nie było nigdy! Wybrała zemstę, zrobiła swoje, a przy okazji i mnie uwolniła od kłopotów. – Dużo wiesz – młodzieniec opadł ciężko na ławę. – Dowiaduję się wielu rzeczy, choć muszę przyznać, że nie zawsze w porę – odparł Tagero. – Cóż jeszcze masz przeciw mnie? – Nasłane wampiry, upiory z cmentarza... – Daj spokój! – czarnoksiężnik używający ciała Ksina tylko machnął ręką. – Skoro żyjesz to nie ma o czym gadać. Nie będziemy chyba roztrząsać, co by było gdyby... – Są inni, których zamordowałeś! – A co cię oni obchodzą? – mag wykrzywił się. – Nigdy nie udawałem świętcy. Pytam o ciebie! – Spiskowałeś przeciwko królowi – kontynuował Mino nie bacząc na ostatni okrzyk Tagera. – I tak doszliśmy do sedna sprawy! – ucieszył się mag. – To znaczy? – Ormed już nie żyje. Czas aby Redren też poszedł w jego ślady. – Czego ty właściwie chcesz? – w głosie Mina zabrzmiało przerażenie. – Na początek władzy nad Karem i Suminorem. Później będzie można pomyśleć o Ronie... – Oszalałeś!!! – Ależ nie! Zdobywając władzę nad tym ciałem zyskałem możliwości stosowne do tych zamierzeń – odparł spokojnie Tagero. – Sam mogłeś się o tym przekonać. Czarna magia i wiedza kotołaka dały mi władzę nad demonami. Teraz chcę, abyś zabił Redrena.
– Coooo?!!! Nagły szum rozległ się tuż pod strzechą. Wirujący kłąb pyłu i kurzu wpadł do chaty przez jeden z otworów dymnych, po czym zniknął w kominie. Nietoperze zaczęły piszczeć. Z pieca dobiegł cichy gwizd. Czarnoksiężnik uśmiechnął się. – Zabijesz Redrena – powtórzył. – Po to cię sprowadziłem. – Kpisz czy rozum straciłeś?! – Ani jedno, ani drugie – Tagero popatrzył na Mina jak wyrozumiały nauczyciel na niesfornego ucznia. – Po prostu zrobisz to! – oznajmił. – Żywy lub martwy... Możesz wybierać. – Dlaczego ja? – wyrwało się młodzieńcowi. – Mądre pytanie. Widzę, że zaczynasz myśleć – pochwalił go mag. – Jesteś jedynym człowiekiem, który bez przeszkód może zbliżyć się do Redrena. Różanooka nie będzie przecież podejrzewać swego kochanka, nieprawdaż? Mino zacisnął zęby. – Nie trudziłbym ciebie – ciągnął dalej Tagero – gdybym mógł zrobić to w inny sposób. Już próbowałem, ale nie wyszło... Ta twoja strzyga i Kaad zbyt dobrze go pilnują... – wtem zsiniał i zmienił się na twarzy. Uniósł dłonie do skroni, widać było, że toczy wewnętrzną walkę. – Ta bestia chce się wyrwać... – wysapał. – Ale nic z tego! To moje ciało... – znów przytomniej popatrzył na Mina. – Dlatego daję ci szansę – powiedział dysząc głośno. – Stań przy mnie, a będziesz żyć. Może nawet zostaniesz mym namiestnikiem w Suminorze... – Nigdy! – wychrypiał młodzieniec. – Typowe opory szlachetnego rycerza, wierność, lojalność i te rzeczy... – zakpił Tagero. – Pozwól zatem, że uspokoję twoje sumienie. Otóż ty i tak to zrobisz! Jeśli jeszcze nie pojąłeś, powtórzę. Albo z własnej woli, albo jako kierowany mymi myślami żywy trup. Oczywiście w tym drugim wypadku, później, już na nic mi się nie przydasz... – zawiesił głos. – Problem, jak widzisz, nie dotyczy czynu, ale tego, czy za jałowy, moralny sprzeciw warto płacić życiem? Z góry mówię, że ja się nie wzruszę, a nikt inny nie będzie wiedział... No, dalej! Zaczyna mnie już nudzić ta gadanina! – Wychodzę! – oznajmił Mino. Tagero parsknął śmiechem tak serdecznym i szczerym, jakby usłyszał najlepszy dowcip w życiu. – Proszę bardzo! – zawołał rozbawiony, ocierając łzy, które napłynęły mu do oczu. – Tędy proszę... – wskazał mu drzwi. Mino wściekły zerwał się z ławy, podszedł, szarpnął za skobel i przekroczył próg. Nim zdążył pojąć co się dzieje, potężny cios wrzucił go z powrotem do izby. Z łomotem zwalił się na klepisko. Ostry ból rozlał się wokół mostka. W uszach zamarł zgrzyt pękającego żelaza. Cztery dziury w pancerzu. W drzwiach stała strzyga, była przewodniczka, z uniesionymi
szponami. Gdyby nie stalowa płyta na piersiach, serce Mina leżałoby już na ziemi. Ubranie pod zbroją zwilgotniało od krwi. Zobaczył nad sobą kocie oczy Tagera. – Nie sądziłem, że jesteś aż tak głupi – powiedział z pogardą czarnoksiężnik. – Żałosny pajac! Przemyśl to sobie, dopóki nie wrócę. Twoje szczęście, że muszę coś załatwić... – zniżył głos i mrugnął znacząco. – Masz więc czas do namysłu, w sam raz tyle, ile potrzeba... – zarechotał radośnie i wyszedł. Mino przewrócił się na brzuch, a strzyga syknęła ostrzegawczo. Sterczące do wewnątrz zadziory w pancerzu wbiły się w świeże rany. Młodzieniec wstrzymał oddech czekając na skok upiorzycy. Nic się jednak nie stało. Powoli uniósł się i stanął na czworakach. Ona wciąż była za nim, ale w każdej chwili mogła znaleźć się na jego plecach... Powoli oparł prawą dłoń na obuchu topora. Zacisnął palce. Ramię drgnęło, gdy wyciągnął stylisko zza pasa. Szmer drewna przesuwającego się pomiędzy blachą a skórą sprawił, że serce stanęło Minowi w gardle. Strzyga nie wydała żadnego dźwięku. Zupełnie jakby jej tam nie było! Lewa ręka zaczęła drżeć. Jeszcze dwie piędzi... półtorej... jedna... pół... odrobina... Już!!! Miał topór w garści! Teraz tylko zmienić uchwyt... Spokojnie. Oprzeć stylisko o pierś, przesunąć palce... Tak. Mino nie mógł uwierzyć, że upiorzyca nie słyszy tego rozsadzającego mu skronie dudnienia! Wstać na kolana... Szmer kroków! Kopnięcie w plecy rzuciło Mina na twarz. Przerażenie ścięło krew w żyłach. Znieruchomiał tuląc topór jak dziecko. Nic więcej... nic... Ochłonął, drgnął i zaczął pełznąć ku ścianie. Dotknął jej, a następnie opierając się o nią, wstał niczym pająk czepiający się muru. Strzyga nie przeszkodziła mu. Stał ciągle plecami do niej. Łapał oddech, miał wrażenie, że w piersiach ma już dziurę wielkości pięści. Krew ciekła spod pancerza. Jej mięśnie mocno zgniły przed Przemianą, zatem nie powinna być tak szybka i silna jak inne strzygi. Jednak to musi być jeden cios! Zaskoczyć! Co ona myśli?! Co wie?! Mino poczuł, jak miękną mu nogi, wiotczeją ramiona. Strach obezwładniał. Podchodzi! Obrót! Wściekły zryw mięśni. Skrzek i błysk. Ostrze spadło na ramię potwora. Trzask kości i przeraźliwe wycie omal nie rozniosło chaty. Strzyga zwinięta w kłąb tarzała się po klepisku. Mino uderzył znowu. Skowyt zawibrował szaleńczo. Upiorzyca przestała się miotać i zadrgała w konwulsjach jak przydeptany pająk. Ulga i obrzydzenie zalały umysł Mina. Stanął nad potworem w rozkroku i oburącz wzniósł topór. Żelazo pomknęło zza głowy. Świst, huk i trzeszczący chrzęst. I cisza. Ciałem strzygi szarpnął ostatni skurcz. Z ran zamiast krwi wysączyła się błękitna poświata. – Doskonale, Mino Dergo! – w progu stał Tagero. – Dokładnie to samo zrobisz z Różanooką... Mino jednym susem przesadził pół izby. Topór w jego rękach zatoczył szeroki łuk. Ostrze warknęło przeciągle. Czarnoksiężnik nie próbował się nawet uchylić. Stal z całą siłą uderzyła w pierś lekko odzianego Tagera... Obłędny zgrzyt, szczęk i bryzgi iskier. Mino miał wrażenie, że rąbie żelazny posąg wmurowany w litą skałę. Rozedrgane stylisko pękło wzdłuż. Na
koszuli maga nie został nawet ślad. Młodzieniec cisnął precz uszkodzony oręż i dobył miecza. Pchnął w odsłonięte gardło czarnoksiężnika. Tuż przed celem klinga utknęła w powietrzu, które nagle nabrało twardości szkła. Cofnął ramię i ciął jeszcze w twarz. To samo. Wszystko na nic! Odstąpił dysząc ciężko. Opuścił broń. – Dokonałeś wyboru – stwierdził zimno Tagero i zupełnie swobodnie zrobił dwa kroki w kierunku Mina. Szepnął coś. Cichy szelest rozległ się za plecami młodzieńca. Ten spojrzał za siebie. Z pieca wypadał popiół. Szary proch przez chwilę wysypywał się zza uchylonych drzwiczek popielnika, a potem zawirował i szybko uniósł się w górę, przybierając postać obłoku. Latawiec! Mino, rzuciwszy miecz, schylił się po stępiony topór. Tagero nie zrobił nic, by mu przeszkodzić. Spalony szkielet już wisiał nad ziemią. Młodzieniec zaatakował desperacko. Broń przeleciała przez demona jak przez dym. Skutek był też podobny. Latawiec zafalował lekko. Mag wybuchnął szatańskim śmiechem i klasnął w dłonie. Ręce latającego kościotrupa chwyciły Mina za gardło. Przejmujący chłód przeszył ciało. Świadomość młodzieńca przygasła, lecz prawie natychmiast zapłonęło w niej śmiertelne przerażenie. Nieszczęśnik rozpaczliwie szarpnął się do tyłu, ale demon już przywarł do swej ofiary. Topór wypadł z rozcapierzonej dłoni. Niewidzialne kleszcze wpiły się w umysł Mina. Poczuł jakby jakiś oślizgły ryj zanurzył się w jego mózgu i zaczął wysysać myśli. Zawył jak zwierzę, gdy ta ohyda dotarła do najsubtelniejszych zakątków duszy. Mdlący skurcz stłamsił żołądek, a wnętrze chaty zawirowało z obłędną prędkością. Mino runął gdzieś w dół... – Mało rozumu, dużo honoru – Tagero westchnął zdegustowany. – To bezczelność, że tacy wieczni sztubacy chodzą po świecie i dorosłym ludziom psują smak życia! *** – Kaad, a jeśli się mylisz? – To wszystko przepadło – odpowiedział spokojnie wąż. – Tagero każe zrobić sobie z mojej skóry sto par nocnych pantofli, a twoja czaszka będzie ozdobą jego kolekcji... – Przestań! Też ci się na żarty zebrało! – Irian przeskoczyła przez kłębowisko zarośli i obiegła łukiem zwartą grupę drzew. – Nigdy w życiu nie byłem tak poważny jak teraz! – Kaad mknął przed siebie, z gracją omijając wszelkie przeszkody. – Jestem pewien, że właśnie tak postąpi. Podsłuchiwałem go, kiedy o tym myślał! Oba demony pędziły w ciemności rohirskiej puszczy. Zielone i czerwone oczy rozbłyskiwały co chwila zza krzaków i pni. Niekiedy rozlegał się trzask chrustu pod dolnymi szponami Różanookiej oraz szelest gałęzi rozgarnianych pazurami. Odgłosom tym towarzyszył nieustanny szmer ściółki odrzucanej na boki zygzakowatymi ruchami cielska Kaada. Strzyga i wąż nie dbali o ostrożność.
– Czuję się, jakbym lazła w zasadzkę – przekazała Irian. – Jeśli te jadowite nietoperze wrócą, Redrena już nic nie ocali... – Mówiłem królowi, żeby ukrył się w okutej srebrem skrzyni – odezwał się Kaad – ale on oświadczył, że do żadnej trumny chować się nie będzie... Trudno. Przecież nie będę leżał bezczynnie z ogonem zawiniętym w supeł, kiedy Tagero może robić, co zechce. Trzeba działać! – Powinnam była zostać i chronić Redrena... – Nie pleć! – myśl wibrowała gniewem. – Jesteś potrzeba mi tu i teraz. Nikt inny. Nie powinienem się mylić! – zapewnił. – zresztą tobie wcale nie chodzi o króla. Wiem, że musisz stawić czoło rodzinnej tajemnicy. Stare zło żąda nowej zapłaty. Dlatego trzeba ci zapomnieć o Minie, znajdą go... Myśli, jakie teraz napłynęły do Różanookiej, nie miały postaci słów. Były to ból i łzy... – Irian, co z tobą?! – Kaad zaniepokoił się. – Nie wiem... – przekaz zadrżał niczym zdławiony szept. Wciąż mknęli przez czarny las. *** – Wystarczy! – rozkazał Tagero. Latawiec posłusznie cofnął się i zawisł koło ściany. Mag nakreślił w powietrzu tajemny znak, a wtedy niewidzialna siła uniosła do góry szczątki zarąbanej strzygi i wyrzuciła je za drzwi. Tagero strzepnął dłonie, po czym przyklęknął obok Mina. – Jak się czujesz, waleczny rycerzyku? – Kilkakrotnie uderzył leżącego w twarz. Młodzieniec z trudem otworzył oczy. – Bardzo ci słabo, prawda? Nie możesz się ruszyć ani myśleć i jest ci zimno... – odpowiedział sam sobie czarnoksiężnik. – Szczerze mówiąc wolałbym tu siedzieć, popijać miód i patrzeć, jak zdychasz ze starości. Ale niech tam! Nie można mieć wszystkich przyjemności na raz. Nie mogę zniszczyć ci wspomnień ani młodości, bo szanowna narzeczona gotowa zorientować się, że chędoży ją ktoś obcy... – zachichotał radośnie. – Ciągle tłumaczę Ksinowi, że ta jego dziwka Hanti zbyt lubiła te rzeczy, by chciało się jej dostrzec różnicę... Ale teraz to musi być zręczna robota, a nasz drogi sędzia Molino – tu popatrzył na falujący szkielet – nie potrafi być aż tak delikatny. Oczywiście to nie jego wina – monologował dalej Tagero zdejmując z Mina pancerz. – Trochę go za dokładnie spalili, więc sam rozumiesz... Gdyby szczątków było więcej, mógłby zostać spaleńcem. Te potrafią nie tylko szarpać duszę. No cóż... ale z drugiej strony nie są one aż tak, rzekłbym, poręczne jak latawce. Szkoda. Chociaż nie! Chyba jestem niesprawiedliwy! W końcu nasz drogi sędzia wspaniale popisał się w pałacu Arcyświętcy. Ach, prawda, ty o tym nic nie wiesz! Trudno – mag odrzucił w kąt blachę i rozchylił ubranie na piersiach Mina. – Uuu... Aleś się rozharatał!
Ale to dobrze. Ta rana zakryje ślad przebijania serca, bo przecież trzeba cię zabić. Na całkiem żywych moc Onego nie chce działać. Taka już jej uroda. Nie przejmuj się mam tu taki ładny sztylet z ostrzem pustym w środku. Posoka wypłynie raz dwa i po krzyku. Własna krew nie będzie ci teraz potrzebna. Nową, świeżutką wyssiesz sobie z Redrena, nieprawdaż? A do tego czasu musisz być jej bardzo spragniony... Syty wampir to kiepski wampir. No właśnie! A jak tam zęby? – Palcami rozchylił wargi młodzieńca. – Proszę, proszę! Mocne, zdrowe. Wspaniale się będą przekształcać! Bezzębne dziady są do niczego. Z dziury w dziąśle nawet najlepszy mag nie zrobi kła. O! Widzę, że już mnie rozumiesz. Żywotna z ciebie bestia! Ale nie próbuj się szarpać. Nigdy nie będziesz miał na to dosyć siły. I nie martw się, prędko zapomnisz o buncie! O tak. Teraz potrzebny jest Okruch, który zlikwiduje wrażenie Obecności... Do Mina dotarło, że Tagero wstał, odszedł na moment, a gdy wrócił, położył mu na piersiach coś pulsującego mrowiącym ciepłem. Usłyszał szept zaklęć i zobaczył nad sobą błysk stali. – Zegnaj, rycerzyku! Przeciągle skrzypnęły zawiasy. – Kaad? – W głosie Tagera zadźwięczały zdumienie i gniew. Nie było przestrachu. Puścił sztylet i zabrawszy Okruch odwrócił się do węża. – Nie myślałem, że się na to odważysz – stwierdził czarnoksiężnik. – Na co ty liczysz? Trzeci raz nie uciekniesz! – Nie zamierzam tego robić – przekazał wąż. – Chcę z tobą wyrównać rachunki! – Głupcze! Zapomniałeś już, że nic mi nie możesz zrobić?! Że prędzej zdechniesz, niż zdołasz złamać zaklęcie, które nałożyłem na ciebie w chwili przeniesienia duszy. – To prawda – odezwał się Kaad – ale jest tu ze mną ktoś nad kim nie masz żadnej władzy... Do izby weszła Irian. Mino z nieludzkim wysiłkiem uniósł głowę, lecz nie zdołał utrzymać jej w górze ani wykrztusić słowa. Tagero parsknął śmiechem. – Witaj córko! Kotołak przesyła ci pozdrowienia. Lecz zostawiłaś Redrena samego! – zawołał gromko. – Doskonale! Nawet nie wiecie, jak bardzo ułatwiliście mi zadanie! – Mag klasnął w dłonie, a latawiec natychmiast zwinął się w kłąb kurzawy i poleciał w stronę otworu dymnika. – Już go nie dogonicie! W tym momencie Kaad bez żadnego wstępnego ruchu wystrzelił w górę niczym sprężyna. Jego łeb pomknął jak pocisk i w ułamku sekundy znalazł się pod strzechą, tuż koło ulatującego demona. Szczęki węża rozwarły się szeroko, a syczący strumień wyrzuconego z płuc powietrza porwał krople przejrzystego płynu ściekającego obficie z białych kłów. Opluty jadem latawiec buchnął jasnym płomieniem. Kaad spadł na klepisko, a kula ognia niczym piorun kulisty rozszalała się po chacie, odbijając się od ścian, strącając z półek naczynia oraz
płosząc nietoperze. Trwało to równie krótko jak atak węża. Niebawem demon spłonął do cna i zniknął. Sędzia Molino zakończył swoją pośmiertną egzystencję. Zanim Tagero zdążył otrząsnąć się z zaskoczenia, Kaad błyskawicznie podpełzł do Mina i nakrył go własnym ciałem. Dalsze wypadki potoczyły się w okamgnieniu. Irian ruszyła w stronę Tagera. Czarnoksiężnik wymówił zaklęcie i powietrze wokół strzygi zeszkliło się i pozałamywało niczym wieloboczny kryształ. Różanooka z łatwością wydostała się z magicznej pułapki. Czar nie zadziałał. Szpony uniosły się do ciosu. – ARAD!!! – Tagero wyrzucił w górę ramiona. Czarnoksięski żywioł rozerwał piec od środka. Buchnął ognisty gejzer. Cegły, blachy, kamienie, żar, żagwie, dym sadze – wszystko zakotłowało się w izbie. Cała chata momentalnie stanęła w płomieniach. Strzecha zajęła się jak pochodnia. Tam, gdzie był piec, otworzyła się rozjarzona czeluść. Tagero skoczył w nią bez wahania. Różanooką zatrzymała myśl Kaada. – Pomóż mi wydostać stąd Mina! Strzyga spojrzała za siebie. Wąż, spełniając rolę żywej tarczy, pchał bezwładnego młodzieńca w kierunku drzwi. Wiązania podtrzymujące dach już się przepalały. Dwie żerdzie wraz ze stertą płonącej słomy runęły na Irian. Rozrzuciła pazurami je i dotarła do Kaada. Pożar szalał z nadnaturalną furią. Zaczęły trzeszczeć ściany. Gdy cała trójka przebrnęła przez próg, chata zawaliła się i zamieniła w gorejący stos. Jednak w chwilę później zaklęcie straciło moc. Płomienie zapadły się pod ziemię, a zgliszcza natychmiast wystygły i pokrył je zimny popiół. Jedynie tlące się włosy Różanookiej świadczyły, że nie było to tylko sen. – Skąd wzięliście się tutaj? – wyszeptał Mino. – A ty? – Irian, już w ludzkiej postaci, gasiła swój warkocz. – Zwabił mnie... chciał, żebym zabił króla... – młodzieniec z wysiłkiem wykrztuszał słowa. – Próbował zmienić mnie w wampira... – Każdy może się mylić – Kaad pokiwał bezradnie łbem. – W każdym razie miałem rację przyprowadzając cię tutaj. – Prawda... – westchnęła Irian. – Ale musimy iść za nim! – Ożywiła się i podbiegła do szczątków chaty. – To nie takie proste – przekazał wąż. Nie musiał tego mówić, gdyż Różanooka właśnie próbowała odwalić pierwszą z brzegu belkę. – Ależ to jest zamarznięte bardziej niż na kość! – zawołała zdumiona. – Wszędzie pełno lodu... – Równowaga w naturze musi być zachowana – odparł spokojnie Kaad. – Najpierw był ogień i gorąco, a teraz woda i mróz. Każde zaklęcie ma zawsze swój przeciwskutek. W wypadku żywiołów podstawowych następuje prosta wymiana przeciwieństw. – Znasz się na tym? – spytała Irian.
– Nie na tyle, by czynić samemu. – Więc co teraz? Ucieknie nam! – Nie ucieknie. Jest w takiej samej sytuacji. Musimy zaczekać, aż to, tam odtaje. – Do rana. – Albo dłużej. – A potem wszystko... od początku? – odezwał się Mino. – Nie sądzę – odpowiedział Kaad po chwili zastanowienia. – Tagero nie jest demonem ani bóstwem zła. Popełnia niekiedy błędy, nie ma zmysłu obecności, daje się czasem zaskoczyć. A będąc człowiekiem, musi też jeść i spać. Używanie zaklęć odbiera siłę, a nagłe wezwanie ognia, bez wcześniejszego przygotowania, to już nie byle co. Teraz Ksin, być może, otrzyma swoją szansę. – Ale co to za miejsce? – Irian uniosła głowę. – Tak tu dziwnie... – Jeżeli się nie mylę, pod nami jest źródło mocy Onego... Mino zdołał usiąść z wrażenia. Kaad odruchowo podparł mu plecy. – Płonąca skała! – wykrzyknęła Różanooka. – Tak sądzę – przytaknął wąż. – Tutaj... – Irian zamilkła i zamyśliła się nad czymś głęboko. Ogarnęła ją nagle niespodziewana, ogromna tęsknota... – W końcu nie odpowiedzieliście mi na pytanie – przypomniał Mino. Różanooka nie zareagowała. Kaad odwrócił głowę w stronę młodzieńca. – Kiedy wyruszałem na zwiady, czułem, że gdzieś tutaj go znajdę – wąż zaczął opowieść. – Tak też się stało. Spotkaliśmy się tuż przed bitwą. Powiedziałem, że chcę się do niego przyłączyć, bo przekonała mnie jego potęga. – Uwierzył ci? – szepnął Mino. – Nie, ale postanowił nie okazywać mi nieufności. Nie wiedział, że przez te dwadzieścia lat nauczyłem się słuchać myśli. Nie miał czasu się mną zajmować. Szykował wtedy tę mgłę... Gdy spostrzegłem, co czyni, omal nie uwierzyłem, że on naprawdę jest niezwyciężony! – Nie przeszkodziłeś mu? – Młodzieniec próbował wyraźnie wymawiać słowa. Przychodziło mu to z trudem. – Nie mogę i nigdy nie mogłem nic zrobić przeciw niemu. On też. – Nie może... cię unice...estwić? – zdziwił się Mino. – Czarami nie, tylko magiczną bronią, tak jak zwykłego demona, lub przez nasłanie innych upiorów. Poza tym są chwile, kiedy on nie panuje nad swoim nowym ciałem. Zachowuje się jak szaleniec o rozszczepionej duszy. Z tego właśnie powodu nie zdołał zaszkodzić Irian. – A co by-yło d-dalej?
– Uciekłem, wymknąłem się wysłanym w pogoń potworom i ostrzegłem Redrena przed mgłą. Król wydał rozkaz odwrotu całej armii. – Zdążyli? – Nie wszyscy. Pomyliliśmy się co do kierunku ruchu mgły. Większość gońców została wysłana na lewe skrzydło i do centrum. Tymczasem duchy nadeszły z prawej... – Kaad zamilkł na chwilę. – Zginęło około dziesięciu tysięcy ludzi... Wojsko poszło w rozsypkę. Wielu naszych zostało na Obłych Wzgórzach. – Masakra... – Mino nie wiedział, co powiedzieć. – Nie słyszałem o większej – przytaknął wąż. – Król też miał zginąć. Tagero nasłał na niego jadowite nietoperze. Przyleciały w dzień, razem z mgłą. Były spreparowane na podobnej zasadzie jak tamta mucha w klasztorze. To dawna sztuczka, przy której nie trzeba używać mocy Onego. Stara magia naszego świata... – zamyślił się. – Musiałem wezwać na pomoc Irian. Różanooka ożywiła się teraz. Spojrzała na Mina. – Usłyszałam jego myśli – powiedziała półgłosem – kiedy rankiem zaatakowali nas Karyjczycy. Wiedziałam, że zdołałeś się przedrzeć, a potem poszłam przez mgłę. Nic mi nie zrobiła. Duchy wyczuły, że moja krew to trucizna. Wróciłam w porę, bo Kaad jest za duży i ciężki, by walczyć z nietoperzami. Z trudem odpędzał je od Redrena. – Szukałem cię na pobojowisku – wyznał Mino. – Sądziłam, że się domyślisz... – popatrzyła tęsknie na zgliszcza chaty. – Nie mogłem myśleć! Uśmiechnęła się z roztargnieniem. Mino nie dostrzegł tego. – Skąd wiesz, że to tutaj? – Irian zwróciła się do Kaada. – Co? – wąż zmrużył ślepia. – Ono... – Z tej jamy pod piecem Tagero uzyskał moc potrzebną do narzucania swej woli duchom poległych. Nie wyobrażam sobie, co innego mogło by tam jeszcze być – odpowiedział Kaad. – Czy schodził... wtedy na dół? – spytał Mino. Jego głos był coraz słabszy. – Nie. Siedział cały czas w izbie. W pewnej chwili pomyślał nawet, że nie może tam iść... A zatem jest to coś, co mu nie sprzyja! Uciekł do tej nory przed Irian, bo nie miał innego wyjścia. Dlatego uważam, że nie musimy się go obawiać. – A jeśli się mylisz? – Dwie godziny temu Irian zadała mi to samo pytanie – odparł zirytowany Kaad. – Odpowiem ci co jej: wtedy zginiemy! Niczego nie jestem pewien do końca. Lepiej postaraj się zasnąć! Różanooka wstała i zmieniła postać. – Rozejrzę się po okolicy – przekazała.
– Tylko nie odchodź daleko – poprosił wąż. – Większość upiorów jest znowu w Sahen, ale kto wie, czy Tagero nie zdążył czegoś tu wezwać? – Dobrze – zgodziła się i zniknęła w lesie. Czuła, że spełnia się jej przeznaczenie. Chciała być sama... Mino opadł na plecy i zamknął oczy. Zasnął, zanim zdążył o tym pomyśleć. Obudził go ostry trzask. Był jasny dzień. Irian i Kaad rozbijali zmarzlinę na pogorzelisku. Najwyraźniej oboje stracili już cierpliwość. Różanooka ciągnęła pazurami jedną z belek, a wąż podważał ją własnym grzbietem. Po chwili rozległ się przeciągły chrzęst pękającego lodu. Mino wstał szybko. Rana na piersiach zabolała go tak mocno, że aż syknął. Po trzech krokach zakręciło mu się w głowie. Nagła fala słabości zupełnie obezwładniła całe ciało. Zdumiony runął na ziemię. Wtem zobaczył nad sobą głowę Kaada i Irian. Nie spostrzegł, kiedy się pojawili. Nie pamiętał ostatnich chwil. Zemdlałem... pomyślał zaskoczony. – Min, co z tobą? – w głosie Irian brzmiał przestrach. – Nie wiem – szepnął. – Wyspałem się, chciałem wstać... – Rana wciąż krwawi – zauważył wąż. – A powinna już się zasklepić! – Rzeczywiście... – Różanooka rozchyliła koszulę – Min co on ci zrobił? – To był latawiec. – Latawiec?!! – zdenerwował się Kaad. – Czemuś wcześniej nie powiedział?! – Sądziłem, że domyśliliście się sami... Oba demony popatrzyły po sobie. – Byłem pewien, że Tagero rzucił na ciebie tylko urok odbierający siłę – Kaad machnął ogonem. – I co teraz? – Mino oparł się o jeden ze zwojów Kaada i usiadł. – Latawce ranią duszę – powiedziała Irian. – Sprawiają, że uchodzi z nich życie. Takie rany nie goją się nigdy... – To prawda – potwierdził wąż. Młodzieniec zbladł. – Więc muszę umrzeć? – zapytał z wysiłkiem próbując zachować spokój. – Twoje ciało nie ma już nawet tyle życiowej siły, by zabliźnić ranę na piersiach – Kaad zniżył łeb. – Jeżeli śmierć nie nastąpi z upływu krwi, to w ciągu najbliższych tygodni nadejdzie głęboka starość... Różanooka milczała. Mino uniknął jej wzroku. Jestem żołnierzem, pomyślał, żołnierzem... Śmierć zwykła rzecz... – Zanim zdechnę, chcę zobaczyć jego trupa – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Pomóżcie mi wstać! – Tylko ostrożnie, bez żadnych gwałtownych ruchów – przestrzegł go Kaad. – I jak?... – zapytał po chwili.
Mino stał pewnie w lekkim rozkroku. – Kiedy się nie ruszam, nie czuję osłabienia – rzekł półgłosem. – Chodź! – Irian trąciła węża. – Trzeba zrobić przejście... Zostawili Mina i zabrali się do roboty. Ze wściekłą pasją zaczęli rwać, łamać i kruszyć drewno i lód zagradzające drogę do podziemi. Młodzieniec szedł ku nim powoli. Gdy dotarł do zgliszcz, Różanookiej udało się wybić szponami niewielki otwór. Kaad zaraz wcisnął tam łeb i zaparł się niczym olbrzymi, żywy łom. Po chwili sterta zwęglonych belek, związanych czarnym od spalenizny lodem, pękła z hukiem, uniosła się i z trzaskiem runęła w bok. – Gotowe! – wąż rozprostował kark i strząsnął z łba błoto z sadzy. Cała trójka pochyliła głowy nad dziurą w ziemi. Był to wylot pochyłej sztolni, z której wydobywało się mocne, lecz nie rażące oczu światło. Blask słońca nie zdołał go przygasić. Gładkie owalne ściany pokrywała połyskująca, szklista masa. Irian weszła tam pierwsza, za nią Kaad i Mino. Młodzieniec wspierał się o wygięty do góry grzbiet węża. Ostrożnie przebyli kilkadziesiąt kroków. Tagero mógł być tylko przed nimi... Najpierw dostrzegli go jako ciemną plamę na tle migoczącej w głębi korytarza świetlistej magmy rozblasków. Czarnoksiężnik rzucał cień o długości przeszło sto kroków. Wielokrotnie odbite od ścian sztolni światło zamazywało kontury. Tagero zauważył ich dużo później. Irian Mino i Kaad szli w kierunku źródła światła, a zatem cień mieli za sobą. Pojawili się przed magiem jak zjawy. – Stać!!! Nie zbliżać się! – zawołał. – Chodźcie śmiało – powiedział nagle głosem Ksina. – Cofnąć się, bo pogrzebię tutaj siebie i was! – Czarnoksiężnik wyraźnie się bał. – Rozkażę, by runął strop! Ta groźba poskutkowała. Różanooka zawahała się i przystanęła. Wąż wysunął łeb do przodu i też znieruchomiał. Zapadła nerwowa cisza. – On kłamie – oznajmił Ksin zdobywając na chwilę władzę nad swoim ciałem. Ruszyli raptownie. – Hej! – Mino kurczowo uczepił się węża. – Zwariowaliście?! – wychrypiał ciężko. – On nie ucieknie... – Racja! – Różanooka przestała się śpieszyć. – Wybacz – Kaad pomógł młodzieńcowi zachować równowagę. Zaczęli iść w poprzednim tempie. Korytarz opadał cały czas. Roziskrzone, drgające światło zdawało się być ciągle w tej samej odległości. Po trzystu krokach Mino drugi raz zasłabł. Wąż owinął go troskliwie ogonem i dalej niósł, najdelikatniej jak umiał. Mijały kolejne minuty i kwadranse. Krew spływała Minowi po brzuchu. Ściekała wolno, lecz bez przerwy. Piekący ból wwiercał się w piersi. Strach, nieuchwytny, nieokreślony, osaczał i dusił każdą myślą. Mino szukał słów, które pomogłyby mu przyjąć zbliżającą się śmierć. Zawrzeć ją w słowach, nazwać, obedrzeć z tajemniczości i lęku. Jednak wszystko, czego próbował się
chwycić, było zbyt małe, kruche, niepewne. Jego umysł wił się w obliczu nieuchronności niczym robak pod butem. Ogarnęło go przekonanie, że właściwa formuła zapewni mu nieśmiertelność. Tylko ją znaleźć! Przekonać samego siebie, a potem wraz z nią spokojnie wejść w nicość. Ale nic z tego. Kiedy nadciągała fala strachu, wszelkie słowa rozpływały się w niej jak sól w wodzie, ginęły, traciły sens. Pozostawała po nich pustka wypełniona żałosnymi strzępami prawd. Jedyne, na co było go stać, to nie skamleć, nie wyć, nie szlochać. Chociaż w gruncie rzeczy i to nie miało żadnego znaczenia. O ileż łatwiej jest umrzeć w walce, w jednym błysku stali, przecinającym życie zanim zdąży to pojąć rozum... – Jesteśmy! – oznajmiła Irian. – Możesz już stać? – spytał Kaad. – Tak – odpowiedział Mino, a wtedy wąż uniósł go i ostrożnie postawił. Sztolnia rozszerzała się tutaj przechodząc w komorę, którą w połowie objętości wypełniała ogromna, podobna do lodu bryła, świecąca niczym rozpalone do białości żelazo. Ten żar jednak nie parzył, ani w ogóle nie był gorący. Bryła wyrastała z podłoża i ścian, więc to, co widzieli, mogło być tylko niewielką jej częścią, tak jak wierzchołek góry lodowej. – Płonąca Skała... – usłyszeli myśl Różanookiej. Tagero stał wciśnięty w kąt pomiędzy skałą a ścianą komory. Strzyga ruszyła ku niemu. – Zawrzyjmy układ – zaproponował czarnoksiężnik – To coś... – Dotknął źródła Onego. – Nie warto z nim rozmawiać – oznajmił Ksin. – Pamiętasz, wtedy w pałacu – Tagero zwrócił się do Irian – Chciałaś pójść w moje ślady. Powiedziałem ci wtedy, że wystarczy chcieć. Chciałaś... – On sprawdzał, czy zdoła cię skaperować – wpadł mu w słowo Ksin. – Pokrzyżowałem ten plan przekazując ci moje myśli. – Prośbę o pomoc? – upewniła się Różanooka. – Tak... – w tej chwili Ksin i Tagero zaczęli mówić równocześnie, co sprawiło, że stojąca przed nimi istota zaczęła bełkotać. Wreszcie przemógł Tagero: – Popatrz jak wiele zdołałem osiągnąć mając do dyspozycji moją magię i wiedzę Ksina o naturze demonów. Gdybyś pomogła mi jeszcze ty, ten świat znalazłby się u naszych stóp. – Jak mogę ci pomóc, ojcze? – zapytała Irian. – Zabij go. – Nie możesz zabić tylko mnie. Zginiemy obaj, bo on żyje dzięki mnie. Różanooka popatrzyła bezradnie na swoich towarzyszy. – Mówi prawdę – stwierdził Kaad. – Cały czas słucham jego myśli. – W walce z Królową Matką zginął kotołak, ale Ksin był kimś więcej i to coś przetrwało tylko dzięki mnie. – Wbrew twojej woli – odparł Ksin. – Zabij go Iri, ja nic nie poczuję. Zabij go jak upiora. – Ojcze... Nie potrafię... – szepnęła.
– Więc zawrzyjmy układ – powtórzył Tagero. – Jeśli teraz zgładzimy Redrena, bez trudu zostaniesz panią Suminoru... – A potem nastąpią wydarzenia, które to zmienią – odezwał się Kaad. – Zło nigdy nie osiąga nic trwałego, ono jest tylko nie kończącym się łańcuchem przyczyn i skutków. Cechą dobra jest zdolność przecinania tego łańcucha, czasem oznacza to działanie przeciw logice i rozsądkowi. – W tej wojnie wygrałem wszystkie bitwy – rzekł Tagero. – Ale nie wygrasz wojny – stwierdził wąż. – Tak ginie twoja logika. – Nie przypadkiem skłoniłem go, aby tu przybył – odezwał się Ksin. – Moje życie zatoczyło krąg... Myślę, że taki był cel. Przeszedłem przez świat aby doznać oczyszczenia. Stopniowo, aż do cna rzeczywistość zdzierała ze mnie to, co mnie z nią łączyło. Nawet ty, Tagero, byłeś częścią tego procesu... – On znowu bredzi – stwierdził czarnoksiężnik. – Czasem mu się to zdarza... – Zbyt przywiązałeś się do rzeczywistości – odparł Kaad – to typowe dla tych, którzy mają się za mądrzejszych od filozofów. A to tylko płynąca rzeka zdarzeń... – Kończmy! – szepnął Mino. Irian przybrała postać strzygi. – Powiedzcie Hanti, że ją kochałem – przemówił Ksin. – Nieeee!!! – w dłoni Tagera zabłysł srebrny sztylet. Szpony Różanookiej momentalnie zacisnęły się na nadgarstku czarnoksiężnika. W ruchach strzygi była pewność i spokój. Szarpnęła rękę z wymierzoną bronią, wykręciła ją i złamała jak suchy patyk. Tagero zawył przeraźliwie a ostrze szczęknęło padając na posadzkę. Drugi szpon chwycił maga za gardło i zdławił bluzgający z ust skowyt. Irian puściła zgruchotane ramię i rozwartymi pazurami zakryła wybałuszone w obłędnym przerażeniu oczy niedoszłego zdobywcy świata. Ścisnęła mu głowę i gwałtownie odgięła do tyłu. Chrupnęły kręgi szyjne, a łączące je więzadła zerwały się z ostrym trzaskiem. Kark został złamany, ale Różanookiej to nie wystarczyło; skręciła szyję Tagera i pociągnęła jeszcze mocniej. Skóra i mięśnie pękły z mlaszczącym chrzęstem. Zgrzytnęły ścięgna, a z rozerwanych tętnic bryznęły strumienie krwi. Szybkim kłapnięciem szczęk strzyga przegryzła kilka ostatnich włókien i głowa czarnoksiężnika potoczyła się po szklistym podłożu. Wówczas odepchnęła drgające ciało i przybrała z powrotem kobiecą postać. Otarła grzbietem dłoni krew z twarzy. – Jak upiora! – przypomniał Mino. – Wiem... – Różanooka pochyliła się i podniosła sztylet. Z rozmachem wbiła go w oderwaną głowę. Wstała. – Skończone – stwierdził spokojnie wąż. Irian bez słowa podeszła do Płonącej Skały i po krótkim wahaniu oparła o nią obie ręce, a potem czoło. Trwała tak przez dłuższą chwilę, po czym odwróciła się i zaczęła rozglądać.
Jej wzrok trafił na upuszczoną przez konającego czarnoksiężnika białą bryłkę, świecącą tak samo jak Płonąca Skała. Irian wzięła Okruch i odnalazłszy miejsce, od którego został odłupany, przyłożyła go tam z powrotem. Bryłka natychmiast przyrosła do Skały. W tym momencie bezgłowe ciało Ksina zaczęło wyparowywać: znikały skóra i mięśnie, ukazały się białe kości. Wszystkie czary użyte do jego stworzenia traciły moc. Natury: ludzka, zwierzęca i demoniczna zaczęły się rozdzielać. W klatce z żeber coś się poruszyło. Z otworu powstałego między ramionami wysunęły się szpiczaste uszy i krótki pyszczek. Chwilę później ze szkieletu wydostał się młody biało-czarny kot. Miauknął i podszedł do oniemiałej Irian, otarł się o jej nogi, po czym z podniesionym ogonem podreptał w górę sztolni. Wkrótce zniknął w białej poświacie. Obok Płonącej Skały pozostały tylko białe kości i czarna czaszka przebita srebrnym ostrzem. Trójka obecnych nie śmiała głośniej odetchnąć. Na ich oczach wydarzył się akt białej magii. Długo trwali w ciszy. – Tę skałę zamieszkują istoty, które nazywacie elfami – niespodziewanie rzekła Różanooka. – Ksin dążył to tego by stać się jednym z nich, lecz zbyt wiele łączyło go z tym światem. To zdecydowało o kształcie ostatecznej Przemiany. Jego ostatnim pragnieniem było wrócić do Hantii... – A co jest twoim pragnieniem? – zapytał Kaad. – Z pewnością nie walka u boku króla, pojęłam to wczoraj wieczorem – odpowiedziała. – Dla właściwych tworów Onego walka nie istnieje. Natura Onego nie zna walki, nawet tej o byt i przetrwanie. Nasz świat, kiedy znaleźli się na nim, wydał się im przerażający i niepojęty. Tak było na początku. Potem spostrzegli, że jednak mogą tu żyć, a nawet rozmnażać się, wykorzystując i przekształcając martwe ciała, czyli to, co wypadło z gry przemocy toczącej się tutaj w nieskończoność. Ich największym wrogiem okazała się ludzka nienawiść. Jeżeli zwłoki, które miały dać początek elfowi, były nią skażone, następowało wynaturzenie tworzącej się młodej istoty. Tak zaczęły powstawać upiory. Równie groźna stała się później zła wola uzbrojona w uroki i zaklęcia... – Irian podeszła do Kaada. – Ty i ja – rzekła dotykając jego pyska – jesteśmy bardzo dziwnymi stworami. Tak wiele sprzeczności splotło się w nas, że zawiśliśmy pomiędzy dwoma światami. Nie wiem jak ciebie, ale mnie dręczyło to zawsze. W głębi duszy czułam, że pazury i kły strzygi nie są tym, co naprawdę powinnam mieć. Nie wiedziałam tylko, jak mam to zmienić. Teraz już wiem... Zamilkła i niespiesznie rzuciła z siebie kolczugę, a następnie resztę odzienia. Zupełnie naga zbliżyła się do Mina. – Miałam dać odpowiedź na twe oświadczyny – spojrzała mu w oczy. – To już bez znaczenia... – wychrypiał młodzieniec. – Mylisz się, odpowiedź zaś brzmi: nie – uśmiechnęła się smutno. – Miłość, jaką do ciebie czuję, jest częścią twojego świata i twojej natury. To piękna część ludzkiej egzystencji,
ale stracę ją gdy się wyzwolę. A wyzwolić się muszę, dla ciebie... Abyś ty mógł żyć. Spójrz! – cofnęła się szybko o trzy kroki i uniosła do góry prawe ramię. Przekształciła je w szpon. – Nie sądziłam, że to takie proste! – zdecydowanym ruchem wbiła pazury we własne serce. – Iriii!!! – Mino rozpaczliwie szarpnął się w przód i gdyby go Kaad nie przytrzymał, runąłby jak długi na posadzkę. Różanooka padła na kolana, skuliła się, po czym wyrwała szpony z własnego ciała. Wstrząsnął nią silny dreszcz. Zadrżały ramiona i plecy. Skuliła się jeszcze bardziej. Znieruchomiała. – Iri! – twarz Mina przybrała barwę popiołu. Po skroniach popłynął mu pot. – Spokojnie... – myśl Kaada wypełniona była bezbrzeżnym zdumieniem. – Czuję, ona... – Nie obawiajcie się! – głos Irian zabrzmiał łagodnie i dźwięcznie. – Iri... – szepnął Mino. Uniosła głowę. Wstała. Pomiędzy piersiami nie został nawet ślad rany. Czerwień zniknęła z jej oczu. Teraz była w nich zieleń, błękit i wiele blasku. Światło Płonącej Skały przeniknęło ciało dziewczyny, czyniąc je mlecznoprzejrzystym. Przepadła gdzieś dawna cielesność. Pozostała tylko forma i kształt. – To stałoby się z Ksinem, gdyby nie zwierzęca część jego natury oraz Tagero – oznajmiła. – Podejdź do mnie – zwróciła się do Mina. Chwiejąc się jak pijany, młodzieniec postąpił kilka kroków. – Wszystko pamiętam... – Irian położyła dłonie na jego piersiach. Potężny, gorący strumień przepłynął przez serce i mózg. Słabość i ból zniknęły. Wróciła siła oraz jasność umysłu. Przygaszone uczucia odżyły jak podsycony ogień. Miłość była największym z nich. – Irian! – krzyknął z zachwytem. Chciał ją porwać w ramiona. – Nie! – powstrzymała go unosząc ostrzegawczo dłoń. Stanął jak wryty. Wyciągnięte ręce opadły. – Irian... – To tylko imię – odpowiedziała – Muszę odejść. – Zostań! – A po co? Zaskoczony nie wiedział, co rzec. – Spełniłam ostatnie pragnienie istoty, którą byłam aż do tej chwili. Nie wiem dlaczego było to dla niej takie ważne, lecz uczyniłam to. Czego chcesz jeszcze? Mino opuścił głowę. – Już nic. Żegnaj... – westchnął bezradnie. Irian odwróciła się i weszła w Płonącą Skałę. Po prostu wtopiła się w nią i zniknęła. Młodzieniec stał i patrzył. Po jakimś czasie Kaad trącił go czubkiem ogona.
– Chodźmy stąd, nic tu po nas – przekazał mu. – Ale... – Nie staraj się ich zrozumieć. Są zbyt inni. – Chyba masz rację... – Mino przygnębiony zaczął iść w górę sztolni. Niebawem wydostali się na powierzchnię. Był środek dnia. – I co teraz? – popatrzyli po sobie. – Odprowadzę cię na skraj puszczy – odezwał się wąż – a potem tu wrócę. Dopilnuję aby żaden nowy Tagero nigdy więcej się do nich nie dobrał. Zostanę strażnikiem elfów. Kto wie, może mnie w końcu polubią? Może zdołam pojąć ich naturę?... A ty? – Nie wiem – Mino wzruszył ramionami. – Zupełnie nie wiem. Zagłębili się w las i długą chwilę wędrowali nie odzywając się do siebie. W pewnym momencie Kaad wysunął się nieco do przodu, odwrócił, uniósł łeb i bystro popatrzył na Mina. – Myślę, że mógłbym ci coś doradzić – oznajmił. – A co? – młodzieniec przystanął. – Ożeń się wreszcie z normalną dziewczyną, chłopie! *** KONIEC Warszawa, Łapy 1990/92