Konrad T. Lewandowski
Saga o kotołaku KSIN SOBOWTÓR
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
Saga o kotołaku KSIN SOBOWTÓR Spis treści Okładka Karta tytułowa Zajrzyj na strony W serii 1 GARSTKA DESPERATÓW 2 ZAPĘTLONE FATUM 3 DUŻO RÓŻNYCH PIERŚCIENI 4 SPLĄTANA PRZESTRZEŃ 5 GAŁĘZIE DRZEWA ŚWIATÓW 6 PSY POD SZAFOTEM 7 WOJOWNICZKA BEZ MIECZA 8 ZAPACH ZUPY RYBNEJ 9 PUŁAPKA 10 WIZJA PRZYSZŁOŚCI 11 UCIECZKA BESTII 12 DZIEŃ BERTII 13 W MARTWEJ CISZY 14 PODZIELONE SERCE 15 ZWIERCIADŁA DUSZY Karta redakcyjna
Zajrzyj na strony: www.nk.com.pl
Znajdź nas na Facebooku www.facebook.com/WydawnictwoNaszaKsiegarnia
KSIN. POCZĄTEK KSIN DRAPIEŻCA KSIN SOBOWTÓR W przygotowaniu RÓŻANOOKA KSIN KOCZOWNIK KSIN NA BAGNACH CZASU
1 GARSTKA DESPERATÓW
Kamienica, obskurna czteropiętrowa czynszówka, wyglądała, jakby zaraz miała przemienić się w jakiegoś domołaka. Z pewnością już dawno by do tego doszło, gdyby moc Onego działała na twory architektoniczne. Właściwie to samo można było powiedzieć o całej tej dzielnicy, która ze stołeczną świetnością miała doprawdy niewiele wspólnego. Wieść gminna niosła, że na Sodowych Dołach można spotkać wampira w samo południe na środku ulicy. Zdaje się chodziło o to, że do dna większości tutejszych zaułków światło dzienne nigdy nie docierało. Innych czarnych dowcipów, których wiele zdążyli usłyszeć o swoim nowym miejscu zamieszkania, zmęczeni najemnicy nie mieli chęci ani sił rozszyfrowywać. Kiedy weszli na podwórze, w oczy rzuciło się im jednak jedno cywilizacyjne udogodnienie. Budynek miał wspólne latryny na każdym piętrze, które umieszczone jedna nad drugą układały się w coś na kształt osobnej przybudówki, stylizowanej na zamkową basztę. Nieczystości specjalnym, krytym rynsztokiem spływały do szamba w rogu posesji, akurat pod czyimś oknem, ale to najwyraźniej nikomu tu nie wadziło. Osobliwością tej instalacji sanitarnej była niezwykle solidna, grubo okuta żelazem pokrywa kloaki, jakby przechowywano tam skarby. Właścicielka, ponura, zgarbiona kobieta, w wieku około pięćdziesięciu lat, wyszła do nich w złachmanionym szlafroku i z włosami poskręcanymi w strąki – trudno powiedzieć, czy były to początki kołtuna, czy pamiątka po bardziej wyrafinowanej fryzurze. W kąciku ust trzymała wygasłą, zaślinioną fajkę. Przelotnym spojrzeniem osoby, której już nic w życiu zadziwić nie potrafi, obrzuciła czterech ponurych, poranionych, zarośniętych drabów przy mieczach i toporach, obwieszonych jukami oraz siodłami
po straconych wierzchowcach. Najstarszy z nich, zarówno wiekiem, jak i doświadczeniem najemnego żołnierza, był siwy Sargon, z tej racji traktowany jak mąż zaufania całej kompanii. Jako taki miał pieczę nad ich wspólnymi pieniędzmi i decydował o podziale łupów – od jego decyzji w tej mierze nie było odwołania. Najmłodszy, jasno- i długowłosy Miridz, nie był bynajmniej wyrostkiem ani młokosem. Zdołał zachować najwięcej młodzieńczej energii i bystrości zmysłów, w ostatnich dniach zatem to on przeważnie wydawał rozkazy znacznie starszym, zmęczonym kamratom. I dobrze na tym wszyscy wychodzili. Saris, czarny, krępy, skośnooki, pochodzący z dalekiej Północy, dziwnym zrządzeniem losu najlepiej z nich wszystkich znał Suminor i władał tutejszym językiem niemal bez obcego akcentu. Mało się jednak odzywał, gdyż ta jego wiedza okazała się mocno bałamutna, nieaktualna i parę razy narobiła im już dużych kłopotów. Wszystko przez to, że kiedyś ożenił się z suminorską wieśniaczką, która na Północy pragnęła uchodzić za arystokratkę i miała wrodzony talent do wymyślania niestworzonych rzeczy, jakby prawdziwe życie w Suminorze było jeszcze nie dość dziwne. Blady, przygarbiony Darmin ledwo stał na nogach. Wszyscy byli zdrowo potłuczeni i pokiereszowani, ale on oberwał najmocniej. Starał się trzymać fason i nie siadał, choć kolana się pod nim uginały, ale już mimo woli macał dłonią po ścianie jak ślepiec, starając się nie stracić równowagi. To przez wzgląd na niego musieli jak najszybciej dobić targu i wypocząć. Właścicielki nie interesowały ich imiona, stan zdrowia, pochodzenie ani plany. Fakt, że dostrzegła u jednego z tych przybłędów w miarę pełną sakiewkę, był wszystkim, co chciała o nich wiedzieć, i oszacowawszy wzrokiem zawartość kiesy Sargona, nie zadawała już żadnych dodatkowych pytań. W jej oczach pojawił się błysk aprobaty. Potem też nie skomentowała ani półsłówkiem jego obcego akcentu. Nie przedstawiła się ani nie wyjęła fajki z ust. Miała tylko jedno życzenie, za to bardzo dziwaczne. Zależało jej, aby szczegółowe negocjacje w sprawie wynajmu pokoju toczyły się koniecznie przy tej okutej klapie od szamba. – Ja tam nic nie chcę wiedzieć i o nic nie pytam – wymamrotała
na wstępie i powtarzała to zrzędliwie co chwila. – Tylko żeby mi żadnych noworodków w sraczu nie topili! Rozumieją to oni? – Spojrzała zezem na ich toboły, jakby to były zawiniątka z tuzinem bachorów gotowych do topienia. – Bo zaraz bazyliszek jaki znów z tego będzie... Ooo! – Pokazała palcem na mocno osmolony fragment pokrywy szamba. – To po takim o... Co ja się potem przed Tępicieluchami natłumaczyłam! Oj, co się ja nagadała i koszty jakie były! Aj, jakie! No to jak? Noworodków mi tu oni topić nie będą? – Popatrzyła natarczywie na najemników. Niedorzeczny ów warunek aż prosił się o jakąś bystrą a złośliwą odpowiedź, ale żaden z nich nie miał sił i chęci wysilać dowcipu, nawet ramionami wzruszać im już nie szło. Tylko więc pokiwali dla świętego spokoju głowami na znak, że noworodków topić w szambie nie będą. Nieważne, skąd by mieli je wziąć. Kobieta uspokoiła się wyraźnie i zbystrzała. – Cztery sztuki złota za miesiąc z góry! – przeszła do rzeczy. – Nie wiemy, czy będziemy tu aż tyle mieszkać... – zaczął negocjacje Sargon. – Jak będziecie mniej, to mój zysk! – odparowała właścicielka. – Za jedną izbę na czterech dam trzy sztuki złota. – Trzy złote i trzy srebrne za trzy tygodnie. – Dobrze, stoi. – Sargon sięgnął do sakiewki. Teraz dało się dostrzec, że było w niej chudo, ale wymaganą sumę wysupłał. Pytanie tylko, ile tam jeszcze zostało. Kobieta wzięła pieniądze i obróciła się na pięcie. Poszli za nią na trzecie piętro, z mozołem taszcząc po schodach siodła, sakwy i rzędy, które zdjęli z koni straconych w potyczce przed Katimą, dwa dni temu. Po chwili z ulgą zwalili to wszystko na podłogę wskazanego pokoju z jednym łóżkiem. Nawet zadziwiająco czysto tu było, a i pościel też całkiem niczego sobie. Pewnie wcześniej właścicielka wynajmowała tę izbę na godziny co bogatszym kochankom, którzy nie życzyli sobie zabierać wszy na pamiątkę miłosnych uniesień. – Chcielibyście do ladacznic, to dwie mieszkają naprzeciwko i jedna nad wami – zakomunikowała, oddając klucz Sargonowi. – Tylko ich teraz nie budźcie, bo za dnia odsypiają. Nikt tego nie skomentował, choć wiadomość o komentarz aż się prosiła. Skoro bowiem cała ta kamienica była bez mała zamtuzem,
to doprawdy nie do zdrożonych mężczyzn należało kierować pretensje, żeby przypadkiem noworodków w szambie nie topili... Baba jawnie zdurniała, ale wciąż żaden z nich nie miał siły podsumować tego grubszym słowem. Zamknęli drzwi i jeden po drugim osunęli się pokotem obok swoich bagaży. Darmin jako najciężej ranny zajął łóżko. Nikt mu tego nie wypominał. Ostatni tydzień naprawdę mocno dał im w kość. Dość powiedzieć, że dziesięć dni temu, kiedy wdali się w Kardzie w podstępne porachunki dwóch magów, było ich ośmiu. I wciąż jeszcze nie zostało powiedziane, że ostatni czterej przeżyją, a jeśli już, to za co? Dobry kwadrans wszyscy leżeli jak zabici, odpoczywając i ciesząc się z dawna już niezaznaną chwilą spokoju i ulgi. Zbyt długo ostatnio żyli w stanie najwyższego wytężenia zmysłów i nerwów. Wreszcie z wolna zaczęli siadać i urządzać się na nowej kwaterze. Na początek wyciągnęli pozostałą w jukach żywność i posilili się w milczeniu, przekazując z rąk do rąk manierkę z resztką wódki. Po posiłku Sargon demonstracyjnie wysypał na podłogę resztę ich wspólnej gotówki. Było to pięć sztuk srebra i jakieś żałosne miedziaki, z których może uzbierałaby się równowartość szóstego srebrnika. – Jemy czy chędożymy? – zapytał kwaśno Saris, oszacowawszy stan budżetu. – Pochędożki starczyłoby tylko na dwóch – zaoponował fachowo Miridz. – Albo jedną porządną wyżerkę w karczmie dla wszystkich... I już całe złoto poszło? – zreflektował się i z frasunkiem podrapał po głowie. Sargon odsunął na bok dwie sztuki srebra. – To musi zostać na maści gojące dla Darmina, na wypadek gdyby rany mu się dłużej jątrzyły – oznajmił. Pozostali w milczeniu pokiwali głowami. Darmin miał złamane trzy żebra i wygryziony z prawego boku kęs ciała wielkości dłoni. Gdyby go ta strzyga użarła o grubość palca głębiej, jak nic wypadłyby mu flaki. Na szczęście kolczuga przetykana srebrnym drutem zniechęciła potworzycę do wyrywania wątroby. Wprawdzie Darmin mógł chodzić o własnych siłach, ale zaniedbanie takich obrażeń wciąż groziło śmiercią z zakażenia. – No to będzie tego na tydzień o podpłomykach, słoninie
i najtańszym piwsku... – skwitował kwaśno Saris. – Chyba że znajdziemy robotę – oznajmił Sargon, nie wiedzieć po co, bo to było oczywiste dla nich wszystkich. Jak również to, że kiedy skończą się im pieniądze, będą musieli najpierw sprzedać uprząż, a potem stopniowo wyprzedawać się z oręża. Teoretycznie ich broń była sporo warta, ale jeśli najemnik sprzedawał swoje narzędzia pracy, znaczyło to, że jest w skrajnej desperacji i musi przystać na najgorszą proponowaną cenę. Żaden kupiec nie przepuściłby takiej gratki. Poza tym każda taka transakcja coraz bardziej zmniejszała szanse na otrzymanie dobrego zlecenia. Bo kto zatrudni wojownika z kijem i procą ze sznurka? Potem zostawała już tylko żebranina albo szafot za rozbój. Prędzej czy później. Wszyscy czterej pochodzili z Wysp Północnych, a zwerbował ich Kar na kolejną planowaną wojnę z Suminorem. I tak się przewrotnie złożyło, że utkwili teraz w stolicy Suminoru, a dokładniej mówiąc, na jej najpodlejszym przedmieściu. Ich statek miał przemknąć chyłkiem na południowy zachód, szerokim łukiem omijając suminorskie wybrzeża, ale jak na złość sztorm zepchnął ich właśnie tam, do kompletu wbijając na skały opodal portu w Samni. Skończyli jako rozbitkowie, przezornie podając się za ochronę statku przed piratami, ale to niewiele poprawiło ich niewesołą sytuację. Nie mogli ruszyć do Karu drogą lądową, boby ich powieszono, gdyby się tylko wydało, w którym kierunku zmierzają. Z kolei zaciągnąć się do najemnych oddziałów suminorskich nie mogli, bo zaliczki od Karyjczyków już wzięli i przepili lub potracili w katastrofie, więc zwrócić tych pieniędzy nie było jak. Gdyby zaś stanęli zbrojnie przeciwko tym, którzy ich najęli, byłoby to najgorsze możliwe pogwałcenie honoru najemnika, oznaczające wyjęcie spod niepisanego prawa. Każdy mógłby potem zrobić z nimi wszystko, a gdyby dostali się w ręce jakiejkolwiek wolnej kompanii, ich koniec byłby równie ponury jak w przypadku magów przyłapanych na używaniu zakazanych zaklęć. I tu, i tu obowiązywała zasada: „Nie ma dosyć bólu”. Fantazja najemnych oprawców skutecznie konkurowała z profesjonalizmem suminorskich katów. Kodeks honorowy najemnych kompanii znał sytuację, w której oni się znaleźli, i jasno mówił, co mają robić – zachować neutralność. Skoro nie mogli wziąć udziału w wojnie zgodnie z zawartą wcześniej
umową, musieli innymi sposobami zarobić na utrzymanie i zwrot zaliczki zleceniodawcy. Dopiero wykupiwszy swój kontrakt, mogli zmienić stronę konfliktu. To oznaczało, że najlepsza robota była dla nich teraz zakazana. Zamiast jawnie zgłosić się do werbowników, musieli najmować się do przedsięwzięć szemranych albo i całkiem nielegalnych. Na to ostatnie zaś nie mieli dobrych koneksji w tutejszym półświatku, właściwie żadnych. Ludziom znikąd nikt w przestępczej gildii nie zaufa. Równie dobrze mogli przecież być tajniakami straży tylko podającymi się za rozbitków. Tym sposobem dwa tygodnie temu wplątali się w sprawę, od której każdy szanujący się zbój i złodziej wolałby się trzymać jak najdalej, a wmieszany przypadkiem – sam natychmiast poderżnąłby sobie gardło, żeby go nie spotkał o wiele gorszy koniec. Innymi słowy, przymuszeni koniecznością uwikłali się w skryte porachunki czarnych magów – mistrzów Barlidesa i Arnona, oby obaj sczeźli na dnie Otchłani! Magowie ci zajmowali się potajemnie hodowlą potworów Onego i zapewne sprzedawali je ludziom pragnącym wykorzystać je w zbrodniczych zamiarach. Konkurenci weszli sobie w drogę i stąd Barlidesowi były potrzebne miecze do wynajęcia. Obcy ludzie znikąd, których potem nikt żałować ani mścić nie będzie, wydawali się do tej roboty idealni. Oni zaś nie pytali o szczegóły, nie liczyło się bowiem, kto ma rację, ale kto płaci, a pieniędzy potrzebowali na gwałt. Fakt, że najemnicy zostali przestępcami, to jeszcze pół biedy. Nie oni pierwsi i nie ostatni. Gorzej, że teraz ich tropem oprócz przedstawicieli bezlitosnego prawa podążały jeszcze potwory nasłane przez maga Arnona – przeciwnika byłego zleceniodawcy, który w owych porachunkach zginął pierwszy, czyli nie zapłacił. W desperacji próbowali okraść Arnona albo jakoś się z nim ułożyć, ale on też zginął wkrótce od pośmiertnej klątwy swego przeciwnika. Nie zdążył wyjawić, gdzie jest jego osobisty skarbczyk, ale nasłać na nich swoje potwory to i owszem. Ma się rozumieć, odwołać ich też już nie zdążył... Były patron zasługiwał jednak na nieco cieplejsze wspomnienie, gdyż zawczasu zaopatrzył najemników w dość dobrą magiczną broń i amulety ochronne, dzięki którym ich trupy nie przekształcały się teraz w upiory gdzieś w podmiejskiej piwnicy na peryferiach Kardy albo w przydrożnych krzakach traktu do Katimy. Aczkolwiek ten los
wciąż jeszcze nad ocalałą czwórką wisiał. Uciekali więc potem na złamanie karku do stolicy Suminoru, gdyż był to jedyny kierunek, w którym mogli zdążać szukający honorowego zajęcia najemnicy, nie wzbudzając podejrzeń władz naturalnych. Za to bestie nadprzyrodzone deptały im po piętach bez litości. Podczas ostatniej potyczki, która kosztowała ich życie dwóch kolejnych towarzyszy, wszystkie konie oraz ostatnie sprawne amulety, zdołali się obronić i zmylić tropy, ale chyba nie na dobre. Najlepiej było się więc ukryć przed potworami Onego tam, gdzie było ich tak wiele, że żaden obcy upiór nie mógł wejść, nie naruszając granic rewiru któregoś ze swoich pobratymców. Twory Onego zaś zwykle schodziły sobie z drogi. Tyle o nich wiedzieli. Takim oto sposobem trafili do Sodowych Dołów, omijanej przez tępicieli, najpodlejszej dzielnicy Katimy. Ludzie żyli tutaj, przestrzegając kilku prostych, acz bezwzględnych reguł. Należało nie schodzić do piwnic, omijać z daleka stare kupy śmieci i pod żadnym pretekstem nie wyściubiać nosa na ulicę podczas pełni księżyca. Sąsiadami interesować się też za bardzo nie należało, co akurat dla najemników było okolicznością pomyślną. Ponoć tutaj, kiedy lokator przestawał płacić czynsz i pokazywać się na oczy, choć odgłosy świadczyły, że jest w domu, kamienicznicy woleli zabić mu drzwi mieszkania srebrnymi ćwiekami, niż dopraszać się o komorne. Podobno też w tej części Katimy od dawna nie budowano domów z podziemiami, a istniejące piwnice wieki temu zamurowano grubo, mury zaś opatrzono magicznymi zabezpieczeniami. Nikt przy zdrowych zmysłach ani nawet umiarkowanie szalony nie próbował naruszać tych pieczęci. Mimo to śmierć od kłów i szponów była tutaj rzeczą nagminną. Kiedy tylko do Sodowych Dołów przybyli, zaraz na pierwszym skrzyżowaniu ulic najemnicy ujrzeli scenę, która gdzie indziej byłaby powodem wielkiego zbiegowiska, tutaj zaś ledwie skłaniała przechodniów do zwolnienia kroku. Na stole wyniesionym na sam środek owego skrzyżowania leżał świeży trup z odgryzioną głową i prawą ręką. Zapewne dzieło strzygi lub wilkołaka. Zwłok pilnowało dwóch strażników miejskich, którzy nawoływali i zachęcali przechodzących, aby dobrze przyglądali się nieboszczykowi, czy przypadkiem nieszczęśnika nie poznają. Napominali przy tym
pobożnych wyznawców Reha, że podczas pogrzebu należy podać bóstwom imię nieboszczyka, inaczej ów będzie miał kłopoty w zaświatach. Strażnicy czynili zadość obowiązującemu prawu i przepisom religijnym, acz wyraźnie bez wielkiego przekonania. Żywy bowiem był na Sodowych Dołach przesąd, że na ofiary potworów Onego lepiej nie patrzeć z bliska, jak już trzeba, to kątem oka, wymieniać zaś imię zagryzionego przy jego szczątkach to już doprawdy jawne proszenie się o nieszczęście, bo można takiego przywołać i potem nocą przylezie... „Kogo zwierzuny poznały, tego ludziom nie znać” – głosiło stare ludowe przysłowie. Wiadomo było więc niemal na pewno, że przed zachodem słońca obsypany solą i opiłkami srebra trup bezimiennie pójdzie w ogień rozpalony pod cmentarnym murem. I niech się w zaświatach martwią, co z nim dalej zrobić! Tę i wszystkie pozostałe historyjki o Sodowych Dołach opowiedział im żebrak, którego najęli jako przewodnika, aby doprowadził ich do Płaziego Zaułka, w którym znaleźli to oto mieszkanie. Adres wybrali nieprzypadkowo. Tutaj wiodła jedyna nić, która mogła wybawić ich z matni. Dziesięć dni temu, kiedy w wielkim pośpiechu przetrząsali dom świeżo uśmierconego mistrza Arnona, szukając pieniędzy i kosztowności, zamiast nich znaleźli strzęp listu, który był teraz ich jedyną szansą na odmianę losu. „Po rozważeniu hojnej oferty waszej dostojności podjąłem się wypełnić zlecane mi, porywające i imponujące zadanie jak najsumienniej. Niezbędna będzie mi jednak pomoc zaufanej i znającej magię przyjaciółki Hadeny, właścicielki sklepu z talizmanami i eliksirami na Płazim Zaułku w Katimie, którą polecam uwadze i wszelkiej łaskawości waszej dostojności. Co się tyczy...” Dalej papier wypalił odprysk kuli magicznego ognia, który z jednej strony zniszczył resztę tekstu, z drugiej jednak zdezaktywował zaklęcie zabezpieczające list przed przeczytaniem go przez niepowołane oczy, dzięki czemu zyskali przydatny trop. Autor listu podpisał się inicjałami „C.M.”, które nic im nie mówiły, ale prócz tego zachowała się jeszcze całkiem świeża data, co oznaczało, że magiczny spisek pozostaje aktualny i jest szansa zarobić, przyłączając się do niego albo go denuncjując – rzecz do ustalenia już
na miejscu. Dzięki Darminowi mieli wygodny pretekst, żeby zamieszkać blisko sklepiku Hadeny, gdzie mogli tanio zaopatrzyć się w leki dla rannego towarzysza. Zaszli tam zresztą od razu z drogi, jeszcze zanim dogadali się w sprawie mieszkania, bo opatrunki pokąsanego kompana pilnie już wymagały zmiany. Sklepik Hadeny mieścił się dokładnie po drugiej stronie Płaziego Zaułka, w równie obskurnej kamienicy, na parterze, od frontu. Sama zaś wiedźma mieszkała, na ile zdołali się zorientować, w suterenie pod sklepem. Wejście było tam tylko jedno – od ulicy. Przedsiębiorstwo owo wyglądało równie żałośnie jak cała dzielnica, w której miało swą siedzibę. Na wystawie poniewierały się zakurzone minerały, wypchany kruk, któremu wypadło jedno szklane oko, oraz wypchany czarny kot, dobrze już napoczęty przez mole. Szyld z napisem: „Talizmany i likwory wszelakie” dawno spłowiał i zszarzał, niezbyt rzucał się w oczy na tle muru. Okna były niedomyte. Gospodyni sprawiała jeszcze gorsze wrażenie. Nie chodziło o to, że była stara i szpetna, bo w istocie była, ale o to, że wyszła kiedyś spod ręki kata. Była chodzącym „świadectwem sprawiedliwości i miłosierdzia”, jak mówiono o takich w Suminorze. Przed laty okaleczono ją ciężko za współudział „w rzucaniu klątw na dobrych ludzi”, jak sama to od razu powiedziała. Oskalpowano jej za tę zbrodnię prawą połowę głowy, wyłupiono prawe oko, ucięto prawe ucho, prawą pierś, cztery palce u prawej dłoni oraz pół prawej stopy. Jakimś cudem przeżyła kaźń i teraz wobec każdego, kto zwrócił uwagę na jej wygląd, monotonnym, skrzekliwym głosem wygłaszała obowiązkową urzędową formułę objaśniającą, za co tę „wielce zasłużoną karę odebrała”, dodając, że „z mocy prawa i z całego wdzięcznego serca sławi niezmiernie królewskie miłosierdzie, które zezwoliło jej zachować życie oraz resztę ciała w całości”. Prawo Suminoru zabraniało ukrywać blizny będące pamiątką po wymiarze sprawiedliwości, więc na widok Hadeny nawet doświadczonym najemnikom musiały zadrżeć serca. Potem zaś ogarnął ich szczery podziw, że ona nadal waży się parać rzeczami, za które została tak surowo pokarana. Albo była kobietą niebywale odważną, albo niebywale chciwą. W grę wchodziła też monstrualna głupota granicząca z szaleńczą odwagą.
Udali, że są zwykłymi klientami. Lecznicze maści Hadeny, o dziwo, wyglądały całkiem przyzwoicie, oferowała dobry, choć niewyszukany towar, więc nie potrzebowali lepszego i od razu, na miejscu, zmienili kamratowi opatrunki. Właścicielka sklepu im nie pomogła, chociaż tego oczekiwali. Tylko gapiła się obojętnie, puszczając mimo uszu prośby najemników o gorącą wodę, nożyce i miskę. Z trudem powstrzymali się od zrobienia awantury. Później zaś z całej okolicznej oferty wybrali pokój, z którego okien mogli najdogodniej obserwować interes wiedźmy. Teraz kluczowa była odpowiedź na pytanie, czy będzie ich stać, aby robić to dość długo, aż coś istotnego się wydarzy. Przez pierwsze trzy dni nic się nie wydarzyło. Pomijając fakt, że mieszkające po sąsiedzku ladacznice uznały ich za klikę sodomitów, ponieważ nie zdecydowali się skorzystać z ich oferty. Najemnicy nie chcieli przyznać, że brakuje im pieniędzy, więc oznajmili, że w kobietach nie gustują. Czwartego dnia, godzinę przed południem, czuwający przy oknie Miridz zauważył nagły ruch na rogu uliczki. Do Płaziego Zaułka wkroczył niewielki, acz bogaty orszak. Dwóch mężczyzn niosło lektykę udrapowaną zielonym karyjskim jedwabiem, obok której szła starsza niewiasta oraz dwóch innych mężczyzn, trzymających w pogotowiu okute kije, oraz jeszcze jeden na czele, niewątpliwie dowódca. Poruszał się on wyraźnie inaczej niż pozostali – bardziej miękko, sprężyściej i czujniej, jakby kocio... Cała grupa podeszła do sklepu Hadeny i zatrzymała się przed nim. Kobieta idąca obok lektyki okazała się służącą, teraz rozchyliła zasłony i z wielką troską oraz uszanowaniem pomogła wysiąść swojej pani. Pasażerką okazała się młoda, bogato ubrana kobieta w zaawansowanej ciąży. Dziewczyna stanęła przed kramem i rozejrzała się dookoła, masując sobie dłonią krzyż. W tym momencie do ciężarnej damy podszedł jakiś żebrak, który nagle wychynął z pobliskiej bramy. Jeden ze strażników natychmiast odepchnął natręta kijem, drugi zaś zwrócił się w dokładnie przeciwną stronę, na wypadek gdyby zaczepka ze strony żebraka była próbą odwrócenia uwagi eskorty. Ludzie przy lektyce jak na komendę położyli dłonie na rękojeściach krótkich mieczy i błyskawicznie
ustawili się tak, aby pasażerka znalazła się bezpiecznie pomiędzy nimi. Wszystko trwało tyle czasu, ile zajmuje policzenie do dwóch. Obserwujący zajście najemnicy wymienili znaczące spojrzenia. Tamci na ulicy nie byli zwykłymi pachołkami, lecz zawodowymi ochroniarzami najwyższej klasy. Ciężarna dziewczyna ruchem ręki powstrzymała mężczyznę z kijem, który chciał obić żebraka. Potem powiedziała coś do służącej, a ta wyjęła monetę i dała ją proszącemu. Całą tę scenę zauważył patrol straży miejskiej, który akurat przechodził główną ulicą przed wylotem Płaziego Zaułka. Dwóch halabardników i podoficer natychmiast skręciło i podeszło do lektyki. Podoficer zamienił kilka słów z dowódcą ochrony, po czym pokłonił się bardzo nisko ciężarnej damie. Ta z jakiegoś powodu pokręciła głową. Miridz trochę szerzej uchylił okno, a wtedy do pokoju najemników doleciał z dołu dalszy ciąg rozmowy. Podoficer straży mówił, że dzielnica nie jest zbyt bezpieczna i że lepiej będzie, jeśli on i jego ludzie będą mogli towarzyszyć „jaśnie wielmożnej pani”. Ta popatrzyła pytająco na dowódcę swojej eskorty, który dał znak, że się zgadza. Wtedy obaj halabardnicy zajęli pozycje przed i za lektyką, a trzymanymi poziomo drzewcami zatrzymali ruch w całym zaułku. Dziewczyna w towarzystwie służącej oraz dowódcy swojej eskorty weszła do sklepiku Hadeny. Wyszli stamtąd po niespełna pięciu minutach. Młoda dama była blada i zmieszana, ciężko opierała się na ramieniu służącej. Idący za nimi oficer demonstracyjnie splunął na próg sklepiku, po czym razem ze służącą pomógł dziewczynie wsiąść do lektyki. Sargon zwrócił uwagę, że na szyi pasażerki pojawił się nowy wisiorek, zapewne amulet kupiony u Hadeny. Cały orszak natychmiast ruszył z powrotem. Do eskorty gorliwie przyłączyli się strażnicy miejscy. Tylko ten dziwny oficer wciąż stał na środku ulicy, jakby nagle zrezygnował z towarzyszenia swej pani i nad czymś się głęboko zastanawiał... Wtem podniósł głowę i spojrzał wprost w okno, w którym, ukryci za zasłoną i uchylonymi okiennicami, czaili się najemnicy. – Zauważył nas, taki syn! – wycedził przez zęby Sargon. Mężczyzna na dole ruszył do bramy ich kamienicy.
– Idzie tu! Co robimy?! – zdenerwował się Miridz. – On jest jeden, nas czterech... – Skoro spostrzegł, że patrzymy, to pewnie zobaczył też, że jest nas kilku – myślał głośno Darmin. – Więc jeśli sam tu idzie, to albo jest głupi, albo taki wielki z niego wojownik... Na schodach rozległy się coraz głośniejsze kroki. Za moment przybysz energicznie załomotał pięścią w ich drzwi. – Otwórzcie i powiedzcie, kim jesteście! – zażądał. – A ty kto, panie? – Sargon zagrał na czas. – Kapitan Ksin Fergo, dowódca straży pałacowej jego wysokości króla Redrena III. Żarty się skończyły. Najemnicy od czasu przybycia do Suminoru słyszeli to imię wielokrotnie. I już za pierwszym razem usłyszeli dość, aby teraz wiedzieć, dlaczego gość zupełnie nie przejmuje się ich przewagą liczebną. – Jesteście tym sławnym kotołakiem, panie? – upewnił się Sargon. – Mam wyrwać drzwi, aby wam tego dowieść?! Miridz podszedł bez gadania i odsunął skoble. Ksin nie kwapił się z wejściem do środka. Stanął w progu i obrzucił wnętrze pokoju uważnym spojrzeniem. Ręce niedbale opierał o biodra. W czasie kiedy tu szedł, podwinął rękawy koszuli za łokcie. Żaden z najemników nie miał na sobie pasa, ale ich miecze stały oparte o ścianę, w zasięgu ręki. Teraz jednak oni odsunęli się od broni, trzymając przy tym dłonie tak, aby Ksin dobrze je widział. Słyszeli, że potrafi przemienić się w okamgnieniu, i nie chcieli go prowokować. Zbyt dobrze już na własnej skórze poznali potwory Onego, by wiedzieć, że z tym nie mają szans. – Kim jesteście? – Kotołak powtórzył pytanie. Sargon wygłosił ich zwykłą bajeczkę o poszukiwaniu „dobrze płatnego zajęcia”, co Ksin zbył wzruszeniem ramion. – Żyjecie w nędzy – zauważył chłodno – mimo że idzie wojna i dla najemników nastał teraz dobry czas. Wolne kompanie w Deninie dwakroć podniosły żołd, na pewno musieliście o tym słyszeć, a skoro tam nie zmierzacie i nie bierzecie tej roboty, tylko gnijecie w tej norze, znaczy że jesteście na żołdzie Karu... – Zdemaskował ich bez trudu. – Na dodatek cuchniecie Onym... – dodał, nie czekając, aż wymyślą jakieś wykręty. Następnie wszedł do izby, zbliżył się do siedzącego
na łóżku Darmina i bezceremonialnie położył mu dłoń na czole. – Jesteś skażony mocą Onego – zakomunikował po chwili. – Kiedy umrzesz, przekształcisz się w martwiaka. Przemiana będzie trwała mniej niż trzy dni, może nawet nastąpi natychmiast... Ranny najemnik pobladł i westchnął ciężko. – W jaki sposób mogę zaznać pośmiertnego pokoju, panie? – Kiedy odniesiesz śmiertelną ranę, twoi towarzysze muszą od razu odrąbać ci głowę i odsunąć ją z dala od ciała. Trzej pozostali najemnicy w milczeniu pokiwali głowami na znak, że tak właśnie postąpią. – Zawsze mogę liczyć na kamratów... – zapewnił Darmin. Jego głos drżał. – Dobrze – skwitował sucho Ksin i wrócił do tematu. – Czego tu szukacie? – Mamy swoje plany... – zaczął wykręcać się Miridz. – Jakie? – wszedł mu w słowo kotołak. Milczeli trochę zbyt długo, jak na cierpliwość Ksina. Jego przedramiona zamieniły się w kocie łapy. Nie wysunął pazurów, nie wykonał żadnego ruchu, poprzestał jedynie na tej demonstracji. To jednak wystarczyło, aby na twarzach drabów odmalował się strach. – Macie trzy wyjścia – oznajmił im zimno kotołak. – Powiecie mnie albo katu, albo zabieracie tajemnicę ze sobą do grobu... Co wybieracie? – Szukamy dobrego zajęcia! – Sargon poszedł w zaparte. Ksin bez słowa przemienił lewą łapę z powrotem w ludzką dłoń, sięgnął do kieszeni, wyjął sakiewkę i rzucił ją na podłogę. Woreczek z monetami spadł na nią z miłym dla ucha łoskotem. – Wynajmuję was – zakomunikował im Ksin. – To jest zaliczka, a teraz gadajcie mi wszystko! Wymienili się spojrzeniami, po czym Saris wyciągnął z sakwy ów skrawek listu ze wzmianką o Hadenie i podał go kotołakowi. Ten przebiegł pismo wzrokiem. – Mieliście szczęście – stwierdził na koniec. – Podziękujcie za nie swoim bogom, doprawdy bowiem obdarzyli was wielką łaską. – Chcieliśmy sprawdzić, co się za tym kryje, i niezwłocznie powiadomić czcigodnych świętców lub Zakon Tępicielski... – Miridz zaczął popisywać się prawomyślnością. – Oni by was oszukali – wszedł mu w słowo Ksin. – W najlepszym
razie dostalibyście jakąś żałosną jałmużnę i zostali wygnani precz z miasta. Najpewniej jednak zgnilibyście w świątynnych lochach. Tępiciele przejęliby sprawę, a was oskarżyli o współudział w zbrodni praktykowania nekrokreacji. Wtedy wy byście modlili się już o szybką i lekką śmierć, lecz nadaremno. W zbyt wielką sprawę, jak na nic nieznaczących przybłędów, się wplątaliście... – Kim jest ta wielka dama, która tutaj była, panie? – zapytał pokornie Sargon. – To jaśnie wielmożna pani Danezja Lado, pierwsza faworyta naszego miłościwego króla Redrena. Teraz dopiero dotarło do nich, w jak paskudną kabałę wdepnęli. Życie każdego z nich było jak zapalona świeca, bez żadnej osłony wyniesiona z domu w wietrzny dzień. Starczył jeden mocniejszy podmuch... Pierwszy na kolana osunął się Miridz, za nim wszyscy pozostali. W tej pozycji sięgnęli po miecze i zwrócili je rękojeściami w stronę Ksina. – Szlachetny panie – zaczął z powagą Saris – przyjmij nasze wierne usługi oraz hołd dla wielmożnej pani, której służysz, a której i my teraz pragniemy służyć do ostatniego tchu. Zwykle ceremonia zawarcia umowy z najemnikami sprowadzała się do uścisku ręki. To wystarczyło, aby połączyć ich ze zleceniodawcą na śmierć i życie do czasu wygaśnięcia kontraktu. Teraz jednak zbyt wielką łaskę im okazano, żeby przyjmować ją inaczej niż na kolanach. W szczególnych sytuacjach kodeks honorowy zezwalał na takie upokorzenie. Konkretnie wtedy, gdy częścią zapłaty było darowanie życia. – To tylko zaliczka, jak powiedziałem. – Ksin wskazał na sakiewkę leżącą na podłodze. – Poza tym przyrzekam wykupienie waszych karyjskich kontraktów, zwrot wszelkich kosztów i trzykroć tyle dla każdego po pomyślnym wypełnieniu zadania. – Będziemy twoimi psami, panie, dopóki nas nie zwolnisz z tej przysięgi! – zapewniali jeden przez drugiego, a Ksin kolejno położył dłoń na głowicy miecza każdego z nich. Słowem, kontrakt był bezterminowy. Jedyne, czego Ksin nie mógł im rozkazać, to walczyć przeciwko wojskom Karu. Gdyby jednak wydał taki rozkaz, musieliby od razu przebić się swoimi mieczami.
– Jesteśmy twoimi ludźmi! – oznajmili chórem najemnicy na koniec zaimprowizowanej ceremonii i powstali. Kiedy formalnościom stało się zadość, przyszła pora na piwo. Ksin bez mrugnięcia okiem upił łyk najpodlejszego chmielowego sikacza, jakiego w życiu próbował. – Opowiedzcie mi teraz, jak weszliście w posiadanie tego listu. Historia była długa, mroczna i zupełnie niezgodna z prawem, ale kotołak nie dał nic po sobie poznać. Szczerość najemników była potwierdzeniem ich lojalności. – Mieliście szczęście – powtórzył tylko na zakończenie. – A czego, panie, jeśli wolno zapytać, szukała tutaj jaśnie wielmożna pani Danezja? – spytał Darmin. – Jako przyszła matka chciała kupić zwyczajowy amulet przeciw porońcom. Nie wiadomo jednak, dlaczego pani Danezja uparła się na tak plebejską wersję. Mogła wszak mieć talizman najwyższej jakości od nadwornego maga Rodmina, on sam zresztą taki jej proponował. Jednak ktoś wmówił tej dziewczynie, że tutaj kupi coś wyjątkowego. Moim zdaniem to wierutna bzdura, ale z brzemienną niewiastą nie sposób się spierać, więc postanowiłem jej towarzyszyć osobiście. Król zapałałby strasznym gniewem, gdyby Danezję spotkał w tej dzielnicy choćby najmniejszy despekt, nie mówiąc już o jakimś wypadku. – Ksin upił piwa i spojrzał znacząco na nadpalony skrawek papieru. – Po tym, co teraz od was usłyszałem, rozumiem już, czemu miały służyć te dziwne namowy... Teraz życzliwi doradcy będą musieli tłumaczyć się przed królewskim katem, czego nie należy życzyć nawet najgorszym wrogom. – Hadena znów się doigrała... – mruknął Saris. – Jak mogła być aż tak głupia? – Ona nie żyje, więc nic jej nie grozi – odparł niedbale kotołak. – Zabiłeś ją, panie, zanim wyszedłeś ze sklepu? – zdumiał się Sargon. – To nie ja – odrzekł Ksin. – Ona nie żyje już od wielu lat. Zapewne skonała niedługo po tym, jak zagoiły się jej rany. Pewnie serce nie wytrzymało wspomnień egzekucji albo przypadkiem na ulicy zobaczyła swego kata... – Jest martwiaczką? – upewnił się Darmin. – Tak.
– I jeszcze prowadzi sklep?! – Powtarza machinalnie stare nawyki, ale gdybyście kazali jej zrobić coś niezwyczajnego, natychmiast stanie jak głucha. – Tak było... – Sargon przypomniał sobie, jak opatrywali u wiedźmy rany Darmina. – Ale przecież martwiaki nie mówią – zaoponował sceptycznie Miridz. – To prawda – przyznał Ksin. – A ona mówi... – Nie ona, tylko gadający amulet, który wepchnięto jej w gardło. Kieruje nią z dala jakiś mag. Te słowa – kotołak znów pokazał na list i przeczytał głośno: – „którą polecam uwadze i wszelkiej łaskawości”, to w istocie zawoalowana przechwałka czarnoksiężnika wobec kolegi po fachu. – Co nam rozkażesz, panie? – zapytał Saris. Ksin wstał. – Róbcie to, co do tej pory, to znaczy obserwujcie Hadenę – powiedział. – Tylko pamiętajcie, że mag, który ją animuje, może patrzeć jej oczami i słuchać jej uszami. I bądźcie ostrożni, bo w tej dzielnicy potwory Onego są równie pospolite jak gdzie indziej szczury. Pokiwali twierdząco głowami. – Ja tymczasem mam parę spraw do załatwienia w pałacu. Jak się czegoś dowiem, dam wam nowe instrukcje. – Będziemy na nie czekać, panie! – zapewnił Miridz. Kiedy kotołak wyszedł, Sargon rozsupłał sakiewkę i wysypał zawartość na stół. Było to dwanaście sztuk złota. – Towarzysze, przyjaciele, kamraci! – oznajmił z emfazą. – Kobiety znów nam się zaczęły podobać! – Te pyskate suki z naprzeciwka dość się już naspały! – Miridz energicznie ruszył do drzwi. – Powiem im, żeby się dobrze umyły i pachnideł nie żałowały. – Skoroś taki gorliwy, to idź też kupić dobre wino i jakieś pieczyste, masz! – Sargon rzucił mu złotą monetę. – Tylko mi potem bękartów w szambie nie topić, bo się bazyliszki od tego lęgną... – zamarudził zrzędliwie Darmin ze swojego łóżka, nader udatnie naśladując głos gospodyni. Wszyscy czterej parsknęli głośnym śmiechem.
Byli pewni, że ich kłopoty definitywnie się skończyły.
2 ZAPĘTLONE FATUM
W pałacowych podziemiach rozległ się chichot wstawionej kobiety. – Gdzie to jest?! Gdzie?! – zaczęła dopytywać się natarczywie. – Wino mi się kończy! – Już niedaleko – odpowiedział jej spokojny głos Hanti. – O, tam, gdzie widać światło... Kobieta, która wcześniej się śmiała, teraz przyspieszyła kroku, trochę za bardzo, bo aż zatoczyła się w progu przedsionka izby tortur. Złoty kielich wypadł jej z ręki, resztki wina rozprysły się na podłodze. Było białe. – O, pan kotołak! – zawołała na widok Ksina. – Niczego nie będę oglądać, dopóki mi nie nalejecie! – Jak szlachetna pani sobie życzy. – Do pomieszczenia przeciwległymi drzwiami wszedł mistrz Jakub. Trzymał w rękach dzbanek i srebrny kubek. Nalał i podał damie dworu. – Dlaczego to wino jest takie gorzkie? – zapytała, upiwszy łyk. – Ten smak, pani, pochodzi od ziół zwiększających wrażliwość nerwów – wyjaśnił rzeczowo królewski kat. – Lubię być bardzo wrażliwa... – Zachichotała i wypiła duszkiem. – To gdzie jest ta czarownica, którą macie oprawiać? Tam?! – Szybkim krokiem weszła do izby tortur. – Jak to...? – Przystanęła rozczarowana. – Nikt nie leży... Stół do zadawania męki w istocie był pusty. Za to pod ścianą, na rzeźbionym krześle, siedział czarno ubrany mężczyzna, który teraz zwrócił głowę w stronę rozbawionej kobiety. Nie wstał jednak, aby ją powitać. – Szlachetnie urodzona Ladia Azaro – wymówił z powagą jej imię. – Małżonka zmarłego chwalebnie sługi królewskiego Nirona Azaro, udzielna pani na włościach Pomo i Basicz.
– Dikin? A ty co, sędziulku, nie poznajesz mnie?! – parsknęła zdziwiona. – Przecież nigdy nie pokładaliśmy się razem po ciemku... – Niniejszym ostatni raz wymówiono twoje imię i tytuły – zakomunikował jej królewski sędzia Dikin Fergo. – Z tą chwilą wszelkie wydarzenia twojego przeszłego życia stały się pyłem zapomnienia – wymówił oficjalną formułę oskarżenia. – Odtąd istnieje tylko twoja wina i sama nie jesteś niczym innym jak tą winą, która może być zmazana jedynie prawdą lub bólem. – Cóż to za błazeństwa?! – Kobieta oprzytomniała nieco. – Jesteś oskarżona o spisek na życie króla z udziałem czarnej magii. Nie ma dość bólu, aby zmazać taką winę, jeśli zostanie dowiedziona. – Ty kłamliwa żmijo! – Istota nosząca jeszcze przed chwilą imię Ladia z furią obróciła się do stojącej za nią żony kotołaka. – Zwabiłaś mnie tu! – Nie skłamałam ani trochę – odrzekła spokojnie Hanti. – Powiedziałam, że będą dzisiaj ciekawe tortury i że powinnaś tu być... – Rozbierz się, pani – powiedział mistrz Jakub. W jego głosie jak zwykle słychać było współczucie. – Wobec oskarżenia o tak ciężkie przestępstwo wszelkie prawa przysługujące ci z natury, obyczaju i ustaw królestwa niniejszym ustały. Jesteś już tylko mówiącym mięsem – wygłosił oficjalną formułę. – Nie... – Zrobiła krok do tyłu. Hanti szybko położyła jej ręce na ramionach i jednym gwałtownym ruchem zerwała suknię. Znać było, że ma w tym wprawę i że od dawna wyczekiwała na tę właśnie chwilę. Dość skąpy strój frywolnej damy dworu nie stawiał wielkiego oporu. Z kolei żona kotołaka zamiast karyjskich jedwabi, które zwykle nosiła, dziś włożyła obcisły skórzany damski kostium myśliwski. Naprawdę dobrze przygotowała się, by własnoręcznie dokonać zemsty. – Nigdy cię nie lubiłam! – zawołała wzburzona, powalając z kolei oskarżoną na kolana i zdzierając z niej szeroki naszyjnik z amuletami oraz przepaskę biodrową, też zresztą trzymającą się symbolicznie na kilku delikatnych tasiemkach. – Zawsze mnie brzydziła twoja żądza okrucieństwa! – Z rozmachem cisnęła zmięty strój w kąt izby tortur. – Dobrze, że teraz sama zasmakujesz tego, co zawsze tak pragnęłaś oglądać! – Pani... – mistrz Jakub łagodnie zmitygował Hanti. – Małość
charakteru zasługuje na współczucie. Tym większe, im większe nieszczęście ta wada sprowadza na skarlałą duchowo istotę. Żona Ksina nic na to nie odpowiedziała. Wciąż z furią w oczach stanęła z boku. Naga winowajczyni, łkając, skuliła się pod stołem tortur. Kat jeszcze nie wezwał swoich pomocników, aby ją na nim rozciągnęli. – Czy oskarżona jest dość świadoma, by słuchać i mówić? – zwrócił się do niej królewski sędzia. Ogarnęła ją nadzieja, że jeszcze może uniknąć tortur, więc uspokoiła się natychmiast i skwapliwie pokiwała głową. – Czy to ty namówiłaś jaśnie wielmożną Danezję Lado, pierwszą nałożnicę naszego miłościwego monarchy, zaszczyconą przywilejem noszenia królewskiego potomstwa, aby kupiła talizman przeciw porońcom w sklepie niejakiej Hadeny na Sodowych Dołach? – padło pierwsze pytanie. – Tak, ja – odpowiedziała szybko. – I cóż w tym złego? – Kto ci nakazał tak zrobić? – Nikt... Miałam sen... – Mistrzu, oskarżona odmawia wyjawienia prawdy. Królewski kat tylko pstryknął palcami. Pomocnicy ukryci dotąd w bocznej piwnicy wpadli do izby tortur i porwali z podłogi przeraźliwie krzyczącą winowajczynię. Jej rozpaczliwa szamotanina w niczym im nie przeszkodziła ani nawet nie opóźniła ich w pracy. Każdy ruch był pewny i doskonale wyćwiczony. Błyskawicznie rozciągnęli ją i przywiązali, po czym pochylili ruchomy blat i ustawili go w pozycji półleżącej, aby przesłuchiwana mogła widzieć swoich rozmówców oraz narzędzia, które miano jej okazać zgodnie z następnym punktem procedury. – Kto ci kazał namówić panią Danezję na zakupy w Sodowych Dołach? – Sędzia powtórzył pytanie. – Miałam sen... Naprawdę! To mi się przyśniło, więc pomyślałam, że... Sędzia Dikin znów spojrzał znacząco na mistrza Jakuba. Ten przesunął się w bok i podniósł płat zielonej tkaniny zakrywającej stojący za nim stół. Zalśniła wypolerowana stal lancetów, szczypiec, pił do kości, haków i dłut...
Winowajczyni w pierwszej chwili krzyknęła rozpaczliwie, ale zaraz głos uwiązł jej w gardle i zwymiotowała z przerażenia. Jeden z katowskich pachołków, nie czekając na polecenie, przyniósł kubeł wody i obmył przesłuchiwaną. Nieczystości spłynęły do ścieku pod stołem. – Kto ci kazał?! – Sędzia podniósł głos. – Naprawdę miałam sen! – wykrzyknęła w desperacji. Mistrz Jakub pochylił się nad narzędziami, zastanawiając się, które z nich wybrać na początek. Po krótkim namyśle wziął cztery haki, najeżone zębami po zewnętrznej stronie. Zrobił krok w kierunku przesłuchiwanej... – Zaczekajcie! – powstrzymał go głos Rodmina. Królewski mag wyszedł z pomieszczenia dla katowskich pomocników. – Ona chyba mówi prawdę – oznajmił i rozejrzał się po izbie. – Gdzie jest jej naszyjnik? – Tutaj... – Hanti pochyliła się nad rzeczami zdartymi z byłej damy dworu i podała magowi, o co prosił. Rodmin przyjrzał się naszyjnikowi z wielką uwagą. Była to typowa część stroju Suminorki z wyższych sfer, pełniąca funkcję ozdobną i jednocześnie chroniąca przed potworami Onego. Naszyjników tego rodzaju z reguły nie zdejmowało się nawet do snu, dlatego były one podszyte od spodu miękką skórką, by nie dopuścić do otarć. Była dama dworu Ladia Azaro chełpiła się swego czasu, że używa w tym celu skóry ludzkiej zdjętej z młodych niewolnic, które za życia też ją pieściły... Ponadto konstrukcja naszyjnika umożliwiała łatwe dołączanie kolejnych amuletów w zależności od potrzeby lub kaprysu właścicielki. Królewski mag skupił się teraz właśnie na tych magicznie czynnych elementach ozdoby. Mrucząc zaklęcia, kryształowym wahadełkiem sprawdzał je po kolei i w pewnym momencie z satysfakcją pokiwał głową. – Zsyłacz snów! – oznajmił i z wprawą zdemontował naszyjnik, wyłuskując jeden z paciorków, wykonany ze starego srebra pokrytego znakami runicznymi. – Kto ci to dał, pani? – Pokazał oskarżonej amulet na otwartej dłoni. – Dostałam go, by mnie chronił od złych snów... – powiedziała
szybko – ...od... od któregoś z kochanków... – Którego? – naciskał sędzia. – Nie pamiętam... – Widać było, że bardzo stara się sobie przypomnieć. – Już wiem! – zawołała. – To był prezent od anonimowego wielbiciela! Trzy, cztery miesiące temu ktoś mi go przysłał z liścikiem i komplementami... Sędzia skrzywił się, nie kryjąc rozczarowania. Kat zrobił krok w stronę stołu z narzędziami, ale Rodmin znów go powstrzymał. – Co było w tym śnie, pani? – zapytał. – Śniło mi się, że dziecko Danezji urodziło się martwe, że latał nad nią poroniec! – wyjaśniła szybko. – Nie pamiętam już, co było najpierw... czy najpierw latał, czy urodziła martwe... – I dlatego doradziłaś jaśnie wielmożnej Danezji, aby kupiła amulet przeciw porońcom? – dociekał sędzia. – Tak, panie. – Ale dlaczego w sklepie Hadeny z Sodowych Dołów? – To imię jakoś przyszło mi do głowy na koniec snu... Bywałam tam wcześniej, panie. Znam wszystkie magiczne sklepy w Katimie... Chciałam dobrze... – Mnie imię Hadena coś mówi – odezwał się niespodziewanie mistrz Jakub. – Była klientka... – Ksin uśmiechnął się z przekąsem. – Nie klientka, tylko penitentka – poprawił go wyniośle kat. Wszyscy wiedzieli, że mistrz Jakub traktuje pracę z najwyższą powagą i nie toleruje żadnych żartów ze swojej profesji oraz skazańców, którzy trafili w jego ręce. – Nie pamiętam już tylko, z jakiego powodu, ale mogę sprawdzić... – Odłożył haki z powrotem na stół i wyszedł z izby tortur. Wrócił po chwili, trzymając w rękach grubą księgę egzekucji, którą energicznie wertował. – Jest! – oznajmił po chwili i spochmurniał. – Hadena z Sodowych Dołów... Współudział w stworzeniu wyrodźca... Sędzia zbladł, słysząc nazwę potwora, Rodmin zmiął w ustach jakieś grubsze słowo. To była najgorsza rzecz, jaka mogła się przytrafić ciężarnej kobiecie – przeklęty, zmetamorfizowany płód, który w chwili porodu rozrywał ją na strzępy, po czym ruszał w pościg za swoim ojcem, aby jego też
zabić. W traktatach poświęconych tworom Onego wyrodźce nazywano porońcami doskonałymi lub bazyliszkami dojrzałymi. Występowały, co prawda, rzadko, lecz po wylęgu nie można było się przed nimi obronić. Do czasu wypełnienia swego przeznaczenia, czyli zgładzenia ojca, wyrodziec chroniony był sferą zapętlonego fatum, co czyniło go praktycznie niezniszczalnym, dając całkowitą odporność na wszelkie zaklęcia i magiczną broń. Niektórzy uczeni uważali wyrodźce za najgroźniejszego z potworów Onego. Co gorsza – o tym wszyscy tu obecni pomyśleli, ale nikt nie powiedział tego głośno – w tym przypadku ojcem dziecka był sam król... – Dobrze, kapitanie Fergo, że towarzyszyłeś pani Danezji podczas tych zakupów – powiedział sędzia, z trudem kryjąc wzburzenie. – Być może właśnie wtedy zamierzano rzucić na nią zbrodniczy urok. – Ktoś mnie w to wplątał! – przypomniała o sobie przesłuchiwana. – Ja jestem niewinna! Ja nic nie wiedziałam! Wypuśćcie mnie! – Ależ jesteś winna, pani – odpowiedział jej oschle Rodmin. – Czyżby nie było ci wiadomo, że pół roku temu, po sprawie z cesarskim ambasadorem Rgbarem, wydano prawo, że każdy pojawiający się na królewskim dworze talizman lub amulet musi przejść przez moje ręce i zostać sprawdzony, czy nie ma jakichś ukrytych magicznych właściwości? Dlaczego więc mi nie przyniosłaś swego prezentu, pani? – Zapomniałam. To było tak dawno... – Próbowała wzruszyć ramionami, ale więzy jej nie pozwoliły. – Pół roku temu! – powtórzył z gniewem Rodmin. – Prawo to obowiązuje wszystkich mieszkańców dworu, łącznie z dyplomatami oraz samą królową. Po to je wprowadzono, aby uniknąć kolejnej zdrady! Wszyscy królewscy krewni, korzystający z gościny posłowie władców ościennych, a przede wszystkim dobrzy poddani Redrena III powinni przestrzegać tej ustawy, choćby tylko przez wzgląd na zwykłą wierność panującemu. Niedopełnienie tego obowiązku też jest zdradą... – Wina została ustalona! – ogłosił sędzia Dikin, wchodząc magowi w słowo. – Stwierdzono nieświadomy udział w magicznym spisku, wynikły z ciężkiego zaniedbania obowiązków wobec panującego miłościwie monarchy. – Litości! Wybaczcie mi! – krzyknęła była dama dworu. – Prawo królestwa Suminoru nie zna pojęcia litości wobec
przestępców używających czarnej magii – oznajmił wyniośle sędzia. – Królewska sprawiedliwość wszakże jest pełna miłosierdzia dla pospolicie złych poddanych, do których niniejszym zostajesz zaliczona. Niniejszym więc odzyskujesz prawo, by żyć, i znów możesz używać swego imienia, Ladio. Jednak nazwisko, tytuł „pani”, stan szlachecki oraz wszelki majątek zostają ci odjęte bezpowrotnie. – To z czego będę żyła?! – Zdegradowana dama dworu najwyraźniej myślała już tylko o straconym majątku. – Zgodnie ze zwyczajem, Ladio, będziesz miała prawo prosić o jałmużnę pod wszystkimi świątyniami Reha, Pana Czystych Gwiazd, w całym Suminorze, pod warunkiem że będziesz przy tym wobec pobożnego ludu wysławiać niezmierzone królewskie miłosierdzie, które pozwoliło ci zachować życie oraz resztę ciała w całości. – Jakiej całości...?! – zawołała pospiesznie, nie dowierzając. – Jaką resztę...?! Co wy chcecie mi zrobić?! – Mistrzu, niech się wypełni królewska wola. Sędzia i kat wymienili rytualne ukłony. Mistrz Jakub należał do szlachty, więc status wydawcy i wykonawcy wyroku był w tym przypadku równy. Ich głowy pochyliły się dokładnie do tej samej wysokości. – Nieeeeeeeeeeeee!!!!!!!! – rozległ się potworny krzyk z samych trzewi, już całkiem nieludzki. Jeden z pomocników, nie czekając na rozkaz, zaczął zakładać skazanej żelazny knebel. – Chodźmy stąd – powiedział Ksin do Hanti. – Nic tu po nas... – Głos zadrżał mu mimo woli. Hanti spojrzała na niego z niepokojem. Odgadła, o czym jej mąż myśli. O zapachu krwi... O tym, że za chwilę ta woń wypełni całe to pomieszczenie, a on pragnął smaku krwi ponad wszystko... Straszny nałóg, w który go wpędzili, aby ratować jego życie oraz całe królestwo, wciąż jeszcze trzymał Ksina w mocy i właściwie w każdej chwili mógł zerwać więzy woli. Nawet drobne, przypadkowe skaleczenie w obecności Ksina mogło zmienić go w bestię... Rodmin odwrócił wzrok, wyszedł pierwszy. Kotołak i jego żona ruszyli za nim, po czym zaprosili maga do swoich prywatnych apartamentów. Zaczęli się naradzać, co dalej.
Ksin już wcześniej powiadomił Rodmina o swoim odkryciu w Płazim Zaułku i umowie, którą tam zawarł. Przekazał mu też fragment listu zdobytego przez najemników. – Jest źle – stwierdził Rodmin, patrząc w zadumie na lustro wina w swoim kielichu. – Szykuje się jakiś paskudny spisek, ale w wyrodźca nigdy nie uwierzę... – Dlaczego? – zapytała Hanti. – Bo to jest kwestia najbardziej elementarnych podstaw systemu magicznych kręgów chroniących każdego panującego. Wszak u nas średnio co kwartał jakaś kobieta na dworze rodzi Redrenowi dziecko! Sułtan Karu zostaje ojcem bodaj co tydzień. Wyrodziec po prostu nie ma prawa się przydarzyć! Ani tam, ani tu, ani gdziekolwiek. To jest pierwsze i podstawowe magiczne zabezpieczenie kobiet mieszkających w każdym znaczniejszym domu. Od tego zacząłem moją służbę na dworze i tymi rutynowymi obowiązkami zajmuję się przez większość dnia. Wykluczam więc nawet nie możliwość, ale choćby cień cienia szansy, że ktoś zdołałby rzucić klątwę na kobietę, którą król obdarzył swoimi względami. To po prostu być nie może! Nigdy nie bywa i nie bywało! Ani u nas, ani na żadnym monarszym dworze, ani nawet u arystokracji i prostej szlachty. No, może na początku ery Onego, kiedy jeszcze nie wiedziano, co i jak. Teraz wszyscy się dobrze pilnują. Wyrodziec w naszym pałacu jest równie prawdopodobny, co zwykły rzezimieszek obcinający sakiewki dostojnikom podczas posłuchania w sali tronowej... – Jednak ktoś mógł rozpracować twój system zabezpieczeń – stwierdził sceptycznie Ksin. – Mógł spróbować – stwierdził stanowczo Rodmin. – Dokonać tego – nigdy! Redren byłby wtedy pierwszym w pisanej historii władcą, który zginął od pazurów wyrodźca! – No właśnie... – mruknęła Hanti i zacytowała z pamięci fragment wiadomego listu: – „Porywające i imponujące zadanie”, a cóż innego mogłoby takim zadaniem być? Zirytowany mag machnął ręką. – Przechwałki zarozumialca, który nauczył się paru zaklęć i myśli, że już jest bez mała władcą świata! Przede wszystkim, moi drodzy, poszlaki są zbyt słabe, by podejrzewać serio, że w grę wchodzi wyrodziec. Wszak to tylko odległa przeszłość drugoplanowej aktorki
spisku, na dodatek będącej żywym trupem! – Która jednak mogła i może nadal mieć jakąś istotną wiedzę na ten temat – zaoponował Ksin. – Lub zachować potrzebne umiejętności, tak jak zachowała zdolność handlowania... – A co należałoby zrobić, gdyby to jednak był wyrodziec? – zapytała Hanti. – Obciąć matce głowę i przebić jej brzuch srebrnym ostrzem, zanim zacznie się poród – odparł Rodmin. – Powtarzam wam jednak, że to absolutnie wykluczone! Moim zdaniem to fałszywy trop. – Wolałbym, abyś wyjaśnił mi, jak działają te twoje magiczne kręgi – odezwał się Ksin. – W końcu jestem tu dowódcą straży, powinienem to wiedzieć... – Nie zrozumiałbyś – uciął Rodmin. – Masz tylko podstawową wiedzę magiczną, którą przecież sam ci przekazałem, więc dobrze to wiem. Do tego potrzebne są lata studiów. – Ale sprawdziłeś amulet, który kupiła Danezja? – upewnił się kotołak. – Oczywiście, jak tylko wróciła. To zwykła plebejska błyskotka, przejawiająca najniższy poziom reaktywności na moc Onego. Po prostu zrobi się zimny, gdyby poroniec znalazł się w odległości zagrażającej ciąży. Co potem należy zrobić, wie od pokoleń każda przyszła matka w Suminorze, więc nie będę się nad tym rozwodził. – Twoja pewność siebie mnie niepokoi – stwierdził wprost Ksin. Hanti milcząco pokiwała głową na znak, że popiera męża. – Moi drodzy! – Mag z rezygnacją rozłożył ręce. – W tym naprawdę nie ma żadnej filozofii. Stworzenie wyrodźca po pierwsze wymaga czasu, przynajmniej czterech miesięcy, po drugie wywołuje bardzo charakterystyczne i silne wibracje magiczne, których nie sposób ukryć. Reagują na nie nie tylko specjalne amulety, ale nawet przedmioty zupełnie niemagiczne. Na przykład woda w pobliżu zauroczonej kobiety staje się zimniejsza, a lustra, koło których ona przechodzi, tracą blask, zamazuje się ostrość odbijanych osób i rzeczy. Bierze się to stąd, że rosnące wyrodźce pochłaniają olbrzymie ilości magicznej energii, niezbędnej do zapętlenia fatum. I dlatego przypadki takie, jeśli się już zdarzają, to wśród najbiedniejszego plebsu, u ludzi, których nie stać na lustra i którzy żyją w takiej nędzy, że zawsze im zimno. Poza tym pierwsze objawy wyrodźcowej klątwy
nie dość, że łatwo wykryć, to jeszcze równie łatwo zablokować i odwrócić. Nawet prości chłopi nieźle sobie z tym radzą. Ten stwór Onego, przemieniając się, potrzebuje naprawdę wiele energii i jeśli nie ma do niej dostępu, proces cały ustaje i zanika. Kończy się to co najwyżej poronieniem i przemianą w zwykłego porońca, jeśli na dodatek zaniedba się ustalone zwyczaje pogrzebowe. Doprowadzenie do wylęgu wyrodźca wymaga doprawdy niezmiernych zaniedbań i głupoty. – Stwory Onego jednak tworzy się bardzo łatwo – zauważyła Hanti. – Stanowczo zbyt łatwo! – zgodził się z nią Rodmin. – Dlatego mamy w Suminorze prawo nieznające litości dla tego rodzaju przestępców. Gdyby nie zasada „nie ma dosyć bólu”, z pewnością byłoby ich o wiele więcej. Stąd większość nawet najnikczemniejszych zbrodniarzy woli trzymać się od tych spraw z daleka. Owszem, zdarzają się pyszałkowie parający się magią, którzy myślą, że są tak potężni, że wszystko im ujdzie, ale kiedy spotykają mistrza Jakuba, nie są już do tej idei tacy przekonani, zapewniam... – Mamy jednak do czynienia z magiem, który potrafił stworzyć żywego trupa, z pozoru zachowującego się jak normalny człowiek, zdolnego nawet samodzielnie prowadzić sklep – rzekł Ksin. Rodmin stracił cierpliwość i darował sobie wszelkie dalsze wyjaśnienia. Chwycił swój kielich i wychylił go duszkiem. – Bardzo dobre wino! – demonstracyjnie zmienił temat. – Macie jeszcze? – Już nalewam... – Hanti przypomniała sobie o obowiązkach gospodyni. – To co robimy z Hadeną? – zapytał po chwili kotołak. – To, co do tej pory – odrzekł Rodmin. – Obserwujcie ją. Na pojutrze przygotuję twoim najemnikom specjalne amulety, pozwalające zlokalizować czarnoksiężnika, który przez nią mówi. Wtedy w try miga będzie po sprawie i kolejny zadufany czarownik ze zdziwieniem przekona się, jak wielki ból może odczuć istota ludzka... – Skoro tak mówisz... – Ksin zgodził się z nim wreszcie. * * * Dwa dni później kotołak pojawił się znów w Płazim Zaułku. Szedł sam, niosąc cztery wykonane przez Rodmina amulety.
Zamierzał rozdać je najemnikom i nauczyć ich posługiwać się nimi. Planował, że zajmie mu to godzinę i zdąży wrócić do królewskiego pałacu przed zmierzchem. Mimo późnego popołudnia było jeszcze całkiem jasno. Przynajmniej ponad dachami domów, gdyż w zaułkach Sodowych Dołów panował już mrok. Ksin nie odwiedzał tej dzielnicy często, więc nie zwrócił uwagi na niewielki ruch w pobliżu Płaziego Zaułka. Ludzie pokazywali się z rzadka, poruszali szybkim krokiem, nie patrząc na boki. Nigdzie nie było widać kobiet ani dzieci. Kotołak uznał to za zapowiedź zbliżającego się schyłku dnia. Dopiero widok samego Płaziego Zaułka wzbudził jego niepokój. Uliczka wyglądała niczym wymarła. Jak okiem sięgnąć, ani żywej duszy, okiennice i bramy domów były zamknięte na głucho. Nigdzie nie dało się też dostrzec żadnych świateł, przesączających się zwykle szparami w masywnych osłonach okien. Kominy chyba także nie dymiły. Ksin minął sklepik Hadeny. Martwiaczka jak zwykle stała nieruchomo za ladą. Kotołak znów nie zdołał powstrzymać obrzydzenia i splunął jej na próg. Potem skręcił w bramę czynszówki, w której mieszkali najemnicy. Brama była zamknięta, lecz niezaryglowana, ustąpiła pod naciskiem ręki. Za nią panował bardzo gęsty mrok, ale oczy kotołaka natychmiast się przystosowały. Nikogo nie zauważył, choć właścicielka miała zwyczaj przesiadywać tam i palić fajkę. Jej puste krzesło stało pod ścianą. Kotołak wytężył słuch, lecz nie dobiegły go żadne odgłosy świadczące o zwykłej domowej krzątaninie. Ludzie udawali, że ich nie ma, zgodnie z popularnym przesądem, według którego należało być cicho, aby ujść uwadze potworów Onego. W istocie niewiele to dawało, ale mieszkańcy Sodowych Dołów wiedzieli swoje. Z kolei zmysł Obecności Ksina nie dawał jednoznacznych wskazówek. Jak zwykle w tej dzielnicy odczucia tego rodzaju były niejasne, rozmyte i niekonkretne. Mury i ziemia przesiąkły tu mocą Onego, która emanowała z nich słabo, lecz nieustannie, skutecznie zacierając Obecności odległe bardziej niż o kilka, kilkanaście kroków. Podobno źródło tego nadnaturalnego szumu stanowiły złe emocje mieszkańców dzielnicy, żyjących od pokoleń w grzechu i nędzy.
Dopiero kiedy kotołak wszedł na schody, usłyszał cichy, monotonny jęk bólu. Na półpiętrze zastał właścicielkę kamienicy. Siedziała skulona, niewątpliwie w szoku. Kiedy Ksin podszedł bliżej, zobaczył, że kobieta jest poparzona, jakby oblano ją wrzątkiem. Najbardziej poszkodowane miała lewe przedramię i grzbiet dłoni oraz lewy policzek, szyję, okolice ust. Mimo to jej ubranie wydawało się suche. Wzrok miała błędny, ale oczy całe. W ostatniej chwili zdążyła osłonić je ręką... Kotołak zgadł, co to było – bazyliszek omiótł ją wzrokiem. On sam teraz nie wyczuwał Obecności potworka. Mógł jednak być blisko, wtopiony w nadnaturalne tło wibracji Onego. Ksin minął poszkodowaną kobietę i ruszył na górę. Na trzecim piętrze poczuł smród spalenizny i zobaczył na podłodze korytarza coś, co wyglądało jak spalona kura. Szczątki bazyliszka były przebite nadtopionym srebrnym ostrzem. Poza tym na ścianie, pobliskich drzwiach, na drewnianym stropie oraz podłodze wokół zwęglonego potworka znać było zamaszyste nadpalenia i ślady sadzy, jakby ktoś zamiatał tu energicznie i na oślep miotłą z rozpalonych do czerwoności żelaznych drutów. – Tutaj, kapitanie... – usłyszał kotołak i spojrzał w górę. Na schodach prowadzących na czwarte piętro siedział ranny Miridz. Najemnik miał skręcone od żaru włosy i oparzenie na czole, poza tym przewiązywał sobie właśnie prawe udo, poharatane pazurami bazyliszka. Na stopniach obok wojownika leżały zwykły miecz i jeszcze jeden srebrny sztylet. – Dobra robota! – pochwalił go Ksin, domyślając się, co tu zaszło. Miridz pokręcił głową z rezygnacją. – Zostałem sam... – powiedział zduszonym głosem. Kotołak ruszył szybko do mieszkania najemników. Drzwi były uchylone, jednak nie zdołał wejść do środka. Od progu poraziła go woń ludzkiej krwi, wręcz uderzyła jak obuchem. Ksin chwycił się kurczowo framugi, jego dłoń przemieniła się mimo woli, a szpony wyrwały z trzaskiem wielki kęs drewna. Zaćmiło go całkowicie. Nie wiedział, jak długo tak stał, przepełniony porażającym pragnieniem, by natychmiast zaspokoić nadnaturalny głód, to znaczy paść na kolana i zacząć wylizywać podłogę...
Wszystko wokół zawirowało. Usłyszał coś jakby wycie. Nie wiedział, czy to niemy krzyk jego duszy, czy też on wydał z siebie ten rozedrgany drapieżny skowyt. W końcu chyba zadziałały amulety od Rodmina, które miały łagodzić żądzę krwi, albo też jego własna wola jeszcze tym razem okazała się silniejsza. W każdym razie Ksin oprzytomniał. Nieświadomy niczego Miridz skończył opatrywać swoje rany i kusztykając, zbliżył się do rozdrażnionego kotołaka. – Najpierw umarł Darmin – zaczął opowiadać najemnik. – Wczorajszej nocy. Tak po prostu... Dziwne, bo jego rany goiły się dobrze. Nie miał gorączki, na nic nie narzekał, aż tu nagle serce musiało mu stanąć we śnie... Zorientowaliśmy się dopiero rankiem, kiedy zaczął chodzić jak błędny po izbie, potykając się o nas. – Zdążył się... przemienić? – Ksin przemógł się i odzyskał zdolność posługiwania się ludzką mową. – Tak, kapitanie. Nikt z nas nie zauważył tego dość szybko, bo wszyscy spali. – Macie szczęście, że was nie podusił we śnie. – Możliwe, że chciał, ale pewnie jakieś resztki wierności kamratom na to nie pozwoliły. Obcięliśmy mu głowę, tak jak radziłeś, kapitanie. – I co z nią zrobiliście? – Mieliśmy ją odsunąć jak najdalej od ciała, więc wyrzuciliśmy do wychodka. – Najemnik skrzywił się zdegustowany. – Trochę przykro, no ale... – Dobrze zrobiliście. W tej sytuacji nie było mądrzejszego sposobu. – Jednak on nie przestał się ruszać. Pewnie dlatego, że za długo zwlekaliśmy z dekapitacją. Zresztą nadal się rusza... – Miridz zajrzał do pokoju, by się upewnić. – O, właśnie! Kotołak postąpił za nim, unikając patrzenia na kałużę krwi pośrodku pokoju. W rogu izby, na podłodze, siedział w kucki bezgłowy martwiak i miarowo kręcił młynka palcami. – On tak już drugi dzień – zakomunikował ponuro najemnik. – Potem Sargon poszedł rano załatwiać mu pogrzeb i przepadł jak kamień w wodę. Nie wiemy, co z nim. – Mógł zdradzić? – Wykluczone!
– Więc nie żyje... – mruknął Ksin. – Na pewno dano by mi znać, gdyby zgłosił się do patrolu straży miejskiej i powołał na mnie. Sargon nie znał tej dzielnicy, mógł zatem sprowadzić na siebie nieszczęście nawet w środku dnia. Pewnie już wczoraj pochowano tu kolejnego bezimiennego trupa... – Czekaliśmy na niego jeszcze i dziś – opowiadał Miridz – ale mi było czegoś głupio siedzieć razem z tym, co zostało z Darmina. Poszedłem więc do tej kurewki z góry. Ciągnęliśmy z Sarisem losy i padło, że ja zabawię się pierwszy, a potem się zamienimy... Tak że nie wiem dokładnie, co tu się stało. Usłyszałem krzyki, zaraz podciągnąłem portki, wybiegłem i na schodach wpadłem na bazyliszka, który gonił szefową. Szczęściem miałem przy sobie broń na to draństwo i wiedziałem, co zrobić. Kotołak wziął się w garść i odwrócił, by obejrzeć resztę pokoju. Pod oknem leżał trup Sarisa z przeciętą tętnicą szyjną. Już nie krwawił, ale wcześniej tryskająca z rany posoka opryskała dwie ściany, aż po sufit, i szeroko rozlała się na podłodze. Jeszcze nie całkiem zakrzepła... Na skraju kałuży stał wiklinowy kosz z rodzaju tych, w których stołeczni sklepikarze zwykli przesyłać klientom zamówione zakupy. Pokrywa była urwana, ledwo co wisiała na jakiejś drzazdze. Nietrudno było zgadnąć, że tym razem przesyłka zamiast wiktuałów zawierała żywego bazyliszka. Saris, który sam pilnował bezgłowego żywego trupa, najwyraźniej nic złego nie podejrzewał. Może sobie pomyślał, że to Sargon lub Miridz zatroszczyli się o kamrata pozostawionego w niemiłym towarzystwie i przysłali mu obiad z dobrym winem na pocieszenie. W każdym razie najemnik bez wahania otworzył kosz i stanął oko w oko z potworkiem... Dowodem, że tak się właśnie stało, była całkowicie spalona twarz Sarisa. Policzki i czoło wyglądały jak usmażone na patelni, nos i wargi zostały zwęglone, a oczy ugotowane niczym jaja na twardo. Najemnik w szoku, by uniknąć niewyobrażalnego bólu, sam poderżnął sobie gardło. Rękojeść zakrwawionego sztyletu wciąż jeszcze ściskał w zbielałych palcach. Kosz z bazyliszkiem zapewne przyniosła na górę nieświadoma niczego właścicielka kamienicy. Ona miała być drugą ofiarą
magicznego zamachu, ale zdążyła osłonić oczy i uciec. – Bierz swoje rzeczy i chodźmy stąd! – rzekł Ksin do Miridza. Kotołak wyszedł pierwszy, gdyż dalsze przebywanie w zabryzganym krwią mieszkaniu stało się ponad jego siły. Młody najemnik krzątał się tam dłuższą chwilę, po czym wyniósł dobrze wypchaną sakwę i starannie zamknął za sobą drzwi. Ksin na ten widok odetchnął z ulgą. – Trzeba powiedzieć właścicielce kamienicy, żeby powiadomiła Tępicieli. Oni już zrobią resztę. Zaczęli schodzić, Ksin przodem. Zamierzał pomóc rannej kobiecie, a potem wytłumaczyć jej, co ma dalej robić. Niestety, ona tymczasem oprzytomniała i gdzieś sobie poszła. Może do swojego mieszkania, ale nie było to pewne. Dobijanie się do niej ani do sąsiadów nic nie dało. Ludzie w całym domu się zabarykadowali i siedzieli jak myszy pod miotłą. Nagle Miridz omal nie zleciał ze schodów. – Co jest?! – syknął, kurczowo czepiając się poręczy. – Ta noga nagle przestała mi chodzić... Kotołak sprowadził go na parter, po czym obaj wyszli na podwórze, gdyż tutaj było jeszcze dość światła, żeby przyjrzeć się ranie na udzie najemnika. – To przecież tylko zadrapanie – mruknął poirytowany najemnik – a ja już nie czuję kolana ani stopy... Ksin zajrzał pod improwizowany opatrunek. Skóra wokół trzech równoległych szram była sina, a one same już czarne. – Bazyliszek miał jadowe pazury... – stwierdził. – Rana zainfekowana magicznie. – Co teraz? – Miridz zbladł. Kotołak, niewiele myśląc, wyjął jeden z amuletów, które dziś dostał od Rodmina. Wybrany artefakt był zrobiony z baraniej kości, wypełnionej aktywowanym magicznie cynobrowym proszkiem, oddziałującym kierunkowo z mocą Onego. Ów przedmiot zawieszony na nici był w stanie wskazać drogę do źródła nadnaturalnych wibracji. Ksin wiedział skądinąd, że ta substancja ma również działanie lecznicze. Odłamał pieczęć i wysypał zawartość amuletu na ranę, która w tym momencie zaświeciła żółtym blaskiem. Miridz ryknął z bólu i padł zemdlony. Kotołak poniewczasie
zreflektował się, że powinien był uprzedzić towarzysza, że to zaboli... Metoda okazała się jednak skuteczna. Choć rany zadymiły i rozeszła się woń palonego mięsa, widać było wyraźnie, jak magiczna martwica się cofa. Zsiniały obszar ciała skurczył się w oczach, chociaż same rany wyglądały jak zalane wrzącą smołą. Miridz ze swej strony pewnie odczuwał to, jakby tak właśnie było. Mimo że był nieprzytomny, teraz jeszcze dodatkowo chwyciły go epileptyczne drgawki. Ksin przytrzymał mu głowę i szczękę, żeby najemnik nie pogryzł sobie języka. Potem założył mu na nogę świeży opatrunek i cierpliwie czekał, aż Miridz się ocknie i będzie w stanie iść. Trwało to ponad dwie godziny. Przez ten czas słońce zaszło i nadszedł zmierzch. Wszystko, co żywe na Sodowych Dołach, zapadło w swoich kryjówkach, aby przeczekać noc. Pomysł, żeby wędrować przez tę dzielnicę po ciemku, był zdecydowanie zły. Jednak innego wyjścia nie mieli. Do pokoju z trupami i rozlaną krwią wrócić na nocleg nie mogli, a nikt z tutejszych by im teraz za żadne skarby nie otworzył drzwi. Miridz zarzucił sakwę na plecy, wsparł się na ramieniu kotołaka i tak postąpili razem parę kroków na próbę. Najemnik utykał mocno, a chwilami wręcz powłóczył bezwładnie zranioną nogą. Jednak nie trzeba było go nieść. Ruszyli do bramy niczym dwaj pijacy. Na dobrą, a właściwie na gorszą sprawę nie musieli czekać aż do nocy. Na Sodowych Dołach potwory żywiące się ludźmi z roku na rok wychodziły na łów coraz wcześniej. Słońce im wprawdzie szkodziło lub przynajmniej przeszkadzało, ale im było widniej, tym większą miały szansę na udany łów. Z drugiej strony ludzie starali się dla własnego bezpieczeństwa kończyć wszystkie zajęcia możliwie jak najwcześniej, zmuszając tym potwory do jeszcze intensywniejszego oswajania się ze słońcem. Zdaniem Rodmina to się musiało skończyć wysiedleniem całej dzielnicy i wypaleniem jej magicznym ogniem, dwie kondygnacje w głąb fundamentów, ale na razie tak kosztowna operacja nie wchodziła w grę. Zresztą zbyt wielu wpływowych ludzi, zwłaszcza Tępicieli, było zainteresowanych zachowaniem istniejącego stanu rzeczy w niezmienionej postaci. Krótko mówiąc, pora upiorów na Sodowych Dołach zaczęła się grubo
przed wyjściem Ksina i Miridza na ulicę. Pod sklepem Hadeny, na schodach, kulił się jakiś kształt. Kotołak rozpoznał żebraka, który zaczepił panią Danezję. Skoro nie znalazł sobie kryjówki na noc, z pewnością nie był człowiekiem, aczkolwiek zmysł Obecności niczego nie wykazywał. Zatem Przemiana żebraka musiała być w toku. Pytanie w co? To nie była dobra pora, by szukać naukowych odpowiedzi. Dwie bramy dalej coś ze zgrzytem pazurów przemknęło po murze i skryło się w wykuszu pod poszczerbionym balkonem. Tym razem rozpoznanie było jednoznaczne – kolejny bazyliszek, który jednak nie zaryzykował spotkania z kotołakiem. Zaraz za zakrętem natknęli się na grzebiącą w śmieciach strzygę. Szukała jedzenia, nie zdając sobie sprawy, że taka strawa nie nasyci jej głodu. Stara prostytutka musiała być świeżo po Przemianie i nie zdawała sobie jeszcze sprawy, co się z nią stało. Może była wcześniej śmiertelnie chora na jakąś przypadłość związaną z jej rzemiosłem, a w proces umierania wdała się moc Onego. Nieszczęsna, musiała już dawno postradać zmysły z gorączki lub cierpienia. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, i pewnie nawet nie spostrzegła, że z jakiegoś powodu opuścił ją ludzki lęk przed wychodzeniem z domu w nocy. Tylko nawyk żywienia się odpadkami jeszcze jej nie przeszedł. Strzyga przestała rozgrzebywać śmiecie i odprowadziła wzrokiem przechodzących mężczyzn. Nie była jeszcze dość głodna i zdesperowana, by walczyć z innym tworem Onego o jego zdobycz, za którą teraz uchodził Miridz. – Wielmożny panie, zgubiłem się... Proszę, dopomóż mi... – rozległ się płaczliwy dziecięcy głos. Kotołak, zajęty obserwowaniem strzygi, nie zauważył skąd wyszedł ten pięcio-, sześcioletni chłopczyk. Równocześnie zmysł Obecności zasygnalizował dwa wampiry przyczajone w wylocie zaułka, ze dwadzieścia kroków dalej, co go dodatkowo zmyliło. – Kapitanie... – W głosie Miridza zabrzmiała krańcowa groza. Ksin dopiero teraz przyjrzał się lepiej błądzącemu po nocy dziecku. Twarz chłopczyka wyglądała normalnie, ale jego ubranie już doszczętnie zbutwiało, tkanina wręcz rwała się pod własnym ciężarem. Trup, którego okrywały tak stare i zgliwiałe łachmany, musiał leżeć w grobie przynajmniej ćwierć wieku. Wampirek mocno
mrużył oczy, żeby nie było widać w nich czerwonego blasku, i mówił, starając się jak najmniej rozchylać wargi. Był niewątpliwie starym wygą w swoim fachu. – Stój tu, jeśli zdołasz! – powiedział Ksin do Miridza i uwolnił się od ciężaru wspierającego się na nim towarzysza. Wszystkie trzy wampiry czuły się na tyle pewne swojej przewagi liczebnej, że postanowiły odebrać łup kotołakowi. Przemienione w krwiopijcę dziecko musiało być naprawdę mocno wygłodzone, zaatakowało bowiem najemnika, zupełnie ignorując stojącego obok Ksina. Błyskawicznym susem wampirek skoczył do przodu, między nogi Miridza, starając wgryźć mu się w tętnicę udową. Był za niski, by dosięgnąć szyi, którą zresztą najemnik odruchowo osłonił w pierwszej kolejności, zupełnie zaniedbując dolne partie ciała. Na szczęście kotołak nie dał się zwieść. Szponami przemienionej lewej ręki natychmiast uderzył wampirka prosto w oczy, poderwał go i trzymając mocno za oczodoły, z rozmachem uderzył nim o bruk ulicy, odrywając głowę, którą natychmiast cisnął daleko za siebie. Resztę ciała kopniakiem posłał do rynsztoka. Zaskoczony atakiem i gwałtownością starcia, którego szybkość dalece przekraczała możliwości reagowania ludzkich zmysłów, Miridz poniewczasie zamachnął się srebrnym sztyletem, stracił równowagę i osunął się na kolana. Drugi wampir runął na nich z góry. Błyskawicznie wspiął się po ścianie domu, na wysokość drugiego piętra, i stamtąd skoczył na najemnika długim, dalekim susem. Przez chwilę zdawało się wręcz, że umie latać w powietrzu. Ten moment jednak Ksin wykorzystał, aby przemienić się całkowicie, i też wyskoczył w górę, na spotkanie krwiopijcy. Sczepili się, zwinęli w kłąb i spadli razem jak wielka bryła splątanych rąk, nóg, nastroszonej sierści i łap... Która to bryła za chwilę wręcz wybuchła, a fragmenty wampira rozszarpanego dwiema parami łap kotołaka rozleciały się szeroko po całej okolicy, niektóre wleciały aż na dachy. Wyschłe i kruche ciało żywiącego się krwią stwora nie stawiło pazurom Ksina zbyt wielkiego oporu. Ostatni wampir pojął, że się przeliczyli, i wycofał się rakiem w głąb swojego zaułka.
Ksin postanowił nie wracać już do ludzkiej postaci. Nadstawił grzbiet najemnikowi, który okazał się dość mądry, aby nie wydziwiać, i się na niego wdrapał. Tak przedarli się do lepiej chronionej przed potworami Onego części miasta. I dopiero tam, zanim weszli na jasno oświetloną ulicę, kotołak cofnął Przemianę. Tuż przy samej granicy dzielnic jeszcze zeszły im z drogi i roztopiły się w mroku jakieś trzy powarkujące gniewnie cienie. Zmysł Obecności nie zidentyfikował ich jednoznacznie, te stwory miały chyba coś wspólnego ze szczurami... Szczurołaki? To by było coś nowego. Kotołak już nie zaprzątał sobie tym głowy. Najkrótszą drogą zaprowadził Miridza do pałacu. Zostawił go na wartowni, nakazując niezwłocznie zapewnić najemnikowi kwaterę oraz pomoc medyka, po czym sam udał się do pracowni Rodmina. Maga nie zastał. – Mistrz wyjechał – oznajmił mu pomocnik maga. – Ale zostawił list dla pana kapitana... – Podał kotołakowi zapieczętowany rulon. Pieczęć była dedykowana magicznie – odskoczyła sama, kiedy tylko Ksin dotknął jej kciukiem. Każdy inny, niepowołany człowiek, próbując ją naruszyć, spowodowałby wybuch, w którym najpewniej postradałby palce i oczy. Kotołak przebiegł list wzrokiem. Nie uwierzył, więc przeczytał jeszcze raz. Niewiele to jednak pomogło. – Rodmin wyjechał z Katimy? Teraz?! W takiej chwili?! – Popatrzył z osłupieniem na młodszego maga. – Tak, panie kapitanie – odparł tamten niewzruszony. – Ponoć mistrz napisał gdzie... Ksin jeszcze raz spojrzał na nazwę miejscowości, aby ją zapamiętać, bo brzegi listu już zaczynały się zwęglać. Była to jakaś zapadła mieścina półtora dnia drogi na zachód od Katimy. Kotołak rzucił na podłogę płonący pergamin, a wraz z nim zupełnie opadły mu ręce. Rodmin życzył sobie, aby on tam do niego pilnie dołączył. Mieli więc obaj zostawić królewski pałac bez ochrony akurat w czasie, kiedy knuto magiczny spisek na rodzinę panującego... Kiedy spiskowcy byli górą! To się po prostu nie mieściło w głowie! Rodmin oszalał! Omal nie powiedział tego głośno. Nie wypadało jednak wymyślać na własnego przyjaciela i mentora, na dodatek przy jego podwładnych.
– Czy mogę czymś jeszcze panu kapitanowi służyć? – Pomocnik maga popatrzył pytająco. Ksin zmełł w ustach przekleństwo, jedno, potem drugie... Wreszcie podjął decyzję. – Potrzebuję na jutro, dla rannego żołnierza, magiczny balsam na ranę od pazurów bazyliszka – powiedział. – Zajmę się tym niezwłocznie, panie kapitanie! – Pomocnik Rodmina skłonił się nisko.
3 DUŻO RÓŻNYCH PIERŚCIENI
W karczmie do żadnej zwady nie doszło. Pochyleni nad stołami goście pilnowali głównie swych kubków i talerzy, rozmawiając ściszonymi głosami, nikt nie wznosił gromkich toastów, choć wieczór był późny, a z paru łbów nieźle się już kurzyło. Agresywnie zachowywały się tylko polana płonące w kamiennym palenisku pośrodku izby. Strzelały co chwila z wściekłym trzaskiem, bryzgając iskrami aż pod ściany i sufit. Kuchcik, doglądający piekącego się mięsiwa i mieszający polewkę bulgoczącą w miedzianym kociołku, kulił się za każdym razem i w popłochu zakrywał twarz ramieniem. „Powinni byli lepiej wysuszyć albo drobniej porąbać” – pomyślał leniwie Rodmin i pociągnął z kufla długi łyk. Siedział sam. Wieść, że jest magiem, już się rozeszła i nikt nieproszony nie ośmielał się narzucać mu towarzystwa. Tutejsza szlachta unikała go z widoczną mieszaniną wstydu i niechęci, ale Rodmin miał pewność, że gdyby to on zaprosił do kompanii, nikt nie odważyłby się odmówić. Miejscowi, co prawda, ostatnio dostawali wysypki na samą myśl o magii, lecz mieli jeszcze mniejszą ochotę znów narazić się czarodziejom, niezależnie od tego, jak bardzo ich nienawidzili. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc, i do karczmy wszedł barczysty mężczyzna w długim płaszczu, z kapturem głęboko nasuniętym na twarz. Przybysz przystanął pośrodku izby, rozpiął klamrę pod szyją i bez słowa rzucił okrycie w ręce nadchodzącego karczmarza, który widząc bogaty strój gościa, ukłonił się niżej niż pierwotnie zamierzał. – Służę pokornie miłościwemu panu! Mężczyzna się nie odezwał. Przygładził bokobrody i rozejrzał się po izbie.
Rodmin wstał z ławy. – Ksin, tutaj...! – zawołał półgłosem, wskazując miejsce naprzeciwko. Kotołak podszedł, uścisnął wyciągniętą dłoń. – List dostałem, przybyłem, jak widzisz, nie zwlekając, teraz wyjaśnij mi, po co – rzekł, siadając za stołem. Rodmin nie zdążył odpowiedzieć, bo przy stole stanął już karczmarz w towarzystwie dziewki służebnej, trzymającej parę ociekających pianą kufli. – Piwo mają tu dobre jak na królewskim dworze, pij śmiało! – odezwał się Rodmin, udając, że nie dostrzega służalczego uśmiechu na gębie uszczęśliwionego komplementem karczmarza. – Taka pochwała to wielki zaszczyt dla naszych piwowarów! – zawołał gospodarz, energicznie szorując ścierką stół przed Ksinem. – Miłościwy pan zdrożony i głodny zapewne, co podać na wieczerzę? – A co macie? – Kotołak ściągnął pokryte pyłem rękawice. – Jest polewka serowa, z serów miejscowych, i byczek dwuletni wczoraj ubity, mięsiwo przez noc w ziołach i oliwie balsamowane... – Niech będzie pieczeń, ale krwista, żeby ją żar ledwie z wierzchu ściął... – zdecydował Ksin. Wypił duszkiem podany kufel i natychmiast wziął od dziewczyny drugi. – Już służę miłościwemu panu, duchem będzie! – Karczmarz podszedł szybko do paleniska poinstruować kuchcika, który zaraz wyjął ze stojącego opodal glinianego dzbana trzy plastry ociekającej zalewą wołowiny. – Przybyliśmy tutaj, aby pokonać potwora oraz uratować świat i dziewicę z opresji – wyjaśnił zwięźle Rodmin, uśmiechając się półgębkiem. – Przeciągasz strunę... – stwierdził kwaśno Ksin i odstawił piwo. – Magiczny spisek w toku, pałac królewski został bez ochrony, a tobie zebrało się na wywczasy w podrzędnej karczmie! – To tutaj mamy prawdziwy problem – oznajmił Rodmin. – Doprawdy? – Nie chciałem tego mówić przy twojej żonie, bo kobiety zawsze plotkują, wybacz. Jest coś, o czym tylko ty powinieneś wiedzieć. Zapis w bestiariuszu mnicha Anafazego został rozmyślnie sfałszowany. – Przez kogo?
– Przez samego autora. Anafazy był wysokim świętcą Reha, w młodości zaś Tępicielem, i to podwójnym wyjątkiem w tym gronie. Raz, dlatego że był uczciwym i honorowym człowiekiem, dwa, że kimś takim będąc, dożył późnej starości. – Tępiciele dzielą się na żywych i odważnych... – Ksin przypomniał stare przysłowie. – Otóż to! Zatem zamiarem Anafazego, kiedy w podeszłym wieku pisał swój bestiariusz, w żadnym wypadku nie było ułatwiać nikomu tworzenia potworów ani tym bardziej wprost w tej mierze instruować. Pisał, by ludzi ostrzegać i chronić, a w kilku miejscach swego traktatu rozmyślnie zastawił pułapki na czarnoksiężników. Między innymi dotyczy to rozdziału o wyrodźcach. – To znaczy? – Wzmiankowana tam łatwość tworzenia tych potworów jest pozorna. Częstokroć proces przemiany ustaje samoistnie z nieznanych przyczyn. W sumie dotąd, w całej historii Międzykontynentu, odnotowano tylko trzy przypadki pełnego wylęgu. Wśród gminu, co istotne. Zatem ta pozorna łatwość ma prowokować spiskowców i czarowników amatorów do podjęcia się tego zadania, a wtedy bardzo łatwo ich wykryć i ukarać. Prosta sztuczka, która działa od wieków, ale wymaga zachowania ścisłej tajemnicy. – Rozumiem... – Kotołak rozchmurzył się nieco. – Tak więc do ochrony króla i Danezji wystarczą rutynowe procedury i nasi zastępcy. Nie to, co tutaj... Możesz się śmiać, ale tutejsi hreczkosieje narobili takiego bałaganu, że sam nie dam rady posprzątać. A jak się tego nie sprzątnie, to za parę tygodni o tej zadupnej mieścinie, której nazwą nie chcę zaprzątać sobie pamięci, usłyszą nawet w Archipelagu Południowym. Tego zaś, co powie wtedy Redren, szczerze wolę nie słuchać, a i tobie nie radzę. – Mów po kolei. Domyślałem się, że z byle powodu nie ryzykuje się królewskiego bezpieczeństwa, odsyłając z dworu dwóch najbardziej odpowiedzialnych za nie ludzi. – Mieli tutaj maga, który chciał się żenić – zaczął Rodmin. Kotołak uśmiechnął się krzywo. – Coś mi ta historia przypomina... – Panna była z wpływowego miejscowego rodu... – Mag zignorował aluzję. – W porównaniu ze stołeczną socjetą ci ludzie są nikim, ale
na tutejsze stosunki ród był zbyt znaczny jak na podrzędnego maga, choćby i z dyplomem Akademii. Znałem Erkala dobrze, głupi nie był, karierę w Katimie mógłby zrobić, myślałem nawet, żeby go do pałacu ściągnąć, ale polityczne przeszkody nie pozwoliły. Mnie jednego u boku króla świętcy i Tępiciele jeszcze jakoś znoszą, ale dwóch wysokich magów to już spisek... Tak by zaraz zaczęli krzyczeć. Ksin skinął głową. – Kłopotów z przyszłymi teściami być jednak nie powinno – zauważył. – A były...? – Ano były... – westchnął Rodmin. – Erkal to był taki brat łata. Chciał zdobyć szacunek i zaufanie, ale źle się do tego zabrał i zbytnio się z miejscowymi spoufalił. Jak słyszałem, parę razy w tej karczmie spał pod ławą i przy ludziach nie tylko kuglarskie zaklęcia, ale i womity rzucał. Przez to powagę profesji, i tak już w całym Suminorze dość niską, dodatkowo na tyle mocno nadwerężył, że niedoszli kandydaci na teściów nie bali się mu dziewki odmówić. Za nic go miano, co tu dużo mówić, a potem jak sprawy na ostrzu stanęły, nikt się go serio nie przestraszył. Panna zresztą też przesadnie chętna nie była, bo jakby się uparła, pewnie rodzice by jej ustąpili. – Ciągle tu i ówdzie podrzędnych magów za różne sprawki, utytłanych w smole i pierzu, precz przeganiali, a nic się potem wielkiego nie działo – wtrącił Ksin. – Z szarlatanami tak czyniono lub nieudacznikami – odparł Rodmin. – Ale Erkal, jak mówiłem, miał w istocie i talent, i naprawdę niebanalne zainteresowania... Mag przerwał, bo karczmarz postawił przed Ksinem misę skwierczącego mięsiwa. Kotołak chwycił pierwszy połeć i wgryzł się weń z apetytem. Obfity, krwisty sos pociekł mu po brodzie. Rodmin przyglądał się chwilę jedzącemu przyjacielowi, po czym spochmurniał. – Widzę, że smak krwi nadal sprawia ci przyjemność. – Pokręcił głową z dezaprobatą. – Od takiego jedzenia znów może ci się uaktywnić pociąg do... – zawiesił głos. – Ludzkiej krwi? – dokończył za niego Ksin. – Zmartwię cię, on cały czas jest aktywny, w ten sposób tłumię żądzę. – Spojrzał na trzymane w ręku mięso.
Rodmin odwrócił wzrok, milczał. – Wiesz równie dobrze jak ja, że to, co się stało, jest nieodwracalne i nie do stłumienia – ciągnął kotołak. – Ale panuję nad tym. Zresztą mam z tego też korzyść, bo przemiana jest teraz szybsza i pełniejsza. Mogę się całkowicie przekształcić w okamgnieniu, wystarczy, że tylko pomyślę. Pokazać...? – Uśmiechnął się, rozglądając się znacząco po karczmie. Mag nie zareagował na żart. – Mięso i krew zwierząt w pewnym momencie przestanie ci wystarczać, stanie się zbyt słabą namiastką, a wtedy byle urok może znów zamienić cię w bestię. – Wiem o tym. Już parę razy zdarzało mi się patrzeć na ludzi i myśleć o ich smaku... W takich razach w ogóle odstawiam jedzenie i zaczynam głodować. Po dwóch, trzech dniach zwykły ludzki głód zaczyna przeważać nad pragnieniami potwora, znów zaczynam mieć ochotę na chleb, piwo i mięso. Tak jakoś sobie radzę, ale wracajmy do tematu! – Ksin wziął następny kawałek pieczeni. – O czym to ja...? Aha, oświadczyny Erkala! Zatem biedak dostał kosza i bardzo go to uraziło. Poniewczasie uznał, że należy mu się tutaj większy szacunek. Bez ceregieli porwał pannę, ale zamiast uciec z nią gdzieś daleko, najlepiej do Rohirry... – Mag puścił oko do przyjaciela. – On się z nią po prostu zamknął u siebie w domu. Uważał, że miejscowi nie poważą się podnieść ręki na maga, i jak się okazało, mylił się całkowicie, bo jak rzekłem, nikt się go tu zbytnio nie bał, o co on sam niefortunnie zadbał. Krewni i powinowaci dziewczyny oraz ich przyjaciele skrzyknęli się w godzinę i poszli kupą do Erkala. Rzecz jasna, przyłączyło się do nich całe miejscowe tałatajstwo, wśród którego był jakiś niedouczony szarlatan, wyrzucony z Akademii bodaj na pierwszym roku, któremu zapachniała zwalniająca się właśnie posada miejskiego maga rezydenta. Z kolei do samego Erkala jakoś nie dotarło, że żarty się skończyły i tu już o jego skórę idzie. Zamiast zabrać się ostro do rzeczy i przysmażyć kogoś dla przykładu, do czego miał prawo, broniąc domu, on użył głupich sztuczek, na przykład spuścił na atakujący tłum deszcz ropuch i pijawek. Niedoszła teściowa dostała histerii, co pozostałych tylko bardziej rozsierdziło, natomiast konkurentowi do urzędu przybyło animuszu, gdy zobaczył, że przeciwnik unika
bojowej magii. Pajac jeden, niewiele myśląc, rąbnął więc Erkalowi w okno piorunem kulistym. Erkal odbił piorun standardowym zaklęciem, ale tu się okazało, że standardowe procedury to za mało na nieuctwo. Piorun kulisty był nieudacznie zwinięty, niestabilny, zamiast zwykłej energii burzy zawierał jakieś magiczne śmiecie, ektoplazmatyczne gluty i bogowie głupoty wiedzą co jeszcze! Zapewne było tam wszystko, co durniowi zwykło kojarzyć się z wielką mocą magiczną. Dość rzec, że nie dało się tego rutynowo zneutralizować. Piorun uderzony zaklęciem tarczy, zamiast implodować, rozpadł się na jakieś drzazgi brudnej magii, która jak najgłupsi adepci wiedzą, bywa gorsza od czarnej. Oczywiście większość tego śmiecia poleciała z powrotem do nadawcy, który był na to zupełnie nieprzygotowany, bo zaklęć antyzwrotnych uczą dopiero na drugim roku. Padł trupem na miejscu, jak mówią świadkowie, coś małego, czarnego, o nieokreślonym kształcie wyjadło mu mózg, zostawiając w czole dziurę wielkości jabłka. Po prostu kuku na muniu! – Zdenerwowany Rodmin napił się piwa. – Jeśli mu to coś zjadło mózg, to się nie najadło – przyznał Ksin. – A co z Erkalem? – Też trup! – Mag prychnął pianą. – Część zgęstków niespójnej magii wpadła mu do pracowni i wówczas okazało się, że artefakty Erkala, z których wyrobu żył, mają zbyt niską idiotoodporność. Zdestabilizowało jeden czy dwa, a potem już poszło po wszystkich... Ale czekaj! Najpierw muszę ci wyjaśnić, że Erkal zajmował się wyrobem magicznych pierścieni na różne okazje i nie były to jarmarczne błyskotki. Sam dotąd korzystałem z jego wyrobów... – Te twoje magiczne kręgi? – domyślił się Ksin. – Właśnie! Erkal był moim tajnym dostawcą. Jego dziełem są praktycznie wszystkie funkcjonujące w pałacu przynoszące szczęście odpętlacze zdarzeń, wykrywacze kłamstw czy trucizny. Wszystkie sprawne, o przyzwoitym zakresie działania i cieszące oko formą. Podawałem się za ich autora, żeby nie narażać Erkala, a on poniekąd z tego powodu odgrywał wioskowego głupka. Zatem... – Rodmin odświeżył gardło kolejnym łykiem – ...te wszystkie artefakty mu się rozprzęgły i wyzwoliły zamkniętą w sobie energię. No, samo to to byłoby jednak pół biedy. Bo jaką mocą może dysponować mag wprawdzie dyplomowany, ale niedopuszczony do najwyższych
wtajemniczeń? Z Akademii nie wypuszcza się potencjalnych niszczycieli światów. Jak się jednak poniewczasie okazało, Erkal miał hobby stosowne do swego zawodu, mianowicie zbierał różne magiczne pierścienie. Sam mu zresztą kilka dałem na przechowanie, bo przezornie wolałem nie trzymać tego w królewskim pałacu. Naprawdę różnie może z takim zabytkiem być, kiedy patyna i śniedź nadgryzą runy zabezpieczające, a większość tych przedmiotów długo leżała w grobach. Stąd, nawiasem mówiąc, biorą swój początek opowieści o różnych malowniczych przypadkach w starych grobowcach magów... Zatem Erkal część takich niestabilnych artefaktów miał ode mnie, a poza tym własnym staraniem zebrał różne ciekawe okazy. Od czasów Rzezi Magów krąży wśród pospólstwa wiele pierścieni, zdobytych jako łupy lub wykradzionych z grobów. Można je kupić nawet na podrzędnym targu jako zwykłe błyskotki, bo mało kto zna ich prawdziwą wartość, a zrobione są zwykle z taniego srebra, czasem zwykłej miedzi. Erkal zaś miał do nich dobre oko... Dość powiedzieć, że musiał mieć w swojej kolekcji amulety stworzone przez najpotężniejszych magów epoki Starej Magii. Ile i jakich dokładnie, tego teraz dojść nie sposób, gdyż magicznego chaosu wyzwolonego ze zgromadzonych artefaktów starczyło, by rozchwiać nawet sprawne zabezpieczenia wykonane przez najlepszych mistrzów. – Rodmin zamilkł. – No, mów dalej! – ponaglił go Ksin. – Rozszalał się magiczny pożar, w którym Erkal zginął. Nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób. Na podwórze wyrzuciło jego rękę, częściowo zwęgloną, a w części skamieniałą. Płomienie nie wyglądały jak zwykle, lecz zwijały się w wirujące spirale. Raz były fioletowe, raz czarne, to znów oślepiająco srebrzyste lub karminowe. Dom z pozoru nie ucierpiał. Nie popękały kamienne ściany, nie spaliły się okiennice ani inne widoczne z zewnątrz elementy z drewna. – A wewnątrz? – zapytał kotołak. – O tym za chwilę – powstrzymał go mag. – Zapytaj mnie najpierw, co się stało, gdy magiczny pożar wygasł. – Łatwo zgadnąć. – Ksin wzruszył ramionami. – Tłum wtargnął do środka na rabunek... – Jakieś sto osób. Trudno policzyć, bo było tam wielu nieznanych nikomu włóczęgów. Nie wyszedł nikt żywy. Nikt też nawet za głośno
nie wrzeszczał. Zaszemrało, ktoś zapiszczał i na zewnątrz wyleciało trochę krwi i ochłapów. Naprawdę niewiele, jak na stu ludzi... – Potwór? Smok? – zapytał kotołak, marszcząc brwi. – Daj pokój, Ksin! Tam wypaliło całą nadnaturalną strukturę rzeczywistości. Zniszczone zostały wymiary i poziomy, o których nie wiemy nic lub wiemy niewiele, i te, których istnienia nawet nie podejrzewamy. Nie mam pojęcia, jak głęboko mogą sięgać uszkodzenia. Wyobraź sobie, że świat, w którym żyjemy, to żywy obraz namalowany na płótnie, zawieszonym na wielkim, skomplikowanym rusztowaniu. To rusztowanie właśnie zostało podpalone... Płótno się jeszcze nie zajęło, ale już zaczęło się marszczyć, tracić oparcie... – To przerasta wyobraźnię... – mruknął z namysłem Ksin. – Owszem, przerasta – zgodził się Rodmin. – Do tego stopnia, że wszystkie miejscowe opryszki zlekceważyły ryzyko jak jeden mąż. Przez dwa tygodnie po wypadku, pojedynczo bądź po kilku, wyruszały co noc do domu Erkala szukać złota, kamieni szlachetnych i innych kruszców, z których zrobione były magiczne pierścienie. Nieudacznicy zabezpieczali się jakąś domorosłą magią i amuletami po pradziadku. – I...? – Kotołak uniósł brwi. – I teraz ta mieścina jest najbezpieczniejszym miejscem w Suminorze. Mieszkają tu wyłącznie ludzie uczciwi i z wyobraźnią. Zobacz tylko, jaki spokój i dworskie obyczaje panują w tej karczmie... – To chyba nieźle? – Właśnie, że źle! Użyłem kilku czarów sondujących i okazało się, że uszkodzenie nadrzeczywistości wciąż się rozszerza. Teraz jeszcze powoli, ale proces ten zachodzi coraz szybciej. Obszar rozchwianej magii wkrótce opuści mury domu Erkala i obejmie miasto i okolice. Nie wiem, jak daleko sięgnie, ale jeden podobny przykład już mamy... – Góry Puste! – zawołał Ksin. – Tu będą raczej Puste Równiny, ale zgadza się, mniej więcej o to chodzi. Jedyna różnica polega na tym, że w Górach Pustych magiczny kataklizm spowodowało wtargnięcie Onego w nasz świat. Tutaj może być coś większego... – Erkal musiał mieć w domu naprawdę potężne artefakty. – Kotołak w zadumie przygładził bokobrody. – Zapewne któryś z uznanych za zaginione pierścieni Morum, a może nawet Pierścień bez Imienia.
– Sam jestem tym zaskoczony – przyznał Rodmin. – Wciąż powraca do mnie myśl, że byłem naiwny, ufając mu. Podejrzewam, że to, co tu robił Erkal, nie było bynajmniej prowincjonalną praktyką magiczną, to zapewne przykrywka... – Czego? – A tego się już pewnie nie dowiemy. Albo, co gorsza, dowiemy, jak będzie za późno. – Nie! – Ksin skinieniem przywołał dziewczynę roznoszącą kufle. – Nie uwierzę, by Erkal był wielkim magiem, skoro dał się tak głupio zabić. – A skąd on mógł wiedzieć, że człowiek stający przeciw niemu to idiota, który zginie od własnej broni? Jedynym błędem Erkala było to, że działał rozsądnie i wierzył w rozsądek przeciwnika. – No dobrze – zgodził się Ksin. – A co z porwaną panną? – Dobre pytanie! Wyobraź sobie, że ta jeszcze żyje... – Jakim sposobem? Rodmin nie zdążył odpowiedzieć, bo w karczmie doszło jednak do awantury. Sprawcą było źle wysuszone polano, które włożone w ostry ogień po dłuższej chwili pękło z wściekłym hukiem i bryzgiem iskier. Największa z tych iskier, a właściwie grudka żaru wyrzucona z paleniska, z impetem trafiła w pośladek dziewczynę niosącą piwo dla Ksina. Tkanina spódnicy natychmiast się przepaliła, a trzeba trafu, że usługująca przechodziła akurat koło stołu, przy którym siedziało kilku wyrostków. Czując nagły ostry ból i nie wiedząc, co się stało, dziewczyna uznała, że uszczypnął ją lub nawet ukłuł czymś najbliżej siedzący chłopak. Ten zaś i jego kompani nie zamierzali niczego tłumaczyć, tylko zaczęli głośno rechotać z dziewki, której zapaliła się kiecka na tyłku. Zaskoczona bólem i drwiną służąca straciła panowanie nad sobą i na odlew strzeliła w twarz najbliższego z chłopaków. Dziewczę było przy kości, więc młodzika aż zmiotło z ławy. W okamgnieniu tam, gdzie była głowa wesołka, majtały się obute w ciżmy stopy. W następnej chwili taca z resztą kufli, które jeszcze nie zdążyły spaść na podłogę, poleciała na głowy pozostałych. Wtedy dopiero dziewczyna spostrzegła, co naprawdę się stało, i z piskiem usiadła w kałuży rozlanego piwa. Śmiech ze wszystkich stron zagłuszył gniewne wrzaski karczmarza i płacz służącej. – Poniechajcie jej! – Rodmin podniósł się szybko, widząc, że
właściciel gospody zbiera się do bicia. Mag podszedł na miejsce zdarzenia i wyjął trzy srebrne monety. – To dla was na pociechę... – Rzucił jedną młodzikom na stół. – Dla was za szkody... – Druga moneta poleciała ku karczmarzowi. – I dla ciebie na nową spódnicę... – Trzecią podał dziewczynie. – Z przyjacielem pomówić spokojnie chciałem przy wieczerzy! – Teraz dopiero Rodmin podniósł głos. – Chcecie mi zawadzać?! – Nie, panie, ależ skąd! – Karczmarz gwałtownie zgiął się w ukłonie. – No, dalejże! – Szturchnął dziewczynę. – Posprzątaj mi tu duchem! A wam czego dać?! – zapytał chłopaków, prostując się szybko. Mag wrócił do stołu. – Nie ma cudów – mruknął do Ksina. – Awantura w karczmie musi być zawsze... – Mówiliśmy o porwanej – przypomniał kotołak. – A tak! Magiczny pożar objął dolną część domu Erkala, a niedoszła narzeczona była zamknięta na najwyższym piętrze. – W wieży? – Erkal nie miał wieży, to pokój na poddaszu. Tam magiczny chaos nie sięgnął, chyba nie sięgnął... – poprawił się. – W każdym razie dziewczyna żyje i macha z okna, choć w ostatnich dniach jakby mniej energicznie. – Nie można jej wydostać? – domyślił się Ksin. – Próbowali przystawiać do okna drabiny. Wtedy objawił się powietrzny rekin... – Co?! – zdziwił się kotołak. – Jak wygląda? – Jest niewidzialny. – Więc skąd wiadomo...? – Rozgryza na kawałki ludzi próbujących wejść przez okno. Pierwszy, który się odważył, spadł na dół w pięciu częściach; głowa i ręce osobno, tułów w dwóch połówkach. Wszystko za jednym kęsem. Rzekłbym, że nieszczęśnika dziabnął wielki zębaty kufer, ale miejscowi nazwali to powietrznym rekinem. No, mniejsza, jak to zwać. W każdym razie, kiedy owo coś przegryzło na pół trzecią drabinę, próby ratowania porwanej panny się skończyły. Od tej pory ona tam najpewniej umiera z głodu i pragnienia. – Zatem wezwałeś mnie tu... – zaczął Ksin. – Żebyś tam wszedł – wpadł mu w słowo Rodmin – pokonał potwory,
jeżeli takowe spotkasz, a potem uratował dziewicę i ocalił świat... – Beknął donośnie. – Mógłbyś okazać nieco współczucia wobec ludzkiego dramatu! – skarcił go Ksin, udatnie naśladując sposób mówienia głównego świętcy Katimy. – Przy piwie?! – szczerze zdziwił się mag. – W nastroju dramatycznym to ja byłem trzy kufle temu... Hej, ognista panno! – zwrócił się do posługaczki, która zdążyła zmienić spódnicę i wróciła do pracy. – Dajże nam tu cały dzban, a płomienie mijaj z daleka! Paru obecnych, ośmielonych dobrym humorem maga, odważyło się hałaśliwie roześmiać. – Do nikogo innego nie mogłem się zwrócić... – Rodmin spoważniał. – Mógłbym tam wejść, zabezpieczając się zaklęciami, ale to na nic, jeśli magia w domu Erkala działa podobnie jak w Górach Pustych. Wtedy najprostsze zaklęcie może dać odwrotny skutek i stać się śmiertelnym zagrożeniem, a wchodzić tam bez ochrony to czyste samobójstwo. – Lepiej więc posłać przodem najlepszego przyjaciela... – skwitował kwaśno Ksin. – Wybacz, ale skoro ani zwykły człowiek, ani mag nie mają szans, to list do ciebie był jedynym rozumnym rozwiązaniem. – A Tępiciele? – Byli pierwsi na czele tłumu, który ruszył na rabunek... – Zatem w tej poczciwej mieścinie nie ma już Tępicieli? – Ani jednego. – Wypijmy za to, błogosławiąc Reha za drobne łaski! – Kotołak znów udał arcyświętcę, lecz zaraz sposępniał. – Nie wierzę, żeby król o tym nie wiedział! Domyślam się, że wysłałeś też drugi list, do Redrena, bo inaczej on nigdy nie wypuściłby mnie z dworu. Zatem za twoją prośbą o pomoc kryje się królewski rozkaz... – To prawda, ale Redren nie żąda od ciebie samobójstwa. Jesteś dla niego zbyt cenny. Jeżeli uznasz, że nie można tam wejść lub że musisz uciekać, nie dokończywszy zadania, nikt nie będzie miał do ciebie żalu. Wtedy ja wydam mieszkańcom nakaz porzucenia miasta. – A uwięziona dziewczyna skona w mękach... – Owszem. Ksin napił się piwa.
– Jeszcze jedno. – Odstawił kufel. – Ona była narzeczoną Erkala. – Tak. – Więc pewnie dostała od niego jakiś pierścień, zapewne magiczny... – To jest możliwe – przyznał Rodmin. – I moc tego pierścienia mogła się rozchwiać w pożarze? – Jeśli pierścień był magiczny, to niemal pewne. – Więc dziewczyna powinna zginąć jak Erkal? – Mogłaby zginąć albo mogłoby się z nią stać coś innego... – Zatem – dokończył rozumowanie kotołak – nie ma pewności, że to, co tam macha przez okno, w ogóle jest człowiekiem? – Istotnie, nie możemy mieć takiej pewności – zgodził się mag. Ksin napełnił swój kufel z dzbana i pił długą chwilę. – Dobrze! – oznajmił, odstawiając puste naczynie. – Pójdę tam jutro!
4 SPLĄTANA PRZESTRZEŃ
Pod dom Erkala przyszli o świcie, by uniknąć tłumu gapiów, jednak rachuby Rodmina wzięły w łeb. Niemal natychmiast kiedy się pojawili, po drugiej stronie ulicy zebrało się kilkunastu osobników, którzy bynajmniej nie przypominali statecznych, poczciwych mieszczan. – Warują jak hieny – mruknął mag. – Wejść się już nie ważą, ale czekają, aż coś się zmieni. – A mówiłeś, że takich w tym mieście trzeba teraz ze świecą szukać – odparł Ksin, przyglądając się obdartusom. – Widać była świeża dostawa tałatajstwa. – Rodmin wzruszył ramionami i wykonał szybki gest prawą ręką. Tuż przed gapiami przez całą szerokość ulicy przebiegła ognista linia. Płonęła nie dłużej niż trzy uderzenia serca, ale granica została jednoznacznie wytyczona. Tłumek cofnął się w popłochu. – Tym wyobraźni nie brakuje – stwierdził kotołak. – Dobrze, mów, czego się tam spodziewać. – Wyobraźnię u opryszka raczej trudno nazwać cnotą – stwierdził Rodmin i zmienił temat. – Jak wejdziesz do środka, na pewno nie licz na zdrowy rozsądek. Logika zdarzeń to ostatnia rzecz, jakiej możesz tam oczekiwać. – A dokładniej? – Żadnych zasad. – Wielkie dzięki za wyczerpujące wyjaśnienia! – prychnął Ksin. – Uwielbiam wskakiwać do studni głową w dół, a potem sprawdzać, czy jest tam woda... – Możesz się jeszcze wycofać – powiedział poważnie Rodmin. Kotołak milczał. Nie ulegało wątpliwości, że rozważa propozycję. – Po prostu wrócimy do karczmy, zjemy śniadanie, potem
wskakujemy na koń i przed południem jesteśmy już na trakcie do Katimy... – Mag sprecyzował propozycję. – A Redrenowi powiemy, że nawet nie spróbowaliśmy? – spytał Ksin. – Powiemy, że ryzyko było zbyt wielkie. Nikt tego nie sprawdzi. – Mogą przysłać kogoś z Akademii. – To ja jestem ten ktoś z Akademii. Mogę napisać taki raport, że nie odważą się tu zapuścić nawet czarów sondujących. To miasteczko można by zostawić jako pouczający przykład tego, jak nie należy się zachowywać względem magów. Na przyszłość każdy hreczkosiej w Suminorze trzy razy się zastanowi, zanim sprzeciwi się lokalnemu rezydentowi Akademii. Więc jak? Kotołak nie zdążył odpowiedzieć. – Och, proszę, niech mnie stąd ktoś wyprowadzi! – dobiegł z góry kobiecy krzyk. Ksin i Rodmin zadarli głowy. Z pokoju na poddaszu domu Erkala wychylała się blada, rozczochrana dziewczyna. Wyglądała na skrajnie wyczerpaną. – Błagam, pomóżcie mi! – Z wysiłkiem uczepiła się parapetu. Źrenice patrzącego na nią Ksina zmieniły się w wąskie kreski. – Czy to jest człowiek? – spytał Rodmin. – Oczywiście, że nie – odrzekł bardzo spokojnie Ksin. – Ma naturę Onego? – Nie. To demon z naszego świata. – Kotołak nie spuszczał oczu z dziewczyny. – Detmi wija deh! – wyszeptał Rodmin. Postać dziewczyny zafalowała. Nagle to, co wydawało się jej twarzą, okazało się tylko wizerunkiem twarzy, jakby namalowanym na nasadzie długiej, giętkiej szyi, która wychylała się z okna na co najmniej dziesięć łokci. Szyja kończyła się płaską zębatą paszczą o szerokości rozłożonych ramion dorosłego mężczyzny, pozbawioną oczu, uszu i nozdrzy. – No, to teraz wiemy, co przegryzało ludzi razem z drabinami – stwierdził Ksin. Obejrzał się na tłumek gapiów, ale oni najwyraźniej niczego nie zauważyli. – Oj, ma dziewczyna uśmiech! – Wcześniej czar wizualizacji nie chciał działać – oznajmił zakłopotany mag. – Próbowałem...
Kotołak bez słowa pchnął furtę i wszedł na posesję Erkala. – Idziesz? – zdumiał się mag. – Rzuciła mi wyzwanie. – Nie musisz go podejmować. – Przekazała, że pójdzie za mną. Chcesz zawlec to do pałacu? – Dasz radę? – Teraz to już bez znaczenia. Nie mamy wyjścia. Powiedz Hanti, że są takie chwile, które zmieniają wszystko, a przeznaczenie ziszcza się w mgnieniu oka. Nie zapomnę o niej, gdziekolwiek bym trafił... – Powodzenia – rzekł Rodmin i przygryzł wargi. Drzwi były uchylone. Kotołak popchnął je i bezszelestnie rozwarły się na całą szerokość. Wewnątrz panował półmrok, na podłodze walały się porozrzucane, połamane sprzęty. Znać było ślady rabunku, lecz nic ponadto. Dopiero gdy Ksin przyjrzał się lepiej, spostrzegł, że drewniane framugi wyglądają jakoś inaczej, przypominały raczej kość niż drewno, z kolei nadproże, lekko wygięte ku dołowi, przywodziło na myśl opadającą mięsistą wargę... – Nie wejdę tędy! – oznajmił głośno Ksin i zrobił krok do tyłu. W chwili gdy to powiedział, wewnątrz domu zaczął padać deszcz. Z sufitu poleciały ciężkie, parujące krople. Każda z nich w momencie uderzenia o podłogę rozmywała iluzję zrujnowanego wnętrza domu, ujawniając skryty pod nią zupełnie inny widok. W ciągu kilku chwil widoczne przez drzwi sień i główna izba zamieniły się w owalną pieczarę, której ściany falowały rytmicznymi skurczami, na dnie tej pieczary leżała zaś bezładna sterta na wpół zeszkieletowanych zwłok. Trupów było przynajmniej pół setki. Spadające z sufitu krople w oczach rozpuszczały skórę i mięśnie, odsłaniając żółte kości czaszek, żeber i piszczeli. – Trawi ich... – stwierdził Ksin. – To żołądek smoka – rzekł patrzący mu przez ramię Rodmin. – Ten dom ożył i zamienił się w smoka! Na te słowa nadproże drzwi opadło w dół z lekkim mlaśnięciem i tam, gdzie były drzwi, pojawiła się lita ściana. – Nie sądzę, aby cały dom był smokiem – odrzekł kotołak. – Wyczuwam tu zbyt wiele Obecności. Smok tworzy pewnie tylko fragment tej budowli. Wcisnął się tu ze swojego świata na tyle, na ile mógł...
Rodmin rzucił kolejny czar wizualizacyjny. Natychmiast pokazało się, że ściana, przy której stali, składa się z dwóch przenikających się wzajemnie części – jedna uginała się pod dotykiem dłoni jak żywe ciało, druga wyglądała jak zwykły mur. – Wcześniej jakakolwiek wizualizacja była zupełnie niemożliwa – przypomniał mag. – Ten dom prowadzi z nami grę! Ksin bez słowa przekształcił prawą dłoń w szpon i z rozmachem wbił pazury w żyjące cegły. Nic się nie stało, ale kiedy cofnął ramię, po ścianie pociekła czarna posoka. – Może to tylko gra naszej wyobraźni? – Kotołak cofnął się dwa kroki i patrzył na rany w murze. Te zabliźniały się, ale proces gojenia nie dobiegł końca. Część ściany będąca zwykłym murem zaczęła się rozszerzać, przywracając budynkowi normalny wygląd. Za moment znów pojawiły się uchylone drzwi, a za nimi widok bałaganu. – Smok się wycofuje! – zawołał Rodmin. – Wchodzę! – zdecydował Ksin i przekroczył próg. Z niepokojem popatrzył na sufit, ale nie zanosiło się na kolejny deszcz soków trawiennych. Postąpił trzy kroki w głąb budynku, obejrzał się i stanął zaskoczony. Drzwi znajdowały się już dobre pół mili za nim... Trzeba było mocno wytężyć wzrok, aby dostrzec stojącą hen za progiem maleńką figurkę Rodmina. – Jeśli wydaje ci się, że jesteś daleko ode mnie, nie próbuj zawracać! – dobiegł z oddali głos maga. – Bo wtedy dystans wydłuży się do nieskończoności... – Ostatnie słowo Rodmina rozpłynęło się w dali. Teraz wydawało się, że obaj stoją na szczytach dwóch odległych, równoległych pasm górskich. Wrażenie to pogłębiała podłoga opadająca gwałtownie w dół, niczym w przepaść. Między Ksinem a progiem rozciągała się już bezmierna, kamienista pustynia, płaska, pełna kurzu i słonecznego żaru. Kiedy kotołak wytężył wzrok, dostrzegł trzech ludzi bardzo daleko od niego. Szli zapewne od kilku dni, bo słaniali się z wyczerpania, podpierali, podnosili wzajemnie. Desperacko maszerowali do drzwi wyjściowych, które z każdym krokiem coraz bardziej się od nich oddalały. W zamian zaś przybliżała się śmierć z pragnienia. – Widzę, że patrzysz gdzieś daleko – rozległ się całkiem blisko głos Rodmina, choć on sam wydawał się nieskończenie odległy. – To może
być magiczne złamanie perspektywy, powikłane przejściem do innego świata. Ani kroku w stronę drzwi! To nie jest iluzja odległości, tylko ziszczenie sytuacji z koszmarnego snu. Słyszysz mnie? – Tak, słyszę dobrze. A ty mnie? – Też. Uważaj, bo to właśnie jest złudzenie bliskości. Takie rzeczy zdarzają się w Górach Pustych. Teraz mówimy do siebie z dwóch różnych światów. – Idę w głąb domu! – oznajmił Ksin. – Pamiętaj, nigdy nie wybieraj prostej drogi do celu! – Zrozumiałem. Kotołak odwrócił się i powoli przeszedł przez sień. W głównej izbie, w której zwykle zbierali się interesanci oraz nabywcy amuletów Erkala, pod ścianą dreptało w miejscu dwóch ludzi schwytanych w pułapkę czasu i przestrzeni. Obaj próbowali iść w przeciwne strony. Jeden był normalnie wyprostowany, drugi wyglądał, jakby idąc, podniósł coś z podłogi i właśnie się prostował, tak że jego głowa utkwiła w brzuchu pierwszego. Najwyraźniej nie dostrzegali tego, że przenikają się wzajemnie i stoją w miejscu, przepychając się i bezradnie przebierając nogami. Tych przynajmniej spotkał zdecydowanie lepszy los niż nieszczęśników, którzy zapuścili się na pustynię. Można było też domyślić się przyczyn tej sytuacji. Ścianę i podłogę w miejscu beznadziejnej wędrówki dwóch rabusiów znaczyły gęste rozbryzgi jakby smoły, która po bliższym przyjrzeniu się okazywała się niezwykle gęstym cieniem. Bez wątpienia w tym miejscu wybuchł jakiś magiczny artefakt, a obaj nieszczęśnicy, plądrując pomieszczenie, przypadkiem weszli w obszar zwichrowanej rzeczywistości. Ksin, upewniwszy się, że na drodze nie ma podobnych kleksów cienia, ruszył w kierunku okna na podwórze. Pamiętając o radzie Rodmina, sunął bokiem, uważnie obserwując schody na piętro, jakby chciał je ominąć, po czym wskoczył na nie jednym susem. Dom dał się oszukać albo może wcale nie było żadnego niebezpieczeństwa. Kotołak, namacawszy parapet, odwrócił się i spojrzał na stojącego na dole maga. – Czy teraz znów jesteśmy w jednym świecie? – spytał Ksin. – Na razie tak! – odkrzyknął Rodmin. – Więc mógłbym stąd wyskoczyć na ulicę?
– Niestety nie. – Dlaczego? – Bo wyraziłeś głośno taki zamiar. Skoro chciałeś, trzeba było skakać bez namysłu. – Co mi przeszkodzi? – Duch Erkala, stoi obok ciebie... – Widzisz go? – Ksin przezornie powstrzymał chęć spojrzenia w bok. Patrzył prosto w oczy przyjaciela. – Tak, ale tobie nie radzę. – Jak wygląda? – Ma poparzoną twarz i urwaną rękę. Zdaje się, że to w tym oknie zginął... – Co robi? – Drugą rękę położył na twoim ramieniu. – Nie czuję. – Poczujesz, gdy się poruszysz. Rozerwie cię na strzępy. – Jesteś pewien? – Nie. To może być iluzja widoczna tylko dla mnie. Przekonamy się, kiedy spróbujesz odejść od okna... – Co mam robić? – Uderzenie pazurów powinno go unieszkodliwić, ale poczekaj z tym chwilę, bo to zapewne jest nasza ostatnia okazja do rozmowy. Chciałbym przekazać ci trochę podstaw wiedzy magicznej, nic specjalnego, ale może się przydać. Podaj mi rękę! – Rodmin zacisnął prawą pięść, po czym rozwarł palce i jego dłoń zalśniła niebieskim blaskiem. Wyciągnął ją w kierunku Ksina. – Nie mogłeś tego zrobić wcześniej? – Kotołak ostrożnie wysunął rękę przez okno. O dziwo, różnica wysokości nie stanowiła przeszkody. – Zaskoczyłeś mnie trochę – powiedział mag. Podali sobie ręce i blask wniknął w dłoń Ksina, który w tym momencie poczuł lekki szmer w głowie. – Teraz nie będziesz przynajmniej magicznym ignorantem – oznajmił Rodmin, cofając się od okna. – Do zobaczenia wkrótce! – rzekł Ksin i szybkim ciosem z półobrotu uderzył szponami w miejsce, gdzie zdaniem Rodmina powinien stać duch Erkala. W głębi duszy kotołak był przekonany, że pazury tylko przetną powietrze, więc zdziwił się bardzo, gdy trafiły w żywe ciało...
Duch zmaterializował się w okamgnieniu i z histerycznym jękiem chwycił Ksina za gardło. Martwe palce zdusiły krtań jak żelazne kleszcze. Nagłość i brutalność ataku, następującego ze, zdawałoby się, zupełnie pustej przestrzeni, mogły przyprawić o utratę zmysłów, jednak kotołak nie dał się zaskoczyć. Zacisnął pazury, wyrwał demonowi mostek i ciosem drugiej łapy rozorał odsłonięte serce. Ucisk na gardle zniknął, a w twarz Ksina buchnął kłąb cuchnącego spalenizną popiołu, na który rozsypała się agresywna zjawa. – Świetnie i powodzenia! – zawołał z podwórka Rodmin. Ksin wybił się z obu nóg i skoczył głową w okno. Zadziałał, zanim podjął decyzję o rezygnacji z dalszej eksploracji nawiedzonego miejsca, ale dom miał inne plany i też nie dał się zaskoczyć. Kotołak, lecąc ku powierzchni podwórza, zdążył tylko spostrzec zdumienie w oczach przyjaciela, po czym niewidzialna siła chwyciła go łokieć nad powierzchnią gruntu, powstrzymała spadanie i po prostu wrzuciła z powrotem do wnętrza domu. Komentarza Rodmina Ksin już nie usłyszał, bo najpierw zagłuszył go łomot twardego lądowania na deskach podłogi, a zaraz potem okno zarosło murem. Izbę zalała krwawa poświata odległej pożogi. Blask wpadał przeciwległym oknem, za którym buchały wulkany i przez równiny czarnego żużla płynęły rzeki płonącej czerwono lawy. Okolica zdecydowanie nie zachęcała do ponownego skoku przez okno... Z kolei świeżo nabyta wiedza magiczna podpowiadała Ksinowi, że nie jest to iluzja. Dom czy też coś, co się w nim kryło, bez wątpienia chciał czegoś od istoty niebędącej do końca człowiekiem... Kotołak podniósł się i otrzepał z pyłu. – Czego ode mnie chcesz?! – zapytał głośno. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Dwaj rabusie w kącie izby nadal przebierali nogami w miejscu, z zewnątrz dochodził głuchy pomruk wulkanu, poza tym nic się nie działo. Ksin ostrożnie ruszył do schodów. Zaskrzypiały, gdy na nie wszedł. Już po trzech stopniach spostrzegł, że kończą się litą ścianą, w której nie było żadnego przejścia. Odwrócił się więc i wbrew obawom, że ujrzy nieskończenie opadającą w dół promenadę, stwierdził, że schodów prowadzących w dół jest nie więcej niż dwadzieścia. Kotołak zaczął schodzić, lecz po niecałych dziesięciu stopniach stwierdził, że idzie pod górę. Nie zawahał się i po chwili stał już na drugim piętrze domu Erkala,
dokładnie tam, gdzie zamierzał się znaleźć. „Nigdy nie wybieraj prostej drogi do celu” – przypomniał sobie przestrogę Rodmina. Teraz miał przed sobą korytarz z wejściami do kilku pokoi, zakończony schodami na kolejne piętro. Drzwi jednego z pomieszczeń były otwarte, dobiegała stamtąd muzyka i paliło się światło. Ksin postanowił tam wejść, więc zgodnie z regułami tego domostwa, które, jak sądził, zaczął już rozumieć, ruszył w przeciwną stronę. I miał rację, gdyż to, co wydawało się korytarzem, było tylko jego lustrzanym odbiciem. Bez przeszkód dotarł do celu. – Wejdź! – usłyszał męski głos. Kotołak obrócił się na pięcie i przestąpił próg. – Szybko się uczysz – powiedziała szara zjawa bez twarzy. Siedziała na krześle zwrócona w kierunku drzwi. Widmowe dłonie wykonywały ruchy, jakby grały na nieistniejącym klawesynie, jednak rozbrzmiewająca muzyka była zgodna z ruchami palców poruszających się w pustce cieni. – Jesteś Erkalem? – zapytał Ksin. – Oczekujesz prostej odpowiedzi? – spytała zjawa. – Oczekuję sensu w szaleństwie – odparł kotołak. – Jeśli szukasz sensu i logiki, znalazłeś się w nieodpowiednim miejscu. W tym pokoju znajdowała się większość magicznych pierścieni i amuletów, których moc uległa chaotycznemu wyzwoleniu. Przypadek, kaprys i celowy zamiar przemieszały się tu niczym popiół, mak i piasek. Już nie da się ich rozdzielić. – Czy jesteś Erkalem? – Erkal umarł, żyje, pokutuje, jest własnym cieniem, własnym demonem, własnym wspomnieniem. – Nawet dzika i brudna magia dążą do właściwych sobie stanów równowagi – rzekł Ksin. – Nie zginąłem i nie zostałem uwięziony w żadnej magicznej pułapce, choć mogło się tak łatwo stać. Nie zostałem też wypuszczony, wbrew mojej woli, zatem ktoś lub coś czegoś ode mnie chce. Czy mam coś zrobić dla ciebie? – Oni utrzymują wokół ciebie magiczny ład, inaczej dawno już spotkałby cię los gorszy od śmierci – powiedziała zjawa. Opuściła ręce, ale klawesyn grał nadal. – Kto? Erkal czy Rodmin? – Znów chcesz prostej odpowiedzi?
– Mów, co masz mi przekazać! Zjawa szarpnęła się konwulsyjnie do tyłu i zaczęła mówić zmienionym głosem: – W tym domu splotły się losy kilku światów... – Muzyka przybrała na sile, jakby chciała zagłuszyć słowa. Zdawało się, że struny klawesynu nabrały mocy i grubości stalowych lin. – Szeregi zdarzeń pomieszały się i pożerają wzajemnie. Sześć światów zaczyna stapiać się w jedną nicość niczym sześć potoków spadających do przepaści. Jesteśmy sojuszem pięciu magów z tych światów, którzy stanęli do walki z magicznym kataklizmem. – Dźwięki potężniały, jakby ktoś grał na strunach z piorunów. Cały dom drżał w posadach. – Na chwilę udało nam się przeciwstawić chaosowi i zaprowadzić w nim coś na kształt ładu. Nie zdołaliśmy jednak porozumieć się z szóstym magiem, twoim towarzyszem. Ktoś lub coś nie dopuściło do tego i nasza moc słabnie. Za chwilę zabierzemy cię stąd w bezpieczne miejsce, do świata będącego podstawą wszystkich naszych światów. Znajdź w nim i usuń źródło zaburzenia, które przybyło z twojego świata, zanim będzie za późno! W klawesynie tytanów pękła struna. Wibracja zmiotła ściany, sufit, podłogę i resztę domu Erkala. Ksin poczuł, że spada, lecz zanim zdążył zareagować, jego stopy uderzyły o ziemię.
5 GAŁĘZIE DRZEWA ŚWIATÓW
Kotołak stał na szerokiej, zielonej równinie, urozmaiconej mnóstwem niewielkich skałek, kamieni i pagórków. Na tle błękitnego nieba pod dwoma słońcami – większym żółtym i mniejszym białym – świergotał skowronek. Okolica przypominała Stepy Piryjskie w południowym Suminorze, ale obecność dwóch słońc dowodziła, że to jednak inny świat. W śpiew skowronka wdarł się głuchy pomruk pełen metalicznych akcentów. Nikt, kto choć raz był na polu bitwy, nie mógł go nie rozpoznać. Ksin szybko wdrapał się na najbliższą skałkę i rozejrzał. Przed nim i za nim pofałdowana równina zaroiła się błyskami polerowanego metalu. Fale piechoty przelewały się przez grzbiety pagórków, znikały w dolinkach u ich podnóża i znów się pojawiały. Dwie armie w szykach rozwiniętych na szerokość ponad mili szły naprzeciw siebie w pełnej gotowości bojowej. Ksin znajdował się dokładnie pomiędzy nimi, w miejscu, w którym należało spodziewać się zderzenia pierwszych szeregów. Wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że niemożliwością jest uniknięcie udziału w walce i zarazem nie sposób było opowiedzieć się po którejś ze stron. Nie wspominając już o takim drobiazgu, że Ksin prócz noża nie miał żadnej broni. Kotołak nie spodziewał się, by w nawiedzonym domu potrzebna była mu inna broń niż pazury, w które w okamgnieniu przekształcały się palce dłoni, lub w ostateczności jeszcze kły, gdyby przemianę z jakichś przyczyn trzeba było doprowadzić do końca. Jednak w przypadku pełnej przemiany pomysł, by uprzednio włożyć na siebie zbroję, byłby wysoce niefortunny... Ksin przybył więc pod dom Erkala w lekkim ubraniu, z pasem o tak zmyślnie zrobionej klamrze, że nie ulegała ona zerwaniu w chwili przemiany postaci ludzkiej w kotołaka. Przy pasie wisiał nóż, który
mógł się przydać zawsze. Natomiast miecz oraz każde inne duże, stalowe ostrze wydawało się zupełnie nieprzydatne, skoro przewidywanymi przeciwnikami miały być stwory magiczne. I to rozumowanie, niestety, okazało się błędne. Po chwili sytuacja nieco się wyjaśniła i zarazem bardziej skomplikowała. Armia, do której Ksin zwrócony był w pierwszej chwili plecami, niosła znaki Suminoru. Zniknął zatem problem, do której ze stron należy się przyłączyć. Pojawił się za to inny, znacznie większy. Suminor nie prowadził aktualnie żadnej wojny, nie planował takowej ani nie zbierał armii, choćby tylko na przegląd wojsk. Nie było też możliwości, aby Ksin jako oficer pełniący służbę w bezpośrednim otoczeniu króla Redrena mógł o czymś takim nie wiedzieć. Na dodatek wojska idące naprzeciw Suminorczyków niosły znaki, które zupełnie nic Ksinowi nie mówiły. Nie była to armia żadnego z bliższych lub dalszych sąsiadów Suminoru. Za moment okazało się, że armia, której oficerem był Ksin, nie jest dokładnie takim wojskiem, jakie zapamiętał, opuszczając stolicę. Najpierw odebrał falę wielokrotnej Obecności, a potem zobaczył, że w pierwszym szeregu idzie kilkaset prowadzonych na srebrnych łańcuchach strzyg. Widok był imponujący i zdumiewający zarazem, w armii Suminoru nie było bowiem tresowanych strzyg! Co więcej, Ksin był jedynym zmiennokształtnym potworem w królewskiej służbie. Sam Rederen mówił o tym wiele razy, podkreślając, że jest to powód, dla którego powierzono Ksinowi dowództwo królewskiej gwardii. Nagła obecność całego oddziału stworów Onego zdawała się niepojęta. Ksin przyjrzał się nadchodzącym strzygom uważniej. Srebrne obroże na szyjach sprawiały, że strzygi zachowywały kobiece kształty. Patrząc na ich nagie, naznaczone wstępnym rozkładem ciała, Ksin stwierdził, że wszystkie są do siebie podobne. Były mniej więcej w jednym wieku i zapewne zginęły też w zbliżony sposób. Gdyby jakimś cudem schwytano je w puszczach Rohirry, powinny reprezentować wszystkie możliwe fazy wieku, od małych dziewczynek po staruszki, które umierały z chorób, ze starości, od magii bądź bandyckiego ostrza. Moc Onego wnikała i opanowywała zwłoki natychmiast lub dopiero po kilku latach od śmierci. Słowem, strzygi nie powinny być do siebie podobne! Skoro te tutaj były, znaczyło to, że
pochodzą ze specjalnej hodowli potworów, gdzie przekształcano skazane na śmierć kobiety... Ksinowi na tę myśl zrobiło się zimno. Nigdy nie słyszał o istnieniu takich hodowli, co więcej, zgodnie z prawem Suminoru, które Rederen w końcu sam ustanowił i regularnie potwierdzał, istnienie takich praktyk było absolutnie zakazane. Wyraźne i powszechnie przestrzegane przepisy mówiły, że zwłoki straconych przestępców muszą być zabezpieczane przed przemianą w magiczne potwory. Był to zresztą nie tylko nakaz prawa, lecz także zdrowego rozsądku. Owszem, zdarzały się niedopatrzenia czy zbrodnicze praktyki nekromantów, a nawet spiski, ale nigdy nie stwarzano potworów masowo, w majestacie prawa. To nie był zatem Suminor, jaki Ksin znał... Rozległ się przeciągły dźwięk rogu i poganiacze strzyg jednocześnie sięgnęli do obroży swoich potworów, spuszczając je z łańcuchów. Przemiana następowała z chwilą opadnięcia srebrnej obroży. Strzygi jedna po drugiej zwijały się w gwałtownym paroksyzmie, miejsce twarzy zajmowała najeżona kłami paszcza, z dłoni i stóp wyrastały hakowate szpony. Początkowe bolesne skomlenie przechodziło w obłąkańczy ryk nieprzytomnej nienawiści do wszystkiego, w czym biło żywe serce. Opętane żądzą mordu potworzyce z nadnaturalną szybkością pomknęły w kierunku przeciwnika. Oczywiście fakt, iż działo się to w biały dzień, że strzygi nie zostały spalone w blasku słońc, był dziwny, ale to dziwiło najmniej ze wszystkiego, co się tutaj działo. Druga strona była dobrze przygotowana na atak potworów. W pierwszych szeregach szli żołnierze w srebrnych zbrojach i hełmach, którzy zamiast tarcz trzymali połyskujące metalicznie sieci. W kierunku nadbiegających strzyg natychmiast pochylił się płot trójzębów o srebrnych ostrzach, a chwilę później pomknęła ku nim chmura strzał, zapewne też odpowiednio przygotowanych. Stojący na szczycie skałki Ksin znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Od srebrnej lub magicznej broni mógł zginąć równie łatwo jak zwykły człowiek od żelaza. Strzygi już dobiegały do jego skały, a szum nadlatujących strzał ogarnął go ze wszystkich stron. Nie zdążył zeskoczyć.
Nagle wszystko zamarło w bezruchu. Pędzące strzygi stanęły w pół kroku, strzały zawisły w powietrzu, stężały łopoczące proporce. Szeregi maszerujących wojsk zamieniły się w szeregi posągów. – To tylko wizja przyszłości, mości kotołaku – powiedziało znajome widmo bez twarzy, które nagle pojawiło się u stóp skały. – Twoim zadaniem jest nie dopuścić do tej bitwy, gdyż od niej zacznie się wojna bez końca. – Skąd tutaj wojska Suminoru? – zapytał Ksin, schodząc na ziemię. – Za dwadzieścia lat przejdą przez wyrwę pomiędzy światami, spowodowaną przez nieroztropność waszego maga. Kiedy wyzwolony w domu Erkala magiczny chaos uspokoi się po kilku latach, w waszym świecie oraz w pięciu innych otworzą się przejścia na tę równinę, po której nigdy nie powinni stąpać mieszkańcy światów pochodnych. – Dlaczego? – Ponieważ to jest świat będący podstawą wszystkich innych światów, które są tylko odbiciami pewnych aspektów tego, co można napotkać na tej oto zielonej równinie, która rozciąga się bez końca w każdą stronę. Dotąd mieli tu wstęp wyłącznie najpotężniejsi magowie, którzy szybko potrafili pojąć, gdzie się znaleźli i jak należy postępować. Niestety, mag, który był strażnikiem w waszym świecie, okazał brak roztropności. Skutkiem jego niefrasobliwości władcy sześciu światów pochodnych staną wkrótce do niekończącej się wojny o niewyczerpane zasoby Pierwszego Świata. Krew i siła sześciu światów będzie wsiąkać w tę równinę przez dziesięciolecia. Potem coraz potężniejsze czary wojenne zamienią ją w piekło, aż wreszcie otworzy się tutaj otchłań. Wessie ona wszystkie światy, które niefortunnie zyskały dostęp do tego miejsca. – Skąd wiecie, że tak będzie? – zapytał Ksin. – Obserwowaliśmy to już nie raz. Wiele jest w Pierwszym Świecie lejów pustki. Wystarczy, by przypadkiem spotkały się tutaj choćby tylko dwa światy, a rychło ich władców ogarnia niepowstrzymana chciwość. Cóż zaś dopiero mówić o sześciu. Tu można mieć dowolnie wiele ziemi, zebrać każdą ilość poddanych, dobyć, ile się chce, wiele kruszców i osiągnąć nieskończoną potęgę. Wystarczy tylko przyjść i brać. Tak myślą krótkowzroczni królowie. Nie mogą więc pozwolić, by ktoś inny osiągnął tę nieskończoną potęgę zamiast nich. I zawsze wszczynają wojnę, która obraca w nicość całe gałęzie drzewa światów,
które wyrastają z pnia Pierwszego Świata. – Jak to możliwe, by ten świat nie miał końca? – Taki był kaprys bogów. Zapewne celowo postanowili uczynić coś, co wymknie się ludzkiemu pojmowaniu. Lecz nie jest to tak zupełnie niezwykłe. Jeśli bowiem zapytasz mędrca w dowolnym świecie, odpowie ci on, że rzeczywistość jest nieskończona, lecz niewielu potrafi to dostrzec i pojąć. W Pierwszym Świecie nieskończone przestrzenie umysłu stają się nieskończoną przestrzenią zielonych równin. Tutaj pojęcia i idee są rzeczami, idee zaś nie mają kresów. – Co więc mam robić? – Jeśli zechcesz, możesz pozostawić wszystko za sobą, iść przed siebie i pozwalać przygodom, by cię spotykały. Jeśli zechcesz, żadna wojna nie będzie ciebie dotyczyć, będziesz tu doskonale wolny, będziesz oglądać rzeczy niezwykłe, ale nigdy nie wrócisz w to samo miejsce. To najważniejsza z własności Pierwszego Świata. – A tymczasem Suminor pogrąży się w niebycie? – Suminor to tylko jeden kraj. Pociągnie ze sobą swych sąsiadów, a kiedy od magicznych ciosów pękną podpory rzeczywistości, w wyrwę w tej równinie wleją się morza, wpadną lądy i góry sześciu światów. – Muszę zatem zamknąć przejścia? – Zamkną się same, kiedy przetniesz linie zdarzeń, które już zaczęły je łączyć. Musisz zerwać nici, zanim się wzmocnią i staną linami... – Cóż więc dokładnie mam zrobić? – Wielu z tych, którzy weszli do domu maga Erkala, już zginęło bądź zginie wkrótce okrutną śmiercią, jednak równie wielu przeżyło i w wielkim strachu rozbiegło się po światach, do których otworzyły się przejścia. Musisz ich odnaleźć i skłonić do powrotu albo zabić. – Jak ich odnajdę? – Człowiek, który opuszcza swój świat, powoduje wielkie zaburzenia w tym, do którego przybywa. Dzieje się tak, ponieważ nie ma tam dla niego miejsca i nigdy nie było. A wtedy linie zdarzeń zaczynają się plątać w coraz większy i bardziej zagmatwany węzeł. Przybysz z innego świata zmienia bieg przeznaczeń pojedynczych osób i całych narodów. Musisz zatem szukać ludzi będących w centrum zamętu. To będzie łatwiejsze, niż myślisz. Zawsze znajdziesz się blisko takiego człowieka. – A kiedy go odnajdę?
– Żywego lub martwego dostarczysz nam, a my zajmiemy się resztą. Będziemy spotykać się jak teraz, tutaj, przy tej skale. – W ręku widma pojawił się rzemień z amuletem przypominającym kryształowy kieł, który wypełniały ruchliwe czerwono-złote skry, przypominające krople krwi i maleńkie ogniki. – Załóż to na szyję, a kiedy zechcesz się tutaj znaleźć, ściśnij talizman w dłoni i wyraź takie życzenie. Zostaniesz wówczas przeniesiony do Pierwszego Świata razem z tym, kogo będziesz dotykał drugą ręką. – Dlaczego mam wam zaufać? – zapytał Ksin, biorąc amulet. – Nie masz innego wyjścia, mości kotołaku, ani żadnego powodu, by zarzucać nam kłamstwo – rzekło widmo i znikło. Razem z nim rozwiały się armie szykujące się do bitwy. Ksin po chwili namysłu założył talizman na szyję. W chwili gdy rzemień przesuwał mu się przed oczami, okolica uległa natychmiastowej przemianie. Kotołak nie stał już na zielonej równinie, lecz wewnątrz spalonego domu. Pożar musiał się wydarzyć dawno temu, bo zapach spalenizny nie był już wyczuwalny.
6 PSY POD SZAFOTEM
Z zewnątrz dochodził uliczny gwar. Ksin trącił butem nadpaloną belkę i podszedł do okna. Znajdował się w mieście, które mogło być dowolnym miastem w Suminorze lub krajach ościennych, choć po tym, co rzekło widmo, raczej nie należało się spodziewać, że jest to Międzykontynent. Spalony dom stał na uboczu, opodal murów miejskich, czemu zapewne zawdzięczano fakt, że pożar nie rozprzestrzenił się na inne drewniane budynki. Kotołak odszukał wyłamane drzwi i wyszedł na ulicę. Spostrzegł grupkę mieszczan spieszącą w kierunku rynku i ruszył za nimi. Dogonił ich, po czym zwolnił kroku, trzymając się tuż za plecami miejscowych. Rozmawiali w języku zupełnie nieznanym Ksinowi. Nie powinno go to dziwić, ale też oznaczało to, że dłuższy pobyt w tym świecie będzie dość kłopotliwym zadaniem. Na razie jednak kotołak wiedział, co ma robić – szukać zamieszania. Wiele wskazywało na to, że szedł w dobrym kierunku. Już z daleka widać było tłum wypełniający rynek. Mieszczanie zbierali się, by obejrzeć egzekucję. Na szafocie, w towarzystwie kata i straży, oczekiwało trzech skazańców. Właśnie skończono odczytywać wyroki i urzędnik zwijał już pergaminowy rulon. Zarówno kotołak, jak i jego mimowolni przewodnicy, przyszli zbyt późno, by zająć dogodne miejsca. Co prawda dobrze widzieli, co dzieje się na wysokim szafocie, ale nie sposób było się do niego zbliżyć. Ksin popatrzył uważnie na zgromadzoną gawiedź, szukając jakichkolwiek luk. Nie było najmniejszych, tłum miał spoistość muru. A jednak instynkt podpowiadał kotołakowi, że powinien znaleźć się blisko szafotu. To w końcu tam było niewątpliwe centrum wydarzeń. Tymczasem, chociaż już odczytano wyroki na szafocie, nic się działo. Wszyscy wyraźnie na coś czekali. W pewnej chwili widocznie
zniecierpliwiony kat zwrócił się w kierunku urzędnika z pergaminem, ale ten tylko uspokajająco machnął ręką. Czyżby czekali na ułaskawienie? To była szansa! Kotołak rozejrzał się szybko. Od szafotu w kierunku sąsiedniej ulicy ciągnął się szpaler halabardników, którzy pilnowali wolnego przejścia. Zapewne tędy dostarczono skazańców, ale widać ta droga miała być jeszcze potrzebna. Ksin czym prędzej przecisnął się za plecami gapiów w kierunku halabardników. Ci stali tylko na rynku, odpychając napierający tłum, sama ulica, której przedłużenie stanowił szpaler straży, była pusta. Kotołak skręcił w nią i zaczął iść w głąb, oddalając się od rynku. Jeżeli na szafocie oczekiwano posłańca, powinien on nadjechać właśnie tędy. Kotołak postanowił to wykorzystać. Oddaliwszy się sto kroków od rynku, usłyszał tętent konia. Ktoś nadjeżdżał najbliższą przecznicą. Ksin skręcił w nią szybko, zobaczył jeźdźca trzymającego opieczętowany rulon pergaminu i w mgnieniu oka podjął decyzję. Jeździec właśnie wstrzymywał nieco konia, by nie skręcać w pełnym galopie, kiedy nagle wyrósł przed nim stwór będący pół kotem, pół człowiekiem. Szczęśliwym trafem znajdowali się w bocznej ulicy, niewidoczni dla obserwatorów stojących na rynku. Jednak chwila była ostatnia, bo jeszcze jedno, dwa uderzenia serca i posłaniec ukazałby się wyglądającym go niecierpliwie mieszczanom i strażnikom. Ksin zaczepił pazurami za uzdę i gwałtownie szarpnął w bok i do dołu. Zwykły człowiek nie miałby żadnych szans zatrzymać w ten sposób rozpędzonego wierzchowca, najpewniej natychmiast dostałby się pod kopyta, w najlepszym razie siła uderzenia powinna odrzucić go na bok. Siła kotołaka jednak znacznie przewyższała siłę zwykłego zwierzęcia. Koń, którego łeb i przednie nogi nagle znieruchomiały, zarzucił gwałtownie zadem, stanął na dwóch przednich nogach, omal nie wywinął fikołka przez łeb i zgubił jeźdźca, który poleciał do przodu jak worek. Potem końskie kopyta rozjechały się na bruku i przerażone zwierzę z kwikiem padło na bok. Ksin puścił naderwaną uzdę i skoczył do posłańca. Ten, o dziwo, nie wypuścił trzymanego w ręku pergaminu, upadł tak zręcznie, że nie połamał sobie kości, i właśnie wstawał na kolana. Kotołak schował
pazury i uderzył jakby od niechcenia spodem łapy. Miękki, lecz potężny cios w tył głowy ogłuszył posłańca i posłał go z powrotem na bruk. Kotołak chwycił nieprzytomnego człowieka zębami za kołnierz i zaciągnął do najbliższej bramy. Nie chciał zabijać, więc nie urwał głowy, znając zaś swoją siłę, nie sądził, by goniec ocknął się wcześniej niż za pół godziny. Przybrał znów ludzką postać, wrócił na ulicę i podniósł zapieczętowany dokument. Koń już wstał, parskał i potrząsał łbem. Ksin wskoczył na siodło i uderzył wierzchowca piętami. Ten spróbował się boczyć na intruza, lecz było to postępowanie bardzo nierozsądne. Uda nowego jeźdźca zacisnęły się na jego żebrach z siłą stalowych obręczy na beczce, wyciskając z końskich płuc całe powietrze. Żebra ugięły się do granicy wytrzymałości, a siła nacisku wzrastała, aż zwierzę zarżało ze strachu. Ksin wyczuł, że chęć oporu została zduszona w zarodku i zmniejszył nacisk. Koń, chwytając chrapliwie oddech, pobiegł posłusznie w kierunku rynku. Gdy wjechał w szpaler halabardników, tłum przywitał go wrzaskiem entuzjazmu. To Ksina zdziwiło. Spodziewał się raczej gwizdów i jęku zawodu, wszak wiózł, jak mu się wydawało, ułaskawienie, więc psuł wszystkim oczekiwaną atrakcję. Wyglądało jednak na to, że jest raczej odwrotnie. Nie było czasu się zastanawiać. Kotołak zatrzymał konia przed szafotem. Teraz dopiero zwrócił uwagę, że nie był to jak zazwyczaj wzniesiony na palach pomost, lecz wielka skrzynia, w której trzymano jakieś zwierzęta, zapewne psy, sądząc po dzikim wyciu, które rozległo się w momencie przybycia Ksina. Ten zsiadł i wbiegł po stopniach. Dwóch skazańców popatrzyło na niego spode łba, trzeci uśmiechnął się bezczelnie. Poza zgromadzonymi tu osobami w rogu szafotu był drewniany kozioł, dwie związane na skos belki, kosz z narzędziami oraz trójnóg z żarem i wetkniętymi weń żelaznymi prętami. Zwracał uwagę brak przyborów służących do szybkiego zadawania śmierci, w rodzaju pnia i topora. Ksin bez słowa podał dokument urzędnikowi. Ten złamał pieczęć i zaczął głośno czytać, zwracając się do tłumu, który natychmiast umilkł. Kotołak, rzecz jasna, nic nie rozumiał, miał jednak nadzieję, że teraz będzie mógł w spokoju śledzić rozwój sytuacji i oczekiwać
wskazówek dotyczących dalszego postępowania. Był w błędzie. Kiedy urzędnik skończył czytać, tłum znów wybuchnął entuzjazmem i wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę Ksina... Czegoś od niego oczekiwano. Tylko czego? Kotołak wyprostował się i milczał z godnością, starając się nie okazać po sobie żadnych uczuć. Urzędnik zagadał coś do Ksina, a gdy ten nadal nie odpowiadał, rzekł coś do kata. Ów przywołał pomocnika, obaj chwycili skazańców za kołnierze i ustawili wszystkich trzech w szeregu przed kotołakiem. Urzędnik znowu przemówił. Ksin milczał wyniośle. Urzędnik zmarszczył brwi, podszedł bliżej, wskazał palcem jednego ze skazańców i patrząc w oczy kotołaka, powiedział coś głośno. Ksin, zupełnie nie wiedząc, co robić, z powagą pokręcił głową. Urzędnik przyjął zaprzeczenie z pełnym szacunku ukłonem, a w oczach skazańca zabłysło radosne niedowierzanie. Kotołak pojął, że nie zajął miejsca zwykłego posłańca, lecz kogoś, kto miał zdecydować o losie skazańców. Musiała to być jakaś tutejsza gra lub tradycja, skoro o życiu lub śmierci rozstrzygał obcy przybysz, który wcześniej nie miał możności wysłuchać wyroku, zatem nie znał ani przestępstwa, ani kary, która powinna zostać wymierzona. Cóż, co świat, to obyczaje. Urzędnik wskazał drugiego skazańca, tego, który nadejście Ksina przyjął butnym uśmiechem. Czyżby spodziewał się po przybyszu jakiejś korzyści? Coś było już uzgodnione i zapłacone? W takim razie przeznaczenie zostało niespodziewanie zmienione. Ksin skinął głową, a twarz skazańca wykrzywiły niedowierzanie i gniew. Szarpnął się i zaczął coś krzyczeć. Pomocnik kata uniósł trzymany w rękach drąg i pewnym ruchem uderzył skazańca w splot słoneczny, przerywając wrzaski w pół słowa. Przestępca padł na kolana, łapiąc oddech. Tymczasem kat rozciął więzy pierwszemu ze wskazanych przez Ksina więźniów i energicznym kopniakiem strącił go ze schodów szafotu. Delikwent zleciał z rumorem, budząc wielką uciechę gawiedzi, zdrowo grzmotnął o bruk, ale pozbierał się szybko, nisko ukłonił kotołakowi i poklepywany po plecach ze wszystkich stron, kusztykając, zniknął w tłumie. Wybór Ksina najwyraźniej bardzo się wszystkim spodobał, wszystkim oczywiście oprócz głównego zainteresowanego, który
odzyskawszy głos, zaczął skamleć coś błagalnym tonem, a potem niespodziewanie zaczął tłuc głową o podłogę szafotu, co natychmiast uniemożliwili mu dwaj pomocnicy kata. Kotołak tymczasem potwierdził jeszcze wyrok trzeciego skazańca, który okazywał strach wyraźnie mniejszy od pozostałych, zdaje się, miał mniej na sumieniu. Był to człowiek niższy od tamtych, a twarz sugerowała, że jego matka chętnie zadawała się ze szczurami, i to bynajmniej nie będącymi najwyżej w hierarchii stada. Szczurowaty poszedł na pierwszy ogień. Pomocnicy kata rozciągnęli go na drewnianym koźle, ściągnęli mu portki i ustawili wypiętym, gołym tyłkiem w kierunku tłumu, który zarechotał radośnie i donośnie. Urzędnik uprzejmym gestem wskazał Ksinowi miejsce obok siebie, a kat sięgnął po bicz. Po pierwszym uderzeniu skazaniec wrzasnął głosem, który wydał się kotołakowi znajomy. Po kilkunastu kolejnych uderzeniach stało się jasne, że opryszek jest Suminorczykiem. Zaczął bowiem głośno wzywać pomocy boga Reha, kumpli złodziei, jak również, nie wiedzieć czemu, łaski samego Redrena. Nie ulegało wątpliwości, że był to jeden z ludzi, których Ksin szukał. Teraz należało tylko poczekać na sposobną okazję, aby zabrać obwiesia, gdzie jego miejsce. Na razie jednak kotołak nie zamierzał przeszkadzać tutejszemu wymiarowi sprawiedliwości. Nie wiedział wprawdzie, co opryszek przeskrobał, ale już za samą gębę należało się łotrzykowi porządne lanie. Kat wymierzył równe cztery tuziny uderzeń, ale widać to jeszcze nie był koniec, bo skazańca nie uwolniono. Pomocnicy odsunęli tylko jęczącego delikwenta razem z kozłem na bok i chwilowo przestali się nim interesować. Przyszła kolej na tego początkowo zbyt pewnego siebie, który teraz najwyraźniej oszalał ze strachu. Kiedy zaczęto go przywiązywać do dwóch belek tworzących znak „X”, desperacko wyrwał się oprawcom i korzystając z chwili wolności, znów z całej siły uderzył głową o szafot. Stracił przytomność, przez co pomocnicy kata przywiązali go bez przeszkód, po czym ocucili, dotykając brzucha rozpalonym żelazem. Skazaniec, zrozumiawszy swą sytuację, zaczął histerycznie zawodzić. Oprawcy zaś zrywali z niego ubranie. Kat otworzył klapę w podłodze szafotu i z otworu buchnęły skowyt
i ujadanie rozjuszonych psów. Ksin zorientował się, że musiały być wcześniej mocno wygłodzone. Szafot miał wysokość dwóch dorosłych mężczyzn, ale psy skakały z taką furią, że z kwadratowego otworu co chwila wyłaniały się łapy i wyszczerzone pyski. Jeden z pomocników podał katu zakrzywiony nóż. Mistrz nisko skłonił się urzędnikowi oraz Ksinowi, po czym podszedł do skazańca i uciął mu przyrodzenie. Wrzask okaleczonego był niczym w porównaniu z jazgotem psów, którym kat rzucił odjęty kawałek ciała. Krwawy ochłap został złapany w locie, po czym wybuchła o niego zażarta walka. Zaraz jednak do otworu poleciały następne kawałki ludzkiego mięsa. Nie bacząc na rozdzierający krzyk, kat fachowo odkrawał mięśnie od kości, a pomocnicy sprawnie tamowali krwotoki rozżarzonym żelazem. Psy w głębi szafotu walczyły o ochłapy jak oszalałe, skazaniec wył i nie mdlał z bólu, tłum bił brawo i pokrzykiwał, najwyraźniej podpowiadając katu, co ma obcinać. Ten jednak nie potrzebował podpowiedzi. Nóż w jego rękach sprawnie przesuwał się wzdłuż rąk, potem nóg, oddzielając kolejne płaty i omijając główne tętnice. Ksin, który nie raz i nie dwa widział dzieła mistrza Jakuba, nadwornego kata króla Redrena, nie był specjalnie poruszony. Był wszak potworem i nie próbował wymazywać tego z pamięci. Chłodno ocenił, iż także w tym świecie stosowano zasadę, że sprawiedliwość musi być okrutniejsza od występku, w przeciwnym razie zbrodniarz nie będzie bał się prawa. Problem stanowił wyłącznie zapach krwi, ale kotołak przezornie stanął tak, aby lekki, lecz nieustannie wiejący wiatr odpychał od niego oszałamiającą woń. Dało się więc wytrzymać. Na jego przedramionach pojawiła się, co prawda, ciemna sierść, ale nikt poza nim samym nie zwrócił na to uwagi. Miał tylko nadzieję, że dokonał właściwego wyboru i upiorna kaźń spotkała kogoś, kto na nią sprawiedliwie zasłużył. Z kolei urzędnik najwyraźniej przecenił wytrzymałość swej woli. Mimo iż miał nadzorować egzekucję, patrzył ciągle gdzieś w bok, a rozedrgane zawodzenie skazańca przyprawiało go o dreszcze. Widać było, że najchętniej by stąd uciekł. Mijały kolejne minuty, a trybowanie żywcem trwało. Skazaniec postradał z bólu rozum, już nie krzyczał, ale próbował coś mówić lub recytować, do czasu aż kat wyciął mu język i policzki. Psy
zorientowały się, że mięsa starczy dla nich wszystkich, więc uspokoiły się nieco i przestały wyrywać sobie ochłapy. Dzięki intensywnemu tamowaniu krwi rozpalonym żelazem dopiero po dwóch kwadransach niewyobrażalnej męki skazaniec wykrwawił się i skonał. Do tej pory kat zdołał oddzielić od kości większość mięśni i zedrzeć całą skórę. Osiągnął wynik, którego nie powstydziłby się mistrz Jakub. Kiedy zaś zbrodniarz wyzionął ducha, noże ujęli też pomocnicy kata i pracując we czwórkę, szybko usunęli resztę mięśni i całe wnętrzności. Wkrótce pozostał tylko dobrze okrojony czerwony szkielet, który przywiązano do tyczki i zatknięto na rogu szafotu jako odstraszający przykład dla innych przestępców. Teraz zamknięto klapę w podłodze i znów zajęto się wychłostanym uprzednio opryszkiem. Okazało się, że kat odłożył dokończenie roboty, czekało go jeszcze bowiem obcięcie palców prawej dłoni, po którym należało opatrzyć rany, a to wszystko razem zbytnio odwlekłoby główną egzekucję. Ksin domyślił się tego, patrząc, jak kat szykuje opatrunki, otwiera gliniany garnuszek z pachnącą ziołami maścią oraz wyciąga z kosza wielkie nożyce. Kiedy pomocnicy odwiązali prawą rękę Suminorczyka, naciągnęli ją i siłą rozprostowali palce, kotołak postanowił działać. W swoim świecie jako oficer gwardii miałby prawo uznać, że poddany króla Redrena został już wystarczająco ukarany. Ksin podszedł, przytrzymał kata za rękę i gestem nakazał uwolnienie więźnia. Liczył, że prawo, z którego mimowolnie skorzystał zaraz po przybyciu na szafot, będzie nadal obowiązywać. Mylił się jednak. Zdumiony kat obejrzał się na urzędnika, który podszedł szybko i powiedział coś podniesionym głosem. Ksin znów zaprzeczył niemo. Teraz urzędnik, sądząc z intonacji, zadał pytanie i oczekiwał odpowiedzi. Kotołak uznał, że już dość gadania. Widząc, że kat stoi blisko krawędzi szafotu, zepchnął go błyskawicznie, po czym kontynuując ruch, z półobrotu wyrżnął w zęby najbliższego pomocnika i wyrwał mu drąg. Z krótkiego zamachu zdzielił urzędnika w czubek głowy, dokładnie w momencie gdy kat lądował na miejskim bruku. Dwa uderzenia zabrzmiały jednocześnie. Otrzymana odpowiedź, choć zaskakująca, najwyraźniej usatysfakcjonowała urzędnika, bo zrobił błogą minę, postawił oczy
w słup i runął jak długi na szafot. Wszystko stało się tak szybko, że zaskoczony tłum nie zdążył zareagować. Dwaj pozostali pomocnicy kata, którzy trzymali skazańca, puścili go i razem ruszyli na Ksina. Suminorczyk, choć wychłostany, okazał się jednak nie w ciemię bity i wolną ręką chwycił jednego z oprawców za pas, zatrzymując go na chwilę. Drugi w tym czasie dostał cios drągiem z dołu pomiędzy nogi, aż poderwało go w górę i wyleciał z szafotu niczym worek wystrzelony z katapulty. Kotołak zawirował w błyskawicznym piruecie i uderzeniem w kark posłał z powrotem na deski pierwszego z pomocników, który podnosił się właśnie po ciosie w szczękę. Ostatni z trzymających się na nogach oprawców wyrwał się już Suminorczykowi, ale trzeźwo ocenił sytuację i sam zeskoczył z szafotu. Sądząc po odgłosie łamanych żeber, wylądował obunóż na kacie. Tłum mieszczan zawył ze zgrozy, zachwytu i wściekłości, przy czym uczucia te wydawały się przemieszane w równych proporcjach. Stojący na dole strażnicy miejscy ochłonęli z zaskoczenia i hurmem ruszyli do schodów na szafot. Ksin stwierdził, że nie zdąży uwolnić opryszka, wcisnął mu więc w wolną rękę swój nóż i skoczył bronić schodów. Wbiegającym na górę strażnikom zostały już trzy, cztery stopnie. Z kijem, chociaż solidnym, kotołak nie miał szans przeciw halabardom, odrzucił więc drąg, dokonał całkowitej przemiany i zaryczał wściekle prosto w twarze nadbiegających zbrojnych, zagłuszając wyjący tłum. Ryk kotołaka tym różni się od ryku lwa czy tygrysa, że jest dużo donośniejszy i porusza w słuchaczach znacznie głębsze pokłady grozy. Halabardnicy zamarli z wrażenia, a psy w głębi szafotu zaskomliły ze strachu. Ksin nie czekał, aż strażnicy ochłoną. Wbił pazury w drewno, oderwał schody od szafotu, uniósł je i zwalił na bok razem z sześcioma stłoczonymi na nich zbrojnymi. Gdy ucichł rumor, na rynku zapanowała martwa cisza. Tłum stał oniemiały. Ksin obejrzał się na opryszka – ten też stracił głowę z przerażenia. Zamiast przecinać swoje więzy, upuścił nóż i gapił się na kotołaka, szczękając zębami. Ksin wrócił do ludzkiej postaci i sam mu przeciął sznury. Opryszek, całkiem ogłupiały, wstając z kozła, zapomniał podciągnąć opuszczone spodnie. Zaplątał się w nie, stracił równowagę i gdyby nie kotołak, też zleciałby z szafotu na łeb. Ksin, korzystając z faktu, że trzyma Suminorczyka za koszulę
na piersiach, chwycił nóż zębami i sięgnął po amulet, który dostał od widma bez twarzy. „Pierwszy Świat!” – pomyślał i już byli na zielonej równinie pod znajomą skałką. Kotołak puścił opryszka, który bezwładnie siadł na ostrym żwirze. Zapomniał przy tym, że nadal ma opuszczone spodnie i tyłek posieczony batem. Wrzasnął z bólu, poderwał się na równe nogi i teraz dopiero oprzytomniał. – Kim jesteś, panie? – Wreszcie zdołał wydobyć z siebie głos. – Podciągnij portki! – burknął Ksin, rozglądając się za widmem, ale nigdzie nie było go widać. Opryszek bardzo ostrożnie, posykując z bólu, doprowadził ubranie do porządku, po czym stanął w rozkroku na sztywnych nogach. Kotołak tymczasem wyciągnął się na murawie w cieniu pod skałką, zerwał źdźbło trawy i zaczął je pogryzać. W milczeniu przyglądał się uratowanemu. Ten nabrał szacunku, bo nie odzywał się niepytany. – Jak cię wołają? – spytał Ksin, odczekawszy stosownie długą chwilę. – Saro, panie. – Skąd jesteś? – Skąd się da, panie. Raz stąd, raz zowąd. Odkąd pamiętam, nigdzie miejsca nie zagrzałem. Zawsze fortunę gonię. – Nawet wtedy, kiedy ona ci na szafot ucieka? – Taki los, panie. I dziękuję, że mi rękę zratowałeś. Bez niej byłoby po mnie... – Jesteś złodziejem? – Tak, panie. Ale... – Tu głos opryszka zadrżał. – Czemuś mi pomógł? Do czego ja potrzebny, panie? – Wiesz, kim jestem? – zapytał Ksin. – Nie, panie. – W Katimie byłeś? – Raz czy dwa, panie, krótko bardzo, bo tam straży na ulicach wiele i kata strasznie okrutnego mają. – Słyszałeś o kotołaku w królewskiej służbie? – Tak jakby... – To ja, nazywam się Ksin i jestem kapitanem królewskiej gwardii. – Co ze mną zrobisz, panie? – Saro przestąpił z nogi na nogę i jednocześnie skrzywił się z bólu. Napięcie nerwów opadało i pręgi
po chłoście musiały go boleć coraz bardziej. – Jesteś jednym z rabusiów, którzy wdarli się do domostwa maga Erkala, kiedy ów zginął w magicznym pożarze? – Tak, panie. – Masz wiele szczęścia, bo mógł cię spotkać los znacznie gorszy od chłosty i uciętych palców. – Złodziejska rzecz... – Nie mądrz się! Przybyłem tu, by odprowadzić cię z powrotem do naszego świata. – A tam...? – Puszczę cię wolno. Sam już sobie własną drogę na szafot znajdziesz, nic mi do tego. Tacy jak ty nie żyją długo. – Dziękuję, panie... – Saro nisko pochylił głowę, lecz natychmiast przerażony szarpnął się do tyłu. Przy skale stało szare widmo bez twarzy. – Jesteś gotowy? – spytała wspólna emanacja magów pięciu światów. – Tak – odrzekł Ksin. – Widzieliście, co się stało? – Widzieliśmy. – Jeżeli mam wypełniać waszą misję, muszę rozumieć mowę światów, do których przybywam. – To trudne, ale możliwe – odparło widmo. – Chcieliśmy cię najpierw wypróbować, aby stwierdzić, czy koniecznie trzeba i warto owo dzieło dla ciebie wykonać... – To jest konieczne! – zirytował się Ksin. – Jak mogliście o tym wątpić?! Ile jeszcze będzie tych głupich prób? Drugi raz mogę nie mieć tyle szczęścia! Nie pojmuję, dlaczego moje przybycie na szafot aż tak wiele zmieniło! – Ja wiem, panie – odezwał się nieśmiało Saro. – To było takie jakieś ichnie prawo, które oni nazywali prawem przechodnia. Wedle tego zwyczaju nieświadomy sprawy przechodzień przynosi wolę bogów względem łaski i kary. Ten, którego żywcem okroili, chełpił się w lochu, że zaufany magister praw tak właśnie od kary go wybroni i że wszystko już zostało zgodzone i złotem opłacone. – Prawdę mówi – potwierdziło widmo. – Podwójną prawdę nawet, bo prawo przechodnia ujawniło tu swą moc w całej pełni i zadrwić z siebie nie dało.
– A ty skąd o tym wiesz? – Zdumiony Ksin zwrócił się do Sara. – Rozumiesz ich mowę? – Tak, panie. – Skąd? W lochu się nauczyłeś? W kilka dni?! – Nie, panie. Ja tam zawsze rozumiem, co ludzie z innych stron mówią. I jak chcę im co rzec, to oni też rozumieją. – Bez żadnej nauki? – Kotołak popatrzył na niego zupełnie zaskoczony. – A to się tego uczyć trzeba? – Opryszek zdumiał się jeszcze bardziej. Widmo zbliżyło się do Sara i nie bacząc na jego przestrach, położyło mu dłoń na czole. Trwało w tym geście przez chwilę, po czym zwróciło się do Ksina. – Ten łotrzyk ma dar języków – oświadczyła zjawa. – Rzadki, ale dobrze znany wtajemniczonym wrodzony talent magiczny. Ponadto znajdujemy w nim jeszcze trochę instynktu i wyczucia czarów. Stąd pewnie mimowolnie uniknął nieszczęścia w domu Erkala. Byłby z tego obwiesia nie najgorszy mag, ale jest już za stary, żeby naukę zaczynać. – Czemuś to się złodziejstwem parał, zamiast służyć kupcom za tłumacza? – zapytał kotołak. – A żebym to ja wiedział, panie... – Saro wzruszył ramionami. – Nigdym o tym nie pomyślał, dla mnie to zwykła rzecz. A kupcom to się zawsze towar brało, nie gadało z nimi... – Chcesz mi służyć? – zapytał Ksin. – Muszę jeszcze z kilku światów takich jak ty wydostać, bo inaczej nieszczęście z tego będzie, i to wielkie. Opryszek podrapał się w głowę. – A co będę z tego miał? – Na koniec królewskie ułaskawienie, nagrodę w złocie, żywot do śmierci ze starości i godziwy pogrzeb w trumnie z soli zamiast w dole z wapnem. – Nie boicie się, że was okradnę i ucieknę? – Znajdę i rozszarpię – poinformował zwięźle Ksin. – Zaiste, wy, panie, potraficie człekowi do samego rozumu przemówić... – Saro uśmiechnął się półgębkiem. – Nie macie nic przeciw? – Ksin zwrócił się do widma.
– To nam oszczędzi pracy nad amuletem dającym ci moc rozumienia języków. Bierz więc tego człeka, jeśli taka twoja wola. – A możecie jeszcze zrobić coś, żeby ten drapichrust mógł usiąść? – Leży to w zakresie naszej mocy – odparło widmo i zrobiło szybki gest w kierunku bioder Sara. Na twarzy złodzieja odmalowała się głęboka ulga. Wyraźnie uszczęśliwiony pomacał się po tyłku i nisko skłonił Ksinowi. – Co dalej? – zapytał kotołak. – Kolejny świat – rzekło widmo. – Zrobisz swoje i wrócisz tu jak poprzednio. Chcesz już ruszać? – Tak – potwierdził Ksin. – Tedy weź mocno w garść swojego tłumacza. Kotołak bez ceregieli złapał Sara za kołnierz. – W drogę! – zawołało widmo.
7 WOJOWNICZKA BEZ MIECZA
Stali w cuchnącym zaułku, ciągnącym się pomiędzy sczerniałymi, drewnianymi domami, najwyżej jedno-, dwupiętrowymi, obstawionymi byle jak szopami, budami, pokrzywionymi płotami. Musiało to być jakieś zapuszczone podgrodzie, bo jak na wieś zabudowa była zbyt gęsta, a jak na fragment miasta w obrębie murów panował tu zbyt duży bałagan architektoniczny oraz każdy inny bałagan, jakiego można było sobie zażyczyć. W miejscu, gdzie stali Ksin i Saro, śmierdziały odpadki, ludzkie odchody oraz na wpół zagrzebany w śmieciach, częściowo już zeszkieletowany trup. Była to rzecz nie do pomyślenia w Suminorze, gdzie każda porzucona ofiara skrytobójstwa prędzej czy później wstałaby podczas pełni księżyca i podążyła za swym mordercą. Po drodze zaś kłopoty spotkałyby wielu przypadkowych ludzi. Dlatego każdy, nawet najbardziej zwyrodniały zbrodniarz starał się zabezpieczyć zwłoki przed przemianą. Porzucony niedbale trup stanowił potwierdzenie, że nie są w Suminorze, lecz w zupełnie innym świecie. Sarowi jednak to nie przeszkadzało. Gdy pojawili się w tym miejscu, opryszek rozejrzał się z aprobatą i odetchnął głęboko. – Znów jestem w domu! – oświadczył uszczęśliwiony. – Mówiłeś, że nie masz domu – burknął Ksin, starając się znaleźć miejsce, gdzie powietrze najlepiej nadawałoby się do oddychania. – Mój dom jest w wielu miejscach – odparł opryszek. – I wszędzie poznajesz go po woni? – Tak, to zapach bezpieczeństwa! – Saro najwyraźniej nie wyczuł ironii w głosie kotołaka. – Cóż, zapewne masz rację. Lepsze to niż szafot. Żaden filozof nie mógłby odmówić logiki twemu rozumowaniu. – Co to jest logika?
– Wytłumaczę ci innym razem. Chodźmy stąd! – Ksin ruszył przed siebie. – Skąd wiesz, panie, że to dobry kierunek? – Idę w stronę mniejszego smrodu. – Szybko się uczysz, panie. – Saro uśmiechnął się przymilnie. – Co ty wiesz o węszeniu?! – Kotołak wzruszył ramionami. – Ruszaj przodem i zapamiętaj sobie, że jakby co, to twojego zapachu z niczym innym nie pomylę. – Nie ufasz mi, panie? – Złodziejaszek udał oburzenie. – Godny zaufania byłbyś wyłącznie jako trup. Jeżeli więc będę potrzebował ci zaufać, najpierw wyrwę ci serce. – Masz całkowitą rację, panie, lepiej mi nie ufaj! Muszę jednak przyznać, że zaczynam cię lubić... Wyszli na coś w rodzaju głównej ulicy. Od poprzedniego zaułka owa ulica różniła się tylko tym, że była nieco szersza i leżał na niej całkiem świeży trup. Była to kobieta z poderżniętym gardłem. Sądząc po ułożeniu ciała, zwłoki wyrzucono przez okno na piętrze. Wciąż dochodziły stamtąd pijackie wrzaski. – To z pewnością nie jest bezpieczna dzielnica... – stwierdził Ksin z przekąsem. – Ależ bardzo bezpieczna, panie! – Saro zaprzeczył żywo. – Skoro robią tu takie rzeczy, znaczy, że straż miejska nigdy się tu nie zapuszcza. No, chyba że zdarzy się jaka zaraza czy inny pomór... – Wtedy przychodzą, otaczają cały rewir i podpalają wszystko, jak leci, prawda? – Kotołak wpadł mu w słowo. – Ano tak... – Saro westchnął ciężko. – I trzeba szukać nowego domu... Słuchaj, panie! – Ożywił się nagle. – Tam za rogiem musi być karczma, słychać, że coś się dzieje! – Więc chodźmy! – zdecydował Ksin. – Przybysze z naszego świata podobno zawsze robią zamieszanie. Po chwili dotarli na miejsce. Przed drzwiami i oknami karczmy kłębił się dziki tłum. Ludzie wręcz włazili sobie na głowy. Z wewnątrz dobiegało rytmiczne skandowanie, przerwane nagłym wybuchem rechotu i owacjami, po których znowu zaczęło się skandowanie. Kogoś do czegoś zachęcano. Drogę do drzwi zastąpił im łysy półkrwi troll w skórzanej kurtce. Coś zaburczał.
W świecie Suminoru trolle już nie egzystowały. Można było tylko oglądać ich wizerunki na rycinach w starych traktatach. Nie wybito ich, wbrew pozorom, ani nie uległy mocy Onego. Znacznie wcześniej, ponieważ mogły krzyżować się z ludźmi, ich rasa i krew rozpuściły się w ludzkiej. Ponieważ zaś trolle nie były rasą szlachetną, żaden ród nie chciał szczycić się takim protoplastą. Mieszańców wykorzystywano do ciężkich i brudnych prac, a współcześnie sugestia pochodzenia od trolli stanowiła plebejską obelgę. W krwi szlacheckiej z definicji takiej domieszki być nie mogło. – On mówi, że nie ma wejścia. – Saro natychmiast popisał się kunsztem tłumaczenia. – Tyle to sam zgadłem! – prychnął kotołak. – Powiedz mu, że mamy pieniądze... – Sięgnął do pasa po sakiewkę i dłoń trafiła w pustkę... Zagniewany spojrzał na Sara, który z szerokim uśmiechem potrząsnął sakiewką Ksina. Kotołak zmarszczył brwi. – Zrób to jeszcze raz, a połamię ci ręce – oświadczył zimno. – Do przekładania słów nie będą ci potrzebne. – Ależ to tylko maleńki żarcik... – Wystraszony opryszek pośpiesznie oddał sakiewkę. – A chcesz wiedzieć, jak żartują kotołaki?! – Wolałbym nie, panie. – Jesteś bardzo roztropnym człowiekiem. Saro, by nie przeciągać struny, zagadał do wykidajły. Ten zaburczał tak samo jak poprzednio. – On, zdaje się, nie pojmuje, co to są pieniądze – oświadczył bardzo zdumiony Saro. – Sądząc po jego gębie, to całkiem prawdopodobne – przyznał Ksin. – Jednak z pewnością towarzyszy mu ktoś od myślenia. Musimy poczekać. Nie czekali długo. Drzwi uchyliły się i na zewnątrz, ostentacyjnie dopinając rozporek, wyszedł drugi wykidajło, też zwalisty osiłek, ale w przeciwieństwie do swego towarzysza wydawał się zdolny pojąć abstrakcyjną ideę pieniądza oraz podejmować proste decyzje. Najpierw wymienił parę słów z półtrollem, potem zagadał do Sara. – Mówi, że jebców już nie potrzebują, a miejsc dla gapiów nie ma – wyjaśnił opryszek.
– Jakich jebców?! – zdziwił się Ksin. Saro wdał się w dłuższy dialog, w trakcie którego ludzie zebrani w karczmie i pod oknami znów wybuchli entuzjastycznym wrzaskiem, ale tym razem był on donośniejszy i trwał dłużej, przechodząc w głośną owację. Tymczasem opryszek skończył rozmowę i odwrócił się do kotołaka. – Tam jest kobieta, która ogłosiła, że potrafi zaspokoić każdą liczbę chętnych mężczyzn. Wyzwała na zawody miejscowe prostytutki, które albo nie odważyły się podjąć wyzwania, albo już dawno omdlały. A ona właśnie dała rozkosz siedemsetnemu mężczyźnie! Na pewno to jej szukamy! – Saro wpadał w ekscytację. – Tylko kobiety z Suminoru potrafią tak kochać! Co o tym sądzisz, panie? – Sądzę, że jego wysokość król Redren nagrodziłby twój patriotyzm szlachectwem. – Musimy się tam dostać! – Więc załatw to. Saro zaczął kolejną rozmowę, po której część zawartości sakiewki Ksina znikła w kieszeni drugiego wykidajły. Ten, schowawszy pieniądze, powiedział coś, co sprawiło, że Saro pobladł gwałtownie. – Mówi, że mamy się wynosić, bo nie ma miejsc – oznajmił łotrzyk zmartwiałym głosem. – Czyżby ktoś okazał się sprytniejszy i wredniejszy od ciebie? – zapytał Ksin, nie kryjąc rozbawienia. – Suminorczycy tak nie postępują! – wybuchnął rozeźlony Saro. – Dobrze już, drogi przyjacielu, nie musisz mnie więcej zapewniać o swej miłości do ojczyzny – rzekł Ksin, występując naprzód. Natychmiast zastąpił mu drogę półtroll i natychmiast też on i jego towarzysz zobaczyli, jak wygląda suminorski kotołak. Nie był to zresztą zbyt długi pokaz. Pierwsze uderzenie nasadą łapy w podbródek odrzuciło półtrolla w tył. Drugi cios na odlew w szyję wymiótł oszukańczego wykidajłę spod drzwi i cisnął go daleko na środek błotnistej ulicy, gdzie ów legł w drgawkach z nienaturalnie wykręconą głową. Rozbryźnięte błoto jeszcze nie zdążyło opaść, gdy Saro już był przy dogorywającym i fachowo opróżniał mu kieszenie. Gapie stłoczeni przy oknach, zapatrzeni w głąb karczmy, najwyraźniej niczego nie zauważyli. Pewnie takie bójki zdarzały się tu co chwila. Półtroll odzyskał równowagę i skoczył przed siebie. W zasadzie nie
było jasne, co zamierza zrobić. Widocznie wszystko działo się zbyt szybko, aby zdołał pojąć, że powinien uciekać. Za chwilę było już na to za późno. Pazury kotołaka wbiły się w jego krocze i zacisnęły, miażdżąc mu przyrodzenie o kości miednicy. Półludzki wykidajło zamarł w bezruchu, z otwartą gębą, niezdolny zaczerpnąć tchu. Pazury drugiej łapy przebiły mu pierś i mocno chwyciły za mostek, raniąc przy tym serce. Kotołak bez wysiłku uniósł olbrzymie cielsko nad głowę, zakołysał i rzucił nim w drzwi karczmy. Te musiały być dobrze zaparte, bo nie wyleciały z zawiasów. W zamian jednak ze ściany wyrwało całe framugi i nadproże. Pokaleczony wykidajło wleciał do karczmy na drzwiach niczym na latającym dywanie i wylądował na plecach zgromadzonych, przewracając kilkanaście osób. Kotołak natychmiast wrócił do ludzkiej postaci. – Ruszaj przodem! – syknął do Sara, który właśnie nadbiegał z odzyskanym złotem, powiększonym o godziwy procent za straty moralne. Potężny huk i wstrząs, od którego zadygotały fundamenty karczmy, zdołały wreszcie oderwać uwagę gapiów od rozgrywającego się wewnątrz widowiska. Większość głów zwróciła się w stronę wyrwy po drzwiach akurat w chwili, gdy przechodził przez nią Saro, dumnie prężąc cherlawe mięśnie, jakby to on tego dokonał. Przypadkowe, acz wiarygodne potwierdzenie tej uzurpacji stanowił jęczący i plujący krwią półtroll, odpełzający pospiesznie w kąt spod nóg łotrzyka. W efekcie widzowie i uczestnicy miłosnych zawodów zgodnie uznali, że szczurza postura przybysza jest mylącym pozorem. Mężczyźnie, który aż tak bardzo potrzebował kobiety, nikt nie zamierzał czynić dalszych wstrętów. Rozległy się wiwaty i natychmiast przed Sarem otworzyło się przejście do okrytego jadowicie czerwonym suknem stołu pośrodku karczmy. Leżała tam całkiem naga kobieta z wysoko uniesionymi nogami. Dla jej wygody pomiędzy czerwone sukno a blat stołu podłożono wiele warstw miękkich skór, co ujawniał uchylony przypadkiem rąbek tkaniny. Kobieta nie była ani zbyt piękna, ani młoda. Reprezentowała typ urody dobrze wygarbowanego siodła i najwyraźniej była równie trudna do zdarcia. Na podłodze pod stołem lśniła wielka kałuża wyciekającego z niej męskiego nasienia, które wciąż skapywało
ze stołu, tworząc też szeroki zaciek na szkarłatnej tkaninie. Ostatni kochanek właśnie kończył dopinać portki i przesadnie dwornym gestem wskazał kobietę nadchodzącemu. Tego nie trzeba było dwa razy zachęcać. W chwili gdy do karczmy, razem z gromadą nowych gapiów, wcisnął się Ksin, tłum znów podjął rytmiczne skandowanie, zachęcając zawodnika do wysiłku. Skoro Saro mocno trzymał kobietę, teraz wystarczyło złapać za kark jego, uchwycić amulet i zakończyć wizytę w tym świecie. Ksin, widząc szczery zapał złodziejaszka, postanowił wszakże, że nie będzie złym kotołakiem i pozwoli mu skończyć. Cierpliwość Ksina nie została wystawiona na zbyt dużą próbę, albowiem Saro skończył, ledwo zaczął. Rozległy się brawa i trochę szyderczych śmiechów, ale te ucichły prędko, bo przypomniano sobie o smutnym losie półtrolla. Ktoś ogłosił coś donośnie, chyba kolejną liczbę, po czym wystąpił następny zawodnik. Kotołak wyczuł nagle słabą obecność innej istoty demonicznej. Wrażenie było niejasne i niepełne, nie dawało się też określić, kto w tym tłumie jest jego źródłem... Uszczęśliwiony Saro odnalazł Ksina i razem przepchnęli się do szynkwasu. Oberżysta z gębą zawodowego truciciela bez słowa postawił przed nimi dwa gliniane kufle z piwem. Kotołak ostrożnie powąchał pianę. Przez zapach chmielu przebijała wyraźna woń kociego moczu. Ksin zorientował się ponadto, że była to kotka w okresie płodnym, która najpewniej utopiła się w beczce z tym napojem, po czym odstawił nietknięty kufel. Saro tymczasem duszkiem wypił swoje piwo i popatrzył łakomie na naczynie kotołaka. – Możesz wypić – przyzwolił Ksin. – A ty, panie, nie staniesz do igrzysk? – wysapał złodziejaszek pomiędzy kolejnymi łykami. Obejrzał się na stopy kobiety, kołyszące się miarowo ponad głowami zgromadzonych. – Nie znalazłem przyrodzenia na śmietniku. – A mnie tam na śmietniku znaleźli całego. – Saro wzruszył ramionami. – Od takich igraszek możesz zgnić za życia. – Jedni gniją od kobiety, inni od kata, jeszcze inni od zbyt długiego życia. Zgnić tak czy owak trzeba – oświadczył z powagą łotrzyk i z godnością spojrzał Ksinowi prosto w oczy. – A dla kogo to, panie, mam
zdrowe przyrodzenie chować? Dla noża oprawcy? – Może masz i rację. – Kotołak skinął na oberżystę. – Postawić ci jeszcze? – spytał pojednawczo. – Ciekawym, czy nie mają tu jakiego samogonu. Kotem zalatuje to piwo, bez twojej, panie, urazy... – Saro zagadał do oberżysty, który zaraz postawił przed nimi nieforemną butlę z grubego zielonego szkła oraz dwie blaszane czarki. – Oni tu mówią – rzekł opryszek, nalewając zaskakująco klarowny płyn – że ta dzielna niewiasta ślubowała co najmniej tysiąc mężów ugościć. – Dzielna niewiasta? – zdumiał się Ksin. Wypił samogon, który, o dziwo, nie ustępował w niczym destylatom Rodmina. – A cóżeś do niej takiego szacunku nabrał? – Jakże to tak bez szacunku? – obruszył się Saro. – Najtęższe kurwy dawno by tutaj sczezły, a ta nic! Już dwa dni na tym stole leży. Jak żyję, takiej dzielności nie widziałem. Myślicie, panie, że królewskie damy lepsze? – No nie lepsze, ale się starają. – Kotołak pojednawczo poklepał opryszka po ramieniu. – Chyba i ja zaczynam cię lubić, Saro – oświadczył. – Ale mam złą wiadomość. Nie będziemy tu czekać, aż ona tysięcznego mężczyznę zaspokoi. Trzeba nam wcześniej wracać. Łotrzyk zmarkotniał. – Jednak wpierw dokończymy tę butelkę, bo trunek zadziwiająco zacny jak na tę norę – oznajmił Ksin. Nie zdążyli dopić flaszki. Przy trzeciej kolejce na dworze przed oberżą rozległ się donośmy ryk. Wszyscy obecni ścichli jak trusie. Aktualny zawodnik odwrócił głowę. Kobieta na stole bez ceregieli odepchnęła go kopniakiem, usiadła i też spojrzała w stronę wyjścia. Sponiewierany przez Ksina półtroll przyprowadził mamusię. – Oberżysta mówi, że będą kłopoty – przetłumaczył zdenerwowany Saro. Wyglądało na to, że wszyscy obecni aż nazbyt dobrze wiedzą, jakiego rodzaju kłopoty się szykują. Zapomniano o zawodach i kobiecie na stole. Ksin spostrzegł, że zebrani w karczmie ludzie zaczynają tłoczyć się do tylnego wejścia i robią to coraz szybciej i coraz bardziej nerwowo. Panika mogła wybuchnąć w każdej chwili. Mimo iż w miejscu, gdzie do niedawna były drzwi karczmy, ziała
teraz pokaźna wyrwa, trollica nie zdołała się wcisnąć do środka. Wetknęła tylko łeb i zaryczała znowu. Panika wybuchła właśnie teraz, przy czym jej główną przyczyną nie okazała się trollica, lecz Saro, od którego wszyscy obecni postanowili nagle znaleźć się jak najdalej. Oberżysta błyskawicznie otworzył klapę za szynkwasem i zniknął pod podłogą. Dotychczasowa bohaterka wieczoru zsunęła się ze stołu i niedbale owinęła mokrym czerwonym suknem, na którym leżała. Najwyraźniej nie zamierzała uciekać, patrzyła na przybyłą bestię, jakby zamierzała rzucić jej wyzwanie w swej ulubionej konkurencji. Trollica z rykiem zerwała kawał dachu nad wyrwą po drzwiach, wyłamała do reszty belki nadproża i w kurzawie pyłu i drzazg, kołysząc wymionami, wkroczyła do karczmy. Synalek wychynął zza niej i trzymając się jedną ręką za krocze, pokwikując coś i podskakując, palcem drugiej ręki pokazał na Ksina. – Skarżypyta... – Kotołak ocenił, że szanse w szykującym się pojedynku są bardzo wyrównane. Na tyle wyrównane, że lepiej było nie zaczynać. – Przytrzymaj mocno naszą mistrzynię – polecił trzęsącemu się łotrzykowi. – Wracamy! Saro bezzwłocznie podbiegł do kobiety i objął ją w talii. Tu okazało się, że opryszek zdecydowanie przecenił wagę więzi łączących go z niedawną towarzyszką miłosnego uniesienia. Baba najwyraźniej nie znosiła poufałości i natychmiast zdzieliła Sara łokciem w żołądek. Opryszek stracił dech, ale posłuszny poleceniu Ksina nie puścił kobiety. Zaczęli się szamotać. Kotołak nie tracił czasu na dyskusje z trollicą na temat prawidłowego wychowania młodzieży. Gdy bestia runęła na niego, rzucił w nią niedopitą flaszką samogonu. Butla roztrzaskała się na czole trollicy, zalewając jej oczy piekącym płynem. Oślepiona wpadła na szynkwas, wyrwała go razem z połacią podłogi i wywróciła, odsłaniając przerażonego oberżystę, skulonego w loszku nagle pozbawionym sufitu. Ksin już był przy złodziejaszku i kobiecie. Energicznie powstrzymał ją przed wydrapaniem oczu łotrzykowi, po czym mocno przytrzymał oboje. Popatrzył jeszcze, jak synalek trollicy pomaga mamusi wstać z resztek szynkwasu, a przerażony oberżysta próbuje ukryć się
we własnych butach, i użył amuletu, by porzucić malownicze towarzystwo.
8 ZAPACH ZUPY RYBNEJ
– Łapy przy sobie! – wrzeszczała kobieta z furią. Zdołała się wywinąć Ksinowi i naznaczyła policzek Sara kolejną parą szram od paznokci. – Gdzie ja jestem?! – nagle zmieniła temat. Ksin nie odpowiedział. Okolica wyglądała na znajomą, miejsce zdawało się to samo, ale zaszła w nim jakaś dziwna zmiana. Cień skały był nie tam, gdzie się go kotołak spodziewał, i wydawał się inny, niż zapamiętał. Wyglądało to tak, jakby słońca nieoczekiwanie zmieniły kierunek wędrówki po nieboskłonie. Intrygujące... Jego towarzysz nie miał takich wątpliwości. Gdy spostrzegł, że znaleźli się pod znajomą skałką, z ulgą odskoczył od kobiety. – Głupia diablica! – wybuchnął łotrzyk, macając pokiereszowaną twarz. Nie wyglądałby o wiele gorzej, gdyby dostał się w łapy rozjuszonej trollicy. – Spokój! – zawołał Ksin, przyglądając się uważnie kobiecie. Dopiero teraz stwierdził, że to ona była źródłem Obecności, którą wyczuł w karczmie... – A bo co?! – Kobieta ujęła się pod boki, nie bacząc, że czerwone sukno osunęło się z jej ramion. Ksin przekształcił się bez słowa. Nie wykonał żadnego ruchu, tylko stał chwilę w postaci kotołaka, po czym wrócił do ludzkiego wyglądu. Kobieta otworzyła szeroko oczy i zakryła ręką usta. Cofnęła się dwa kroki. – Jak masz na imię? – zapytał Ksin. – Możesz mieć moje ciało, imienia nie musisz – odrzekła, odzyskując odwagę. – Odpowiadaj! Kobieta spojrzała w oczy Ksina i zrezygnowała z oporu. – Bertia, kotołaku.
– Jestem Ksin, strzygo. Saro bez słowa chwycił się za głowę. – Jeszcze nie jestem strzygą... – Bertia przygryzła wargi. – Ale już jesteś w mocy uroku? – Tak. – Jak długo? – Wiele lat. Podobno rzucono go na mnie, kiedy zaczynałam chodzić... – Jaki jest warunek przekształcenia? – Muszę spędzić dzień i noc bez mężczyzny. – Od dzieciństwa?! – Ksin z niedowierzaniem pokręcił głową. – Chłopy w wiosce tęgo mnie odczarowywali... – wycedziła Bertia, zaciskając szczęki. – Pierwsze, co pamiętam, to jak mnie obracają na sianie... – To dlatego żadna liczba mężczyzn ci niestraszna? – wtrącił się do rozmowy zaintrygowany Saro. – Nie imają się mnie ani choroby, ani bachory – odparła, patrząc wciąż na kotołaka. – To też skutek uroku – rzekł Ksin. – Uroku odczynić nie można. – Bertia podniosła upuszczoną tkaninę. – Skoro mnie ze sobą wzięliście, musicie teraz pilnować, żebym się potworem nie stała. – Z nim o tym gadaj. – Kotołak wskazał Sara. – U niego z męskością nietęgo. Ledwie tknie, już wypuszcza... Łotrzyk poczerwieniał gwałtownie, ale nie skomentował. – Pomóż mu, naucz rzemiosła, wszak masz doświadczenie... – skwitował wyniośle Ksin. – Nie róbcie mi łaski! – wybuchła urażona Bertia. – O wasze zmiłowanie ni o wasze pały prosić nie mam zamiaru! Myślicie, że mi to rozkosz?! Jeszcze się taki nie trafił, co by mi kiedykolwiek dobrze zrobił! Więc jak się sami popisać nie umiecie, puśćcie mnie wolną, gdzie już ja sobie sama radę i drogę znajdę! Po co... – Zamilkła na widok szarego widma. – Świetnie się składa – powiedział kotołak. – To cię odeśle z powrotem do Suminoru. – Mam iść za tą kostuchą? – Tylko przez mgnienie oka – odrzekło widmo. – Odeślę cię
na podwórze domu Erkala, do któregoś przyszła na rabunek... – A bo co?! – Wzruszyła ramionami. – Jemu tam już pierścionki niepotrzebne, a mnie żaden chłop nigdy nie dał. Chciałam se jaki ładny znaleźć... – Nie wchodź tam więcej, bo nie ujdziesz z życiem – dokończyło widmo. – Sama mam iść, a oni? – Spojrzała na Ksina i Sara. – Mamy jeszcze robotę – odrzekł kotołak. – A jaką? – spytała Bertia. – Odszukać w innych światach takich jak ty. Namyślała się chwilę. – Przydam się wam – oznajmiła. – Niby w czym? – spytał zaczepnie Saro. – Wojownik z ciebie taki, co to nie mieczem wojuje, a tym, w co się miecz wkłada... – A żebyś wiedział! – odcięła się bez namysłu. – Już i całe imperia od tego oręża padały! Saro zamilkł z rozdziawioną gębą, a Bertia zwróciła się do kotołaka. – Macie ludzi z innych światów zabierać, tak jak mnie? – zaczęła. – Zawsze siłą to czynić będziecie? A kiedy na siłę się nie da? Może przyda się wam taka, co łagodniej namówi...? – Zawiesiła głos. – Może się i przyda – przyznał Ksin – ale czemuś zdanie zmieniła? Jeszcze chwilę temu nie chciałaś nas znać. – Boście się nade mną litowali i jałmużnę z ryćkania chcieli czynić – odparła spokojnie. – U mnie mowa prędka, ale widzę wszak, że wy źli nie jesteście, a dość rozumu mam, żeby się nie najgorszych ludzi trzymać, kiedy jest okazja. Nie wiadomo, co się trafi zamiast tego. – Dobrze mówi – stwierdziło widmo. – Co postanawiasz, mości kotołaku? – Niech zostanie z nami – rzekł Ksin po namyśle. Bertia przygładziła dłonią czuprynę Sara. – Szykuj się, wyliniały szczurku – powiedziała czule. – Może zrobimy z ciebie jeszcze kawał tęgiego chłopa... Łotrzyk wyszczerzył się radośnie i zwrócił do widma. – A możecie mnie gładszym uczynić? – Pokazał na swą podrapaną twarz. – Jak poprzednio z zadkiem... Widmo niedbale machnęło ręką i świeże szramy po paznokciach Bertii natychmiast się wygoiły.
– To ma być misja dla ratowania światów? – Ksin popatrzył wymownie na Sara wdzięczącego się do Bertii. – Jasełka jakieś niedorzeczne! – Cierpliwości, mości kotołaku – odparło widmo. – Najtrudniejsze zostawiliśmy na koniec. Zaczęliśmy od światów, do których trafiło tylko po jednym przybyszu. Teraz już tak nie będzie. Im więcej obcych, tym więcej chaosu i szalonych zdarzeń. Jeszcze zatęsknisz za łatwymi zadaniami. – Niech wam będzie. Co teraz? – Zaraz, zaraz! – przerwała im Bertia. – Chcecie mnie tak po zaświatach bez kiecki włóczyć?! Daj mi swego noża, kotołaku, skoro czego innego dać nie chcesz... Ksin bez słowa wyjął ostrze i podał kobiecie. Ta usiadła w trawie, zdjęła z siebie czerwone sukno, pośrodku wycięła otwór na głowę i zaczęła przerabiać całość w coś podobnego do sukni. – A ty się nie gap! – wrzasnęła na Sara. – Idź no i rozejrzyj się za jakim strumieniem! Wyprać tę szmatę muszę, bo jak wyschnie, to się połamie! Kotołak położył się w trawie i zaczął pogryzać zerwane źdźbło. Widmo stało cierpliwie nad nim. – Zatem drogi do dwóch światów są już zamknięte? – spytał Ksin. – Same się zamknęły, skoro tylko usunięto z nich ludzi powodujących zaburzenia zdarzeń. Sytuacja wewnątrz tych światów szybko wróci do normy – wyjaśniło widmo. – Co z pozostałymi? – Tam trafiło zbyt wielu zbłąkanych z twej rzeczywistości i na dodatek łatwo może się znaleźć ktoś, kto sprzeciwi się zamknięciu przejścia. Wtedy dwa różne światy zrosną się ze sobą niczym dwoje zwyrodniałych bliźniąt, a to nigdy nie kończy się dobrze. – Wiem! – Kotołak machnął ręką. – Powiedz, czy... Nie zdołał dokończyć, bo wrócił zdyszany Saro. – Znalazłem strumień! – zaczął. – Więc powiedz to Bertii. – Tam ktoś jest... – Kto? – Razem ze mną wchodził do domu tego maga. Ksin uniósł się na łokciu.
– To możliwe? – zwrócił się do widma. – Żeby jeden z rabusiów dostał się aż do Pierwszego Świata? – Możliwe, chociaż mało prawdopodobne. Zapewne on też musi mieć w sobie coś szczególnego. – Chodźmy! – Kotołak poderwał się na równe nogi. – Prowadź, Saro! Bertia nie zaszczyciła ich uwagą. Była zajęta zszywaniem dwóch płatów sukna paskami tkaniny odciętymi z brzegu jednego z nich. Ksin po chwili namysłu zdecydował nie odbierać jej noża. Pobiegł za Sarem, a widmo popłynęło w powietrzu za nimi, unosząc się piędź nad murawą. Nie musieli iść daleko. Jakieś sto kroków od skałki zaczynał się wąwóz, którym płynął strumień szeroki na dwa, trzy łokcie, o kamienistych brzegach i dnie. Kiedy znaleźli się na dole, od razu spostrzegli, że przy najbliższym zakolu ktoś obozuje. Nad niewielkim ogniskiem wisiał kociołek, w którym mieszał odwrócony do nich tyłem mężczyzna. Nie spostrzegli tego obozowiska wcześniej, bo słaby, ale jednostajnie wiejący wiatr przyginał dym do ziemi, unosił go w głąb wąwozu i tam rozpraszał. Nie było gdzie się ukryć, więc Ksin otwarcie ruszył w stronę nieznajomego. Ten obejrzał się na pierwszy zgrzyt kamieni pod butem. Wyprostowany, czujnie przypatrzył się nadchodzącemu, po czym uśmiechnął się niespodziewanie i postąpił kilka kroków w stronę Ksina. – Co za spotkanie! – zawołał. – Kotołak Ksin we własnej osobie! Czyżby i ciebie, kapitanie, porwały magiczne wiry? – Mówiący te słowa był niższy od Ksina, ale szerszy w barach. Miał czarne wąsy, wypielęgnowane starannie zgodnie południową modą. Postura i nabite mięśniami piersi nieznajomego, widoczne pod rozchełstaną białą koszulą, sugerowały niezwykłą jak na człowieka siłę. Jego cechą szczególną były wampirze tatuaże na prawym policzku. Dowodziło to, że miał kiedyś do czynienia z rohirryjską wampirzycą symbiotyczną. Jego akcent wszakże nie zdradzał rodowitego Rohirryjczyka. – Kim jesteś i skąd mnie znasz?! – zapytał ostro Ksin. – Zwę się Hamnisz, kapitanie. Jestem ronijskim najemnikiem, a widziałem cię na dworze królewskim, kiedy szukałem szczęścia w Katimie. Cóż za spotkanie! – powtórzył, kręcąc głową. – Znałem kiedyś twoją matkę...
– Doprawdy? – mruknął podejrzliwie kotołak. – Mam dobrą pamięć do niewieścich twarzy, a w twoim obliczu, panie, znajduję rysy pięknej Aspai, przez którą niegdyś dwóch magów straciło rozum i wielu dobrych ludzi zginęło w czas rebelii Galiona. Ksin nie skomentował. Stara Kobieta nigdy nie zdradziła mu imienia matki. Teraz zaś wolał się nie dopytywać o bliższe szczegóły. Podejrzewał, że mu się nie spodobają. – Co za spotkanie! – zawołał znowu Hamnisz. – Zapraszam na zupę z tutejszych pstrągów i ziół. – Wskazał kociołek. – Zaraz będzie gotowa... – A co robiłeś na dworze Redrena? – zagadnął kotołak łagodniejszym tonem. – To, co każdy najemnik, kapitanie, szukałem służby, ale mi rzekli, że do królewskiej gwardii biorą tylko rodowitych Suminorczyków. – Hamnisz beztrosko wrócił do gotowania. Ksin zauważył, że na płaskim kamieniu obok ogniska leżą bojowy tasak oraz płaty rybiego mięsa, pozbawione już ości i skóry. Kaftan i dobytek najemnika spoczywały nieco dalej w cieniu. Ksin spostrzegł, że pod kaftanem kryje się jakiś duży przedmiot. Wiatr zmienił na chwilę kierunek, przez co kotołaka i Sara owiał przyjemny zapach drzewnego dymu i aromat zupy. – To pachnie lepiej niż dom... – Opryszek łakomie pociągnął nosem. – Zatem zaciągnąłem się do świątynnej straży arcyświętcy – kontynuował opowieść Hamnisz. Wziął widełki wystrugane z gałązki, wyłowił z zupy wygotowany rybi kręgosłup z resztką łba i cisnął go w trawę. – Co mówisz? – zdumiał się Ksin. – Do straży świątynnej tym bardziej nie biorą innowierców i cudzoziemców! – Toteż i mnie otwarcie nie przyjęli. Byłem tam od skrytej roboty... – Najemnik wyłowił łyżką następny rybi szkielet. – Nie macie aby jakiego drugiego kociołka? – zmienił temat. – Zdałoby się tę zupę przecedzić, bo dużo w niej śmiecia pływa. Mógłbym ją przelać przez kolczugę, ale nie mam w co, no, chyba że w buty własne... Onuc zaś na przyprawę wszelako nie polecam. – Nie mamy kociołka – rzekł Ksin. – O jakiej to skrytej robocie mówisz? – Jakże to tak? Bez kociołka po światach się włóczyć? – Hamnisz
okazał szczere zdziwienie. – Los najemnika czy wędrowca bez ciepłej strawy trzykroć podlejszy, zatem na cóż się tak męczyć? Czy to w szczęściu, czy w pechu, coś trzeba z życia mieć! Nie jesteście, kapitanie, najemnikiem, dlatego pewnie nie wiecie, że nic tak wiary po przegranej bitwie nie przywraca i nie pociesza jak łyk gorącej strawy. Tedy kociołek dla żołnierza równie ważny jak hełm. A co do roboty w Katimie, to bełty się skrycie puszczało. Kusznikiem jestem – wyjaśnił. – Do kogo strzelałeś? – Kotołak zmrużył oczy. – Do złodziei świątynnych. Żałować ich nie trzeba. Schwytani żywcem długo konaliby w mękach na dnie lochów. Tak zaś, za moją sprawą, ani się spostrzegli, a już ich nie było... – Więc czemuś to nagle znalazł się tak daleko od Katimy, wśród gromady rabusiów plądrującej dom zabitego maga? Służba u arcyświętcy chyba ciężka nie była? – Nic, co dobre, długo nie trwa. – Hamnisz wytarł ręce o spodnie i odszedł od ogniska. Zaczął grzebać w podróżnej sakwie. – Zdarzyło się zlecenie, na które chęci nie miałem. – Wyjął małe zawiniątko i podszedł do kotołaka. – Nie lubię też zbyt długo grzać jednego miejsca. To miało być na ciebie, kapitanie... – Wyjął z zawiniątka bełt ze srebrnym grotem. – Ostrożnie, kapitanie! To czyste, rodzime srebro, palce ci poparzy! – Dotykać mogę... – rzekł Ksin, w skupieniu oglądając bełt. – Ale wbity w serce lub czaszkę zaszkodzić by mógł, nieprawdaż? – Arcyświętca kazał mnie zabić? – On sam. Zatrzymaj, kapitanie, ten bełt na pamiątkę naszego spotkania. – Czemuś zlecenia nie przyjął? – Kotołak spojrzał prosto w oczy najemnika. – A czy ja na głupiego wyglądam? Wszak po twojej śmierci arcyświętca zaraz na mnie nasłałby innego kusznika, żeby się pozbyć niewygodnego świadka. Zbyt znaczną osobą jesteś, kapitanie, a ja na zbyt znacznych ludzi nie poluję. Biorę takich, o których nikt się nie upomni. Mniejszy z tego zysk, ale za to żywot bezpieczniejszy. Już dwudziesty piąty rok mi idzie, jak w wolnych kompaniach szczęścia szukam. – Dwadzieścia pięć lat? – odezwał się Saro, przysłuchujący się dotąd
w milczeniu. – Nie może być! Ludzie tak długo nie żyją! – Ludziom się to zdarza, ale złodziejom i najemnikom raczej nie. – Hamnisz popatrzył uważnie na opryszka. – Stańże, dobry człowieczku, trochę dalej od moich rzeczy – rzekł bardzo spokojnie. Saro czym prędzej schował się za plecami Ksina. – Wiem tyle – Hamnisz wrócił do rozmowy – że moja odmowa nie skłoniła ich do porzucenia zamiaru zgładzenia ciebie, kapitanie. Na odchodne dowiedziałem się, że mają plan zapasowy, zdaje się, w tym celu pojmano na przedmieściach Katimy jakiegoś najemnika, którego ponoć znasz... Ksin zmarszczył brwi. Nie zdążył jednak zadać żadnego pytania, gdyż w tym momencie nadeszła Bertia, poprzedzana przez szare widmo. Kobieta skończyła już improwizowaną suknię, ale jeszcze jej nie założyła. Szła naga, niedbale trzymając kłąb czerwonej tkaniny pod pachą. Nic sobie nie robiła z gapiących się na nią mężczyzn. – Oddaję nóż, kotołaku – oznajmiła, przystając przy Ksinie. Hamnisz znacząco podkręcił wąsa. Bertia posłała mu przelotny uśmiech i ruszyła dalej w dół strumienia. Ksin stwierdził, że pomimo całej swojej wiedzy o tym, kim jest i co robi ta kobieta, w żaden sposób nie może oderwać oczu od jej kołyszących się bioder i pośladków. Był dziwnie pewien, że Beria doskonale zdaje sobie z tego sprawę. – Wygląda na dobrze ujeżdżoną klacz... – stwierdził Ronijczyk, kiedy kobieta nie mogła go już usłyszeć. Patrzył w tym samym kierunku co kotołak. – Nawet nie wiesz, jak bardzo – odparł Ksin z przekąsem. – Myślę, że ty w całym swym życiu tyle razy z kuszy nie wystrzeliłeś, ile ją męskich bełtów dosięgło... – Tak sądzisz, panie? – Hamnisz podrapał się w głowę. – Zaiste twoje porównanie, kapitanie, przemawia mi do wyobraźni, a takoż i do niższych rejonów... – Myśmy to na własne oczy widzieli! – dodał chełpliwie Saro. – Wobec tego ładnie ją poproszę, aby mi sama więcej szczegółów opowiedziała... Łotrzyk skrzywił się bez słowa. – Dużo was tu jeszcze jest? – Najemnik zmienił temat. – Pamiętam, że na strawę prosiłem, ale trochę jej teraz mało.
– Więcej nas już nie ma – oznajmił Ksin. Ronijczyk podszedł do widma. – Różne rzeczy już w życiu widziałem, więc się dziwić ani myślę – oznajmił. – Chciałbym tylko wiedzieć, czy temu czemuś wystarczy sam zapach strawy, czy też mam fasować porcję? – Obejdziemy się bez twego poczęstunku – oznajmiło widmo. – Wy? A ilu was tam jest? – To emanacja kilku magów, którym wyświadczamy przysługę – wyjaśnił Ksin. – A co mamy w zamian? – Zapewniony powrót. – No nie wiem. – Hamnisz uśmiechnął się znacząco. – Podoba mi się tutaj... – Wybieramy się do kilku światów, w których mogą trafić się łupy – dopowiedział kotołak. – To już lepiej, ale łup rzecz płochliwa, raz jest, raz go nie ma. Wołałbym coś konkretniejszego. – Tysiąc sztuk suminorskiego złota na koniec – rzekło widmo. – Końce bywają różne. Rozsądniej jest najemnikom nie płacić po bitwie, bo może im za bardzo zależeć, żeby dożyć wypłaty. – Przydasz się nam, najemniku – powiedział Ksin. – A pewnie! Najpierw zjecie moją zupę, potem zażyczycie sobie mojej krwi. Ale co tam! Niech będzie moje ryzyko. Słyszałem, kapitanie, że dobrą służbę umiesz docenić... – To prawda – rzekł z powagą kotołak. – Zatem po wszystkim spełnisz dwa moje życzenia. – Czemu nie trzy? – Bo my nie w pięknej bajce jesteśmy, lecz w paskudnym życiu wśród krwi i potu. Znam umiar. Stoi? – Trzymam cię za słowo względem tego umiaru. Stoi! Uścisnęli sobie ręce. – A bełt zatrzymaj. – Ksin oddał srebrny pocisk najemnikowi. – Tobie się bardziej przyda niż mnie. – Zapewne. – Hamnisz przyklęknął, schował bełt w sakwie, po czym uniósł leżący obok kaftan, odsłaniając ukrytą pod nim kuszę. – Ależ machina! – westchnął z podziwem Saro. – W twierdzy na wałach takie widziałem...
– Na wałach widziałeś balisty, człowieczku – odparł oschle najemnik. – Ale teraz dobrze ci radzę, na oglądaniu poprzestań i trzymaj ręce z dala od mojej broni. Bo nie dość, że się przedźwigasz, to jeszcze cięciwa może ci palce uciąć... – W jego głosie zabrzmiała jednoznaczna groźba. – Wspaniała kusza! – stwierdził Ksin. – Wszyscy mi to mówią – stwierdził z dumą Hamnisz. – W istocie piękna robota! Tylko artysta mógł coś takiego obmyślić i zbudować. – Widzę dwa łuki. Znaczy się dwa bełty, raz po razie, można z niej wystrzelić? – Można dwa, a można i sześć bełtów, zależy, jak nastawić – odparł Ronijczyk. – Łuki są tak mocne, że na lekkozbrojnego przeciwnika jedna trzecia siły naciągu wystarczy. Dlatego każdy łuk można zwalniać trzema skokami, a po drodze sprężyny same podają bełty. Trzeba tylko dodatkowe orzechy z łoża wysunąć, żeby cięciwę chwytały, ot tak – pokazał – tymi dźwigniami, co tu z boku łoża sterczą. A jak się ciężkozbrojny wróg trafi, z tarczą albo grubo żelazem okryty, wtedy zwalnia się cały łuk jednym skokiem, czego żadna osłona nie przetrzyma. Jak trzeba, można też jeden łuk na jeden mocny strzał nastawić, a drugi na trzy słabsze, do walki z bliska. – Wymyślne to, ale bardzo skomplikowane – stwierdził kotołak, przyglądając się uważnie broni. – Bałbym się taki oręż dla moich gwardzistów zamówić, żeby nie było z tego więcej kłopotu niż pożytku. – A pewnie! Nie dla byle wojaka taki oręż! Ciurom obozowym – Hamnisz znacząco spojrzał na Sara – i pospolitym piechurom lepiej ręce odrąbać, niż pozwolić, by takiej broni dotykali. O szkodę łatwo, bo tu bardzo wymyślny mechanizm z wielkimi siłami poradzić sobie musi. Starczy kamyk czy nawet ziarnko piasku w łożu, by spusty unieruchomić, i nieszczęście w bitwie gotowe. – Warto więc ryzykować? – spytał Ksin. – Nie lepiej na zwykłej kuszy polegać? Strzela rzadziej, ale się nie zacina. – Nie lepiej. – Ronijczyk pokręcił głową. – Prawda, że baczenie na tę kuszę trzeba mieć niczym na kobietę, może nawet jak na trzy kobiety, z których jedna kapryśniejsza od drugiej. Spusty i orzechy w czystości wielkiej utrzymywać należy, o wiele większej, niż zwykła kusza wymaga. Ani śladu rdzy przeoczyć nie wolno. Nie każdemu by się
chciało tyle dodatkowej roboty mieć przy broni, ale warto. Kiedy bowiem co do czego przyjdzie, pożytek z niej, jakich mało. Machina, z której sześć bełtów kolejno wysłać można, chroni w bitwie tak, że rodzona matka lepiej by nie mogła. – Ale ciężka być musi... Waży pewnie ze dwakroć tyle co zwykła? – Pewnie, że ciężka, ale ja też nie ułomek, jako widzicie. Trzeba mi było do niej tęgiej krzepy nabrać, porządku i uważania na każdy drobiazg się nauczyć, ale się opłaciło. Kamraci ze strzeleckich kompanii nie raz śmiali się, że z cacuszkiem do bitwy idę. Mówili, że niepraktyczne to, bo zaraz od byle czego się zatnie, mniej razy niż ze zwykłej kuszy wystrzelę i w mig będzie po mnie. No i nic już nie mówią. Zdarzyło się bowiem w bitwie pod Aldarem, że gdy oni po salwie swoje kusze nakręcali, z nagła ogarnął nas oddział lekkiej jazdy. Ich, w tym momencie prawie całkiem bezbronnych, w okamgnieniu wysieczono. Mnie, jak czterech z siodeł ściągnąłem, szerokim łukiem ominęli. I tak to po małej chwili sam pośród martwych kamratów zostałem. I teraz z mojej kuszy śmieją się ich gołe czaszki do robaków pod ziemią. – A czym ją naciągasz? Korbą? – Nie, kapitanie, dźwignią, o, tą... – Hamnisz wyjął spod kaftana łukowato wygiętą dźwignię o podwójnym ramieniu. – Na sześć machów trzeba, ale zgrabnie idzie... – Oparł kuszę o biodro, założył zaczepy i kilkoma wyćwiczonymi do perfekcji ruchami napiął najpierw jeden, potem drugi łuk. – Bełtów zakładać nie muszę, bo już w gniazdach siedzą. Ot, pierwszy już wszedł! – Pokazał Ksinowi. – Czemu ją do strzału szykujesz? – zapytał kotołak zmienionym głosem. – No przecie jadła mało. – Hamnisz wzruszył ramionami. – Gotowałem wedle zwyczaju, porcję dla siebie oraz dla towarzysza zbłąkanego po bitwie, a teraz z nagła przychodzi mi trzy dodatkowe gęby nakarmić. Szczęściem w tej okolicy ryb i zwierzyny łownej zatrzęsienie... Chodźże ze mną, człowieczku! – Skinął na Sara, zarzucił załadowaną kuszę na ramię i ruszył w kierunku strumienia. Opryszek niepewnie popatrzył na Ksina. – Idź, skoro każe – rzekł kotołak. – Stań tam dalej! – Hamnisz pokazał łotrzykowi miejsce na brzegu. – I bacz, żeby nam strumień pstrągów nie porwał! –
To powiedziawszy, szybkim ruchem opuścił kuszę i od razu nacisnął spust. – Łap rybę! – wrzasnął do Sara, w chwili gdy bełt wleciał we wzburzoną toń. Łotrzyk wbiegł do wody, chwycił pstrąga z odstrzelonym łbem i wyrzucił go na brzeg. W tej samej chwili kusznik wystrzelił następne dwa bełty, z czego jeden przeleciał między nogami Sara. – Chwytaj! Chwytaj! – wrzeszczał Ronijczyk, szyjąc w wodę raz po razie. Łotrzyk zwijał się jak w ukropie, łapał ryby unoszone przez rwący prąd, ciskał zdobycz na brzeg i natychmiast rzucał się w ślad za następnym bełtem. Zanim Ksin i szare widmo zdążyli podejść, Hamnisz wystrzelił ostatni pocisk i już opatrywał kuszę. Saro, stojący po kolana w strumieniu, dyszał i ociekał wodą, a na brzegu leżało sześć dorodnych pstrągów, wszystkie prawie łokciowej długości i każdy z odstrzelonym łbem. Niektóre jeszcze podrygiwały. – No, człowieczku, zręczności ci nie brakuje! – Najemnik pochwalił opryszka. – Już myślałem, że przynajmniej jeden dobry strzał się zmarnuje... – Co teraz? – Saro wygramolił się na brzeg. – Wybebesz i przygotuj do pieczenia na węglach – rozkazał najemnik. – Ja poszukam liści chrzanu, żeby je zawinąć. Już za późno, żeby więcej zupy gotować. Widzę, że nasza kobieta wraca i pewnie głodna jest! Istotnie, z dołu strumienia nadchodziła Bertia. Mokrą suknię nałożyła na siebie. Wypadało przyznać, że to, co zrobiła z czerwonego sukna za pomocą noża Ksina, wyglądało całkiem nieźle. Wcale nie przypominało worka z otworami na głowę i ramiona, czego w duchu spodziewał się kotołak. Bertia osiągnęła maksimum efektu przy minimum środków, jakie miała do dyspozycji. – No, wyprałam! – oznajmiła, przesuwając dłońmi po mokrej tkaninie na biodrach. – Specjalnie dla was w dół strumienia poszłam, żebyście mogli pić wodę bez niesmaku – dodała. – I mam nadzieję, że żadna głupia ryba ikry nie złożyła tam, gdzie tę szmatę prałam, bo strach myśleć, co się z tego wylęgnie... Hamnisz zmarszczył brwi, nie pojmując, czego dotyczyła aluzja, ale nie zamierzał przyznać się do niewiedzy. – Wyglądacie, pani, jak prawdziwa dama! – pośpieszył
z komplementem. – A jakem Hamnisz z Ronu, żołnierz fortuny, liczne niewiasty w drodze oglądałem. Saro popatrzył na niego spode łba. – Jestem Bertia – oznajmiła kobieta, uśmiechając się wyzywająco. – A względem tych dam, to zapewniam cię, panie najemniku, że żadna nie mogła być aż taką kurwą, żeby się ze mną równać! – Znałem wiele i dam, i kurew, więc możemy to głębokie zagadnienie omówić szerzej... – zaproponował najemnik. – Jak tylko słońca zajdą – odparła spokojnie Bertia. – Tak szeroko i głęboko, jak zdołasz sięgnąć do istoty rzeczy. A ty... – Spojrzała z ukosa na rozeźlonego Sara. – Ty będziesz drugi. O mnie nie należy być zazdrosnym! – Wedle życzenia... – burknął opryszek i zajął się rybami. – Kiedy wyruszycie do następnego świata? – zapytało wyraźnie zniecierpliwione widmo. – Jutro z rana – odrzekł Ksin. – Pora nam trochę odpocząć, a wy o strawie dla nas nie pomyśleliście – dodał z przyganą. – Zjawimy się rano. – Widmo nie podjęło dyskusji na temat zaprowiantowania i znikło. – Gdzie się toto podziało? – zainteresowała się Bertia. – Dobre pytanie... – mruknął zamyślony kotołak. – W każdym razie wróci nazajutrz. – Nie podoba mi się to szare licho – stwierdziła. – Mnie też nie za bardzo, ale cóż począć – westchnął Ksin. – Jak to co?! – Bertia pochyliła się nad kociołkiem. – Od dwóch dni prawdziwej strawy w ustach nie miałam. – To czym cię tam, na tym stole, przez ten czas karmili? – Saro uniósł głowę znad oprawianego pstrąga. – Zgadnij, szczurku... Cóż ja tam mogłam mieć w ustach? Opryszek skrzywił się z niesmakiem. – Mam wyrzucić z garnka te rybie resztki? – Bertia, ignorując Sara, wzięła wystrugany przez Ronijczyka widelec. – Tak sądzę – powiedział Ksin. – Hamnisz właśnie to robił, kiedy przyszliśmy. – No to precz! – Kobieta wyrzuciła kolejny rybi szkielet. – To wygotowane zielsko pewnie też do wyrzucenia? – Chciał je odcedzić – przypomniał sobie kotołak.
– Zatem też precz! – Cisnęła parującą zieleninę do strumienia. – Pewnie potrzebował mieć czysty wywar... – Zabrała się do roboty. Ksin, widząc, że wszyscy pozostali pracują, sam ruszył zebrać więcej drewna na opał. Kiedy wracał z naręczem, spotkał Hamnisza niosącego jarzyny. – Nie do wiary, jaka to przyjazna kraina! – zawołał Ronijczyk z podziwem. – Dzikich warzyw, jagód, ziół, orzechów istne zatrzęsienie! Czego tylko potrzeba, niemal wprost pod nogami rośnie! Można tu żyć, nie siejąc ani orząc. Starczy tylko iść, gdzie oczy poniosą, i zbierać! – Dobry świat – przyznał kotołak. – Ale kryje się w nim jakaś dziwna tajemnica. – Pewnie wielu królów chciałoby go zdobyć, nieprawdaż, kapitanie? – Obawiam się, że magowie też maczają w tym palce. – Zobacz, kapitanie... – Hamnisz przełożył zawiniątko z jarzynami z ręki do ręki i sięgnął do kieszeni. Na otwartej dłoni błysnęło złoto, trzy samorodki wielkości kciuka. – Znalazłem w tym strumieniu ze dwieście kroków powyżej naszego obozowiska. Gdyby lepiej poszukać, powinno być tego mnóstwo, ale nie znam się na płukaniu złotonośnego piasku. Kiedy zaś tu przybyłem, widziałem też cynobrową skałę, pokrytą kropelkami rtęci niby rosą. Bogactw tu tyle, że obrachować ich nie sposób, a ci czarownicy przez swoje widmo mówią, że chcieliby zamknąć drogi do tego świata. Nie uwierzę, aby ktoś sam z siebie takich niezmiernych dóbr się wyrzekał! – Ja też myślę, że oni nie mówią nam wszystkiego, ale na razie jesteśmy zdani na ich łaskę. – Jaka tam łaska? – Ronijczyk poprawił kuszę na ramieniu. – A czy tu czegoś nam brakuje? Teraz, kiedy już nawet kobietę mamy, to nam żyć, a umierać innym! Ksin nie odpowiedział. Wrócili na biwak, gdzie Hamnisz pieczołowicie okrył kuszę swoim kaftanem, po czym pochwalił Bertię za usunięcie rozgotowanych śmieci z wywaru. – Cała sztuka przy gotowaniu zupy rybnej to wrzucić najpierw jak najwięcej warzyw o możliwie wyrazistym smaku – oznajmił, przejmując pieczę nad kociołkiem. – Trzeba, by jarzyny dokładnie zabiły smak rybiego tłuszczu, bo inaczej zupa nie będzie dobra. A źle ugotowana zupa rybna smakuje jak niedomyta kobieca szpara...
– Niby do mnie pijesz?! – niespodziewanie obruszyła się Bertia. – Ja tam jestem domyta! Możecie sprawdzić... – Jednym ruchem podwinęła sukienkę i rozchyliła uda. Saro i Hamnisz jak na komendę przełknęli ślinę. Ksin bez słowa wziął tasak Ronijczyka i zaczął rąbać drewno. – Doprawdy, pani... – Kusznik miał wyraźny kłopot ze znalezieniem odpowiednich słów. – Hojność, z jaką obdarzasz nas swymi wdziękami... – Co ty tam wiesz o kobiecej hojności?! – zirytowała się Bertia. – Tak w ogóle to nie znoszę chłopów! Lubię tylko patrzeć, jak na mnie zamieniają się w bezmyślne, zaślinione zwierzaki... – Mnie tam nic nie wadzi, co sobie o mnie myślisz – odezwał się chrapliwie Saro. – Pójdziemy za tę skałę? – Nie śpiesz się tak, bo ci siły w nocy nie starczy! – Bertia poprawiła ubranie i obejrzała się na kotołaka. – A wielmożny kapitan się brzydzi? – spytała zaczepnie. – Wolę, kiedy kobiety zachowują się obyczajnie – odparł Ksin wymijająco. – Obyczaje?! Przyzwoitość? – Bertia wstała i ujęła się pod boki. – Rzygać mi się chce, gdy o tym słyszę. Nienawidzę was i waszych obyczajów! Wymyśliliście je po to, żeby wpędzać kobiety w poczucie winy, kiedy przyjdzie im chęć pochędożyć z kim innym niż jej pan i władca! – Zastrzeliłem w życiu paru filozofów – odezwał się Hamnisz znad parującego kociołka – stąd też wiem, że to, co ona teraz mówi, można nazwać demonstracją kobiecej logiki. A ściślej rzecz biorąc, logiki kobiety wyzwolonej. – Trupy wam powiedziały? – zainteresował się złośliwie Saro. – Nie, człowieczku. Ciekawego człowieka najpierw leży poznać, a dopiero potem zabić. Zwykle przed robotą staram się spotkać z celem i postawić mu kilka piw. Stąd wiem, że jeden z owych mędrców, gdyby nie miał mojego bełtu w czaszce i był tutaj, zapewne nazwałby naszą towarzyszkę chodzącą definicją rozpusty. Ujęta komplementem Bertia kokieteryjnie przygładziła grzywkę. – Dobrze już! – powiedziała. – Pogadaliśmy sobie o dupie, a co z zupą? – Jak już mówiłem, przydałoby się dokładniej przecedzić – rzekł
Ronijczyk, mieszając wywar – ale że brakuje drugiego kociołka, to drobniejsze odpadki musimy odcedzić własnymi zębami. Skoro zaś mamy już gotowy bulion z jarzyn i rybich resztek, to teraz wrzucamy do niego najdelikatniejsze jarzyny... Podaj mi, człowieczku, te małe cebulki i dzikie pomidory, a potem najlepsze rybie mięso. – Ujął płaski kamień z przygotowanymi wcześniej płatami z pstrągów i wrzucił je do kociołka. – Teraz już nie gotujemy, tylko czekamy, aż się mięso zetnie. A wy pewnie łyżek nie macie? – zakończył oskarżycielsko. Ksin, Bertia i Saro przytaknęli w milczeniu. – Wasze szczęście, że po drodze tutaj zajrzałem do kredensu tego maga... – Hamnisz sięgnął do swojej sakwy i wyjął garść srebrnych łyżek. – Czy masz uzdolnienia magiczne? – zapytał Ksin. – Nie, kapitanie – zaprzeczył Ronijczyk, rozdając łyżki. – Ciekaw jestem, jak uniknąłeś magicznych pułapek i dostałeś się aż tutaj. – Wydawało się, jakby ściana się przede mną otworzyła – odrzekł Hamnisz – a za nią była ta oto równina. Może to przez mój strzelecki pas, mówiono mi, że ma wielką moc. – Jaki pas? Kusznik bez słowa rozpiął koszulę do końca i pokazał owinięty wokół brzucha zwój pergaminu pokryty magicznymi znakami. – To stary strzelecki sposób, żeby się przed pociskami wroga w bitwie uchronić – wyjaśnił, gdy zabrali się do jedzenia. Siedzieli dookoła stojącego na ziemi kociołka, a na węglach piekły się owinięte w liście pstrągi. – Widziałem kiedyś łuczników, co przed bitwą jedli chleb skropiony własną krwią – odezwał się Ksin. – Jest to jeden z takich sposobów – potwierdził Hamnisz. – Inni robią sobie magiczne tatuaże albo owijają się magicznymi pasami. Swój zdobyłem na karyjskim kuszniku, którego sam powaliłem... – Znaczy się, ten pas jest na nic! – wtrącił Saro tonem znawcy. – Nie mądrz się, człowieczku, skoro świadkiem nie jesteś! – uciszył go kusznik. – Złożyło się tak, że ja i tamten Karyjczyk stanęliśmy naprzeciw siebie w odległości stu kroków. On miał kuszę zwykłą, wystrzelił pierwszy i lekko ranił mnie w bok. Potem zaczął nakręcać, ja wziąłem go na cel i wystrzeliłem raz. Jemu nic! A musicie wiedzieć,
że ja na sto kroków do stojącego człowieka po prostu nie chybiam. Biegnącego też z tej odległości nigdy jeszcze nie chybiłem. Więc strzelam drugi raz, w sam środek tułowia i znów nic! Ręka mi nie drgnęła, on się nie ruszył, a bełt jakby w powietrzu w dym się rozwiał. Strzelam trzeci raz i znów to samo. Pomyślałem już, że uciekać pora, bo tamten kończy ładować, ale posłałem mu jeszcze czwarty bełt i... Czekajcie no! Ja tu gębę gadaniem zajmuję, a wy mnie objadacie! Teraz muszę was dogonić! – Przednia zupa – rzekł Ksin, cofając łyżkę i dając znak Sarowi i Bertii, żeby pozwolili Hamniszowi nadrobić stratę. – Pewnie, że przednia... – burknął Ronijczyk z pełnymi ustami. – Nie samymi sucharami najemnik żyje! Zatem puściłem czwarty bełt... – Wziął głęboki oddech. – I wtedy Karyjczyka jakby głaz z ciężkiej katapulty trafił. Poderwało go i cisnęło ze dwadzieścia kroków w tył. Odszukałem trupa po bitwie, patrzę, a tu w nim cztery moje bełty siedzą! Dokładnie tak, jak mierzyłem, jeden w głowie, trzy w piersiach. A nie miał najmniejszych szans, żeby po drugim trafieniu zdołał na nogach ustać. Ale to jeszcze nic, bo oprócz tych czterech moich pocisków tkwiło w nim jeszcze piętnaście innych bełtów i strzał z łuku, które nie wiadomo kto wystrzelił. Obejrzałem trupa lepiej, znalazłem na nim ten pas, zdjąłem i pokazałem go znającemu w kompanii. Ów mi rzekł, że w tym pasie tkwi prawdziwa moc. Trzy pierwsze moje pociski, podobnie jak piętnaście wcześniejszych, pas w magicznej przestrzeni uwięził, jednak na czwarty bełt mocy już nie starczyło, więc ten czwarty przepuścił, a wraz z nim pozostałe się uwolniły i wszystkie naraz Karyjczyka trafiły, dlatego tak nim rzuciło. On nazbyt pewny był siebie. Ja noszę ten pas już piąty rok, rozmyślnie się na strzały nie wystawiam, ale kto wie, ile grotów we mnie teraz z zaświatów mierzy...? No, pora zdjąć ryby z węgli! – Może ty powinieneś kuszę na kopyść zamienić? – rzekła po chwili wyraźnie udobruchana Bertia, oblizując palce. – Myślisz to kuchmistrzem na starość zostać? – Starości dożyć najemnikowi żaden honor – odparł Hamnisz, odwijając z chrzanowych liści swojego pstrąga. – Potem będą obgadywać, że w bitwach nie miałem tyle odwagi, ile kamraci, którzy w nich polegli. Więc na co mi taka starość? A co do kuchmistrzostwa, lepiej niech zostanie, jak jest. Jak nie muszę codziennie tego robić,
to więcej serca do tej roboty wkładam i wszystko smaczniejsze wychodzi. – Prawda, prawda – rozmarzył się Saro, ogryzając pieczonego pstrąga. – Jak żyję, nic tak dobrego nie jadłem! – No, człowieczku, w zamian za dobre słowo przyrzekam ci szybką i lekką śmierć w swoim czasie. – Hamnisz uśmiechnął się do łotrzyka. – Słońca zachodzą! – oznajmiła Bertia, kiedy skończyli jeść. Najwyraźniej liczba słońc nie robiła na niej żadnego wrażenia. Mrok zapadał niezwykle szybko. Im bardziej słońca zniżały się ku linii horyzontu, tym prędzej ku niej biegły. Niebo wprost gasło w oczach, a ogromniejące cienie stawały się coraz żwawsze, aż zlały się w jeden ocean mroku. Przez długą chwilę cała czwórka w milczeniu obserwowała to niezwykłe zjawisko. Potem Bertia wstała i beztrosko ściągnęła suknię przez głowę. – Pora na mnie, żebym swój kunszt objawiła! – Przesunęła dłońmi po biodrach i położyła się obok ogniska. – Strzelaj pierwszy, kuszniku! – Nie – odrzekł Hamnisz. – Teraz pora broń opatrzyć! – Zrobisz to rano! – Zdumiona Bertia uniosła się na łokciu. – Rano też to zrobię, żeby sprawdzić, czy nie ma rdzy po porannej rosie... – Ronijczyk sprawiał wrażenie, jakby kobiece wdzięki wcale go nie obchodziły. Wziął kuszę, wyjął kilka narzędzi, usiadł bokiem do ogniska, by mieć więcej światła, i zaczął manipulować przy mechanizmach spustowych. – To może ja będę jednak pierwszy? – Saro się poderwał. Nachmurzona Bertia namyślała się chwilę, po czym najwyraźniej uznała, że nie powinna być zazdrosna o kuszę. – No to ściągaj portki, szczurku! – poleciła. Saro obejrzał się niepewnie na Ksina i kusznika. – Może pójdziemy gdzieś nad strumień? – zaproponował zakłopotany. – Tutaj przy ognisku mi ciepło i tu się będę mnożyć! – ucięła dyskusję Bertia. – Mogłeś w karczmie wobec całego tłumu, możesz i przy dwóch kamratach. – Uniosła uda. – Chodź tu! Hamnisz zaklął głośno, wyjął z wnętrza kuszy jakiegoś owada i z satysfakcją wrzucił go do ognia. – No, pospiesz się, człowieczku! – Obejrzał się na Sara. – Zaraz kończę!
– On się teraz nigdzie nie będzie spieszyć! – Bertia niespodziewanie wzięła łotrzyka w obronę. – Bo u niego ryćkanie i tak za szybko idzie. Muszę go pośpiechu oduczyć, a ty sobie tymi cięciwami brzdąkaj i nie marudź! Ksin zastanowił się, co powinien zrobić w tej sytuacji. Wypadałoby odejść gdzieś na bok i założyć własne obozowisko, ale nie chciało mu się po nocy szukać drewna i rozpalać ognia. Z drugiej strony nie miał ochoty gapić się na wyczyny całej trójki ani przyłączać się do ich igraszek. Z trzeciej zaś strony udawanie, że go tu nie ma, było poniżej godności kapitana królewskiej gwardii i, bądź co bądź, przywódcy tej osobliwej kompanii. Rozważywszy wszystkie za i przeciw, zdecydował się na przemianę i spędzenie nocy pod postacią kotołaka. Uznał, że w ten sposób zachowa respekt w oczach całej trójki. Nie musiał się rozbierać. Zamiast butów nosił sandały, które rozciągały się podczas przeobrażenia i pozwalały swobodnie wysuwać pazury tylnych łap. Sama Przemiana, która kiedyś kosztowała go tyle bólu i wysiłku, a teraz w potrzebie zachodziła w okamgnieniu, mogła też być przyjemnością. Należało tylko zrobić to powoli, bez pośpiechu, poddając się grze mocy Onego. Ksin wyciągnął się na ziemi i zaczął uwalniać umysł. Kolejno usuwał emocjonalne i mentalne blokady wiążące w nim naturę bestii. Było to jak wyzwolenie do nowego życia. Najpierw przez kości przeszła fala żaru, od której zdawał się gotować szpik... Saro miotający się między nogami Bertii zaczął gwałtownie dyszeć. – Nie tak szybko, mój szczurku – powiedziała kobieta gniewnym tonem. – Teraz trochę zwolnij! Łotrzyk nie posłuchał, więc Bertia uniosła wyżej jedną nogę, a następnie mocno i precyzyjnie uderzyła go piętą w środek kręgosłupa. Skowyt bólu zamarł na ustach sparaliżowanego opryszka. Wyglądał, jakby nagle zamieniono go w kamień. – Widzisz? – rzekła łagodnie kobieta. – Następny raz słuchaj, co do ciebie mówię... – Masując mu plecy, tą samą piętą zdjęła blokadę nerwów. Saro w popłochu szarpnął się do tyłu, usiłując spełznąć z Bertii, ale ta zdecydowanie przytrzymała go za włosy. – A ty gdzie?! Przecież jeszcze nie skończyłeś! Właź z powrotem! Ksin wsłuchiwał się w swoje ciało. Mięśnie puchły i zmieniały
strukturę. Skóra, pod którą gęstniała sierść, wprost parzyła. Było to jednak przyjemne uczucie, podobne do tego, jakiego doznawało się w mocno wygrzanej łaźni. – Ja już nie chcę! – szlochał opryszek. – Miałaś mi dać rozkosz... – Jak to nie chcesz?! – Bertia się zdziwiła. – Przecież ci stoi! Obiecałam, że zrobię z ciebie prawdziwego mężczyznę, to zrobię! Każdą dziewicę boli, więc nie marudź! O, tak, dobrze... równo... Hamnisz odłożył kuszę, którą uprzednio owinął starannie płatem miękkiej skóry, i teraz z dużym zainteresowaniem przyglądał się edukacji seksualnej, którą właśnie pobierał Saro. – Ależ ja nie jestem prawiczkiem! – jęczał łotrzyk, zerkając na groźnie uniesioną stopę Bertii. – Jesteś, jesteś... – odparła ze spokojem. – W każdym razie w porównaniu ze mną... O! O! Właśnie tak masz robić kobiecie... – Surowe rysy Bertii rozluźniły się nieco. Sierść gwałtownie przebiła się przez skórę Ksina. Palce rąk i nóg zamieniły się w pazury. Twarz zalała fala mrowiącego żaru. To rosły zęby, a kości szczęk grubiały i wydłużały się z wolna. Na języku obudził się smak ludzkiej krwi... – Za szybko! Zwolnij! – Bertia znów przywołała kochanka do porządku. Saro posłuchał, ale zdaniem partnerki w niedostatecznym stopniu. Sięgnęła w stronę zgromadzonego przy ognisku chrustu i wybrała solidną rózgę. Chlasnęła nią opryszka po plecach, zostawiając krwawą pręgę. Ból przytłumił podniecenie i Saro z gardłowym jękiem zwolnił tempo miłosnego galopu. Bertia uderzyła go znów i jeszcze raz. Biła w starannie mierzonym rytmie, aż w oczach łotrzyka pojawił się obłęd. Chciał uniknąć bólu, ale pragnienie rozkoszy skutecznie powstrzymywało go od ucieczki. Rozkosz i ból zaś wzbierały razem, splatały się, niemożliwe do oddzielenia, całkowicie pozbawiając nieboraka własnej woli. Bertia po mistrzowsku zmieniła go w niewolnika własnej żądzy. Przyglądający się temu Hamnisz przestał uśmiechać się z wyższością i politowaniem. Przeciwnie, patrzył z rosnącą fascynacją i niepokojem zmierzającym w kierunku grozy. Kotołak wsłuchany w pulsowanie własnej krwi myślał o Hanti i mordowaniu. Nie obchodziła go tamta trójka ani cały świat. Leżał spokojny jak sfinks, lecz w jego umyśle szalały żywioły miłości
i nienawiści. Ksin wczuwał się w nie i płynął wśród nich jak po wzburzonym morzu. Gdyby Hamnisz, Bertia i Saro byli w stanie odebrać choć strzęp jego myśli, w panice uciekliby w ciemność. Wtedy zaś Ksin – wiedział to dobrze – nie zdołałby się opanować i zaczął za nimi bezlitosny pościg z fioletowym ogniem w oczach... – Tak, chłopczyku, tak... Teraz już możesz! – Bertia odrzuciła rózgę i przytuliła głowę Sara do swoich piersi. Biodra łotrzyka zadygotały gwałtownie, po czym on sam raptownie zerwał się na równe nogi i zataczając się jak błędny, zapomniawszy o ubraniu, nago pobiegł w ciemność. Po paru krokach potknął się i przewrócił do strumienia, przebył go na czworakach i ukrył się w zaroślach na drugim brzegu. Kotołak uniósł łeb i odprowadził łotrzyka wzrokiem. Hamnisz dopiero teraz spostrzegł, że Ksin uległ przemianie. Najemnik odruchowo spojrzał na kuszę, ale nie odważył się wyciągnąć ku niej ręki. Z wysiłkiem poruszył grdyką. Wiedział, że nie ma szans i jest na łasce kotołaka. Bertia leżąca dokładnie po drugiej stronie ogniska nic nie zauważyła. – Twoja kolej, kuszniku... – powiedziała nieco rozleniwionym głosem. – Chodź tutaj, jeśli masz dość odwagi... Hamnisz jeszcze raz spojrzał na Ksina, po czym odwrócił się do kobiety i zaczął rozpinać pas od spodni. – Obiecuję ci, że zapamiętasz tę noc... – szepnęła zmysłowo Bertia.
9 PUŁAPKA
Szare widmo przeniosło ich na trakt prowadzący do nieodległego dużego miasta. Kiedy stali na poboczu, zastanawiając się, co robić, minęły ich dwa chłopskie wozy, wyładowane workami i klatkami z drobiem. – Pewnie jadą na targ – stwierdził Hamnisz, pilnie bacząc, aby jego kusza, choć starannie zawinięta, nie znalazła się przypadkiem w obłoku pyłu unoszącego się spod kół i kopyt. – Może kupimy tam smycz dla naszego człowieczka, co myślisz, Bertia? Kobieta spojrzała z uśmiechem na Sara i pogłaskała go po głowie jak psa. Od świtu, po powrocie z błędnej nocnej wędrówki, opryszek chodził za Bertią krok w krok. Zaszła w nim jakaś przedziwna przemiana, patrzył jej ciągle w oczy i niemal łasił się, żebrząc o jakąkolwiek pieszczotę. Teraz gdy go dotknęła, w oczach Sara odmalowało się iście psie szczęście. – Zamiast kpić – powiedziała Bertia do kusznika – powinieneś mu zazdrościć, doznał bowiem rzeczy, o jakich ty możesz tylko śnić. Jesteś zbyt arogancki i pewny siebie, aby być naprawdę szczęśliwym. – Ja tam nie narzekam – odparł Hamnisz – a i ty też chyba nie... Złamałaś temu człowieczkowi charakter i nazywasz to prawdziwym szczęściem? – Charakter? – Bertia wzruszyła ramionami. – To on miał jakiś charakter? Jeśli już, to z pewnością mniejszy niż jego chwościk. Doprawdy, za tak niewiele dostał zdecydowanie zbyt dużo! Chyba jestem dla niego za dobra... Myślicie, że powinnam mu jeszcze przylać? – Uspokoicie się wreszcie?! – wściekł się Ksin. – W polowy burdel możecie bawić się w nocy! Teraz mamy robotę do wykonania! Zrozumieliście czy mam was rozszarpać?!
Nawykły do dyscypliny Hamnisz natychmiast stanął na baczność. – Wybacz, kapitanie, to się już więcej nie powtórzy. Jesteśmy na twoje rozkazy. Bertia, zdaje się, chciała coś powiedzieć, ale najwyraźniej postanowiła nie przeciągać struny. Ksin patrzył w milczeniu na swoją kompanię. Po ostatniej nocy naprawdę miał ochotę ich zagryźć. Całą trójkę, starannie, kość po kości, aż do gołego szpiku... Byli mu jednak potrzebni, więc tylko zaciął usta. – Wchodzimy do miasta i szukamy Suminorczyków, którzy znaleźli się w tym świecie – oznajmił. – Potem naradzimy się, jak ich zebrać i wyprowadzić. Saro idzie ze mną jako tłumacz, Bertia przodem, Hamnisz pilnuje tyłów! – Odwrócił się i ruszył w kierunku miasta. Bez słowa podążyli za nim w wyznaczonym porządku. Gdy dotarli do bramy, Bertia dowiodła swej przydatności, skutecznie odwracając uwagę strażników miejskich. Znajomość języka nie była jej do tego potrzebna. Podeszła do zbrojnych rozkołysanym krokiem i bez zahamowań zaczęła obmacywać ich rozporki i sakiewki. Nie napotkała żadnego sprzeciwu, dopóki z baszty nie wybiegł oficer, który zwymyślał rechoczących żołnierzy, a Bertii jednoznacznym gestem kazał się wynosić. W tym czasie Ksin, Saro i Hamnisz przeszli przez bramę przez nikogo o nic niepytani. Kilkadziesiąt kroków dalej zaczekali na Bertię, która zbliżyła się z miną obrażonej królowej. – Nie lubię służbistów! – oznajmiła. – Ale ja im jeszcze pokażę... – Chodźmy! – Ksin wskazał pobliski plac targowy. Dotarli tam i zaczęli się przechadzać pomiędzy straganami, rozglądając się dookoła. Nie działo się nic szczególnego. Był zwykły targowy dzień. Tłum kupujących i sprzedających gęstniał z każdą chwilą, ale nigdzie nie dostrzegli śladów zamieszania, które zdaniem zjawy mieli jakoby prowokować przybysze z innego świata. – Rozdzielamy się! – zdecydował wreszcie kotołak. – Wmieszamy się w tłum i będziemy nasłuchiwać, czy ktoś nie mówi po suminorsku. Saro idzie ze mną, wy osobno. Co pół godziny spotykamy się przy studni, tam, w rogu placu. Jasne? Bertia i Hamnisz skinęli głowami i natychmiast wtopili się w tłum. Ten był już tak gęsty, że mimo jaskrawo czerwonej sukni Bertia szybko znikła z oczu Sarowi, który od razu posmutniał.
– Przestań się za nią oglądać! – Ksin szturchnął go mocno. – Doprawdy nie miałeś się już w kim zakochać? – Nie mogę bez niej żyć! – jęknął rozdzierająco opryszek. – Nie zostawimy jej tutaj, prawda? – Popatrzył błagalnie na kotołaka. – Nie zostawimy. – Ksin zorientował się, że Saro jest w takim stanie ducha, że można mu tylko przytakiwać. – Im prędzej odnajdziemy zbłąkanych Suminorczyków, tym szybciej znów spotkasz Bertię. – Więc chodźmy! – Podekscytowany łotrzyk pociągnął kotołaka w tłum. – Rozumiesz, o czym mówią miejscowi? – spytał po chwili Ksin. – Jak zwykle – odparł Saro. – Nic nadzwyczajnego, kapitanie, dyskutują, co kupić, targują się, plotkują... – O czym? O jakichś obcych w mieście? – Nie, kapitanie. Wspominali coś o magu, który nie wiadomo skąd przybył niedawno do króla. – Więc to miasto jest stolicą królestwa? – Chyba tak, kapitanie. Ksin wsłuchał się w otaczający ich zewsząd gwar. Nie mógł wyłowić ani jednego suminorskiego słowa. Raz wydawało mu się, że takie usłyszał, ale gdy wytężył uszy, stwierdził, że to tylko przypadkowa zbieżność dźwięków. Saro oddalił się nieco od kotołaka, ale cały czas był w zasięgu wzroku. Przystawał blisko każdej rozmawiającej pary czy grupki ludzi. Tak blisko, że Ksin zaniepokoił się, czy nie dobierze się do ich sakiewek, co mogłoby się skończyć zbędnym zamieszaniem i kłopotami. O dziwo, jednak Saro ani spojrzał na mieszki wiszące w zasięgu jego ręki. Ksin zauważył za to coś innego – ktoś śledził łotrzyka. Mężczyzna w nierzucającym się w oczy ubraniu, niewiele wyższy od Sara, jakby mimochodem przystawał tam, gdzie on, zawsze jednak za plecami suminorskiego opryszka. Ksin pomyślał, że być może jest to tutejszy złodziej albo szpieg, i na wszelki wypadek przysunął się bliżej nich. To uratowało życie Sara. W pewnej chwili trzy kobiety, które właśnie podsłuchiwał łotrzyk, cofnęły się jednocześnie od straganu i Saro, aby się z nimi nie zderzyć, postąpił tak samo. W tym momencie wpadł plecami na grupę przechodzących mieszczan, zmuszając ich do przystanięcia, i tłum chwilowo zgęstniał, ogarniając także
mężczyznę śledzącego suminorskiego złodziejaszka. Gdyby kotołak był choć o pół kroku dalej, nie zauważyłby noża w ręku nieznajomego. Trzymane nisko ostrze mierzyło prosto w nerki Sara. Ksin zdecydowanie wkroczył między mieszczan. Dłoń z nożem nabierała prędkości. Ktoś potrącił kotołaka. Ten sięgnął ku nożownikowi prawą ręką, przekształcając ją w kocią łapę. Rozeźlony mieszczanin arogancko popchnął Ksina, sprawiając, że ten spóźnił się o mgnienie oka. Czubek ostrza zagłębił się w plecy Sara, który czując ukłucie, odruchowo wygiął się do tyłu. Pazury zacisnęły się na nadgarstku zabójcy, łamiąc kości dłoni razem z rękojeścią noża, wbijając głęboko w ciało nity mocujące okładzinę rękojeści. Lecz nie było krzyku ani jęku. Niedoszły morderca szarpnął się i ku zdumieniu Ksina z łatwością wyrwał z uścisku zgniecioną rękę. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie czuł bólu. Upuścił nóż i w pośpiechu cofnął się w tłum. Ksin nie ścigał go, podtrzymał zranionego Sara. – Co mi się stało? – Opryszek się wzdrygnął. – Dostałeś nożem w plecy. Saro zbladł jak chusta. – Głęboko? – Strach rozszerzył mu oczy. – Nie, najwyżej dwa palce, wyżyjesz. Chodźmy stąd! – Ksin pociągnął go w kierunku studni. Opodal, pod ścianą kamienicy, stał Hamnisz. Jego kusza leżała na bruku, a on sam próbował przewiązać krwawiące prawe przedramię. – Ktoś chciał mnie zabić! – syknął najemnik, rozglądając się dookoła. – Poszedłem rozejrzeć się na tyłach pewnego straganu i jakiś człowiek bez jednego słowa spróbował pchnąć mnie nożem w gardło. Osłoniłem się ramieniem... – Uciekł? – zapytał Ksin. – Nie żyje – wycedził Hamisz. – W lewym ręku miałem gotową kuszę... – Zawsze chodzisz z napiętą kuszą? – zainteresował się kotołak. – Zawsze, ale kiedy nic się nie dzieje, napinam ją tylko na jedną trzecią mocy. Tak było teraz. Pomóż mi, kapitanie, zamiast tyle gadać! – Przed chwilą Saro został lekko pchnięty nożem w plecy – powiedział Ksin, zawiązując opatrunek Hamnisza.
– Widzę... – mruknął Ronijczyk. – Jak dawno? – Minutę, może dwie temu. – To nie mógł być ten mój. Zastrzeliłem go wcześniej. – Znaczy tropią nas jacyś nożownicy... – Kotołak obrzucił wzrokiem przelewający się obok tłum. – Bertia! Ona... – zajęczał rozpaczliwie Saro. – Spokój! – Hamnisz zdrową ręką przytrzymał go za kołnierz i nie pozwolił mu wbiec pomiędzy ludzi. – Tak jej nie pomożesz, a sam zginiesz. – Zabiją ją! Może już zabili! – Łotrzyk nie zamierzał wykazywać rozsądku. – Trzeba ratować... Ksin wymierzył mu policzek. – Zaraz ją znajdziemy – rzekł, gdy Saro spojrzał przytomniej. – Gdyby ją zabili, już podniósłby się krzyk. – Może też weszła za stragany, tam gdzie ja, pod tamtym murem? – zasugerował Hamnisz. – Idziemy! – zdecydował Ksin. – Jak twoja ręka i kusza? – Cięcie powierzchowne, a z kuszy mogę wystrzelić jeszcze jeden bełt. Mam napiąć mocniej? – Nie ma czasu! Miejcie oczy z tyłu głowy! – Kotołak ruszył przez plac targowy. Zabójcy obstąpili ich po kilkunastu krokach. Niby przypadkiem, zupełnie pospolicie wyglądający mężczyźni. Ciągle jeszcze liczyli na atak z zaskoczenia. Ten, który szedł prosto na Ksina, spojrzawszy w oczy kotołaka, pojął swój błąd i natychmiast zmienił kierunek. Ksin się obejrzał. Za nimi było trzech. Hamnisz też to widział, obrócił się od niechcenia i niemal z przystawienia kuszy wpakował bełt w brzuch temu, który podszedł najbliżej. Trafiony mężczyzna przystanął z wyrazem zdumienia na twarzy. Nie padł, nie okazał najmniejszego cierpienia, jedynie zbladł. Dwaj pozostali ujęli go pod ramiona i odciągnęli do tyłu. – Nie przeżyje – mruknął Hamnisz do Ksina. – Dostał prosto w aortę... – Droga na razie wolna – odpowiedział kotołak. Nie tracąc czasu, przedostali się na tyły rzędu straganów. Leżały tu śmiecie, puste worki, skrzynki i beczki. Zaledwie znikli z oczu postronnym świadkom, Hamnisz zaczął napinać kuszę. Saro pobiegł
przodem, gorączkowo zaglądając w każdy zakamarek. Ksin ruszył za nim, pilnując, by łotrzyk nie został sam. Usłyszeli tępy odgłos uderzenia, a po nim łoskot spadającej skrzynki. Nim dobiegli na to miejsce, zza sterty rupieci podniosła się Bertia i zaczęła obciągać podwiniętą sukienkę. – A, jesteście... – powiedziała z roztargnieniem. Saro stał, wpatrując się w nią jak urzeczony. Ksin ominął go i podszedł bliżej. U stóp Bertii leżał jeden ze skrytobójców z opuszczonymi spodniami. Bezskutecznie próbował złapać oddech, jego twarz siniała w oczach. – Dusi się – wyjaśniła obojętnie Bertia. – Zaraz skończy... – Co mu jest? – spytał Ksin. – Dostał piętą w kręgosłup, w to samo tajemne miejsce, co Saro przy ognisku, ale temu tutaj nie rozmasuję zdrętwienia nerwów... – Co tu zaszło? – Hamnisz stanął przy nich z gotową do strzału kuszą. Bertia bez słowa zaprowadziła ich parę kroków dalej i pokazała kolejnego trupa, leżącego w kałuży krwi. – To handlarz, od którego chciałam kupić naszyjnik. – Pochyliła się, podniosła z ziemi sznur błękitnych kamieni i założyła go sobie na szyję. – Przyszliśmy tutaj, bo miałam zapłacić ciałem... – Rozmawiałaś z nim? – przerwał jej zaintrygowany Ksin. – Powiedzmy, że użyłam uniwersalnego języka zrozumiałego dla mężczyzn ze wszystkich światów... – Bertia wzruszyła ramionami. – Nagle pojawił się ten drugi, pchnął nożem tego nieboraka, a potem rzucił się na mnie. Wtedy ja zadarłam kieckę, a ten, jak to chłop, pomyślał sobie, że najpierw zrobi swoje, a dopiero potem poderżnie mi gardło. Więc jak się na mnie położył, to ja zrobiłam mu, żeby przestał oddychać. – Podeszła i zajrzała za skrzynki. – O, już ma drgawki! A możecie mi rzec, dlaczego Saro ma krew na plecach, a Hamnisz jest cięty w rękę? – zmieniła temat. – Co tu się dzieje?! – Mieliśmy znaleźć Suminorczyków... – zaczął Ksin. – Obawiam się – wtrącił Hamnisz – że wy troje jesteście jedynymi Suminorczykami w tym mieście... – Stańcie bliżej – polecił kotołak – wrócimy i zażądamy od widma wyjaśnień. Kiedy wszyscy go dotknęli, ujął kamień i pomyślał życzenie:
„Pierwszy Świat”. Nic się nie stało. Tylko amulet, na którym Ksin zaciskał prawą dłoń, robił się ciepły, coraz cieplejszy... W normalnej sytuacji kotołak zacząłby mu się uważnie przyglądać, ale teraz odezwała się wiedza magiczna, którą przekazał mu Rodmin. W umyśle Ksina nagle pojawiła się myśl: „Niestabilna magia!”. Natychmiast zerwał amulet z szyi i odrzucił go pod najbliższy mur. Dobrze, że nie zwlekał dłużej. Artefakt, nim doleciał do ziemi, rozbryznął się w plamę czerni, która zawirowała gwałtownie. Wysunęły się z niej trzy czarne, szponiaste łapy, które w okamgnieniu rozryły ścianę kamienicy, zrywając całą połać tynku i zostawiając głębokie bruzdy na cegłach. Jedna z widmowych łap zaczepiła o granitowy bruk, krzesząc z niego snop iskier. Trwało to nie więcej niż jedno uderzenie serca, po czym znikło wszystko z wyjątkiem pokiereszowanych cegieł i kamieni oraz tumanu opadającego kurzu. – Klątwa szponów demona... – stwierdził spokojnie Hamnisz. – Bardzo paskudne i bardzo użyteczne zaklęcie. Można je rzucić na dowolny przedmiot... Masz szczęście, kapitanie, że się zorientowałeś, boby cię rozerwało na strzępy. – Pokręcił głową. – Nawet ty byś tego nie przeżył. – Wiem – mruknął Ksin, zagryzając wargę. – To co? Utknęliśmy tutaj? – zapytała rzeczowo Bertia. – Na to wygląda... – odpowiedział za kotołaka Hamnisz i zadarł głowę. Równocześnie zrobił jakiś ruch dłonią, powodując, że w kuszy coś szczęknęło metalicznie. Nagłym ruchem poderwał broń do ramienia i strzelił. Ksin nie zadawał zbędnych pytań, tylko odruchowo powiódł wzrokiem za torem pocisku. Oczywiście bełt był szybszy. Kotołak zobaczył tylko, jak napięta kusza wypada z okienka na poddaszu domu po drugiej stronie targowego placu, osuwa się po spadzistym dachu i zatrzymuje na gzymsie kamienicy. – Zejdźcie z widoku! – rozkazał Hamnisz, ponownie naciągając kuszę. – Skąd wiedziałeś? – mruknął Ksin. – Sam bym tam stanął... – odparł Ronijczyk. – Widzę, że ktoś urządził tu na nas polowanie z nagonką. Co robimy, kapitanie?
– Wynosimy się stąd! – zdecydował kotołak. – O reszcie pomyślimy, jak będziemy bezpieczni. – Raczej nie powinniśmy wychodzić teraz na plac – zauważył Hamnisz. – Tam dalej jest jakiś zaułek, widziałam wcześniej. – Bertia pokazała kierunek. – Prowadź! – polecił jej Ksin. – I uważajcie, żeby nie wychodzić na otwartą przestrzeń – przestrzegł kusznik. – Trzymajcie się tylnych ścian straganów! Po kilku minutach znaleźli się w wąskiej i mrocznej, wściekle cuchnącej moczem uliczce. – Jesteś pewna, że jest stąd wyjście? – zagadnął Saro. – A niby skąd mam być tego pewna?! – Zdenerwowana Bertia uderzyła łotrzyka otwartą dłonią po głowie. – Myślisz, że się tu kiedyś puszczałam?! – Uspokójcie się! – zmitygował ich Ksin. – Idą za nami! – oznajmił Hamnisz. – Saro, idź przodem szukać przejścia! – rozkazał kotołak, stając obok Ronijczyka. W wylocie zaułka pokazywali się kolejni skrytobójcy. – Pięciu! – stwierdził z zimnym uśmiechem Hamnisz i mocniej oparł kuszę o biodro. – Poczekaj jeszcze – powstrzymał go kotołak. – Może coś powiedzą... – To trzeba było nie odsyłać Sara – odparł kusznik. – Błąd, kapitanie... Ksin go zignorował. – Kim jesteście? Dlaczego nas ścigacie?! Odpowiedzią był zimny błysk wyjmowanych spod płaszczy mieczy. Hamnisz strzelił, powalając pierwszego napastnika. Na pozostałych nie zrobiło to żadnego wrażenia. Szli dalej, nie zważając na kolejne dwa bełty Ronijczyka, które rozciągnęły na bruku następnych atakujących. Ostatni dwaj nawet się nie zawahali. – To jacyś szaleńcy! – zdenerwował się Hamnisz. – Normalni ludzie już by uciekali... Tamci nie dość, że nie uciekali, to jeszcze uprzednio trafieni zaczęli wstawać. Pierwszy, który stanął na nogi, podniósł miecz i dołączył do zdrowych towarzyszy.
– Trafiłem go między oczy... – szepnął Ronijczyk zmartwiałym głosem. – Użyj srebrnego bełtu! – rozkazał Ksin. – Mam tylko jeden... – Oni tego nie wiedzą! – Zaraz... Muszę przeładować... – Sięgnął do sakwy. – Cofnijmy się! Nikt im w tym nie przeszkodził. Prześladowcom wyraźnie się nie spieszyło. – Są obłożeni czarem, który w chwili śmierci od razu przekształca ich w żywe trupy – stwierdził kotołak, nie spuszczając oczu z przeciwników. – Kiedy żyją, nie czują bólu... – Ale czują co innego... – wtrąciła Bertia, uśmiechając się znacząco. – Może ten twój przypadkiem był całkiem żywy? – zapytał z przekąsem Hamnisz. – O, tam idzie! – Głos kobiety zadrżał. – Ten taki więcej granatowy na gębie... – Teraz już pewnie byś go nie uwiodła – mruknął Ksin. – Myślisz może, że nigdy żywym trupom nie dawałam?! – Bertia zhardziała nagle. – A i owszem, bywało... – Sześciu! Niech to ogniste piekła pochłoną! – zapienił się Ronijczyk. – Gotów? – zmitygował go Ksin. – Gotów! – warknął Hamnisz. Najemnik nie zmarnował pocisku na jednego przeciwnika. Wyczekał na moment, kiedy dwóch zabójców stanęło przypadkiem jeden za drugim. Srebrny bełt wystrzelony z kuszy napiętej na pełną moc przeleciał na wylot przez pierwszego napastnika, który runął na ulicę jak kupka szmat. Drugi trafiony, ów zaduszony kochanek Bertii, momentalnie stanął w ogniu jak wielki słomiany chochoł. Na ten widok reszta cofnęła się w popłochu. – Tędy! – zawołał Saro, wychylając się zza załomu muru. Pobiegli ku niemu i trafili w kolejny zaułek, ciągnący się pomiędzy tylnymi ścianami kamienic. Skręcili raz i drugi, po czym stanęli przed wysokim ceglanym murem. Kotołak, wczepiając pazury w szczeliny, mógłby sforsować przeszkodę, inni nie mieli jednak szans. Bertia stanęła, popatrzyła i bez słowa odwróciła się do łotrzyka. Wzięła gwałtowny zamach. – Nie bij go! – Ksin przytrzymał ją za nadgarstek.
– Nie wiedziałem! – zajęczał Saro, odruchowo osłaniając głowę ramieniem. – Ja też nigdy tutaj nie byłem, skąd miałem znać teren...? – Cicho! – Kotołak nadstawił uszu. – Idą tu... – mruknął po chwili. – Zostało mi osiem zwykłych bełtów – oznajmił zupełnie spokojnie Hamnisz. – Nie pozwolę, by dostały mnie żywe trupy, więc jeden mam zamiar zostawić dla siebie. Ktoś jeszcze chce...? – Stanę pierwszy, ty mnie osłaniaj. – Ksin zignorował propozycję. – Tu jest wąsko, możemy się długo bronić. – Jak długo? – spytała Bertia. – Do skutku – odparł kotołak, szykując się do Przemiany. Saro pociągnął Hamnisza za rękaw. – Tak? – Kusznik zerknął na niego. – Ja... chciałbym... – Opryszek przełknął ślinę. – Ten bełt... N-nie będzie bolało? – Załatwione, człowieczku. – Ronijczyk z powagą skinął głową. – Nie zaboli. Po prostu spadnie na ciebie ciemność. Pod zagradzającą drogę ścianą pojawiło się szare widmo. – Bądźcie przeklęci, zdrajcy! – Hamnisz poderwał kuszę do ramienia, ale wykazał dość rozsądku, by nie zmarnować pocisku. Tylko znieruchomiał, mierząc w głowę zjawy. Ta wyglądała inaczej. Tym razem miała twarz i całkiem wyraziste ludzkie rysy. – Wybaczcie, to nie ja was zdradziłem – rzekła nowa emanacja. – Mamy ci wierzyć?! – Bertia skoczyła z pazurami do oczu zjawy, lecz oczywiście jej dłonie nie napotkały żadnego oporu. Rozjuszona kobieta zaczęła machać rękami, usiłując rozproszyć widmo niczym obłok dymu. – Chcę wam pomóc – powiedziała zjawa, ignorując wysiłki Bertii. W murze otworzyło się przejście okolone czarnymi płomieniami. – Wchodźcie, a będziecie bezpieczni. – Tu przynajmniej możemy uczciwie zginąć w walce – odrzekł Hamnisz. – Wynoś się! – Zaufajcie mi. – Nigdy! – zawołał Saro, dygocząc na całym ciele. Bertia spojrzała na niego z uznaniem. Podeszła i mocno przytuliła łotrzyka. – Podaj powód, dla którego mielibyśmy ci zaufać – odezwał się Ksin. – Twój delokator został obłożony klątwą, która powinna się
uaktywnić natychmiast, gdy wyraziłeś wolę powrotu do Pierwszego Świata. Tak byłoby skuteczniej, prawda? Ja zdołałem opóźnić działanie zaklęcia, co dało ci szansę pozbyć się tego artefaktu... – Wchodzimy! – zdecydował kotołak. Bertia objęła mocniej Sara i oboje weszli w czarną plamę. – Ty następny! – ponaglił Hamnisza Ksin. Kusznik wahał się chwilę, ale usłyszawszy tupot w głębi zaułka, odwrócił się i wbiegł w portal. Ksin skoczył za nim i ceglana ściana w okamgnieniu znowu stała się litym murem.
10 WIZJA PRZYSZŁOŚCI
Stali w izbie pełnej zwojów pergaminów, leżących na stole, półkach i podłodze. Dokumenty, zapiski, niedokończone karty ksiąg poniewierały się między magicznymi rekwizytami i słojami ingrediencji. W rogu, w fotelu pod wąskim oknem, siedział łysy starzec, do którego mierzył z kuszy zdenerwowany Hamnisz. Twarz starca widzieli już wcześniej jako oblicze widma. Bertia nadal mocno przytulała do siebie Sara. – Ani drgnij! – wycedził przez zęby Ronijczyk. – Nawet nie waż się myśleć o zaklęciach... – Nic ci nie zrobię – odrzekł gospodarz zmęczonym głosem. – Ja zaś tobie bardzo chętnie! Wiedz, starcze, że ostatni mag, który tak sobie ze mną igrał, nosi teraz w kręgosłupie grot mojego bełtu i całą swą magiczną moc zużywa na to, by móc oddychać oraz poruszać rękami i nogami. – Nazywa się Aldmudoch... – stwierdził spokojnie starzec. – Skąd wiesz? – Zaskoczony Ronijczyk zniżył kuszę. – Jestem Kiser, a ciebie zwą Hamnisz Nakłuwacz. – To ty...? – Hamnisz całkiem opuścił broń. – Czemuś nie powiedział tego wcześniej? – Znacie się? – spytał Ksin. – Stare dzieje... – Uspokojony Ronijczyk odłożył kuszę na stół. Bertia zaczęła lizać ucho Sara, który wsunął jej rękę pod sukienkę. Widać było, że z trudem panują nad namiętnością, która nagle ich ogarnęła. – Za tamtymi drzwiami znajdziecie łoże... – Gospodarz machnął ręką. Kobieta podziękowała skinieniem głowy i pociągnęła łotrzyka do sypialni.
– Ja też, kapitanie, przeżyłem trochę przygód – powiedział Hamnisz do Ksina, kiedy za Bertią i Sarem zamknęły się drzwi. – Owszem, przyszło mi to do głowy, kiedy tam, na targu, wypowiedziałeś słowa: „Szpony demona”. W Suminorze, Karze, Ronie ani nawet w Cesarstwie Archipelagu Południowego taki rodzaj magii bojowej nie jest znany. To czar niepochodzący z naszego świata... – To prawda – rzekł Kiser. – Ale on tego nie wiedział. Po prostu widział tę broń u maga Aldmudocha, którego ciężko okaleczył. – Co mag z innego świata robił w Suminorze? – To było w Ronie – uściślił Hamnisz. – Na samym skraju Gór Pustych. – Magowie nie od dziś znają sposoby poruszania się pomiędzy światami – odparł Kiser. – Choćby dlatego w Suminorze mimo najsroższych kar nie udało się wyplenić praktykowania czarnej magii. Z innych światów wciąż przybywają nowi chętni, by poigrać z mocą Onego, która występuje tylko u was. Jednak prawdziwe kłopoty zaczynają się dopiero wtedy, gdy występni magowie sięgają po władzę wykraczającą poza granice rodzinnego świata, kiedy próbują łączyć domeny. Tytuł Władcy Wszystkich Wymiarów Istnienia nęci wielu ambitnych... – Rodmin nigdy mi o tym nie mówił – zaoponował Ksin. – Mag Rodmin nie wiedział. – On?! To niemożliwe! On jest... – ...nadwornym magiem króla Redrena – dokończył Kiser. – W czary drogi do innych światów nigdy nie wtajemnicza się magów, którzy wmieszani są w politykę, bo rzecz łatwo może dojść do uszu władcy złaknionego sławy i podbojów. – Zatem Erkal? – Tak, to on był naszym rezydentem w świecie Suminoru. Niestety, okazał się zbyt głupi. – Waszym? Jest was więcej? – Jesteśmy strażnikami światów, ale co jakiś czas któryś z nas dopuszcza się zdrady. Tak się stało teraz... Z sąsiedniego pokoju dobiegło rytmiczne zgrzytanie łoża, a za moment bolesny skowyt Sara. Mag, kusznik i kotołak przerwali rozmowę, nasłuchując mimowolnie. Nagle łotrzyk zawył mrożącym krew w żyłach wrzaskiem mordowanego człowieka. Ksin i Hamnisz
odruchowo rzucili się w stronę drzwi, ale powstrzymał ich rozdygotany od namiętności głos Bertii: – Jeszczeeee... Aaa! Saro wręcz zadławił się swoim krzykiem. Cokolwiek działo się w tej sypialni, z pewnością przekraczało granice najbardziej wyuzdanego obcowania kobiety i mężczyzny. Kusznik i kotołak popatrzyli po sobie z osłupieniem. Mag Kiser siedział z nieprzeniknioną twarzą. To sprawiło, że obaj wojownicy się opamiętali i znów zaczęli słuchać gospodarza. – Na czym to stanęliśmy? – zagadnął mag. – Ach tak, na zdradzie! Poprzez Pierwszy Świat wiedzie droga do wszystkich innych światów. Niebo Pierwszego Świata jest co chwila niebem któregoś ze Światów Pochodnych, daje to fascynujące efekty astronomiczne, jak może zdążyliście już zauważyć... Często się zdarza, że ptaki przelatują przypadkiem do Pierwszego Świata, a wiatr przywiewa tam nasiona ze wszystkich światów, dlatego w stepie spotkać można tak wiele interesujących roślin. Jednak najciekawszą cechą Pierwszego Świata jest to, że po prostu nie ma on granic. Jest całkowicie bezkresny. Z tej przyczyny, a także z powodu częstych zmian na niebie niezmiernie łatwo można się tam zgubić. Ci, którzy kiedyś wyruszyli na podbój Pierwszego Świata, błądzą w nim do tej pory jako hordy koczowników, o ile oczywiście zabrali ze sobą kobiety. Można też bowiem napotkać tam żałosne gromady zgrzybiałych starców, które kiedyś były dumnymi armiami zdobywców. – Poprzednio mówiliście mi coś innego – odezwał się Ksin, odwracając wzrok od drzwi sypialni, zza których wciąż dochodziły spazmatyczne jęki, jednak już znacznie cichsze. – Dostępujesz właśnie drugiego wtajemniczenia, mój zacny kapitanie – odpowiedział gospodarz. – A zatem, jak mówiłem, Pierwszego Świata podbić nie można. Ci, którzy próbują to uczynić, szybko przestają być groźni. Bezkres przestrzeni i czasu nieubłaganie pozbawia ich sił i środków, a często także wszelkiej ogłady i zdrowych zmysłów. Znacznie bardziej niebezpieczni są ci, którzy przechodzą przez Pierwszy Świat, nie oglądając się na boki, i prowadzeni przez magów renegatów niosą ogień i żelazo do innych Światów Pochodnych. Nie bywa tak często, bo najpierw w Świecie Pochodnym, z którego wyrusza napaść, musi zapanować jeden kraj, jedna władza
i jedna wola, co zdarza się naprawdę rzadko. Potem jednak, prędzej czy później, rodzi się plan podboju całego Uniwersum. – To szaleństwo! – zawołał Hamnisz. – Tak, szaleństwo – zgodził się mag – ale kiedy masz taką szansę lub wydaje ci się, że ją masz, cóż cię może powstrzymać? – Rozum... – zaczął kusznik. – Nie! Człowiek nie ma aż tyle rozumu. Nigdy nie miał i mieć nie będzie. – A wy? – wtrącił kotołak. – Czasem sądzimy, że jesteśmy ponad tę żądzę, ale wiemy, że się mylimy. Kiedy możliwość staje się realnością, kiedy bajeczna władza wydaje się być na wyciągnięcie ręki, prędzej czy później pokusie ulega każdy z magów-strażników. Na szczęście nie zdarza się, by przytrafiło się to wszystkim naraz ani nawet większości. Pozostali więc powstrzymują renegatów. Przynajmniej do tej pory. – A ty? – Pytanie Ksina zabrzmiało jak echo. – Ja też uległem, lecz ze mną jest inaczej. Stać mnie na szczerość wobec was i siebie, bo umieram i nie poprowadzę już nigdzie żadnej armii. Gdy byłem młody i wierny ideałom, sam siebie obłożyłem klątwą, która miała sprawić, aby moje ciało samo pożarło się od środka, jeśli nie dochowam wierności sobie. Dzięki temu może wciąż byłbym zdrowy, lecz w przypływie idealizmu nałożyłem na ten czar dodatkowo zaklęcie amnezji i zapomniałem o klątwie. Zrezygnowałem w ten sposób z szantażowania samego siebie i nic prócz wiary w dobro nie odsuwało ode mnie pokusy władzy. Jak się okazało, to zbyt mało. Uległem więc, przyłączyłem się do spisku i wtedy sobie przypomniałem. Niestety, przypomnienie było możliwe dopiero po uaktywnieniu się zaklęcia samozagłady. Zabawne, prawda? Sam siebie nawróciłem na drogę cnoty szybko, skutecznie i radykalnie... Ksin i Hamnisz nic nie odpowiedzieli. – Nie mogę się uleczyć, bo w młodości byłem nad wyraz zdolnym i pomysłowym magiem... Jedyne, co mi pozostało, to odzyskać szacunek w oczach mojego dawnego ja, czyli wam pomóc. Dokładniej mówiąc, pomóc światu Międzykontynentu, zanim uderzy na niego armia, której nie zdoła powstrzymać żadne pojedyncze państwo. Walczycie teraz o to, by dać swojemu światu czas na zjednoczenie się
i odparcie napaści. – Kar, Suminor, Ron i Cesarstwo Archipelagu miałyby zawrzeć pokój? – zdumiał się Hamnisz. – A cóż wtedy poczną wolne kompanie?! – Wszak moim zadaniem było nie dopuścić do bitwy światów! – sprzeciwił się kotołak. – Tak, istotnie, do tej bitwy wcale miało nie dojść, bo Suminor miał zostać pokonany znacznie wcześniej... – Mag uśmiechnął się cierpko. – Pociesz się, kapitanie, że reszta magów strażników nadal myśli tak jak ty. – A czemu to ja miałbym walczyć w obronie całego Miedzykontynentu? – zagadnął Hamnisz. – Któż będzie wtedy moim zleceniodawcą? – Nasza umowa wciąż obowiązuje! – oznajmił Ksin. – Chodzi o coś więcej – rzekł Kiser. – Jesteś człowiekiem wolnym, Nakłuwaczu, a w światach, w których nastaje jedna władza, nie ma już miejsca dla ludzi wolnych, którzy chodzą, gdzie chcą, robią, co chcą, i dowolnie wybierają stronę, po której zamierzają walczyć. Skończą się twoje wędrówki z wierną kuszą na ramieniu i twoje targi o zapłatę. – Ta mowa trochę mnie przekonuje – przyznał Hamnisz – a potwierdzenie umowy przesądza sprawę. Nadal jestem waszym najemnikiem! – Podejdź do stołu, kapitanie – powiedział mag. – Pod tymi pergaminami znajdziesz zwierciadło, spojrzyj w nie! Ksin zrobił, o co go proszono, a Hamnisz zerknął mu przez ramię. Zwierciadło odbijało obraz Pierwszego Świata. Na pierwszym planie widoczna była znajoma samotna skała. Po chwili pojawiły się dwie armie, atakujące strzygi i lecące ku nim, lecz jeszcze zawieszone w powietrzu strzały o srebrnych grotach. Wszystkie zdarzenia odtworzyły moment, w którym znieruchomiały, kiedy przed Ksinem pojawiło się zdradzieckie widmo bez twarzy. – Teraz zobaczysz ciąg dalszy – oznajmił Kiser. Obraz ożył. Linia biegnących strzyg spotkała się z chmurą strzał. Nadnaturalnie szybkie potworzyce z łatwością uchylały się przed pociskami i tylko kilka z nich bezwładnie potoczyło się po murawie. Dopadły pierwszej linii wroga. Tutaj srebrne trójzęby i sieci okazały
się dużo skuteczniejszą bronią. Strzygi były co prawda znacznie szybsze od stawiających im czoła ludzi, ale póki sieciarze zachowywali zwarty szyk, niewiele mogły im zrobić. Miotały się, rzucały naprzód i odskakiwały poparzone nienawistnym metalem. Co chwila któraś ugodzona głębiej ostrzami trójzęba padała w drgawkach na ziemię, kurczyła się i najwyraźniej wtedy przestawało działać zaklęcie chroniące przed światłem słonecznym, bo powalone strzygi stawały w płomieniach. Stojący za sieciarzami łucznicy strzelali bez przerwy. Zwierciadło nie przekazywało głosu, ale patrząc na rozwarte paszcze strzyg, ich drgające języki, wybałuszone w furii oczy, w których nawet w dziennym świetle dawało się dostrzec fioletowy blask, łatwo można było wyobrazić sobie nieziemski ryk i zawodzenie rozlegające się nad przyszłym polem bitwy. W niecały kwadrans od rozpoczęcia ataku zginęła jedna trzecia strzyg, ale pozostałe nacierały nadal z zajadłością nieznającą instynktu samozachowawczego. Dymiącymi pazurami darły srebrne sieci, uchylały się od ciosów i próbowały dosięgać ludzi. W paru miejscach im się to udało, wywleczeni z szyku sieciarze byli natychmiast rozszarpywani na strzępy, ale luki w szeregach szybko uzupełniano. Linia obrońców wyginała się, lecz tylko nieznacznie ustępowała przed furią strzyg. Choć nie ulegało wątpliwości, że potworzyce nie cofną się i będą atakować, aż zginą wszystkie, nie wydawało się możliwe, aby zdołały zwyciężyć. Do czasu aż przed linię wojsk Suminoru wystąpili kusznicy. Stanęli w dwuszeregu, pierwsza linia przyklękła, złożyli się i wystrzelili wszyscy naraz. Salwa zwykłych bełtów po prostu przeleciała przez plecy stłoczonych strzyg, nie szkodząc im, a co najwyżej budząc jeszcze większe rozdrażnienie, po czym powaliła całe połacie szyku sieciarzy. Strzygi runęły w wyrwy. Zdawało się, jakby ludzie wpadli w maszynę do siekania mięsa. W górę poleciały oderwane ręce, głowy i kłęby wyrwanych wnętrzności. W pierwszych liniach wrogiej armii zapanował chaos. Kusznicy wystrzelili jeszcze jedną morderczą salwę, po czym sprawnie zmienili ustawienie i utworzyli we własnym dwuszeregu przejścia dla trzeciej linii wojsk Suminoru. To były kotołaki. Ksin z napięciem wpatrzył się w lustro, starając się dostrzec wśród nich własne rysy albo przynajmniej podobieństwo wskazujące, że obserwuje swoich potomków. Nic takiego nie zauważył.
Kotołaki szły same, bez przewodników podobnych do tych, którzy prowadzili na smyczach strzygi. O ile nacierające wcześniej potworzyce były niczym żywioł, fala nienawiści i żądzy mordu, to teraz widać było, że do walki idą myślące drapieżniki. Kotołaki zbliżały się truchtem i jakby od niechcenia przekształcały w biegu. Po prostu pochylały się ku ziemi i kontynuowały bieg na czterech łapach. Nie przyspieszały, jedynie ich ruchy nabierały płynności i sprężystości. Kolejno dobiegały do szalejących strzyg, za ich plecami przysiadały na tylnych łapach i wybrawszy dogodny moment i miejsce, potężnymi susami wyskakiwały w górę, przelatywały nad łbami potworzyc i wpadały w tłum wrogów. Wkrótce nad polem bitwy uniosła się czerwona chmura kropel rozbryzgiwanej krwi. W zwierciadle znów pokazała się linia wojsk Suminoru. To było już zwykłe wojsko. Nie zanosiło się jednak, aby ciężkozbrojna piechota miała w tej bitwie wiele do roboty. Ludzie tylko stali, śledząc postępy stworów Onego. Wrogów z każdą chwilą coraz bardziej ogarniała panika. Szyki rozpadały się w bezładne gromady przerażonych ludzi, myślących już tylko o własnym ratunku. W centrum obrazu pojawiło się dowództwo suminorskiej armii. Rozkazy wydawała siedząca na koniu, energiczna młoda kobieta w złotej koronie. Twarz królowej wykazywała uderzające podobieństwo do oblicza Redrena. U strzemion władczyni warowały dwa przekształcone potwory – wilkołak i kotołak. Ksin dostrzegł też, że jej koń ma długie, jakby dzicze kły i czerwone ślepia. W pewnej chwili młoda królowa skrzywiła usta w doskonale znanym Ksinowi grymasie, zdjęła koronę i beztrosko zawiesiła ją na łęku siodła. Wtedy obraz zniknął, a w zwierciadle odbiły się zdumione twarze Ksina i Hamnisza. – To Gentaja II, prawnuczka twojego króla Redrena, kapitanie – powiedział z wysiłkiem Kiser. Klątwa musiała działać szybko, bo mag wyglądał znacznie gorzej, niż kiedy tu weszli. – Jak widzisz, nieźle sobie poradzi z najazdem z zaświatów. Od was jednak zależy, czy będzie miała okazję stanąć do tej bitwy. – W życiu nie widziałem takiej jatki... – mruknął Ronijczyk. – W istocie. Po tej rzezi magowie, przerażeni wizją suminorskich potworów wdzierających się do kolejnych światów, zamkną na głucho przejścia do Pierwszego Świata. Strach jest wielkim strażnikiem
wolności i sprawiedliwości... – Kiser rozkaszlał się gwałtownie, na usta wystąpiła mu czarna piana. – Czas mój bliski... – wydyszał. – Tam... – Pokazał półkę. – Przygotowałem dla was... Hamnisz wziął wskazaną szkatułkę, przeniósł na stół i otworzył. – Srebrne bełty! – zawołał ucieszony, wyjmując pociski związane w gruby pęczek. – Równo dwa tuziny – stwierdził. – A tu trzy tuziny stalowych, doskonale! A te...? – Ostrożnie! – przestrzegł go mag. – Nie dotykaj grotów! – Co to za metal? – Beryl. W waszym świecie nieznany. Jest trujący dla ludzi, a dla potworów o wiele bardziej szkodliwy od srebra. Nawet draśnięcie berylowym ostrzem nie zagoi się, dopóki cała rana nie zostanie wycięta razem z otaczającą ją skórą i mięśniami. Na głębsze zranienia nie ma ratunku. – Pół tuzina – mruknął Hamnisz, starannie pakując groźne pociski. – Zrobię z nich dobry użytek – zapewnił. – A to co takiego? – Ksin wyjął ze szkatułki pęk niepozornych wisiorków z pospolitych metali i kamieni, pokrytych prymitywnymi rytami. Wisiały na zwykłych rzemykach lub wręcz parcianych sznurkach. – Kiedyś były to tandetne talizmany sprzedawane przez jarmarcznych szarlatanów – powiedział wolno Kiser. – Teraz każdy z nich obłożony jest klątwą szponów demona... Kotołak gwałtownie odłożył artefakty na stół. – Bez obaw! – uspokoił go mag. – Są stabilne. Aby wyzwolić klątwę, należy ścisnąć amulet w dłoni i wypowiedzieć słowa: „Drap do krwi”. Od tej chwili masz równo pięć uderzeń serca, żeby tym rzucić we wroga. Szpony demona rozerwą każdego, kto znajdzie się mniej niż dziesięć kroków od miejsca upadku artefaktu. Przygotowałem ich tuzin, więc możecie poszatkować nimi całkiem spory oddział. – Działają na potwory? – spytał Hamnisz, wybierając sobie trzy amulety. Zawiesił je na szyi. – Oczywiście. – Co właściwie mamy zrobić? – odezwał się Ksin. – Tu, w tym mieście, mieliście tylko zginąć. Teraz musicie się stąd wydostać. Nie mam już siły, by chronić was poza moim domem. I nie dam też rady przenieść was tutaj drugi raz, jeśli znów wpadniecie
w kłopoty. – A jak już wyjdziemy z miasta? – dopytywał się kotołak. – Tam na dnie jest jeszcze mapa z zaznaczoną drogą pomiędzy światami. Dzięki niej w naturalny sposób traficie do Pierwszego Świata, a stamtąd z kolei do świata maga Korathosa, który zaplanował podbój Międzykontynentu. To jemu, na swoje nieszczęście, postanowiłem pomóc... – Kiser smętnie pokiwał głową. – I to jego słudzy ścigali was dzisiaj. Kotołak wyjął i rozwinął mapę. – W niej jest zaklęty mój głos – oznajmił mag. – Gdy któreś z was dotknie mapy palcem w wybranym miejscu, usłyszycie niezbędne wskazówki dotyczące tej okolicy oraz dalszej drogi. Dokładnie opisałem drogę do Pierwszego Świata i świata Korathosa. – Mówiłeś, że nie wszyscy magowie-strażnicy należą do spisku – przypomniał Ksin. – Może powinniśmy wezwać ich do pomocy? – Jak sądzisz... – Kiser się rozkaszlał. – Komu dadzą wiarę? Korathosowi, jednemu spośród nich, czy włóczędze z obcego świata? Jeżeli już mają uwierzyć w spisek, to raczej taki, który doprowadzi do dominacji świata Suminoru. Wszyscy widzieli już tę wizję bitwy... – Czy jest jakiś sposób, by zdemaskować Korathosa? – Obaj starannie zadbaliśmy o to, aby nie było żadnych dowodów. – Jesteś świadkiem. – Nie pożyję dość długo, aby złożyć swoje świadectwo w czasie najbliższej Koniunkcji Światów. Mogę wam dać zapis naszej dzisiejszej rozmowy, ale nie będzie on dość wiarygodny, jeśli nie poprzecie go innymi dowodami. To tamten mleczny kryształ na półce. – Pokazał drżącą dłonią. – W nim zapisuje się każde słowo wypowiedziane w tej komnacie. – Z tego, co mówiłeś, świat Korathosa jest jedynowładztwem – nie poddawał się Ksin. – Czy to nie wystarczy za dowód? – Bo on ma możliwość przeprowadzenia podboju? – Kiser wzruszył ramionami. – Każdy mężczyzna ma możliwość być gwałcicielem i zabójcą, ale co z tego? Oficjalnie Korathos nie włada swoim światem. Ustalenie, że tamtejszy imperator jest jego marionetką, wymagałoby przeprowadzenia tam śledztwa. Tymczasem obowiązuje zasada, że wtajemniczeni magowie spotykają się zawsze w Pierwszym Świecie, penetracja cudzego świata uznawana jest za przejaw złych zamiarów.
– Ale wy wchodziliście do Suminoru! – wtrącił Hamnisz. – Bo mieliśmy złe zamiary – uciął Kiser. – Nie liczcie na innych strażników, bo nie zdołacie przewidzieć, co zrobią. Może snują jakieś własne plany podbojów? W najlepszym razie jedni uwierzą wam, a inni nie, co doprowadzi do magicznej wojny na wielką skalę. To rzeczywiście może skończyć się kolejną otchłanią niebytu w Pierwszym Świecie. Magowie-strażnicy sądzą, że wybieracie się do świata Korathosa po zbłąkanych tam Suminorczyków, i niech tak zostanie. Oficjalnie Korathos jest zobowiązany udzielić wam wszelkiej pomocy. Jeśli jednak to zrobi i wyda wam Suminorczyków, połączenie między waszymi światami ulegnie osłabieniu i znów stanie się dostępne tylko dla magów. Nie przejdzie armia gotująca się do podboju. Tylko ja wiem, że Korathos specjalnie polował na waszych ludzi zabłąkanych w innych światach. Dla ciebie, kapitanie, pozostały już, że tak powiem, marne resztki... – Ciesz się, że umierasz! Bo gdyby nie to, szybko przekonałbyś się, kto tu jest marną resztką! – zawołał Hamnisz z urazą. – Zatem jeśli my nic nie zrobimy, z domu Erkala wydostanie się nie fala rozchwianej magii, jak sądziliśmy z Rodminem, lecz wielka, obca armia... – zamyślił się Ksin. – Tak. Będą wychodzić bardzo długo, niczym niekończąca się rzeka ludzi i koni – dopowiedział umierający mag. – Rychło rozbiorą ten dom, by nie przeszkadzał taborom i machinom oblężniczym. A rozchwianej magii już nie ma, Korathos ustabilizował ją osobiście, żeby nie przeszkadzała jego wojskom. Zachował tylko pozory, by zniechęcić twego przyjaciela Rodmina... – Musimy więc zabić Korathosa? – spytał Hamnisz, biorąc ze stołu kuszę i uważnie się jej przyglądając. – Możesz też, Nakłuwaczu, przekonać go, aby poprzestał na absolutnej władzy tylko w swoim świecie... – Kiser uśmiechnął się z wysiłkiem. – Dosyć, nie męczcie mnie już dłużej! – Osunął się bezwładnie w fotelu. – Zaraz się zacznie agonia... Pragnę już zostać sam. Otworzyły się drzwi i w progu sypialni stanęła Bertia. Wyglądała na bardzo zadowoloną. – Gdzie Saro? – Kotołak zerknął do środka. – Leży pod łóżkiem i wciąż przeżywa... – Uśmiechnęła się szeroko.
– Jesteście parą zwyrodnialców! – Hamnisz, rozzłoszczony słowami gospodarza, obrócił swój gniew w inną stronę. – Poczekaj! Przypomnę ci to, jak przyjdziesz się na mnie położyć. – Obejdzie się! – Prawda, zapomniałam, ty masz swoją kuszę! Możesz z niej swój męski członek wystrzelić do samego nieba. Inni wszak muszą radzić sobie znacznie bardziej przyziemnie... – Wyjdźmy stąd! – rzucił Ksin, spoglądając znacząco na siedzącego w fotelu maga. – Uszanujmy jego życzenie. – A co z nim? – zainteresowała się Bertia. – Czegoś posiniał... Idzie w sztywniaki? – Wyjdź! – Dobrze, już dobrze... – Cofnęła się do sypialni i pochyliła nad podłogą. – Wyłaź, szczurku! Zbieramy się! Saro wypełzł niemrawo. Miał podrapane czoło i policzki, odgryziony kawałek prawego ucha, zakrwawione szyję, ramię oraz plecy. Najwyraźniej Bertia w przypływie namiętności rozdrapała mu ranę od noża. Pomimo tylu obrażeń, na pokiereszowanej twarzy łotrzyka malował się wyraz głupawego szczęścia, niczym u niewinnej panienki po schadzce w krzakach koło domu. Łotrzyk natychmiast przytulił się do Bertii, która zaczęła głaskać go jak psa. Hamnisz, widząc to, chciał splunąć na podłogę, ale powstrzymał się przez wzgląd na umierającego gospodarza. Ronijczyk odwrócił się więc demonstracyjnie i zebrał ze stołu przygotowane dla nich rzeczy. Mag nie zareagował już na podziękowania ani słowa pożegnania. Zostawili go samego, zeszli na dół i zebrali się w kuchni. Hamnisz natychmiast zaczął szperać w spiżarni, a Ksin streścił Bertii i łotrzykowi opowieść Kisera. – Uważam, że powinniście wziąć po jednym talizmanie ze szponami demona – oznajmił na koniec. – Może się wam przydać. Saro z obawą założył wisiorek zrobiony z zaśniedziałej miedzianej monety. Bertia wybierała dłuższą chwilę. – Nie ma nic ładniejszego? – Zdecydowała się w końcu na kawałek kolorowego szkła. – Nawet kurwie nie wypada nosić czegoś takiego! – stwierdziła zdegustowana. – Ludzie pomyślą sobie, że daję za darmo... – Bo to prawda – rzucił od niechcenia Hamnisz. – Jednak nie wszyscy muszą o tym wiedzieć! – Bertia dumnie
uniosła głowę i odwróciła się do niego plecami. – W tym rzecz, aby nikt nie chciał ci tego ukraść – wyjaśnił kotołak. – Ja wezmę cztery, a reszta dla Hamnisza. – Nie podzielimy się po połowie? – spytał Ronijczyk, układając na stole cztery bochenki chleba i płaty wędzonego mięsa. – Ja mam własne pazury... – zauważył Ksin. – No, chyba że tak... – Hamnisz zawiesił na szyi trzy następne talizmany. – Zjecie coś? – A pewnie! – Bertia natychmiast wgryzła się w mięso, po czym rozerwała na pół bochenek chleba i podała kawałek Sarowi. Ksin siadł za stołem, podparł głowę dłonią. – Napiłbym się wina – mruknął. – Jest? – Nawet całkiem przyzwoite, sądząc po woni – stwierdził kusznik i postawił na stole gliniany dzban. – Zaraz znajdę jakieś kubki... – Może byś go opatrzyła? – Ksin spojrzał wymownie na Sara, kiedy Hamnisz nalewał wino. Bertia uśmiechnęła się tylko. – Nie chcę! – niespodziewanie zaoponował łotrzyk. – Niech boli, ból jest taki piękny... – Do kata, coś ty z nim zrobiła?! – zirytował się kotołak. – Nie twoja sprawa, kapitanie. To mój mężczyzna i jest nam razem dobrze. Chcesz się może wtrącać do tego, co robię w łożu? – Wydęła usta. – Mówić mi, jak mam dawać? Chętnie posłucham, ale najpierw sam się ze mną połóż... – Co, nie miałaś jeszcze kotołaka? – zagadnął zaczepnie Hamnisz. – A tak, nie miałam! – Bertia spojrzała Ksinowi prosto w oczy. – Dla zakładu dawałam nawet ghulom w krypcie, więc myślałam, że nic mnie już nie zaciekawi. Jednak życie pełne jest niespodzianek... Kotołak, zamiast odpowiedzieć, podniósł kubek do ust. Wino było rzeczywiście przednie. – Co robimy? – spytał Hamnisz, dopiwszy swoją porcję. – Saro się najpierw obmyje, bo nie myślę chodzić po mieście z napoczętą ofiarą strzygi – zdecydował Ksin. Bertia znacząco szturchnęła łotrzyka w bok. Saro wstał, dopił swoje wino, po czym odszukał miskę oraz cebrzyk z wodą i z grubsza doprowadził się do porządku. Ledwie skończył, przez cały dom przebiegło konwulsyjne drżenie, jakby dreszcz biegnący
od fundamentów po czubek dachu. – Kiser zmarł – oznajmił kotołak. – Właśnie straciły moc czary chroniące ten dom przed ogniem oraz niepowołanymi oczami i uszami, zwłaszcza przed magicznym skanowaniem. Od tej chwili słudzy Korathosa wiedzą, gdzie jesteśmy. Zbierajcie się! – Znasz się na magii, kapitanie? – spytał Hamnisz, podnosząc kuszę. – Znam, jednak nie na tyle, by samemu rzucać zaklęcia – odrzekł Ksin, wstając zza stołu. Ronijczyk wyjrzał przez okno. – Jest jeszcze widno i wielu ludzi na ulicach – stwierdził. – Chyba nie powinniśmy wdawać się w walkę na oczach tylu świadków. To nie żaden zaułek, lecz jedna z głównych ulic, nieopodal rynku. Jak nadbiegnie straż, nie damy rady. – Masz rację – zgodził się Ksin po namyśle. – Zaczekamy na nich tutaj... Sprawdź, gdzie są tylne drzwi. Bertia i Saro, stańcie w oknach na piętrze, tylko nie pokazujcie się zanadto. Musimy ich tu wpuścić i zabić wszystkich! Ja będę przy drzwiach od ulicy, Hamnisz osłania mnie ze schodów. Nie używajcie tu szponów demona, bo jest za mało miejsca. Bertia, bierzesz żywność. Jak się zacznie, ty i Saro macie się trzymać Hamnisza. Jasne? Bertia posłusznie skinęła głową. Najwyraźniej nauczyła się już, kiedy należy trzymać język za zębami. – A co ja mam robić? – spytał Saro. – Przeżyć! – rzekł kotołak. – Jesteś nam potrzebny żywy. Chociaż ostatnio lubisz ból, trzymaj się z daleka od walki, chyba że ona przyjdzie do ciebie. Jaką broń lubisz? – Najbardziej? – Łotrzyk się wyszczerzył. – Zakrzywiony kozik do obcinania mieszków... – Znajdź sobie jakiś nóż! – Ksin zignorował żart i wyszedł do sieni.
11 UCIECZKA BESTII
Drzwi wejściowe były zamknięte. Kotołak odsunął rygiel i uchylił je odrobinę, na tyle, by zachęcały do wejścia w zasadzkę i nie dość szeroko, by zwrócić uwagę przypadkowych przechodniów. Następnie Ksin zmienił postać i wdrapał się na gzyms nad wejściem. Było tu zbyt wąsko, by stanąć, więc drapiąc pazurami tynk i czepiając się szczelin między cegłami, wszedł na jedną z belek ukośnie podpierających strop. Sadowiąc się na niej, wzniecił tuman kurzu, po czym przybrał możliwie najwygodniejszą pozycję do zeskoku i znieruchomiał. Był jakieś dziesięć łokci nad podłogą przedsionka. Hamnisz tymczasem za pomocą stołka owiniętego jakąś tkaniną szczelnie zasłonił okienko na piętrze, dzięki czemu górna część schodów znikła w głębokim mroku. Kusznik z gotową do strzału bronią stanął w najciemniejszym miejscu. Ksin widział go doskonale, ale wiedział też, że ani oczy człowieka, ani zmętniały wzrok żywego trupa nie będą w stanie dostrzec Hamnisza. – Jesteś gotów, kapitanie? – odezwał się Ronijczyk. Ksin nie mógł mówić, więc tylko machnął ogonem. Hamnisz jednak nie zauważył ruchu, zatem ponowił pytanie. Wtedy kotołak odwrócił łeb i spojrzał wprost na kusznika. Ten zobaczył, jak wysoko, w ciemności pod sufitem rozbłysnęły dwa pałające zielonym ogniem ślepia, które wykonały lekki ruch w górę i w dół. – W porządku, rozumiem – powiedział Hamnisz. – Idą! Są na ulicy! – dobiegł z góry głos Sara. – Trzech podchodzi od tyłu! – dodała Bertia. – Dwóch ma kusze! – Zrozumieliśmy! – zawołał półgłosem Ronijczyk. Kotołak zamknął oczy i wsłuchał się w dochodzące z ulicy odgłosy. Usłyszał ciężkie kroki siedmiu ludzi. Kiedy podeszli bliżej i przystanęli pod drzwiami, stwierdził, że oddycha tylko dwóch
spośród nich. Drzwi skrzypnęły cicho i od razu weszli. Żywe trupy nie znały wahania, ruszyły przodem. Dwaj, których serca jeszcze biły, trzymali się z tyłu. Jednocześnie zaskrzypiały drzwi w głębi domostwa, przy tylnym wejściu. Razem dziesięciu! Hamnisz miał tylko sześć strzałów, a co najmniej dwa musiał przeznaczyć na walkę z kusznikami. Wynikało z tego, że Ksin powinien wziąć na siebie przynajmniej czterech, najlepiej zaś sześciu przeciwników. Musiał być zatem naprawdę szybki... Byli już pod nim. Kotołak przyglądał się im chwilę zmrużonymi oczami, następnie odepchnął od belki i szeroko rozpościerając łapy, bezszelestnie spadł na wrogów niczym wielki czarny nietoperz. Pazury obu przednich łap wbiły się głęboko w czaszki dwóch żywych trupów. Trzeciego chwycił zębami za kark, po czym, nie bacząc na wściekły trzask łamanych czaszek i kręgosłupów, gwałtownie pociągnął ofiary ku sobie i na siebie. Osłonił się nimi jak tarczą i było to najrozsądniejsze, co mógł uczynić, gdyż w tym momencie spadły na niego ciosy czterech pozostałych zabójców. Palący ból w tylnej łapie oznaczał, że draśnięto go srebrnym ostrzem. Pozostałe klingi ugrzęzły z chrzęstem w trzymanych przez Ksina ciałach, wywołując gwałtowne drgawki. Kotołak skręcił się raptownie, pazury tylnych łap zazgrzytały przeciągle po kamieniach przedsionka, ale zaczepiły o jakiś występ, znajdując punkt oparcia, który pozwolił mu złapać równowagę. Stanął na tylnych łapach i wyprostował się na całą wysokość, trzymając w pysku jednego napastnika, a dwóch pozostałych, niby szmaciane lalki, w uniesionych do góry przednich łapach. Na moment znieruchomiał w tej pozie niczym upiorna, żywa szubienica. Widok okazał się ponad siły jednego z napastników, w którym biło jeszcze serce. Człowiek ten wrzasnął ze strachu i rzucił się do ucieczki. Bełt Hamnisza z hukiem przyszpilił go do drzwi. Srebrny grot wyszedł z ciała, ale kusznik dobrze wiedział, do kogo strzela. Mierzył w kręgosłup, tak aby jak najwięcej drobin miękkiego metalu, roztartego na kościach, pozostało w głębi ciała. Przemiana w żywego trupa zaczęła się w chwili śmierci, lecz srebro skutecznie ją powstrzymało. Tylko kanał rany zaczął jarzyć się szkarłatnym blaskiem, przeświecającym przez ciało i ubranie. Ksin poczuł w pysku smak krwi. Na szczęście nie była to krew
żywego człowieka, działająca jak narkotyk odbierający samokontrolę i ujawniający otchłanie furii i nienawiści, a jedynie mdląca trupia posoka. Kotołak puścił ofiarę z przegryzionym karkiem i parsknął śliną, by pozbyć się z pyska gorzkiego, metalicznego posmaku. Następny wystrzelony z ciemności bełt zwalił z nóg drugiego człowieka. Ten zginął inaczej niż pierwszy. Pocisk musiał przeszyć serce, pozostawiając w nim kawałek srebra, więc w momencie rozpoczęcia przemiany klatka piersiowa wręcz eksplodowała od środka. Magiczna siła rozprostowała żebra, zamieniając ciało w ochłap najeżony odłamkami kości. Dwa pozostałe martwiaki nie zwróciły na to uwagi. Zaatakowały, unosząc sztylety i nie oglądając się na ginących za nimi żywych towarzyszy. Kotołak zamachnął się, uderzył na krzyż trzymanymi w pazurach ciałami. Siła ciosu rozerwała nadwerężone czaszki i Ksinowi w obu łapach pozostały tylko skalpy i kawałki kości, ale nacierające żywe trupy zostały zwalone z nóg i przygniecione. Kotołak skoczył na nich, zanim zdążyli się wygrzebać. Pierwszego uderzył z rozmachem prawą łapą i doszczętnie zmiażdżył mu pierś, po czym czubkami pazurów wydłubał spomiędzy kostnych drzazg okaleczone serce, wyrwał i cisnął je pod ścianę. Drugiego martwiaka najpierw tylko przycisnął lewą łapą do podłogi, żeby mu nie przeszkadzał rozprawić się z pierwszym. Ostatni przeciwnik zdołał jednak przekręcić się na brzuch i zaczął wstawać. Kotołak skoczył mu na plecy wszystkimi czterema łapami i zagłębiwszy pazury w krzyż oraz między łopatki, wyrwał cały kręgosłup, od karku po tyłek. Martwiak, oprawiony jak ryba, z koszmarną raną, nie zamierzał jednak kończyć egzystencji, wciąż pełzał. Ksin nie tracił czasu na dobijanie. Pozostawił drgające, na pół sfiletowane ścierwo i ruszył na pomoc Hamniszowi. W porę, jak się okazało. Trzej napastnicy nadchodzący z tyłu domu działali znacznie mniej bezmyślnie niż horda, która wtargnęła od ulicy. Do środka weszło tylko dwóch, trzeci zauważył, że okno na piętrze jest czymś osłonięte, więc pozostał na zewnątrz i odczekawszy chwilę, strzelił z kuszy, strącając z parapetu owinięty tkaniną stołek. Przyczajony w kącie Hamnisz znalazł się nagle w pełnym świetle. Dotychczas mrok w górze schodów przecinała tylko wąska smuga
jasności, wpadająca szczeliną umyślnie zostawioną przez Ronijczyka. Teraz okazało się, że drugi zabójca, także kusznik, stał tylko o krok od smugi światła, której przekroczenie oznaczałoby jego śmierć. Domyślił się tego, zatem z kuszą gotową do strzału czekał w mroku na dalszy rozwój wypadków. Fala światła ogarnęła więc obu kuszników mierzących do siebie z odległości niespełna trzech kroków... Jedną chwilę, olśnieni nagłym blaskiem, stali nieruchomo jak dwa posągi. Biegnący po schodach kotołak nie zdążył dopaść przeciwnika Hamnisza, zabrakło pół skoku, kiedy obaj strzelcy równocześnie nacisnęli spusty kusz. Pazury Ksina trafiły w pustkę, gdyż siła uderzenia bełtu Ronijczyka zmiotła cel jego ataku. Sługa Korathosa, przybity do ściany jak motyl, wierzgnął w gwałtownych drgawkach, kiedy magia, agonia i srebro zaczęły walkę o władzę nad jego ciałem. Hamnisz z przeciągłym sykiem wypuścił powietrze z płuc. Kotołak obejrzał się na niego. Pobladły Ronijczyk dochodził do siebie. Nie był ranny, tylko otrząsał się z szoku; widać było, że wraca z dalekiej podróży. – Pas... – wydyszał. – Jeszcze tym razem zadziałał... Ksin skinął łbem na znak, że rozumie, następnie przysiadł na tylnych łapach i potężnym susem wyskoczył przez okno nad schodami. Znalazł się dokładnie nad strzelcem, który zajęty był napinaniem kuszy. Jej cięciwę zaczepił o specjalne haki na pasie, włożył stopę w strzemię pod łukiem i właśnie prostował nogę. Był już bliski zaczepienia cięciwy o orzech, kiedy kątem oka ujrzał spadający na niego kłąb mięśni, futra i szponów... W panice wykonał nieostrożny ruch nogą i stopa wyślizgnęła się ze strzemienia kuszy. Zwolniona nagle broń skoczyła w górę, uderzając swego właściciela kolbą w podbródek. Zgruchotała szczękę, podniebienie, wygięła głowę do tyłu i wyłamała podstawę czaszki, oddzielając rdzeń kręgowy od mózgu. Oderwana głowa zawisła między łopatkami na samej skórze. Ksin nawet nie dotknął przeciwnika. Spadł na cztery łapy, natychmiast przybrał ludzką postać, wstał i ocenił sytuację. Obrażenia spowodowane kolbą kuszy były zbyt wielkie nawet jak na żywego trupa, w którego natychmiast przekształcił się pechowy
strzelec. Kotołak wiedział, że tego typu martwiaki do sprawnego działania potrzebowały minimum koordynacji ruchów, którą mogła zapewnić tylko całość najistotniejszych dróg nerwowych. To, co leżało na trawie, zachowywało więc pozory życia, ale każda część ciała funkcjonowała niezależnie od innych. Ręce, nogi i głowa wykonywały ruchy w najróżniejszych kierunkach, a wybałuszone oczy patrzyły w przeciwne strony jak u kameleona. Ksin bez wahania chwycił przeciwnika za pas i powlókł go do wnętrza domu, żeby nie przyciągnął niczyjej uwagi. Porzucił pod ścianą ciało wijące się niczym ogłupiała ośmiornica, starannie zamknął tylne drzwi i ruszył na górę. Hamnisz tymczasem poradził sobie ze stresem oraz ostatnim zabójcą, który stał nieruchomo u szczytu bocznych schodów, w miejscu, gdzie łączyły się one z półpiętrem, na którym walczył Ronijczyk. Bełt przeszył na wylot obie skronie sługi Korathosa i przyszpilił czaszkę napastnika do futryny. Zdaje się, że ów chciał tylko zerknąć, co się dzieje na półpiętrze, ostrożnie się wychylił i w tej pozycji już pozostał... Z wnętrza przebitej głowy wydobywała się charakterystyczna czerwona poświata, wywołana reakcją srebra i klątwy usiłującej nadać martwemu ciału pozór życia. – Ciekawe, o czym on teraz myśli... – Hamnisz z kuszą na ramieniu stał obok i przyglądał się z ciekawością. Z góry schodzili już Saro i Bertia. – Chyba teraz ty, kapitanie, powinieneś się umyć... – powiedział łotrzyk, z krzywym uśmiechem patrząc na kotołaka. Ksin i bez niego doskonale wiedział, jak wygląda. Cały aż się lepił od posoki żywych trupów. – Znajdźcie nam jakieś płaszcze z kapturami! – rozkazał i poszedł do kuchni. Miska, w której mył się Saro, pachniała świeżą ludzką krwią... Kotołak przełknął ślinę i poszukał sobie innego naczynia. Doprowadzając się do porządku, stwierdził, że obłożenie zabójców klątwą przekształcającą ich natychmiast po śmierci w martwiaki było bardzo szczęśliwą okolicznością. Gdyby bowiem przyszło mu zagryzać żywych ludzi, konsekwencje mogły być nieopisane. Sama myśl o tym sprawiła, że w oczach Ksina pojawił się fioletowy błysk. Naprawdę nie wiedział, czy zdołałby się powstrzymać przed połknięciem choćby
kropli. A wtedy... Wzdrygnął się na samą myśl. Była to jego słaba strona, o której Korathos w żadnym wypadku nie powinien się dowiedzieć! – Ruszamy! – Wyszedł z kuchni, wycierając twarz ścierką. Wyrzucił ją po chwili i wziął płaszcz, który podał mu Saro. – Nie trzeba ich aby dobić? – zapytał Hamnisz, wskazując trzy żywe trupy, wciąż pełzające po podłodze w sieni. – Szkoda zachodu – odparł Ksin. – Już się umyłem. – To może rzucić im ten wisiorek ze szponami? – zaproponowała Bertia. – Zachowaj go na później – poradził Hamnisz, naciągając na głowę kaptur. Wyszli na ulicę i starannie zamknęli za sobą drzwi. – Ale się jakiś złodziej zdziwi, jak tu wejdzie... – skomentował Saro. Ksin poprowadził ich najpierw w stronę rynku, a potem, zdając się na swoje instynktowne wyczucie kierunku, ruszył ku bramie, którą weszli do miasta. Do zachodu słońca mieli jeszcze sporo czasu, więc liczył na to, że brama wciąż będzie otwarta i wyjdą, nie zwracając na siebie zbytniej uwagi. Przestał w to wierzyć, kiedy tylko zobaczył bramę. Kłębił się przed nią spory, wyraźnie zniecierpliwiony tłum mieszczan, chłopów i żołnierzy. Ksin posłał tam Sara, żeby wypytał, co się dzieje, a sam z Bertią i Hamniszem postanowił zaczekać na niego w bezpiecznej odległości, za rogiem jednej z przecznic. Tutaj Bertia natychmiast rozchyliła płaszcz, podwinęła sukienkę wysoko za kolana i zaczęła niedwuznacznie wdzięczyć się przed kotołakiem i Ronijczykiem. Gdyby teraz przypadkiem zainteresował się nimi jakiś przechodzień, musiałby uznać, że ma do czynienia z dwoma mężczyznami dobijającymi targu z ladacznicą. Saro wrócił po kwadransie. – Straż wypytuje wszystkich wychodzących! – oznajmił, patrząc ze zdziwieniem na Bertię. – Pytają ludzi, kim są i co robili w mieście. Podobno szukają jakichś obcych... Ksin i Hamnisz wymienili znaczące spojrzenia. Tylko Bertia nie wypadła z roli i z bardzo pretensjonalną kokieterią pokazała łotrzykowi nogę. – Co ty wyprawiasz? – Saro wytrzeszczył na nią oczy.
– Udaję, głupku! – zdenerwowała się kobieta. – Chcesz, żeby wszyscy wokół zaczęli się zastanawiać, co to za ptaszki czają się za rogiem i czego tutaj szukają? – Co robimy, kapitanie? – mruknął Hamnisz, ostentacyjnie obmacując pierś Bertii. – W żadnym razie nie powinniśmy zostawać tu na noc – odparł Ksin. – Ale teraz nie wyjdziemy – stwierdził Saro, skwapliwie korzystając z okazji, by poklepać Bertię po pośladku. – Spróbujemy zatem po zamknięciu bramy – zdecydował kotołak, zaglądając kobiecie w dekolt. – Może być kłopot ze strażą... – rzucił od niechcenia Ronijczyk. – Zdajcie się na mnie – powiedziała Bertia, wyzywająco kręcąc biodrami. – Wezmę ich na siebie! – Niby jak? – spytał Ksin. – Dosłownie! – Zalotnie pokazała mu ramię. – Sądzisz, że uda ci się to ze strażnikami na służbie? – Drogi kapitanie! – Bertia wydęła wargi w sposób, który z daleka mógł wyglądać na zachętę do pocałunku. – Kiedy się okazuje, że pierwszą kolejkę daję darmo, to nie ma takiej armii, która mogłaby wtedy zachować dyscyplinę... – Chyba jej uwierzę – stwierdził ponuro Hamnisz. – Z moją gwardią by ci się nie udało – mruknął kotołak. – Spróbujemy, jak wrócimy! – Kobieta obróciła się w szybkim piruecie. – Chcesz się założyć, kapitanie? Jak przegrasz, spędzasz ze mną noc... – Spróbujemy tutaj, masz wolną rękę. – Ksin zignorował propozycję. – Musimy zaczekać do zmierzchu – odpowiedziała. Czas do zamknięcia bramy spędzili, spacerując po mieście. Starali się sprawiać wrażenie amatorów wieczornej rozrywki, snujących się od szynku do szynku. Saro co chwila wypytywał napotkanych przechodniów, gdzie tu można dobrze zjeść i wypić. Do żadnej oberży jednak nie weszli. Baczyli też, aby nie znaleźć się dwa razy w tym samym miejscu. Natomiast kiedy zaszło słońce i zgęstniał mrok, niby przypadkiem przystanęli opodal zamkniętej na głucho miejskiej bramy. W przylegającej do niej kordegardzie paliło się światło. Tłum już się rozszedł. Ksin wypatrzył samotnego strażnika, stojącego
w głębi bramy, pod samą opuszczoną kratą. – To idę! – Bertia ściągnęła płaszcz i rzuciła go Sarowi. Rozwiązała włosy i rozpuściła je na ramiona, naderwała też nieco przód sukni, pogłębiając dekolt. – Jak się z nimi dogadasz, skoro nie znasz tutejszej mowy? – zapytał Saro. Bertia spojrzała krytycznie na łotrzyka. – Nie zamierzam z nimi gadać, i tak wszystko zrozumieją! – oświadczyła i ruszyła prosto do kordegardy. Ksin, Hamnisz i Saro cofnęli się w cień, obserwując przebieg wypadków. W pół drogi w postaci Bertii zaszła zauważalna zmiana. Jej sylwetka niespodziewanie nabrała wiotkości, a ruchy płynności. To nie była już harda, wyszczekana baba, ale delikatna kobietka, którą spotkało jakieś nieszczęście i którą należało pocieszyć. Kilka kroków przed bramą zastąpił jej drogę stojący na zewnątrz strażnik. Ksina i jego towarzyszy nie dobiegły żadne słowa. Zobaczyli tylko, jak Bertia opiera żołnierzowi głowę o pierś, niby w geście oddania się pod opiekę. Nie mogli się zorientować, co dokładnie grała, ale było to skuteczne. Strażnik po chwili rozejrzał się ostrożnie, pociągnął Bertię w mrok w głębi bramy i już tylko Ksin zobaczył, że mocno opiera ją o ścianę. Za chwilę błysnęła biel jej obnażonych ud. – Co robią? – zapytał zdenerwowany Saro. – Oddaje mu się – odpowiedział Ksin. Łotrzyk spuścił głowę, Hamnisz zaczął coś dłubać przy kuszy. – Jak sądzisz, kapitanie, żelazne bełty wystarczą? – Raczej tak – odparł kotołak. – Ale trzymaj srebrne pod ręką... – To się rozumie! – Kusznik znacząco poklepał wiszący na biodrze kołczan. Strażnik w bramie skończył szybko. On i Bertia pojawili się w miejscu rozjaśnionym przez światło z okna kordegardy. Żołnierz próbował kobiecie zapłacić, ale ta nie przyjęła pieniędzy. Zdziwiony strażnik podrapał się w głowę, po czym wszedł do budynku. Za moment wrócił z dwoma towarzyszami. Wszyscy trzej stanęli obok Bertii, o czymś rozmawiali, a następnie pociągnęli kobietę do środka. – No to teraz sobie poczekamy... – westchnął Hamnisz. – Długo ona tak może? – Lepiej nie pytaj – odrzekł Ksin.
Saro usiadł i zakrył twarz dłońmi. Nie potrafił ukryć zazdrości, jednak przestali zwracać na niego uwagę. Pół godziny później z kordegardy wybiegł strażnik, rozejrzał się ostrożnie i popędził do miasta. – Zdjąć ptaszka z gałęzi? – Hamnisz uniósł kuszę. – Nie. Czekamy – powstrzymał go Ksin. Strażnik wrócił niebawem. Niósł pokaźny gąsiorek. – A, do karczmy wyskoczył! – Ronijczyk uśmiechnął się domyślnie. – Widać zabawa się rozkręca, a dyscyplina upada... – Za coś takiego kazałbym wieszać – wycedził kotołak. – Co robi ich dowódca? – Zapewne daje przykład waleczności... – zadrwił Hamnisz. – Przestańcie! – zaszlochał Saro. – Kapitanie, on płacze! – W głosie Ronijczyka zabrzmiało najszczersze osłupienie. – Weź się w garść! – Ksin oschle napomniał łotrzyka. – Prosiłeś mnie o bełt... – Hamnisz brutalnie szturchnął Sara w ramię. – Może teraz ulżę twemu cierpieniu, chcesz? – Jesteście podli... – jęknął tamten. – Nie wiecie nic o miłości! Ksin widział i robił w życiu wiele rzeczy, ale teraz poczuł, że opada mu szczęka. Pomyślał jednak o Hanti i zmilczał. Za to Ronijczyk nie miał takich oporów. – To ty nie wiesz nic o miłości, skoro zakochujesz się w ladacznicy, która ma cię za coś gorszego od psa... Saro poderwał się na równe nogi, oczy zabłysły mu furią. Cherlawy opryszek nie miał najmniejszych szans w bójce z barczystym kusznikiem, który wydawał się silniejszy nawet od Ksina w ludzkiej postaci, lecz nie ulegało wątpliwości, że teraz Saro gotów jest rzucić się Ronijczykowi do gardła. – Uspokójcie się! – Kotołak nadał swemu głosowi rozedrgane, gardłowe brzmienie, jakby właśnie zaczął ulegać Przemianie. Poskutkowało. Hamnisz i Saro natychmiast odwrócili się do siebie plecami. Z kordegardy wyszedł drugi strażnik i tak jak poprzedni wrócił niebawem z gąsiorem. Saro przyglądał się temu z zaciśniętymi pięściami. Odwracał głowę, spoglądał w niebo, na dachy kamienic, jednak nie potrafił długo udawać obojętności i znów z napięciem
wpatrywał się w okna kordegardy. Hamnisz pieścił dłonią napięte łuki kuszy. Siedzieli tak do północy, kiedy to Ksin uznał, że nadeszła właściwa pora i szybki atak z zaskoczenia będzie ostatnią rzeczą, z którą potrafiliby poradzić sobie strażnicy bramy. – Ja przodem, Hamnisz za mną, Saro ostatni – wyznaczył porządek, przybrał postać kotołaka i pobiegł do kordegardy. Zaraz za drzwiami zastał dwóch rozanielonych strażników. Siedzieli na schodach w niedopiętych spodniach i pociągali z gąsiorka. Zauważyli wchodzącego Ksina, ale najwyraźniej był to widok, którego w obecnej sytuacji po prostu nie potrafili przyjąć do wiadomości. Kotołak nie dał im czasu na uwierzenie własnym oczom. Skoczył i wymierzył dwa błyskawiczne ciosy łapą. Nie użył pazurów, nie zamierzał zabijać ani rozlewać ludzkiej krwi. Nie chciał mieć jej na futrze, a tym bardziej poczuć upajająco słodkiego smaku, którego wspomnienie uparcie wdzierało się do świadomości... Ogłuszeni strażnicy legli bezwładnie pod ścianami. Wchodzący Hamnisz obrzucił ich przelotnym spojrzeniem i poszedł za Ksinem. Pierwsze pomieszczenie na parterze było puste. Odgłosy miłosnych igraszek dochodziły z góry. Udali się tam i zostali całkowicie zignorowani. Kotołak przysiadł na podłodze, ziewnął, nastroszył futro, ale nikt nie docenił pokazu. Na stole leżał pusty, przewrócony gąsiorek, stało kilka kubków. Hamnisz podszedł, bezczelnie dopił czyjeś wino i skrzywił twarz w grymasie „może być”. Nic nie było w stanie odciągnąć uwagi czterech strażników tłoczących się przed kolejną komnatą. Odpychali jeden drugiego od szpary między deskami, podglądając i nasłuchując dochodzących zza drzwi odgłosów. Tam zaś Bertia nader przekonująco udawała, że przeżywa wielką rozkosz. Pomieszczenie, w którym leżała na pokrytym papierami stole, było zapewne biurem dowódcy warty. On sam, z opuszczonymi spodniami, podzwaniając rytmicznie kolczugą, zaszczycał właśnie Bertię swoją męskością i ta czynność pochłonęła go tak bardzo, że nie zareagował nawet na gwałtowny łomot w sąsiednim pomieszczeniu. Kobieta domyśliła się przyczyn hałasu i zaczęła krzyczeć głośniej, jakby rozkosz zupełnie pozbawiła ją zmysłów. Drzwi otworzyły się, wszedł Hamnisz, za nim rozległ się wrzask strachu, przerwany tępym uderzeniem, ale dyszący gwałtownie dowódca straży na nic już nie
zwracał uwagi. Ronijczyk uśmiechnął się drwiąco i uniósł kuszę. Bertia powstrzymała go ruchem dłoni. Odczekała chwilę, pozwalając kochankowi osiągnąć szczyt i dopiero wtedy dała znak Hamniszowi, który strzelił z biodra. Bełt gładko przeleciał przez czaszkę i utkwił w suficie. Dowódca straży stęknął gwałtownie, nie wiadomo, z bólu czy rozkoszy. Bertia szybkim ruchem przełożyła nogi i kopniakiem zepchnęła z siebie konającego. Usiadła na biurku, z zaciekawieniem patrząc na końcówkę agonii, kiedy to z leżącego na podłodze mężczyzny wytryskiwały jednocześnie krew i nasienie. – Poszedł prosto do nieba – stwierdziła z uśmiechem, jakby to był dobry żart. Hamnisz splunął, a w progu stanął Ksin, już w ludzkiej postaci. – Nie musieliście go zabijać – stwierdził niezadowolony. Aromat rozlanej krwi, gęstniejący w zamkniętym pomieszczeniu, drażnił go i pociągał coraz mocniej... – To było zabawne. – Bertia z przesadną skromnością obciągnęła sukienkę. – I sprawiedliwe! Niech sobie chłopy nie myślą, że na babie to tylko sam miód... – Daruj sobie! – przerwał jej Hamnisz. – Żołnierze nie powinni tak ginąć. – To czemuś go zabił? – Bertia puściła do niego oko. – Sam nie wiem... – burknął zirytowany Ronijczyk. – Bo zazdrościłeś, że nie jesteś na jego miejscu! – oznajmiła triumfalnie. – Wszyscy jesteście tacy sami! Wystarczy wam oczy babską szparą zaślepić, a zrobicie wszystko! – Trzeba teraz bramę otworzyć albo przynajmniej uchylić – uciął dyskusję Ksin i rozejrzał się po izbie. Za stołem, na którym siedziała Bertia, były jeszcze jedne drzwi, a za nimi mechanizm do podnoszenia kraty. Hamnisz odłożył kuszę i natychmiast chwycił potężną korbę. Kotołak pomógł mu i mechanizm ruszył. – Wystarczy! – stwierdził Ksin po kilku obrotach. – Prześlizgniemy się dołem! Lepiej, żeby z daleka nie było widać, że brama jest otwarta... – Już blokuję! – wysapał Hamnisz. – A gdzie Saro? – zainteresowała się nagle Bertia. – Był za nami... – stwierdził Ronijczyk, cofając się od mechanizmu.
– Tu jestem! – dobiegł zza drzwi słaby, drżący głos. Wrócili do izby ze zwłokami dowódcy straży i stanęli jak wyryci. Saro wprost ociekał krwią, w ręku kurczowo ściskał zakrwawiony nóż, szczękał zębami. – Jesteś ranny?! – zaniepokoił się Ksin. – Nie... – Łotrzyk potrząsnął głową. – Nie mogłem... że oni... że Bertia... ja... – mówił bez składu, nieswoim głosem. Hamnisz minął go i zajrzał do pokoju, w którym kotołak ogłuszył czterech podsłuchujących pod drzwiami strażników. Cofnął się natychmiast i obejrzał na Ksina. – Ten gnojek poderżnął im wszystkim gardła! – wycedził przez zęby. – Byłeś o mnie zazdrosny? – domyśliła się Bertia. – Musiałem... – wydyszał Saro. W oczach błysnął mu obłęd. Ksin milczał, zmagał się z ogłuszającą wonią krwi, która uderzyła go jak obuchem. – Nie powinieneś żyć... – Hamnisz uniósł kuszę, mierząc w czoło Sarowi. – Nie zasługujesz na życie. Bertia nie zaprotestowała. – Dość! – Ksin przemógł słabość. – Nie jesteście lepsi od niego! Wychodzimy! Droga do wyjścia była dla kotołaka drogą na pograniczu szaleństwa. Krew ciągle jeszcze wypływała z rozciętych tętnic. Na podłodze w pokoju straży, a potem na schodach nie było sposobu, aby ominąć rozległe, czerwone kałuże i zacieki. Ksin musiał po nich stąpać. Aż do bólu zaciskał zęby. Chęć, by paść na kolana i chłeptać, wydawała się przemożna. Mimo to zdołał wyjść, zachowując pozory obojętności. Na zewnątrz starannie wytarł podeszwy butów o ziemię i kępy trawy, po czym w ślad za pozostałymi przeczołgał się pod kratą. Kiedy znaleźli się za miastem, Ksin podszedł szybko i na odlew walnął Sara w twarz. Łotrzyk poleciał z pięć kroków do tyłu, po czym runął jak długi. Kotołak doskoczył, poderwał go z ziemi i znów uderzył. Saro zaskomlił, a Ksin zamarł w bezruchu, czując, jak ogrania go obłąkańcza żądza mordu. Jeszcze jeden cios, a zupełnie straciłby własną wolę i rozszarpał mordercę na ćwierci. Potem zaś pozostałych... Musiał się opanować. Za wszelką cenę opanować! – Może i jesteśmy gorsi od potworów... – Hamnisz położył rękę na ramieniu dyszącego w furii Ksina. – Ale wciąż jesteśmy twoją
drużyną, kapitanie. Jakich nas znalazłeś, takich nas masz. – Masz rację. – Kotołak wzdrygnął się i zebrał myśli. – Za tę jatkę będą nas ścigać do upadłego – stwierdził. – Musimy zdobyć konie i jak najszybciej opuścić ten świat. – Skoro chciałeś, abyśmy nikogo nie zabijali, trzeba nam było o tym powiedzieć – rzekł Hamnisz. – Jednak szybka śmierć to najpewniejszy sposób na każdego przeciwnika. – To już nieważne... – Ksin odetchnął głębiej. Na podgrodziu ukradli konie. Nie chcieli tracić ani chwili na budzenie właściciela i targi o zapłatę. Nie było też czasu na szukanie siodeł i uprzęży. Pojechali na oklep, byle szybciej. O świcie, zgodnie ze wskazówkami udzielonymi przez zaklęty w mapie głos Kisera, skręcili ku nieodległym wzgórzom. Ksin nie pozwolił na poranny postój. I słusznie, bo kiedy wjechali na szczyt pierwszego wzniesienia, zobaczyli, że są ścigani. Jadący za nimi oddział liczył co najmniej sto koni i znajdował się w odległości godziny jazdy. – Doganiają – mruknął ponuro Hamnisz. – Muszą mieć dobrych tropicieli. Dopadną nas najdalej w południe. – Zaczekamy na nich na tamtej przełęczy. – Ksin wskazał kierunek. Ruszyli pod górę. Brak strzemion sprawił, że posuwali się znacznie wolniej od pogoni. Kiedy dotarli na przełęcz pomiędzy dwoma obłymi szczytami i znów mieli możność spojrzeć w dół, okazało się, że ich przewaga nad ścigającymi zmalała do mniej niż pół godziny. – Bardzo się spieszą – stwierdziła Bertia. – Trudno im się dziwić! – Hamnisz obejrzał się na Sara. Opryszek po ciosach Ksina miał siną i tak zapuchniętą twarz, że ledwie widział na oczy. – Nie lubię takich, co nie mogą powstrzymać się od urojonej zemsty... – wycedził. – Zrobił to dla mnie i jest mój! – Bertia znów wzięła Sara w obronę. – Zrób mu coś, a będziesz miał ze mną do czynienia! – Przygotujcie się do obrony! – przerwał sprzeczkę Ksin. – Musimy uzyskać przynajmniej dwie godziny przewagi, czyli dać im mocno w kość. Podjechał do Sara i spojrzał mu prosto w twarz. Łotrzyk odwrócił głowę. – Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię! – warknął kotołak. – Tak, kapitanie... – Saro spojrzał na Ksina.
– Jesteśmy kwita – oznajmił kotołak. – Nie uderzę cię więcej, a ty nie waż się zabijać bez mojego rozkazu, a zwłaszcza dobijać rannych. Zrozumiałeś?! – Tak, kapitanie... – A teraz, skoro już w tym świecie musimy zostawiać za sobą tylko krew, to zostawmy jej dużo... Z koni! – Pochlebiasz mi, kapitanie, ale chyba nie zdołam wystrzelać wszystkich – zaoponował Hamnisz. – Przywiąż do grotów amulety ze szponami demona – polecił mu Ksin. Kusznik uniósł brwi. – Paskudny pomysł... – mruknął. – Wykonaj. – Kotołak uciął dyskusję. – Saro i Bertia na mój znak spuszczą lawinę. Pomogę wam układać kamienie. Przygotowania zajęły prawie cały czas, jaki pozostał im do nadejścia pościgu. Zaledwie zajęli stanowiska, usłyszeli tętent i na zakręcie drogi, ze dwieście łokci poniżej zobaczyli pierwszych konnych. Hamnisz przepuścił czołówkę, zaczekał, aż w dole stłoczy się główna masa jeźdźców, i dopiero uchwycił pierwszy amulet. – Drap do krwi! – zawołał, poderwał kuszę i strzelił. Z daleka nie zobaczyli poszczególnych łap demona, tylko czarny wir, który zakręcił się w tłumie szarżującej jazdy i momentalnie zabarwił czerwienią. Nawet z tej odległości widać jednak było czerwone mięso rozerwanych na ochłapy koni i ludzi. – Drap do krwi! – powtórzył Hamnisz i znów strzelił. – Drap do krwi... Na drodze poniżej zapanowały groza i szaleństwo. Ci, których nie dosięgły szpony demona, byli w zamieszaniu spychani z drogi na porośniętą krzakami stromiznę poniżej. Zjeżdżali na złamanie karku, desperacko próbując utrzymać się w siodłach, ale konie jeden pod drugim potykały się i waliły przez łby, wyrzucając jeźdźców z siodeł, kotłując wraz z nimi na stoku, miażdżąc ich swymi ciałami. – Drap do krwi... – powtarzał machinalnie Ronijczyk, wykonując wciąż te same ruchy. Kolejne bełty niosły magiczne talizmany prosto w największe skupiska ścigających, dokonując tam bezlitosnej rzezi. Raz dało się zauważyć, jak łapa demona, przypominająca czarne drzewo, chwyta jeźdźca wraz z koniem i rzuca nimi o stok góry,
zamieniając w dwa łachmany mięsa i skóry. Ksin, patrząc na to, przestał odczuwać wyrzuty sumienia. Ten rozgrywający się na jawie koszmar przerastał wszelkie możliwości poczucia winy. Byli w obcym świecie i mieli go wkrótce opuścić. Najrozsądniej było uznać te wydarzenia za zły, lecz nierealny sen, który prędko przeminie. Lecz na razie sen trwał, teraz bowiem wypadła na nich luźna grupa jadąca na czele pościgu, którą Ronijczyk przepuścił, aby móc strzelać w jak największą ciżbę. W dole ostatni bełt Hamnisza sprawił, że ocalała końcówka oddziału pościgowego rzuciła się do panicznej ucieczki, ale tych kilkunastu z przodu o tym nie wiedziało. Byli przekonani, że mają wsparcie za plecami, i zaszarżowali, pokrzykując gardłowo, unosząc miecze i oszczepy. Hamnisz zaś spokojnie napinał kuszę, obserwując towarzyszy. Pierwsza zareagowała Bertia, ciskając swoim talizmanem. Rzuciła trochę za wysoko i łapy demona oderwały głowy tylko trzem lub czterem jeźdźcom. Saro zepchnął przygotowane głazy, ale nim lawina zdążyła dolecieć na dół, jeźdźcy dopadli Ronijczyka. Ten nawet nie drgnął. Nadal spokojnie pracował dźwignią, napinając drugi łuk kuszy. Drogę nacierającym zastąpił przekształcony Ksin. O dziwo, przestraszyły się go tylko najbliższe konie, które z rżeniem stanęły dęba. Ludzie nie stracili zimnej krwi. Ku Hamniszowi poleciały oszczepy. Ksin wyskoczył w górę, złapał jeden z nich w zęby, drugi strącił na ziemię łapą, ale był jeszcze jeden oszczep rzucony celnie. Kotołak kątem oka spostrzegł, jak trzeci pocisk dolatuje do celu i znika w powietrzu tuż przed Hamniszem. Znów zadziałał magiczny pas! Ronijczyk jakby nic nie zauważył. Skupiony, opanowany, metodycznie wkładał bełty w szczeliny kuszy. Teraz doleciały zepchnięte z góry kamienie! Ksin zręcznie uchylił się przed podskakującym głazem i stanął na tylnych łapach, by ocenić sytuację. Trzech jeźdźców zostało całkowicie zepchniętych z drogi, ponad połowa – zwalona razem z końmi. Dalszych szkód nie dało się oszacować ze względu na unoszący się tuman pyłu, w który Saro wrzucił swój talizman. Nie było widać efektu, tylko opodal Ksina spadła garść krwawego błota. Z kurzawy wyjechał rycerz ze wzniesionym mieczem. Nie zdążył
zadać ciosu. Kotołak był szybszy, skoczył mu na pierś i zepchnął z siodła. Razem spadli na ziemię, gdzie Ksin szybkim ciosem przetrącił wrogowi kark i poderwał się, wypatrując następnego przeciwnika. Został jeszcze jeden zdolny do walki, ale widząc, co się dzieje, ściągnął gwałtownie wodze, osłonił się stającym dęba koniem, potem skręcił gwałtownie, omal nie przewracając wierzchowca, i pogalopował w dół drogi. Ronijczyk tylko odprowadził go wzrokiem, jego kusza bowiem jeszcze nie była gotowa do strzału. Wokół Ksina wili się ranni. Kotołak wrócił do ludzkiej postaci i podbiegł do schodzących ze stoku Bertii i Sara. – W drogę! – zawołał. – Wycofujemy się! Osłaniani przez Hamnisza ruszyli do swoich koni. – Za dużo talizmanów! – zawołał Ksin, kiedy znaleźli się po drugiej stronie przełęczy. – Zużyliście osiem sztuk na głupią potyczkę! – stwierdził z wyrzutem. – Za to dobrze się zastanowią, zanim znów odważą się nas ścigać – odparł Ronijczyk. – Zbyt wielu puściłeś przodem! – zarzucił mu kotołak. – Porzućmy pretensje, kapitanie. – Hamnisz się obejrzał. – Wszak ty sam przepuściłeś oszczep... Pokonaliśmy duży oddział jazdy, stając do walki wobec dwudziestu pięciu na jednego, jeśli nie gorzej. Czegoś takiego nie da się zrobić tanio i bez strat. – Masz rację – westchnął Ksin. – Obawiam się jednak, że te cztery ostatnie amulety to może być za mało na ostateczną rozgrywkę... – Cokolwiek się zdarzy, spróbujemy sobie poradzić. – Kusznik rozejrzał się dookoła. – Co mówi mapa? – Że powinniśmy odnaleźć ścieżkę odchodzącą od głównego traktu. – Kotołak wsłuchał się uważnie w szept pergaminowej karty. Na rozstaje trafili po godzinie jazdy. Ścieżka, której szukali, wyglądała tak, jakby chodziły nią kozice, a nie ludzie. – Konie nie przejdą – stwierdził Hamnisz. – To na pewno tutaj? Ksin podszedł do leżącego przy trakcie kamienia i popatrzył na porosty tworzące na nim zupełnie przypadkowy, zdawałoby się, wzór. Taki sam rysunek był jednak na mapie. – Tutaj! – oznajmił. – Przegońcie konie! Idziemy dalej pieszo. Ruszyli gęsiego: Ksin, Bertia, Saro i Hamnisz. Ścieżka wiła się
po pozbawionym skał, zielonym, lecz stromym stoku, mijała kępy kolczastych krzewów, czasem przechodziła pomiędzy nimi. Wciąż wydawało się, że najdalej za dziesięć kroków droga zniknie, okaże się złudzeniem prowadzącym na manowce, a jednak gdy podchodzili bliżej, okazywało się, że można zrobić jeszcze parę kroków. Co dziwniejsze, stopy zawsze znajdowały oparcie, choć rozsądek podpowiadał, że można tu tylko osunąć się po stromiźnie na zbity łeb. Ksin wyczuwał działanie magii, podejrzewał istnienie jakiejś subtelnej półiluzji, ale czar był zbyt wyrafinowany, by zdołał poznać jego naturę. Kotołak czuł tylko, że skoro zaczęli wędrówkę we właściwym miejscu, to bezpiecznie dotrą do celu. Celem tym okazało się piaszczysto-gliniaste urwisko, przecinające górę tak, jakby część jej stoku spełzła niedawno z deszczem w postaci lawiny błota. W miejscu, do którego doszli, grunt urywał się na jakieś piętnaście łokci. Można było zeskoczyć, ale niepewne podłoże w dole, tworzone przez luźny piarg, gęsto przetykany kamieniami i pniami drzew, niemal gwarantowało skręcenie karku przy lądowaniu, nadzianie się na jakiś sęk, a co najmniej połamanie nóg. – Skaczcie prosto, tak jak pokazuje bieg ścieżki – powiedział z mapy głos Kisera. – Na te sęki i gałęzie?! – Bertia popatrzyła nieufnie w dół. – Czasem może i lubię, jak mi wsadzają, ale nie znoszę być dziurawiona... – Sądzę, że możemy Kiserowi zaufać – powiedział Ksin. – Gdyby chciał nam zaszkodzić, dawno byśmy nie żyli. – Może nie wiedział, że góra się osunęła? – Bertia nie była przekonana. – Skoro mówi, żeby skakać, to musiał wiedzieć – odparł kotołak. – Pewien zmarły nagłą śmiercią filozof zwykł mawiać, że podstawą wszelkiego poznania są badania empiryczne! – oznajmił Hamnisz, chwycił Sara za kołnierz, z łatwością uniósł opryszka, po czym jak szmacianą kukłę cisnął go w przepaść na końcu ścieżki. Bertia chciała krzykiem powstrzymać kusznika, ale nie zdążyła wydobyć głosu. Saro już leciał. Zdążył tylko zamachać rękami i zniknął w powietrzu, nie przebywszy nawet ćwierci drogi do rumowiska w dole. Bertia obrzuciła Ronijczyka złym wzrokiem i zdecydowanie skoczyła w ślad za opryszkiem. Hamnisz też nie czekał na zaproszenie. Chwycił oburącz kuszę, odbił się i przepadł gdzieś między ziemią a niebem.
Ksin został sam. Obejrzał się jeszcze, pomyślał z żalem o przeciętych i splątanych ludzkich losach, które zostawiali w tym świecie, i zrobił krok w pustkę.
12 DZIEŃ BERTII
Lepiej było jednak skoczyć. To przypominało zejście z bardzo wysokiego stopnia i stąpając tylko na jedną nogę, Ksin stracił równowagę. Przewracając się, spostrzegł dziwaczny efekt – pojawiły się dwie linie horyzontu, z których druga nagle zastąpiła pierwszą. Dwa nieba przetasowały się momentalnie, a kotołak padł na bok i potoczył się po zielonej murawie. Blask dwóch słońc był wyraźnym znakiem, że znalazł się w Pierwszym Świecie. Usłyszał śmiech. – A myślałem, że koty zawsze spadają na cztery łapy! – Bertia zachichotała. Śmiali się także Hamnisz i Saro, choć ten ostatni cokolwiek histerycznie. – Wróciliśmy do punktu wyjścia? – zapytał Ksin, otrzepując się z przesadną starannością. – Nie. – Hamnisz rozejrzał się i zsunął z ramion podróżną sakwę. – Ta okolica wygląda inaczej. Rzeczywiście, skał było tu znacznie mniej. Kotołak popatrzył na mapę. Opis miejsca się zgadzał. Musieli teraz iść co najmniej pół dnia przez Pierwszy Świat dokładnie wytyczonym szlakiem, po czym z kolei wejść do świata maga Korathosa. – Czeka nas długa droga – oznajmił Ksin. – Myślę, że powinniśmy wyruszyć jutro rano. – A zatem kolejny biwak i dobra kolacja... – Hamnisz z zadowoleniem zatarł ręce i zaczął grzebać w sakwie. – Kolacja może, ale ogniska dwa – zdecydował Ksin. – Nie zamierzam oglądać tego, co Bertia będzie w nocy robić z Sarem! – Z kimś muszę... – Kobieta wzruszyła ramionami. – A jeśli nie Saro, to może Hamnisz...? – Wiesz co, Bertia? – Kusznik uniósł głowę znad sakwy. – Kiedy
na ciebie patrzę, to coraz bardziej podobają mi się chłopcy. – Jestem za mało kobieca? – Oparła ręce o biodra. – Aż za bardzo! Poza tym pewnie musiałbym zabić tego chorobliwie zazdrosnego człowieczka. – Spojrzał wymownie na Sara. – Mój mały człowieczek będzie dziś w nocy głośno krzyczał... – Bertia uśmiechnęła się okrutnie i przytuliła Sara, który zadrżał, ale potulnie przylgnął do kobiety. – Niech sobie krzyczy, byle daleko – powiedział Ksin, patrząc, jak Bertia palcami zgiętymi na kształt szponów rozczesuje włosy łotrzyka. – Chodźmy znaleźć dobre miejsce na nocleg! – Mam coś upolować? – spytał Ronijczyk. – Spróbuj. – Kotołak skinął głową. – Dobrze byłoby zaoszczędzić jedzenia na później. Tym razem po kwadransie marszu napotkali staw, który wydawał się nie mieć dna. Woda była w nim krystalicznie czysta, więc widzieli wyraźnie, jak opadające w głębinę stoki piaszczystego dna przechodzą daleko pod powierzchnią w czarny, otchłanny lej, który przyciągał wzrok patrzącego. Co gorsza, w toni nie dawało się dostrzec żadnych żywych stworzeń. Dlatego mimo iż woda była przyjemnie chłodna, nikt nie odważył się wykąpać. Była jednak zdatna do picia, a nawet smaczna, więc zdecydowali się tu pozostać. Hamnisz zostawił swoje rzeczy na brzegu i poszedł na polowanie. Bertia bez pytania wzięła kociołek Ronijczyka, nabrała wody i oznajmiła, że idzie w krzaki się umyć. Ksin nakazał jej, żeby potem dobrze wypłukała kociołek, i razem z Sarem ruszył nazbierać drewna. Dosyć szybko znaleźli uschłe drzewo i zaczęli obłamywać z niego gałęzie. Saro pracował w milczeniu, unikając wzroku kotołaka. Ksin z kolei zastanawiał się, jak zatrzeć złe wrażenie po nocnym incydencie. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się uderzyć podwładnego. Z drugiej strony Saro nie był już drobnym, pospolitym opryszkiem, lecz zwyrodniałym mordercą. Gdyby dostał się w ręce mistrza Jakuba, skonałby dopiero po długiej, ciężkiej kaźni, celowo przedłużanej, by stanowiła odstraszający przykład. – Nie musisz dzisiaj spać z Bertią. – Ksin zdecydował się jednak zacząć rozmowę. – Ktoś musi... – rzucił niechętnie Saro. – Może być Hamnisz – stwierdził kotołak. – Za dnia się kłócą, ale
w nocy... – Przerwał, bo zobaczył jak palce łotrzyka zaciskają się gwałtownie na ułamanej gałęzi. Aż zbielały mu kostki. – Nikt więcej jej nie będzie miał! – W głosie Sara zagrało szaleństwo. – Zabiję każdego, kto ją tknie! – Ona nie jest przyzwyczajona do wierności. Zastanów się, ten afekt cię zniszczy, spłoniesz w nim jak ćma w ogniu. – Ja tego chcę, kapitanie – oświadczył stanowczo Saro i spojrzał Ksinowi prosto w oczy. – Zawsze dostawałem od życia tylko to, co najpodlejsze. Przynajmniej teraz, przynajmniej raz wreszcie to czuję... czuję, że robię z moim życiem coś niezwykłego. Kat i tak mnie nie minie, wiem, nie ucieknę przed bólem, ale Bertia daje mi coś jeszcze, coś... – Przerwał, szukając właściwego słowa, ale przerosło to możliwości jego umysłu, więc zamilkł całkiem. – Jak chcesz. – Ksin postanowił dać mu spokój. – Twój wybór, tylko pamiętaj, że jesteś nam potrzebny. – Dobrze – burknął opryszek. Zebrali drewno i wrócili nad staw. Zeszli się tam z Hamniszem, który uwinął się równie szybko i stał teraz z zarzuconą na ramię małą dziką świnią. Kusznik podejrzliwie przyglądał się Bertii, myjącej w stawie jego kociołek. – Co ty tam robisz? – zapytał wreszcie. – Myję twój garnek, a bo co? – odparła obojętnie kobieta. – A co robiłaś z nim wcześniej? – A niby co miałam robić? – udała głupią. – Brudny był... – Pierwsze słyszę! – Hamnisz obejrzał się na Ksina, ale ten rzucił drewno i zapatrzył się w niebo. – Powinna być ładna pogoda... – stwierdził Saro. – Piaskiem i popiołem mi go wyszorujesz! – zapienił się Ronijczyk. – A i tak go wyparzę, zanim znów coś w nim ugotuję! – Niby o co ci chodzi? – Bertia rzuciła kociołek na ziemię i wstała. – Ty wiesz o co! – Ja może i wiem, ale ty z całą pewnością nie wiesz, że ja wiem – odpyskowała. – Mam tylko nadzieję, żeś się do niego nie podmyła... – Zirytowany Hamnisz położył dzika, wyjął tasak i zabrał się do oprawiania zdobyczy. – Na to mogę dać ci słowo. – Bertia zaczęła układać drewno
na ognisko. Hamnisz szybko i z dużą wprawą uporał się z rozbieraniem mięsa, po czym natarł je solą i zgniecionymi jagodami jałowca. Następnie wyszukał na brzegu stawu spory, płaski kamień, położył go na kilku innych i powoli, bacząc, aby nie popękał, rozgrzał go mocno w ogniu. – Dzisiaj steki! – oznajmił, układając płaty mięsa na gorącym kamieniu. – Kto lubi krwiste? – Ja – odparł Ksin, wyciągając się na murawie przy ognisku. – No to będzie już... – stwierdził po chwili Hamnisz. Nadział skwierczące mięso na zaostrzony patyk i podał kotołakowi. – Dla mnie bardziej spieczone – odezwał się Saro. – A ja takie, żeby w środku mięsa było różowe pasemko... – zażyczyła sobie Bertia. – Sługa uniżony szacownych smakoszy! – odparł Hamnisz, o dziwo całkiem szczerze i bez cienia szyderstwa. Kiedy zajmował się gotowaniem, zupełnie znikał jego chłód bezlitosnego zabójcy. – Miło widzieć, że choć raz się nie kłócicie – zauważył Ksin między jednym a drugim kęsem. – Jedzenie łagodzi obyczaje – odparł beztrosko Ronijczyk. – Jak to mówią w moich stronach, choćby zabij, ale głodnego nie puść... Komu następny kawałek? Zjedli szybko całego warchlaka, bo pieczyste w wykonaniu Hamnisza okazało się rzeczywiście znakomite. Jednak po jedzeniu rozmowa zupełnie się nie kleiła. Bertia i Saro odeszli przygotować sobie miejsce do spania, jakieś sto kroków od stawu. Natomiast Hamnisz zaledwie wytarł ręce, zajął się kuszą. Powyjmował bełty ze szczelin łoża, zwolnił łuki, rozłożył broń na części i zaczął starannie czyścić każdy element po kolei. Pracował w takim skupieniu, że nawet Ksin nie śmiał mu przeszkadzać. Kotołak wyjął więc mapę i zaczął studiować drogę, jaka została do pokonania. Tak zastał ich zmierzch. Ronijczyk złożył kuszę, napiął łuki na jedną trzecią mocy i położył się naprzeciwko Ksina, po drugiej stronie ogniska. – Kapitanie, dlaczego dotąd nie spytałeś mnie o swoją matkę? – zagadnął niespodziewanie Hamnisz. – Wszak ją znałem... – Powiedziałeś dość – odrzekł Ksin. – Jak to?
– Znam historię rebelii Galiona. Czytałem o niej, a poza tym nieraz wspominano przy mnie imię osławionej Aspai Kador. Sądzisz, że miła mi świadomość, że jestem synem występnej czarownicy, przeklętej przez bogów i ludzi? Że to mi przysparza honoru? Kobieta, która mnie wychowała, nigdy nie mówiła o mojej matce. Nie wątpię, że dla mojego dobra. – Kapitanie, wiem, że ludzie źle wspominają twą matkę, ale ona była przede wszystkim nieszczęśliwa. Padła ofiarą potężnych sił przeznaczenia, na które nie miała żadnego wpływu. Zasłużyła bardziej na współczucie niż potępienie. – To ty pomogłeś jej uciec, by mogła mnie urodzić? – Tak. I wiedz, kapitanie, że ja nigdy nie czułem do niej pogardy. Nie ma gorszego fatum niż to, kiedy czarnoksięska klątwa zostaje związana z prawdziwą miłością. Ci, którzy tak czynią, zasługują na najgorszą śmierć. Nie ich ofiary... – Nie chcę o tym myśleć! – uciął rozmowę Ksin. – Jak sobie życzysz, kapitanie. – Osłoniętą przed rosą kuszę najemnik położył sobie na brzuchu. Niemal natychmiast zasnął. Kotołak leżał, wpatrując się w niebo. Ono tuż przed zachodem znów się zmieniło, nie zaszły bowiem dwa słońca, lecz jedno. Drugie szybko zgasło, tak jakby gwałtownie się oddaliło, zmniejszając wielkość i jasność, aż przekształciło się w zwykłą nocną gwiazdę. Zapewne znów związane to było z magicznym efektem wymiany nieba nad Pierwszym Światem. Nocne gwiazdy zachowywały się podobnie, nie tylko przesuwały się, kreśląc osobliwe pętle, raz wolniej, raz szybciej, lecz także sprawiały wrażenie, jakby się przybliżały i oddalały, niektóre gasły całkiem. Ksin musiał przyznać Kiserowi rację, że z tych gwiazd żeglarze nie mieliby żadnego pożytku. Tu można było tylko błądzić. Podobnie jak w głębi własnej duszy... Ksin nie chciał mówić o swojej matce przede wszystkim dlatego, że czuł, iż ta historia jeszcze się nie skończyła... Tamto fatum wciąż nad nim wisiało. Lepiej było nie mnożyć kłopotów ponad miarę i skupić się na tym, co tu i teraz. Odsunąć od siebie przyszłość... Uspokoić się... wyciszyć... Ksin jednak nie zdążył zasnąć głębiej. Coś go wyrwało z drzemki. Nie był to odległy krzyk Sara, wydany w chwili bolesnej ekstazy, bo te przywykł już ignorować. To była Obecność. Uświadomiwszy to sobie,
kotołak natychmiast usiadł na posłaniu. Wczuł się w siebie i skupił. Obca istota nadnaturalna zbliżała się. Nadchodziła, jakby odsuwając przed sobą kolejne zasłony oddzielające ją od rzeczywistości. Odległa, lecz coraz bliższa. Jeszcze nie dawało się rozpoznać jej rodzaju ani kierunku, z którego przybywała. Dominowało wrażenie wychodzenia z głębokiego ukrycia, wyłaniania się z głębi, wynurzania... Staw! Ksin odrzucił płaszcz, którym był przykryty, zerwał się na równe nogi i podbiegł na brzeg. Spojrzał w otchłanną toń. Nawet teraz, w środku nocy, wrażenie bezdenności nie znikło, wręcz przeciwnie. W wodzie pływały jakieś drobne, świecące zielonkawo żyjątka. Jedne blisko powierzchni, inne głębiej, a jeszcze inne w tak zawrotnej głębinie, że tylko wzrok kotołaka był w stanie dostrzec pochodzące od nich znikome błyski, przypominające drobiny roztartych na pył iskier. Niezwykłego widoku dopełniały odbijające się w wodzie gwiazdy. Ksinowi wydało się, że patrzy w dziurę przeszywającą na wylot ten świat i wszystkie inne. Gra coraz słabszych, coraz odleglejszych, ale wyraźnie widocznych światełek dawała efekt z pogranicza zachwytu i grozy. Trudno było oderwać wzrok i jeszcze trudniej oprzeć się wrażeniu, że to stąd wyłoni się zbliżający się demon. Utopiec, topielica lub coś znacznie większego... Ksin stał, kontemplując rozwartą przed nim świetlistą otchłań i jednocześnie zew Obecności docierający coraz wyraźniej. Minęła naprawdę długa chwila, zanim ocknął się rozsądek. Obecność, choć wciąż przytłumiona, była już dostatecznie blisko, aby dało się zobaczyć cień wynurzającego się stwora. Tymczasem nigdzie, nawet w najgłębszych odmętach stawu, nic nie przesłaniało leniwej gry świateł. Nie było rosnącej i zbliżającej się plamy czerni ani nawet zaburzenia świadczącego, że w głębinie porusza się coś dużego. Ksin wiedział, że gdyby coś takiego tam było, zdołałby zauważyć ruch małej, przeźroczystej meduzy nawet na głębokości pięciuset łokci. Tymczasem demon musiał się znajdować dużo bliżej... Oczy i zmysł Obecności dawały sprzeczne świadectwa. Źródłem Obecności nie mógł być staw! Kotołak zamknął oczy i wsłuchał się w siebie. Umysł uwolniony od fascynujących obrazów natychmiast znalazł prawidłową odpowiedź. Odczucie narastającej Obecności wyostrzyło się, nabrało cech żeńskich, doprecyzowały się odległość i kierunek...
Bertia! Przemiana Ksina nastąpiła mimowolnie i błyskawicznie. W jednej chwili był człowiekiem, w następnej poczuł, jak jeży się na nim futro. Tak blisko! Popędził w kierunku legowiska Sara i Bertii. Nim przebył połowę drogi, wiedział już, że nie zdąży. Zrozumiał to, zanim usłyszał, jak bolesny krzyk dręczonego podczas miłosnych igraszek Sara przełamuje nuta strachu, szaleństwa i śmiertelnego przerażenia. Najpierw w umyśle Ksina opadła ostatnia zasłona, okrywająca wchodzącą w rzeczywistość strzygę, a dopiero potem Saro zobaczył, w czyich ramionach leży, i wrzasnął przeraźliwie... Krzykowi człowieka zawtórował chrapliwy, gardłowy ryk, który ścichł, kiedy bestia wgryzła się w ciało. Za to rozpaczliwy skowyt Sara wzniósł się ponad wszelkie rejestry dźwięków, jakie zdolne jest wydać ludzkie gardło. Ksin przebił się przez jakieś krzaki, wpadł do niewielkiej kotlinki i trafił akurat na moment, gdy leżąca do tej pory na plecach Bertia, teraz już jako strzyga, całą paszczą wgryziona w szyję i ramię opryszka, przekręciła się, przycisnęła go do ziemi i zabrała się do rozszarpywania ofiary, nadal z członkiem Sara w swoim wnętrzu... Kotołak zbyt długo stał nad stawem, spóźnił się i teraz byłby w stanie jedynie przeszkodzić strzydze w pożarciu zdobyczy. Łotrzyka uratował jednak brak wprawy Bertii, która przekształciła się pierwszy raz. Choć opętana żądzą krwi i mordu, nie potrafiła, a może nie chciała natychmiast rozgryźć i wypatroszyć Sara. Po ukąszeniu jedynie napawała się aromatem swej pierwszej krwi. Przez to też dosyć niemrawo i płytko darła pazurami boki opryszka. Na widok Ksina tylko warknęła, nie rozwierając szczęk, i zezowała w bok czerwonymi ślepiami. Uderzył ją łbem, usiłując zrzucić z Sara. Nie puściła, tylko przetoczyła się razem z ofiarą. Ksin bez namysłu ugryzł ją w kark i szarpnął do tyłu. Chlasnęła go pazurami po brzuchu, wyrywając kłąb futra. Teraz wypuściła Sara z zębów, skręciła się i sięgnęła pazurami do oczu kotołaka. Ksin odskoczył i przywarował. Przemieniona w strzygę Bertia siedziała okrakiem na leżącym na plecach, bełkoczącym coś od rzeczy Sarze, który, o dziwo, nadal w niej był. Wciąż trwali w miłosnym zespoleniu. Co więcej, Bertia, warcząc na Ksina, jeszcze głębiej nasunęła się na członek łotrzyka i mocniej zaplotła nogi na jego biodrach. Kotołak wykorzystał to, obszedł ją
dookoła i zaatakował od tyłu. Potworzyca z sykiem wygięła się w łuk i uwolniła nogi, czemu towarzyszył nowy, przeraźliwy krzyk Sara. Ksin pojął, że męskość opryszka zakleszczyła się we wnętrzu strzygi, tak jak to czasem zdarza się psom oraz kochankom przyłapanym na gorącym uczynku. Szamocząca się w walce Bertia z łatwością mogła wyrwać Sarowi członek z lędźwi, ale Ksin, chcąc ocalić życie łotrzyka, nie miał innego wyboru. Skoczył na strzygę z całym impetem, uderzając szponami górnych i dolnych łap. Saro zawył z bólu, jego krzyk przeszedł w charkot, po czym uwolniony wreszcie opryszek zwinął się w kłębek jak embrion. Ksin i Bertia, spleceni we wściekły kłąb mięśni, pazurów i kłów, potoczyli się dalej, ryjąc darń i własne ciała. Teraz Ksin już mógł ją zabić, ale się zawahał. Wyczuł, że Przemiana Bertii się cofa. Jeszcze nie zdołała wypić dość krwi ani pożreć wątroby i serca ofiary, dzięki czemu mogłaby utrwalić swój stan jeśli nie na zawsze, to przynajmniej do końca tej nocy. Rany zadawane przez inną nadistotę tym bardziej zmuszały naturę bestii do odwrotu. Ksin, czując, że Bertia słabnie, przydusił ją do ziemi, zdławił jej gardło lewą przednią łapą, a prawą uderzył w wyszczerzony pysk. Taki cios zmiażdżyłby głowę człowieka, ale strzygę tylko lekko ogłuszył. Uderzył więc kolejny raz, znów i jeszcze. Za trzecim razem, kiedy podnosił łapę, w miejscu zębatej paszczy na chwilę pojawiła się kobieca twarz, a raczej coś pośredniego w kształcie. Walił więc dalej, by wybić z Bertii naturę bestii. Przerwał brutalne cucenie, kiedy po kolejnym podniesieniu łapy zobaczył, że ma pod sobą nagą, brudną kobietę ze złamanym nosem, rozbitym łukiem brwiowym i rozerwanym uchem. Wtedy puścił jej gardło i się wycofał. Bertia zakaszlała jękliwie i skuliła się tak jak Saro. Ksin wrócił do ludzkiej postaci i wstał. Teraz zobaczył, że jest tu także Hamnisz, który w lewej ręce trzymał pochodnię, a w prawej – gotową do strzału kuszę. – Widziałeś? – zapytał kotołak, stając obok Ronijczyka. – Nie wszystko, ale wystarczająco wiele. Dobić ją? – Wskazał dygoczącą spazmatycznie Bertię. – Mam srebrny bełt... – Nie, jeszcze nie – powstrzymał go Ksin. – Na razie nie jest groźna. – Dlaczego się przemieniła, przecież nie złamała warunków uroku? Miała swojego chłopa...
– Złamała – mruknął kotołak, masując bok poharatany pazurami Bertii. – Chociaż pewnie nieświadomie. Jej klątwa musiała mieć jeszcze jeden warunek, o którym nikt nie wiedział. Pewnie chodziło o rozkosz. Wcześniej mówiła, że nigdy nie zaznała przyjemności z mężczyzną, teraz z Sarem zaczęła doznawać rozkoszy i natura bestii się uwolniła... – Mogliśmy się tego spodziewać! – wybuchnął Hamnisz. – Takie zwyrodniałe obcowanie nie mogło się skończyć niczym innym! – Zajmijmy się Sarem – przerwał mu Ksin. – A co z nim? – Ronijczyk opuścił kuszę. – Obawiam się, że najgorsze, co może spotkać mężczyznę... Znasz się na ranach? – Całkiem nieźle, poświeć, kapitanie. – Podał Ksinowi pochodnię i przyklęknął przy Sarze, odkładając kuszę. – Spokojnie, człowieczku... – powiedział łagodnie. – Obejrzymy to... delikatnie... rozchyl uda... dobrze... – I jak? – Ksin poświecił niżej. Hamnisz przesunął palcami po kroczu łotrzyka, na co ten zareagował gwałtownym jękiem. – Członek męski jeszcze ma – odparł kusznik – ale niech mnie ciężka jazda stratuje, jeśli on mu kiedykolwiek jeszcze stanie. Wszystko ma w środku poodrywane, trzyma się to chyba na samej skórze... No, człowieczku! – oznajmił. – Ucz się śpiewać, bo czeka cię wielka kariera w chórze eunuchów... Saro tylko zamknął oczy i odwrócił głowę. – Jak inne rany? – spytał Ksin. Poczuł zapach świeżej krwi, więc natychmiast odwrócił twarz w kierunku wiatru. Pomogło. Ronijczyk badał rannego dłuższą chwilę. – Istny cud, że nie wygryzła mu prawego obojczyka – stwierdził. – Tętnica szyjna cała, to będzie drugi cud... Skoro bogowie tak cię lubią, człowieczku, może pomyśl o fachu kapłana? U was w Suminorze świętcy nie mają jaj, to nawet się dobrze składa... Popatrz tu, kapitanie! Ksin wziął głęboki wdech i pochylił się nad rannym. – Najpierw tu... – Hamnisz pokazał podbiegły krwią odcisk zębów na ramieniu Saro. Był to podwójny, owalny ślad pozostawiony przez ludzkie szczęki. Skóra była jeszcze cała. – Tu się zaczęło... – stwierdził
kusznik. – Następne było to... – Wskazał ślad ukąszenia na piersi, przypominający ugryzienie psa. – A potem to... – Przesunął palcem po szeregu krwawiących dziur w skórze, biegnących od pachy do szyi i dalej na plecy, aż za łopatkę. Mieszkańcy północnych prowincji Suminoru, gdzie nie widywano strzyg, mogliby to uznać za ukąszenie rekina. – Zapisała na nim całe swoje przepoczwarzenie... – podsumował Ronijczyk. Saro nie odpowiedział. Szczękał zębami w szoku. – Poza tym dużo zadrapań i głębokie cięcie na prawym boku, poniżej żeber. To pewnie od szponów... – Próbowała mu wyrwać wątrobę – wyjaśnił Ksin. – Trzeba to zszyć, ale mam, co trzeba – stwierdził na koniec Hamnisz. – W sakwie, w obozie... – Sprawdź teraz, co z Bertią. – Nic specjalnego... – Ronijczyk tylko poświecił pochodnią nad kobietą. – Wygląda jak kurwa, która próbowała oszukać swojego patrona. Wyliże się. Wstawaj, ścierwo, i zbieraj rzeczy! – Ze złością kopnął ją w biodro. Posłusznie, bez słowa zrobiła, co jej kazał. Ksin zaniepokoił się, czy ta uległość nie jest ciszą przed kolejną Przemianą, ale zmysł Obecności nic podobnego nie sygnalizował. Podszedł więc do Sara, pomógł mu wstać, lecz opryszek nie był w stanie utrzymać się na nogach. Zarzucił więc go sobie na ramię i zaniósł nad staw. Odprężenie po walce ze strzygą sprawiło, że głód krwi złagodniał i nie różnił się od zwykłego pragnienia. Bertia szła przodem, lekko utykając. Hamnisz ani na moment nie odwracał kuszy od jej pleców, a w pewnej chwili popatrzył na Ksina znacząco i zadał nieme pytanie. Kotołak tylko potrząsnął głową. Tej nocy żadne z nich już nie zasnęło. Hamnisz do świtu łatał, jak umiał, jęczącego Sara. Próbował nawet zająć się naderwanym członkiem, ale zniechęcił go przejmujący wrzask rannego. Bertia cały czas siedziała na brzegu stawu, przyciskając do twarzy szmaciany kompres i bezmyślnie gapiąc się w wodę. Ksin obserwował ich, półleżąc na swoim posłaniu. Zastanawiał się, co robić w tej sytuacji. Saro nie będzie mógł iść o własnych siłach, co gorsza, szok najwyraźniej odebrał mu mowę, a nie był to jedyny duży kłopot... Gdy wzeszło słońce, tym razem jedno, inicjatywę niespodziewanie
wykazała Bertia. Wstała i podeszła do kotołaka, który stwierdził, że jej aura strzygi jest może niezbyt silna, ale w pełni ukształtowana. Obrażenia odniesione w nocnej walce już się zregenerowały. Wyprostował się złamany nos. Nowa natura w pełni władała ciałem Bertii. Do tego stopnia, że kobieta wyraźnie wyładniała. Tylko w jej oczach czaił się mrok, niepokojący i zauważalny nawet dla zupełnego laika. – Co ze mną będzie? – spytała cicho. – Masz przed sobą jeden dzień życia – odrzekł Ksin, patrząc jej w prosto oczy. – A co potem? – Przemienisz się, gdy zrobi się ciemno, i rzucisz się na nas, a wtedy będziemy musieli cię zabić. – Potrafię się opanować... – Nie dasz rady. Druga Przemiana będzie silniejsza, a ty będziesz bardziej głodna i rozjuszona. – Skoro ty możesz... – Między nami jest duża różnica. – Jaka? – Daj mi srebrny bełt. – Ksin zwrócił się do Hamnisza. – Robi się... – Kusznik sięgnął do kołczana. – Zobacz! – Ksin uniósł pocisk, trzymając go za drzewce, po czym zacisnął na grocie prawą dłoń. Metal był zimny od chłodu poranka, ale szybko nabierał ciepła od ludzkiego ciała. Nic więcej się nie zdarzyło. – A teraz ty zrób to samo. – Puścił grot i zwrócił bełt w stronę Bertii. Z wahaniem wyciągnęła rękę i ujęła srebrne ostrze. Niemal natychmiast jej oczy rozszerzyły się z bólu. Zacisnęła zęby i mocniej zwarła palce. Zadygotała, usiłując opanować cierpienie. – Aaaa... – wyrwało się jej mimo woli. Wytrzymała do chwili, gdy rozległo się wyraźne skwierczenie i z zaciśniętej pięści uniosła się smużka dymu. Wtedy gwałtownie cofnęła oparzoną dłoń i przycisnęła ją do piersi. – Aby powstrzymać Przemianę – powiedział Ksin – musielibyśmy założyć ci srebrną obrożę, która przez całą noc paliłaby cię żywym ogniem. Ciało by to wytrzymało, ale ból doszczętnie zniszczyłby twą ludzką naturę. Po prostu straciłabyś rozum i popadła w szaleństwo tak, jak bywa po ciężkich torturach. Gdybyś jednak przetrwała,
to każdego następnego dnia coraz bardziej parzyłoby cię słońce. Wszystko, co w tobie ludzkie, skazane jest na zatracenie. Bertia w milczeniu wpatrywała się w swoją dłoń, na której czerwona oparzelina w kształcie grota bełtu w oczach różowiała i zanikała. – Potrafisz się szybko regenerować, ale nie umiesz znosić bólu – skomentował Ksin. – To zwyczajny objaw. Jedyne, co możesz zrobić, to przeżyć godnie ten dzień, a o zachodzie poprosić Hamnisza o bełt... – A jeśli odejdę? – Wytropię cię. Nie pozwolę, by suminorskie potwory chodziły i po tym świecie. – Nie chcę umierać – szepnęła. – Musisz – rzekł kotołak. – Jedyne, na co masz wpływ, to sposób, w jaki to zrobisz... Przed tobą cały długi dzień, przeżyj go najlepiej, jak umiesz. – Dobrze... – Odwróciła głowę. – Wybaczcie mi. – Idź i przygotuj nosze dla Sara. Będziemy musieli go nieść. Przytaknęła, wstała i odeszła. Ksin podszedł do Hamnisza, który właśnie podawał wodę spowitemu szarpiami łotrzykowi. Ten pił bezwiednie, Ronijczyk musiał podtrzymywać mu głowę. – Co z nim? – spytał kotołak, wkładając srebrny bełt z powrotem do kołczana. – To, co zwykle w takich razach. – Kusznik wzruszył ramionami. – Ma gorączkę i minie co najmniej parę tygodni, zanim się wyliże. Pod warunkiem że nie wda się gnicie ran... – Nie powinno – odparł Ksin. – To młoda strzyga, nie mogła mieć na zębach trupiego jadu. – I po co wzięliście ją ze sobą?! – zirytował się kusznik. – Mówiła, że się przyda... – westchnął Ksin. – No i co, przydała się?! – Nie – przyznał kotołak. – Gdybym jednak zgodził się ją odesłać i zabrało ją szare widmo, to zapewne wpadłaby w ręce Korathosa, a on użyłby jej przeciw nam, może nawet z gorszym skutkiem. – Straciliśmy tłumacza! – wybuchnął Hamnisz. – Co może być gorszego?! – Choćby twoja śmierć... – zauważył Ksin. – Kapitanie... – wydyszał Saro.
– No, przemówił! – ucieszył się Hamnisz. – Przynajmniej tyle dobrego! – Tak? – Kotołak przyklęknął przy rannym. – Co z... Bertią? – A temu jeszcze mało! – zeźlił się Ronijczyk. Ksin uciszył go niecierpliwym machnięciem ręki. – Żyje, lecz musi umrzeć dziś wieczorem – powiedział rannemu prawdę bez ogródek. – Prawdziwa miłość, którą do ciebie poczuła, nieodwracalnie zamieniła ją w bestię. Macie tylko ten jeden dzień, aby cieszyć się sobą. Saro nic nie odrzekł, tylko jego twarz znieruchomiała, a oczy straciły wyraz. – Będziemy cię nieśli na noszach – oznajmił kotołak. – Możesz tłumaczyć, jeśli będzie trzeba? – Spróbuję... – wydyszał. Nadeszła Bertia z gotowym nosidłem, skleconym naprędce na kształt drabiny powiązanej pasmami łyka. Położyła je obok Sara, unikając wzroku kochanka. Zanim wyruszyli, musieli jeszcze wysłuchać krzyków bólu Sara podczas oddawania moczu. Łotrzyk, leżąc na boku, zdołał się załatwić, ale przypłacił to omdleniem. Opuścili obóz kwadrans później. Bertia szła przodem, z pochyloną głową, trzymając oburącz drążki nosideł. Ksin i Hamnisz z tyłu, po bokach, podtrzymując nosze każdy jedną ręką. – I pomyśleć, że tak wygląda armia zamierzającego pokonać maga władcę światów... – skomentował zgryźliwie Ronijczyk. – Nie sądzicie, że ten Korathos umrze ze śmiechu, kiedy nas zobaczy? – Umrze tak czy inaczej... – Ksin nie był w nastroju do żartów. Wolną ręką wyjął mapę Kisera. – Bertia! Tamtędy! – Pokazał kierunek. Szli miarowo, równo, bez postojów. Czasem tylko Hamnisz przekazywał swój drążek Ksinowi, a sam w marszu dawał Sarowi pić lub zmieniał mu kompres na rozpalonym gorączką czole. Bertia i kotołak nie okazywali najmniejszego zmęczenia. Po godzinie marszu pojawiło się przed nimi niewielkie, niezbyt odległe pasmo górskie. Osiągnęli je po kolejnych trzech godzinach. Ich celem był jeden ze szczytów, na szczęście nie ten najwyższy. Kiedy
tam szli, Ksin zauważył, że Bertia czasem spogląda w słońce, jakby śledziła jego bieg, sprawdzając, ile czasu jej zostało... Przed południem dotarli do podnóża grzbietu i rozpoczęli wspinaczkę. Chwilami było tak stromo, że drążki noszy musieli zarzucić sobie na ramiona, a Hamnisz przywiązał Sara, żeby nieszczęśnik nie spadł. Zapatrzona w ziemię Bertia nie spostrzegła ludzi od razu. Ksin z kolei zrobił to zbyt późno, bo kobieta zasłaniała mu widok. Wyszli więc prosto na grupę koczowników, obozujących w niewielkiej kotlinie. Zobaczyli ich w tej samej chwili, kiedy wiatr powiał ku nadchodzącym dym z ogniska. – Gdzie wy macie oczy?! – zirytował się Hamnisz. Puścił nosze i zdjął kuszę z ramienia. – Mam tylko dwa gotowe bełty... – Nie będą nam potrzebne – uspokoił Ksin, wyglądając zza pleców Bertii. – Idźcie prosto ku nim. Koczowników było kilkunastu, nie było wśród nich kobiet, co więcej, nie było też młodych wojowników. Najmłodszy z tu obecnych miał bodaj z sześćdziesiąt lat. Na widok obcych zaledwie czterech wstało, podnosząc oszczepy. Pozostali nadal siedzieli przy ognisku, a kilku spośród nich chyba w ogóle nie spostrzegło nadejścia wędrowców z noszami. – Podchodzimy do nich i kładziemy nosze przy ogniu – zdecydował kotołak. – Saro, weź się w garść! Potrzebujemy tłumacza! Ranny uniósł się na łokciu i popatrzył przed siebie nieobecnym, szklistym wzrokiem. Koczownicy z oszczepami zbliżyli się, otaczając drużynę Ksina. Nie wyglądali groźnie, broni używali przede wszystkim po to, by się podpierać. Nie wyglądali też na specjalnie zainteresowanych obcymi wędrowcami, dopóki nie zobaczyli mapy w ręku Ksina. Jeden ze starców pokazał na nią palcem i coś zawołał. To sprawiło, że pozostali zerwali się na równe nogi, z wyjątkiem trzech, którzy nadal trwali w otępieniu. – Powiedział: „On zna drogę”... – stęknął Saro. – Zapytaj ich, kim są! Łotrzyk zadał pytanie, ale zrobił to za cicho i rozgorączkowani staruszkowie, tłoczący się i pokrzykujący wokół kotołaka nic nie usłyszeli. Dopiero gdy położyli nosze na ziemi, a Ksin wskazał Sara, któremu Hamnisz pomógł usiąść, słowami rannego zainteresował się
jeden ze starców. – Są starszyzną, plemienną radą... zebrali... się tutaj dla odbycia... tajemnych obrzędów... Szukają przejścia... drogi... chcą wrócić... do ojczystego świata... – Saro mówił coraz słabiej, walcząc z narastającym gwałtownie zmęczeniem. Starzec, który z nim rozmawiał, zainteresował się stanem opryszka, po czym krzyknął coś w stronę najstarszego z siedzących wciąż przy ognisku, mężczyzny o długich, srebrzystych włosach. Jak się okazało, nie był on zmurszałym grzybem, pozbawionym zdolności sprawnego myślenia, lecz trwał pogrążony w kontemplacji. Teraz podniósł się sprężyście i podszedł do wołającego. Ksin natychmiast wyczuł, że ma do czynienia z magiem. – On jest... leczący... – wyjaśnił Saro. – Pyta... co mi jest. – Powiedz mu – poradził sucho Ksin. Starzec klęknął przy noszach i dłuższą chwilę słuchał szeptu łotrzyka. Kiwał głową, raz obrzucił przelotnym spojrzeniem Bertię, a na koniec pogładził Sara po policzku i łagodnie nakłonił go, aby się położył z powrotem. Potem siwowłosy popatrzył pytająco na kotołaka, a kiedy ten skinął głową, mag zaczął wyjmować z sakwy przy pasie jakieś zioła i talizmany. Pozostali starcy zamilkli, ale Ksin widział, że nie spuszczają łakomych oczu z jego mapy. Schował ją więc za pazuchę. Tymczasem uzdrowiciel rozciął zakrwawione szarpie i cisnął je w ogień, po czym całkowicie rozebrał Sara. Na widok jego opuchniętego do rozmiarów kartofla, ciemnofioletowego członka Hamnisz cicho zagwizdał i obrzucił Bertię złym wzrokiem. Kobieta nie zareagowała na niemą groźbę, a mag zaczął oprószać żółtym proszkiem toporne szwy na ranach Sara oraz jego krocze. Potem zrobił to samo, używając czarnego pyłu, którego część wsypał łotrzykowi do ust i nakazał popić. Wreszcie mag powstał, powiedział coś bardzo szybko i strzelił palcami. Proszki leżące na ciele Sara zapłonęły czerwonym i czarnym światłem, które momentalnie wniknęło w ciało. Rozjątrzone rany przyschły w oczach, opuchlizna między nogami zmniejszyła się przynajmniej o połowę, ale, co najważniejsze, z oczu łotrzyka zniknął blask gorączki. Uzdrowiciel zaczął mówić spokojnym tonem, jakby coś objaśniał. Saro podniósł się i wyraźnie zakłopotany zaczął szukać ubrania. – Co z tobą? – zapytał Ksin.
– On gada, że przez wiele miesięcy nie uczynię szczęśliwą żadnej kobiety... – To pewnie z chłopcami będziesz mieć więcej szczęścia? – rzucił kpiąco Hamnisz. – Może nawet wcale... – Saro poczerwieniał. – Ale już nic nie boli i dobrze się czuję. – Ja na twoim miejscu poszukałbym raczej owieczki niż wilczycy... – nie przestawał szydzić Ronijczyk. – Daj mu spokój – rzekł Ksin, uśmiechając się w duchu. Widział, że mimo tych drwin i szorstkiej mowy Hamnisz cieszy się z ozdrowienia kompana. – A to niby czemu? – zdziwił się kusznik. – Coś mi się za tę jego łataninę od życia należy! – Skoro to ma być zapłata, możesz sobie kpić do woli. – Saro spojrzał na Bertię, po czym szybko odwrócił wzrok. – Dosyć już! – oznajmił kotołak. – Zapytaj ich, jakiej drogi szukają i czego chcą od naszej mapy. Tym razem rozmowa Sara ze starcami trwała długo. Widać było, że to, co mówią, budzi w nich głębokie emocje. Niektórzy nie potrafili ukryć wzruszenia, gniewu i jakiejś rozpaczliwej nadziei. Raz głos załamał się nawet białowłosemu uzdrowicielowi, a przywódca, który zaczął rozmowę, w miarę jak mówił, popadał w coraz większą zadumę. – Byli oddziałem magów i żołnierzy, których mag imieniem Korathos dawno temu posłał tutaj, aby znaleźli przejście przez Pierwszy Świat – zaczął relację Saro. – Zabłądzili. Wdali się w potyczkę z jakąś grupą koczowników, w której przypadkiem zginął ich mag-przewodnik. W rezultacie nie dość, że nie wykonali zadania, to jeszcze nie byli w stanie wrócić, skąd przyszli. Przez wiele lat szukali drogi powrotnej, ale bez skutku. Wiedzieli tylko, że przejście znajduje się w tych górach. Z czasem przystali do innej grupy koczowników, pojęli za żony ich kobiety i przejęli władzę nad plemieniem. Ich synowie i córki dorośli, dali im wnuki i prawnuki, a oni wciąż nie mogą zaprowadzić swoich potomków do świata przodków. Co rok przybywali w te góry i bezskutecznie szukali drogi. Z czasem zrobił się z tego rytuał, a im zaczęło brakować sił na prawdziwe poszukiwania. Dlatego już od kilku lat tylko siadają tutaj przy ogniu
i snują wspomnienia, marząc o tym, by ich kości zostały pogrzebane w rodzinnym świecie. Ich jedyną nadzieją była niejasna przepowiednia o potworze z mapą, którą wyszeptał konający przewodnik. Teraz pytają cię, kapitanie, czy jesteś potworem. Ksin bez słowa usiadł na piętach, położył przed sobą mapę Kisera i przekształcił się w kotołaka. Wysunął pazury przedniej łapy i przytrzymał nimi rulon pergaminu. Znieruchomiał i siedział tak dłuższą chwilę niczym sfinks, nie bacząc na zamieszanie oraz okrzyki wzburzonych i rozradowanych starców. Wreszcie ich przywódca nakazał ciszę i przemówił. – Zgodnie z prawem Pierwszego Świata Ten, Który Zna Drogę, musi być władcą – przetłumaczył Saro. – Dlatego jeśli przeprowadzisz ich razem z całym plemieniem, wykonają każdy twój rozkaz do czasu, aż zwolnisz ich z posłuszeństwa. – Ilu mają wojowników? – spytał Ksin, wróciwszy szybko do ludzkiej postaci. – Ponad dwie setki mężczyzn zdolnych do walki – przekazał Saro. – Są też kobiety łuczniczki. – Jak szybko mogą tu być? – Główny obóz jest godzinę drogi stąd. – Powiedz im, że się zgadzam. Łotrzyk przekazał odpowiedź, a wtedy przywódca i mag uzdrowiciel pokłonili się nisko przed Ksinem. Zaraz też najżwawszy ze starców wyruszył w drogę. – Gratuluję, kapitanie! – stwierdził Hamnisz z cierpkim uśmiechem. – Zostałeś kacykiem i totemem plemiennym w jednej osobie... – Interesuje mnie co innego – mruknął Ksin. – Jeżeli to Korathos ich tu wysłał, to ile musi mieć teraz lat? Zapytaj ich, Saro! – Niektórzy z nich byli na uczcie wydanej, kiedy skończył sto lat – oznajmił łotrzyk po dłuższej chwili. – A to było kilka lat przed ich wyprawą... – Ludzie tak długo nie żyją – mruknął Hamnisz. – Ludzie nie... – przyznał mu rację kotołak. Ronijczyk splunął na ziemię. – Ruszajmy! – zdecydował Ksin. – Nie będziemy się teraz nad tym zastanawiać.
– A koczownicy? – spytał Saro. – Nie zaczekamy na resztę? – Zaczekamy na nich przed Przejściem, powiedz im to. Właściwy szczyt znaleźli po półgodzinie. Wejście na wierzchołek zajęło im następną godzinę. Droga wiodła przez pokryty lasem stok, chwilami tak stromy, że musieli się chwytać korzeni drzew. Nie było tu nawet kamieni, tylko ziemia i ściółka osuwały się czasem spod stóp. Prowadził Ksin, towarzyszył mu Hamnisz, za nimi podążali starcy, wśród których szedł Saro. Bertia trzymała się na uboczu, pochłonięta własnymi myślami. Góra nie była wysoka, raczej średnia w tym paśmie, ale wyglądała dostojnie. Linia lasu kończyła się jakieś dwieście kroków od szczytu, który wieńczyła grupa samotnych skał, skąpo porośniętych krzewami. Sam szczyt był bardziej płaski niż wyniosły, ale imponował masywnością. – Oni mówią, że dobrze znają tę górę – oznajmił Saro po krótkiej rozmowie z przywódcą plemiennej rady. – Nazywają ją Kowadłem, byli tu wiele razy, ale nie znaleźli Przejścia. – Widocznie musieli coś przeoczyć – odparł kotołak, wchodząc pomiędzy głazy. Chwilę później Ksin, Hamnisz, Saro, mag uzdrowiciel i przywódca rady stali już w najwyższym punkcie wzniesienia. Kotołak rozejrzał się dookoła. Dzień był słoneczny, a widok ciekawy. Od zachodu i północy, określonych doraźnie na podstawie aktualnego położenia słońca, które do tej pory zyskało już niewielkiego, czerwonego towarzysza, rozciągały się odległe pasma górskie, skryte w szaroniebieskiej mgiełce, miejscami dokładnie stopione z niebem, linią horyzontu i obłokami. Wyglądało na to, że ostatnią noc spędzili w obszernej kotlinie tak ukształtowanej, że jej stoki przesłaniały sąsiednie łańcuchy górskie. Od wschodu zaś, który właśnie z wolna, z powodu kolejnej wymiany nieba, stawał się południowym wschodem, głęboko w dole rozciągała się płaska, zielona i bezleśna równina, przypominająca step. Tu, gdzie stali, góry kończyły się jak ucięte nożem. Wschodni, też okryty lasem stok Kowadła opadał na złamanie karku dobre tysiąc kroków w dół, aż do skraju stepowej równiny. Kotołak wyjął mapę, popatrzył na nią uważnie i przeszedł na skałkę odległą o kilkanaście kroków, wznoszącą się tuż nad stromizną wschodniego stoku.
– Co, znów będziemy skakać w przepaść?! – skomentował Hamnisz, a Saro przezornie odsunął się od niego na bezpieczną odległość. Ksin bez słowa pokazał mu znak na mapie i identyczny wzór utworzony przez porosty na maleńkiej półce skalnej znajdującej się krok niżej. Kotołak, obserwowany uważnie przez pozostałych, zstąpił na tę półkę. Tu kończył się szlak zaznaczony na mapie. Pozostało na niej już tylko jedno miejsce, w którym zaklęty był głos Kisera. Ksin dotknął mapy, by go wyzwolić. – Stań zwrócony ku równinom i spraw, aby twoje oczy znalazły się dokładnie na wysokości trzech łokci i dwóch piędzi – rzekła pergaminowa karta. Kotołak musiał się trochę pochylić. Efekt był zdumiewający. Widok po prostu przeskoczył, tak jakby nagle zdjęto jeden obraz zasłaniający drugi. Nie było już zielonej równiny w dole, lecz nowe góry, te dla odmiany skaliste, strome, pozbawione drzew. Powiało zimnem, a półka skalna, na której stał Ksin, teraz miała przedłużenie w postaci niewielkiej przełęczy. Można było swobodnie iść dalej. Wystarczyło jednak unieść lub opuścić wzrok tylko o grubość palca i natychmiast powracał widok równiny, a droga urywała się jak ucięta nożem. Kotołak przywołał do siebie Hamnisza. Kusznik miał odpowiedni wzrost, więc natychmiast zauważył, w czym rzecz. Zagwizdał z wrażenia, po czym jeszcze dla porównania przykucnął i znów wspiął się na palce. – Potrzebny będzie ciepły płaszcz... – stwierdził i sięgnął do sakwy. Przywódca plemiennej rady nie posiadał się ze zdumienia. – Nasze dzieci od lat przychodziły tu zbierać jagody! – zawołał. – Na pewno nieraz bawiły się na tej skale! – Dzieci były zbyt niskie, by zobaczyć – odpowiedział mu Ksin za pośrednictwem Sara. Starcy kolejno schodzili na skalną półkę, stawali w odpowiedniej pozycji i wydawali okrzyki zaskoczenia. Potem zbili się w gromadkę i zaczęli gorączkowo naradzać. Kotołak siadł na jednej ze skał i beztrosko wystawił twarz ku słońcu. Hamnisz przykucnął obok i bez słowa podał mu wino oraz wędzone mięso. * * * Przenikliwie zimny wiatr szarpał płaszczami, pledami i skórami,
którymi opatulili się idący po grani koczownicy. Przejście z umiarkowanie ciepłego Pierwszego Świata do tej bez mała lodowatej krainy nie spodobało się przede wszystkim dzieciom. W maszerującej kolumnie nie cichły płacz i protesty, wzmagające się, kiedy wraz z wiatrem nadchodziły fale zimnego deszczu. Góry w tym świecie były znacznie większe i wyższe, najeżone zębami granitowych skał; robiły groźne i odpychające wrażenie. Widać było, że oprócz dzieci nie podobają się także kobietom i niejednemu wojownikowi z młodszego pokolenia. Tylko starcy pozostali zachwyceni i rozradowani. Nikt zresztą nie śmiał się im sprzeciwić, bo odwrotu już nie było. Przejście znikło w chwili, gdy przeszedł przez nie ostatni koczownik. Wiele wskazywało na to, że zdarzenia, które miały miejsce pół wieku temu, zostały starannie zaplanowane. Korathosowi potrzebni byli rodacy błądzący w bezkresie Pierwszego Świata, aby zachować aktywność przejścia. Powracający po dziesięcioleciach przywódcy plemienia jednak się nad tym nie zastanawiali. Prawda i zimny wiatr jeszcze do nich nie docierały. – Musimy jak najszybciej zejść w doliny – stwierdził Hamnisz, tuląc pod płaszczem kuszę starannie osłoniętą przed wilgocią. – Oni nie są przyzwyczajeni do takich chłodów, zaraz oprócz narzekań zaczną się choroby i daleko nie zajdziemy z gromadą chorych na zapalenie płuc. – Wiem – odrzekł Ksin. – Na szczęście mapa prowadzi w dół. Musimy tylko dotrzeć do najbliższej przełęczy i stamtąd zejdziemy. – Daleko to? – Nie, może pół dnia marszu. – Bertia ma szczęście – mruknął kusznik. – Sądząc po położeniu słońca, kiedy tu weszliśmy, zyskała dodatkowe pięć czy sześć godzin... – Dla nas wszystkich to będzie bardzo długi dzień – stwierdził Ksin. – Ale zachód słońca jest nieunikniony. Zrobisz to szybko? – Kiedy tylko zechcesz, kapitanie. Czy mam wybrać taki moment, kiedy ona zupełnie nie będzie się spodziewać strzału? – Nie wiem... – Kotołak się zamyślił. – Mamy jeszcze czas na tę decyzję. Hamnisz obejrzał się na Bertię, która niosąc na barana jedno dziecko, pomagała iść jakiejś ciężarnej kobiecie. Saro cały czas trzymał się od niej z daleka. – Bardzo uczynna ciotka... – Kusznik się skrzywił. – I pomyśleć, że
ledwie słońce zajdzie, zeżre bachora, a to nienarodzone wydrapie sobie na deser... – Nie pozwolimy na to. – Chyba mi jej szkoda. – Więc jak przyjdzie czas, mierz prosto w serce! Weszli na ostatni szczyt przed oczekiwaną przełęczą i zobaczyli w dole strzegący jej kamienny fort. Smugi dymu i powiewające na dwóch wieżach proporce wskazywały, że jest obsadzony wojskiem. Sądząc po wielkości, mógł pomieścić jakąś setkę załogi. – Niedobrze! – zawołał Hamnisz. – Na każdej wieży mają po trzy ciężkie kusze wałowe! – I właśnie je nakręcają... – Ksin wytężył wzrok. – Będzie przeszło tysiąc kroków drogi pod obstrzałem na odkrytym stoku – ocenił fachowo Ronijczyk. – A pewnie mają jeszcze kusze ręczne i łuki... Paskudnie nas zdziesiątkują! Kotołak przywołał Sara. – To chyba pograniczny fort – powiedział mu – i zapewne nie będą chcieli przepuścić nas przez przełęcz. Przekaż, aby mężczyźni przygotowali się do walki. – Tak, kapitanie. – Łotrzyk pobiegł w kierunku starców i po chwili wrócił z przywódcą rady. – Nic się nie zmieniło – rzekł starzec, patrząc z uśmiechem na fort. – Nie potrzeba walki, oni tylko wypytają nas, kim jesteśmy, i przepuszczą, najwyżej każą coś zapłacić, ale mamy dość złota. – Przez lata mogło się wiele zmienić – zauważył Ksin. – Niech przynajmniej kobiety trzymają się z tyłu. – Pójdą jak teraz – odparł starzec, krzywiąc się z niechęcią – na znak, że nie mamy złych zamiarów. Myślę, że tam się ucieszą. Nieprzekonany kotołak skinął głową w milczeniu i poszedł na czoło pochodu. Nie było ani radości, ani pytań, ani nawet żadnych ostrzeżeń. Zaledwie wszyscy schodzący przelali się przez wierzchołek góry, ciężkie kusze na wieżach wystrzeliły salwą. Fort był dużo poniżej szczytu, więc pociski, mimo iż wystrzelone z wież, musiały lecieć z dołu do góry; wydawało się, że robią to z wielkim wysiłkiem i powoli, ale było to tylko złudzenie wywołane punktem obserwacji. Ciężkie bełty miały dość mocy i szybkości. Na dodatek zauważyli je tylko Ksin
i Hamnisz, a ich ostrzegawcze krzyki nie spowodowały należytej reakcji. Schodzący po stromym, kamienistym stoku koczownicy patrzyli przede wszystkim pod nogi. Kiedy bełty wpadły w największe skupiska ludzi, wybuchła panika. – Krzycz, żeby chowali się za kamieniami! – wrzasnął kotołak do Sara. Bełty nie miały spiczastych grotów, lecz szerokie i płaskie jak ostrza siekier. Dla równowagi za głównym ostrzem i prostopadle do niego umocowano kolejne ostrza, przypominające płetwy rekina. Również lotki tych bełtów były zrobione z wyostrzonej stalowej blachy. Osiągnąwszy cel, zachowywały się jak wrzucona w tłum wiązka toporów, a na dodatek odbijały się od skał. Zaskoczonych koczowników ogarnęła panika. Wśród przeraźliwych krzyków ranionych mężczyzn i kobiet raz po raz rozlegało się wołanie o maga uzdrowiciela. Ten jednak najpierw musiał uleczyć się sam, jeden z pocisków bowiem gładko odrąbał mu lewą rękę tuż poniżej ramienia. Druga salwa dosięgła schodzących w chwili, gdy większość z nich zamiast szukać kryjówek, gorączkowo roiła się po stoku, usiłując wbiec z powrotem na szczyt i schronić się za nim. Były to głównie kobiety i dzieci. – Niech ich piekło pochłonie! – wrzasnął skulony Hamnisz, naciągając swą kuszę na pełną moc. – Doniesie? – spytał go Ksin, obserwując uważnie fort. – Z góry bez kłopotu – odparł Ronijczyk. – Byłoby gorzej, gdybym był na ich miejscu... – Wychylił się zza kamienia, złożył i wystrzelił dwa razy. Kotołak dostrzegł zamieszanie na jednej z wież, ktoś tam padł, a jedna z ciężkich kusz podskoczyła konwulsyjnie, nie było jednak widać, czy i jak została uszkodzona. – Nieźle... – Hamnisz ocenił wynik swoich starań. – Ale sam nie zmuszę całego fortu do przerwania ostrzału. – Musimy zdobyć tę twierdzę – stwierdził Ksin. Stał wyprostowany, nie zamierzał się kryć. Chciał, by go dobrze widziano, co pomagało uspokoić zamieszanie. Po chwili dotarli do niego Saro oraz przywódca plemiennej rady imieniem Ampeker. – Niech wojownicy przygotują się do ataku! – rozkazał kotołak. – On mówi, żeby wysłać posłańca, który wyjaśni pomyłkę – oznajmił Saro, wskazując starca.
– Nie ma tu żadnej pomyłki! – uciął dyskusję Ksin. Spokojnie uchylił się przed nadlatującym bełtem, który pięć kroków za nim wykrzesał wśród skał kłębowisko iskier, rykoszetował, poleciał między następne skały i dosięgnął swej ofiary, sądząc po przeraźliwym krzyku, który stamtąd dobiegł. – Oni tam mieli rozkaz, by najpierw strzelać, a potem pytać! – dokończył wypowiedź kotołak. – Zapewne chodziło im o was lub o kogoś, kto zna Przejście! Tędy prowadzi jedyna droga z Pierwszego Świata! Ampeker po namyśle pokiwał głową i wycofał się chyłkiem, po drodze szepcząc coś kolejnym napotykanym wojownikom, którzy zaczęli szykować broń. Ksin tymczasem zdjął z szyi amulet ze szponami demona i podał go Hamniszowi. – Nie szkoda ci, kapitanie? – zawahał się kusznik. – Zostaną nam tylko trzy... – Nie ma innego wyjścia, strzelaj! – Drap do krwi! Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Wir czarnych, szponiastych łap, który rozszalał się na jednej wieży, uporał się także z drugą. Najpierw w dół poleciały poszarpane ludzkie ciała i fragmenty machin, po czym niespodziewanie jedna z czarnych łap chwyciła całą balistę i cisnęła nią o wierzchołek drugiej wieży, burząc blanki i wywołując popłoch wśród obsługi. Strzelcy czym prędzej schowali się w głębi budowli. Ciężkie bełty przestały nadlatywać, a lżejsze kusze nie donosiły tak wysoko. Koczownicy mogli zażegnać zamieszanie w swoich szeregach i przygotować się do walki. – I co teraz? – Ronijczyk obejrzał się na kotołaka. – Przypuścimy otwarty atak? – Nie najlepiej to wygląda... – Ksin popatrzył posępnie w dół. – To prawda – zgodził się Hamnisz. – Nie mamy drabin, żeby sforsować mur. Nie da się też ułożyć przy nim stert kamieni, by zrobić coś na kształt schodów, bo ktoś przezornie oczyścił cały stok z głazów średniej wielkości. Ten fort jest dobrze przygotowany do odparcia napaści... Ma przynajmniej trzydzieści strzelnic, nie mogę strzelać w każdą! – Zawrócić też nie możemy – zauważył kotołak. – Musimy tędy przejść!
– No to będzie jatka... – mruknął Hamnisz. – Nie po naszej stronie! – usłyszeli głos Bertii. – Co masz na myśli? – Ksin spojrzał na nią. Kobieta przykucnęła za głazem obok Ronijczyka. – Kazałam Sarowi zbierać krew rannych – powiedziała. – Pójdę tam, a potem ją wypiję... – Oszalałaś?! – zdumiał się kotołak. – Kiedy to zrobisz, nastąpi natychmiastowa Przemiana! – Wszak już i tak po mnie, prawda, kotołaku? Ale mogę się jeszcze przydać. Poza tym nie powstrzymają mnie zwykłe strzały. – Chcesz stać się żywymi szponami demona? – upewnił się Hamnisz. – Coś tak jakby... No więc jak? – Chyba nie mamy innego wyjścia – mruknął Ksin. – Ale pójdę z tobą. Skinęła głową. – Ktoś musi pilnować, bym gryzła tych, co trzeba... – Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Czy Przemiana będzie ostateczna? – Za dnia nie... – odparł zamyślony kotołak. – Być może zdołasz odzyskać postać po pierwszym ataku szału, ale w nocy... – Nocy już nie zobaczę – ucięła z determinacją. – Nie zobaczysz – zapewnił ją Hamnisz, wymownie gładząc łuk kuszy. – Zgaśniesz razem ze słońcem. Przypadł do nich Saro. W ręku trzymał otwarty bukłak. Zapach dolatujący z wnętrza naczynia przyprawił Ksina o zawrót głowy. Opanował się. To jeszcze nie było najgorsze, co miało go dziś spotkać. – Masz! – Łotrzyk podał naczynie Bertii. – Rozcieńczyłem krew wodą, żeby nie zakrzepła... Kobieta zatkała bukłak i przywiązała go sobie do pasa. – Weźmiemy tarcze – zdecydował Ksin. – Lepiej, żeby tamci nie zorientowali się zbyt szybko, kim jesteśmy... – Pójdę ich poszukać! – ofiarował się Saro. Tarcze, które niebawem przyniósł, były małe i okrągłe, dobre do walki wręcz, ale słabo nadawały się do osłony przed zmasowanym ostrzałem z kusz i łuków. Wyboru jednak nie mieli. Ktoś w forcie mógł mieć pociski o srebrnych grotach i nie powinien od razu wpaść na myśl, że nadszedł czas ich użyć.
– Obejmujesz dowodzenie! – rzekł Ksin do Hamnisza i pobiegł w dół stoku. Bertia przeskoczyła głaz i ruszyła za kotołakiem. Biegli zakosami. Było to konieczne, nie tylko by utrudnić trafienie, lecz także dla zachowania równowagi. Drobne kamienie kaskadami sypały się im spod stóp. Kotołak nie miał kłopotów z utrzymaniem się na nogach, za to Bertia część drogi przebyła, zjeżdżając na tyłku, a raz omal nie zgubiła tarczy. – Może jednak będą chcieli rozmawiać i pozwolą nam wejść do środka?! – zawołała. – Zaraz się przekonamy! – odkrzyknął jej Ksin. – Mogłabym spróbować swoich sztuczek... Nie dano jej po temu okazji. Bełty poleciały ku nim, zaledwie weszli w zasięg ręcznych kusz. Zrazu pociski były bardzo niecelne, ale w miarę jak się zbliżali do bram, uderzały coraz bliżej. Potem dołączyły strzały z łuków. Co gorsza, w tej odległości od fortu usunięto ze stoku wszystkie większe kamienie i skałki, za które można byłoby się schować. – Chyba jednak nie chcą gadać! – stęknęła Bertia, kiedy jedna ze strzał, ocierając się o głowę, wyrwała jej pasmo włosów. Ksin nie odpowiedział, bo w tym momencie w jego tarczę łupnął bełt z kuszy. Z tej odległości pocisk z łatwością przebił osłonę i wbił się kotołakowi tuż pod prawe oko. Zabolało, choć nie powinno. Zdaje się, że na ostrzu były ślady srebra, może jakiś grawerunek... Ksin chwycił drzewce i wyszarpnął bełt z twarzy. Poczuł, jak rana się zamyka, ale w tym momencie w udo trafiła go strzała z łuku. Uświadomił sobie, że trochę za długo biegnie w jednym kierunku, wykonał więc gwałtowny zwrot i dosłownie o pół kroku minął się z całą strugą pocisków, które tuż za nim rozprysły się na kamieniach w drzazgi, krzesząc snopy iskier. Kotołak usłyszał krzyk trafionej kolejny raz Bertii. Natura ludzka i nadnatura demona pozostawały w jej przypadku mocniej rozdzielone niż u Ksina, dlatego strzyga cierpiała jak raniony człowiek i choć nie można było jej zabić, to jednak traciła siły. Zraniona piątą czy szóstą strzałą, zaczęła się słaniać i zwolniła bieg, przez co stała się jeszcze łatwiejszym celem. Jej tarcza była wprost najeżona strzałami, a teraz bełt z kuszy oderwał od niej wielki kawał drewna. Ksin spróbował
osłonić kobietę, skutkiem czego kolejny bełt prześwidrował jego tarczę, trafiając go prosto w serce. Na szczęście tym razem na grocie nie było drobin srebra. Osłabione tarcze nie zapewniały już ochrony nawet przed strzałami z łuków i nadawały się tylko do tego, aby strzelcy w forcie nie widzieli, że trafili. Kiedy do murów fortu zostało niecałe sto kroków, kotołak zrozumiał, że nie dobiegną. Obrońcy nabijali ich strzałami szybciej, niż on i Bertia dawali radę je z siebie wyciągać, a przeszywające ciała drzewca pocisków, mimo wszystko utrudniały im ruchy. Po kolejnej serii strzałów z tarczy kotołaka został już tylko kawałek deski przybity trzema strzałami do łokcia i lewego przedramienia. Bertia, trafiona z kuszy dokładnie w kolano, wywróciła się jak długa. Na szczęście Hamnisz widział, co się dzieje, i miał dość doświadczenia, by wiedzieć, co robić. Pchnął koczowników w dół, do gromadnego ataku, zmuszając obrońców fortu do rozproszenia ostrzału. Ksin doskoczył do Bertii, chwycił ją za rękę i pociągnął ku martwej strefie ostrzału u podnóża muru. Kolejne strzały kąsały ich raz po raz, ale nie była to już zwalająca z nóg lawina pocisków. Wreszcie przypadli do muru. Normalnie nie było tu martwej strefy, powinni teraz stać się celem załogi wieży, której galeria wychylała się nieco w tę stronę, ale wystrzelony przez Hamnisza amulet ze szponami demona sprawił, że obrońcy znikli z jej szczytu i nie ważyli się tam wrócić. Ksin, klnąc z wściekłością, zaczął wyrywać z siebie bełty i strzały. Tkwiło ich w nim kilkanaście, Bertię dosięgło kilkadziesiąt, tak że ledwie mogła się ruszać. Pomógł jej wyciągać drzewca i przez chwilę oboje dochodzili do siebie, kuląc się u podnóża muru. W górze Hamnisz nakazał koczownikom wycofać się i ukryć. Kotołak i strzyga podnieśli się i pochylając nisko pod strzelnicami w murze, ruszyli do bramy fortu. Ta uchyliła się właśnie. Zamierzała z niej wyjść grupka obrońców, wysłanych zapewne po to, by dobić zuchwałą parę, która ośmieliła się zbliżyć do fortu. Rozjuszony Ksin nawet nie spostrzegł, kiedy uległ Przemianie. Pierwszy rzucił się na żołnierzy. Powalił ich na boki dwoma zamaszystymi uderzeniami łap, łamiąc im żebra i kręgosłupy, oderwał pół twarzy następnemu,
który zastąpił mu drogę, i wbiegł do fortu. Bertia podążała tuż za nim. Strzelcy stojący wzdłuż muru, przy strzelnicach, zaczęli odwracać się, pokazywać ich sobie palcami i coś krzyczeć. Z wrażenia zapomnieli strzelać. Chyba wreszcie dotarło do nich, że mają do czynienia z przeciwnikami, których nie można zabić zwykłą bronią. Kotołak przywarował, wypatrując następnej ofiary, a stojąca za nim Bertia odczepiła bukłak przebity strzałą z łuku i uniosła naczynie do ust. Pomimo dziury zostało w nim dość krwi... Ksin, słysząc za sobą obłąkańczy rechot i skrzek, uskoczył w bok i dobrze zrobił, bo świeżo przemieniona strzyga w ślepym szale zaatakowała najpierw swojego towarzysza. Pogoniła za kotołakiem, zupełnie ignorując ludzi. Przez długą chwilę oniemiali obrońcy fortu patrzyli, jak dwa nadnaturalne potwory, niemal ocierając się o nich, ścigają się wzdłuż wewnętrznej strony murów, robiąc najpierw jedno, potem drugie okrążenie. Wreszcie Ksin, widząc, że mimo jego starań Bertia nie okazuje najmniejszego zainteresowania mijanymi ludźmi, wykonał gwałtowny zwrot i pognał w poprzek placu, w kierunku budynku mieszkalnego stojącego u podstawy jednej z wież. Był tam drewniany ganek. Kotołak wybił się i wskoczył na dach. Odwrócił się i spojrzał prosto w czerwone ślepia tego, co jeszcze przed chwilą było kobietą. Strzyga próbowała do niego doskoczyć, ale z łatwością strącił ją ciosem łapy. Pazury Ksina tylko zgrzytnęły o zęby Bertii. Ta przystanęła więc w dole, potrząsnęła łbem i ryknęła gardłowo. Rozległ się śmiech. Najpierw samotny, pojedynczy, błyskawicznie rozlał się w chóralny rechot. Może i sytuacja była zabawna, ale żołnierze nie powinni się byli śmiać. W następnej chwili bowiem dobitnie przekonali się, jak krótka i szybka jest droga od radości do grozy zagłady. Skonfundowana Bertia zadreptała w miejscu, spojrzała w boki i zasyczała. Ogólny śmiech nie ustawał. Doskoczyła do jednego z rozbawionych obrońców i jednym ruchem, zdawałoby się, muśnięciem, rozcapierzonej, szponiastej ręki, urwała mu głowę, która potoczyła się na środek majdanu. Śmiech zabrzmiał głośniej, jak z dobrego żartu, a Bertia już wywlekała wnętrzności następnemu obrońcy. Chwyciła jego wątrobę i połknęła ją w całości, jednym kłapnięciem szczęk, odginając głowę do tyłu. Śmiech zabrzmiał teraz
histerycznie, po czym jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamienił się w zbiorowy skowyt przerażenia. Na dziedzińcu fortu rozpętało się krwawe pandemonium. Nikt nie próbował walczyć, wszyscy chcieli uciekać. W pierwszej kolejności ci, którzy wcześniej strzelali najcelniej i już wiedzieli, że ich strzały nie zdadzą się na nic. Część żołnierzy próbowała schronić się w budynku, na którym siedział Ksin, ale na widok przyczajonego kotołaka uświadomili sobie, że musieliby przebiec pod nim, i w strachu rozpierzchli się na boki. Bertia tymczasem szalała na placu, kręcąc się jak fryga, umykając ludzkim oczom. Tylko Ksin był w stanie śledzić jej ruchy. Rozgryzała głowy, wyrywała ręce, otwierała tętnice, łamała kości – wszystko to było jakimś oszałamiającym szaleństwem, eksplozją ruchu wśród kolejnych rozbryzgów czerwieni. W pewnej chwili Ksin zobaczył, jak wskoczyła w grupę żołnierzy i każdemu rozerwała tułów, uderzając jednocześnie pazurami rąk i nóg. Ci jeszcze nie zdążyli paść, kiedy ona już wygryzała twarz następnemu. Nie było litości ani wahania. Oszołomieni grozą żołnierze, by ujść kłom i szponom, zaczęli się rzucać na własne miecze. Potem stała się rzecz jeszcze bardziej niesamowita, którą Ksin ujrzał po raz pierwszy w życiu. Bertia przestała ryczeć i zawodzić skrzekliwie, w sposób typowy dla strzygi, a zaczęła naśladować odgłosy wydawane przez ludzi, których mordowała. Zdawało się, że przedrzeźnia swoje ofiary. W pewnej chwili z jej paszczy wydobył się zbiorowy krzyk, jakby z wielu gardeł, co sprawiło, że Ksin aż się najeżył ze zgrozy. Wyglądało to tak, jakby Bertia pożarła dusze swych ofiar, które teraz zawodziły z jej trzewi niczym z głębin piekła. Obryzgana krwią, poruszająca się w tanecznych konwulsjach, była potworem w całym majestacie szału i okrucieństwa. A potem nagle znieruchomiała, odzyskała kobiecą postać i padła nieprzytomna w krwawe błoto. Zabiła blisko trzydziestu ludzi. Około dziesięciu wolało popełnić samobójstwo, pozostali, którzy nie zdołali skryć się w zabudowaniach, leżeli teraz skuleni na majdanie, paru gorączkowo rozgrzebywało ziemię, jakby chcieli się pod nią schować. Nikt nie myślał o walce z wyjątkiem jednego żołnierza, który widząc, że Bertia przestała być groźna, rzucił się ku niej, unosząc halabardę. Kotołak zeskoczył i zabiegł drogę ostatniemu obrońcy fortu, stając
między nim a leżącą kobietą. Żołnierz nie stracił odwagi, z półobrotu ciął halabardą w głowę Ksina, który spostrzegł, że na szerokim ostrzu widnieje srebrny grawerunek. Broń była więc odpowiednia, ale atakujący nie dość szybki. Kotołak uchylił się z łatwością, cofnął, przybrał ludzką postać i chwycił porzucony przez kogoś oszczep. Postanowił dać przeciwnikowi szansę w równej walce. Skrzyżowali z łoskotem drzewca, Ksin odbił cios i przystanął, z ciekawością przyglądając się obrońcy fortu. Spodobało mu się jego męstwo i determinacja. Na zaciętej twarzy żołnierza nie było znać śladów wahania, a sądząc po bogatych zdobieniach stroju, musiał to być oficer. Kotołak uznał, że powinien go oszczędzić. Taka odwaga zasługiwała na nagrodę. Oficer jednak sądził, że nie czeka go nic prócz śmierci. Zamłynkował halabardą i podstępnie rąbał Ksina nisko po nogach. Kotołak wyskoczył w górę, podpierając się drzewcem oszczepu jak tyczką, i obunóż uderzył w głowę przeciwnika, który runął jak długi na plecy, upuszczając halabardę. Nim zdołał się podnieść, Ksin nadepnął mu na pierś i oparł ostrze oszczepu o gardło. Żołnierz pojął, że nie ma szans, a także że wróg nie chce jego śmierci. Dając upust złości, splunął na przygniatającą go do ziemi stopę, potem zaciął usta i popatrzył w bok, unikając oczu Ksina. Poddał się. Wrota fortu, których nikt nie domknął, rozwarły się zamaszyście i na dziedziniec wbiegli koczownicy prowadzeni przez Hamnisza, za którego plecami krył się Saro. Ronijczyk natychmiast podbiegł do kotołaka. – Mój jeniec! Pilnuj go! – polecił Ksin najemnikowi. Kusznik skinął głową, a kotołak podszedł do Bertii. Skórę miała już prawie czarną, co było skutkiem działania światła dziennego. Ksin szybko okrył Bertię płaszczem, by nie spaliło jej słońce, a następnie ją zbadał. Nie oddychała, serce nie biło, zatem była w letargu. Zmysł Obecności podpowiadał, że Przemiana dopełniła się całkowicie. Można było jednak ocucić ją jeszcze jeden, ostatni raz... Po chwili wahania kotołak podjął decyzję. Wziął od Hamnisza srebrny bełt, po czym przycisnął grot do skroni Bertii. Oparzona srebrem kobieta wygięła się w łuk i otworzyła oczy. Poruszyła niemo ustami. – Jeżeli chcesz mówić, to nabierz najpierw powietrza do płuc –
powiedział Ksin. – Same z siebie już ci się nie napełnią. – Jestem żywym trupem? – zapytała. – Wciąż żyjesz, ale nie ma w tobie już nic ludzkiego. Ta resztka świadomości zgaśnie razem ze słońcem... – Nic nie pamiętam. – To normalne. Wstań i zobacz, czego dokonałaś... Podniosła się, głębiej naciągnęła na twarz kaptur płaszcza. Żądni zemsty koczownicy biegali po forcie, wywlekali ukrywających się obrońców i zabijali na miejscu. Zaczęło się zwykłe w takich okolicznościach plądrowanie zabudowań i obdzieranie trupów. W jednej z wież ktoś podłożył ogień. Nikt jednak nawet nie próbował zbliżyć się do grupy stojącej na środku placu. Bertia długo i w milczeniu przyglądała się leżącym wokół poszarpanym ciałom. – To ja odgryzłam mu głowę? – Wskazała jedno z ciał. – Tak. – Czemu mnie obudziłeś? – Dotknęła oparzonej srebrem skroni. – Powinieneś był raczej dobić... – Masz jeszcze prawo do ostatniego życzenia. Czego pragniesz? Namyślała się długą chwilę. – Chcę zatańczyć o zachodzie słońca! * * * Zeszli w dolinę, pozostawiając za sobą płonący fort. Koczownicy rozbili obóz wzdłuż brzegów szerokiego, bystrego potoku i tu zajęli się swoimi rannymi oraz grzebaniem poległych. Ksin, Hamnisz, Bertia i Saro poszli nieco dalej, aż znaleźli niewielką, cichą polanę. Zabrali ze sobą jeńca, w obozie bowiem zbyt wielu koczowników patrzyło na niego złym wzrokiem. Spośród obrońców fortu przeżył tylko on. Oficer szedł teraz w milczeniu, ze związanymi z przodu rękami. Nie rozmawiali, nie zapytali go nawet o imię. Mieli ważniejszą rzecz do zrobienia. Musieli pożegnać się z Bertią. Ona tymczasem się przebrała. Kobiety dały jej nową, znacznie skromniejszą skórzaną suknię i starannie ułożyły włosy. Ksin nie ponaglał, choć słońce coraz niżej chyliło się ku górskim graniom. Wkrótce po przybyciu na polanę dołączyli do nich trzej muzykanci z bębenkiem, piszczałką i grzechotkami. Razem z nimi przyszedł
przywódca plemiennej rady Ampeker oraz kilku innych członków starszyzny. Bertia stanęła przed Ksinem. W poczerniałych od dziennego światła dłoniach trzymała wianek z białych kwiatów. Nad nią niebo barwiło się intensywną czerwienią zachodzącego słońca. – Czuję to... – szepnęła. – Czuję, jak wzbiera we mnie ciemność, która nie ma kresu. – Już czas – rzekł oschle kotołak. – Wiem. – Skinęła głową i założyła wianek na skronie. – To śmieszne, ale umrę jako dziewica... Ksin popatrzył na nią pytająco. – Tak. – Skinęła głową. – Zregenerowałam się aż tak bardzo... – Potem zwróciła się do Sara i Hamnisza. – Wy przynajmniej spróbujcie nie myśleć o mnie źle. Łotrzyk otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał znaleźć słów i przerwać milczenia. Kusznik stał z nieprzeniknioną twarzą, jak posąg z bronią opartą o lewe przedramię. – Hamnisz... – Mimo wszystko spróbowała go skłonić do jakieś reakcji. – Nie przedłużajmy tego – powiedział nieswoim, zmienionym głosem, jednak nawet teraz nie dałoby się odgadnąć jego uczuć. – Czy pozostanie po mnie choć jedno dobre wspomnienie? – Ja zachowam w pamięci twoją dumę – oznajmił z powagą Ksin. – Odejdź w pokoju. Skłoniła się przed nim i skinęła na muzykantów, którzy zaczęli grać. Była to rytmiczna i hałaśliwa barbarzyńska muzyka, ale okazała się stosowna do tej chwili. Bertia zaklaskała i zaczęła pląsać w jej rytmie. Nie był to żaden przemyślany taniec, po prostu spontanicznie poddała się melodii, wyrzucała w górę ramiona, przeginała się, wirowała, kłoniła. A muzyka, w miarę jak ciemniało niebo, nabierała tempa. Rytm ruchów i dźwięków wciągał, zniewalał, przemieniał się w trans. Chwilami gesty Bertii nabierały hipnotyzującego powabu. Saro wpatrywał się w nią rozszerzonymi oczami i sam zaczął podrygiwać. Starszy plemienia klaskał. Wtem Bertia wybuchła radosnym, perlistym śmiechem. Zdawało się, że jest bezgranicznie szczęśliwa. Że po podłym życiu odnalazła
szczęście. Tylko Ksin wiedział, że ona już nie zdaje sobie sprawy z własnej radości, że Bertia pomiędzy kolejnym piruetem i skłonem odeszła od nich na zawsze i właśnie zaczęła się Przemiana. – Hamnisz! – zawołał. Ronijczyk nie poddał się urokowi tańca Bertii, bo nie patrzył na nią, tylko gdzieś w górę i w bok. Na wezwanie Ksina zrobił ćwierć obrotu, mocno opierając się na wysuniętej do tyłu prawej nodze. W jego kuszy szczęknęło coś metalicznie. Jeniec, dotąd uważnie obserwujący tańczącą kobietę, zerknął na Hamnisza i oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Chyba dopiero teraz pojął, co ma się tutaj stać. Kusznik złożył się do strzału jak automat, płynnie i bez żadnych zbędnych ruchów. Oparł policzek o kolbę. Bertia skłoniła się gwałtownie, a potem błyskawicznie wyprostowała, wyrzucając w górę szeroko rozłożone ramiona. Fala Obecności uderzyła Ksina jak gorący podmuch. Hamnisz nacisnął spust. Łoskot cięciwy i wizg bełtu zlały się w jedno z nieokreśloną wibracją, jaka wydostała się z gardła Bertii. Ona zawirowała nienaturalnie szybko, straciła ludzkie kontury i buchnęła białym ogniem, który wydobył się gdzieś jakby z środka tułowia i momentalnie rozszerzył w górę i w dół. Zawirowała w słupie ognia. Ogień okręcał się wokół niej, po czym blask i ruch znikły w jednej chwili. Bertia rozpadła się w proch. Na chwilę zostały z niej jeszcze dłonie i stopy, które na mgnienie oka zamieniły się w szpony strzygi, po czym także rozsypały się w pył. – Co to było?! – Zaskoczony kotołak obejrzał się na kusznika. Spodziewał się typowej agonii od srebra. To, co zobaczył, było o wiele bardziej gwałtowne. – Nie pożałowałem jej berylowego ostrza... – Hamnisz odetchnął głęboko. – Obawiałem się, że nie zdążę. Strzeliłem w ostatniej chwili? Ksin przytaknął bez słowa. Muzycy nadal grali, ale z wrażenia całkiem zgubili rytm i teraz dopiero milkli jeden po drugim. Saro podszedł do szarej plamy leżącego na trawie popiołu, padł przy niej na kolana. Dotknął tego, co zostało z Bertii. Pył przesypał mu się
między palcami. – Więc to koniec? – zapytał z niedowierzaniem. – Tyle jej chciałem powiedzieć... – Ty głupcze! Trzeba było mówić, kiedy prosiła! – Hamnisz rozgniewał się nie na żarty. – A ty wolałeś milczeć i stać jak ostatni ćwok! – Myślałem... – Zbierz jej szczątki do jakiejś sakwy! – przerwał sprzeczkę Ksin. – Będziesz ją nosić stale przy sobie – zdecydował. – Dlaczego? – Bo w tym prochu jest magiczna moc. Może nam się przydać. Saro nie odpowiedział, tylko w jego oczach nagle pojawił się ogromny ból. Bezradnie opadły mu kąciki ust. Wyglądał jak ktoś, kto ma ostatecznie dość siebie i świata. – Zabijcie i mnie – poprosił. – Nie zdołam żyć bez niej. – Będziesz żyć! – oświadczył kotołak. – Wiem, że teraz życie może być dla ciebie gorsze od śmierci, ale to sprawiedliwa kara, na którą zasługujesz. – Nie chcę... – Rób, co mówię! Jesteś jej to winien! – Ksin poczuł się nagle bardzo zmęczony. Ten dzień rzeczywiście był długi.
13 W MARTWEJ CISZY
– Mieli rozkaz nie przepuszczać nikogo, kto nadejdzie tą granią. – Saro tłumaczył słowa jeńca bezbarwnym głosem, tępo wpatrując się w ognisko, w którym Hamnisz niedbale grzebał patykiem. – Powód mógł znać tylko dowódca fortu. Ten tutaj dowiedział się, że jest taki rozkaz, dopiero dziś, kiedy zamiast jak zwykle pobrać myto od przechodzących przez przełęcz, nakazano im strzelać bez ostrzeżenia. Dowódca powiedział, że nikt żywy nie może zejść w dolinę. – Czy była to może droga, którą zwykle chodzili rozbójnicy? – spytał Ksin. – Nie, kapitanie, nikt nigdy tamtędy nie chodził, to było zupełne bezdroże. – Kiedy ten rozkaz został wydany? – Chyba dość dawno, bo kiedy nas dostrzeżono, dowódca fortu wyjął i rozpieczętował zwój z pieczęcią starego namiestnika prowincji i był wyraźnie zdziwiony tym, co tam przeczytał. Nasz jeniec sądzi, że zwój z rozkazem od wielu lat czekał na moment, kiedy pojawią się ludzie schodzący ze szczytu Gebi. Tak nazywa się góra, z której atakowaliśmy. – Z pewnością chodziło o naszych koczowników. – Hamnisz rzucił patyk w ogień. – Korathos nakazał odciąć im drogę odwrotu, na wypadek gdyby sami znaleźli Przejście. Pewnie nie sądził, że kiedy przejdą wszyscy, ono się za nimi zamknie. – Może masz rację... – Ksin się zamyślił. Tymczasem jeniec, usłyszawszy imię maga Korathosa, popatrzył bystro na Hamnisza, potem na Ksina i zagadał coś szybko. – On pyta, czy jesteście wrogami, czy przyjaciółmi maga Korathosa – przetłumaczył Saro.
Kotołak, nim odpowiedział, długą chwilę patrzył w oczy jeńca. – Wrogami – rzekł. – Korathos jest również wrogiem jego rodu. – Zapytaj go, Saro, czy chce się nam przypodobać – polecił Hamnisz. Jeniec gwałtownie potrząsnął głową. – Korathos ma na rękach krew jego ojca, braci i krewnych – przetłumaczył łotrzyk. – On sam musiał przed nim uciekać i ukrył się w tym kraju jako najemnik na najodleglejszej pogranicznej placówce, jaką zdołał znaleźć. – I trafił w miejsce szczególnie interesujące Korathosa? – zakpił Ronijczyk. – Do fortu strzegącego przejścia z Pierwszego Świata? – Twierdzi, że tego nie wiedział. – Jak zamierza to udowodnić? – naciskał kusznik. – Nazywa się Vorez z rodu Szukari. Mówi, że kiedy przybędziemy do jego kraju, każdy tam potwierdzi opowieść, jak mag Korathos rozprawił się z jego klanem, bo rzecz była głośna. – Zatem wiele wody i czasu upłynie, zanim dowiemy się, czy mówi prawdę? Myślę, że możemy załatwić to szybciej... – Hamnisz znacząco pogładził kolbę kuszy. – Sądzę, że ten człowiek służył tu jako oczy i uszy maga! – Nie! – zaprzeczył gwałtownie Vorez za pośrednictwem Sara. – Prędzej zginę, niż pomogę Korathosowi! – Nie możemy ci zaufać – stwierdził Ksin. – Jutro o świcie przybędzie tutaj silny oddział jazdy – oznajmił jeniec. – Spaliliście pograniczny fort, dym był widoczny z daleka, więc zechcą sprawdzić, co się stało. Jednocześnie pograniczne garnizony w głębi kraju już szykują się do wymarszu i obławy. Tylko ja mogę was z niej wyprowadzić – zakończył tłumaczenie Saro. – To ważna wieść – przyznał Hamnisz. – Sądziłem, że upłynie kilka dni, zanim ktoś zainteresuje się losem tego fortu. – System obrony granicy działa tu bardzo sprawnie – zapewnił Vorez. – Tych kilkuset dzikusów razem z ich kobietami i dziećmi ma przed sobą najwyżej dwa tygodnie życia. Chyba że mi zaufacie. Pomogę wam, bo chcę zemścić się na Korathosie. – Gdyby nie on, jutro rano rozjechałoby nas tutaj wojsko... – Kotołak pokiwał głową. – Chyba możemy uznać, że nasz nowy towarzysz nam dobrze życzy? – Wyjął nóż i przeciął więzy jeńca.
– Dziękuję, nie zawiedziecie się. – Najemnik zaczął masować nadgarstki. – Jeżeli jednak choć pomyślisz o zdradzie, ja przedziurawię ci tę myśl od razu w samym środku głowy! – ostrzegł nieprzekonany do końca Ronijczyk. – Idź, Saro, i powiadom starszych plemienia – polecił kotołak. Łotrzyk skinął głową i odszedł w ciemność. Ksin, Vorez i Hamnisz, nie mogąc rozmawiać, popatrywali na siebie w milczeniu. Wreszcie kotołak podał najemnikowi bukłak z winem. Sączyli je powoli, podając sobie naczynie z rąk do rąk, dopóki nie wrócił Saro razem z zaniepokojonym Ampekerem i kilkoma wojownikami. – Wódz pyta, ilu przybędzie wrogów – rzekł łotrzyk. – Najpierw, aby sprawdzić, co się stało, wyrusza nie mniej niż dwustu konnych – oznajmił Vorez. – To jedynie silny zwiad, który ma się wycofać, jak tylko napotka przeciwnika i pozna jego siłę. Równocześnie przygotowywane są dwa oddziały po pięciuset ludzi, które wyglądają wieści pół dnia drogi od granicy. Zależnie od sytuacji atakują lub wycofują się w głąb kraju i tam czekają na główne siły pogranicznych namiestników. – Dobry system obrony – zauważył Hamnisz. – Ale czego się tak obawiacie? – Wiele jest w tych stronach zbójeckich band, które czasem łączą się w całe armie. W górach na południowym wschodzie widywano nawet coś na kształt rozbójniczych księstw. Kiedyś co kilka lat ruszały przeciw nim wielkie wyprawy. Ostatnio jednak Korathos wezwał wojska do siebie za ocean, dlatego poprzestaje się tylko na obronie granic – wyjaśnił najemnik. Ampeker powiedział coś wojownikom, którzy odeszli niezwłocznie, wódz zaś zwrócił się do Ksina. – Nakazałem wygasić ogniska, a miejsca po nich zakryć darnią. Jak zrobi się jaśniej, zatrzemy wszelkie ślady obozowiska. – Zróbcie, ile się da, przy pochodniach, bo rano może nie być czasu – doradził Vorez. – W forcie zdobyliśmy dość broni, aby przyjąć walkę... – rzekł dalej wódz. – Trzeba byłoby ich wybić do nogi – zauważył Ksin. – To mało prawdopodobne, nawet jeśli przygotujemy zasadzkę. Siły są
wyrównane, więc pewnie wielu zdoła ujść, a my poniesiemy duże straty. Nie warto podejmować walki! – Oni pójdą najpierw na przełęcz i tam zaczną szukać śladów. Jeżeli wcześniej nie zauważą pozostałości obozowiska, to zdążę was wyprowadzić daleko – powiedział były jeniec. – Będą was tropić i ścigać, ale ucieczka z terenu pogranicza powinna się udać. – A co dalej? – zapytał Hamnisz. – Jeżeli chcecie dostać się do Korathosa, musicie przeprawić się przez morze. Możecie to zrobić jako kompania najemników, bo mag ogłosił wielką wyprawę do innego świata. Musicie się jednak wyrwać z tego pogranicza. – Jaki inny świat? – zainteresował się Ampeker, kiedy Saro przełożył mu tę wypowiedź. – Chodzi o nasz świat – odparł Ksin. – Mamy zamiar zabić Korathosa, aby powstrzymać go przed podbojem. – To będzie trudne – zauważył Vorez. – Bo Korathos nie żyje już od blisko trzydziestu lat... – Mówisz to dopiero teraz?! – Hamnisz uderzył dłonią o udo. – Rozumiem, że w jakiejś formie jednak tu egzystuje... – rzekł kotołak. – I owszem, kapitanie. – Vorez skinął głową. – Jego duch przebywa kolejno w stu ciałach ludzi, którzy kiedyś byli jego gwardią pałacową. Czując zbliżającą się śmierć, Korathos dokonał samomumifikacji i jego mumia wciąż w majestacie zasiada na czarnym tronie królów-magów. Dusza zaś bezustannie przemieszcza się pomiędzy stu ciałami ludzi, którym za pomocą magii i trepanacji czaszek usunięto wolę. – Zatem śmierć uczyniła go dużo groźniejszym, niż był za życia! – zawołał zdumiony Ronijczyk. – Zazwyczaj bywa odwrotnie – uprzejmie zgodził się Vorez. – Ale Korathos jest wyjątkiem. – Co się dzieje z tymi ludźmi, kiedy akurat nie ma w nich duszy Korathosa? – zapytał Ksin. – Pełnią służbę jako doskonale posłuszni strażnicy jego pałacu. Sądzę, że on patrzy oczami wszystkich naraz i słyszy ich uszami. Kiedy przyszli wymordować moją rodzinę, zachowywali się jak jeden człowiek w stu ciałach... – Vorez pochylił głowę i zacisnął pięści. – Trudno ich zabić? – zainteresował się kotołak.
– Żadnego się nie udało... – Najemnik pogrążył się w ponurych wspomnieniach. – Tak jak ciebie i tej kobiety, kiedy zbiegaliście z góry w deszczu naszych strzał. – Więc nie tylko ich umysły zostały przekształcone... – zadumał się Ksin. – Jesteś pewien, że damy radę, kapitanie? – zagadnął Hamnisz. – Będzie trudno – przyznał kotołak. – Jeżeli jednak chcesz wrócić po wypłatę do Suminoru, musimy stawić temu czoła. – Ci strażnicy wcale się nie starzeją – dodał Vorez. – Dość, już wystarczająco nas pognębiłeś! – zirytował się Hamnisz. – Wymyślę coś – zapewnił go Ksin. – Do brzasku zostało parę godzin. Wypocznijcie trochę. – A ty, kapitanie? – Ja nie muszę spać. – Ksin wstał, skłonił się Ampekerowi i odszedł w ciemność. Chciał zostać sam. Dotarł do strumienia, znalazł sobie miejsce na brzegu, usiadł i wsłuchał się w szum płynącej wody. Trwał w bezruchu, w ciemności, niemożliwy do odróżnienia od głazów, wśród których siedział. Upływający czas nie miał znaczenia. Bulgotliwy szmer potoku koił rozgorączkowane myśli, rozmywał zwątpienie. Ksin skoncentrował się i zebrał całą swą magiczną wiedzę. Przed oczami stanął mu biały płomień, w którym zgorzała Bertia. Berylowy grot bełtu... Gdyby to było srebro, śmierć nastąpiłaby w drgawkach i konwulsjach, ciało zachowałoby się, a po wyjęciu pocisku mógłby nawet powrócić w nie koszmarny pozór życia. Zwykłe srebro nie zabijało duszy nadistoty, jedynie pozbawiało ją zdolności wpływania na świat materii. Taki efekt mogło dać wyłącznie srebro rodzime, którego nigdy nie przetapiano, a podczas wykopywania i przekuwania samorodka pilnie baczono, by nie dotknęła go ludzka ręka. A beryl? W świecie Suminoru nie używano berylu, chyba nawet w ogóle nie znano tego metalu. Znano jednak biały płomień towarzyszący śmierci upiora – w taki sposób spalała się dusza nadistoty pod wpływem dziewiczego srebra. Czyżby więc i beryl zabijał demony razem z duszą? Skoro tak... Nieszczęsna Bertia. Hamnisz, chcąc ją zabić szybko, okazał jej zbyt wiele litości i Bertię pochłonął niebyt... Lecz dosyć o niej! Jeden potwór w stu ciałach... To znaczy, że jest tylko jedna dusza na sto przemienionych ciał... Dusza nie może się dzielić ani powielać, jest
zawsze jedna – to Ksin wiedział bez wątpienia. Zatem istniał sposób pokonania Korathosa! Należało rozpoznać ciało, w którym przebywała dusza maga, i zabić ją berylowym grotem. Mieli jednak tylko pięć takich pocisków na sto celów... Jak znaleźć właściwy? – I co wymyśliłeś, kapitanie? – zapytał Hamnisz, kiedy Ksin wrócił z nastaniem szarego brzasku. – Że będziemy potrzebować wiele szczęścia... – odparł kotołak, siadając przy wygasłym ognisku. – Tyle to sam mogłem ci powiedzieć! – Ronijczyk się roześmiał i poprawił pokrowiec zabezpieczający kuszę przed poranną rosą. Kiedy zrobiło się dość jasno, aby można było zobaczyć palce na końcu wyciągniętej ręki, w obozie koczowników zapanowała gorączkowa krzątanina. Zacierano ostatnie ślady noclegu, szykowano broń i gromadzono się w miejscu wskazanym przez Voreza. Był to las na zachodnim stoku doliny. Według słów byłego jeńca dalsza droga miała prowadzić leśnymi wąwozami u podnóży gór. Ruszono niezwłocznie, posyłając przodem kobiety, dzieci i rannych. Ksin i Hamnisz objęli dowodzenie nad tylną strażą. Wschód słońca przyniósł aż trzy złe wieści. Podjazd, który wysłano, by wybadać, co stało się z fortem, liczył nie dwustu, ale ponad trzystu dobrze uzbrojonych jeźdźców. Wszyscy mieli tarcze, hełmy i kolczugi, co można było powiedzieć tylko o niecałej połowie koczowników. Żołnierze dosiadali niskich, niezbyt urodziwych kuców, które może nie prześcignęłyby żadnego konia pełnej krwi, ale za to nie znały zmęczenia i bardzo dobrze się sprawdzały w górskiej okolicy. Gdyby nie ostrzeżenie Voreza, ta niewielka armia po prostu zmasakrowałaby koczowników, zanim większość z nich zdążyłaby zbudzić się ze snu. Zresztą jeśliby nawet udało się uniknąć zaskoczenia, wynik otwartej walki byłby przesądzony. Druga zła wieść była taka, że tropiciele pogranicznych wojsk nie dali się zwieść pośpiesznie zatartym śladom. Wojsko zatrzymało się w dolinie i zaczęło szykować do pościgu za koczownikami – to była trzecia zła wiadomość, którą Ksin kazał przekazać idącym na czele pochodu starcom i Vorezowi. Jedyną dobrą okoliczność stanowiło to, że przybysze musieli jednak sprawdzić, co stało się z fortem, i ponownie go obsadzić. Zamiast jednak ruszyć tam całością sił, wysłano na przełęcz tylko pół setki jeźdźców, z których większość pozostała już na miejscu, by odbudować
strażnicę. Po trzech godzinach wróciło tylko pięciu żołnierzy, zapewne tropicieli. Kotołak domyślał się, że przywieźli oni potwierdzenie swych początkowych domysłów, mianowicie że napastnicy odpowiedzialni za zniszczenie fortu zeszli już w dolinę i zaszyli się w lesie, tam gdzie wskazywały pierwotne ślady. Niebawem wojsko ruszyło prosto ku wojownikom ukrytym w zaroślach na skraju drzew. – Przejrzeli nas bez reszty! – mruknął Hamnisz, przygotowując kuszę. – Może nie do końca – odparł Ksin. – Mogą wiedzieć, którędy poszliśmy, ale wciąż nie mają pojęcia, ilu nas jest. To powinno ich skłonić do ostrożności, którą możemy wykorzystać. – Na tych konikach poruszają się dwa razy szybciej od nas – zauważył Ronijczyk. – Mamy w sumie cztery godziny przewagi, co oznacza, że dopadną nas za osiem, czyli jeszcze przed obiadem. Wtedy nas sobie dobrze policzą... – Utrudnimy im to... – Kotołak się uśmiechnął. – Powstrzymamy ich tutaj! – My dwaj i tych dziesięciu dzikusów, którzy dopiero wczoraj zobaczyli, jak wygląda kusza? – zdziwił się Hamnisz, oglądając się na towarzyszących im wojowników. – Nauczymy naszych wrogów śpieszyć się powoli. Strzelaj! Ronijczyk zmełł w ustach przekleństwo i złożył się do strzału. Jeźdźcy byli jeszcze daleko, zatem nastawił kuszę na pełny skok cięciwy. Strzelił dwa razy i chwilę później dwóch jadących na czele żołnierzy spadło z koni. Kolumna jazdy momentalnie rozwinęła się w ławę, szykując się do szarży na skraj lasu. – Wy nie! – Ksin ruchem ręki powstrzymał koczowników, którzy też złożyli się do strzału. – Niech myślą, że próbujemy ich wciągnąć w zasadzkę! – zawołał do Hamnisza. – Strzelaj dalej! Ronijczyk ponownie napiął kuszę i wysadził z siodeł kolejnych dwu jeźdźców. Tym razem na pozostałych nie zrobiło to większego wrażenia, pochylili jedynie oszczepy i ruszyli pod górę, w stronę lasu, tak szybko, jak kuce mogły biec po wznoszącej się pochyłości. – Zabij chorążych! – rozkazał kotołak. – Robi się... – wycedził przez zęby Hamnisz, energicznie pracując dźwignią.
Dwa największe proporce razem z ludźmi, którzy je trzymali, runęły na ziemię, pod kopyta biegnących koni. Szyk idącej ławą jazdy uległ załamaniu, bo najbliżsi towarzysze trafionych wstrzymali konie, aby podnieść znaki. – Teraz uciekamy! – zawołał Ksin, gestem nakazując odwrót wojownikom, którzy nie pojęli jego słów. – To rozumiem! – Hamnisz się poderwał. Pobiegli, ile sił, śladem wycofujących się koczowników. Zgodnie z umową większość wojowników miała zaczekać na nich godzinę marszu od skraju lasu, który teraz właśnie jazda brała frontalnym atakiem. Podstęp kotołaka był prosty – zmusić żołnierzy do rozproszenia się wśród drzew w poszukiwaniu nieistniejących wrogów. Zanim atakujący spostrzegą, że szarża trafiła w pustkę, zanim poodnajdują się, zbiorą i znów sformują kolumnę marszową, minie przynajmniej pół godziny. Koczownicy zyskiwali na czasie, ale to jeszcze nie było wszystko. Skoro żołnierze nie wiedzieli, z iloma przeciwnikami mają do czynienia, należało wybadać, jak bardzo ich to niepokoi. Reakcja na strzały Hamnisza okazała się próbą, która dała najlepszy możliwy wynik – obrońcy granicy obawiali się, że przewaga jest po stronie koczowników. Aby osaczyć i zabić lub pojmać pojedynczego strzelca, w zupełności wystarczyłyby dwie, trzy dziesiątki konnych. Atak całością sił oznaczał, że dowódca obawia się, że ma za mało wojska. Z na wpół zatartych śladów tropiciele mogli wywnioskować, że przeciwników jest kilkuset, ale nie dało się na tej podstawie stwierdzić, czy są wśród nich kobiety i dzieci. Do wzięcia fortu i wymordowania całej załogi potrzeba było przynajmniej pięciuset wojowników wyposażonych w machiny miotające – tak musiał sądzić każdy, kto nie wiedział, że w tej walce użyta została magia bojowa i brały w niej udział nadnaturalne potwory. Brak trupów po stronie atakujących świadczył, akurat zgodnie z prawdą, że zginęło ich niewielu, a stąd łatwo było wysnuć fałszywy wniosek, że musieli oni mieć dobre zbroje i tarcze... Ksin, biegnąc obok Hamnisza, uśmiechał się w duchu. Jeżeli tak właśnie myślał wódz ścigających ich żołnierzy, to z pewnością musiał teraz bardzo żałować, że rozproszył siły, decydując się na ponowne obsadzenie zrujnowanego fortu. Należało zatem dobrze podsycić lęk
przed kontratakiem lub wciągnięciem w zasadzkę... Za nimi rozległ się gwałtowny trzask łamanych gałęzi i deptanego chrustu – jazda wpadła do lasu! – Staaać!!! – Kotałak gwałtownie zamachał rękami. Koczownicy obejrzeli się i przystanęli. Ksin wskazał ich zdobyczne kusze. Pojęli, w czym rzecz, zaczęli nakładać bełty i wyszukiwać sobie stanowiska. – Tu nie musisz strzelać z daleka, za to gęsto... – powiedział kotołak do Hamnisza. – Sam na to wpadłem! – burknął Ronijczyk, przygotowując broń. Żołnierze byli jakieś sto, sto pięćdziesiąt kroków od nich. Bez przerwy się nawoływali, kuce parskały, pękało drewno pod kopytami. – A teraz niech sobie wyobrażą, że wchodzą w paszczę bestii – rzekł Ksin. – Idź, zapoluj! Hamnisz skinął głową, poderwał się i pobiegł z powrotem, w kierunku nadchodzących żołnierzy. Kotołak gestem nakazał koczownikom zostać na miejscu, bo wyraźnie mieli ochotę dołączyć do Ronijczyka. Ten po chwili zniknął w zaroślach. Minutę, może dwie później rozległy się stłumiony świst cięciwy, przeraźliwe wrzaski trafionych i krzyki towarzyszy spieszących im z pomocą. Cięciwa zagrała sześć razy i nie ulegało wątpliwości, że sześć bełtów znalazło swe cele. Zamieszanie rozlało się na boki po całej linii jazdy. Za moment Ksin i koczownicy usłyszeli zbliżający się tupot i tętent. To wracał Hamnisz. Biegł na złamanie karku, ścigany przez grupę kilkunastu jeźdźców. Żołnierze kulili się w siodłach, by uniknąć uderzeń o zwieszające się nisko gałęzie. Ronijczyk przemyślnie wybierał najtrudniejszą drogę ucieczki, przedzierał się przez krzaki, które jeźdźcy musieli omijać, przebiegał między rosnącymi blisko siebie drzewami. Kilku ścigających, zirytowanych przeszkodami, zeskoczyło z koni i goniło Hamnisza pieszo. Tak wpadli na przyczajonych koczowników. Ci wystąpili nagle zza pni i strzelając z odległości dziesięciu, piętnastu kroków nie zmarnowali ani jednego bełtu. Brak doświadczenia sprawił jedynie, że nie zabijali tak czysto jak Hamnisz. Większość żołnierzy została trafiona w brzuchy; padali z krzykiem, gwałtownie zwijając się z bólu. Koczownicy odrzucili kusze, dobyli mieczy i toporów. Trzeba było przyznać, że wiedzieli, jak ich używać. Jeden z koczowników od razu w pierwszym starciu zręcznie wytrącił przeciwnikowi miecz z ręki,
przebił go błyskawicznym sztychem i ruszył ku następnemu. Inny wojownik z toporem wyskoczył zza drzewa i wysokim, płaskim cięciem dosięgnął mijającego go właśnie żołnierza. Ten nawet nie zdążył opuścić wzniesionej ręki z oszczepem, jedynie kurczowo przytrzymał się łęku siodła, czym sprawił, że szerokie ostrze topora, zamiast zwalić go na ziemię, przeniknęło przez środek tułowia całą długością i szerokością. Nieszczęśnik, przerąbany niemal na pół, upuścił oszczep, zrobił zdziwioną minę, po czym ściągnął wodze i zawrócił, sztywno wyprostowany. Dopiero po dłuższej chwili przechylił się w bok i padł na ściółkę. Ksin przekształcił się w kotołaka i zaryczał, ile tchu w piersiach. Echo poniosło jego głos daleko po lesie razem z wrzaskami śmiertelnie rannych. Wszyscy zdolni do odwrotu żołnierze z grupy, która zapędziła się za Hamniszem, teraz w popłochu zawrócili do głównych sił. Ksin dopilnował, aby dwóch lub trzech spośród nich dobrze obejrzało go sobie w zmienionej postaci i mogło zdać dowódcy raport dający wiele do myślenia. Potem kotołak uderzeniem łapy przetrącił kark ostatniemu żołnierzowi, który bronił się desperacko, oparty plecami o pień drzewa. Następnie Ksin wrócił do ludzkiej postaci i też nakazał odwrót. W ten oto sposób obie grupy zbrojnych po krótkim, lecz zaciekłym starciu rzuciły się do ucieczki w przeciwnych kierunkach. Tym razem jednak po stronie żołnierzy pogranicza zdecydowanie przeważała panika. Linia wojsk przestała przeć naprzód. Zamieszanie, krzyki i trzaski drewna pozostawały coraz dalej za wycofującymi się koczownikami. – Dobra robota! – Ksin w biegu pochwalił Hamnisza. – Za ten wyczyn jesteś mi winien premię, kapitanie! – wysapał Ronijczyk. – Zgadzam się, zasłużyłeś na nią! Nie zwolnili kroku, dopóki nie napotkali głównego oddziału koczowników osłaniającego ucieczkę plemienia. Byli tu Saro i Ampeker, którym Ksin zwięźle zdał sprawę ze swych poczynań. – Zyskaliśmy na czasie, ale nie sądzę, żeby zrezygnowali z pościgu, póki nie będą mieć pewności, że jest nas zbyt wielu – mówił kotołak. – Teraz pewnie się przegrupują i ruszą dalej. Już dłużej nie zdołamy ich zwieść grą pozorów. Potrzebujemy czegoś więcej, by przekonać ich, że
mają do czynienia z przeważającym przeciwnikiem, i skłonić do odwrotu. Ampeker przygładził swą siwą brodę. – Z pewnością wyślą przodem silnie uzbrojony oddział, za którym podążą ich główne siły – powiedział. – I ja tak myślę – zgodził się Ksin. – Zatem zniechęcą się, jeżeli ten oddział zniknie jak rosa na słońcu... – dokończył swoją myśl starzec. – To będzie trudne – wtrącił Hamnisz. – Będą się spodziewać zasadzki i będą dobrze przygotowani, aby się z niej wyrwać albo dotrwać do nadejścia odsieczy. – Jednakże warto się rozejrzeć za odpowiednim miejscem – stwierdził Ampeker, uśmiechając się zagadkowo. – Mamy na to dosyć czasu. – W drogę zatem! – Ksin dał znak wojownikom. Miejsce na zasadzkę znaleźli trzy godziny później. Był to wąwóz o wysokich, stromych ścianach, prosty i otwarty z obu stron, jakby górę wyszczerbił cios olbrzymiego topora. Kamieniste stoki wąwozu porastały pojedyncze drzewa, las gęstniał dopiero na krawędziach szczeliny. – Mamy dość wojowników, żeby zamknąć oba wyjścia z tej pułapki i jeszcze zaatakować z góry – oznajmił starzec, przystając na środku wąwozu. – Wejść tutaj muszą, bo tędy biegną nasze ślady. – Zwiadowcy mówią, że w ich straży przedniej idzie pięćdziesięciu jeźdźców. Główne siły nie mogą być zatem dalej niż pół godziny marszu za nimi. Jeśli usłyszą odgłosy bitwy, przybędą znacznie wcześniej. Nie zdążymy uporać się tak szybko z przednią strażą i sami wpadniemy we własną zasadzkę – zaoponował Ksin. – W tym rzecz, że nic nie usłyszą... – Ampeker uśmiechnął się szeroko. – Nie pojmuję – zdziwił się kotołak. – Wsłuchajcie się w tę wspaniałą leśną ciszę... – rzekł starzec, gestem nakazując milczenie. Rzeczywiście, wcześniej tego nie spostrzegli, ale pogoda była bezwietrzna i w lesie panowała wręcz oszałamiająca cisza. Ogarnęły ich taki spokój i powaga, jakby stali na progu wieczności. – Mogę sprawić, aby ta cisza pochłonęła każdy krzyk i szczęk oręża
– przemówił Ampeker. – Będzie tak do zachodu słońca. – Jesteś magiem? – zapytał kotołak. – Wcześniej nie było sposobności do przechwałek... – Starzec skinął głową. – Moja domena to magia naturalna. Potrafię zwiększać moc tego, co spotykamy wokół siebie... – Dobrze, zrób to. – Ksin przystał na plan. – Najpierw wydaj rozkazy, bo potem nikt już nie będzie mógł mówić... Natychmiast podzielono koczowników na trzy grupy, które ukryły się w lesie przy obu ujściach wąwozu oraz ponad nim. Uzgodniono sygnały, po czym Ampeker wzniósł ramiona i rozpoczął śpiewną recytację w języku, którego nawet Saro nie potrafił przetłumaczyć. Owszem, próbował to zrobić, ale kiedy wsłuchał się zbyt głęboko w obce słowa, nagle zbladł i pośpiesznie zatkał sobie uszy. Wstrząsnął nim silny dreszcz. Tymczasem recytacja starca zaczęła cichnąć. Patrząc na gwałtowne ruchy jego ust oraz piersi, można było przypuszczać, że wręcz przeciwnie, że Ampeker podnosi głos i krzyczy, a jego zaklęcia grzmią z mocą spiżu. A mimo to głos zanikał, szemrał ledwie słyszalnie, aż przepadł całkiem i ostatnie słowa starca były już tylko niemymi ruchami warg. Wtedy Ampeker skończył i lekko skłonił się Ksinowi. Zaintrygowany kotołak wziął od stojących najbliżej koczowników dwa miecze i z rozmachem zderzył ich klingi o siebie. Nie wydały najmniejszego dźwięku, poczuł tylko wstrząs i wibrację rękojeści. Oddał broń właścicielom i gestem nakazał im udać się na stanowiska. Czas pozostały do nadejścia wroga wykorzystano na ścięcie paru drzew i związanie ich w najeżone sękami kozły, przeznaczone do zrzucania z krawędzi wąwozu. Żaden dźwięk nie towarzyszył uderzeniom siekier i toporów. Wióry oraz całe pnie padały jednakowo bezszelestnie. Wojsko zaroiło się między drzewami wkrótce po tym, jak drwale skończyli pracę. Żołnierze jechali szybko, ale ostrożnie, uważnie rozglądając się na boki. Byli ustawieni w dwanaście czwórek, poprzedzani przez dwóch ludzi wypatrujących śladów. Prawie wszyscy trzymali łuki ze strzałami nałożonymi na cięciwy i gotowe do użycia kusze. Widać było, że gotowi są do odparcia nagłej napaści. Strefa magicznej ciszy zaczynała się wraz z początkiem wąwozu.
Żołnierze wjechali w nią niepostrzeżenie. Szczęk broni i łoskot kopyt o grunt nagle zaczęły znikać. Minęła jednak dłuższa chwila, zanim ktokolwiek zorientował się, że coś jest nie tak. Dwaj ludzie na przedzie zbliżyli się do siebie, próbowali rozmawiać i ze zdumieniem stwierdzili, że nie słyszą własnych słów. Tymczasem oddział, zgodnie z pierwotnym rozkazem, wciąż wjeżdżał do wąwozu. Był to pościg, nie zwiad, więc mimo wszelkich środków ostrożności górskie koniki biegły kłusem. Zaniepokojony dowódca ściągnął wodze, stanął w strzemionach, obejrzał się i szeroko otworzył usta, z których jednak nie wydostał się żaden dźwięk. Wyglądało to, jak gdyby ziewał. W następnej chwili uniósł rękę i zamachał. Jego adiutant zadął w świstawkę, oczywiście bez efektu. Sam gest, niepoparty sygnałem dźwiękowym, nie zdołał zatrzymać oddziału. Żołnierze kontynuowali jazdę w pułapkę. Znak dowódcy dostrzegli tylko jadący najbliżej. Większość patrzyła na boki, w okoliczne zarośla. Niektórzy ze zdumieniem gapili się na dowódcę, który zachowywał się tak, jakby nagle doznał zwichnięcia szczęki. Podniesiona ręka mogła oznaczać polecenie zatrzymania się, ale skoro gestowi nie towarzyszyła regulaminowa komenda, nie było wiadomo, kogo dotyczy. Kiedy zatrzymało się kilku żołnierzy z otoczenia dowódcy, reszta pomyślała, że to są jedyni, których oficer miał na myśli, i jechała dalej, omijając ich. Nawet gdyby zakiełkowały jakieś podejrzenia, to nie sposób było uzgodnić tę kwestię choćby z najbliższym sąsiadem w szeregu. Mało kto zresztą patrzył na dowódcę, bo skoro stało się coś niezwykłego, wszyscy tym uważniej wypatrywali wroga po bokach. I tak, niepostrzeżenie, zupełnie o tym nie wiedząc, przestali być oddziałem, a stali się gromadą indywidualistów, zamkniętych w kręgu własnych myśli. Zdesperowany dowódca zaczął osobiście ściągać cugle jadącym najbliżej i zmuszając ich do stanięcia. Osiągnął tyle, że zdezorientowani żołnierze stłoczyli się wokół niego, zbijając w bezładną gromadę pośrodku wąwozu. Żaden już nie obserwował okolicy, ogłupiali gapili się tylko na oficera lub siebie nawzajem. Głęboko wpojona wojskowa dyscyplina obróciła się przeciwko nim. W tej niezwykłej sytuacji należało samodzielnie podjąć decyzję
i rozpocząć odwrót, ale sprzeciwiało się temu całe wyszkolenie. Nieme rozkazy wydawały się zbyt niejednoznaczne, a magiczna zasadzka – zbyt zaskakująca. Zanim większość żołnierzy pojęła wreszcie, że dzieje się coś złego, i właściwie odczytała desperackie machanie dowódcy, nakazującego odwrót w kierunku wejścia do wąwozu, na ucieczkę z pułapki było już za późno. Spadła na nich bezszelestna lawina strzał. Ranione konie stawały dęba, ludzie walili się z siodeł z rozdziawionymi ustami, pociski wbijały się w tarcze, odbijały od hełmów – wszystko w porażająco nienaturalnej ciszy. Przypominało to jakiś niedorzeczny sen. Ci, którzy uniknęli trafienia, po prostu rozglądali się wokół osłupiali. Z bezbrzeżnym zdumieniem patrzyli, jak spadają na nich ciężkie kłody i kozły z powiązanych prostopadle pni, jak odbijają się bezszelestnie od skalistego stoku, jak podskakują na głazach, jak wzniecają obłoki buchającego gwałtownie kurzu. Umysł domagał się, aby takiemu widokowi towarzyszył potężny huk, jego brak zaś sprawił, że rozum się poddawał. Dopiero gdy bale uderzały w oniemiałych obserwatorów, miażdżąc głowy i żebra, łamiąc końskie grzbiety, okazywały się nie iluzją, lecz śmiertelnym zagrożeniem. Lecz jak uwierzyć w śmierć rozgrywającą się w pantomimie? Czyż nie lepiej i prościej po prostu obudzić się i przetrzeć oczy? Zaskoczenie spowodowane niemożnością wydawania rozkazów i porozumienia w najniezbędniejszych kwestiach całkowicie obezwładniło oddział. Nie uczyniono nic, żeby zapobiec zablokowaniu obu końców wąwozu, kiedy koczownicy poderwali się z kryjówek i ruszyli do ataku. Ci, którzy widzieli nadbiegających, nie mogli zaalarmować spoglądających w górę towarzyszy inaczej, jak szarpiąc ich za ramiona i pokazując, gdzie mają patrzeć. A strzały i kłody spadały bez przerwy, więc patrzono przede wszystkim na nie, by zejść im z drogi. Jakiś zupełnie ogłupiały podoficer stanął na dużym kamieniu i gestykulując gwałtownie, wydawał sobie tylko znane polecenia, póki nie strąciła go stamtąd strzała z łuku. Potem żołnierzy dopadli wrzeszczący niemo koczownicy. Hamnisz nie wziął udziału w walce. Zgodnie z początkowymi ustaleniami zajął stanowisko daleko przed wąwozem. Miał za zadanie nie dopuścić, by jakikolwiek niedobitek, który wyrwałby się z pułapki,
zdołał zawrócić i sprowadzić odsiecz. Tymczasem w ogóle nikt nie wyjechał z wąwozu, ani przed tym, jak koczownicy zablokowali jego wlot, ani też potem, kiedy dopadli pozostających jeszcze przy życiu żołnierzy. Po tym jak wszystkie kłody, pnie i kamienie znalazły się na dnie wąwozu, nie istniało tam nic, co choć trochę przypominałoby zorganizowaną obronę. Ledwie połowa żołnierzy mogła jeszcze stawiać opór, ale byli rozproszeni, pozbawieni dowództwa i wobec dziesięciokrotnej w tej chwili przewagi koczowników walka okazała się tylko krótką i bezszelestną rzezią. Na zewnątrz nie wydostały się nawet konie bez jeźdźców. Kiedy Hamnisz z gotową do strzału kuszą wchodził do wąwozu, koczownicy kończyli właśnie dobijać rannych wrogów i swoim zwyczajem zabierali się do obdzierania trupów ze skóry. Nie dano im jednak na to czasu. Na drugim końcu Ksin i Ampeker dawali już znaki, by ruszać w dalszą drogę. Wojownicy okazali posłuszeństwo i pobiegli ku nim, a Ronijczyk jak wszedł, tak i wyszedł ostatni z wąwozu, wypełnionego zwałami pni, okrwawionymi trupami ludzi i koni oraz złowieszczą ciszą. – Szybko poszło – rzekł do Ksina, kiedy opuścili wreszcie strefę magicznego milczenia. – Niecały kwadrans... – potwierdził kotołak. – Brać rannych na zdobyczne konie! – zawołał do Sara, który przekazał jego rozkaz. – Ich główne siły powinny zaraz nadejść... – Ronijczyk się obejrzał. – Sądzę, że teraz nie ośmielą się przekroczyć wąwozu – stwierdził Ampeker, dosiadający zdobycznego kuca, którego grzywa lepiła się jeszcze od krwi poprzedniego właściciela. – Miejmy nadzieję – odpowiedział mu Ksin. – Ale lepiej nie czekajmy na ich decyzję. W drogę! Starzec miał rację. Zdyszani zwiadowcy, którzy dogonili ich dwie godziny później, donieśli, że wojsko zatrzymało się przed wejściem do wąwozu. Do leżących tam trupów podeszło kilku ludzi, którzy natychmiast zawrócili, gdy spostrzegli, że nie mogą ze sobą rozmawiać. Kiedy kolejna grupa potwierdziła panujące w wąwozie zjawisko martwej ciszy, cały oddział zawrócił w pośpiechu, zostawiając zabitych na pastwę leśnych zwierząt. Najwyraźniej nie mieli ze sobą maga, który umiałby odwrócić czar Ampekera i ustrzec ich przed następnymi czarodziejskimi zasadzkami.
– Musieli się nieźle spietrać – dodał od siebie Saro, kiedy skończył tłumaczyć relację zwiadowców. – Jeżeli nie mieli swojego czarownika, to w istocie mieli powody się bać – przyznał Hamnisz. – Z ich punktu widzenia jesteśmy jakąś gromadą krwiożerczych zjaw. Z dwóch dużych starć nie uszedł nikt żywy, a jedyni świadkowie, jakich mają, bredzą pewnie teraz coś o kudłatym potworze... – Będzie na tym pograniczu wiele zamieszania... – Ksin się zasępił. – Raport o tych wydarzeniach z pewnością dotrze do Korathosa, a on domyśli się reszty. Jedyna nasza szansa to uprzedzić wieść o naszym przybyciu!
14 PODZIELONE SERCE
Szli forsownym marszem dzień i noc. Najpierw dogonili wysłane przodem kobiety. Już wszyscy razem zeszli z gór i zagłębili się w lasy rozległego przedgórza. Pogoni nie było ani śladu. Zupełnie jak gdyby nic nie zaszło. Całe plemię koczowników liczyło w sumie ponad osiemset dusz i trudno było oczekiwać, że taka gromada przejdzie niezauważona przez ludny i dobrze zorganizowany kraj. Jednak Vorez miał dobrze przemyślany plan i wykonywał go pewnie, krok po kroku. Z doświadczenia wiedział, że po dwóch krwawych nauczkach dowódcy wojsk pogranicznych nie ruszą nowych oddziałów, dopóki nie dowiedzą się o przeciwniku czegoś konkretnego. Po powrocie zdziesiątkowanego oddziału poślą więc zwiadowców i tropicieli na początek do wąwozu, w którym doszło do tajemniczej masakry. Aby zapewnić tym ludziom bezpieczeństwo, potrzebne było też towarzystwo magów, których należało dopiero znaleźć i którzy musieli się przygotować do wyprawy. Na czekaniu i uzgodnieniach upływały więc kolejne dni, podczas których Vorez jak najszybciej wyprowadzał koczowników z tej pogranicznej prowincji. Nie tracili czasu na zacieranie śladów. Potem, kiedy wyszli z lasów na bity trakt, nie było to już potrzebne. Istota planu Voreza opierała się nie tyle na szybkim umknięciu spod władzy lokalnego namiestnika, któremu narobili kłopotów, ile na tym, że gromady wędrowców przemierzających kraj nie były tu ostatnio niczym dziwnym. Na wezwanie Korathosa z głębi kontynentu przybywały kompanie ochotników i całe egzotyczne plemiona, od których koczownicy z Pierwszego Świata nie odróżniali się niczym szczególnym. Fakt, że mówili językiem zupełnie nieznanym w tych okolicach, jeszcze bardziej oddalał ewentualne podejrzenie, że mogą mieć cokolwiek wspólnego z miejscową gromadą górskich
zbójców i magów renegatów, która uszczupliła oddziały chroniące granicę. Jedyna trudność polegała na tym, aby sprawić wrażenie, że nadeszli z zupełnie innego kierunku, niż to faktycznie miało miejsce. Temu służyła forsowna wędrówka przez góry i lasy, a potem kilka szybkich nocnych przemarszów bitymi traktami. Wreszcie po minięciu kolejnego skrzyżowania dróg koczownicy Ampekera znaleźli się na trakcie w towarzystwie kompanii jakichś podejrzanych najemników pod czarnym sztandarem, na którym widniały dwa skrzyżowane, zakrwawione miecze, a za nimi z kolei podążało malownicze plemię kobiet wojowniczek, których zbroje ozdabiały pęki kolorowych piór. Towarzystwo nie było uciążliwe, najemnicy i amazonki zajmowali się bowiem przede wszystkim sobą, urządzając co noc hałaśliwe manewry... – Wszyscy oni słyszeli już o wielkiej wyprawie wojennej do innego świata – powiedział im Vorez na kolejnym wieczornym postoju. – Wysłannicy Korathosa obiecywali wszelkie łupy, jakie tylko zdołają sobie zamarzyć. – Miałem zamiar wrócić do Suminoru, ale nie jako najeźdźca! – stwierdził z przekąsem Ksin. – A czyż nie na tym polega żywot najemnika poczciwego? – zapytał filozoficznie Hamnisz i zajrzał z nadzieją do bukłaka z winem. – Pozwólcie mi mówić! – zniecierpliwił się Vorez. – Każda z tych grup ma przewodnika, który zwerbował ich w ojczystym kraju. Ja chyba najlepiej nadaję się, aby odegrać tę rolę dla nas, kiedy za kilka dni dotrzemy do miasta Berez, które wyznaczono na miejsce wstępnej koncentracji wojsk. Ampeker skinął głową na znak przyzwolenia. – A co potem? – dociekał kotołak. – Z tego, co się dowiedziałem, wynika, że załadują nas na barki i wyprawią w dół rzeki do morskiego portu Tekren. Tam z kolei przesiądziemy się na statki i czeka nas długa podróż za ocean, gdzie zbiera się armia Korathosa. – Stanowczo szybciej i wygodniej jest wędrować między światami niż tylko po jednym z nich! – Hamnisz wypił już sporo wina i dopisywał mu humor. – W Berez mamy zgłosić się do maga rezydenta, który formalnie
przyjmie nas na służbę Korathosa. Od tej pory będziemy pod jego jurysdykcją i lokalni namiestnicy nic nam nie zrobią, nawet gdyby przypadkiem wyszło na jaw, że to my narobiliśmy zamieszania na pograniczu. Dostaniemy także żywność na drogę. – Czy będziemy musieli składać jakąś przysięgę? – zapytał Ksin. – Chyba nie. – Vorez zmarszczył brwi. – O ile wiem, formalności załatwiają przewodnicy plemion i przywódcy wolnych kompanii. To naprawdę olbrzymia wyprawa i nikt tu się nie bawi w takie drobiazgi. – Ilu zebrano zbrojnych? – zainteresował się kotołak. – Kiedy jeszcze byłem oficerem wojsk pogranicznych, plotka mówiła o dziesięciu milionach... Hamnisz zagwizdał z wrażenia. – Armia zbiera się już trzeci rok – dokończył Vorez. – Wcześniej przez dwadzieścia lat gromadzono żywność i broń oraz ściągano olbrzymie podatki. To przez te bezprawne daniny moja rodzina popadła w konflikt z Korathosem. – Jak to możliwe, żeby jeden człowiek został władcą świata? – Ksin popatrzył uważnie na Voreza. – Myślę, że nie ma w tym nic niezwykłego – odrzekł były jeniec. – We wszystkich znanych mi krajach rządzą królowie-czarownicy. Z pewnością łączą ich jakieś ukryte więzy i zależności znane tylko wtajemniczonym. Zapewne dzięki nim Korathos zdołał zapewnić sobie posłuszeństwo innych koronowanych magów. Bywało tak już nieraz i mało kto zdawał sobie sprawę, że wszystkie królestwa mają w istocie jednego pana. Dopiero Korathos ujawnił pełnię swej władzy i plany podbojów innych światów. A jak jest u was? Macie chyba magów? – Mamy – przyznał Ksin. – I nie są oni królami? – Z reguły nie. Są sługami królów, i to raczej podrzędnymi. Nie słyszałem o żadnym magu, który byłby kimś więcej niż magiem nadwornym. – O ile wiem, tak jest we wszystkich krajach naszego świata – dodał Hamnisz. – Jak to możliwe, że wasi magowie pozwalają, aby rozkazywali im słabsi od nich?! – szczerze zdziwił się Vorez. Ksin i Ronijczyk popatrzyli po sobie skonsternowani.
– U nas doszło do wielkiej rzezi magów – odparł wreszcie kotołak. – Od tamtych czasów samowolne praktykowanie magii jest zakazane i bardzo surowo karane. – Mówią, że co kraj, to obyczaj... – westchnął Vorez. – Świat, w którym nie rządzą czarownicy, musi być całkiem miły. Pewnie dlatego Korathos uznał, że będziecie łatwą zdobyczą. Albo dla waszego świata przyszła pora na zemstę... – Różne rzeczy mógłbym powiedzieć o Międzykontynencie, tylko nie to, że jest miły! – zawołał zdumiony Hamnisz. – Zobaczymy, co powiesz, jak dożyjesz nastania władzy Korathosa. Do ich ogniska podeszła młoda dziewczyna, Amarelis, przynosząc kolejny bukłak z winem. Najpierw napełniła kubek kotołaka. Nalewając, patrzyła mu prosto w oczy. Ksin zupełnie nie wiedział, jak to się stało. W plemieniu dziewcząt takich jak ona były dziesiątki. Nie wiedzieć kiedy, kotołak po prostu zaczął zauważać w tłumie jej twarz. Uświadomił to sobie dopiero wtedy, gdy w którymś momencie stwierdził, że wpatruje się w kolumnę maszerujących koczowników, usiłując wypatrzyć właśnie Amarelis. Dlaczego ją? Na to pytanie nie znał odpowiedzi i pewnie tak by pozostało, gdyby Amarelis nie pojawiła się nagle wśród kobiet, które podczas postojów przynosiły plemiennej starszyźnie posiłki i napoje. Wtedy to Ksin dowiedział się, jak dziewczyna ma na imię, i spostrzegł, że ona też się mu przygląda. Zrazu było dosyć bieżących, ważnych spraw, by się akurat nad tym zastanawiać. Kotołak był jednak wystarczająco spostrzegawczy, aby dostrzec, że spośród niego, Hamnisza, Voreza, Saro, Ampakera oraz innych plemiennych przywódców Amarelis najczęściej podchodzi właśnie do niego. Co więcej, Ksin zauważył, że pozostali starcy też to dostrzegli i wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia w chwili, gdy Amarelis podawała mu kubek czy misę z jedzeniem. To wszystko zaszło zupełnie mimochodem, bez nawet jednego słowa czy zamysłu ze strony kotołaka. Ta dziewczyna po prostu zaczęła być zawsze gdzieś obok, a Ksin to dostrzegał i chciał ją widzieć. Fakt, że rozglądanie się za Amarelis wyklucza myślenie o Hanti, uświadomił mu dopiero Ampeker. Pewnego razu, gdy Ksin kolejny raz, zadumany, przyglądał się krzątaninie dziewczyny, starzec
przystanął obok niego. – Amarelis ma siedemnaście lat i jest dziewicą szukającą męża – oznajmił wprost Ampeker. – Tak... – Ksin spojrzał na niego z roztargnieniem. – Ty jesteś naszym wodzem – kontynuował starzec z wielkim spokojem. – Nasi wojownicy, gdy rozkażesz, oddadzą ci swoją krew i życie. Czy sądzisz, że któraś z naszych kobiet mogłaby odmówić ci swojego ciała? – Nie zastanawiałem się nad tym... – odparł zmieszany kotołak. – Ja też mniemałem, że, zbyt pochłonięty sprawami śmierci, nie myślałeś o tym, co należy do sfery życia, i dlatego uznałem, że powinienem ci to powiedzieć. – Ampeker skłonił się z godnością i odszedł. Zdziwiony Ksin patrzył za nim chwilę, po czym odwrócił się znów ku Amarelis i tym razem zobaczył w niej kobietę o dorodnych kształtach, ani zbyt krągłą, ani zbyt szczupłą, w sam raz taką, na której piersiach i biodrach chciałoby się położyć dłonie... I jednocześnie przed oczami stanęła mu twarz Hanti. Skonfundowany kotołak odwrócił się i natychmiast odszedł. Jednak następnego dnia poprosił dziewczynę, aby zaczęła uczyć go języka koczowników. Ponieważ pierwsze lekcje nie mogły odbyć się bez Sara, który nie zamierzał być dyskretny i trzymać domysłów dla siebie, wkrótce wszyscy zaczęli uważać Amarelis za kobietę należącą do Ksina i traktowali to jako rzecz zupełnie oczywistą. Kolejny raz w tej kwestii sytuacja wyprzedziła wolę i zamiary kotołaka. Młoda koczowniczka towarzyszyła mu teraz bez przerwy, tylko na noc odchodziła do namiotu kobiet. Tymczasem Ksin usiłował dojść do ładu z własnymi uczuciami. Sprowadzało się to do nieustannego porównywania Hanti i Amarelis. Hanti była jego pierwszą kobietą, którą przeznaczenie złączyło z nim mocno, ale bez jego świadomego wyboru. Ksin tylko przyjął dar losu. Natomiast Amarelis została przez niego wybrana spośród wielu dziewcząt, równie młodych i urodziwych jak ona. Ale czy na pewno wybrana? Czy jeszcze nie? Czy dostrzec znaczy wybrać? A może pozostawało tylko potwierdzić to, co już w zasadzie się stało? Lecz co właściwie? Wszak jeszcze do niczego pomiędzy nimi nie doszło! A jednak stało się to, że on z upodobaniem patrzył na inną
kobietę. Młodszą i zazwyczaj nieśmiało uśmiechniętą, ale której oczy spoglądały czasem na niego z taką zuchwałością, że Ksina ogarniała chęć, by przekształcić dłonie w szpony. I wtedy też dawał o sobie znać przerażający czarny cień, ukryty gdzieś na dnie świadomości. Wpatrzone w niego dziewczęce oczy nie wiedzieć czemu kojarzyły się z pragnieniem ludzkiej krwi... Ale chyba była to tylko zwykła namiętność? Wszak od tygodni nie miał kobiety... A może klątwa odziedziczona po matce? Jakiś magiczny ciężar niewątpliwie zaważył na jego losach. Może więc powinien dokładnie wypytać Hamnisza, co wydarzyło się podczas rebelii Galiona...? Ksin nie podejmował decyzji. Mijały kolejne dni, Vorez robił swoje, a sprawy biegły po jego myśli. Kotołak nie musiał zatem robić nic i nikt niczego od niego nie oczekiwał. Od czasu do czasu jedynie skinieniem głowy przystawał na jakieś propozycje Voreza lub Ampekera i to wystarczało. Nic im nie groziło, wszelkie formalności były załatwiane szybko i bez przeszkód. Podczas podróży barką w dół rzeki kotołak całymi dniami stał oparty o burtę i wpatrywał się w przesuwające się z wolna brzegi. Amarelis często stawała przy nim i ćwiczyli wymowę kolejnych słów. Nie pamiętał momentu, kiedy ich dłonie pierwszy raz się zetknęły. Po prostu tak bywało, kiedy stali obok siebie, i Ksin nie robił nic, by temu zapobiec. Tylko za którymś razem zobaczył ze zdumieniem, że dziewczyna opuszkami palców gładzi jego pazury wbite w drewno burty... Kotołak uświadomił sobie, że pod wpływem jej dotyku jego dłoń mimowolnie przekształciła się w kocią łapę, a Amarelis, zamiast uciec z krzykiem, zafascynowana bada rezultat przemiany. Pojął wreszcie, że jego dwoiste ciało wykazuje znacznie więcej rozsądku niż rozum. Chwycił dziewczynę w talii, delikatnie, lecz mocno, kocią łapą przytrzymał za kark i szybko pocałował w usta. Zaskoczona oddała pocałunek, po czym wyrwała się i dopiero teraz uciekła. Ksin stał na pokładzie i wpatrywał się w opuszki łapy, na których pozostał zapach włosów Amarelis. Wreszcie schował pazury, przemienił łapę w dłoń, przyłożył ją sobie do twarzy i głęboko wciągnął woń młodej koczowniczki. Pachniała wiatrem i burzą... Następnego dnia konwój barek dotarł do morskiego portu i zaczęła
się przeprowadzka na statki. Towarzyszące temu zamieszanie całkowicie pochłonęło Ksina. W Tekren okazało się, że wyprawa wojenna Korathosa nie jest zorganizowana tak dobrze, jak się początkowo wydawało. Przedsięwzięcie było zbyt duże, aby dało się nad nim do końca zapanować. Ich blisko tysięczne plemię było tylko jednym z dziesiątek mu podobnych gromad, które zjawiały się w tym portowym mieście i były sukcesywnie wyprawiane za ocean, acz nie bez komplikacji. Na początek okazało się, że statki, na które dostali przydział, odpłynęły dzień przed ich przybyciem do portu. Powiadomienie o tym miejscowych urzędników i załatwienie nowych zajęło Vorezowi tydzień. Sytuację skomplikowała jeszcze konieczność opuszczenia barek, które musiały być natychmiast odesłane z powrotem w górę rzeki po następny transport najemników. Ludzie Ampekera, zanim znalazło się dla nich miejsce w portowych barakach, przez trzy dni koczowali na ulicach Tekren, ze wszystkimi związanymi z tym kłopotami z mieszkańcami i strażą miejską. Kiedy wreszcie Vorez załatwił statki, zaokrętowali się na nie tylko przypadkiem, bo ten sam transport przydzielono też jakiejś wolnej kompanii, która czekała już od miesiąca. Koczownicy zjawili się na miejscu jako pierwsi i tylko dzięki temu zdołali ostatecznie wejść na pokład. Wcześniej na nabrzeżu omal nie doszło do regularnej bitwy. Zapobiegła jej stanowcza postawa Ksina i szybka reakcja portowej straży. Jednak najgorsze ze wszystkiego było to, że dla przybyłych zabrakło obiecanej żywności. Dostali mniej niż jedną czwartą tego, czego potrzebowali, a od kapitanów powracających statków Vorez dowiedział się, że po drugiej stronie oceanu, w głównym obozie wojsk Korathosa, również nie jest dobrze pod względem zaopatrzenia i że sytuacja stale się pogarsza. Tak monstrualnej armii po prostu nie dawało się już wyżywić. Koczownikom nie groził co prawda głód, mieli dość złota, by kupić sobie żywność, ale te kłopoty z zaopatrzeniem zwiastowały rychłe rozpoczęcie najazdu na świat Suminoru. Wszak podstawową zasadą sztuki wojennej jest ta, że armię należy żywić na koszt przeciwnika. Kotołak poważnie obawiał się, że inwazja na świat Międzykontynentu rozpocznie się, zanim zdołają przebyć ocean, wskutek czego zostaną przydzieleni do wojsk drugiego rzutu i nie
zdołają zatrzymać wojennej machiny. Dlatego w porcie, tuż przed zaokrętowaniem, Ksin okazał nieugiętą bezwzględność i nie ustąpił rozwścieczonym najemnikom, mimo że tamci czekali dłużej. Kiedy już wypłynęli, rozdzieleni na trzy statki, a stały ląd zniknął za horyzontem, koczownicy wpadli w panikę. Niewielu z nich umiało pływać, a wszyscy pierwszy raz w życiu widzieli wodę, która nie ma brzegu. Kobiety zaczęły głośno lamentować, wojownicy byli bliscy buntu. Potracili rozum i zamierzali wymusić natychmiastowy powrót do Tekren. Kotołak nie wiedział, jak poradzili sobie z tym Ampeker oraz Vorez i Hamnisz na swoich statkach, w każdym razie u niego bunt zdusiła w zarodku epidemia choroby morskiej. Teraz z kolei koczownikom należało cierpliwie tłumaczyć, że na tę przypadłość się nie umiera i że powinni starać się w miarę równomiernie obciążać obie burty statku... Wieczorem po tym szalonym dniu do kajuty Ksina przyszła Amarelis. Zamknęła za sobą drzwi i stanęła, z napięciem wpatrując się w kotołaka. – Dobrze się czujesz? – upewnił się Ksin, wstając z koi, na której siedział. Skinęła twierdząco głową. – Boisz się wielkiej wody? Tym razem zaprzeczyła. Ksin nie powiedział już nic, tylko patrzył, jak Amarelis rozwiązuje włosy. Opadły jej aż do stóp. Owszem, nosiła duży kok, ale kotołak nie podejrzewał, że są aż tak długie. Pod zasłoną włosów dziewczyna zsunęła z siebie suknię. Osłonięta naturalnym woalem, który bardziej podkreślał, niż skrywał jej urodę i kształty, podeszła do Ksina i wymownie oparła czoło o jego ramię. Owszem, pomyślał o tym, że powinien ją odesłać. Wspomniał Hanti, ale nie zdołał zrobić nic więcej. Powoli odsunął włosy z twarzy, ramion i piersi dziewczyny. Położył ją na posłaniu i zaczął całować. Nie sądził, by czynił dobrze, ale był pewien, że chce robić właśnie to, właśnie teraz i właśnie z Amarelis, nie z Hanti, nie z żadną inną! Czuł, jak młodą koczowniczkę niewoli urok i moc pocałunków. Była w tym nieśmiałość, odkrywanie nieznanego i coraz gorętsze pragnienie. Hanti pod tym względem reprezentowała wyuczoną doskonałość, nigdy nie zachowywała się aż tak spontanicznie – taka
była tego wieczoru ostatnia myśl Ksina o żonie. Szybko wstał, zrzucił z siebie ubranie i delikatnie rozgarnął włosy zakrywające brzuch i uda Amarelis. Całował piersi dziewczyny, wsłuchując się w jej coraz głębsze westchnienia, a następnie pozbawił ją dziewictwa jednym stanowczym pchnięciem. Nie krzyknęła. Nie jęknęła nawet, tylko gwałtownie podała mu usta i mocno chwyciła za szyję. W chwili gdy wdzierał się w jej ciało, Amarelis nie okazała najmniejszego odruchu obronnego ani cienia oporu. Po prostu otworzyła się pod jego naciskiem. Uda dziewczyny rozwierały się coraz szerzej, aż wreszcie całkowicie otwarta w pełni przyjęła swego pierwszego mężczyznę. Nie dała przy tym poznać po sobie ani bólu, ani rozkoszy, jedynie absolutne oddanie, bez odrobiny wahania, w całkowitej zgodzie woli i odruchów ciała. Zdawało się, że dla Amarelis nie ma nic bardziej oczywistego jak oddać się Ksinowi całkowicie. Jej pewność siebie go zachwyciła. Powstrzymał gwałtowne pragnienie Przemiany. Nie przestając całować, przesunął jedno ramię pod kark dziewczyny, drugą ręką ujął jej pośladki i zaczął powoli nasycać zmysły jej uległością. Poruszał się delikatnie, nie przyspieszał. Ogarnięty męską dumą śledził, jak w Amarelis budzi się rozkosz, jak ta rozkosz walczy z bólem, jak go pokonuje, jak odbiera zmysły kochance. Wreszcie dziewczyna nie wytrzymała natężenia doznań, nie zdołała dłużej całować i jednocześnie wczuwać się w to, co działo się w jej łonie. Jej usta uciekły w bok, wypełnił je krzyk, którego nie próbowała powstrzymać. Krzycząc z rozkoszy, zaplotła nogi nad biodrami Ksina i zaczęła przynaglać go do szybszego rytmu. Wtedy przyspieszył, a ona zaczęła szlochać. Nagle zamilkła, gwałtownie wciągając powietrze. Zadygotała, jej nogi puściły biodra kochanka, gwałtownie uderzyła stopami o posłanie i niemal wygięła się w łuk. Zdawało się, że zupełnie straciła panowanie nad własnym ciałem. Teraz jednak i Ksin przestał wstrzymywać swoje pragnienia. Jedyne, o czym pamiętał, to żeby jej nie pokaleczyć pazurami, nie ugryźć do krwi. Przemienił się w kotołaka, zapanował nad namiętnością dziewczyny, zignorował jej strach i wypełnił ją swoim nasieniem. Mimo starań zrobił to tak gwałtownie, że po wszystkim, gdy legł obok Amarelis, spodziewał się, że jej przerażenie weźmie górę, że
będzie chciała uciekać albo się przynajmniej rozpłacze. Lecz nie. Tylko przez krótką chwilę patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, pełnymi obawy i niepewności. Potem zamknęła powieki i wtuliła twarz w gęste futro na jego piersiach. Nie zrobiła ani pół ruchu, by się od niego odsunąć, choćby nieświadomie. Przeciwnie, lgnęła do niego, powodowana zarówno własną wolą, jak i zupełnie bezwiednie. Sprawiła mu tym ogromną radość. Ksin długo leżał przy niej w postaci potwora. Miał na sobie jej dziewiczą krew, której zapach wyraźnie czuł, a jednak nie budziła się w nim żądza mordu. Było mu po prostu dobrze. Coś się zmieniło. Był szczęśliwy i jakby wyzwolony od mroku, który go prześladował. Ale nie zastanawiał się nad tym długo. Teraz myślał przede wszystkim o tym, że kocha tę dziewczynę, a potem, że nadal jej pragnie... Otworzyła się od razu, na pierwszy znak, że znów chce ją posiąść. Przez kolejne godziny brał ją na przemian jako człowiek i jako kotołak. Chciał to robić do świtu, ale w pewnej chwili zorientował się, że Amarelis, chociaż wciąż okazuje mu zupełną uległość, już nie odczuwa rozkoszy. Wtedy przestał i zszedł z koi. Chciał ułożyć się do snu na podłodze, żeby dziewczyna miała więcej miejsca, ale ona mu na to nie pozwoliła. Przytrzymała go, mocno wtuliła się w jego bok i zasnęła szybko. Ksin tej nocy nie zasnął. Wsłuchując się w oddech swej nowej kobiety, zaczął znów myśleć o Hanti. Nad ranem stwierdził, że ją też kocha. Kochał więc i Hanti, i Amarelis... Nie wiedział, jak to możliwe, ale był pewien jednego – że nie chce wybierać pomiędzy nimi! Rano nie mówili ze sobą. Ksin tylko patrzył, jak Amarelis budzi się i wstaje. Nie spoglądała na kochanka, ale i nie spieszyła się z ubieraniem. Wyraźnie nie chodziło jej o to, by wrócić do kobiet, nim współplemieńcy spostrzegą, gdzie spędziła tę noc. Miała inny plan... Wciąż naga wzięła jego nóż, usiadła na podłodze i nucąc coś cicho, ścięła sobie włosy, skracając je o połowę. Resztę zaczesała tak, jak robiły to zamężne kobiety z jej plemienia. Podobnie gdy kończyła się ubierać, zawiązała pas tak jak one – znacznie poniżej pępka, robiąc miejsce dla ciężarnego brzucha. Wreszcie zanim włożyła suknię, odpruła z dekoltu kolorowy haft będący oznaką panieństwa. Na koniec, gotowa do wyjścia, zebrała odcięte włosy i hafty, po czym
stanęła przed Ksinem i z powagą włożyła to wszystko w jego ręce. Ksin poznał już ten obyczaj. Dziewczęta, które utraciły dziewictwo, nie mogły tego ukrywać. Oszustwo kalało je bardziej niż pozamałżeńskie obcowanie. Zewnętrzne oznaki dziewictwa – hafty i część włosów – otrzymywał ten, kto posiadł dziewczynę. Nie było istotne, w jakich okolicznościach ofiarowała mężczyźnie siebie, swoje włosy i fragmenty stroju. Liczyło się tylko to, co on z tym potem zrobi. Według zwyczaju Ksin miał teraz trzy tygodnie, aby włosy i hafty publicznie spalić na znak, że uznaje Amarelis za swoją żonę. Gdyby zwlekał za długo albo, co gorsza, włosy i hafty wyrzucił, dziewczyna straciłaby cześć. Każdy mężczyzna z plemienia mógłby ją bezkarnie zgwałcić. Stan hańby trwałby, dopóki nie odrosłyby jej włosy, kiedy to mogłaby znów je komuś ofiarować. Co najmniej dziesięć lat, a nie było pewne, że potem ktokolwiek by ją zechciał... – Pójdę przynieść śniadanie – powiedziała i dumnie wyprostowana opuściła kajutę. On zaś wciąż siedział, wpatrując się w zawartość swych dłoni.
15 ZWIERCIADŁA DUSZY
W 15 ZWIERCIADŁA DUSZY To było największe miasto, jakie Ksin i Hamnisz w życiu widzieli. Większe nawet od wszystkich mitycznych miast, o których słyszeli legendy. Gigantyczny obóz wojskowy, pocięty siecią krzyżujących się prostopadle ulic, pokryty regularną szachownicą placów ćwiczeń, rzędami dobrze zaprojektowanych, murowanych magazynów, żołnierskich koszar i oficerskich domów, rozciągał się po horyzont i ginął w szarej mgle dymów. Środkiem tego molocha biegła prosta, szeroka na trzysta kroków droga, ginąca za widnokręgiem. Taki widok ujrzeli, gdy wspięli się na pasmo wzgórz oddzielających port od obozu wojsk Korathosa. Po prostu zaparło im dech w piersiach. Nawet im – doświadczonym żołnierzom i najemnikom. Koczownicy, dla których podstawową miarą wielkości był własny obóz, wydawali się bliscy religijnej ekstazy. – Tu musi być ze dwanaście milionów ludzi, może więcej – orzekł wreszcie głęboko poruszony Vorez. – To czysty obłęd! – Nie. – Przejęty Hamnisz pokręcił głową. – To jest ziszczony sen o potędze. Ten człowiek może i jest potworem, ale na pewno jest także geniuszem! – Ty podobno lubisz poznawać ciekawych ludzi? – rzucił Ksin. – O, tak... – Ronijczyk uśmiechnął się z przekąsem i poprawił kuszę na ramieniu. – Kogoś takiego doprawdy warto poznać i zabić... Droga do wyznaczonych im kwater zajęła ponad trzy godziny marszu. Idąc przez obóz, przekonali się, że oprócz architektonicznego porządku panuje tu również żelazna dyscyplina. Wojska zajęte były
nieustanną musztrą i ćwiczeniami z najrozmaitszą bronią. Na wszystkich skrzyżowaniach stały zbiorowe szubienice, w większej części zajęte. Wśród straconych za niesubordynację zdarzały się także kobiety i nieopierzone podrostki. Żaden z wisielców nie wydawał się starszy niż trzy dni. Co ciekawe, nie było katów. Kilkakrotnie widzieli, jak skazańcy wieszają się sami, z wyraźnym pośpiechem, zapewne bojąc się, że sędzia zmieni zdanie i przeznaczy im o wiele gorszą śmierć... Ksin cieszył się teraz, że prawdę o rzeczywistym celu ich misji zna tylko plemienna starszyzna, na której wdzięczność i lojalność mógł liczyć. Gdyby prości wojownicy wiedzieli, że mają zamiar wystąpić przeciwko panu życia i śmierci tych niezliczonych rzesz wojowników, z pewnością zadrżałyby w nich serca i łatwo mógłby się trafić jakiś zdrajca. Jednak i tak należało pomyśleć o bezpieczeństwie plemienia na wypadek klęski. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli misja się nie powiedzie, nikt nie zostanie oszczędzony. Przez pierwsze trzy dni nic nie zaplanowali. Poznawali obóz i jego prawa, odpowiednio surowe i bezwzględne, co było konieczne, by zapanować nad masą tak różnych ludów. Nie było tu więzień. Obozowe prawo znało tylko chłostę i stryczek. Niesubordynacja jakiegoś oddziału kończyła się nieodmiennie masową egzekucją. Koszary, które przydzielono koczownikom, nie znajdowały się tak daleko od portu, jak można się było spodziewać, przewidując, że późni przybysze będą musieli iść na drugi kraniec tej wojennej metropolii. Kwatery dostali zaskakująco blisko, za to znaczyły je liczne ślady zakrzepłej krwi. Szybko dowiedzieli się, że poprzedni lokatorzy w całości użyźnili ziemię po jakimś zatargu z magiem namiestnikiem tej dzielnicy. Korathos chyba w ogóle nie usłyszał o tak drobnym incydencie. Pałac Najwyższego Maga, Pana Śmierci, jak go tutaj tytułowano, znajdował się pięć godzin marszu od ich kwater. Podobno niemal codziennymi, a raczej conocnymi, gośćmi bywali tam szukający szczęścia złodzieje, mściciele straconych towarzyszy i pozbawieni rozumu poszukiwacze przygód, którzy świeżo przybyli zza morza i byli święcie przekonani, że są sprytniejsi niż poprzednicy. Od trzech lat żaden z nich jeszcze nie umarł... Pojmani sterczeli nabici na pale ustawione wokół murów pałacu,
a w ich ciałach nadal kołatały się dusze i ciągle odczuwały one ból ran oraz męki pragnienia i głodu. Podobno najdzielniejsi i najtwardsi wytrzymywali na palu rok, zanim zaczynali skamleć o łaskę śmierci. Chór głosów błagających o dobicie rozbrzmiewał dzień i noc nad pałacem Korathosa, ale śmierć nie przychodziła do żadnego z ukaranych. Ich ciała, choć wolniej niż normalnie, to jednak poddawały się rozkładowi. Milkli więc, dopiero kiedy zgniły im gardła, ale nie przestawali odczuwać bólu. U tych, których wbito na pale najwcześniej, w na pół obnażonych czaszkach pozostały ponoć nietknięte żywe, pełne cierpienia oczy. Teraz było jasne, dlaczego skazani na szubienicę wieszali się bez ociągania, nie dowierzając własnemu szczęściu... Ksin zwlekał z odwiedzeniem pałacu Korathosa, ale nie dlatego, by obawiał się strasznego końca. Dzień po dniu kotołak zbierał informacje, rozmawiając z pomocą Sara z mieszkańcami obozu. Chętnych do snucia opowieści było wielu. Szczególnie dużo mówiono o szerokiej drodze przecinającej środek obozu. Zaczynała się ona w porcie, ale na temat jej końca krążyły nieustanne domysły. To ogromnie działało na wyobraźnię... Nie ulegało wątpliwości, że tą drogą już wkrótce zgromadzone wojska pójdą na podbój obcego świata. Ponoć znaleźli się tacy, co widzieli, że na jej końcu majaczy jakiś zrujnowany dom... Łatwo się było domyślić, że chodzi o dom maga Erkala. Kotołaka najbardziej interesowali towarzysze i znajomi nieszczęśników, którzy doznawali niekończących się męczarni na palach przy pałacu. Cierpliwie odnajdywał tych ludzi i wysłuchiwał opowieści o tym, jak bezskutecznie próbowali dobijać przyjaciół. Nikt im tego nie zabraniał ani w tym nie przeszkadzał, zapewne dlatego, że było to całkowicie bezskuteczne i przyprawiało udręczonych ludzi o jeszcze większe cierpienie. Nie pomagało nawet srebro. Jednak żaden z rozmówców Ksina nie potrafił powiedzieć, w jaki sposób tamtych śmiałków schwytano. Należało zatem popytać samych skazańców... – Spróbujemy znaleźć takich, którym ból nie odebrał jeszcze całkiem rozumu – rzekł kotołak, wtajemniczając Hamnisza w swój plan. – Dlaczego mieliby z nami gadać? – Ronijczyk wzdrygnął się na samą myśl o tej wyprawie.
– Być może zdołamy w zamian ofiarować im to, czego pragną – odparł Ksin. – Berylowe bełty, szpony demona... – Bełtów mamy pięć, a szponów trzy. – Hamnisz wskazał talizmany wiszące na szyi kotołaka. – Sądzisz, kapitanie, że nie będziemy potrzebować tego na Korathosa? – Musimy się wpierw dowiedzieć, jakie błędy popełnili tamci, bo inaczej sami resztę wieczności spędzimy na palach... – Czy my w ogóle mamy jakieś szanse? – W najemniku upadł duch. – Dobre pytanie, sam się nad tym zastanawiam. Chcesz zrezygnować? – Jest tylko jedna rzecz gorsza od losu martwego najemnika lub nawet najemnika torturowanego przez całą wieczność – wycedził przez zęby Hamnisz. – Jest nią hańba utraty honoru i los nielojalnego najemnika, któremu nie można zaufać. Wiesz, kapitanie, my mamy w wolnych kompaniach taki zwyczaj, że jeśli najemnik walczący przeciwko nam z jakiegoś powodu złamie swoją umowę i przejdzie na naszą stronę, to przywiązujemy go do słupa wbitego na środku obozu. Nie robimy nic więcej. Każdy może do takiego zdrajcy w każdej chwili podejść, uwolnić go albo nakarmić czy dać mu wody. Jednak za mojej służby nigdy nic takiego nie zobaczyłem ani nie słyszałem, by się to zdarzyło wcześniej. Tacy ludzie po prostu zdychają przy tym słupie z pragnienia! – Wybacz, nie chciałem cię urazić. – Przyjmuję przeprosiny, kapitanie. Widzę jednak jeszcze jedną trudność. Będziemy musieli wziąć ze sobą Sara, a on gotów stracić rozum od tego widoku, zatem... Nie dokończył myśli, bo nagle podszedł do nich Vorez. Przewodnik starał się zachowywać zwyczajnie, ale był nad wyraz blady. – Zostałem rozpoznany! – wyszeptał z napięciem w głosie. – Chodźcie ze mną, nie mamy chwili do stracenia! Ksin odsunął od siebie niepokój i ruszył za Vorezem. – Mów! – rozkazał, kiedy wyszli na ulicę. – Mag namiestnik naszej dzielnicy widział mnie gdzieś przed laty i kiedy dziś rano przyszedłem do niego odebrać rozkazy, zaczął mnie wypytywać o pochodzenie i rodzinę. Miałem na to przygotowaną opowieść, ale mi nie uwierzył. Zaczął skrycie wykonywać rytuał ujawniający moją prawdziwą tożsamość...
– Skąd wiedziałeś, co on robi? – przerwał mu Hamnisz, który nie zwalniając kroku, zręcznie napinał swą kuszę na pełną moc. – Wiedziałem to, bo sam kiedyś uczyłem się na maga... – I co jeszcze zapomniałeś nam powiedzieć? – zirytował się Ronijczyk. – Powiedziałem najważniejsze! To, że pochodzę ze znanego rodu i ryzykuję głową, przybywając tutaj. – Pozwól mu mówić! – Ksin zmitygował Hamnisza. – Skorzystałem z okazji, że byliśmy sami, a on sądził, że ja nie wiem, co czyni... – Zabiłeś maga namiestnika? – Kotołak poczuł falę gorąca. Zguba całego plemienia wisiała teraz na włosku. – Próbowałem, ale jego nie da się zabić... Zaraz potem poszedłem po was. – Zostawiłeś go rannego?! – Ksin nie wierzył własnym uszom. – Rannego też nie... – Czy w tym piekielnym kraju ludzie normalnie nie umierają?! – wściekł się Hamnisz. – Nie ludzie Korathosa – oznajmił kotołak. – I co dalej? – Musicie mi pomóc. Teraz już nie możemy się cofnąć... Stanęli przed siedzibą maga namiestnika. – Strażników w jego bezpośrednim otoczeniu jest sześciu – rzekł Vorez. – W razie potrzeby może się stawić kompania z drugiej strony ulicy... Do jego wysokości! – powiedział głośno do strażnika przy drzwiach. – Ty już byłeś! – odparł butnie strażnik. – Czekaj teraz, aż jego wysokość sam cię wezwie... e... Bełt Hamnisza wszedł mu dokładnie pod brodę, przebił podstawę czaszki i wyszedł przez potylicę oraz blachę hełmu, przybijając jego głowę do framugi drzwi. Z daleka wyglądało to tak, jakby strażnik na widok wchodzących stanął na baczność. Ksin mimochodem chwycił wypadającą mu z ręki włócznię i oparł ją o ścianę obok trupa. Szybko weszli do środka. Od razu natknęli się na drugiego strażnika. Kotołak zwinął się w półobrocie, w ruchu przekształcając dłoń. Chwilę później żołnierz siedział na podłodze i z wyrazem wielkiego zdumienia na twarzy macał się po szyi, szukając krtani. Poszukiwania nie trwały długo, brakowało mu bowiem także obu
tętnic szyjnych, wyrwanych na przestrzeni od obojczyków do szczęki. – Jeszcze czterech! – wydyszał roztrzęsiony Vorez. – Uwielbiam dokładnie zaplanowane akcje... – Hamnisz skrzywił się, podrzucając kuszę do ramienia. Strażnik stojący na schodach nad nimi, słysząc podejrzane odgłosy, spojrzał w dół i także dostał bełt pod brodę, ale tym razem spomiędzy przygwożdżonych szczęk wydostał się bulgotliwy charkot. Ksin pognał na górę i uderzeniami obu łap przetrącił karki dwu kolejnym wychodzącym z pokoju strażnikom. Ostatni rzucił się do ucieczki, ale na szczęście na widok kudłatego potwora zapomniał języka w gębie. Bełt Hamnisza wszedł mu w plecy pod lewą łopatką i powalił go, zanim żołnierz zdołał dobiec do okna. – Teraz do gabinetu! – zawołał Vorez. Mag namiestnik nieruchomo siedział przy biurku, trochę pochylony nad papierami, jakby czytał. Trzeba było mu się przyjrzeć z bliska, by zobaczyć, że głowa pochyla mu się nienaturalnie nisko, a na karku jest rana, która rozdziela kręgi szyjne. – Nie chciał, żebym widział co robi, więc na chwilę odwrócił się do mnie plecami – wyjaśniał rozgorączkowany Vorez. – Toporek był jego, służył mu za przycisk do papierów... Nie miałem czasu do namysłu... po prostu uderzyłem... Potem posadziłem go przy stole... Kiedy wychodziłem, jeden ze strażników jak zwykle zajrzał tu, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Na szczęście nic nie zauważył... On jest sparaliżowany, nie może mówić, ale wciąż żyje... Ksin podniósł głowę maga i spojrzały na nich patrzące z nienawiścią oczy. Kotołak wyjął nóż i paroma fachowymi cięciami całkowicie oddzielił głowę od ciała. Mag nadal żył, ale sądząc po wyrazie oczu właśnie zaczął się bać. Z chwilą dekapitacji głośno szczęknęły zamki na wszystkich kufrach i szkatułach w tym pokoju. Przestały działać zabezpieczające je czary. Na rękach martwych strażników zadygotały tracące moc bransolety służące do przekazywania głosu. – To przez to nie mogłem całkiem odrąbać mu łba, bo zaraz by wpadli tu strażnicy... – mówił Vorez, wskazując niedającą się zdjąć bransoletę na nadgarstku maga. – Mamy czas do zmiany straży, ponad godzinę... Chyba że przyjdzie niezapowiedziany posłaniec... – Zbierz wszystkie magiczne przedmioty! – przerwał mu Ksin. – Szybko!
– Czyste szaleństwo! – rzekł Hamnisz, wyglądając przez okno. – Miałeś jedną szansę na sto, że uda ci się sprowadzić nas, zanim ktokolwiek zauważy, co zrobiłeś. – Nie miałem innego wyjścia – odparł Vorez, przetrząsając szkatułki. – Znam to! – Podniósł wisiorek przypominający talizmany ze szponami demona. Szybko wykonał nad nim jakiś gest. – To rodzaj klucza... – Zabieraj wszystko! – polecił Ksin, owijając odciętą głowę w jakąś tkaninę. – Wychodzimy! Mieli szczęście i zarazem pecha. Było przedpołudnie, oddziały ćwiczyły na placach, więc ulice były prawie puste i nie było wielu przechodniów, którzy mogliby za bardzo przyjrzeć się strażnikowi stojącemu przed siedzibą maga namiestnika. Z drugiej strony jednak trzech ludzi na pustej ulicy bardzo rzucało się w oczy. Nie mogli biec ani kluczyć, żeby nie zwiększać podejrzeń. Rozdzielili się więc i różnymi drogami dotarli do koszar koczowników Ampekera. Tu spotkali się znów w kwaterze kotołaka. Amarelis na pierwszy znak zostawiła ich samych. Dziewczyna żyła z Ksinem od tamtej nocy na statku. Ani razu nie zapytała o włosy i hafty, choć minęły już dwa tygodnie. Stała się tylko bardziej milcząca. Teraz jednak nie miał dla niej czasu. Kiedy znaleźli się sami, Vorez usiadł ciężko za stołem i dochodząc do równowagi, długo pił wino z bukłaka, który podał mu Ksin. Hamnisz z gotową do strzału kuszą znów zajął pozycję przy oknie. – Gdybym był kobietą, pewnie bym teraz zemdlał... – oznajmił przewodnik, ocierając usta. – Będzie śledztwo – zauważył Ksin. – Jesteśmy tu nowi, mag namiestnik tej dzielnicy jeszcze nie zdążył powiesić nikogo z naszych. – Vorez odzyskiwał już jasność myślenia. – Będą więc najpierw szukać podejrzanych wśród wcześniej przybyłych. – A Korathos? – Dlaczego miałby się o tym dowiedzieć? Takich lokalnych magów namiestników są tutaj tysiące. Czasem bywa, że któryś pada ofiarą zemsty. Skoro się nie pilnował, to jego zmartwienie – przewodnik wskazał zawiniątko z głową – nie Korathosa. – Pora się czegoś od niego dowiedzieć! – Ksin odpakował głowę i spojrzał jej prosto w oczy.
Tak jak oczekiwał, zdesperowany mag spróbował opanować jego umysł, ale wystarczyło lekkie skupienie woli, by go przed tym powstrzymać. Następnie kotołak, wyzwalając nieco swą demoniczną naturę, zniewolił duszę maga, wniknął w nią poprzez oczy i zmusił do posłuszeństwa, wygrywając hipnotyczny pojedynek z trzymaną w obu dłoniach odciętą głową. Mag namiestnik, tak jak podejrzewał Ksin, okazał się demonem niższego rzędu i można było się z nim porozumieć za pomocą zmysłu Obecności. – Czego chcesz ode mnie?! – zaskowytały niewypowiedziane słowa. – Proponuję ci układ – oznajmił w myślach kotołak. – Pozwolę ci umrzeć w spokoju, jeżeli powiesz mi, jak dostać się do Korathosa. – A ośmielisz się mi zaufać? – Głowa zdobyła się na szyderstwo. – To ty zaufasz mnie. Wyzwolę twoją duszę, kiedy zginie Korathos. Zanim do niego pójdę, każę cię zakopać w nieznanym mi miejscu, więc Korathos nie wydostanie tej wiedzy z mojego umysłu. Urządzę wszystko tak, że jeśli zginę, nikt cię nie odnajdzie. Zostaniesz... – Nie, dosyć! Wszystko powiem! – Mów zatem! – rozkazał Ksin i wsłuchał się w przekazywane mu myśli. – Idziemy! – rzekł chwilę później do swych towarzyszy, pakując z powrotem głowę. – Jeżeli wyruszymy teraz, to o zachodzie słońca staniemy przed pałacem Korathosa. Masz – podał zawiniątko Vorezowi – zanieś Ampekerowi i powiedz mu, żeby wyznaczył jakiegoś człowieka, który zakopie naszego przyjaciela w sobie tylko wiadomym miejscu. Niech nie zagląda do środka i niech nie mówi nikomu, gdzie to ukrył, i dopilnuje, by nie było świadków. – Zrozumiałem. – Vorez skinął głową i poszedł wykonać polecenie. – Wezwij też Sara, spotkamy się na placu – oznajmił Ksin i zwrócił się do Hamnisza: – Załóż amulet, który Vorez nazwał kluczem. Pozostałe wezmę ja. Gdy wychodzili z pokoju, zobaczyli stojącą na korytarzu Amarelis. Spojrzała pytająco. Ksin zacisnął zęby. Podejmował właśnie szaleńcze ryzyko i jeśli zginie, ona zamiast szanowaną wdową stanie się plemienną dziwką... Czemu wcześniej nie spalił wobec świadków symboli jej panieństwa? Myślał o tym, ale się wahał. Zwlekał, odkładał decyzję z dnia na dzień, aż czasu nagle zabrakło. Miał ochotę przekląć sam siebie!
Amarelis uśmiechnęła się i powiedziała, że życzy im powodzenia. Kotołak podszedł do niej i ujął jej twarz w obie dłonie. Nie chciał składać głupich obietnic, a ona była zbyt dumna, aby zniżyć się do próśb. Pocałował ją szybko w czoło i poszedł dalej. * * * Zanim zobaczyli pałac Korathosa, usłyszeli jękliwy lament nabitych na pale nieszczęśników. Najpierw była to tylko złowroga, zawieszona w powietrzu pojedyncza nuta. Gdy podeszli bliżej, zmieniła się ona w chóralne błaganie pozbawione najmniejszych nawet oznak godności. Wojownicy, którzy uważali się za najsilniejszych, najsprytniejszych i najmężniejszych, teraz niczym najpodlejsi niewolnicy skamlali, aby ich dobić. Powtarzali swą prośbę w setkach języków, bez końca, zupełnie nie bacząc na jej daremność. Najgorsze były spojrzenia przepełnione szaleństwem i cierpieniem, potęgującymi się nawzajem do stanów niewyobrażalnych. Nie sposób było spojrzeć im w oczy. Ich ból udzielał się patrzącemu, jakby powiek widza dotykała pokrzywa... – A ty, kapitanie, chciałeś z nimi rozmawiać – wyszeptał z nabożnym przejęciem Hamnisz. Saro nie zdołał wykrztusić ani słowa, trząsł się na całym ciele, wręcz zsiniał ze strachu. – Kapitanie, czy my... – wyjęczał łotrzyk, jawnie bliski ucieczki na oślep. – Ty zostaniesz na zewnątrz – uspokoił go Ksin. – Jeżeli po godzinie nie zobaczysz, że wyprowadzają nas i nabijają na pale, pójdziesz wezwać Ampekera i wojowników. – A jeśli... zob-baczę? – Łotrzyk szczęknął zębami. – Wtedy ratuj się, jak potrafisz najlepiej. Idziemy! – Kotołak ruszył pierwszy w kierunku szeroko otwartej bramy, której nikt nie pilnował. Pałac czarnoksiężnika wręcz zachęcał, aby wejść do środka. – Co mamy robić? – spytał Vorez, z trudem maskując drżenie w głosie. – Wejdziemy tam tak, jak wchodzą przychodzący po rozkazy namiestnicy – rzekł Ksin. – Hamnisz ma klucz maga namiestnika, który daje mu największą swobodę i czyni go niewidzialnym dla
straży Zewnętrznego Kręgu. Ty i ja – podał Vorezowi jeden amulet – mamy podrzędne zabezpieczenia, które działają tylko w odległości dwudziestu kroków od talizmanu Hamnisza. W ten sposób powinniśmy dotrzeć do ludzi, w których wciela się Korathos. – I co wtedy? – zapytał Ronijczyk. – Oczy są zwierciadłami duszy – oznajmił Ksin. – Jeżeli zobaczysz, że stojący przed tobą człowiek ma rozumny błysk w oczach, strzelaj berylowym bełtem. – Nie masz lepszego planu, kapitanie? – sarknął Hamnisz. – A co zrobi jego dwór, jego straż przyboczna, niezliczona armia... Czy to poradziła ci ta głowa?! – Korathos sam jest swoją strażą i dworem. Czy sądziłeś, że podrzędny mag namiestnik wie, jak zabić Korathosa? – Ksin wzruszył ramionami. – Dość, że wiemy, jak do niego podejść. Dalej musimy sobie radzić sami. – Podejść to ja mogę i do samego króla Redrena! – odciął się Hamnisz. – Ale co będzie dalej, to ty sam najlepiej wiesz, kapitanie straży pałacowej! – Jeśli nic nie uczynimy, przegramy. Zwlekać też już nie możemy. Jeśli mamy pokonać Korathosa, musimy stanąć z nim twarzą w twarz i walczyć. – Raczej twarzą w twarze! – wycedził przez zęby Vorez. – Chyba powinienem pocałować swój tyłek na pożegnanie! – stwierdził zrezygnowany Ronijczyk. Przeszli przez bramę pałacu. Dziedziniec wydawał się pusty. Wzdłuż krużganków stały tylko liczne posągi wojowników, wykonane z kamienia i brązu. Jak okiem sięgnąć, nie było żadnych żywych ludzi. Każdy złodziej uznałby ten widok za wielce zachęcający do działania. Niestety, jak to już Ksin wiedział po przesłuchaniu uciętej głowy, posągi te miały zwyczaj znienacka ożywać i to zarówno pojedynczo, jak i całymi dziesiątkami. Nie sposób było się przed nimi ukryć ani im uciec, poruszały się bowiem ze zwinnością, której nikt nie spodziewałby się po kamieniu i spiżu. Przy tym jednak zachowywały twardość tych materiałów i ich zdolność szczerbienia ostrzy. Ponadto statuy Korathosa wykonywały egzekucje przez wbicie na pal z iście kamienną obojętnością... W jaki sposób rzucały urok uniemożliwiający ich ofiarom umieranie, tego
Ksin nie wiedział i nie pragnął się dowiedzieć. Doprawdy zbyt wiele było niewiadomych, aby je teraz liczyć! Kiedy przechodzili przez pierwszy dziedziniec, żaden posąg się nie ruszył. Podobnie było na drugim, mniejszym dziedzińcu oraz trzecim, najmniejszym, na którym stały szeregi posągów odlanych z żelaza. W miarę jak szli, echo ich kroków przybierało na sile. Kiedy dotarli do połowy trzeciego dziedzińca, zdobione wrota do głównej sali audiencyjnej same się przed nimi otworzyły. Sala była jasno oświetlona. Na środku stał długi stół. U jego szczytu siedziała wyschła mumia mężczyzny, a wzdłuż obu boków wielu ludzi, zdawałoby się, całkiem normalnych... Ksin nie musiał liczyć, by wiedzieć, że jest ich dokładnie stu. Siedzieli zwróceni twarzami do siebie, tak że patrzenie im w oczy było bardzo utrudnione. – Witajcie w gościnie, choć nie przybywacie z dobrymi zamiarami! – powiedział Korathos, kiedy przekroczyli próg. Fala głosu biegła tam i z powrotem od krańca do krańca stołu. Mówili po kolei siedzący przy nim ludzie, ale tak, że każdy z nich wypowiadał nie więcej niż jedną głoskę. W sumie przemawiali jednak tak płynnie, że gdyby nie patrzeć na kolejne ruchy ust, można by przysiąc, że mówi jeden człowiek. I w istocie tak było. – Zmieniają się za szybko! – szepnął Hamnisz do Ksina. – Jesteście jednak mile widziani, albowiem przynosicie mi dobrą rozrywkę. Już dawno nikt nie sforsował kręgów kamiennych i spiżowych straży... – Marzyłem o tym, by znaleźć się w twojej obecności! – wrzasnął Vorez i wyciągnął zza pazuchy coś, co wyglądało jak złota kula. – Od lat szykowałem dla ciebie prezent! – Obawiam się, że zapomniałeś powiadomić swoich towarzyszy, że masz zamiar zniszczyć w magicznym wybuchu siebie i ich razem ze mną – stwierdził spokojnie Korathos. – Nie gniewajcie się na niego, przyjaciele, on od dziecka był trochę skryty. Lecz mam dla ciebie wiadomość, Vorezie, ostatni potomku rodu Szukari. Otóż nie znajdziesz w sobie dość odwagi, by rzucić tę kulę... Odwagi i honoru. Zwłaszcza gdy powiem, że ciebie oszczędzę. Chcę, żebyś żył w ostatecznej hańbie, głosząc moją chwałę. Vorez zacisnął zęby i oblał się potem. Nie był sparaliżowany, ręka
z kulą poruszała się, markując zamach i rzut, ale on po prostu nie mógł się zdecydować. W oczach błysnęła mu rozpacz. – Zatem pozwólmy, aby nasz przyjaciel w spokoju przeżywał swe dylematy. Hamnisz strzelił. Uważnie śledził kolejność ruchu ust siedzących przy stole ludzi i gdy uznał, że przewidział właściwą kolejność, nacisnął spust. Trafiony człowiek zapadł się w siebie, ogarnął go nagły rozkład ciała i zmienił się w czarny szkielet. Nie błysnął charakterystyczny biały płomień gorzejącej duszy. Ksin stał nieruchomo, obserwując wszystko. Nie chciał się dać sprowokować do głupiego ataku na oślep. Uważnie wsłuchiwał się w zmysł Obecności. Vorez zaś nadal się pocił i dreptał w miejscu. Nie stanowił już zagrożenia dla nikogo. – Ach, cóż to było? Berylowy grot? Specjalność mojego głupiego przyjaciela Kisera? – Korathos nie mówił teraz kolejnymi ustami, ale przeskakiwał z jednej strony stołu na drugą, co trochę zniekształcało wymowę. Widać było, że nauczka, którą dał mu Hamnisz, nie poszła w las. – Doprawdy niewiele brakowało! – mówił dalej. – Miałem słuszność, chcąc was oglądać. Potraficie zapewnić rozrywkę... Hamnisz wpakował drugi bełt w mumię siedzącą u szczytu stołu. Tylko zachrzęściła, a od uderzenia zakołysało się ciężkie krzesło. – O, to zupełnie chybiony strzał! Ale rozumiem, że koniecznie musiałeś spróbować – skomentował szyderczo Korathos. – Oczywiście, policzymy się z tobą za sprofanowanie mojego drogiego ciała, ale to później. Ile jeszcze zostało ci berylowych bełtów, przyjacielu? Trzy! – mag odpowiedział sam sobie. – Najpierw było jeden na dwadzieścia, teraz jest jeden na trzydzieści trzy... Doprawdy, wasze szanse znacznie zmalały! Zresztą nigdy nie były zbyt wielkie... Skąd wam przyszło do głowy, że przychodząc tu do mnie z podrzędną bojową magią, będziecie mogli cokolwiek wskórać? To jeszcze odwaga czy już tylko głupota nad głupoty? Pytaniu zawtórował potężny łomot kamiennych i żelaznych stóp posągów, które w tym momencie ożyły. Podłoga pałacowej sali zakołysała się jak podczas trzęsienia ziemi. Statuy nadchodziły, odcinając jedyną drogę odwrotu. Trzej śmiałkowie zostali zdemaskowani, otoczeni. Byli praktycznie bezbronni, przewagi zaskoczenia nie mieli zaś, jak się okazało, nigdy.
– Jakież to uczucie? – zagadnął Korathos. – Kiedy w twoim umyśle nastaje świadomość, że wszystko przepadło? Że zginiesz sam i że zginą wszyscy, których tu ze sobą przywiodłeś...? Że twoja dziewka będzie wić się wiecznie na rozżarzonym stalowym palu i nie umrze... Kto wie, może w końcu zacznie czerpać rozkosz z tych niebywałych doznań... Ach, któż zrozumie kobiety? Hamnisz szybkim ruchem odwrócił kuszę i przystawił ją sobie pod brodę. – Wybacz, kapitanie – powiedział. – Idę za Bertią. Nie dostaną mnie żywego... – Jakie będzie twoje ostatnie słowo, kotołaku z Suminoru? – zapytał czarnoksiężnik. – Chcesz mnie może błagać o łaskę? – Kiedy wojownik staje do walki – odpowiedział mu z godnością Ksin – zawsze musi liczyć na łut szczęścia, który w innym wypadku by go ominął... – A na jakiż to łut szczęścia liczysz, śmieszny przybłędo? – Że być może jest ktoś inny, kto czeka na okazję, którą ja mu tutaj stworzę... – Ksinie, podziwiam twoją domyślność! – zadudnił pod sklepieniem znajomy głos. – Rodmin! – zawołał kotołak. Widzieć, jak jeden człowiek zapomina języka w stu gębach naraz, to doprawdy niebywała przygoda... Hamnisz zrezygnował z samobójstwa i ponownie przybrał postawę bojową. – A co myślałeś? Że twój stary druh wypadł sroce spod ogona? – mówił Rodmin. – Że naprawdę o niczym nie wiem, jak sądził ten wielki głupiec w stu ciałach? Oczywiście, że wiedziałem o planach zaświatowej inwazji i starałem się ją powstrzymać. Potrzebowałem jednak kogoś, kto dotrze do samego Korathosa. Łączy nas nić przyjaźni i to ona sprowadziła tutaj mnie i moją moc. Drogi Vorezie, schowaj tę swoją magiczną kulkę, zanim krzywda stanie się nie temu, komu powinna... – Obawiam się, że zerwałeś swą przyjaźń z Ksinem, magu Rodminie – odezwał się wreszcie Korathos. – Posłużyłeś się przyjacielem, okłamałeś go i posłałeś na zatracenie. Skutkiem tego wiarołomstwa twoja moc tu nie przejdzie!
– Wybacz, Ksinie, nie mogłem ci nic powiedzieć, wiedziałem, że twoje myśli będą wiele razy odczytywane. Nie mogłem cię też przed niczym przestrzec, ale bardzo liczyłem, że sobie poradzisz. – Wybaczam ci, Rodminie! – oznajmił donośnie Ksin. – Wciąż jesteś moim przyjacielem. – Zatem teraz się schylcie... – Ażgar!!! – wrzasnął chórem Korathos. Zaklęcie Rodmina zadziałało wcześniej. Sklepienie sali tronowej eksplodowało i do środka razem z lawiną gruzu i belek wpadła cała gromada piorunów kulistych. Płomienistą chmarą runęły na stół, przy którym siedziały ciała Korathosa. W okamgnieniu blisko trzydzieści z nich spłonęło, trafionych wirującymi kulami ognia. Pozostali nosiciele świadomości maga poderwali się zza stołu i rozbiegli po całej sali. Ruszyły im na pomoc żelazne posągi przybywające z dziedzińca, przeciwko nim jednak wyleciała z powietrza następna fala skwierczących piorunów. W miejscach, w które uderzały, statuy rozżarzały się do czerwoności i padały, brocząc stopionym metalem oraz bryzgami iskier. Zdawało się, że sala tronowa przemieniła się w wielką hutę. – Brać ich! – krzyknął Ksin i przemienił się w locie. Jednym kłapnięciem szczęk przegryzł kark i oderwał głowę najbliższemu ciału Korathosa, ale akurat w tym nie było duszy czarnoksiężnika. Hamnisz miotał się między pozostałymi jak oszalały, starając się zaglądać im w oczy. Ksin wrócił na chwilę do ludzkiej postaci i cisnął szpony demona w największą gromadę uciekających ciał. Czarne łapy zabełtały w nich i rozniosły ofiary na setki strzępów. Kotołak rzucił następny amulet. Pioruny kuliste Rodmina wciąż wpadały do sali, paląc kolejnych uciekających. Nosiciele duszy Korathosa przede wszystkim próbowali wydostać się z komnaty. Walczyły tylko posągi, które odpierał Rodmin. Ksin starał się być wszędzie. W zamieszaniu i kłębach dymu ani kotołak, ani Hamnisz nie dostrzegli, jak żelazne statuy dopadły i wywlokły na dziedziniec Voreza. Sześć czy siedem z nich podniosło wierzgającego rozpaczliwie jeńca i ruszyło z nim na drugi dziedziniec, gdzie obstąpił ich tłum posągów kamiennych i spiżowych. Te niosły ze sobą zaostrzony drewniany pal...
Ksin i Ronijczyk tego nie widzieli. Zobaczyli, a raczej usłyszeli dopiero potworną eksplozję, która od razu zmiotła z powierzchni ziemi pół pałacu Korathosa. Reszta zaczęła rozpadać się stopniowo, fragment po fragmencie. Podmuch wrzucił do sali szczątki posągów, cegły, kamienie i kawałki drewna. – Odzyskał odwagę! – skwitował ironicznie Hamnisz. – Dobrze, że w bezpiecznej odległości... – Zabijajmy ich! – odkrzyknął mu Ksin. Nosicieli umysłu Korathosa zginęła już ponad połowa, ale ciągle było ich zbyt wielu, aby znaleźć tego właściwego. Teraz kryli się w kątach i za kolumnami. Trudno ich było zabijać, bo szkodziły im wyłącznie magiczna broń i ciosy kotołaka. Walące się mury i sklepienia pałacu nie robiły na nich wrażenia, podobnie jak na Ksinie i Hamniszu, którego chronił magiczny pas. Kotołak zastanawiał się tylko, co będzie, jak pojemność magicznej pułapki Ronijczyka ulegnie wyczerpaniu, a mogło to nastąpić szybko... Na razie jednak należało zniszczyć jak najwięcej nosicieli duszy Korathosa. Po zużyciu ostatniego amuletu z zaklętymi szponami demona przestali oni zbijać się w grupki. Należało ich ścigać i zabijać pojedynczo. Ksin rwał zębami i pazurami. Atakował i osłaniał Hamnisza, raz po raz wystrzeliwującego w biegających srebrne bełty, których szczęśliwie spory zapas przygotował sobie podczas morskiej podróży. Używał tylko jednego łuku kuszy, drugi czekał załadowany pociskami z berylu. Pioruny kuliste Rodmina blokowały wyjście z Sali, uniemożliwiając ucieczkę i udaremniając odsiecz ze strony ocalałych posągów. Powietrze przesycała woń ozonu. Korathos tracił siły wraz z każdym ginącym nosicielem. Proces ten stał się wyraźniejszy, gdy ich liczba zmalała do około trzydziestu. Uwikłany na wyższych poziomach mocy w niewidzialne zmagania z Rodminem, Pan Śmierci nie był w stanie uporać się z Ksinem i Hamniszem. Ale nie był też całkiem bezradny wobec nich. Mimo że wpadł w misterną pułapkę, nie tracił głowy. W krótkim czasie dwukrotnie sprowokował Ronijczyka do wystrzelenia dwóch berylowych bełtów i za każdym razem zdążył wcześniej bezpiecznie przeskoczyć w inne ciało. – Nie strzelaj! – wrzasnął Ksin, gdy Hamnisz złożył się po raz trzeci
na widok nosiciela, który bezczelnie spojrzał mu w oczy. – Aż ci powiem! Tylko srebro! W miarę jak ginęli kolejni nosiciele, rozproszone z początku wrażenie Obecności gęstniało i precyzowało się coraz bardziej. Teraz wyraźniej dało się przypisać je konkretnej osobie. Co więcej, Ksin spostrzegł, że przeskok może odbywać się tylko wtedy, gdy zajęty akurat nosiciel patrzy na tego, do którego ma być wykonany skok. To dało im rozwiązanie. Po naradzie zawartej w kilku słowach Ksin i Hamnisz zmienili taktykę. Kotołak postanowił oddzielić od innych tego nosiciela, w którym wyczuwał obecność Korathosa, i nagnać go na pozycję Roniczyka. Sygnałem do strzału miał być podniesiony ogon kotołaka. Podzielili się rolami całkiem jak na polowaniu – Ksin tropił i wystawiał zwierzynę, Hamnisz był myśliwym. Poskutkowało. Korathos nie zauważył zmiany metody. Gdy Ronijczyk złożył się do strzału, mag uznał, że najemnik będzie strzelał srebrem, bo nie widzieli swoich oczu i czarnoksiężnik nie mógł czytać jego myśli. Korathos zrezygnował więc ze zbyt szybkiego przeskoku, nie obawiał się srebra, które zniszczyłoby tylko nosiciela. I w ten sposób nie dość, że zdradził, w którym ciele jest, to jeszcze pozostał w nim wystarczająco długo, aby Hamnisz mógł się przygotować do rozstrzygającego strzału. Kotołak wyprężył ogon. Służące czarnoksiężnikowi moce ostrzegły go przed śmiercią, jednak nie zdołał on uniknąć berylowego bełtu. Skoczył za późno, kiedy pocisk wszedł już w ożywione truchło. Poparzona berylem dusza maga zakreśliła łuk białego ognia, wyraźnie wskazując następne ciało, w które wniknęła. Kotołak natychmiast rzucił się na nowego nosiciela, powalił go na ziemię, przebił mu piersi pazurami i wyrwał serce. Korathos zdołał jeszcze przeskoczyć w kolejne ciało. Zraniony berylem i szponami nadistoty, nie miał już jednak dość mocy, aby podtrzymać egzystencję swych pozostałych ciał, które padły i zaczęły się rozkładać. Nie był też w stanie utrzymać na nogach swego ostatniego nosiciela. – Nie macie już berylu... – wycharczał, siadając na posadzce. – Nawet twoje pazury nie wyrwą stąd mojej duszy – rzekł do zbliżającego się Ksina. – Ja zmartwychwstanę! Odzyskam moc i pójdę za wami wszędzie!
– On ma rację – oznajmił posępny głos Rodmina. – Teraz już wiem, że uśmiercić go może tylko berylowy grot... – Niespodzianka! – oznajmił ponuro Hamnisz, opuszczając kuszę. – Przecież miałeś ich tylko sześć! – zdumiał się Ksin. – Źle liczyłem? – Dobrze liczyłeś, kapitanie, ale mam jeszcze coś ze starego zapasu. – Ronijczyk zaczął rozpinać kaftan. – Trochę mi za gorąco... – W Suminorze nie ma berylu – odezwał się niewidzialny Rodmin. – Chyba że importowany z innych światów – rzekł spokojnie Hamnisz. Zrzucił kaftan i zaczął rozwiązywać swój pas ochronny. – Miałem kiedyś sprawę z magiem Aldmudochem, który strzelił do mnie grotem z berylu. Przechwycił go mój pas... Korathos zawył i spróbował uciec. Ksin przytrzymał go mocno. – Teraz ten pas – kontynuował Ronijczyk – trochę za bardzo grzeje, żeby go dłużej nosić. Znajomy z wolnej kompanii obłożył go takim czarem, żebym wiedział, kiedy wkrótce puści... – Pochylił się i z pomocą kotołaka związał Korathosa swoim magicznym pasem. – Myślę, że teraz wystarczy nawet słabe uderzenie... – Podniósł z posadzki okruch gruzu. – Nieeee!!!!! – zawył mag. Hamnisz lekko, zupełnie od niechcenia, rzucił weń kamykiem. Krzyk urwał się, przerwany chrzęstem ciała rozdzieranego dziesiątkami grotów strzał, bełtów, oszczepów oraz miażdżonego kawałkami stropu sali, które nagle spadły z pustej przestrzeni. – Oj, sporo się tego uzbierało... – Hamnisz podrapał się w głowę. Zmasakrowane ciało czarnoksiężnika ogarnął biały płomień spalającej się duszy. Znieruchomiał ostatni, nadtopiony posąg, który usiłował wedrzeć się do sali. – Ale berylowy bełt się nie zgubił... – dokończył myśl Ronijczyk. – Ksinie, to koniec twej misji – oznajmił Rodmin. W przestrzeni tuż obok kotołaka zawisło coś jakby lustro. – Wejdźcie w nie i od razu znajdziecie się w Suminorze, w mojej pracowni... Hamniszowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wskoczył w taflę i pomachał kotołakowi z drugiej strony. Ksin podszedł do lustra i zawahał się. Pomyślał o Hanti i o Amarelis. Kochał je! Obie. Jednakowo. – Coś cię tu trzyma? – ponaglił go Rodmin. – Przecież Hanti czeka w waszej komnacie...
Natomiast Amarelis czekała na spalenie oznak panieństwa... Ksin stał jak skamieniały, nie mogąc podjąć decyzji. A właściwie to ta decyzja podejmowała się sama, wystarczyło jej tylko nie przeszkadzać. – Pospiesz się! To jest magiczny portal, a nie zwykłe zwierciadło! Nie można stać przed nim zbyt długo, bo pojawi się twoje odbicie... – Niech się pojawi – rzekł powoli Ksin. – Ostrzegam, ulegniesz trwałemu rozdwojeniu. – Wiem, dałeś mi tę wiedzę. – Ksinie, co się stało? – Pokochałem kobietę... – Drugą? – Tak. – Więc... – Rodmin podjął szybką decyzję. – Powodzenia! Teraz w lustrzanej tafli portalu pojawiło się odbicie Ksina. Prawdziwym odbiciem, powtarzającym dokładnie te same ruchy, było jednak tylko przez chwilę. Potem wizerunek się uniezależnił i obejrzał na kogoś po drugiej stronie. Kotołak poczuł, jakby coś z niego spływało, i stwierdził, że imię Hanti już nic dla niego nie znaczy. Podejrzewał, że imię Amarelis nie znaczy z kolei nic dla Ksina po drugiej stronie portalu. Podzielili się. Podzielili sobą, swoimi sercami, światami. Nie podzielili się jednak złem, które tkwiło w głębi nich, albowiem klątwy się dziedziczy, nie dzieli. Lustrzane odbicie Ksina wessało w siebie cały mrok i jeszcze jakby kogoś więcej... To nie było już ważne. Ksin zdążył zobaczyć, jak jego sobowtór wita się z Rodminem, i zwierciadlany portal się zamknął. – Co mogę dla ciebie zrobić? – usłyszał w sali swój własny głos. – Potrzebny mi klucz, który otworzy moim koczownikom przejście do Pierwszego Świata. Nie możemy tu zostać. Wkrótce ten świat ogranie szaleństwo głodu i wojny. – Już gotowe! – zabrzmiała po chwili odpowiedź Rodmina. – Uważaj, przesyłam tą samą drogą, co pioruny kuliste... – Z powietrza wyleciał czerwony kryształ. Ksin złapał go w locie. – Działa za pośrednictwem dotyku. – Wiem, dziękuję.
– Bądź szczęśliwy, gdziekolwiek się znajdziesz – rzekł znów do Ksina jego własny głos. – I ty też bądź szczęśliwy... – Wiedział już, że to życzenie spełni się opacznie. Zapadła cisza. Koniunkcja światów zanikła. Ksin został sam w pustym, zrujnowanym pałacu martwego maga. Szybko ruszył do wyjścia, mijając sczerniałe szkielety, obalone posągi, zwałowiska gruzu i niewielkie pożary. Na zewnątrz przekonał się, że jęczący na palach nieszczęśnicy zamilkli. Wszyscy doznali wreszcie błogosławieństwa śmierci. Naprzeciw, z obozu, wychodziły niezmierne tłumy ludzi z pochodniami. Szczęśliwie noc była bezgwiezdna i nikt nie dostrzegł samotnej postaci chyłkiem opuszczającej pałac. Dzięki temu Ksin z łatwością wmieszał się pomiędzy gapiów, którzy wciąż nie rozumieli, co się stało. W szczególności gromadzący się najemnicy nie pojmowali jeszcze, że wielka wyprawa wojenna została już odwołana i że nie ma dość statków, które rozwiozą ich do ojczystych krajów, zanim tutaj skończy się żywność... Magowie namiestnicy, przerażeni łuną wybuchu i pożaru, bezskutecznie czekali, aż Korathos wezwie ich i wyda nowe rozkazy. Sami bowiem decydować nie umieli. I nikt nie pilnował już ruchu na drogach w tym olbrzymim obozie. Dyscyplina z każdą upływającą chwilą odchodziła w zapomnienie. Idących mu naprzeciw koczowników powracający Ksin spotkał w połowie drogi między ich kwaterami a pałacem Korathosa. Były z nimi wszystkie kobiety i dzieci, wzięli swój cały dobytek. Był też Saro. Pierwsza na spotkanie kotołaka wybiegła Amarelis i przytuliła się do niego mocno, bez słowa. – To nie ja ich wezwałem, kapitanie! – zawołał łotrzyk. – Wpadłem już na nich, jak wracałem... – W nieznane powinniśmy iść wszyscy – stwierdził z prostotą Ampeker. – Niesłusznie nas pozostawiłeś, wodzu. – Wybacz mi, o czcigodny. Ksin zaprowadził całe plemię na jeden z pustych teraz placów ćwiczeń. Krótko wyjaśnił im, dokąd i dlaczego chce ich zabrać. Większość starców odmówiła powrotu do Pierwszego Świata, jednak wszyscy młodzi koczownicy oraz Ampeker chcieli tam podążyć. Nie
zmuszano nikogo. Koczownicy podzielili się sprawnie, pożegnania trwały krótko. Ci, którzy wybrali kotołaka, zbili się w ciasną, zespoloną dotykiem gromadę. Najmocniej zaś uchwyciła się Ksina Amarelis. Ogarnął ich magiczny wir... * * * – Wina? – zapytał Rodmin, kiedy zgasła poświata magicznego portalu. – Z przyjemnością! – Hamnisz, nie czekając, aż gospodarz rozleje napitek w kubki, chwycił cały dzban i przechylił go z rozmachem, aż wino pociekło mu po policzkach i brodzie. Pił potężnymi haustami, jakby właśnie wrócił z pustyni. Ksin usiadł ciężko za stołem i popatrzył obojętnie na kubek, który chwilę później podsunął mu mag. – No, pij, już po wszystkim! – zachęcił go Rodmin. – Niezupełnie – westchnął głęboko kotołak. Ogarnęło go przejmujące uczucie, że przez ten portal śmierć przeszła razem z nim... – Co masz na myśli? Zignorował pytanie. Nie był w stanie dobrać właściwych słów, by odpowiedzieć. – Hamnisz, nie pij tyle! – Ksin odepchnął od siebie myśl o mroku, który z chwilą rozdwojenia gwałtownie zgęstniał w jego duszy. Poderwał się z krzesła. – Robota czeka! – zawołał. – Dokąd teraz? – Ronijczyk posłusznie odstawił dzban. – Do pałacu arcyświętcy! – Idę z wami – zakomunikował Rodmin i zaczął zakładać na szyję nowe bojowe amulety. Prosto z pracowni nadwornego maga Ksin poszedł na wartownię, gdzie zarządził natychmiastową mobilizację straży pałacowej. Pół godziny później na ulice Katimy wymaszerowały dwie setki uzbrojonych po zęby gwardzistów, łomocząc podkutymi butami o stołeczny bruk. Na czele szli kotołak, Rodmin, Hamnisz i Miridz, który wydobrzał przez te trzy dni, jakie upłynęły w świecie Międzykontynentu. Przechodnie w popłochu schodzili im z drogi. Zbrojny pochód robił
tym większe wrażenie, że na jego końcu toczono katapultę i dwie balisty wraz z wozem pełnym pocisków. Kiedy zaś okazało się, że cały oddział zmierza w kierunku głównej świątyni Reha, stołeczne ulice gwałtownie opustoszały. Król Redren akurat zabawiał się w haremie i nie miał ochoty, by zawracano mu głowę. Z zasady monarcha życzył sobie być informowany o wszelkich spiskach dopiero po ich wykryciu i likwidacji. Z tej prerogatywy Ksin i Rodmin właśnie korzystali. Świętcy na wieść o nadchodzącej gwardii zdążyli zamknąć bramę świątyni, ale nie zdołali zabarykadować jej dość solidnie, by pozostała zawarta, kiedy w imieniu króla zapukano do niej z katapulty. Dopiero gdy smętne resztki wrót zwisły z wyłamanych zawiasów, drogę w głąb sanktuarium zastąpił im pierwszy świętca. – To teren poświęcony! – zawołał do Ksina. – Pomioty Onego nie mają tutaj wstępu! Kotołak nie zniżył się do dyskusji, dał znak Rodminowi, który szybko wyrecytował zaklęcie i nagły wicher zamiótł po dziedzińcu świętcą oraz resztkami desek z bramy. Po wejściu do głównego budynku świątyni atakujący się rozdzielili. Gwardia sprawnie obsadziła strategiczne punkty, zmuszając straż świątynną do złożenia broni. Wskutek zupełnego zaskoczenia zdolnych do walki strażników przybytku Reha zastano ledwie dwudziestu, na dodatek rozproszonych po całym kompleksie świątynnym. Walki zatem nie było. Wystarczyło wezwanie do posłuszeństwa królowi. Rodmin poszedł rozmówić się z arcykapłanem, Ksin zaś ze swoimi najemnikami zszedł do podziemi. Tutejsza straż też nie stawiała oporu, ale nie kwapiła się do mówienia. Dopiero dwie kolejne szczęki przetrącone kocią łapą sprawiły, że nadzorca więzienia dla heretyków bez szemrania zaprowadził ich do celi, w której przetrzymywano pojmanego Sargona. Najemnik był mocno obity, ale uniknął poważniejszych okaleczeń. Stracił tylko kilka zębów, złamano mu dwa żebra. Tortury były amatorskie, ponieważ bano się wzywać cechowego kata. Wtedy bowiem, jako zwierzchnik katowskiej gildii, dowiedziałby się o sprawie mistrz Jakub, który był całkowicie lojalny królowi, a ponadto ściśle przestrzegał prawa i nie tolerował tortur bez
formalnego wyroku. – Czego chcieli? – zapytał Ksin uwolnionego najemnika. – Najpierw przekupić – odpadł Sargon, rozmasowując nadgarstki, z których zdjęto kajdany. – Kiedym odrzekł, że mam już zleceniodawcę, kazali mi się przyznać, że to ty, panie, wynająłeś nas, abyśmy osłaniali wiedźmę Hadenę i pomogli jej rzucić urok na królewską faworytę. Na razie jednak poprzestali na wstępnym rozmiękczaniu... Miridz, pożycz no sztylet! – zmienił nagle temat. Młodszy najemnik sięgnął do pasa. – Masz! – Podał broń towarzyszowi, który bez zbędnych słów podszedł do nadzorcy świątynnych lochów, bez ostrzeżenia wbił mu ostrze w brzuch, przekręcił i szarpnął fachowo w kierunku mostka. Były oprawca najemnika zachłysnął się wciąganym powietrzem i siadł skulony pod ścianą, oburącz przytrzymując wypływające jelita. Nie śmiał się poskarżyć na swój los. Nikt inny nie skomentował zdarzenia. – Na czym to skończyliśmy...? – zapytał Sargon, wycierając z krwi i zwracając pożyczoną broń. – Zatem chcieli mnie złamać, ale im się nie śpieszyło. Chyba trzymali mnie w zapasie, na wypadek gdyby ich spisek zaczął iść nie tak. – Poprosimy arcyświętcę, aby wyjaśnił nam pozostałe szczegóły – stwierdził Ksin. – Chodźmy na górę! W przedpokoju osobistych apartamentów kapłana zastali świeże ślady krótkiego, acz gwałtownego magicznego pojedynku. Pokiereszowane rykoszetującymi piorunami kulistymi ściany jeszcze dymiły. Jak się okazało, Rodmin natknął się tutaj na twórcę i animatora wiedźmy Hadeny, który czekał akurat na audiencję u najwyższego kapłana Reha. Nekromanta słabo znał magię bojową i obecnie przenicowany jak skarpeta w czwartym wymiarze wzdłuż własnego układu pokarmowego bardzo mało przypominał istotę ludzką, bardziej zaś wielki sinoczerwony mięsny supeł bez początku ani końca... Poza nim leżało tu jeszcze dwóch akolitów, których przechodzący Rodmin jedynie ogłuszył. Z pokojów arcyświętcy dobiegały odgłosy ożywionej kłótni. – Powtarzam jeszcze raz! – Ksin rozpoznał podniesiony głos arcyświętcy. – Nie znam tego człowieka! Nie wiem, czego tu chciał ani z czym do mnie przyszedł! Nie mówiłem z nim jeszcze.
– Czy wasza świątobliwość przyjmuje osobiście, w swych prywatnych pokojach, każdego przybłędę, który zażyczy sobie się z nim spotkać...? – Mag kpił w żywe oczy. Na widok wchodzącego Ksina arcyświętca Bero VII, następca Bera VI, z królewskiego rozkazu przemienionego w wampira za spisek, zamilkł i zaciął usta. Darował sobie jałowe protesty i gadanie o profanowaniu świątyni. Nowy naczelny kapłan religii panującej był dość młody jak na tak wysoki urząd, miał dopiero czterdzieści lat i oczekiwano, że nie będzie aż takim fanatykiem Prawa Czystości jak wysocy świętcy z poprzedniego pokolenia. Niestety, właśnie okazało się, że płonne to były nadzieje. Teraz Bero stał blady, wyniosły, w pontyfikalnej szacie, którą najwyraźniej włożył na spotkanie z nekromantą zabitym przez królewskiego maga. – Cóż mi zarzucacie?! – spytał wreszcie. – Miało być wzajemne zrozumienie i wybaczenie – przypomniał mu Rodmin. – Obejmując swój urząd po niesławnym poprzedniku, wasza świątobliwość zapewniałeś, że świątynia Reha znów będzie wierną i niezachwianą podporą tronu... – I tak jest! – wtrącił stanowczo Bero. – Tymczasem główną wytyczną twego postępowania okazała się zemsta, zemsta i jeszcze raz zemsta – dokończył myśl mag. – To nieprawda! – zaprzeczył świętca. – Bez przerwy szukałeś sposobu... – Rodmin zignorował wymówki. – Zniżając się do najpodlejszych knowań z przeklętymi nekromantami... – Nic złego nie uczyniłem. – Postanowiłeś wykorzystać brak doświadczenia kapitana Ksina i podstępnie przekonać go, że królewska faworyta nosi w sobie potwora wyrodźca. – Rodmin metodycznie demaskował spisek krok po kroku. – Gdyby Ksin w trosce o życie króla zabił ciężarną Danezję przed rozwiązaniem i okazałoby się, że dziecko było normalne, pałacowa kariera kotołaka skończyłaby się raz na zawsze. Redren nie przyjąłby już na służbę żadnego stwora Onego. Taki był twój plan! – rzucił arcyświętcy w twarz. – Sądziłeś, wasza świątobliwość, że ja, zajęty spiskiem magów z innego świata, nie dopilnuję tej sprawy. Zadbałeś więc, abym musiał wyjechać z Katimy, uprzednio w zmowie z Korathosem organizując zamach na Erkala. Tak oto uczyniłeś się
ślepym i bezrozumnym narzędziem w rękach Korathosa, który knuł zagładę Suminoru. Zaślepiony swą małą zemstą zatraciłeś poczucie racji stanu! – To wszystko potwarz i kłamstwa! Mnie też wmanewrowano w ten spisek, dowiodę swej niewinności! – Jak, wasza świątobliwość? – Zgodnie z prawem Suminoru, a także przywilejem arcyświętcy Reha, któremu przysługuje niepodważalny sposób oczyszczenia się ze wszystkich możliwych oskarżeń – oznajmił wyniośle Bero. – Oddasz swą prawą rękę? – Zanieście ją królowi na dowód mej niewinności i wierności! – Arcyświętca wygłosił rytualną formułę, po czym demonstracyjnie podwinął rękaw szaty i położył przedramię na pobliskim stoliku. – Tnijcie! Ksin i Rodmin wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami, a następnie kotołak dał znak jednemu z towarzyszących mu gwardzistów. Ten natychmiast wyciągnął miecz i bez dalszych ceregieli szybkim, pewnym cięciem odrąbał prawą rękę świętcy trzy palce poniżej łokcia. Bero VII nawet nie jęknął. Jedynie pobladł, przez jego twarz przemknął krótkotrwały skurcz. Okazał doprawdy imponujące opanowanie i wytrzymałość na ból, a zarazem dał świadectwo bezmiaru fanatyzmu, z którego czerpał duchową siłę. Mag i kotołak dopiero w tej chwili przekonali się, jak twardego i nieugiętego przeciwnika mają w osobie obecnego arcyświętcy. Rodmin bez słowa, składając palce w misterny Znak, nałożył na kikut czar powstrzymujący krwawienie. – Stwierdzam w imieniu prawa, że arcyświętca Reha, Pana Gwiazd Czystych, w sposób niebudzący dalszych wątpliwości oczyścił się z wszelkich podejrzeń i zarzutów. – Ksin wygłosił urzędową formułę. Nic innego mu już nie pozostało. – Niezwłocznie złożymy u stóp króla dowód twojej niezachwianej wierności, wasza świątobliwość. – Kotołak z koniecznym w tej sytuacji szacunkiem zwrócił się wprost do kapłana. – Jeszcze szybciej opuśćcie progi tego przybytku! – odpowiedział mu dumnie bezręki arcyświętca. Głos mu nie zadrżał ani trochę.
* * * Gdzieś w Pierwszym Świecie kotołak i Saro, jak kiedyś, teraz znowu zbierali drewno na ognisko. Przynosili kolejne naręcza Amarelis, która starannie układała je w wielki stos. Pomagali jej przy tym matka, bracia, ojciec, siostry i dalsi krewni. Dziewczyna błyszczącymi oczami wpatrywała się w Ksina. To był dzień jej oficjalnego zamążpójścia. – Powiedz mi, kapitanie – odezwał się Saro, kiedy wracali z ostatnim ładunkiem opału. – Czemu kazałeś mi zebrać popiół Bertii? Myślałem, że będzie z tego jakaś magiczna broń na Korathosa. – Nie. Zrobiłem to ze względu na ciebie. – Na mnie? – zdziwił się. – Tak. Wiem, że popiół strzygi ma pewne szczególne właściwości lecznicze. – A co leczy? – Duszę. Póki będziesz miał pamiątkę po niej, cokolwiek się stanie, nie stracisz resztek człowieczeństwa. Saro milczał tak długo, że Ksin zaczął się obawiać, czy go przypadkiem nie obraził. Po tym, co Bertia zrobiła mu podczas swej pierwszej przemiany, łotrzyk nie mógł już zaspokoić żadnej kobiety. Próbował bez skutku. Magia lecznicza okazała się bezsilna w tej mierze. – Dziękuję, kapitanie – powiedział wreszcie Saro. – Ale nie mów nikomu, że bardzo mi jej brakuje... – Masz moje słowo! Wkrótce zaszły słońca i zapłonęło ognisko. Ksin stanął przed nim z odświętnie ubraną Amarelis u boku, a wokół nich zgromadziła się plemienna starszyzna oraz rodzina panny młodej. Kotołak odczekał, aż płomienie wzbiją się ponad głowy zgromadzonych, po czym wyjął zawiniątko z włosami oraz panieńskimi ozdobami swej młodej małżonki i obchodząc krąg, pokazał wszystkim jego zawartość. Każdy musiał zobaczyć, że dziewczyna nosząca wcześniej te hafty i włosy będzie od tej chwili jego prawowitą żoną. – Za nowe życie! – rzekł głośno Ksin i rzucił przeszłość w ogień.
KTL, Warszawa, listopad 2002, luty–kwiecień 2003, czerwiec– wrzesień 2014
© Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia”, Warszawa 2015 Text © copyright by Konrad T. Lewandowski, 2015 Ilustracje na okładce Kerem Beyit Projekt okładki Marta Weronika Żurawska-Zaręba Korekta Krystyna Lesińska, Przemysław Komenduła Korekta plików po konwersji Irmina Garlej ISBN 978-83-10-13003-7 Plik wyprodukowany na podstawie Ksin sobowtór, Warszawa 2015
www.naszaksiegarnia.pl Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA Sp. z o.o. 02-868 Warszawa, ul. Sarabandy 24c tel. 22 643 93 89, 22 331 91 49, faks 22 643 70 28 e-mail:
[email protected]
Plik EPUB przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail:
[email protected] www.eLib.pl