dla IAESTE za możliwość odbycia praktyki w Chinach dla MuDan, MengXin i LiFang za przyjaźń i pomoc w codziennych zmaganiach z kulturą i językiem dla rodziców za zrozumienie, wsparcie i pomoc w korektach dla Marka za prośby o kolejne części dla Leandra, Raula, Maurycego, Marcina i Ani, bo może kiedyś przeczytają
PRZEDMOWA
Z wykształcenia jestem biotechnologiem, obecnie w trakcie przewodu doktorskiego z chemii. W czasie studiów, dzięki organizacji IAESTE, wyjechałam na dwa dwumiesięczne staże. Podczas pierwszego wyjazdu, do Brazylii, poznałam mojego narzeczonego Leandra, o którym będzie mowa w tej książce. Dwa lata później wybrałam się do Chin, gdzie prowadziłam niniejszy dziennik. W związku z faktem, że w Państwie Środka wiele stron i portali internetowych jest blokowanych, moje zapiski wraz ze zdjęciami dawały możliwość dzielenia się z rodziną i przyjaciółmi w miarę na bieżąco przygodami, przemyśleniami i samotnością, z którą borykałam się podczas stażu. Poza opisami życia codziennego, w których sporo miejsca poświęciłam chińskiej kuchni, w zapiskach znajdą się też wyprawy do Szanghaju w towarzystwie chińskiego opiekuna/studenta i wizyta na odbywającym się tam w tym czasie Expo, samotne już wyprawy na górę Huang Shan i do Pekinu, niekończąca się podróż na twardych siedzeniach na trasie Pekin – Hangzhou, zwiedzanie Hangzhou, wizyta na plantacjach herbaty, Suzhou i zakup sukienki ślubnej oraz zamykająca staż podróż nad Jezioro Tysiąca Wysp. Czytelnik będzie mógł zapoznać się nie tylko z chińskimi kulinariami, ale także z codziennymi zwyczajami, mentalnością i zamiłowaniem miejscowych do karaoke. Chiny to niesamowity kraj, pełen skorych do pomocy ludzi, bogatej kuchni i niezapomnianych widoków. Jeżeli z początku mój opis wydaje się trochę pesymistyczny, to jedynie znalezienie się zupełnie samej w nowym i nieznanym miejscu może być tego przyczyną. Chciałam zaproponować Państwu mój dziennik, dziennik zwykłej osoby na zwykłym stażu, tyle że w Chinach.
ROZDZIAŁ I Pierwsze kroki 中 Hangzhou w święta 中 Przystojny i Mądry, czyli Śliwek 中 Jak działa telewizor 中 West Lake 中 Przemyślenia 中 Shanghai 中 Expo
2.10.2010, sobota Znowu w drogę, tym razem Chiny. Niby jestem już bardziej doświadczonym podróżnikiem, ale stres jakby większy. Wtedy, przed Brazylią, wszystko było takie łatwe, pewnie też i dlatego, że nie potrafiłam sobie wyobrazić, co może mnie tam spotkać. Plus fakt, że cała ta podróż była dla mnie ucieczką od przykrej rzeczywistości. Spałam jakieś pół godziny, trzeba się przecież spakować, zmontować machinę do podlewania kwiatków, sprawdzić, czy jestem w stanie uszyć sukienkę ślubną… Amsterdam. Zaspana wyciągam plecak spod fotela, a okrągły Amerykanin z siedzenia za mną wstrzymuje ruch. Dałam znak, żeby poszedł, a w odpowiedzi usłyszałam rubaszne: Come on, sweetie… (chodź, cukiereczku). Jakie sweetie!!! Ja, wielki podróżnik, zdobywca
Brazylii zmierzający na spotkanie z kulturą Wschodu – sweetie…? po prostu chamstwo. Teraz to na pewno sobie nie poradzę w tych Chinach… Hangzhou. Tak jak w Brazylii, tak i tutaj nie udało mi się wytłumaczyć mojemu opiekunowi, że po ponad dwudziestogodzinnej podróży można być zmęczonym… Pojechaliśmy do niego, bo jak się okazało, w mailu: Don’t worry, don’t worry, ale żadnego noclegu jak na razie nie mam zarezerwowanego. Obszar uniwersytecki, akademiki ciągną się po horyzont, z zewnątrz wszystko wygląda całkiem nieźle, wewnątrz tynk się łuszczy, na korytarzach jakieś resztki obiadu i inne pałętające się śmieci. Pokój może nie ośmioosobowy z miejscem na dwie pary butów, jak mnie straszono, ale też pięciogwiazdkowy hotel to to nie jest. Trzy prycze z cienkimi materacykami plus łazienka. Na czas mojego prysznica kolega nawet wyszedł z pokoju, coby mi aby na pewno nie przeszkadzać. Po wejściu do łazienki zastanawiałam się, czy by nie odwrócić się na pięcie – pod oknem porcelanowa dziura zamiast klozetu, a prysznic to wystający ze ściany szlauch i dziura w podłodze, niczym od reszty nieodgrodzone. Myjąc zęby, usłyszałam, że ktoś wszedł do pokoju. Może jednak kolega wrócił… Wyjrzałam – to jednak tylko jego sublokator z dziewczyną. Po minach stwierdzam, że nic nie wiedzą o tym, że przyjeżdżam, pewnie o tym, że Alvin zaproponował mi miejsce w tym pięknym pokoju, też nie… I tak nie jestem pewna, czy chcę tu zostać… prycza w towarzystwie dwóch chłopaków i jeszcze ta łazienka… Idziemy coś zjeść. Alvin wraca z rachunkiem, za chwilę pani przynosi jakieś dwie zupy i ryż z mięsem, patrzy na rachunek i krogulczym pazurem wykreśla dostarczone pozycje!!! Każdy jak do tej pory ma długie paznokcie, zadbane, ale nie tak przycięte jak nasze, jak widać, ma to swój powód… Co się tyczy jedzenia, zupy to rozwodnione tofu, jedna w smaku całkiem przypomina owsiankę, na drugiej, tym razem na słono, unosi się zupełnie nieapetyczny kożuch. Wybieram owsiankę. Co do dań głównych, wszystko jadalne: kupka ryżu i cielęcina z grzybami lub wieprzowina z pomidorami. Napoi nie ma, zamiast tego popija się zupę. Za każdym kęsem myślę o tym pazurze… dwa ryże i
dwie zupy = 23 juany. Alvin dopytuje, co ja tak w ogóle będę robić tutaj na uczelni, bo jak chcę, to on mi może pomóc znaleźć jakąś dodatkową pracę, żebym mogła się, no wiesz… utrzymać… Yyyyyy… Przy cenach jedzenia 1500 miesięcznie powinno mi chyba wystarczyć, z drugiej strony – czy w takim razie wszyscy tutaj harują na dwa etaty? Czas zarejestrować się na policji. Nie działa, nic nie działa, system jest wyłączony, bo jak święto, to święto. Kolega popertraktował i wyszło na to, że pan policjant przymknie oko i nie naliczy mi kary, jak się zarejestruję ósmego, gdy już wszystko poświątecznie wróci do normy. Poszliśmy kupić mi kartę SIM – dla obcokrajowca 1000 juanów, dla miejscowego 300, cena to 200, reszta depozyt. Dobrze, że kolega użyczył mi swojego nazwiska, bo nawet nie mam tyle przy sobie. Nie dało się w Warszawie znaleźć więcej niż 520 juanów, więc na razie utknęłam z tym, co w kieszeni. Telefon, potem opłata za nocleg w Noah Hotel dzisiaj 180, bo święto… ale powinnam zostawić 100 depozytu… wykończą mnie tu z tym depozytem. Jeździliśmy od bankomatu do bankomatu, w każdym albo Skontaktuj się z bankiem, który wydał kartę albo Nie mogę nawiązać połączenia. A przecież aktywowałam kartę przez internet! Mieliśmy pojechać nad jezioro, ale nie było gdzie zaparkować, więc kolega zdecydował, że pójdziemy coś zjeść. Trochę mnie martwi ta karta. A jeżeli jednak zostałam z 20 juanami, 5 euro i 10 dolarami… Leandro zadzwonił. Hurra! Jednak moje SMS-y dochodzą. Hurra! Trochę tak głupio rozmawiać, jak Alvin prowadzi… ale i tak hurra! Czas się rozłączyć, pora na kolejny bankomat, moja Visa nadal nie działa, ale warto jednak nie słuchać specjalistów, bo wypróbowałam zwykłą polską kartę i udało się!!! Hurra!!! Bocian!!! Uratowaniiii!!! Dopiero po rozmowie z domem okazało się, że Visę należy też odblokować w polskiej agencji, ale w banku zgodzili się w drodze wyjątku przeprowadzić proces zdalnie. Najważniejsze, że nie zostanę bez pieniędzy 7966,01 km od domu! Jeździmy tak od jednej restauracji do drugiej, on tam zagląda albo krzyczy do parkingowych, ale nigdzie nie ma wolnego stolika. Coś
niesamowitego. Jak to możliwe, że wszędzie jest tak pełno! Wracamy do Xiasha, może tam się coś znajdzie. Spać, spaaaać. Po drodze próbuje mnie nauczyć kilku nazw, żebym chociaż z taksówkarzem mogła się porozumieć. Mówi też, że naprawdę nazywa się Li Jun. – A co to znaczy? – pytam, bo już wyczytałam, że imię to jakby wróżba dla dziecka. – Jùn to przystojny, a Lῐ mądry – z dumą tłumaczy Alvin. – No, dżun rzeczywiście się zgadza w mojej książce, o, tu handsome – 俊 jùn, ale to drugie to jak nic śliwka! Plum – 李lῐ. – Nie, nie, nie – rechocząc, zaprzecza. – Lῐ ma dużo znaczeń i zależy od kontekstu … Niech mu tam będzie: przystojny i mądry. Dla mnie to wypisz wymaluj Pan Śliwka. Wreszcie czas wracać do hotelu. Na widok telewizora w pokoju podrwił trochę, że na nic mi taki sprzęt, bo w Chinach obsługa TV to nie taka prosta sprawa, i nareszcie poszedł. Ja sobie nie poradzę… Po włączeniu wyświetla się główny panel, na którym można wybrać, czy chce się oglądać film, program telewizyjny, słuchać radia itd. Uruchamiam tłumacz internetowy i już wiadomo, który ze znaczków symbolizuje film. Przechodzimy do następnego okna. Tutaj tytuły, a górny pasek – katalogi filmów, wszystkie chińskie, poza drugim – tu znajdziemy stare zagraniczne szlagiery, więc jeżeli chcę, mogę już oglądać Leona zawodowca, niestety po francusku, Tootsie czy inne klasyki z lat 90. Jak to dobrze mieć swój pokój, normalną łazienkę i łóżko z materacem. Mam nadzieję, że ten akademik nie będzie taki zły…
4.10.2010, poniedziałek Niestety czas wstawać, bo Przystojny i Mądry już SMS-uje, czy spotkamy się za czterdzieści minut albo może trzydzieści… Odpisuję, że jeszcze godzina, dopiero wstałam. Opowiada, że OK, po czym i tak przyjeżdża za pół godziny. Do Szanghaju już wczoraj wiedziałam, że nie jedziemy, bo too many people – za dużo ludzi, na górę (Huang Shan) też nie da rady, bo już nie ma miejsc!!! Plan na dziś: śniadanie i West Lake Xī Hú 西湖. Może przynajmniej dziś znajdziemy jakiś parking.
Praktycznie wszystkie mijające nas samochody ustrojono jakimiś naklejkami z napisem Jestem silniejszy od ciebie, znaczkami transformersów lub kotków – na każdym widniała przynajmniej jedna. Na śniadanie bułeczki z nadzieniem z mięsa mielonego, krewetek i sosem jak w kołdunach, który trzeba najpierw upić, żeby nie rozpryskiwał się na wszystkie strony. Całość macza się w mieszaninie octu z ostrą pastą. Do picia powtórka z wczoraj, czyli słodki sojowy napój. 虾仁生煎 xiārén shēng jiān – bułeczki, w wolnym tłumaczeniu krewetki łaskawie smażone na patelni. 冰豆浆(甜) bīng dòujiāng (tián) – mleko lub bardziej dosłownie lodowa miazga z fasoli (na słodko). Zachodnie Jezioro. Ludzi jest pełno, różnych… Mnóstwo osób chcących zrobić sobie zdjęcie z pomnikiem lub posłuchać grajka. Najwięcej jednak takich, co muszą iść na most, bo wiele romantycznych chińskich legend rozgrywa się właśnie na nim, w każdym razie wszystko, co mogłoby kogokolwiek zainteresować, jest już otoczone. Jezioro – ogromne, obejście go dookoła zajęło nam ok. czterech godzin. Bez zwiedzania świątyń, bez zwiedzania czegokolwiek, bo kolejka ludzi kłębiących się wokół miejsca, gdzie stała prawdziwa kolejka po bilety, wystarczała, by odstraszyć. Każda część jeziora jest inna, na początku masa tutejszych, którzy przyjechali autobusem i chcą trochę wypocząć na skrawku zieleni. Po tafli unoszą się niezliczone egzotyczne łodzie w kształcie domków, smoków i małe wiosłowe czółna do samodzielnego sterowania.
Co pewien czas mijamy jakieś atrakcje: tu grajek, jakiś kamień z napisem Hangzhou, którego normalnie mieszkańcy w ogóle nie zauważają, ale w dzień taki jak dziś, gdy większość samochodów ma „zagraniczne” rejestracje, każdy chce mieć zdjęcie… ze wszystkim. Jest też i ogródek z parasolami i stolikami otoczony szpalerem sklepów. W zwykły dzień można tutaj usiąść za darmo, nawet niczego nie zamawiać, dziś niestety cena od 40 juanów wzwyż… święto to święto. Pomimo obostrzeń rządu dzieci widzi się na każdym kroku – rodzice noszą je na rękach, tulą do snu, żadnych scen podpadających pod zasłyszaną makabrę. Wchodzimy do muzeum jeziora. To raczej zbiórka różności, trochę o historii Expo, trochę o produkcji jedwabiu, jakaś stara riksza… na którą
pomimo tabliczek o zakazie dotykania eksponatów i otaczających ją taśm właśnie wspina się mamusia z dzieckiem, drugie już biegnie – a tatuś robi zdjęcia.
Wracamy na świeże powietrze, na skrawku zieleni tabliczka Don’t disturb the growing grass; chyba tylko w tej części świata istnieją tak poetyczne zakazy deptania trawników: „Nie przeszkadzaj trawie w rośnięciu”. W całym mieście i dziś, i wczoraj pełno samochodów przyozdobionych do ślubu, w parku też nie brak młodych par podczas sesji zdjęciowych. Następny przystanek – park bambusów. Coś niesamowitego. Zieleń, egzotyczna architektura, a w trawie ukryte głośniczki przygrywają z cicha. Tak jak i u nas, tu też znajdą się panowie grający w karty i szachy. Oczywiście znajdzie się też i ktoś gapiący… wczoraj nie widziałam żadnego cudzoziemca, dziś w bardziej turystycznym miejscu może
trzech… Nie aż tak wiele osób się gapi. Dzieci wszystkie – machają z samochodów albo po prostu otwierają szeroko usta. Nie zawsze da się iść parkiem, czasem z powodu tłoku, czasem z powodu opłaty, a czasem po prostu trafia się w ślepy zaułek. Wszędzie wokół mnóstwo rowerów. Po rejestracji można je wypożyczyć podobno za darmo. Czasem są dla nich specjalne pasy, czasem jeżdżą gdzieś z boku. Niekiedy razem z motorami, swego rodzaju rikszami i samochodzikami pełnymi turystów po prostu przeciskają się na pełnej prędkości wśród pieszych na chodniku. Wszędzie w okolicy wycieczki; już o nich czytałam, że przewodnicy, nie zważając na otaczający hałas, wykrzykują coś przez megafon, a za nimi podążają rzesze oczapeczkowanych turystów. Alvin strasznie mnie chciał na taką zapisać, ale na szczęście, z powodu święta nie było już miejsc. Nie wiem, przecież jakoś ci ludzie tu podróżują, więc czemu ja nie mogę? Coś chyba za bardzo przewrażliwiony ten mój kolega… Żadnych większych atrakcji nie udało nam się zwiedzić, ani mostu zakochanych z opowiastek ludowych, ani wieży, a wszystko z powodu wszechobecnych ludzi. Wczoraj był park „następnym razem”, dzisiaj atrakcje parku „następnym razem”. Coś ciężko mi idzie to zwiedzanie… A poza parkiem… na ulicy znajdzie się wszystko – jest pan sprzedający balony, riksze, piesi, samochody, autobusy rowery, znowu piesi, znowu samochody… wszystko. I to takie właśnie wymieszane, bo w sumie nie ma to znaczenia, czy są światła, czy nie i jaki jest ich kolor, czy jest przejście, czy nie; każdy chodzi i jeździ jak chce. Nawet mój „kierowca” wjeżdża na pasy, gdy niczego niespodziewający się piesi mają zielone i wrednie na nich trąbi. Co kraj, to obyczaj. W restauracji: zostałam pouczona, że tutaj, jeżeli stolik jest kwadratowy, to siedzi się, i owszem, na przeciwko, a przy okrągłym obok siebie. Myślałam, że znów zrobiłam coś nie tak, gdy pani przyniosła pokrowiec na krzesło i schowała w nim moją torbę. Na szczęście to tylko ochrona przed plamami od jedzenia. A do jedzenia… mamy drożdżówki ze słodkim nadzieniem z fasoli, zupełnie takim samym jak na Liberdade w Sao Paulo w japońskich naleśnikach. Pieczoną kaczkę, którą, ze względu na kości, niesamowicie
trudno je się pałeczkami. Bułeczki, zupełnie jak rano, tym razem na parze, a w środku same krewetki… wyśmienite. Potem podano jakieś seafood, ale nie udało mi się sprecyzować jaki. Biała galaretka, serwowana w papai z mlekiem kokosowym i czymś, czego też mi się nie udało zidentyfikować… Na stole pojawiła się ponadto ryba w ostrym sosie, z pomidorami i papryką chili… pyszna, chociaż ości trudno się łuska bez widelca. Ale tak naprawdę ciężko zrobiło się dopiero przy ostatnim specjale, gdy na stole pojawiły się jakieś długie, duże morskie skorupiaki. Jak Przystojny Śliwka zamawiał to, napomknęłam, że będzie się trudno łuskać. Wtedy on tylko się zaśmiał. Teraz już wiem dlaczego – on nawet takie pancerzykowe żyjątka je w całości, nawet nóżek nie zostawił… Na deser, gratis lodyyy; może nie wyglądają apetycznie, bo są takie bardziej wiórzaste niż kremowe, ale naprawdę znakomite, orzechowe… chyba. Na tym koniec. Po kolacji kolega odwiózł mnie do hotelu; udało mi się go jeszcze zagadnąć o znaki zodiaku. Nawet się trochę „rozgadał”, spytał o pogląd na religię w Polsce. Już po pierwszej, a ja dalej nie mogę spać. Jutro chyba znów tutaj zostanę. Nie wiem, czy on mnie lubi, czy na rękę mu zajmowanie się mną ani czy MI to służy. Może sama więcej bym zobaczyła? Nic to, w piątek do pracy, wtedy coś się odmieni.
5.10.2010, wtorek Nieprzespana noc, może stres, a najpewniej zmiana czasu… Tutaj druga w nocy, w Polsce 9:00. Mam nadzieję, że uda mi się przekonać mojego „mentora”, że dzisiaj nie mam ochoty nigdzie wychodzić. Iść razem po bilet, potem pozbyć się nadopiekuńczego towarzysza, pójść samej do supermarketu pod hotelem, spać, spać, spać i wieczorem wreszcie pozwiedzać okolicę. Zobaczymy, czy jestem wystarczająco asertywna… Umówiliśmy się o 9:00, przyjechał o 10:30, bo wczoraj poszedł na imprezę z kolegami i zaspał. Przyniósł jakieś naleśniki z kapustą, ostrym sosem i wyjątkowo podejrzanie wyglądającą parówką. Była mało mięsna w smaku, w kolorze toksycznie różowa. Zjadłam, o dziwo, ze smakiem. Do picia znowu jakieś mleko sojowe, tym razem o smaku pięciu ziaren.
煎饼馃子 jiānbing guŏ zi – pierwsze dwa to naleśnik, a reszty nie udało mi się rozszyfrować… W każdym razie podobno tradycyjna potrawa z rodzinnych stron Śliwka. Impreza dobrze mu zrobiła, bo jakoś łatwiej się z nim dogadać. Przynajmniej przez pierwsze pięć minut – potem znowu to samo, znów nie odpowiada, jak się coś do niego mówi. Nie wiadomo, co mu po tej głowie tak w ogóle chodzi, czy moje towarzystwo go cieszy, czy nie, czy to, co mówię, go obraża, interesuje albo może wcale nie obchodzi… po prostu nie wiadomo. Poszliśmy kupić bilety, w drodze powrotnej też nie dał mi pójść do supermarketu samej, bo przecież musi mi pomóc kupić wodę. Ale mam tu autonomię… Umówiliśmy się, że następnego dnia pojedziemy razem na dworzec i do Szanghaju. A teraz wreszcie mogę iść spać, hurra! No, prawie… Po godzinie przyszła sprzątaczka. Chciałam jej pokazać, że śpię, ale chyba nie zrobiło to na niej większego wrażenia – złożyła łóżko, do którego i tak się zaraz położę, coś się tam pokrzątała po łazience i poszła. Za godzinę ponownie ktoś zapukał, znów jakaś pani z hotelu; coś mi pokazywała na liście, tym razem moja pantomima na temat spania trochę ją odstraszyła. Trzecim razem obudził mnie Przystojny Śliwka, czy jestem już głodna, bo on może po mnie podjechać… Arghhh, czy nie da się tutaj wyspać!?! czy oni nie rozumieją, że chcę mieć spokój? Przecież dopiero jutro mamy się spotkać… grrr… Widok z okna hotelu też radosny – potłuczone kible i szuflandia… Przyjechał. Miał być o 5:00, przyjechał po 4:00. Poszliśmy do jakiegoś większego supermarketu, ale on tak gnał, że nie byłam w stanie nic pooglądać, w każdym razie muszę tam przyjść później sama na przeszpiegi. Kupił jakieś pakowane żarcie, byśmy mieli co jeść na Expo, bo tam, co nieraz podkreślał, wszystko będzie strasznie drogie. No zobaczymy… Kupił też lody i jakieś dwa rodzaje mrożonych pierogów. Jedne ciekawie zapakowane – na tackach, każdy pieróg osobno. Ciasto takie jak nasze, kształt też, jedne jakby z kiszoną kapustą pekińską, a drugie z mięsem, szczypiorkiem i czymś jeszcze. Co dziwne to, osoloną wodę po pierogach z tłuszczem traktuje się jako napój/zupę. Na moje szczęście zażyczyłam sobie dziś piwa, bo inaczej
też byłabym skazana na ten smakołyk. Wszyscy mnie pytają, czy jest tu jakieś dziwne jedzenie. W supermarkecie wpadły mi w oko kurze łapki, wędzone kacze głowy, no i głowy rybie, które są tutaj przysmakiem. Na razie tyle. Po kolacji Śliwek odwiózł mnie do domu. Jeszcze zrobiłam zdjęcie korytarza, żeby Leandrowi pokazać, jak niskie są tutaj akademiki; nie dość, że drzwi wąziutkie, to jeszcze strop nie sięga wyżej niż do 2 m. Już miałam mieć wolne, ale zaraz znowu Alvin zadzwonił, że kupił złe bilety, bo te nie są ważne w święto narodowe. Na szczęście przyjechał tylko na chwilę, wziął bilet i poszedł. A jednak mam wolne. Alleluja. W ciągu tych dni pytałam go też o różne rzeczy, np.: 1. Dlaczego ludzie przywiązują do lusterek albo rur wydechowych czerwone wstążki. Odpowiedź: „Nie wiadomo, ale wszyscy tak robią, więc się przywiązuje”. Po chwili druga odpowiedź: „Bo czerwony przynosi szczęście”. 2. Jak się pisze po chińsku na klawiaturze? Odpowiedź: „Istnieją dwa sposoby. Zawsze trzeba mieć zainstalowany odpowiedni program; w pierwszym z nich wpisujemy słowa w Pinyin, czyli znaczki chińskie zapisane fonetycznie, i program przekształca je w ideogramy. Albo w związku z tym, że każdy ideogram składa się z serii pociągnięć, ustawionych w odpowiedniej kolejności, można wklepywać pociągnięcia, a program je doda i połączy w znaczek. Drugiego sposobu używają głównie ludzie starsi, którzy nie znają zapisu Pinyin”. 3. Podobno czytamy wolno, bo wymawiamy każdą literę, a w głowie składamy je potem w słowa. Czy w takim razie oni czytają szybciej, bo mają od razu całe słowo narysowane, nie muszą nic składać i wymawiać na głos? Odpowiedź… Jak na wiele innych, również na to pytanie odpowiedziała mi głucha cisza… I jak tu gadać… Wiem też co nieco o chińskich przepisach drogowych, oprócz tego, że tutejsi mają zamiłowanie do chaotycznej jazdy. Mandaty są wymierzane przez rząd albo przez miasto, przy czym miasto może wymierzać mandaty tylko właścicielom samochodów w nim zarejestrowanych, jeżeli jesteś więc spoza miasta, parkuj, gdzie chcesz,
bo i tak ci nic nie grozi, ale swoi płacą 150 juanów. Wcześniej było wiele wypadków związanych z pijanymi kierowcami, jednak rząd temu zaradził. Jeżeli ktoś zostanie przyłapany nawet z niewielką ilością alkoholu we krwi, traci prawo jazdy dożywotnio! Na dodatek idzie do więzienia na jakiś czas. Co się zaś tyczy rejestracji, sposób nazewnictwa jest bardzo podobny do naszego, Chiny są ciut większe… więc same literki nie wystarczą i dlatego mamy: znaczek, który jest nazwą prowincji lub jej głównego miasta; literkę, oznaczającą, jakie to miasto w prowincji: A to stolica, a potem, zależnie od wielkości, B, C itd.; wreszcie na końcu numer. Wiele osób ogląda się tutaj na Zachód – na ulicach pełno jest reklam przedstawiających ludzi zupełnie innych od tutejszej społeczności. Ponieważ wszyscy są tu bardzo bladzi i drobni, czasem efekt stylizacji przeciętnego obywatela wydaje się trochę dziwaczny. Chłopaki mocno tapirują sobie włosy, nawet do 30 cm, sporo jest osób ufarbowanych na blond lub rudy, młodzi czasem sprawiają wrażenie, jakby uciekli z jakiegoś przedstawienia.
6.10.2010, środa Dziś wielka wycieczka. Wczoraj oddałam część rzeczy, więc nie mam tak dużo do noszenia… to znaczy komputer, ciuchy, dwa aparaty, żarcie, którego nakupował Śliwek. Miał zadzwonić, jak będzie na dole, czyli o 9:00. Gadam więc wesoło z Leandrem, gdy o 8:30 nie kto inny zapukał do moich drzwi, jak właśnie mój ukochany Śliwek… Czy on w ogóle nie zna się na zegarku, czy może chce się zrehabilitować za wczoraj??? Trzeba być pozytywnie nastawionym, w końcu spędzę z nim całe dwa dni. Dla Śliwka najważniejsze jest jedzenie, bo zawsze pyta, czy jestem głodna, czy już jadłam, a jak gdzieś już iść, to tylko coś zjeść, bo tak, to too many people… Pozytywne myślenie, pozytywne myślenie… Woda na drogę i idziemy szukać taksówek, podobno za rogiem jest postój. Przy wyjściu z hotelu jeszcze małe zamieszanie, pomimo tego, że pani miała gotowe wszystkie oryginały moich rachunków, żądała ode mnie moich różowych kopii… Nie bardzo rozumiem dlaczego, bo kwotę, którą ma mi
wydać, mogła równie dobrze ze swoich wyczytać. W związku z tym, że codziennie dostawałam jeden, każdy był w innym miejscu, jeden w przewodniku, drugi w paszporcie, ostatni znalazłam gdzieś upchnięty w kieszonce plecaka. W taksówce pewna nowość – kierowcę od pasażerów oddziela plastikowa przegroda. Nie tak jednak jak w samochodach policyjnych lub limuzynach, rozdzielająca przód i tył samochodu, lecz okalająca kierowcę z tyłu i z boku. Nie wiem, jak to się ma do crash testów i czy takie coś nie obcięłoby komuś głowy podczas wypadku, ale każda taksówka, którą widziałam, jest w coś takiego wyposażona. Warto zauważyć, że jeżeli wyjeżdża się poza strefę, należy zapłacić także za powrót taksówki. W porządku, u nas też tak jest, tylko że tutaj dworzec autobusowy oddalony o dziesięć minut drogi, na mapie oznaczony jako to samo osiedle, jest już inną strefą. Znudzona pytaniami, czy nie jestem głodna, na dworcu kupiłam gotowaną kukurydzę, zimną i bez soli. Musimy czekać jeszcze ponad godzinę. Nie bardzo rozumiem, po co wyszliśmy tak wcześnie, ale cóż… Śliwek bardzo dumny mówi, że jestem chyba jedynym obcokrajowcem na tej stacji… O Boże… Ponieważ jedziemy do innej prowincji, przed wejściem do naszej części poczekalni musimy pokazać przy odpowiednim stoliku bilety i dokumenty. Następne pół godziny i pani przy bramce skasowała nam bilety czytnikiem robiącym głośne „PING” i nareszcie wsiedliśmy. Wczoraj mówiłam, że w Polsce autobusy nie są zbyt dobre, nie mają łazienki, fotele nie za bardzo się chcą rozkładać itd., nie to co w Brazylii. W odpowiedzi usłyszałam, że tutaj to wszystko nówka sztuka, że zresztą sama zobaczę. No i zobaczyłam – takie same graty jak u nas. Różnica tylko taka, że za plecami słyszę różne chińskie spożywcze odgłosy, a, no i siedzenia są numerowane, ale u nas też się to zdarza. Kierowca puścił na cały regulator jakieś amerykańskie hity sezonu, a ja wzięłam się za czytanie, co ciekawego przewodnik ma do powiedzenia na temat Szanghaju. Li Jun też się przygotował do wycieczki, zrobił listę miejsc do odwiedzenia, oczywiście po chińsku i nawet nie na kartce, mapce czy czymś, co dałoby się razem oglądać, tylko wypisał wszystko na kartce, której zdjęcie zrobił komórką. Eh… jak poprosiłam, żeby mi
powiedział, które z miejsc z przewodnika ma na swojej liście, nie bardzo potrafił odpowiedzieć. Plan, żeby pokazał na mapie, gdzie to mniej więcej jest, też nie wypalił, bo on nie umie czytać mapy… ale za to wie, jak dojechać autobusem. Hurra? Resztę drogi udawałam, że śpię, a po pewnym czasie nawet udawanie okazało się zbędne. Obudziłam się podczas jakiejś kontroli, gdy wsiedliśmy do autokaru, trzeba było wpisać się na listę, teraz jakiś facet w stroju celnika sprawdzał, czy ta lista zgadza się z dokumentami. Podobno podczas Expo zaostrzyli środki ostrożności. Zamiast amerykańskiej muzyczki włączyli teraz jakiś film, a potem coś, co ja przynajmniej uznałam za kabaret. Dwóch facetów gada w studiu, a potem pokazują filmiki, w których np. zamaskowane Chinki stoją w rządku bez koszulek, tylko w stanikach, i jacyś faceci uczą się te staniki rozpinać… potem znowu dwóch gadających panów – coś tam się pośmiali. I następny filmik, tym razem jakiejś bójki na ulicy. Śliwek mówi, że to typ tradycyjnego chińskiego teatru… nie wiem dlaczego, ale z każdą kolejną odpowiedzią zaczynam coraz bardziej wątpić w mądrość i zdrowe zmysły mojego przewodnika… Za oknem jeszcze jeden przykład, co ciekawego i w jakiej ilości można wieźć niewielkim, dwu- lub trzykołowym pojazdem. Tym razem rowerzysta wiózł kwiaty, ale zdarzają się różne inne „kwiatki”, człowiek opakowany na 3 m wzwyż i 2 wszerz kartonami albo styropianem to swego rodzaju standard. Gdzieś po drodze dojrzałam też ulicznego sprzedawcę CD z kramikiem przytroczonym do bagażnika. Przyznam się, że rowerzystę z butlą z gazem przy tylnym kole zauważyłam dopiero potem na zdjęciu. Jeszcze w autobusie Śliwek zaczął się domagać wspólnych fotografii; wymusił nawet dwie, bo na pierwszym zdjęciu coś mu się nie podobało. Potem przez cały czas chciał zdjęć, na szczęście zwykle już osobistych, ale za to w bardzo dziwnych miejscach, np. w metrze. Oprócz tego zwykle musiałam robić po 3, bo a to mówił, że jest za mały na zdjęciu, a to coś innego mu nie pasowało. Swój aparat tym razem wziął, ale bez baterii. Oczywiście w każdym miejscu, które on uważał za ciekawe, też byłam zobowiązana stanąć i się uwiecznić. Poza różnicą w
tym, co uważamy za obiekt ciekawy do fotografowania, jest między naszymi zdjęciami jeszcze jedna, zasadnicza różnica: według mnie na zdjęciu powinno być widać osobę i miejsce, w którym jest fotografowana, według niego – tylko osobę; nawet kilka razy mi przypomniał, że on na zdjęciu musi zajmować cały kadr i mam go fotografować od pasa.
Większość ludzi uśmiecha się do zdjęcia, na całym świecie tak jest, tutaj też. Chńczycy zwykle dodatkowo pokazują jedno- lub dwuręcznie gest victory. A Śliwek? On nie uśmiecha się nigdy… Po raz kolejny zastanawiam się, czy aby na pewno dobrze zrobiłam z tą wspólną wycieczką; mogłam powiedzieć, że jestem chora czy coś i pojechać sama… Cisza i spokój, oddychać… wracając do zwiedzania: z serii amerykańskich znaków handlowych KFC jeszcze nie przetłumaczyli, ale McDonald’s, Coca-Colę i Sprite’a mają już po swojemu. Poszliśmy coś
zjeść. Sama zaproponowałam, bo się już mój kolega coraz częściej zatrzymywał i tęsknym wzrokiem patrzył na restauracje. Cały czas mi powtarza, że jak tylko poczuję się zmęczona czy głodna, mam natychmiast mówić, a on, jak ja nie jem, też nie jest głodny ani tym bardziej zmęczony. Poszliśmy do jakiejś japońskiej sieci fast food. Nie pytał nawet, co chcę, zamówił dwa razy to, co było w promocji. Ryż, a na tym wołowina pokrojona na prawie przezroczyste paseczki, każdy z nich otoczony równie cienką warstwą tłuszczu, całość zasmażona z warzywami. Całkiem niezłe. Chociaż jak to zwykle bywa, wygląda trochę inaczej niż na obrazku. Do tego serwowano coś, co na reklamie wyglądało jak szklanka zimnego piwa, a w rzeczywistości było sokiem cytrynowym lub winogronowym, do wyboru. Krążyliśmy tunelami, aż dotarliśmy do metra. Czego jak czego, ale metra to Szanghajowi możemy tylko pozazdrościć. Nasza niedawno dopiero co ukończona jedna linia nie umywa się do możliwości komunikacyjnych tutejszych jedenastu! To miasto nie musi oszukiwać turystów, tak jak Barcelona czy Paryż, które dodają na mapkach metra również pociągi podmiejskie czy tramwaje – i tak jest tego duuuużoooo. Obszar peronów odgrodzony plastikową ścianą, a drzwi otwierają się tylko wtedy, gdy zostaną już spasowane z tymi z wagonika. W pociągu nazwy przystanków odtwarzane są po chińsku i angielsku. Jest też mapka, na której zaznaczono nawet stronę, po której będzie można na danym przystanku wysiąść. O stresie można więc zapomnieć. Wszystkie nazwy ulic są pisane po chińsku i w Pinyin, co czyni to miasto wyjątkowo łatwym do samodzielnej nawigacji, jeżeli oczywiście nie ma się ze sobą upartego Śliwka. Nasz pierwszy przystanek to dzielnica francuska. Obszar miasta wielokrotnie przechodził z rąk do rąk i pomimo chińskiego braku potrzeby ochrony zabytków coś jeszcze da się znaleźć z czasów, gdy najjaśniej panującymi nie byli na tych terenach miejscowi. Tej dzielnicy z premedytacją nie zakreśliłam w przewodniku, bo czymże ciekawym dla Europejczyka są ceglane francuskie domy z końca XIX wieku? Zwykle w dodatku tylko zrekonstruowane. Śliwek był za to zachwycony, nawet kazał mi zrobić zdjęcie jakiemuś numerowi domu, tylko nie potrafił
wytłumaczyć po co… No bo francuski… Mnie ciągle się wydawało, że to dopiero następna ulica będzie tym, do czego mamy dojść. Nie widziałam tu nic szczególnego – jeżeli chodzi o architekturę, bo z miejscowych atrakcji to ciekawostek było nawet całkiem sporo. Bardzo szybko z otaczającego stację metra przepychu i wielokształtnych biurowców dostaliśmy się do spokojniejszej części miasta. Po drodze, migają przed oczyma obrazki, które przypominają, w jakim kraju i ustroju jesteśmy. Dobrze, że chociaż kształt znaku STOP jest międzynarodowy. Oprócz tego, jako że mamy święto narodowe, całe miasto poobwieszane jest flagami. Mijamy też teatr udekorowany czerwoną gwiazdą. No tak…
Po drugiej stronie ulicy ogromny park. Próbuję namówić Alvina, byśmy tam skręcili, przecież tak samo można podążać w obranym kierunku parkiem, jak i pustą ulicą… udało mi się jedynie wskórać przejście na drugą stronę i marsz zewnętrzną aleją. W tle słyszalne: „A wiesz ile taki dom kosztuje w tej dzielnicy… a jak tu drogo, zobacz, zobacz, w restauracji tylko obcokrajowcy, zupełnie jak ty…”. No tak, jakbyśmy szli parkiem, straciłby przecież tyle atrakcji… W parku ciekawa drzewiasta fontanna i jak wszędzie w mieście symbol Expo. Chińczycy są z niego wyjątkowo dumni, mnóstwo ludzi kupuje nienależące do najtańszych pamiątki z tym logo, całe miasto upstrzone jest pomnikami, plakatami. Jednym słowem, niebieski ząb z loczkiem można zobaczyć wszędzie. Poza dziwnym symbolem,
zachęcającym raczej do mycia zębów niż do odwiedzenia Expo, w parku kryła się inna tutejsza ciekawostka – pomimo iż nie ma oficjalnie wprowadzonej sjesty, na każdym kroku widać domagających się jej zalegalizowania mieszkańców. Manifestacje można spotkać na praktycznie każdej ławce, spokojniejszym kawałku trawnika czy przystanku autobusowym. Dzieci tulone przez rodziców, dziewczyny przez chłopaków i vice versa lub jednostki tulące się do plecaka, samego siebie lub najbliższego drzewa. Zzzzzzz… zzzzzzz, aż sama robię się śpiąca. Pomimo iż jest to druga strona, nawet dosłownie druga strona świata, znajdzie się też kilka podobieństw z Brazylią. Na przykład taka zwykła sieć elektryczna, uformowana przez pajęczynę kabli, gdzieniegdzie zwiniętych, w innym miejscu całkiem posupłanych. Oj, ciężkie jest życie chińsko-brazylijskich elektryków… ale fantazja za to całkiem spora. W Polsce miotły, kiedyś robione z cienkich gałązek, ustąpiły miejsca wyrobom syntetycznym, a tutaj i w Brazylii na szczęście nie. W parku w Sao Paulo osoby sprzątające mają swój kijek i sznurek, gdy palmowy liść odsłuży swoje, wywalają go do kubła i z pobliskiego trawnika biorą następny, lekko już zeschnięty. Tutaj palmy trochę inne, ale technika podobna. Może i dobrze, że krążymy tak na piechotę, bo z ulicy da się wiele dojrzeć: tu jakaś ażurowa brama, tam niedomknięte drzwi uchylą trochę ze swoich tajemnic. Z jednej wyglądał chłopczyk, który zaraz uciekł z krzykiem. Pewnie chciał się pożalić, że jakaś blond baba zrobiła mu zdjęcie. W innym korytarzu sukienka dla księżniczki suszy się koło klimatyzatora. W następnych drzwiach połamane krzesła i inne szpargały, zamiast zagracać przejście, kurzą się zawieszone pod sufitem. W dzielnicy uniwersyteckiej w każdym oknie akademika suszy się pranie, a w Szanghaju? Miasto jest większe, więc tutaj pranie suszy się nawet na przejściu dla pieszych. Nie był to przypadek odosobniony, pewnie i w Hangzhou by się znalazły takie, tylko jeszcze za mało po nim chodziłam. W elewacji kranik, pod nim podstawiono drewnianą balię, mop, figlarnie oparty o uliczny słup, kieruje wzrok na podsychającą już przy wietrze gazów wydechowych bieliznę.
Inny obrazek to wszechobecne ładujące się we wszystkich możliwych kontaktach skutery i motorowery. W Hangzhou można, ze względu na zanieczyszczenie powietrza, używać tylko elektrycznych, tutaj zdarzają się takie na paliwo ciekłe, ale sporadycznie. Góruje wtyczka. Taki rower bardzo często w ogóle nie produkuje zanieczyszczenia, bo wielu użytkowników podczas wolniejszej jazdy zwyczajnie odpycha się nogą. Jak robiłam zdjęcie rozwalonego żółtego motoru, całego posklejanego taśmą, to Śliwek spytał, czy mi się to podoba, czy co. No tak, bo to nie jest ciekawe, ale numer domu za to bardzo… Podjedziemy metrem, żeby zdążyć do szanghajskiego muzeum. Udało mi się wreszcie na coś namówić Śliwka. Wysiadamy na Placu Ludowym, na skraju ogromnego parku otoczonego przez wieżowce. Tak jak w West Lake czy na uniwersytecie, znajdziemy tu ciekawie ukryte głośniczki, tym razem przypominające z grubsza ociosane kamienie. W środku parku króluje okrągły budynek muzeum. Nastaliśmy się trochę w kolejce, przeskanowano nas też wykrywaczem metali i Śliwek nie był zbyt zadowolony z opłaty za bilet, ale w końcu znaleźliśmy się w środku. To właśnie to, co chciałam zobaczyć: starożytna ceramika, wyroby z brązu, kaligrafia. Idealnie. Towarzysz już po 10 minutach był mocno znudzony, ale tutaj nie dam się tak łatwo. Ja przecierpiałam dzielnicę francuską i potrafiłam znaleźć coś dla siebie, to on też może, a zresztą jak nie chce, wcale nie musimy łazić razem. Naczynia na wodę, jedzenie, wino – wszystko z brązu. W kształcie wołów, ptaków czy jaszczurek, czasem zdobione tylko geometrycznie. Mieszczą się w trzech salach, dzielą je czasem tysiące lat, a wszystkie coś łączy. Ciekawym eksponatem była waza na wodę, w której po napełnieniu po powierzchni unoszą się kaczki, w głębi pływają ryby, a po dnie leniwie kroczą maleńkie żółwie. Myje się pewnie ciężko, ale jaki efekt… Zdarzało się, że do czasów obecnych przywoływał mnie jakiś głupi komentarz Śliwka lub z zadumy wyrywało przeciągłe beknięcie któregoś z ochroniarzy… Dynastia Hanów, Qinów, Tangów, czyli znowu i w rzeźbie przekrój
przez wieki. Wielkie gęby, czasem skądś mi znane, sporo figur buddyjskich. Idziemy dalej. Następna salka to ceramika, zwykła, użytkowa. Zwykła–niezwykła, bo nawet na dzbanie na wodę rośnie, i to dosłownie, cała wioska, zgrabnie uformowana na pokrywce. Mamy też ceramikę malowaną, wojownika depczącego niemowlę, smoki, posłańca na koniu. Jest też i przesławna porcelana, smoki, scenki rodzajowe, niezwykle „wygodne” porcelanowe poduszki (nie wiem, jak oni na tym spali…). Potem pokój z pieczęciami, małe, mierzące najwyżej 5 cm statuetki lub zwykłe bloczki. Następny pokój, chyba jedyny wyjątkowo dla mnie nudny, a cieszący się największym wzięciem wśród miejscowych, czyli przypadkowe przedmioty z Europy z XVII-XIX w. Szybko przechodzimy dalej. Wszystko zaczęło się od nacięć na kościach jakieś 4000 lat temu… Kaligrafia. – Ty to tego nie potrafisz ocenić, ale to jest piękne, bo napisał to cesarz… – tak mi powiedział oczywiście Śliwek, a ja przecież wiem, co mi się podoba, a to że niekoniecznie to samo, co jemu, to akurat chyba dobrze. Niektóre obrazy były przepiękne: jeden kolor, lawowane, bardzo delikatne, niby niedbałe, a z drugiej strony niebywale szczegółowe i oddające nastrój miejsca. Zamglone jezioro w górach… niestety nie można robić zdjęć, im to co prawda nie przeszkadza, ale ja nie będę, zapamiętam. Cała sala z monetkami. We mnie nie wzbudziły one szczególnego zainteresowania, jedyne, co mogę powiedzieć, to że mama nosi coś podobnego w portfelu… Na ulotce też ani śladu informacji, dlaczego mają kwadratową dziurkę, tylko zapis, że przez krótki okres miały okrągłą. W sklepie z pamiątkami laleczki w strojach ludowych, może kiedyś, w zaciszu domowym, odtworzę coś podobnego, bo ceny nie zachęcają do kupna… Pstryk… Meble, okna, dodatki – wszystko jak z filmu Bodyguards & Assasins, który widziałam przed wyjazdem. Chiny, początek XX w., walka o obalenie dynastii, wszystko jakieś takie inne niż nasze, krzesła bardziej obszerne, stoliki niższe, ornamenty… eh.
Wyroby z jadeitu – małe, delikatne, statuetki, broszki, pierścienie. Nie ma już czasu, żeby się zagłębiać, tylko przebiec i starać się zapamiętać, ile się da. Przy wejściu pod sufitem powieszono smoka, dalej stroje, tradycyjne dla każdej prowincji. Była też oryginalna łódź, ale więcej już nie udało mi się zobaczyć – jest 16:50, do zamknięcia jeszcze 10 minut, ale strażnicy już wypraszają gości. Szkoda. Nie wszędzie znajdzie się angielski napis czy transkrypcje w Pinyin, ale w naszej wycieczce i tak ja robię za przewodnika. Chcieliśmy dojść do Nowej Dzielnicy Pudong po drugiej stronie rzeki, ale podobno całkiem niedaleko jest główny deptak miasta, który także warto byłoby odwiedzić. Oddaliliśmy się już dobry kawałek od Placu Ludowego. Z mapy jasno wynika, że nasz cel znajduje się jakieś cztery przecznice w górę, a jaka jest rada mojego przewodnika. Może wrócimy na Plac Ludowy i dopiero stamtąd odbijemy w górę… też mi pomoc… Boże… za co… Idziemy moim sposobem. Po 10 minutach jesteśmy na zatłoczonym deptaku; nie trzeba patrzeć na tabliczkę, by wiedzieć, że to tu. Powoli się już ściemnia, więc ulica rozbłyska tysiącem neonów. Tłum ludzi czasem rozprasza się, by przepuścić ciuchcię, również wypełnioną po brzegi. Znaleźliśmy sklep z medycyną ludową. Z żeń-szeni oferują dwa typy: cały korzonek, wraz z nietkniętymi „wąsami”, oprawiony w ramkę, od 300 do 600 juanów, albo amerykański, nie tak szlachetny, sprzedawany na wagę, od 1-3 juanów za 1 g. Pewnie w Szanghaju jest drożej niż w Hangzhou, więc lepiej tam popytam o specjały dla taty. Od czasu do czasu deptak przecina jakaś przecznica i wtedy samochody muszą dać sobie cudownym sposobem radę z napierającymi masami. Są światła, ale co z tego? Na niektórych skrzyżowaniach władze uporały się z tym w ciekawy sposób – ustawiając szpalery wojskowych, ludzkim murem odgradzające a to samochody, a to ludzi. Zmiana „świateł” na dźwięk gwizdka rozsiadłego pod standardowym semaforem cywila. Doszliśmy do rzeki. W przewodniku uliczkę wiodącą wzdłuż najsławniejszej szanghajskiej pocztówki nazywają sercem miasta. Zapomnieli tylko dodać, że na to serce składa się milion
pomniejszych, prawdziwych serc, należących do stojących tutaj gapiów. Ludź na ludziu i ludziem pogania. Czekałam z 15 minut w kolejce, by w końcu dopchnąć się do kawałka murka okalającego rzekę i nawet gdy położyłam już na nim aparat i ustawiłam samowyzwalacz, coby zdjęcie nie było poruszone, dziecko trzymane przez kobietę obok od razu zaczęło mi go namolnie szturchać. Z drugiej strony jakiś staruszek też był wyjątkowo zaintrygowany, nie wiem czym, bo każdy tutaj ma co najmniej jeden aparat. Nic to, przynajmniej staruszek powstrzymał się i nie analizował aparatu palcem. Na wieżowcu po drugiej stronie rzeki po kolei wyświetlają się reklamy KekouKele, czyli znanego amerykańskiego syropu na kaszel, Expo z niebieskim zębem albo I love Shanghai. Rzeka mieni się kolorami, odzwierciedlając oświetlenia poszczególnych budynków. Co i rusz od brzegu odbijają promy, jedne zwykłe, szare, inne całe roziskrzone światłami. W pewnym momencie z balustrady zaczęła lać się woda; raz to spadała kurtyną do rzeki, innym razem szeregiem bardziej skupionych strumieni. Oczywiście i tutaj Śliwek nie okazał się pomocny. Ja też nie wiem dlaczego, może dekoracyjnie, a może to napowietrzanie rzeki w ramach rewitalizacji, o której czytałam w przewodniku. Trudno oderwać wzrok od nowoczesnej panoramy, ale po drugiej stronie ludzkiego tym razem potoku też znajdzie się coś godnego uwagi. Kiedy przymierzałam się do zdjęcia, jakaś pani zagadnęła mnie po chińsku; tutaj Śliwek poradził sobie bezbłędnie z tłumaczeniem: Czy mogę sobie zrobić z Panią zdjęcie…? Hm… no może obcokrajowców nie ma tutaj tak wielu, ale trochę jest, no dobra, co mi tam, ustawiamy się na tle pocztówkowym. Cyk… xie, xie; xie, xie, czyli dziękuję, dziękuję. Podobna jestem do kogoś sławnego, czy co? Śliwek wyciągnął jakieś słone ciastka. Nadzienie smakuje zupełnie jak nasz farsz grzybowo-kapuściany do pierogów. Całkiem niezłe. Stanął przy jakimś wolnym kawałku balustrady i gapi się w dal. Moje plecy już odmawiają posłuszeństwa – plecak z laptopem i rzeczami plus torba i cały dzień łażenia to trochę jednak za dużo. Idę usiąść na ławce. Odpocznę chwilę – i od plecaka, i od Śliwka.
Niestety, od drugiego się nie dało, poszedł za mną i nie dając chwili wytchnienia, jął wypytywać, gdzie teraz pójdziemy. Ja naprawdę nie mam pomysłu, wszystko, co jeszcze znam z przewodnika, jest daleko. Może na drugą stronę rzeki, proponuje współtowarzysz? W sumie czemu nie? Zapytani o drogę policjanci mówili, że mostu nie ma, ale możemy zawsze iść na prom. Trzy razy zdejmowałam plecak i układałam go na ziemi, zanim Śliwek w końcu się zdecydował, które miejsce będzie dla nas najodpowiedniejsze – najpierw na dole, potem wczłapaliśmy się na górę, ale przy oknie też mu coś nie pasowało. W końcu wypatrzył jakiś kąt i udało nam się całą dziesięciominutową podróż spędzić za kabiną sterowniczą. „Kapitanów” było trzech. Jeden bacznie przyglądał się wodzie, naciskał od czasu do czasu jakiś guzik i gapił się na mnie. Drugi jadł zupę, a trzeci oddawał się wieczornemu goleniu. Zachęcona tym niezwykle apetycznym widokiem, wyciągnęłam paczkę sezamków, którą mój towarzysz zaraz do cna wylizał. Nowoczesna dzielnica drapaczy chmur, banki, siedziby firm. Jeden budynek zbudowany z tysięcy światełek, zapalających się i gasnących w taki sposób, że przywodził na myśl jakieś jubilerskie skarby. Było logo firmy na żywym, roślinnym tle i kulkowa wieża, znana ze scen Mission Impossible, tylko tym razem widziana z przeciwnej strony niż podczas podziwiania rzecznej panoramy. Gdy tylko dotarliśmy do ostatniego punktu naszej wycieczki, znalazł się też przystanek metra. Śliwek kupił bilety w automacie i okazało się, że tutaj mają jakiś dziwny schemat płacenia. Płaci się podobno za liczbę przystanków i linii, z których się korzysta, ale należy pamiętać, że mój tłumacz nie jest zbyt wiarygodny. Bilet trzeba skasować, by przejść przez bramkę, a potem jeszcze raz, by wyjść z metra. Gdy mieliśmy się przesiadać, nie było bramek wychodzących, tylko od razu wejście na peron. Śliwek w swej inteligencji oczywiście chciał przedzierać się pod ludzki prąd, by wyjść, oddać bilet w bramce i kupić jeszcze jeden, ale i tutaj przejęłam inicjatywę i poszliśmy wprost na peron. Najwyżej przy wyjściu coś się tam dokupi albo dopłaci. I tak też się stało. Maszyna nie przyjęła
naszego biletu, wyświetlił się komunikat, że mamy się udać do budki obok, a tam skasowano z nas jeszcze po juanie. W tym momencie mogę z czystym sercem przyznać, że mój plecak mnie dobija, a brzuch boli. Mam nadzieję, że hotel naprawdę jest blisko stacji. Jak już udało nam się wyplątać z korytarzy łączących dworzec autobusowy, kolejowy i przystanek metra, spytałam, jak daleko jest to „blisko”. No, może 2 albo 3 km… Co??? Spytał jeszcze policjantów o drogę, potem połaził trochę w kółko i znaleźliśmy jakąś taksówkę. Dzięki Bogu, nawet mogę za nią zapłacić, żadna mi różnica. W lobby strasznie śmierdziało papierosami. Jego karta nie działała, więc zapłaciłam gotówką. Idziemy na górę, on wyjdzie kupić coś do jedzenia; w sumie to dobrze, przyda mi się te pięć minut spokoju. Zrobiłam herbaty, pokój hotelowy bez rewelacji: drzwi w łazience nie mają zamka, internet nie działa. Wrócił, kupił dwa kubełki chińskiej zupki chińskiej i banany. Na banana się skusiłam, zupkę musiałam przez cały kolejny dzień nosić na garbie. Spytałam o internet. Zadzwonił do recepcji, przyszedł jakiś facet coś tam popatrzył i powiedział, że coś jest nie tak z wtyczką, jak chcemy, to dadzą nam inny pokój. Dla mnie bomba, ale widzę, że Śliwek nie jest zadowolony. Może dlatego, że przyjdzie nam iść na zakazane czwarte piętro… Nikt nie chce spać na czwartym piętrze, bo 4 brzmi bardzo podobnie do słowa „pogrzeb”. No i co z tego? W sumie dla mnie to nawet dobrze, bo znaczy, że zawsze znajdzie się wolny pokój z numerem 4 na czwartym piętrze. Zostałam sama, bez światła, bo musiał zabrać kartę, żeby móc wymienić ją na inną, otwierającą drzwi do drugiego pokoju. Obolałe nogi oparte na otwartym oknie, lekki wietrzyk, ciepła herbata, a z ulicy dobiega jakaś tradycyjna melodia, śpiewana delikatnym kobiecym głosem. Chwilo, trwaj…
7.10.2010, czwartek Okno w nowym pokoju się nie otwiera, a w ramach odświeżenia atmosfery jest klimatyzacja… Kołdra lekko przesiąknięta zapachem papierosów. Nie bardzo jestem zadowolona, że muszę spać w jednym pokoju z tym… chłopakiem. Przy każdym jego ruchu budziłam się, w
sumie tylko spał, ale ja jakoś nie czułam się do końca bezpiecznie. Praktycznie wszystkie tłumaczenia na angielski w pokoju były z błędami, nawet na oficjalnych transparentach spotyka się tu takie kwiatki. Potem na Expo też widziałam kilka… w kolejce przed każdym pawilonem można było znaleźć np. takie pouczenie: Polite language and no noising, było też Stairs no suspension, cokolwiek to oznacza. Zadzwonił Lele, biedny, znów zmęczony, tak wcześniej było dobrze z tą pracą, wszyscy go chwalili, nie musiał dużo robić, a teraz też go co prawda wszyscy chwalą, ale głowę ma już bardziej kierownikową, znaczy zajętą. Śliwek też wreszcie wstał, więc w drogę. Mijamy targ z żywymi krabami, które jakaś pani wnikliwie ogląda, w koszu obok wiją się równie świeże rybska. Na przystanku nawet nie musieliśmy mówić, dokąd chcemy jechać – już starsze, wścibskie panie nam powiedziały, że my na pewno chcemy skorzystać z drugiego przystanku. Czy ja jakoś tak expowo wyglądam? Na wskazane przez panią miejsce rzeczywiście niedługo przyjechał yi yi yi, czyli 111. Ciekawostka: autobus wygląda całkiem tak jak nasz, ale tak jak w Brazylii wsiada się tylko pierwszymi drzwiami i trzeba „się skasować”, miejscowi z karty, a reszta kupuje bilety – wrzuca po dwie jednojuanowe monetki do plastikowej skrzynki. Kierowca to dopiero musi mieć ucho, że tak po dźwięku rozpoznaje, kto i ile wrzucił. Drobnymi nie trzeba się przejmować, bo resztę też zwykle ma przygotowaną. Tłoku nie ma, jak już ktoś stoi, to mój kochany Śliwek strasznie narzeka, że ścisk i co to za warunki. Z autobusu do expobusu jeszcze przystanek na toaletę na dworcu Południe. To chyba pierwsza toaleta w moim życiu, z której wyszłam bez skorzystania. To, co zobaczyłam, to dopiero innowacyjna myśl techniczna. Ja rozumiem, że WC są bezpłatne, niby porcelanowa dziura, ale chwali im się i ten gest, jednak ten pomysł po prostu zwalił mnie z nóg. Otworzyłam drzwi, a tam też dziura, tylko tym razem przez całą kabinę. Wszystkie kabiny w całym pomieszczeniu połączono rynną, w której stale płynie woda, dzięki temu można podczas własnej produkcji napawać się widokiem i zapachem tego, co wyprodukowali inni stojący wyżej u źródła. O nie… dziękuję, nie
skorzystam. Expobus, tak jak i każdy inny tutaj – 2 juany. Na teren expo dotarliśmy jeszcze przed 9:00. Wokół kas mnóstwo koników, ale, jako że wystawa trwa już od maja, lepiej chyba nie próbować szczęścia. Mieli wystarczająco dużo czasu, żeby nauczyć się produkcji biletów. Wejściówkę zakupiliśmy w kasie; dla mnie 200, bo święto – w dni powszednie normalny kosztuje 160. W sumie jak na taką imprezę niedrogo. Ciekawe, ile sobie policzą następnym razem w Mediolanie? Stoimy, jest 8:40, a w kolejce już męczą nas ludzie handlujący małymi stołeczkami i paszportami pełnymi pieczątek z każdego kraju. Ciekawy pomysł. Takiego wypełnionego to nie będę kupować, bo bez przesady, ale warto by się rozejrzeć za miejscem, gdzie rozdają puste. Jak się później okazało, ten zaradny naród nie tylko liczy sobie od 30 juanów wzwyż za pusty paszport, lecz jeszcze w niektórych pawilonach każe sobie płacić piątaka za pieczątkę! Na Chińczyków ta strategia widać działa – każdy miejscowy ma co najmniej kilka takich książeczek; w sumie mało są zainteresowani, co w tym domku, do którego akurat weszli, pokazują, byleby tylko podstemplowali. Ja zbierałam do zeszytu. Nie zawsze chcieli dawać, a mnie raczej nie chciało się stać w kolejkach, więc dużo nie nazbierałam, ale zawsze jakaś darmowa pamiątka jest. Nie jedliśmy śniadania, więc już w pierwszej kolejce Li Jun łowi coś w torbie. Na początek tradycyjna przekąska z Pekinu – twardawe warkocze, w smaku i konsystencji nieodparcie przywołują na myśl… karmę dla psów. Mógłby się ktoś zastanowić, skąd ja niby wiem, jak smakuje karma. Ano wiem i już. Były też małe wafelki, coś na kształt naszych BB, tylko że sporo cieńsze i bardziej… hm… oleiste?!? Przy wejściu bramka jak na lotnisku – wszędzie mają tu takie: na stacji metra, dworcu autobusowym, kolejowym. Jeszcze przed toaletami powinni zrobić. W wielu miejscach można też spotkać pomocnych policjantów. Na każdej stacji metra dwóch w mundurach, w tym jeden na postumencie, coby zło mógł dostrzec też i w oddali. Często towarzyszy im też trzeci w cywilu i jak jest, to jego właśnie najlepiej pytać o drogę. Kontrola tutaj, na Expo, okazała się szczegółowa – napoje trzeba wyjąć i
udowodnić, że są do picia. Przy pierwszej bramie czekał nawet bombowy pies. Minęliśmy grupkę pań w tradycyjnych strojach, też przygotowujących się mentalnie do kolejek, którym trzeba będzie sprostać w nadchodzącym dniu. Zaopatrzyłam się w mapkę, niestety po chińsku, i udaliśmy się do pierwszego pawilonu, Brazylia. Aż mi się łza w oku zakręciła, a nogi same niosły do samby, oj, chyba za to ostatnie by mnie Lele utłukł, hi, hi, hi, ale miłością do metalu nigdy mnie nie zarazi, już brat Maurycy przez całą młodość próbował. Brazylijczyków ani widu, ani słychu. Przy wejściu czekają hostessy w koszulach w barwach narodowych i tyle. W pierwszym korytarzu jakiś ekran DOS-owy; chyba jeszcze nie otworzyli do końca. Potem następne pomieszczenia z dachem z piłek, na ścianę rzutowane filmiki z plaży. Dalej wchodzi się do dużej sali z sambinią, na środku podwieszone ekrany z ludźmi jedzącymi obiad. Na przeciwległej ścianie gadżet budzący największą sensację. Szereg ekranów z sylwetkami ludzi, w każdej można przesuwać a to głowę, a to tors lub nogi, aż uzyskuje się własną kombinację Indianino-kobietopiłkarza… lub czegoś podobnego. Tak byłoby, gdyby bawili się tym Polacy czy Brazylijczycy, ale Chińczycy – nieee. Każdy podchodzi i z takiego właśnie naszego zestawu układa zgodną całość kobiety, piłkarza, Indianina, a potem odchodzi, zadowolony ze spełnionego obowiązku. Dziwny ten naród… Kolega coś wspomina, żebyśmy poszli do USA. Powiedziałam, że ja się tam wcale nie wybieram, ale widocznie zabrzmiało to na tyle niedorzecznie, że uznał, że chodzi mi o to, że pójdziemy tam później, gdy kolejka nie będzie tak długa. Wszyscy, którzy weszli z nami do Brazylii, ruszyli prosto do Stanów. Następny w kolejce był duży, zbiorowy pawilon Ameryki Środkowej i Południowej. Stoiska zwykle mniej rozbudowane niż w takim samodzielnym domku, ale na artesanato – rękodzieło – zawsze miło popatrzeć. Od krów po piramidy, czasem tylko filmik albo zdjęcie, czasem wyglądało, jakby dopiero za kilka godzin miało być otwarcie, bo albo nie było nikogo, albo dopiero budowano codziennie odnawiane części stoisk. Idealne miejsce – ach, jak chce się podróżować, poznawać,
fotografować i smakować te wszystkie kraje! Okazało się, że w niektórych pawilonach największą atrakcją Ameryki Południowej w oczach Chińczyków byłam… ja. Czyżby znowu mnie z kimś pomylili? Nieumalowana, ubrana też tak bardziej podróżniczo… Jak już jeden spytał, czy może zrobić zdjęcie, to potem ciągle nadbiegali następni. Raz nawet znalazłam się w centrum złowrogiego burczenia, gdy jakiś wepchnął się drugiemu do zdjęcia, którego byłam honorowym punktem. Dziwne to, ale głupio tak powiedzieć, że się nie zgadzam. W przeciwieństwie do Brazylii tutaj znalazło się kilku nie-Azjatów. Był grajek nie bardzo przejęty widzami i jeszcze kilku też dopiero co budzących się Latynosów. Cóż im się dziwić, dla mnie to jakby otwarcie ogromnej wystawy, kultura wszystkich krajów świata na wyciągnięcie ręki, architektura, muzyka… a dla nich szósty miesiąc siedzenia w kolorowym baraku. Śliwek lata za pieczątkami. Dałam mu kartkę z zeszytu – był przeszczęśliwy, chociaż na początku jak sprzedawali paszporty, to coś tam burczał, że to głupota itd. Wiem, że zawsze kupuje to, co jest w promocji i że jest studentem, nie musi zgrywać nie wiadomo kogo. A w mailu pisał: Jestem taki otwarty i prostolinijny. E tam… zadzwonił Leandro, jestem na Expo, świat jest piękny i co się tam jakimś Przystojnym Owocem będę przejmować? Nie zmieniając kontynentu, udaliśmy się do Chile. Ścieżka wewnątrz wiedzie wokół drewnianej kuli, którą przecina się potem tunelem. Tematem wystawy jest miasto. Pawilon ciekawy, ale szkoda, że nie ma zbyt wielu nawiązań do samego kraju. Może o to właśnie chodzi, bo ileż razy prezentacje o tym samym mogą oglądać ludzie, którzy przyjeżdżają na każde kolejne Expo? Może tylko kraje, które nie mają pieniędzy bądź pomysłu, nadal prezentują same siebie? Był jeden odnośnik, zestaw ekranów, prezentujących mapę Chile z kropeczkami, po których dotknięciu otwierał się ekranik z filmem zawsze zaczynającym się od obrazu ręki filmowanej osoby. Na ręce wymalowano taką samą czerwoną kropkę. Filmiki dotyczyły codziennego życia osób z danych miejsc. Ich bohaterami byli kolejno: kucharka, rybak, staruszek, pisarka.
Podążając na północ Mexicoo… Ariba, ariba… zapowiada się ciekawie, dach skrzy się od kwadratowych parasoli, panele słoneczne, a może latawce? Co artysta miał na myśli – nie dowiem się, ale wzrok przykuwa. W środku rzeźba kaktusa, latawce – jaka jestem przewidująca, Frida, jak również nieznany mi, a ciekawy Jose Chavez Morado. Były też maski, diabłów, wieśniaków, ryb, wszystkiego, co można sobie wyobrazić, a każda z nich powieszona na pionowych szynach tak, by można było ją dopasować do twarzy; w oczodołach zamiast spodziewaną ścianą muzeum można było uraczyć oczy filmem. Gdyby mieć taki liść… Kanada. Z zewnątrz drewno, a w środku coś i dla młodych, i dla starych. Panie na wózkach oglądają filmy napędzane siłą mięśni pedałującej młodzieży. Tu układzik scalony, tam światełko, tak za bardzo nie wiadomo o czym, ale wrażenie robi dobre. O Kanadzie oprócz tego, że kraj ma pieniądze, niczego się nie dowiedziałam. Wracamy do Latynosów – najpierw Peru, potem Kolumbia. W pierwszym bez rewelacji. Wchodzimy korytarzykiem na piramidę, a potem schodzimy. Ściany tuneli puste. Potem kilka zdjęć. W kolejce do kolejnego pawilonu grupka Kolumbijczyków nakleja tatuaże. Śliwek bardzo chciał dostać jeden do zeszytu, ale nie był aż tak przekonujący. Na widok nieskośnookiej twarzy pan naklejacz wyraźnie się ożywił. – Oh, hello, you want one? A czemu nie? Miejscowi mogą z tatuażem, to i ja. A skąd jestem? A z Polski. Ach, Polska… moja najpiękniejsza dziewczyna była z Polski. Pan miły, domek bez rewelacji, najpierw przymusowy trzyminutowy filmik, a potem jakieś panele informacyjne o każdym regionie porozkładane pod ścianami. Ot i tyle. W tym miejscu nasze drogi musiały się na szczęście dla mnie rozejść, Śliwek już nie mógł wytrzymać i musiał iść do USA. Powiedziałam, że tam to w ogóle nie mam ochoty iść i że pójdę sobie gdzieś indziej, a jak wyjdzie, to niech napisze, gdzie się spotkamy. Nie czekając, odwróciłam się na pięcie i ruszyłam przed siebie. Słowenia, RPA, Argentyna. Tyle do zobaczenia, a tak mało czasu. Na pytanie, co bym chciała zobaczyć… hmm… wszystko. Zbytni ze mnie kolekcjoner,
bym mogła się zdecydować. W RPA bardzo mi się podobało, nowocześnie, ale było i o mistrzostwach świata z możliwością zrobienia zdjęcia z dwumetrową Jabulani, były pamiątki z tamtych stron, trochę zdjęć, wiele kanap, na których odpoczywali umęczeni Chińczycy, co niektórzy chrapaniem oznajmiając wejście w wyższe stadia relaksu Zzzzz… Zzzz… Dzwonił Śliwek. Oczywiście nie potrafił odczytać na mapie, gdzie jestem… żadna mi niespodzianka, więc wróciłam, by spotkać go pod USA. On zdążył zwiedzić tylko jeden pawilon, w którym poza ogromną kolejką spędził czas na oglądaniu przymusowych filmów, z czego niektóre w „4D”, czyli z laniem wodą. Nie wyglądał na zbyt zadowolonego, ale przecież na tak wspaniały kraj złego słowa nie powie. Siedliśmy na ławce i zajęliśmy się prowiantem. Ciastka z nadzieniem grzybowo-kapuścianym, herbatniki i bułeczki maślane. Dość sporo nakruszyłam i pani sprzątaczka chyba trochę za bardzo się przejęła swoją rolą, bo w trakcie mojego pięciominutowego posiłku sprzątała wokół mnie dwa razy. Co tam, że wokół mnie nie brak tłumu, który też kruszy, pluje i wydaje różne spożywcze odgłosy… Ruszyliśmy w górę. Opowiadam, gdzie byłam. A to może poczekam na niego, bo on też by poszedł? W końcu stanęło na tym, że znów się rozdzielamy. Mamy bilet na 14:30 do pawilonu chińskiego, tam się spotkamy. Podobno strasznie trudno dostać rezerwację i tylko nieliczni szczęśliwcy, którzy wchodzą przez wylosowaną tego dnia bramę, dostępują tego zaszczytu. Mogę sobie tylko wyobrazić kolejkę, bo o ile spora część Chińczyków chce odwiedzić USA, to każdy bez wyjątku pragnie odwiedzić główną atrakcję, czyli pawilon gospodarzy. Dobrze znowu spacerować samej, może do czarnego pawilonu Egiptu albo tego kolorowego, chyba z Kenii, jedyne, co wiem, to że do Tunezji się nie wybieram; już te tygodniowe wakacje wystarczą mi chyba do końca życia. Taki piękny kraj, a takie straszne miejsce. Nogi zaniosły mnie do zbiorowego pawilonu krajów afrykańskich. Tutaj przedstawicieli było znacznie więcej – niektórzy coś rzeźbili albo malowali, doklejali części urwane przez żądnych kontaktu ze sztuką zwiedzających. Były też osobne stoiska tylko targowe, choć w ponad
połowie pawilonów można było zakupić wystawione pamiątki. Były panie z ładnym akcentem, zachwalające uroki safari jasnowłosym turystom i takie malujące dłonie henną. Jak zwykle największe kolejki ustawiały się po stemple, spora część nawet nie wchodziła do pawilonów. Mnogość i różnorodność rękodzieła prawie wykończyła baterię mojego aparatu. Tradycyjne stroje i miejscowe wyroby, czasami jakieś międzynarodowe marki: głównie producenci kakao i czekolady. Płodność, myśliwi i miejscowe zwierzęta to główne tematy rzeźbiarskie. Kolekcje rzeźb małp można było podziwiać w prawie każdym państwie. Mnie zachwyciły krzesła; oczywiście nie jestem aż tak nienormalna, by z Chin wieść do Polski afrykańskie krzesło, no ale ładne są. I też, tak jak małpy i goryle, prezentowane w zależności od pawilonu w bardzo różniących się od siebie wydaniach. Czasem rzeźbione, czasem z posplatanych korzeni, zdarzają się takie z napisem Cenny obiekt muzealny i takie z ceną. Oprócz materiału łączy je jedno: siedzący na nich Chińczycy… Nieważne, czy krzesło jest udostępnione do użytku, czy ogrodzone taśmą, czy ma kartkę z napisem Don’t touch po angielsku i chińsku – nawet jeżeli ma, to i tak już ktoś na niej siedzi. Jak już wspomniałam, przy wejściu można było zaopatrzyć się w składany, kolorowy, plastikowy taborecik. Nawet Li Jun chciał taki nabyć, ale wytłumaczyłam, że kupimy, jak będziemy potrzebować, bo bez sensu cały dzień go ze sobą nosić. Już w pierwszej kolejce do wejścia były w użyciu, ale mnie zaszokowała inna scenka. Bo to, że są tak świetnie przygotowani do kolejek, pokazuje tylko, że wiedzą, że jest ich, ludzi, dużo. W jednym z domków, w którym w przeciwieństwie do innych pawilonów dość dużo informacji było przekazywanych tradycyjnym, pisemnym sposobem, jeden pan siadał na właśnie takim, kolorowym, plastikowym taborecie przed każdym plakatem i czytał, po czym przenosił się przed następny… Proszę, jaki dokładny i wnikliwy turysta! Czas ucieka, a jeszcze tyle przede mną, nawet jednego z pięciu sektorów nie zwiedziłam, a już dochodzi druga… Coś marnie to widzę. Zmierzając w stronę głównej atrakcji, wkroczyłam w region europejski. Tutaj to dopiero są kolejki. Zdobywczyni nagród, czyli Anglia z domkiem
włochatym, zbudowanym jakby z ponakłuwanych na budynek igieł, Włochy z łukiem triumfalnym po drugiej stronie szklanej ściany, przed którą pętlą się czekający ludzie. Kwadratowi Niemcy i wycinankowa Polska. No, no, no, ładnie się prezentujemy, szczególnie koło tych surowych i geometrycznych sąsiadów. Tutaj kilka poziomów, schodów, połączeń – to Szwajcaria, gdzie można pozwiedzać nawet dach, jeżdżąc wyciągiem krzesełkowym. Do Niemiec wchodzą dziewczyna z Oktoberfestu i chłopak w tyrolskich spodenkach zajadający się Bratwurstem. Przed Hiszpanią grupa grajków w wielkich płaszczach obszytych herbami, sam pawilon wije się starozłotą siatkową łuską. Tylko te kolejki… chociaż do Polski muszę wejść, tylko czasu już mało. A może by tak spróbować na VIP-a?… Pytam chłopaka, czy jeżeli jestem Polką, to mogę tędy, yyyyyy… Eeee… Yyyyyyy, kolejka jest tam. Chyba w ogóle nie zrozumiał, o co mi chodzi. Słyszę, jak ktoś za mną krzyczy: – Dzień dobry! Odwracam się, by zobaczyć, że to jakiś stary Chińczyk, siedzący obok VIP-owskiego wejścia, lustruje mnie wzrokiem. Odpowiadam z uśmiechem: – Dzień dobry – i idę dalej. Słyszę, że coś tam gadają. Zwalniam kroku, ale jeszcze nie będę się odwracać. – Hey miss, are you Polish? – No tak, nawet mogę paszport pokazać. – Dzień dobry – powtarza starszy pan z ławeczki. – No dzień dobry, dzień dobry – odpowiadam. On uśmiecha się, szarpie młodego za rękaw, coś tam mówi i wchodzę. VIP to VIP. Za granicą zawsze dobrze poczuć się jak w domu. Co prawda pawilon obsługiwany był przez samych Chińczyków, ale przed wejściem przygrywał polski zespół, któremu sprzedałam wielki metalowy uśmiech. Cali byliśmy wycinani, i na zewnątrz, i w środku; na tle wszystkiego, co widziałam, uważam, że bardzo oryginalnie wypadliśmy, zresztą zostaliśmy wyróżnieni kolorowym zdjęciem z tyłu mapek i folderów. Wystawy dotyczyły naszych miast i zmian, jakie zaszły w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat, dzieci w latach 60. i dzisiejsze przedszkola, robotnicy
wczoraj i w 2010 r. Szybko przebiegam, bo do chińskiego domku jeszcze daleko, a jak minie godzina z biletu, to przepadło. Przy wyjściu sklepik z pamiątkami i kramik z jedzeniem: golonka, żeberka, bigosik. Mniaaam… tylko kucharz chyba nie potrafiłby wymówić słowa „grzyby”… Chińczycy w mundialowych czapeczkach wychodzą w takt poloneza. Uciekam, pa, pa, pa, do zobaczenia w grudniu… Mogłabym podjechać do Chin busikiem, ale wtedy nie zobaczyłabym wszystkiego, co tu wokół czeka. Na chwilę muszę przysiąść… Jak dobrze pozbyć się tego kamienia z pleców. Siadłam jakieś 20 metrów od najbliższej toalety, która, jak wszystkie do tej pory, jest również bezpłatna. Kolejek nie ma, bo kibelków jest naprawdę sporo, pomimo to pani właśnie wysadziła dziecko na chodnik wprost pod moimi stopami!!! Nikt nie zwrócił na nie uwagi, a więc to normalne. W Brazylii dużo jest rzeczywiście takich, co jedzą coś, a papierek ostentacyjnie rzucają na ulicę, ale są też tacy, którzy się na to oburzą, może zwrócą uwagę, może nie, ale są przeciwni, a tutaj… nie… NIE… nie i jeszcze raz nie. Nikt nie respektuje żadnych tabliczek, a wózki, i to zarówno inwalidzkie, jak i z dziećmi, najeżdżają na człowieka bez ustanku, w dodatku z pretensją. Mnie w ciągu tego dnia najechano trzy razy, za każdym razem na coraz bardziej zmaltretowaną prawą nogę, nikt się nawet nie obejrzał. Najbardziej pchają się stare kobiety, wszędzie muszą być pierwsze. Jeszcze te stołowe maniery – bekają, chrząkają, plują, na stół, na podłogę, obojętne. Eh… koniec tego dobrego, ruszam dalej, muszę już być zmęczona, bo coraz więcej rzeczy mnie drażni. Po drodze minęłam jeszcze ustawioną na wolnym powietrzu scenę, na której chłopcy prezentowali taniec z szablą, pejczem itd. O nie, tego to nie przegapię. Szkoda, że nie mam więcej czasu, bo zaraz po nich wchodzą dziewczynki w tradycyjnych sukienkach i zaczynają śpiewać. Przedział wiekowy tak od 7 do 14 lat. Dotarłam pod pawilon o jakieś 10 minut spóźniona, zestresowana, że gdzieś tam na mnie Śliwek czeka i martwi się, że nie wejdzie. Ustawiam się w kolejce do rezerwacji i dzwonię. Nie odbiera, napisałam SMS i idę, napierana przez tłum. Mówię, że będę czekać na górze, tam gdzie prowadzą ruchome schody, że już weszłam, że nie mam tu gdzie stanąć. On jak zwykle nie wie gdzie
i pyta, czy mogłabym wyjść i potem weszlibyśmy razem, bo on się spóźni, ale o jakieś pół godziny… Co za idiota… przecież już wykorzystałam swój bilet, więc niby jak mogę wyjść i wejść jeszcze raz! Ale gdzie to jest? No tak, pewnie, że nie widział jak poszedł na zupełnie inną wystawę. Och, Boże… za co… W końcu przyszedł i mogliśmy stanąć w jednej z przepastnych kolejek tysiąca ludzi, którzy mieli bilet na tę samą godzinę. Czekaliśmy ponad godzinę; ja coraz bardziej poirytowana, nie tylko ciężarem plecaka, ale także i tym, że mój towarzysz zrobił mi zdjęcie, a potem wysłał je MMS-em do kolegów, myśląc, że nic nie widzę. O nie, tego już za wiele, niech to się już skończy! Jeszcze tylko ten dzień, potem zabiorę swój bagaż i Adios, Śliwek, hasta la proxima… vida… (do następnego życia). Sławne odwrócone miasto. Woooow… znaczy tak robili wszyscy na widok podwieszonych pod sufitem prostopadłościanów, gdzie co poniektóre wyświetlały jakiś film. Wokół pokoju przejścia dla pieszych, w których białe pasy zbudowane są ze znaczków reprezentujących poszczególne miasta. Tak przynajmniej powiedział Śliwek, a jemu nie można wierzyć tak do końca, tym bardziej że znalazłam kilka znaczków, które powtarzały się wyjątkowo często. Stanęliśmy w kolejce do filmu, potem sala z „dużymi pokojami” od lat 50. do obecnych – najpierw bida z nędzą, potem radyjko, mały telewizorek, większy, na końcu taki nieszczególny salon, ale wszystko nowe, a na ścianie duży ekran LCD. Śliwek się chwali, że w jego rodzinnym domu jest identycznie. Wyobrażam sobie, że u nich co jak co, ale instynkt stadny wyjątkowo dobrze się rozwinął; podejrzewam, że gusta też mają dość zbieżne. Ogromna sala z wielkim obrazem na ścianie, podobno bardzo sławnym, tylko tutaj zamienionym w wersję elektroniczną, z poruszającymi się osobami, płynącymi łodziami itd. Można ustawić się w następnej gigantycznej kolejce, aby zobaczyć skarby narodowe, a raczej skarB narodowY. W ciemnej salce z ruchomym chodnikiem rzeźba przedstawiająca wóz zaprzęgnięty w cztery konie, całość w skali mniej więcej 1:2; piękne, ale nie da się przyjrzeć, bo całość objeżdża się w dziesięć
sekund na ruchomym chodniku. Chyba coby miejscowi dali też następnym milionom zobaczyć. Pawilon, oprócz historii Chin, ma wyrabiać świadomość ekologiczną – następny pokój pełen jest rozświetlonych drzewek, z sufitu zwisają roślinki hodowane w szklanych laboratoryjnych kolbkach. Wagonikami jedziemy wzdłuż jakichś pagórków – tutaj sztuczne jeziora z metalowymi kwiatami, rozchylającymi się, gdy przejeżdżamy. Urok miejsca psują tylko odgłosy współpasażerów, którzy pluciem „podlewają” dekorację. Przecież bilet nie jest taki tani, a więc na Expo nie przyszedł byle kto, tylko raczej od klasy średniej wzwyż… i co…??? Ostatnie pomieszczenie to nowinki techniczne, pod sufitem zawieszone balony ze święcącymi napisami CO2, do wglądu elektryczny samochód przyszłości, panele słoneczne podążające za promieniami jak kwiaty. Były też liczniki w formie bramek, zazwyczaj po trzy, np. autobus, prywatny samochód, pociąg. Po przejściu na ścianie obok wyświetlała się liczba osób z danego dnia dla każdej bramki oraz ilość wyprodukowanego CO2. Może miałoby to większy sens, gdyby większość osób nie lazła po prostu przed siebie, nawet nie patrząc, którą bramką przechodzi. On chciał iść na drugą stronę rzeki na wystawę samolotów, ja wolałam oglądać kraje. Umówiliśmy się o 20:00 przy bramie numer 8. Nogi zaniosły mnie do Pawilonu Chińskich Prowincji, który znajdował się pod głównym Pawilonem Chin. To jest właśnie to, co chciałam zobaczyć. Co prawda nie zawsze regiony chciały prezentować typową architekturę czy stroje, czasem wolały być bardziej nowoczesne, ale kilka perełek udało mi się znaleźć. Ludzi sporo, ale w takich zbiorowych pawilonach jak do tej pory trudno o kolejki, no, chyba że do stemplowania… Tutaj też jedyne kolejki były do stempli i filmików 4D, które niewiele mnie obchodzą, gdy w pawilonie obok jest występ teatru na linach. Grupa chłopców walczących szablami, odgrywających bitwę, strzelających z wyimaginowanych łuków, dziewczyny tańczące w powietrzu z wachlarzami. Tu znów inna grupa chłopaczków wskakuje na scenę, robiąc salta. Bateria już na wyczerpaniu, czas przerzucić się chociaż częściowo na tradycyjną kliszę. Śliwek nie mógł uwierzyć, że mam taki
aparat i jeszcze przedpotopowy telefon, ani w nim aparatu, ani empetrójek, badziewie jakieś. Dziwni ci Polacy, po co w ogóle z czymś takim chodzić… Wstyd i hańba. Wracając do pawilonów: nazwy dzielnic wyleciały mi z głowy, jak na razie za skomplikowane, ale za to pamiętam rzeźby o alabastrowej cerze, latawce w kształcie czerwonych i złotych karpi, posągi Konfucjusza różnej wielkości. Nawet znalazł się rycerz terakotowej armii bratający się z niebieskim zębem. No tak, Śliwek – po co ja chcę jechać do Pekinu, dla Wielkiego Muru czy Zakazanego Miasta? Głupota totalna… eh. Jeden z pawilonów wyglądał zupełnie jak restauracja z Indiany Jonesa, kolejny z wielkimi malowanymi kulami, strasznie kolorowa świątynia, jeszcze jedno przedstawienie, tym razem dwóch chłopców i dziewczyna tańcząca z… hm… „rękawami”, zupełnie tak jak w Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku. JA CHCĘ PODRÓŻOWAAAAAĆĆĆ… Widzieć te cuda, świątynie nie z ukrytym ekranem w środku, tylko prawdziwe, na szczycie góry… Tylko te tłumy miejscowych trzeba gdzieś schować… Ale o tym się później pomyśli. Czerwony smok mrugający wielkimi oczami, znowu Konfucjusz, a przy nim zabawka, w której piłka unoszona jest siłą woli nad grupą uczonych. Już wieczór, a w samym tym pawilonie można by spędzić cały dzień; nie mają jakichś tygodniowych karnetów?!? Uciekam, będę się starać zobaczyć to wszystko na żywo podczas weekendowych wypraw. Na najbliższej może ta świątynia… teraz nie powinno być tylu ludzi, bo po święcie to już każdy się napodróżował… Teraz jeeeśśśććć. Jest KFC. Niestety, jakość jedzenia nawet w tak dużej sieci odbiega od moich oczekiwań – nie ma tej pysznej złotej panierki, całość zrobiona jest na bardziej ichni smak, oleista i miękka. Nieważne, grunt, że mój plecak zrobił się nagle zdecydowanie lżejszy, a nogi przestały tak bardzo boleć. Przeszłam się jeszcze po ostatnim sektorze: Emiraty, Iran. Chciałam sobie zrobić zdjęcie z portretem Szejka, ale aparat właśnie w tym momencie padł… W pawilonach co ciekawiej wyglądających z wierzchu straszne kolejki. Czas wracać. W drodze do autobusu ciekawostka – w palarni, bo przynajmniej w Hangzhou i Szanghaju nie można palić na
ulicach, a tylko w wyznaczonych miejscach – proszę, jacy jednak mądrzy ludzie, chwali im się – w każdym razie w palarni jest żarowa zapalniczka. Dostałam SMS od Śliwka o 19:45. Zapytał, czy nie moglibyśmy się spotkać jednak o 21:00… Co!?! Przecież sam mówił, że musimy zdążyć na ostatni pociąg o 22:00 itd. Poza tym już wracam, nie mógł namyślić się wcześniej? Jestem już w autobusie!!! Odpisałam, że będę przy bramie za pięć minut. Głucha cisza… wysyłam kolejny SMS: Kiedy masz zamiar się tutaj zjawić? Odpowiedź: O 21:00 – jakby nigdy nic!?! Uduszę tego gnoja… ARGHHHHH, sama pojadę, wiem, gdzie jest autobus, nazwę zawsze mogę wypisać na kartce… No tak, tylko powrót z dworca w Hangzhou do hotelu, w którym jeszcze nie mam rezerwacji… Coś się wymyśli. Gdy tak siedziałam na murku, zatopiona w morderczych myślach, podszedł do mnie jakiś pan i zapytał, czy już byłam w Tajwanie, bo ma wejściówkę VIP i jak chcę, to został kwadrans, żeby się tam dostać. No dobra, spróbujemy… Znów wsiadam w autobus. Niestety, w godzinę nie udało mi się pokonać nawet VIP-owskiej kolejki. Podczas powrotu autobusem jeszcze raz zadzwonił mój problematyczny współtowarzysz. To może spotkamy się na placu wokół bramek wejściowych? Hm… Cooooo?!? Bramek jest chyba ze 40, a sam plac ma jakiś kilometr na kilometr albo i lepiej. Jak ja mam go tam niby znaleźć?!? Tym bardziej że z tłumu innych niewielkich o ciemnych włosach niezbyt się wyróżnia. Dobra, trudno będzie mu teraz tłumaczyć, gdzie się spotkamy, bo sama jeszcze nie dotarłam na miejsce. Znalazłam idealny punkt: cztery flagi, a pod nimi stoliki – nie da się przegapić. Miejsce przy samym wyjściu. Wysłałam SMS… niestety zapomniał mi powiedzieć o takiej błahostce… że telefon mu się rozładował. Co za idiota… Spokój, już niedługo, dzień dobiega końca… O 21:20 zadzwoniłam… Pierwszy numer nie odpowiadał, dopiero na drugi mi się udało… SMS-a nie dostał, ale to nic, bo i tak dopiero się zbliża. Ty… nie będę bluźnić, bo pisane wyjątkowo brzydko wyglądają, ale moje ręce zaciskające się na jego gardle coraz częściej mi się wizualizowały. Cały czas myślę o tym zdjęciu, które mi „potajemnie” zrobił, a potem rozsyłał… Wytrzymam, spokój i cisza, już
niedługo. Przyszedł. Autobusu do Hangzhou już nie ma, na stacji powiedzieli, że właśnie uciekł ostatni; dojechalibyśmy nim do Xiasha, a nie do odległego centrum miasta… Lecimy na stację kolejową. Jest jakiś pociąg – za prawie godzinę. Podobno szybki taki Maglew… Hm… Maglew na tej trasie to chyba nie… Strasznie chciało mi się pić. W jedynym sklepiku, jaki był po drodze, woda miała temperaturę otoczenia, która wewnątrz hali dworcowej wynosiła ok. 40°C… Śliwek kupił bilet, po raz kolejny przeszliśmy przez bramkę i znaleźliśmy naszą poczekalnię. Mówię, że idę kupić wodę. Idzie za mną, sklepy już pozamykane, w jednym pani zatrzasnęła nam drzwi przed samym nosem. Coś tam pogadał i jego wpuściła, mnie już nie. Krzyczę, żeby mi kupił wodę i Sprite’a, tylko z lodówki, nie, idioto, nie z półki, z lodówki, czemu ona nie chce mnie wpuścić, czemu on nie rozumie, co się do niego mówi i zawsze wie lepiej, KUR*AAA MAAAĆĆĆ!!! Koszmar dobiegł końca, pani podeszła, otworzyła drzwi, zaprosiła mnie do środka, wzięłam, co chciałam z lodówki, zapłaciłam. Czyżbym odkryła jakieś chińskie magiczne słowo??? Pociąg okazał się starą wersją takiego, jaki jeździ teraz do Łodzi, w każdym razie żaden tam Maglew. Na początku Śliwek nawet się rozgadał i coś tam mi pokazywał w folderze opisującym miejsca w prowincji warte zobaczenia. „Maglew” dystans 150 km pokonał w dwie godziny, czyli też po naszemu. Na miejscu okazało się, że pomimo tego, iż Śliwek mieszka tutaj już osiem lat, nie wie, gdzie jest przystanek nocnych autobusów. A podobno sprawdził… Dzwonił z mojego telefonu na informację, bo oba swoje rozładował, ale też nie wiedzieli… To chyba nie jest dobry znak, jeżeli pan z informacji nie wie, gdzie jest przystanek??? Pytam, ile kosztuje minuta rozmowy, tak żeby wiedzieć, a w moim planie to SMS-y mam za darmo, a minuty to nie wie, ale co miesiąc będę musiała coś płacić… Co?!? Przecież jak kupowaliśmy telefon, mówił, że to telefon na kartę, a nie na abonament i że już tam mam pieniądze, bo razem z zakupem dostałam 100 juanów… oddychać, oddychać… Postaliśmy jeszcze na przystanku ze 20 minut… Mówiłam, żeby spytał ludzi ze sklepów, które jeszcze były otwarte, on na to, że i
tak by mu nie powiedzieli, skąd odchodzą te autobusy… Hm… czemu ja nie znam chińskiego? Podejrzewam, że ludzie podpowiedzieliby, bo każdy tutaj jest bardzo pomocny, a jemu to i ja bym nie powiedziała… Ludzie zamykają sklepy, wylewając hektolitry pomyj wprost na chodniki, wszystko zasnute mgłą, w powietrzu unosi się zapach parującej mazi. Niezbyt przyjemnie czeka się w takim miejscu, zwłaszcza gdy nie bardzo się wie, na co… W końcu bierzemy jakąś taksówkę – będzie taniej, bo kierowca wraca do domu. Do samochodu ładuje się z nami jeszcze jakiś dziadek. Zadzwonił Leandro, skarżę się na Śliwka. Potem trzeba zrobić jeszcze miejsce, bo jakiś kolejny chłopak wchodzi; jedziemy teraz w piątkę. A cena 7,50 zł od osoby za pół godziny jazdy. Śliwek wymyślił, że mój hotel nie jest tak całkiem po drodze i wysadzą mnie gdzieś niedaleko, a ja sobie te kilka kilometrów dojdę. NIENAWIDZĘ GO. Na szczęście kierowca nie zrealizował tego wspaniałego planu i podwiózł mnie pod same drzwi. Dzięki Bogu… W recepcji zamiast pani, która już mnie zna, jakaś nastolatka niemówiąca po angielsku. Pokazałam, co napisał mi Śliwek. Pani pokręciła głową i oddała mi zeszyt. To napisałam po swojemu: jedynka, ludzik, jedynka, księżyc, 120 juanów. Pani się uśmiechnęła skreśliła 120 i napisała 180. Dobra, niech już będzie, bo padam, może być i 180. Potem przyszedł jakiś chłopaczek i wtedy zaczęło się zamieszanie. Zaczął mówić, że mam zapłacić 400. Zapytał, czy chcę expensive. Mówię, że nie, że 180, może ta reszta to depozyt? Piszę więc 180+220 strzałka od 220 i słówko „depozyt”. Sprawdzają w internetowym słowniku. Ufff, wreszcie mogę iść spać. Xie xie, wszyscy się śmieją, a chłopak odpowiada Bu xie, czyli że nie było za co, bo ich pomoc przecież marna. Ważne, że się dogadaliśmy i że mam gdzie spać. Jutro do pracy. Padam z nóg. Tylko zameldować się w domu, pogadać chwilkę z Lele i Zzzzz… Zzzz…
ROZDZIAŁ II W poszukiwaniu profesora Hana 中 Nowy „kolega” 中 Weekend, nie weekend 中 W restauracji 中 Koreański grill 中 Chińskie IAESTE 中 Ta, co lubi piękne rzeczy 中 Eksperymenty ze świerszczem 中 Zmęczenie 中 Przy rosole 中
8.10.2010, piątek Zamiast budzika klakson przejeżdżającej pod oknem ciężarówki, potem jeszcze problemy z planowaniem trasy, rozmowa na migi z taksówkarzem, kurs za niecałe 3 zł i wreszcie znalazłam się pod uczelnią. Pomocny, ale nieanglojęzyczny portier, śpieszący się, też nieanglojęzyczny, ale za to bardziej od portiera mobilny student i udało się znaleźć wydział. W budynku kolejny pomocnik, zwerbowany podczas klejenia czegoś w zeszycie. Podobno zna profesora, ale po przegonieniu mnie przez sześć pięter po schodach od dziekanatu do pokoju nauczycielskiego i z powrotem nie udało nam się nikogo namierzyć.
Wracamy, kolega wie, gdzie jest biuro współpracy międzynarodowej, więc mamy jeszcze jedną szansę na znalezienie kogoś, kto wie o moim przyjeździe. W windzie nieśmiało pyta, czy jestem exchange professor czy exchange student. Mówię, że raczej student, dopiero skończyłam magisterkę, gdzie mi tam do profesora. Niestety, usłyszawszy, że nie jestem nikim ważnym, kolega trochę za bardzo się ośmielił i z otwartą gębą wydusił z siebie: – You’re absolutely marvellous… (Jesteś absolutnie wspaniała). Och, Boże, może jednak sama trafię do tego budynku… Wcale nie dało się go zgubić, LuJin polazł za mną do administracji, potem z administratorem do akademika. No tak, akademik… Zobaczymy… jak tam te moje współlokatorki, bo mam nadzieję, że nie przydzielą mnie do takich Śliwków i LuJinów… Za drzwiami otwieranymi magnetyczną kartą niespodzianka… Mam pokój tylko dla siebie!!! Ogromny, z TV i łazienką, wszystko jak w hotelu, normalne łóżko, HUUUURAAAA!!! Pan You – administrator – pyta, czy pokój może być, wie, że na drugim piętrze, ale akurat nie ma nic wolnego na parterze, jak tylko się coś znajdzie, to od razu mnie przeniosą. Chyba żartuje, jest super, nie trzy prycze i porcelanowa dziura, tylko porządne łóżko, normalny kibel i wielka kabina prysznicowa. HUUURRAAA! Odebrać moje rzeczy pojechaliśmy wszyscy: ja, administrator, chłopaczek i Śliwek. Nareszcie spokój. Samotność w moim nowym królestwie nie trwała długo, bo administrator i dziwny kolega zaraz wrócili i obwieścili, że udało się namierzyć profesora. Znów poszliśmy w trójkę. Profesor był bardzo miły, i wreszcie dowiedziałam się, co będę robić przez następne dwa miesiące: „Mechanizm komunikacji pomiędzy jakimś świerszczem a krzaczkiem herbaty”. Pójdziemy wszyscy razem na obiad. Tylko musimy zebrać profesorskich doktorantów… i dlaczego ten chłopak nadal za nami lezie… Najpierw jakaś starsza doktorantka. Uśmiecha się. Od razu zagaduję o mój temat, czy ona się tym zajmuje, czy coś wie, jak to będzie itd. Dalej się uśmiecha… Nie bardzo mówi po angielsku, coś tam patrzy na tą moją kartkę i tyle. Po drodze złapaliśmy jeszcze jakiegoś
chłopaka (asystent pana profesora) i trzy doktorantki. Jedna: mała, pucołowata, już mi wyrywa papier i coś tam próbuje powiedzieć, ale stres ją trochę zżera; w każdym razie ona mi pomoże. – Don’t worry (nie martw się). A w restauracji… I u nas w niektórych miejscach można zobaczyć akwaria z tym, co się będzie jadło, ale zwykle są to ryby, może jakieś homary i tyle. Tutaj całe menu było surowe. Pod oknem poustawiane talerzyki pod szklanym przykryciem, w każdym kieliszek do wina pełen jakiegoś różowego płynu; w jednych mało, w innych do połowy, niektóre prawie pełne. Czyżby oznaczenie pikantności dania? A może to tylko nawilżacz? Na razie pozostanie to tajemnicą, bo każdy jest tak mną przejęty, że jak tylko chcę się czegoś dowiedzieć, to im mowę odbiera, czasem wyduszają z siebie: Don’t worry albo odpowiadają na zupełnie inne pytanie… Na talerzykach same posiekane warzywa, grzyby, kacze jajka; niektóre mogą być tym tutejszym specjałem. Sądząc po cenie, która jest obok dwóch jaj, chyba mam racje: 128 juanów, to na pewno te kacze zbuki… Tylko żeby nie zamówił, tylko żeby nie zamówił… Profesor mówi, że jako gość honorowy powinnam wybrać dania, tylko że ja naprawdę nie wiem co i nie mam pojęcia, czy będziemy to jeść tak, czy dopiero po usmażeniu… Tu jakieś młode pędy bambusa, tam coś na kształt bobiku. Przeprosiłam i poprosiłam szefa o wybór – powiedziałam, że się nie znam i zdaję się na jego gust. By podkreślić stanowczość decyzji, odwróciłam się na pięcie i prawie wpadłam na resztę „świeżego” menu. Były ryby, ostrygi, homary – w porządku, ale też koguty stłoczone w klatce, a w sąsiedniej węże… Dość, że tak powiem, dorodne i mięsiste. Już chyba wolę te jajka… Kelnerki zaprowadziły nas na górę. W dobrych restauracjach tak już tutaj jest, że na dole znajduje się normalna sala ze stolikiem przy stoliku, zupełnie tak jak u nas. Na górze zaś, jeżeli ktoś chce wydać specjalne przyjęcie albo porozmawiać o czymś bardziej „prywatnym”, znajdują się przestronne pokoiki z okrągłymi stołami. W każdym czeka prywatna kelnerka. Jako gość honorowy zostałam zaproszona do zajęcia miejsca obok profesora. Po mojej lewicy Luan, naprzeciwko doktoranci. Nowy kolega na szczęście usadowił się dość daleko, choć głupio mi, że wprosił
się na tak ekskluzywny lunch. Profesor pyta, czy wolę piwo, czy wino, bo tutaj, przyjmując ważnego gościa, powinno się jednym z tych alkoholi wznosić toast. Wybieram oczywiście… piwo. Ja dostałam jedną butelkę i reszta też… jedną. Zaraz potem zaczęto podawać do stołu. Jednak są fioletowe jaja… Muszę spróbować wszystkiego, bo nie wypada wzgardzić którymś ze specjałów. Trochę też się tym wszystkim stresowałam, więc z pałeczkami nie szło mi rewelacyjnie, ale odmówiłam używania widelca i noża. Każdy wznosił po kolei toasty. Te zwykle są osobowe, a nie kierowane do wszystkich. Naczynie ujmuje się w obie dłonie i albo tylko wznosi lub udaje, że się stuka, należy się zwrócić po imieniu lub tytule do osoby, z którą chcemy się napić, poczekać na odpowiedź i koniecznie patrzeć w oczy. Jeżeli wszyscy siedzą daleko, to stukają w szklany obrotowy talerz, na którym znajduje się całe jedzenie. Na stole sporo ryb, pieczone orzeszki ziemne w łupinkach, krewetki… Czemu nie wzięłam aparatu? Tak trudno teraz spamiętać. AAA, nic nie pamiętam, tylko to, że nieproszony gość upuścił pałeczki, co podobno jest strasznie źle widziane w towarzystwie – tak przynajmniej piszą w przewodniku, że gadał przez telefon przy stole i w ogóle dziwnie się zachowywał. Pamiętam też, że wyjątkowo trudno mi było złowić arbuza i w końcu profesor, dając dobry przykład, wziął kawałek w rękę. Głupio mi też było, bo każdy mało pił, a dla mnie wzięli specjalnie osobne piwo, więc musiałam uważać, żeby zbyt szybko go nie skończyć. Po obiedzie poszliśmy z Luanem do jego biura, żeby załatwić coś z papierami. Ogólnie rzecz biorąc, dzień latania w tę i z powrotem. Administracja, laboratorium, akademik, biuro profesora i tak w kółko. Jeszcze mnie czeka ta nieszczęsna policja dzisiaj… Profesor wręczył mi jakieś artykuły odgrzebane w szafie. Po kolejnej wizycie w administracji okazało się, że policję mam z głowy, bo pan – angielskie imię Peter – to za mnie załatwi. Hurra! Zagadnęłam nawet dziewczyny, o co chodzi z tymi ich angielskimi imionami. Śliwek też mi pisał, że nazywa się Alvin, w administracji jest Peter, a w laboratorium Doris i Anna… Odpowiedź:
– Jak to, o co chodzi? Sami sobie wymyślamy. Tak to już jest, wybierają imię albo jakiekolwiek słówko angielskie, które im się podoba, i tak się przedstawiają, coby obcokrajowcom było łatwiej zapamiętać. Nawet widziałam, że jedna z nowych koleżanek umieściła rubryczkę w CV – Imię: … angielskie imię: …, chociaż jest to całkowicie nieformalne i nigdzie nierejestrowane… Usadowiono mnie w salce komputerowej pełnej studentów, żebym mogła sobie poczytać o nowym temacie pracy. Dostałam wejściówkę na piąte piętro, a przy wyrabianiu dokumentów profesor biegał od pokoju do pokoju i pokazywał wszystkim, jaki to ja mam piękny podpis. Kto by pomyślał, że ktoś kiedyś doceni mój charakter pisma! Przyszły też dziewczyny i zaprosiły mnie na wspólną kolację. Nie uśmiecha mi się ani siedzenie do 18:00, ani jeszcze jeden posiłek z profesorem. CHCĘ SPPPAAAĆĆ. O Boże, a to dopiero pierwszy dzień! Wieczorem na szczęście okazało się, że idziemy same. Trochę trudno było się dogadać, szczególnie ciężko przyszło mi tłumaczenie, że chciałabym bułeczki na parze i coś do picia, ale w końcu się udało. Nie musiałam się też wykosztować, bo dobroduszny profesor zostawił dziewczynom kasę, żeby mnie zabrały do restauracji. Tak na wszelki wypadek, gdybym jeszcze nie miała wymienionych pieniędzy. Dbają tu o mnie, dbają, najpierw obiad za 500 juanów (podpatrzyłam na rachunku, jak dziewczyny rozliczały się w uczelnianych kasach), a teraz kolejna oznaka troski. Dziewczyny odprowadziły mnie do akademika, a same wróciły do pracy. Super pokój, tylko szkoda, że internetu brak. Ale i tak… życie jest jednak piękne!
9.10.2010, sobota Taki miał być piękny weekend, a tu niestety praca. Nic to, czas szybciej zleci, jak będę codziennie pracować. O 7:00, kiedy zastanawiałam się, czy już wstać, czy nie, zadzwonił Luan z administracji i powiedział, że o 9:00 mogę przyjść po paszport. Oni są chyba robotami… Tak naprawdę w mojej głowie cały czas tli się jakaś iskierka nadziei, że to jednak niemożliwe, by ludzie aż tyle pracowali… Przeglądałam artykuły, które mi wczoraj dali, niby tylko cztery, sama jeszcze wczoraj znalazłam inne,
ale nawet tych wydrukowanych nie udało mi się przeczytać. Oj, mam nadzieję, że jednak profesor nie jest taki straszny, jak opowiadały dziewczyny… i że nie wpadną na pomysł, by mnie odpytywać. Ten telefon z uniwersyteckiej administracji o 7:00 rano w sobotę to znak, że coś jest tutaj poważnie nie tak. W laboratorium byłam o 8:32. Nikt na mnie nie nakrzyczał za spóźnienie. Hurra! Dziewczyny były jak zwykle przemiłe i wyglądały na bardzo zadowolone z mojego Ni hao (dzień dobry, w wolnym tłumaczeniu: ty dobrze). MuDan jeszcze nie było. Na początku wyjęłam moje papiery i czytałam na stojąco, ale zaraz znalazł się jakiś stołek, przyszła też MuDan i od razu zasypała mnie artykułami do przeczytania. Poczęstowałam wszystkie Złotym Orzechem. Do zeszytu wpada drugi plus za bombonierkę. Moja mała, okrąglutka towarzyszka badań wzięła całą garść cukierków i wpychając je do buzi, mówiła tylko: „Kocham czekoladę… mhmm…”. Nie kłamała, bo na pulpicie małego laptopa widniały same czekoladki. Może Śliwek nie był zachwycony, ale z dziewczynami słodycze to strzał w dziesiątkę. Napomknęły coś o jakimś godzinnym wykładzie o 9:45, ale mam jeszcze zejść do profesora, żeby doprecyzować. Tylko szybko, bo potem jest zajęty. Flaszka za pazuchę i lecę na dół. Mojego profesora najłatwiej poznać… Po ubraniu, bo codziennie ma te same spodnie o „rzadkim” odcieniu i białą koszulę. Poza tym kuśtyka na lewą nogę. Tak naprawdę to całe te opowieści, że oni są identyczni, są mocno przesadzone, bo każda z moich laboratoryjnych koleżanek jest zupełnie inna, problem polega raczej na tym, że jeżeli jest ich dużo, a Chińczyków w każdym miejscu jest dużo i kropka, i każdy jest podobnego wzrostu, postury i ma ciemne włosy, to ciężko kogoś wypatrzeć, niezależnie od tego, jak bardzo byłby z twarzy do innych niepodobny. Panu też chciałam przyszpanować powitaniem, ale nawet nie zauważył. Wręczyłam mu żubrówkę, opowiadając, jaki to wspaniały i szeroko uznany trunek. On zaczął pośpiesznie szperać po gabinecie i z jakiejś skrzyni wygrzebał mi ładne opakowanie zielonej herbaty, sprawdził jeszcze, czy aby na pewno nienapoczęte, i wręczył. To chyba tak tu już jest, że prezent za prezent. Salka komputerowa, administracja, znowu salka, laboratorium, nie
ma czasu. MuDan wzięła mnie pod rękę i ciągle się podśmiewając, ruszyłyśmy do sali konferencyjnej. Mała koleżanka opowiadała, jak to przyszły na tę uczelnię razem z profesorem pięć miesięcy temu. Wcześniej badania odbywały się przy Zachodnim Jeziorze, tam to dopiero było pięknie – i jeszcze ten ogromny ogród herbaciany. Jak będą jechać po próbki, to mnie zabierze i sama zobaczę. Napijemy się też herbaty, takiej prosto z krzaczka. Oczka zapaliły się jej jak wtedy z czekoladkami, znaczy pycha. W holu wita nas znajomy pan z administracji, w końcu jest z Centrum Współpracy Międzynarodowej, a to Konferencja ChińskoJapońska. Dzień dobry, dzień dobry i wpycham się do sali. W środku stoły ustawione są wokół jednego centralnego, przy którym siedzą goście honorowi, mniej ważni w następnej cebulowej warstwie, a studenci całkiem na końcu. Mój profesor jest jednym z tych z mikrofonem i imiennym miejscem, obok niego wolne. Tylko żeby nie zawołał… A jednak woła. Zaraz za mną weszła jego żona – odpędził ją ręką do drugiego rządka. Wypakowuje mi program i książeczkę ze streszczeniami, dostałam też wodę. Pomyślał, co by mi tu dać, może zeszyt, a, to jeszcze długopis. A jakbym chciała zadać pytanie, to mi da mikrofon, mogę zadawać, bo przecież tak dobrze mówię po angielsku… Okazało się też, że ma to trwać nie godzinę, tylko cały dzień… W przerwie kawowej zostałam uraczona tym, co w jej nazwie. Żadne wykręcanie, że nie lubię kawy, nie pomogło; to nic, że tutaj też każdy woli herbatę. Przerwa jest kawowa, więc każdy ma pić kawę i już. Dobrze, że spytałam, czy mogę popracować, bo konferencja robiła się tylko ciekawsza. Większość ludzi wyszła. A spora część z tych, co została, albo miała bardzo zmrużone oczy, albo po prostu spała. Z lunchu też chciałam się wykręcić, sprawdziłam nawet, gdzie jest w okolicy jakiś supermarket; trzeba wreszcie coś kupić, chociaż wodę. Dziewczyny nawet się zgodziły, ale Peter z administracji nie dał się przekonać: – Doesn’t matter… (nieważne). No, no, doesn’t matter… Najwyżej tylko czegoś się napijesz, chodź z nami.
Nici z zakupów. Ale jak to zwykle bywa, na dobre wyszło. Bo nie poszliśmy jeść do studenckiej, a do profesorskiej stołówki, i to do salek VIP-owskich, takich jak ta wczoraj, z tą różnicą, że trzy pokoje były połączone w rządku. Masa jedzenia zaczęła obracać się na szklanym talerzu, a kelnerki tylko donosiły kolejne dania. I jak tu nie jeść… nawet jak się naprawdę nie czuje głodu. Nic to, najwyżej z kolacji się wykręcę… Kiedy przyszliśmy, większość szych z konferencji już zajęła miejsca, na piechotę jednak trochę wolniej niż busikiem. Dla nas czekał wolny stolik, przy którym finalnie znaleźli się: kierowca busika, trzy dziewczyny z laboratorium w składzie: MuDan, którą łatwo rozpoznać po tym, że jeżeli się nie śmieje, to znaczy, że właśnie coś je, chociaż jedzenie nie zawsze przeszkadza jej w okazywaniu radości, Wang Mengxin, też w okularkach, z grzyweczką i trzecia – szczuplutka i podobnie jak dwie poprzednie, przesympatyczna. Imienia niestety jeszcze nie znam, bo… nie mam jej telefonu. To jest chyba najlepszy sposób – każdy chce dostać mój numer, więc zawsze proszę, żeby mi napisali swoje imię i problem z głowy. Bo tak ze słuchu to za pierwszym razem trudno odszyfrować, a tym bardziej zapamiętać. Wszyscy są już trochę bardziej rozmowni. Chyba każdy musi się po prostu przyzwyczaić i przemóc z angielskim. Nasz stolik zamykał Luan, który już nieraz chwalił się, że jak na Chińczyka ma bardzo długie nazwisko, bo aż trzyczłonowe… ale do mojego i tak mu daleko. Dobrze, że chociaż imię mam proste. Zaczynamy jeść. Krewetki – w pancerzyku, ale tym razem je się bez ogonka i głowy. Wędzona czy też solona ryba, w każdym razie też pycha. Cała pieczona ryba, potem talerz koreańskich frytek z ryżu, to znaczy czegoś lekko ciągnącego, w kształcie frytki, co podobno zrobiono z ryżu, ale po spróbowaniu nigdy bym na to nie wpadła, całość przykryta krabami… To będzie ciekawe pałeczkowe przeżycie… Okazało się, że wcale nie jest tak źle, MuDan tylko wysysała krabie nóżki, które już były osobno. Przyszła pora na drugą część – górną skorupkę, pełną opanierowanego i przysmażonego mięsa, którą należało tylko przenieść na talerz, a potem wygrzebać to, co było w środku. Dużo większym
pałeczkowym wyzwaniem okazały się niektóre obślizgłe warzywa. Aby zakończyć temat owoców morza: zaserwowano jeszcze kuleczki rybne, takie pulpety w lekko glutowatej, złotej panierce i mule – jedyne, czego na wspomnienie ostryg w barze sushi w Sao Paulo nie odważyłam się spróbować. Na stole było tyle jedzenia, że półmisek z rybą przy przekręcaniu talerza przewracał szklanki. Podano także dwie zupy: rosołek w kamionkowym garncu i taki lekko słodki ryżowy kleik. Na zakończenie był też jakby pieczeniowy płyn, ale smak wody nie był tutaj ważny, bo clou dania stanowiły kluski. Wszyscy kochają kluski. Królowa (Wang – król) dokładała chyba z pięć razy. Rzeczywiście, pyszne, tylko gdzie na to wszystko miejsce znaleźć? Na przystawkę podano plasterki brzoskwiń, na deser arbuza. Były też, jak to mój stół chóralnie przetłumaczył na angielski, chińskie chlebki, czyli pieczywo z karmelem, z wgłębieniem w środku, do którego nakłada się podawaną w zestawie masę, identyczną jak nadzienia tych dziwnych ciastek, które jedliśmy w Szanghaju, smakujące podobnie do kapusty z grzybami. Tym razem urozmaicone skwarkami. Tutaj, przyznam się, brałam dokładkę… Kurczaczek z warzywami, kawałki mięsa, jak zwykle pokrojone tak, by można było naraz wsadzić do buzi, no i oczywiście po przeżuciu „elegancko” wypluć kości na talerz… Był też gorący półmisek, w którym gotowały się kawałki wołowiny z czymś, co wyglądało jak ziemniaki, ale było bardziej gumowe i przezroczyste, jakby sklejone z samej ziemniaczanej mąki. Czyżby znowu ryż? Półmisek zielonej fasolki z cebulką, drugi czegoś białego, mocno obślizgłego i trudnego do manipulacji; w smaku trochę ziemniaczane, o przyjemnej, dającej opór zębom konsystencji. I jeszcze jakiś półmisek podsmażonych pędów bambusa. Na naszym stole znalazły się też wołowinka z chili, cebulą i liśćmi laurowymi oraz talerzyk z boczkiem na sposób tutejszy. Lunch był na tyle udany, że od stołu odeszliśmy jako ostatni. Co ciekawe, większość osób bierze ze sobą mokre ręczniczki, które w lokalach daje się do oczyszczenia rąk i późniejszego ocierania ust. Najlepszym potwierdzeniem, że uniwersytecki lunch dobiegł końca, jest widok przejścia dla pieszych, które zamienia się w niekończący się potok studentów. Czas wracać do pracy. Artykuły już czekają,
dziewczyny jeszcze wołają, żebym przyszła do nich tak o 18:00. Czyli co, czeka mnie pięć godzin sam na sam ze świerszczami, pędami herbaty i innymi ciekawostkami? Jak tak będzie codziennie przez te dwa miesiące i rzeczywiście bez weekendów, to też chyba zacznę nosić okulary. Na odchodnym zaprowadziły mnie jeszcze do pokoju z wodą do picia. Niestety, był tylko wrzątek. Na pytanie, czy nie ma gdzieś baniaka z zimną, pada odpowiedź: „Chińczycy piją tylko gorącą wodę… Ale nie martw się, możesz poczekać, aż się schłodzi…”. No tak. Tego typu urządzenia są wszędzie: na dworcach kolejowych i autobusowych, no i oczywiście na każdym piętrze budynków uniwersyteckich. Nierdzewny baniak z odpływem i dwoma kranikami, wiecznie pełen wrzątku. Chyba nie tylko ten profesor jest pracoholikiem, wygląda na to, że cały wydział tak ma. Pomimo soboty salka komputerowa pełna jest pracujących studentów. Aż głupio mi gadać na skajpie. Dziewczyny z głośnym trzaskiem łuskają orzechy włoskie drzwiami, co i rusz jakaś wstaje. Ja też dostałam kilka od koleżanki z naprzeciwka. No, trochę dziś zrobiłam… Może na mnie nie nakrzyczą… Mili są, na pewno nie nakrzyczą. Punkt 18:00 wdrapałam się po schodach. Do stołówki idziemy we trzy, jedna z moich pracoholiczek nie dała się namówić. Jedzenie jest chyba główną formą odpoczynku i rozrywki. W każdym razie dobrze się przespacerować po pięciu godzinach siedzenia. MuDan wzięła ze sobą taki mały elektroniczny słownik. – Czy lubię… poczekaj… a tak, owsiankę? – No tak, lubię, a co? W oko wpadło mi piwo. Wszędzie na świecie sprzedają piwo na stołówkach, tylko u nas nie. Z drugiej strony już sobie to wyobrażam, jakby jednak sprzedawali, i to po cenie baromlecznowej. Dla mnie więc owsianka z ryżu i fasoli?!? Bez mleka, ale na słodko, plus piwo. Tak trochę nie dowierzały, że po pierwsze, wypiję całe piwo sama, no i że chcę tylko owsiankę – przecież tyle dobrego do wyboru. Co prawda, to prawda, stołówka jest wyposażona wyśmienicie. Dziewczyny wzięły jeszcze jajko gotowane na twardo w herbacie, fluorescencyjną parówkę na patyku, smażone korzonki lilii wodnej i jakiś talerz „frytek
ryżowych”, tym razem w formie talarków podsmażonych z przyprawami. Chiny są świetnym przykładem, że z ryżu i fasoli da się zrobić wszystko. Naprzeciwko akademik, zasłonek brak, więc pomiędzy suszącymi się na balkonie gaciami można popodglądać studenckie życie. Tutaj ktoś wyszedł na papierosa, tam coś jedzą, ktoś łazi w tę i z powrotem. Nic się nie ukryje. W stołówce płaci się legitymacją studencką, na którą nabija się wcześniej kredyty. W przyszłym tygodniu będę mieć swoją, to się odwdzięczę. Teraz czas do sklepu. Może chcę jakieś owoce? No tak, banany… MuDan wie, gdzie są takie tanie i słodkie, a tam dalej jest taki sklep z ciastkami, które też są… cheap… and… sweet. Zwierzają się, że odkąd się dowiedziały, że przyjeżdżam, codziennie oglądały po amerykańskim filmie, żeby trochę poćwiczyć angielski. W takim razie jak ja siedziałam w kinie na przeglądzie filmów chińskich, one dla mnie poznawały hollywoodzkie produkcje. Kilka filmów z tych, które obejrzałam, udało mi się opisać. Jak usłyszały, że oglądałam Go Lala Go!, aż krzyknęły z zachwytu, a potem jedna przez drugą opowiadały, że to hit tutaj, że każdy zna, to taki piękny film, o miłości… Drogę do szkoły, o dzieciach, co aby dostać się do miasta, muszą przechodzić nad rzeką na linie, i Aftershock – o trzęsieniu ziemi z 1976, w którym zginęło ponad 200 tys. osób… Te trzy udało mi się przedstawić zrozumiałym językiem, reszty nie dałam rady. W supermarkecie, poza wodą, skusiłam się też na typowy napój – to jakaś słodzona herbata, swoją drogą, jak się później okazało, ohydna. W sekcji orzeszków był… bobik smażony na ostro i gotowy do schrupania. Z dziewczynami chodzi się po sklepach o niebo lepiej niż ze Śliwkiem. Tyle rzeczy do spróbowania, a żołądek tylko jeden… Myślałam, że jeszcze wrócę do pracy, dziewczyny w końcu poszły do laboratorium, ale skoro odprowadziły mnie pod akademik, to nie będę przecież nalegać. Spytałam tylko, czy jak pójdę pobiegać, to będzie to bardzo dziwne dla innych studentów. Pobiegać oczywiście mogę, a jakbym chciała przyciąć w ping-ponga, to one bardzo chętnie. Przyszedł SMS od Śliwka. Napisał, że ma dla mnie winogrona i zapytał, czy jestem w akademiku.
Przebiegając już po raz wtóry obok mapy kampusu, zaczęłam się zastanawiać, jak korzystanie z niej musi być trudne dla obcokrajowców, bo przecież nawet jak ma się wypisaną nazwę po chińsku, to trzeba ją porównywać z każdym podpisem budynku na mapie. U nas to chociaż numerki, legenda w porządku alfabety… A właśnie, jak w Chinach układa się coś w kolejności alfabetycznej??? Czy w ogóle tego typu informacje jakoś się porządkuje? Teraz, odkąd wszedł zapis fonetyczny, czyli Pinyin, pewnie tak, ale wcześniej? Trzeba dodać to do listy pytań do zadania dziewczynom, jak już się ze mną oswoją, oczywiście. Śliwek w końcu przyniósł te winogrona. Wyglądało to trochę tak, jakby wpadł na inspekcję. Wypytał tylko, jak mi się układa i na szczęście zaraz poszedł. IAESTE do niego dzwoniło, by spytać, czy nie chciałabym wygłosić przemówienia dla studentów o całym procesie wymiany i możliwościach, jakie niesie wyjazd. W sumie czemu nie… coś im się w końcu ode mnie należy. Znowu skrzynka telefonu zapchała mi się głupimi SMS-ami pełnymi numerków. Cały czas je dostaję; to pewnie reklamy, tak jak u nas, ale ponieważ mój telefon nie obsługuje chińskich znaków, to przychodzą do mnie jakieś dziwne koordynaty. Szlag by to trafił… ciągle tylko kasować… i jeszcze za każdym razem człowiek ma nadzieję, że to może Leandro jednak napisał… Grr… Tak myślałam, że skoro będę tylko w pracy, na tym zakończy się moja opowieść, ale może jednak nie. Przecież tyle się dziś wydarzyło… Tli się jeszcze szansa, że to tylko TEN weekend jest taki, w ramach odrabiania ostatniego, straconego tygodnia. Przez najbliższe dni i tak się pewnie więcej nie dowiem. Pozostaje czekać – może jednak zobaczę te góry ze świątynią na szczycie…
10.10.2010, niedziela Poranek nudny i senny. Znowu nachodzą mnie myśli, że jednak nic się nie wydarzy, będę tak siedzieć i wślepiać się w ten komputer, chwila rozrywki na lunchu, potem obiad i tyle – minie następny dzień. O 10:00 z marazmu wyrywa mnie telefon: pan You znalazł dla mnie pokój na parterze, za dziesięć minut mamy się spotkać na portierni. Poszłam na górę się usprawiedliwić, że wychodzę. Głupio mi, jak nie pracuję, nie
przed profesorem, ale przed nimi, bo niby dlaczego ja mam mieć ładny pokój tylko dla siebie, a one taką norę, ja mam pracować do 18:00, a one do 21:00… Pewnie gdyby były wredne, to co innego, ale tak, to po prostu nie w porządku. Panu z administracji dałam jakąś czekoladę na prezent; trochę za wścibski jest. Ogląda wiśniówkę, bombonierki. A po co mi tyle lekarstw??? No tak, bo tutaj moja dieta jest identyczna jak w Polsce, a jak znów mi zaczną włosy wypadać, tak jak w Brazylii, to dopiero się zacznie dziwić. Witaminki nie zaszkodzą. Skończyłam pakowanie i znieśliśmy wszystko na dół. Następny przystanek – pokój 120. Hurra, ani Śliwek, ani LiJun nie będą wiedzieli, gdzie mieszkam! Dlaczego tak bardzo chciał mnie tu przenieść, to nie wiem, podobno bezpieczniej. Tylko że tam miałam wielką kabinę prysznicową, a tutaj prysznic i dziurę w posadzce jako odpływ, ściany też bardziej pomazane, nie ma dywanu. Może chociaż internet będzie… Wracam do pracy. Muszę w końcu kiedyś przebrnąć przez te artykuły. Żeby mi się tak chciało… jak mi się nie chce. Jakoś po prostu praca w niedzielę to nie jest to. Wymknęłam się coś zjeść i porobić zdjęcia. Wydział z okrągłymi tarasami na betonowych nóżkach, akademik, nigdy nie pamiętam, czy mój to trzeci od prawej, czy z lewej. Ogromna biblioteka – ciekawe, czy nasza na PW też jest taka duża, bo przez to zamawianie przez internet nawet nie wiadomo, co tam się w środku kryje… Ładnie tutaj, wszystko w jednym stylu, przestronnie, czysto. Nawet studenci korzystają z niedzieli – wypoczywają nad jeziorkiem. Na trawie, na ławeczkach, z książką albo słuchając muzyki z wszechobecnych głośników. Więc czemu MY nie??? Znowu mijam jakieś dziewczyny z parasolką. Na obiad w akademiku chińska zupka chińska, przenoszona przez całe Expo… identyczna jak u nas, tylko że tutaj są też kawałki suszonego mięsa i warzyw w osobnej torebeczce. Jeszcze jedna nowość, co najmniej dziwna… bo jako gratis do zupy dodano… składany widelec! Pomijając fakt, że oni widelców w ogóle nie używają, to co: nie dało się zrobić składanych pałeczek? Albo stosowniejszej do jedzenia zupy łyżki? Na korytarzu wpadam na sprzątaczkę wychodzącą z niezwykle
małych drzwi, których zresztą wcześniej wcale nie zauważyłam! Tak to już jest: jak się coś spostrzeże, to okazuje się, że wszędzie tego pełno. Małych drzwi też!!! W akademiku, na wydziale, w każdym budynku są takie, zawsze jakieś 30 cm nad ziemią i właśnie takie: wąziutkie i sięgające ramion. W związku z tym, że wczoraj szukałam herbaty w torebkach, MuDan przyniosła mi dzisiaj właśnie taką, jaką chciałam, paczkowaną. Ku mojemu zdziwieniu po otwarciu torebeczki wcale nie znalazłam papierowego woreczka pełnego herbaty, uwieszonego na sznureczku z kartonikiem. Po co w takim razie pakować herbatę do małych saszetek, jeżeli i tak potem ma pływać po powierzchni? Tak samo mogę sobie odmierzyć z dużej paczki. Zapominam jednak, że jestem w kraju, w którym herbata jest skarbem narodowym. Tutejsza zielona wcale nie ma, tak jak nasza, mnóstwa gałązek, które pływają po powierzchni i ciągle włażą w zęby. Tutaj nawet jednorazowe zalewanie całego kubeczka jest źle widziane, a co dopiero taki odpadowy miał zawinięty w bibułę na sznurku??? To dopiero bezczeszczenie boskiego napitku! Przed bramą miasteczka studenckiego sprzedawca złotych rybek i żółwi. Jak wysłałam to zdjęcie do domu, to potem wszyscy mnie pytali, czy już jadłam żółwia. Bez przesady, przecież to widać, że to stragan z przyjaciółmi dla samotnych studentów, a nie świeża żywność. Na drzewie suszy się marynarka, nieopodal sklep z sukienkami dla syrenek i nie tylko. Jak się później okazuje, to kostiumy na przedstawienia… studenckie. Przedstawienia muszą być w takim razie bardzo popularne… W fontannie przed biblioteką zakwitły lilie. Słoneczko świeci, mamy dziś wcześniej wyjść na spotkanie z jakimś friend Anny. Może ten dzień nie będzie taki zły? To jeden z problemów z angielskim: nie dość, że jak się mówi friend, nie wiadomo, czy chodzi o znajomego, kolegę, czy przyjaciela od serca, w dodatku nie mamy pojęcia, czy friend jest żeński, czy męski. Dzień jakoś zleciał, a friend koniec końców okazał się rodzaju męskiego. Mogłam się wcześniej domyślić, bo LiFang ze trzy razy się dzisiaj przebierała w coraz to godniejsze kreacje. Gdzieś nieopodal jest podobno koreański grill, dziewczyny mówią,
że pycha. Mijamy szykowną restaurację, która okazuje się, jak to mi ładnie przetłumaczyły, „miejscem, gdzie po ciężkim dniu można sobie umyć stopy w różnych ziołach i herbatach”. Oj, zagubiona tutaj jestem jeszcze bardzo… Sklep z rowerami. MengXin musi sobie jakiś kupić, bo niedawno jej ukradli. MuDan już po raz trzeci opowiada, że podprowadzili jej telefon w laboratorium i że koniecznie mam uważać. Chłopczyk w wózeczku bawi się z króliczkiem w klatce, zaraz obok zaparkowanej za trzykołowcem sterty śmieci. Ciekawe, że potem też widziałam tego króliczka w tym samym miejscu. Czyżby to było takie „wyprowadzanie na spacer” w klatce? W koreańskiej restauracji w każdy stół wmontowano okrągłą, metalową michę z pokrętłami, do której kelnerka wkłada rozżarzone do czerwoności brykiety, po czym całość zamyka dziurkowaną pokrywką. Zamówienia dziewczyn nie mają końca, na stół trafia nie tylko coś na grilla, każdy ma też jakieś własne danie. Tym razem pijemy piwo – profesor wyjechał w delegację do Szanghaju, więc jutro można z rana trochę bardziej poleniuchować. No, to mi się podoba! Są darmowe zakąski, koreańska tortilla, jakieś zupy pełne mięsa i warzyw i masa surowego mięsa i zieleniny do samodzielnego usmażenia. LiFang opowiada, że jej friend skończył college i teraz pracuje w downtown, a że już sześć lat nie używa angielskiego, to niestety zapomniał. Ale i tak bardzo chciał mnie poznać. Nie tylko on, wiele osób z grupy znajomych dziewczyn wykazuje taką potrzebę; jak szłyśmy, musiałyśmy szaleńczo machać koleżance MengXin, która nie mogła z nami pójść, bo odwiedza ją właśnie mama z babcią, ale chociaż pomachać chciała z trzynastego piętra… A ile piw mi zamówić? No, w Polsce to pije się jedno, a potem zamawia następne. Aha… no to co? Sześć? Czemu sześć, to już dla mnie tajemnica, tym bardziej że ja wypiłam ponad trzy, a reszta stołu rozdzieliła między siebie pozostałe. Nie zabrakło też toastów, MengXin niestety dostała wodę, bo biedna ma uczulenie na wszystko. Nie może jeść ani mięsa, ani niektórych warzyw, o alkoholu może zapomnieć, z bezpiecznych rzeczy pozostały jej ryż, makaron i słodycze. Ktoś zamówił ogromne krążki surowej cebuli do smażenia. Mhmm… nic mnie nie
obchodzi, czy sobie pomyślą, że to dziwne, czy nie, za bardzo mi brakuje jakiejś surowej zieleniny. Mięs jest tutaj różnych bez liku, ale każde dzisiaj jest w tej samej marynacie i koniec końców smakuje prawie tak samo. Dania krążą po stole, nieważne, kto co zamówił, każdy się dzieli, próbuje, dokłada. Dziewczyny grillują nawet sałatę. – Za darmo, sałata jest za darmo – szepcze MuDan. Wieczór udał się wyśmienicie, tylko z płaceniem był pewien problem, bo tak na moje oko to, co zjadłam, plus piwo, to mniej więcej połowa całego rachunku. Stęskniona za brazylijskim churrasco, wzięłam wołowinkę, która miała się okazać moim przekleństwem przez najbliższe dni, bo po tym jak usłyszały, że lubię właśnie to, nie chciały już zamawiać nic innego. Gdy chciałam zapłacić, okazało się, że w Chinach tak po prostu nie można, jeżeli przy stole jest jakikolwiek facet, to on płaci i już. Wzięcie od kobiety pieniędzy byłoby niewybaczalnym nietaktem. Nawet jeżeli kobiety przy stole, tak jak teraz, są cztery, a facet biedny tylko jeden. Jak pójdziemy razem, w babskim gronie, to wtedy tak, każdy zapłaci za swoje i tyle, ale teraz przecież zabawiałyśmy go swoim towarzystwem, coś się nam za to należy… Friend wraz z LiFang wyrwali w drodze powrotnej przodem. Pytam nieśmiało, czy może są parą. Oni, niiiieeee… ale byli… a co? Jak ja zgadłam? Czy LiFang mi powiedziała? No nie, wcale nie widać – jak podsumowaliśmy ich podczas któregoś ze stołowych żartów, że do siebie pasują, bo oboje mało jedzą, to we dwójkę spąsowieli. Opowiadam o Leandrze, ale widać, że nie do końca mnie rozumieją. Eh… tak dobrze by było dzisiaj znać chiński, nie tylko teraz, wymiana zdań przy stole też wyglądała na bardzo zabawną. MuDan strasznie chichotała. Mam jeszcze trochę czasu, a teraz doszedł jeszcze powód: moje nowe koleżanki, więc może jednak czegoś się nauczę?
11.10.2010, poniedziałek Nie mogłam spać. Znowu. Zwykle tak dobrze mi się śpi, jak pada deszcz, a tu nie da rady, zupełnie jakby każda kropla sygnalizowała nadchodzące niebezpieczeństwo. Znów rano nic nie zrobię, wstanę później, nie uzupełnię dziennika, nie pogadam z Leandrem, nie pouczę
się chińskiego. Po to właśnie jest ten weekend, żeby można było spokojnie nadrobić to, czego nie udało się w ciągu tygodnia. A tutaj co… dopiero poniedziałek, a ja już jestem w tyle… Po drodze praktycznie każdy napotkany student krzyczy: Hello!, co bardziej rozmowni chłopcy dodają jeszcze: Welcome to China. Jak skończyłam czytać artykuły, zadzwonił Śliwek i zapytał, gdzie jestem, bo osoby z IAESTE chcą się ze mną pilnie spotkać. On też był zajęty i nie ma pojęcia, po co do niego zadzwonili. Podjechaliśmy pod bramę. Naprzeciw nam wyszły trzy osoby: dwóch chłopaczków w marynarkach i dziewczyna, też tak luźno-elegancko. Dziewczyna tylko kiwnęła głową, jeden chłopak nawet umiał powiedzieć Hello, a drugi coś tam się wysilał, ale z tego, co ja powiedziałam, nie rozumiał prawie nic. Znów słyszałam trzy główne odpowiedzi: Yes, yes – ulubiona, gdy zadaje się pytanie w stylu to czy to…?, tak na Mariana z kabaretu; Don’t worry don’t worry… (Nie martw się, nie martw) – jak to słyszę, to już mnie powoli szlag trafia, bo to znaczy, że nieważne, co powiem, i tak zrobimy to, co rozmówca sobie umyślił; Doesn’t matter, doesn’t matter (Nieważne) – może to jest ten klucz, że jak ktoś nie rozumie, to powtarza wszystko dwa razy…? Hm… coś w tym jest. Pytałam, jak ma wyglądać moje przymówienie, ile ma trwać, czy mam przygotować prezentacje w PowerPoint, o czym ma być, czy o Chinach, o Polsce, o procesie, o tym, co można zyskać, a może o Brazylii, czy o wszystkim po trochu, czy mam być ubrana elegancko, czy mam wysłać maila z prezentacją i do kogo… itp. W odpowiedzi usłyszałam: 10 minut i trzy wcześniej wspomniane ulubione angielskie odzywki, ale za to wielokrotnie. Super, jeżeli oni mnie nie rozumieją, to jak mają zrozumieć mnie studenci… a może to ma być bardziej w stylu: „O, zobaczcie, blondynka przyjechała i coś tam gada, to może my też pojedziemy do kraju, gdzie są blondynki?”. Bez sensu. Oprócz tego cały czas gadali między sobą po chińsku, chociaż sami mnie tutaj ściągnęli! W laboratorium dziś tylko mycie aparatury i tyle, jutro prawdziwa praca, potem idziemy coś zjeść. Dziewczyny wymyśliły mi chińskie imię E Mai Li, czyli ta, co lubi piękne rzeczy, zachwycają się, jakie to romantyczne, niespotykane. Nawet znalazły sklep z dwoma pierwszymi
znaczkami na szyldzie. Jutro narysują mi całość. W porę lunchu morze studentów przelewa się na drugą stronę ulicy, a ona sama wypełnia się straganikami z przeróżnym towarem. W tych dwukółkowych lub trzykołowych sklepach znajdzie się wszystko: wczoraj złote rybki i żółwie, dzisiaj kwiatki wraz z całkiem pokaźnym drzewem pośrodku. Jakim cudem się ono nie przewraca w czasie jazdy? Mijamy straganiki z jedzeniem, na małych wózeczkach od naleśników po grillowane przysmaki. Hm… na razie jeszcze trochę się boję o standardy higieniczne takiego żarcia, ale kto wie, czy któregoś dnia się nie przekonam, bo zapach… mhm… no nie powiem, zachęca bardzo. Obok jest też i pan ze ślicznymi szczeniaczkami, rozbiegającymi się we wszystkich kierunkach. O nie, tutaj się powstrzymam, nie wiem, czy wyrobienie paszportu dla psa w Chinach to taka prosta sprawa… Ale są śliczne… W stołówce ziemniaki pokrojone w paseczki smażone z chili i solą. Pycha – takie proste danie, a takie dobre. Większość tutaj jest takich. MuDan przyniosła dziś gotowane orzeszki ziemne, orzeszki ziemne w skorupkach, do tego trochę soli. Pycha! Na deser słodka bułeczka na parze z żółtą pastą; ciekawe, czy też z fasoli?
12.10.2010, wtorek Moje wymęczone pranie trochę się zatęchło w łazience. Powieszę koło otwartego okna, może nikt mi się przez nie nie wśliźnie. Muszę się dowiedzieć, gdzie tutaj są pralnie. Jakoś tak trudno się rozłączyć z Leandrem, nic to, znowu trochę się spóźnię. Dziś wreszcie dowiem się, jak wygląda ten mój eksperyment. Dziewczyny wręczyły mi zieloną książeczkę A4, dziennik laboratoryjny; kto by pomyślał, że można tak bardzo cieszyć się z takiej błahostki? Prawie wniebowzięta byłam z powodu prezentu. Cały poranek walczę ze świerszczem. W sumie praca jest w sam raz, bo trzeba coś zrobić, potem poczekać – i właśnie to „poczekać” mogę wykorzystać na naukę języka czy pisanie. Świetnie, wreszcie ponadrabiam zaległości. MuDan przychodzi, żeby mi pokazać, że jak ja uczę się ze świerszczami chińskiego, to ona w sąsiednim pokoju czyta angielski. Nie dość, że jak dostałam trzy książki, każda po 120 stron,
powiedziały, że jak w tym tygodniu skończę, wypożyczą następne, to teraz też się ciągle dopytują: – A czego się dziś nauczyłaś? Eh, a czego można się nauczyć, jak codziennie się pracuje! Z całą pewnością nie chińskiego! Dzień zleciał całkiem szybko, nawet planowałam sobie, co będę robić w przerwie na lunch. Okazało się jednak, że nie mam żadnej przerwy… Dwie dziewczyny wychodzą i przynoszą jedzenie dla mnie i MuDan. Idziemy do małego pokoiku, jemy, w sumie 15 minut wolnego i z powrotem do roboty… Dzisiaj ulubiony studencki fast food, jian bing – naleśnik, którym pewnego razu uraczył mnie Śliwek. Tylko że tym razem jest naprawdę pyszny! W środku sałata, kawałek smażonego ciasta, takiego jak na faworki, wieprzowe mięsko, takie mocno czerwone, jedno z moich ulubionych tutaj. Mhmmm… Śliwku, jak ty absolutnie wszystko potrafisz zepsuć. Czemu??? Pod wieczór zaczęło strasznie padać. Czekałyśmy właśnie z panną Mu na Annę i Sun, gdy minął nas jakiś facet na rowerze, trzymający w jednej ręce parasolkę. Nawet chciałam go uwiecznić, ale pan był na tyle „szybki” przy tym świetle, że zostało tylko tło. MuDan mówi, że tutaj to normalne, że większość chłopaków cały czas jeździ bez trzymanki, ona to tak tylko raz, dwa, trzy i z powrotem łapie. Czyli ma takie umiejętności jak ja! Zagaduję, że tutaj wszystkie dziewczyny chodzą z parasolkami, nawet jak świeci słońce. MuDan: – No, jak świeci słońce, to szczególnie. Latem jak mają przejść z akademika, to nie tylko smarują się kremem z filtrem i biorą parasolkę, ale jak tylko mogą, idą przez jakiś budynek. Ostrożności nigdy za wiele. Nikt przecież nie chce zbrązowieć! Hi, hi, ciekawe, jak plaże tutaj wyglądają w takim razie. Opowiadam, że w Polsce to każdy chce być opalony, nawet mamy solaria. – Naprawę!?! Tutaj to nie, niektóre dziewczyny nawet przy 40°C noszą długi rękaw, żeby tylko się schować. Na kolację xiao long bao, czyli bułeczki na parze z mięsem i sosikiem, do tego ryż z ziemniakami z chili – wiem, wiem, w Polsce takie
połącznie na pewno by nie zrobiło furory; albo ryż albo ziemniaki… W sklepie sportowym okazało się, że moje polskie 38 to ichnia czterdziestka! Dostałyśmy rabat 50 juanów, bo to już koniec sezonu, zbliża się w końcu zima (podczas której temperatura nie spada poniżej 8°C stopni, ale co tam…). MuDan wytargowała jeszcze cztery lotki do badmintona; może któregoś dnia zagramy. Koniec końców mam nowe rolki za 150 zł, sialalalala, mam nowe rolki – HUURRAA! W drodze powrotnej okazało się, że moja mama uczy polskiego, a mama MuDan angielskiego, mój tata jest inżynierem i tata MuDan też. Mama nawet przesyła mi uściski, bo przez tyle lat nie udało jej się zmusić córki do mówienia w obcym języku, a tu proszę.
13.10.2010, środa 7:00 – plecy bolą, nogi bolą. I jak tu wstać? Znów pada. Leandro pojawił się na chwilę, jest u kolegi; znowu się spóźnię. Tym razem włożyłam baterię do empetrójki, po drodze samba i taniec z parasolką. Pada, więc i tak nikt nie widzi. W pracy zaczynam powoli, świerszcze znów nie chcą współpracować; nie dziwię im się, mnie w taką pogodę też się nic nie chce. Lunch przyszedł szybko, dziewczyny obiecały, że codziennie będzie coś nowego. Dziś chińskie sushi, czyli shou si, nawet podobne z nazwy. Normalnie też kroją tak jak to japońskie, ale tutaj studenci wolą w dużym kawałku, nie trzeba siadać, żeby zjeść. Nigdy nie myślałam, że można sushi traktować jako fast food, a jednak. W każdym razie to sushi, podobnie jak tradycyjne, to ryż zawinięty w wodorost, ale w środku coś zupełnie innego: kawałek mięska wieprzowego, delikatny, dobrze doprawiony, sałata, kawałek papryki, sporo różnych warzyw, znajdą się też orzeszki ziemne, jakiś chrupiący smażony chlebek i oczywiście fasola. MuDan pisze mi w zeszycie, jak co się nazywa. Opowiada, że ich profesor bardzo lubi ryby i uważa, że one dają mądrość. Jak bronił tytułu doktora, jadł tylko ryby. Codziennie. U nas to raczej o orzechach tak się mówi, ale w sumie nie wiadomo, czy coś w tym jest, czy raczej tylko to, że orzechy włoskie przypominają mózg i tak się ludziom skojarzyło. Ona woli nasz sposób, za rybą nie przepada aż tak bardzo
jak za orzechami. Zimno dziś strasznie. Może by tak pójść po kurtkę? To tylko chwila, już nawet raz zeszłam na dół, ale jednak nie, wytrzymam, jakoś tak głupio dezerterować przy tych moich pracoholiczkach. Buty mokre po wczoraj, to dlatego tak zimno. Dziś idziemy na pierogi, to znaczy nie pierogi, ale podobne, a dziewczyny nie wiedzą, jak to inaczej wytłumaczyć, dumplings i już. MengXin została, nie może jeść mięsa. Zaproponowałam, że pójdziemy gdzieś indziej. Nie, popracuje jeszcze, dziewczyny, jak będą wracać, coś jej przyniosą. LiFang kilka razy dziś widziałam śpiącą na klawiaturze. Ja po pięciu dniach jestem zmęczona, a przychodzę trochę spóźniona i kończę po 18:00, a one… Chyba nawet nie potrafię sobie tego wyobrazić. MuDan mówiła, że w weekend można trochę pooszukiwać, wyjść koło 12:00 i wrócić wieczorem, bo nawet jak profesor przyjdzie, to i tak pomyśli, że poszłyśmy coś zjeść. Też mi plan. Idziemy na pierogi-nie pierogi. Po drodze nie wiem za bardzo, co mam opowiadać; jak zaczynam, to zazwyczaj za bardzo się wczuwam i widzę, że nie rozumieją, a czasami ciężko prościej wytłumaczyć. Zwykle więc cała opowieść skraca się do jednego prostego komentarza. Mija nas śpiewający na cały głos pan jadący na rowerze. Patrzymy na siebie i śmiejemy się w głos. Miło zobaczyć kogoś tak szczęśliwego. Na pierogowej ulicy bar przy barze, większość malutkich, tylko kilka stolików. Do takiego też wchodzimy i my. Logiem lokalu jest uśmiechnięty pieróg. Sprzedawca spojrzał na mnie i powiedział dziewczynom, że wielu Amerykanów tutaj przychodzi. W Brazylii to samo… Czemu oni wszyscy myślą, że każdy obcokrajowiec to Amerykanin? Rozumiem, że nie zgadną, że jestem Polką ani nawet nigdy nie słyszeli o moim kraju, ale czy tylko Amerykanie podróżują? Dziewczyny zamawiają mi zestaw po dwa pierogi z pięciu rodzajów – kaczka, wieprzowina, wołowina, krewetki i jajko. Nie wzięłyśmy zeszytu, więc MuDan chciała mi pokazać na rachunku, jak się pisze wonton, czyli pierożki, ale na moim nie ma. Moje danie ma specjalną nazwę, w wolnym tłumaczeniu: „Każdy z rodziny będzie szczęśliwy”. Ładne.
Nie wiedziały, jak przetłumaczyć „krewetki”, więc wpisały w słownik w komórce. Zawsze da się jakoś dogadać. Pierożki-nie pierożki to wielka miska lekko pikantnego rosołu, do którego dodaje się odrobinę octu i zielonej pietruszki. W rosole zanurzone są ogromne pierogi z nadzieniem. W dzień jak dziś idealny wybór – siąpi za oknem, zimno, a tu gorący rosołek. Dziewczyny kupiły smażone kluski dla Królowej i wracamy trochę okrężną drogą. Po takiej kolacji dobrze się przejść. Na przejściu dla pieszych dwójka dzieci: dziewczynka na hulajnodze pomaga chłopczykowi na rowerku wdrapać się na krawężnik. W sklepie z ciastkami znów okazuje się, że lubimy z MuDan to samo – ptysie z kremem i jogurtowe ciastko, zupełnie jak u nas. Przed jednym ze sklepów na chodniku mokną rozłożone przeróżnego kształtu paczki. To poczta. Najpierw szuka się swojej, a potem idzie pokazać kwitek… Nie dość, że leży na mokrym, to jeszcze każdy tym rzuca, jak mu się podoba. Hm… Mijamy trzy uniwersytety, w tym jeden policyjny. Śmieję się, że tutaj każdy przechodzi przepisowo na pasach. Dziewczyny dodają, że tylko tutaj samochody zwalniają, żeby przepuścić pieszych; niektóre rzeczy są uniwersalne na całym świecie. Z jednej z mijanych stołówek dobiega karaoke, podobno bardzo popularne wśród studentów. Może dziewczyny przyniosą mi jakieś chińskie hity? Nie ma sprawy, już teraz włączą mi coś z komórki, one lubią chodzić, jak coś gra. Piosenka jest o chłopcu, który, wracając po studiach do rodzinnego miasta, spotyka swoją dawną szkolną miłość. Wtem mija nas rozpędzony pan na trzykołowcu z trzymetrowym stosem kartonów na pace. Dziewczyny zaczynają tłumaczyć, że wiózł kartony itd. Ja na to, że ładunek to miał normalny, tylko że ilość niesamowita dla tak małego pojazdu i jeszcze wątlejszej osóbki. Śmieją się: – No tak, rzeczywiście, ale tutaj to normalne. Ale tylko podziwiać, jak stabilnie jedzie – mówią. Dziewczyny do laboratorium, ja do pokoju. Jeszcze jedno energetyczne kremowe ciasteczko. Padam z nóg, a dopiero 20:00. Piąty dzień pracy. No tak, powinien być już weekend. Z tego wszystkiego zapomniałam, jaki dzień tygodnia… a myślałam, że zdarza się to tylko na
wakacjach…
14.10.2010, czwartek Ja już tak nie mogę. Dzisiaj muszę się chociaż trochę poruszać, biegania wytrzymałam aż dziesięć minut… Chcę mieć wolneeeee. Czas do pracy, znowu spóźniona, dziś leje jeszcze bardziej, co oznacza, że praca będzie szła jeszcze oporniej. Nawet przerwa na lunch to jedno wielkie oszustwo. Dziś znów przyszedł szef nas skontrolować. A jak będziesz miała jakiś problem, to przyjdź porozmawiać… Mam problem… chcę pracować jak normalny człowiek!!! A nie po dziesięć godzin dzień w dzień. Dziś na obiad ryż, wieprzowina i kapusta, do picia mleko sojowe, tym razem z dodatkiem prawdziwego. Dziewczyny kupiły też jakieś małe, pulchne, oczywiście smażone ciasteczka. Mhmm… Nic mi się nie chce, tylko spaaaććć. Profesor był na jakimś ślubie i przyniósł dla MuDan i Królowej po paczce cukierków. Opowiadałam, jak wygląda wesele w Polsce. Tutaj to około trzygodzinny obiad w restauracji z duuuuużym bufetem. Każdy je przy okrągłych stolikach, może będą jakieś gry w ich obrębach, na koniec uroczystości składa się gratulacje parze młodej i tyle. Kiedyś używało się tylko koloru czerwonego, bo ma on przynosić szczęście, teraz zafascynowani modą z Zachodu młodzi wpierw wkładają garnitur i białą suknię, a po godzinie przebierają się w tradycyjne czerwone szaty. Znaczek na czerwonym tle, oznaczający okrzyk „Szczęśliwego małżeństwa”, taki sam symbol wiesza się w oknie pary młodej. MuDan powiedziała, że któregoś dnia pójdziemy kupić, żebym i ja mogła powiesić na moim ślubie. A co do weselnych słodyczy, to dobrze zjeść, bo jak wszystko, co z tą uroczystością związane, mają przynosić szczęście. Dzisiaj jakoś nie mogę się odnaleźć – plecy bolą, sen ciągle się zakrada, nic mi się nie chce, tylko patrzeć na zegarek i czekać do 18:00, a od czasu do czasu zmieniać robala w aparaturze. Swoją drogą spora ich część mi dzisiaj ucieka albo ginie śmiercią tragiczną. O nie, to na pewno nie jest dobry dzień dla naukowca… Druga herbata – trochę mi lepiej, przynajmniej ciepło. Przyszedł
profesor na drugi obchód. Dobrze, że akurat nie byłam z głową na klawiaturze. Po tym, co powiedział, od razu sił mi przybyło. Studenci mają weekend, tylko doktoranci mają tyleee pracy, że niestety muszą pracować. Przy tych słowach MuDan, stojąc za plecami profesora, przewracała oczami i wystawiała język. Hi, hi, hi. Hmm… co by tu wybrać: wolne, odpoczynek, może jakieś zwiedzanie czy praca… hm…? Profesor powiedział też, że oni się o mnie boją i jeżeli chcę iść na zakupy, to lepiej z którąś z dziewczyn, bo miasto jest daleko i nie daj Boże jeszcze się zgubię. Wymieniliśmy się numerami telefonów. Potem powiedział mojej współtowarzyszce niedoli po chińsku, że jeżeli chce, to oczywiście mogę pracować, a wtedy zacznę niedługo kolejny eksperyment… PRACOHOLIK i tyle. Do tego, co robię, nie mają zastrzeżeń, wszystko wygląda jak „trza”, a dziewczyny mówiły, że się nie obijam i pracuję ciężko. To może jednak zasłużę na ten weekend… Tylko że oni to wszystko mówią w taki sposób, jakby nie wypadało mieć wolnego… Eh… Do pory kolacji czekało mnie jeszcze jedno odkrycie. Dzisiaj nie jest środa, tylko czwartek, a to oznacza, że do weekendu, na który jednak mam szansę, pozostał mi tylko jeden dzień. HURRRAAAA! Wszystko wydało się, gdy MuDan wyjawiła mi ich niecny plan. W sobotę jest dzień 99, który jest czymś w rodzaju Dnia Babci i Dziadka. Tutaj rodzina jest bardzo ważna, a seniorzy już szczególnie, i to jest właśnie taka chwila, by okazać im należyty respekt, życzyć wszystkiego dobrego i oczywiście iść jeść w rodzinnym gronie. Widziałam już takie rodzinne obiadki, na których wszyscy zasiadają wokół okrągłego stołu: w kolejności od najstarszego do najmłodszego. Oprócz tego w sobotę jest jeszcze jedna okazja do przekrętów – urodziny MengXin. Dziewczyny już zapowiedziały szefowi, że one też muszą iść na zakupy – potrzebują paru rzeczy do akademika, więc w sobotę możemy się urwać, bo zawsze jak profesor wpadnie, to akurat teraz właśnie wyszłyśmy… Tylko że ja wcale nie chcę w sobotę przychodzić… Mamy też iść do akademika – ja pokażę im zdjęcia z Polski, a one zaparzą mi specjalną herbatę. Liu LiFang jako specjalność na licencjacie wybrała herbatę. Cokolwiek to znaczy.
Szansa na odpoczynek bliska, więc wszystko od razu stało się lepsze i ładniejsze. Zjadłyśmy kolację w tej samej restauracji, do której pierwszego dnia zabrał mnie Śliwek. Nie wiem, jak on to zrobił, bo to, co wtedy wybrał, było wyjątkowo mierne, a to, co zamawiamy z dziewczynami, zawsze jest niezapomnianym przeżyciem. Dziś w menu przezroczysty makaron ryżowy z sosem… coś jak pikantny pieczeniowy. Do tego długi smażony paluch i mleko sojowe na słodko. Na ręczne pranie nie mam siły, może jutro…
15.10.2010, piątek Zbudził mnie spluwający sąsiad, który opróżniał swoje drogi oddechowe nieprzerwanie od 6:00 do prawie 7:00. Zdecydowanie wolałam tego śpiewającego z drugiego piętra. Daty ślubu chyba tak szybko nie poznam, bo tłumaczka powiedziała Leandrowi, że najprawdopodobniej wszystko będzie gotowe za… dwa tygodnie. Ja myślałam, że dwa dni, no, góra na poniedziałek… Idę wypróbować moje nowe rolki. Wszyscy się gapią jeszcze bardziej niż przy bieganiu – albo jeżdżę aż tak źle, albo nie uprawia się tutaj sportu rano, albo kobiety nie jeżdżą na rolkach. Może wszystkie z powyższych. Sport, MuDan mówiła, że uprawia się rano, ale rano o 5:00 albo 6:00, a nie ósmej z minutami, jak powinno się już dawno być w pracy albo ostatecznie właśnie do niej iść. A co do kobiet na rolkach, to podobno rzadko się zdarzają, bo to krzywdę można sobie zrobić, może jakiegoś siniaka nabić albo mieć zadrapanie. O nie, skóra tak pieczołowicie chroniona przed słońcem nie powinna być bezsensownie narażana. Bardziej popularne są sporty mniej ekstremalne, jak narodowy ping-pong czy badminton. Małe pranie i czas do pracy. Znowu jestem spóźniona… Profesor rozmawiał wczoraj po południu z dziewczynami i powiedział, że wyglądam na zmęczoną; może lepiej by było, gdybym nie przychodziła do pracy w weekend. Hurra, teraz i dziewczyny wiedzą, że jednak dezerteruję z nadobowiązkowych godzin. Po drodze wreszcie mogę zrobić zdjęcia dziwnej palmie z wyrastającym ze środka pałąkiem pełnym białych kwiatów, bo dziś pierwszy dzień, kiedy nie pada. Słoneczko świeci, więc i świerszcze są jakieś żwawsze.
LiFang i MuDan przyniosły mi chiński pop do posłuchania. Miałyśmy mały problem ze znalezieniem odpowiednich katalogów, bo nie mam zainstalowanego wsparcia dla ichniego języka. Coś mi się ręce zaczęły trząść… i nogi… przecież mówiłam, że nie mogę pracować codziennie… Cukierek z wesela trochę pomógł. Mam nadzieję, że te dolegliwości to nie z powodu komarów, które w pierwszych dniach się we mnie rozsmakowały… Po pracy poszłyśmy zwyczajowo na kolację, cały kampus przystrojony jest kolorowymi lampionami z wizerunkami postaci z tutejszych kreskówek, a na placyku, zwykle pełnym chłopaków na rolkach, jakaś grupka studentów ćwiczy śpiew. Jakiś dzień jeziora czy coś w tym rodzaju. Może w drodze powrotnej damy radę zobaczyć, o co chodzi? Dziewczyny mówią, że dziś zjemy coś specjalnego. Bać się czy nie? Zupka z kawałkami mięsnych wieprzowych gnatów, moja z dodatkiem makaronowych warkoczy. A z czego może być taki makaronowy warkocz? Można by spytać. Ano z tego, z czego większość rzeczy w Chinach, czyli albo z ryżu, albo z fasoli, nawet jeżeli bardzo nie wygląda. Hm… dzisiaj postawię na fasolę… BINGO! MuDan potwierdziła, że to rzeczywiście sojowe. Z ulubionej chińskiej fasoli robi się cieniutkie ciasto, z którego potem plotą warkocze. Ciekawe, co jeszcze z tego gotują… Każdy ma na pewno w domu książkę 1001 podstawowych zastosowań fasoli i drugi tom o potrawach z ryżu. Jemy w jednym z tych malutkich barów, do których poszłyśmy na pierogi w zupie. W środku tylko cztery stoliki, na zewnątrz też tylko kilka. Klienci wypluwają gnaty wprost na stoły, właścicielka stara się jakoś ogarnąć otaczający nas chaos – zgarnia resztki ze stołów i wybiega na chodnik, by wyrzucić je do kubła. Nie było miejsc; najpierw dziewczyny stanęły nad jakimś jedzącym panem, który pomimo naporu nie ustąpił i dalej żarł. Potem kobieta na chwilę przerwała swoje obowiązki i znalazła dla nas jakieś wolne miejsce, to znaczy prawie wolne miejsce. Przy jednym z okrągłych plastikowych stolików na zewnątrz, przy którym były już dwa wolne miejsca, siedział jakiś chłopak, który właśnie powoli zbliżał się do końca przepysznego posiłku.
Pani go trochę pogoniła; w ślad za nią podreptała i moja grupka, by również posterczeć nad Bogu ducha winnym chłopaczkiem. Wreszcie poszedł. Przy stoliku były już ulokowane dwie dziewczyny, dopiero rozpoczynające ucztę. Hurra? Plastikowy stół pełen był resztek. Pani podeszła, zgarnęła z grubsza ze stołu i nawet nie przetarła blatu, tylko zaprosiła nas do zajęcia miejsc. Jak większość restauracji z okolicy i ta prowadzona jest przez małżeństwo, on kucharzy i gdy żona już nie wyrabia z obsługą, czasem wychodzi, by podać to, co przyrządził. Teraz tłum ludzi napiera na restaurację, więc kucharza można zobaczyć nader często. Starałam się jak najbardziej odsunąć mój talerz w kąt stołu, ale i tak ciężko było się przemóc. Już wczoraj jak zostawiłam coś na talerzu, to dziś dziewczyny przeżywały, że mi nie smakowało, więc nie mogę całkiem nie zjeść. Rosół z gnatem, ziemniaczkami i fasolowymi warkoczami, do tego miska ryżu, wszystko dobre, tylko to towarzystwo… W pewnym momencie jedna z przypadkowych współbiesiadniczek zaczęła przeciągle smarkać i pochrząkiwać. Chyba codziennie dziewczyny chcą mi zwiększać stopień pałeczkowej trudności potraw, bo gnaty zdecydowanie trudniej złapać niż makaron, a makaron niż bułeczki. Koszt kolacji: 4,5 zł. Następny przystanek prezent urodzinowy. Mamy kupić Big Toy, cokolwiek to znaczy. Jak się okazało, najbardziej popularnym prezentem urodzinowym są ogromne maskotki. Wpierw myślałam, że to tylko moje dziewczyny mają takie pomysły, ale potem widziałam też innych studentów z ogromnymi pluszakami, zapakowanymi w folię z kokardą. Sklepów z tego typu asortymentem też jest całkiem sporo. Niektóre maskotki były naprawdę gigantyczne, a wszystkie zupełnie inne niż nasze, bo często odwzorowujące bohaterów tutejszych kreskówek. Była np. pluszowa kupa i wielkogłowe ludziki, a z takich nam bliższych misio pana Fasoli. MuDan najbardziej lubuje się w świnkach, a najlepiej, jak już są takie całkiem okrągłe. Wracałyśmy trochę okrężną trasą, by kupić kolację dla naszej pracoholiczki – dziś smażony makaron z ulicznego wózka. Wózki oferują
wszystko: od smażonego tofu, przez rozmaite szaszłyki, po smażony ryż czy makaron i naleśniki. Na naszym makaronowym stoisku wszystkie składniki są w siatkach, pan polewa patelnię olejem i garściami wrzuca odpowiednie do zamówienia ingrediencje, czasem żona stojąca obok coś dorzuci. Potem wykłada na tackę, pakuje w woreczek, dokłada pałeczki i zaczyna kolejne danie: znowu olej, makaron, jajko… I tak w kółko. Czas przygotowania: dwie minuty, koszt: 5 juanów. Kobieta przyjmuje pieniądze i wrzuca je do stojącego wśród składników kubełka. Co prawda jak wracałyśmy, to „imprezy” już nie było, ale za to całe jezioro pokrywały płonące papierowe kwiaty. Studenci przygotowują te papierowe lilie wodne sami, piszą na nich życzenia, stawiają na środku świeczkę i puszczają na wodę. Ciekawe, czy też życzą sobie, jak nasi, żeby zaliczyć sesję, znaleźć drugą połówkę (zależnie od okoliczności romantyczną albo z procentami), czy wygrać w totolotka. Niektórzy nie chcieli się aż tak z tym wycinaniem wysilać i puszczali plastikowe wersje. Była też jedna gigantyczna wyspa, pełna kwiatów. Niestety podziwianie studenckiej twórczości zepsuł przybłęda, którego pytałam o drogę pierwszego dnia. Hi, Emily… Brrrr… czas uciekać… Skaczemy z MuDan niezgrabnie nad kanałami odchodzącymi od jeziora. Czas do domu, oby jak najdalej od tych Hi i hello…
ROZDZIAŁ III Z Googlem do supermarketu 中 Rytuał herbaciany 中 Urodziny po chińsku 中 Fala orchidei kontra Kraj Środka 中 Dwie blondynki w Hangzhou 中 Stare miasto 中 Autobus BIS i taxi
16.10.2010, sobota Samotność… Aaaa… pierwszy dzień wolnego, tak upragniony i znów budzę się o 6:00 i nie to, że jakiś tam hałas – tak po prostu. Po co ja ten budzik w ogóle nastawiam… Jak poszłam pobiegać, znów wszyscy się odwracali, dzieci machały z tyłu skuterków, ludzie na rowerach o mało z nich nie spadali, dziewczyny krzyczały: Hello! Dziwnie tak… na początku to jeszcze nie przeszkadza aż tak bardzo, ale potem aż nieswojo się robi. Człowiek nie wie, czy jest brudny, a może założył coś nie takiego, czy może to dlatego, że nie ma parasolki. Może i blondynkom łatwiej, ale nie w takich sytuacjach. Macham dziewczynce na tylnym siedzeniu, ta odpowiada ogromnym uśmiechem. Tak, to co
innego, a nie zdjęcia, śmiechy i podszeptywania. W akademiku przerysowałam sobie mapkę do zeszytu, nazwy ulic w wersji angielskiej i w znaczkach. Plecak, aparat, woda. W związku z wczorajszym festiwalem cały kampus obwieszony jest flagami. Znowu wszyscy się gapią – to nie bieganie jest dziwne, to ja jestem dziwna… Cieplutko, nawet oczy trzeba trochę mrużyć, ale i tak to słońce cały czas wydaje się chować za jakąś mgłą; może to zanieczyszczenie. Albo tak już jest o tej porze roku, albo ja zawsze trafiam na takie dni… nie wiadomo… Kolejna ciekawostka, też motoryzacyjna. Pani co prawda nie wykorzystała maksymalnych możliwości pojazdu, ale i tak ma sporo za plecami. Kartony, worki, wszystko poprzytraczane jedno do drugiego. Wokół same rowery, motorowery, a na nich zwykle po kilka osób, na małym skuterku nawet trzy, czasem trzy dorosłe, niekiedy z dzieckiem wyglądającym zza kierownicy. Rowery też nie ustępują, wożenie na bagażniku należy do porządku dziennego, są nawet symbiotyczne układy: jedno pedałuje, drugie chroni przed słońcem parasolką. Pan ze styropianowymi pudłami, inny z psem na kolanach, kolejna osoba z butlą z gazem, następny rowerzysta, jadąc z górki na trzykołowcu, odpoczywa z nogami na kierownicy. W innym zaparkowanym pojeździe siodełko przykryto różowym kuchennym fartuszkiem.
Znów mijam studencki targ, dziś znacznie mniejszy niż wczoraj, trochę tam tylko elektroniki. Po jednej stronie chodnika trawa w wydaniu polskim, po drugiej tutejsza, rosnąca w wysokich kępach. Ciekawie to wygląda, tak… hmm… puszyście? Tylko z kosiarką pewnie trudno. Mijam rzekę i drogę numer 2, tutaj w okolicy większość jest numerowana tak: parzyste w jednym kierunku, nieparzyste w drugim. Dwójka odgranicza też teren uniwersytecki. Teraz jakaś fabryka, zdecydowanie mniej przyjemnie, mnóstwo trąbiących ciężarówek, ludzie jedzący lunch na trawniku. Jakiś facet podaje kobiecie przez płot piwo. Po drugiej stronie „restauracja” na kartonach i styropianie. Ulica czwarta, skręcamy w prawo. Tutaj już bardziej mieszkalnie, a poznać to można nie tylko po sklepikach, ale też po… praniu. Jak w Shanghaju było na przejściu dla pieszych, tak tutaj wisi na kablach rozciągniętych na trawniku, na śmieciarce zaparkowanej przed sklepem lub zwisa z podstawy balkonu pierwszego piętra; co dłuższe rzeczy dotykają ziemi.
Wszystkie mijane drzewa obwiązane są mniej lub bardziej ściśle sznurkiem. Sobota, a ogródki, trawniki wydają się roić od ogrodników, ten pieli, tamten coś dosadza, zbiera, co suche, podcina. Co jak co, ale o zieleń to potrafią zadbać. Z ciekawostek ogrodniczych, piękne są także tabliczki o niedeptaniu trawników. Myślałam, że tylko na West Lake tak się wysilili, a tu proszę, KAŻDA jest inna Tutaj jest droga słońca, czemu mu ją zabierać? czy Czcij każde źdźbło trawy i każdy kwiat. Po chińsku i „prawie” angielsku… Przy angielskich tłumaczeniach tabliczek na śmietnikach też wykazali się fantazją, bo i w tym przypadku prawie każda jest wyjątkowa. Są śmiecie Recyclable i Unreducible, jest też Other wasto i wiele innych. Z tą google’ową mapką wcale nie było tak łatwo, supermarketu wcale nie widziałam tam, gdzie miał się znajdować. Kupiłam jabłko, kawałek melona na patyku (pycha), znalazłam też bankomat i zrobiłam ogroooomne kółko, by dowiedzieć się, że Google pomylił się o jedną przecznicę. Próbowałam nawet pytać ludzi. Kluczem w kontaktach nawet z młodymi jest nieużywanie żadnych angielskich słów, coby nie spłoszyć. Jak usłyszą angielski, albo uciekają, mówiąc coś pod nosem, albo od razu nastawiają się, że nie rozumieją. Przepraszam: – Duìbùqῐ Wu Mart – i pokazuję to w lewą, to w prawą. Pierwszy chłopak uciekł, bo zaczęłam nie w tym języku, ale dziewczyny już tylko pomachały głowami: – Aaaa, Wu mart, tam, tam. Hurra, znalazłam, wcale nie potrzebuję niańki ani samochodu, taksówki czy przewodnika, jestem samodzielna! Przeszłam przez wszystkie sklepiki, ceny raz niższe, raz wyższe, ale nie jakoś tak suuuuper tanio. Są kurtki po 80 zł, skórzane buty też coś koło tego, jakieś torebki i portfele, ale to nie to, o co mi chodziło. Kupiłam bezrękawnik za 20 i chciałam też zaopatrzyć się w bieliznę, ale jeżeli mają już coś ładnego, to tylko na chude Chinki, a chuda Chinka ma biodra jak siedmiolatka, więc chyba nie da rady… Z butami też miałam pewien problem, a raczej z panią, no, może babą ze sklepu. Wszystkie ekspedientki są nad wyraz miłe, tylko ta mi się jakaś trafiła. Pokazałam jej na palcach, że mam 38, mogłam od razu
podać 40, tak jak rozmiar rolek. Pani spojrzała na moje nogi, pokręciła nosem i przyniosła mi jakiś kajak, co najmniej pięć rozmiarów za duży. Chciałam pokazać, że za duży, ale ona zrozumiała, że za mały i tylko powtarzała pod nosem: – Too small, too small… Nie będę się babą przejmować pójdę do innego. Ja kajak… co za wredota… Już po 12:00, a o 14:30 mam się spotkać z dziewczynami. Później sobie ciuchy pooglądam, może znajdę jakieś naprawdę tanie miejsce? W supermarkecie na samym wejściu sześć ogromnych kontenerów ryżu, potem takie same, ale już pojedyncze sztuki z fasolami itd. Alejka z imponującą kolekcją kubełkowych zupek chińskich i Exclusive Milk po 66 juanów za dwa litry, 15 zł za litr mleka – przy ich cenach to naprawdę musi być ekskluzywne… Jest też kącik niespotykany w naszych supermarketach: medycyna naturalna. Po kilkunastu zdjęciach zrezygnowałam z fotografowania każdego rodzaju żeń-szenia, przytłoczona kolejnymi metrami leczniczych regałów. Były też jakieś suszone kwiaty po 800 zł za sztukę, tak jak i w Szanghaju korzonki w ramkach, nalewki i wódki – to już bardziej interesujące i inne tajemnicze suszonki, które może dziewczyny mi rozszyfrują ze zdjęcia. Wracam na część spożywczą, a tam zniewalające odkrycie: korzonki „lilii”, którą tutaj cały czas mnie raczą, to nic innego jak mityczny lotos!!! Oj, Śliwek, Śliwek, ty nawet na tłumacza… eh. Swoją drogą ze mnie też żaden botanik… Tutaj sprzedają lotos w najróżniejszych formach: jako wyciąg, w proszku, suszony, nadziewany, surowy. Do wyboru, do koloru. W następnej sekcji piętrzy się pełen asortyment kurzych nóżek w przyprawach, zapakowanych jako przekąski… hm… chyba to jest jedna z tych rzeczy, za które podziękuję… Słoje z pikantnymi pastami z restauracji – to zabieram na pewno. Jakieś dziwne kulki; też trzeba będzie dziewczyn zapytać. Dalej całkiem okrągłe miniorzechy włoskie i jeszcze coś, co wygląda jak migdały. Wracamy do nóżkowych przekąsek, są też i suszone ryby, także gotowe do schrupania. Fląderki, szprotki…
tutaj to dopiero musi pachnieć w kinie. W przejeżdżającym wózku oprócz zakupów trójka dzieci, krzyczą jedno przez drugie: Hellloooo!, Hiiiiiiii!!! Machają. Hello, hello! Czy mogą to robić jeszcze bardziej ostentacyjnie??? Suszone krewetki, cała góra w kremowym kolorze upstrzona czarnymi punkcikami oczu, wodorosty, kaczki wędzone w całości, wraz z „przepysznymi” głowami. Czarne mrożone kurczaczki.
Dział garmażeryjny: buły na parze z mięsem… mhmmm, aż w brzuchu burczy… Pan wyrabia nowe w środku sklepu. Smażone, pieczone mięsa, mieszaniny ryżowe, kluskowe, rybska… Przy wyjściu szukanie paragonu po kieszeniach. Za kasami jest JEDNA, podkreślam: jedna bramka, przy której pani ochroniarz
sprawdza rachunki. Trzeba tylko pokazać jakiś z obecną datą, do toreb już nie zagląda. Ale czyżby to oznaczało, że jak się nic nie kupi, to się nie wyjdzie? Pewnie nie, ale ideę sprawdzania jakoś w takim razie nie bardzo rozumiem. Wracam. Czasu już niewiele, znowu się spóźnię. AAAAAA. Na śniadanie w biegu miniparówki, strasznie ostre, na deser jogurt tak gęsty, że w ogóle nie chce wyjść z opakowania. Jedynymi osobami, które się na mnie nie gapią na ulicy, są pan malujący dom i kobieta myjąca dziecku ręce wodą z butelki. SMS – piszę, że spóźnię się dziesięć minut, a może więcej. Czemu to tak daleko??? Spódnica, makijaż, prezent, zgrać zdjęcia, poprawione CV dla Any, zabrać dysk, kartka urodzinowa jest, klucz jest, mam wszystko… hmm… klucz jest, po tym jak mnie nastraszyli, że jest tylko jeden, ciągle tylko wracam i sprawdzam po pięć razy. Biegnę i tak już piętnaście minut za późno, aaaa, czemuuuu??? Napisały, że będą czekać i że nie ma problemu, ale jak przyszłam, nie wyglądały na szczególnie zadowolone. Pokazuję własnoręcznie narysowaną kartkę. Hurra, podoba się, nawet taka na szybko i że się podpisałam po polsku i chińsku. A co to jest Sto lat? Trochę zaśpiewałam i tłumaczę. A czy ja tę kartkę to z Polski przywiozłam? E, gdzie tam, teraz, na szybko… naprawdę? Coś tam szepczą… – No wiesz, to może nam też coś narysujesz? Idziemy po jakiś snack. Woooddyyyy, żar leje się z nieba, a jako przekąskę zaserwowano jakiś nasączony przyprawami prostokątny placek na patyku. – Zgadnij, z czego to jest zrobione… – z pełnymi ustami pyta panna Mu. Hm… z czego mogą być zrobione rzeczy w Chinach… Fasola… BINGO! W pokoju dziewczyn tak jak u Śliwka, tylko trochę czyściej, zamiast fajek i butelek po piwie herbata i maskotki, ale dziura w łazience i prycze te same. Dziewczyny chwalą się zbiorami pluszaków. MuDan lubi grubaśne – na łóżku leżą okrągła mysz i równie okrągła ośmiornica; prezent dla miss Wang dobrze się z nimi komponuje. LiFang też ma
kilka. Na łóżku króluje wielki chihuahua. Dziewczyny przygotowały dla mnie zdjęcia różnych herbat: pŭ’ĕr, hmm, tę znam, w Polsce mówią, że to czerwona, dobra na odchudzanie; ona jest jakaś fermentowana czy coś… Kolejny plus na moim koncie! Następna: zielona, młode liście zrolowane podczas ręcznego mieszania i suszenia. Olong (Łulong) – najdroższa, listki zwinięte w małe kuleczki, czarna, biała, a ta jest z prowincji, z której pochodzi MuDan. Całkiem to ciekawe, potem trochę przesadziły z czterdziestominutowym filmikiem przedstawiającym wszystkie ważniejsze ceremonie podawania herbaty… Pani siedząca za stołem, z przyklejonym do twarzy uśmiechem, wymachuje łapkami. Tutaj naleje trochę wody, tam wyleje, tutaj nasypie, pokaże, każdy typ herbaty ma inną ceremonię, inne naczynia. Herbatę zieloną zaparza się w szklance, by można było podziwiać kolor herbacianej wody. Najpierw należy ogrzać szklankę, pozbyć się wody; ja nawet nie umiem tak nadgarstkiem kręcić! Potem wsypać ok. 3 g, powąchać, obejrzeć, wlać wodę o temperaturze 80°, ale tylko do 1/3 szklanki. I tak dwie minuty. Znów obejrzeć, powąchać, potem do pełna. Teraz można się napić. Zielonej się nie przykrywa, bo jest przyrządzana z młodych liści. To nie to, co w Polsce, gdzie albo wszystko, pewnie z tymi moimi świerszczami zmielone jest do papierowej torebeczki, albo jak już nawet bez woreczków, to też pełne młodych, ale gałązek, które wcale nie chcą zatonąć po zaparzeniu. Taką młodą herbatę można zalewać trzy razy, te z dojrzałych liści, mocne, jak Olong czy czarna, nawet do siedmiu. Film leci, ja dostaję do spróbowania masę przekąsek. Teraz już rechocząc na całego, dziewczyny pytają, czy wiem z czego to jest zrobione, nie wiem, znaczy, że… z fasoli! Kawałki sojowej pasty w ostrych przyprawach i oleju, ostatnia paczuszka pełna młodych pędów bambusa. MuDan wręcza mi fioletową bransoletkę z małym srebrnym wisiorkiem. – To chiński węzeł – mówi. – Łączy na zawsze zakochane pary. Trzeba go dać od serca, a ona życzy nam z Leandrem wszystkiego najlepszego. Wracamy w tematy herbaciane. LiFang, jako że licencjat
zrobiła właśnie z herbaty, ogrzewa wodą plastikowe kubeczki, podaje, wymachuje, nalewa, miesza, zupełnie jak na filmie. Paaaliii, ale dobre te ichnie przekąski. Najbardziej skomplikowaną ceremonią jest zaparzanie Olong. Herbatę, którą pijemy, dziewczyny podwędziły profesorowi, ta może kosztować nawet do 1000 zł za paczkę. Ja chyba wolę zieloną, bo ta strasznie mocna, w dodatku bez cukru, a o ten przy tak specjalnym gatunku nie śmiem pytać. Dziewczyny dają mi jeszcze orzechy nerkowca. Mówię, że mam zdjęcie największego drzewa na świecie, na którym rosną właśnie one. Musimy poczekać, aż skończy się film, i już mogę się zabrać za pokazywanie. Najpierw ogromne, zmutowane drzewo, a potem pierwsza wyprawa Leandra do Polski. Opowiadam o kościołach, uczelni, kiełbasach, gołąbkach, pierogach i sznycelkach, piwie w litrowych kuflach i polskich wyjściach do baru z przyjaciółmi. Dzwoni MengXin – już skończyła i możemy się spotkać. Dziewczyny bardzo by chciały obejrzeć resztę. Może w przyszły weekend albo jakoś potajemnie w pracy? Przy wręczaniu prezentu nie ma całowania, obściskiwania i wylewnych życzeń, wszyscy się śmieją, mówią tylko „to dla ciebie” i opowiadają, czym solenizant został właśnie obdarowany. Tyle. Wreszcie poznaję współlokatorkę naszej dzisiejszej solenizantki, tę samą, która machała nam z okna w dniu koreańskiego grilla. MuDan nie chce wypuścić okrągłej maskotki z łapek: – Mogę ponieść… – proponuje. Chiński grill, do którego tym razem pójdziemy, znajduje się jedne drzwi dalej od koreańskiego. Dziś wszyscy w dobrych humorach. Współlokatorka wypytuje o Polskę. A czy w Polsce to są cztery pory roku? A czy w Polsce obchodzimy urodziny? A czy w Polsce każdy sam robi kartki? A czy w Polsce… W restauracji na stołach po dwa grille elektryczne przykryte kalką, a nad nimi niewielki wyciąg. Na razie pusto, ale w ciągu pół godziny nie było już gdzie usiąść. Nasz babski stolik sąsiaduje z męskim, też mają tam jubilata. Na każdym talerzyku czeka paczuszka, w niej zwitek folii, która okazała się fartuszkiem i rękawiczką, do zestawu dołożono
jeszcze pałeczki i serwetki. Tutaj płaci się stałą cenę, w zależności od asortymentu jedzenia, z którego można korzystać. Ceny wahają się od 29 do 49 juanów i je się i PIJE do woli. Do wyboru piwo, Coca-Cola i tym podobne oraz soki. W Polsce chyba długo by nie przeżyli, nawet jakby wprowadzili jakieś czasowe limity. Ja znów wypiłam trzy piwa, współlokatorka, która podobno dużo pije, wypiła pół, a reszta w sumie zero. Jedzenia za to była cała masa: wołowina, wieprzowina, potem domawiały tylko niúròu, czyli wołowinę. Szprotki i jajka do samodzielnego usadzenia. Były bułeczki na parze pokrojone w plasterki, kabaczki, ziemniaki zwykłe i słodkie, lotos i grzyby. Mnie ciągle ktoś coś serwował. Oprócz grilla można było do woli dobierać sałatki owocowowarzywnej, w której gruszki, mandarynki i jabłka sąsiadowały z ogórkiem i papryką. Jedzenia było mnóstwo. W sumie głównie się jadło, rozmowy, nawet po chińsku, było niewiele, czasem tylko MuDan, chichocząc, tłumaczyła mi, co gadają chłopaki przy sąsiednim stoliku… „Oj, muszę odpocząć, a potem wracam do mięsa” i inne komentarze naturalne w restauracji, typu „jesz, ile chcesz”. Bardzo były ze mnie dumne, jak im tłumaczyłam na angielski, co zamawiają; wołowinę, ryby, grzyby i bułeczki mam już w małym palcu. Chociaż pewnie nie na długo… Mhmmm… ale te grzybki dobre… Teraz mamy się udać na „party” nowych magistrantów. Super, wreszcie zobaczę, jak bawią się tutejsi studenci. Po drodze znów opowiadam o Leandrze i Brazylii. Tym razem dziewczyny zrozumiały wszystko perfekcyjnie! A bo tutaj, w Chinach, to nie jest takie normalne, żeby brać ślub z obcokrajowcem. Chińczyk powinien ożenić się z Chinką i koniec. W Polsce też to nie jest normalne. Też nikt nie wierzył, że będzie z tego coś poważnego, raczej sądzono, że taki jakiś przelotny romans z Latynosem i tyle… Współlokatorka MengXin mówi, że jestem ucieleśnieniem chińskiego wizerunku obcokrajowca: blondynka, duże oczy i jeszcze wysoka. Hi, hi, hi, trzeba rzeczywiście na koniec świata pojechać, żeby się dowiedzieć, że się jest wysokim przy wzroście 164 cm i ma się duże oczy… Wracając do imprezy… Podeszłyśmy pod budynek, w którym odbywa się „party”. Nawet słychać jakąś muzykę, ale bardzo cichą, światła
przygaszone, dziewczyny mówią: – Wiesz, zaczęło się po 18:00, a teraz już 19:00, to może niedługo się skończyć… Hm… jak to, to ile ma trwać całe party? No, zazwyczaj to jakieś dwie godziny… Okazało się, że chińskie studenckie party to akademia, studenci – studentom. Jak przyszłyśmy, właśnie popisywał się chiński Michael Jackson. Wszyscy fani mogą spać spokojnie, bo Michael żyje, ma się dobrze i jest… Chińczykiem. Michael po pierwszym występie zrzucił kapelusz i powiedział, że chciałby zaśpiewać piosenkę dla swej ukochanej. Oj, teraz to dziewczyny dopiero zaczęły szaleć – tańczy, śpiewa i jeszcze jest romantyczny. Para konferansjerów, on w biało-czarnym smokingu, ona w białej sukni, rozlosowali wśród zebranych prezenty. Była jeszcze, podobno bardzo na tej uczelni popularna, wokalistka i chłopaczek z gitarą. I tylko ta dwójka nie fałszowała i naprawdę miło było na nich popatrzeć. Ogólnie wszyscy byli zafascynowani i ciągle klaskali – albo za pomocą własnych dłoni, albo przy użyciu specjalnych plastikowych łapek. Na każdym stoliku była butelka wody, banany i mandarynki, i wszyscy siedzieli spokojnie, a o 20:30 „wybawieni”, udali się do domów. Trzeba przyznać, że bawią się jednak trochę inaczej niż nasi studenci… My też rozstałyśmy się zaraz po akademii. Czy to znaczy, że moje urodziny w tym roku też będą tak wyglądały? Wszyscy się najedzą, z uśmiechem, ale prawie bez słowa i o 20:00 każdy pójdzie do domu albo z powrotem do pracy?
17.10.2010, niedziela Pobudka po wczorajszej „imprezie” nie była problemem. W międzyczasie napisała do mnie Aneta, polska praktykantka, która też jest w Hangzhou i chce się spotkać. Super, z tego, co pisze, wygląda na to, że jest tu już jakiś czas. Może będzie mogła mi pomóc z zakupami, opowie, co zwiedzić itd. Miała właśnie wysłać mapkę, gdzie się spotkamy, ale jeszcze nic nie doszło. Potłumaczyłam stronę książki dla dzieci, zakupionej wczoraj, ale moje wypociny nie przyniosły najlepszych rezultatów, bo niestety ten
język nie działa jak jakikolwiek z mi znanych języków. Rolnictwo plus ludzkie masy to chyba rolnicy, ale czy na pewno i ile jest jeszcze takich znaczkowych rebusów, których sama nie odszyfruję, ile słów, które złożone są z wielu ideogramów, wcale nietworzących sensownego rezultatu? Tak jak nasz piękny kraj po chińsku pewnie nazywa się tak, a nie inaczej, bo słowa podobnie brzmią, a nie z jakiegoś innego, bardziej górnolotnego powodu. W każdym razie możemy poszczycić się bardzo poetycką nazwą: Bōlán – czyli fala orchidei: 波兰. Google Maps to niezastąpione narzędzie turystyczne, tym bardziej teraz, gdy wprowadzono planowanie trasy komunikacją miejską. Mój autobus do miasta odjeżdża co dziesięć minut z przystanku trochę na prawo. Uhuu, ruszam w drogę. Jak poradziłam sobie w Brazylii, to niby czemu tutaj mam się zgubić? Obfotografowałam wszystko, co może się przydać, rozkład autobusu, mapkę. Mój to B1 – pamiętać, pamiętać, pamiętać… Miałam pewne problemy z dostaniem się na przystanek, bo tutaj płaci się przed wejściem do autobusu. Jest co prawda budka, przy której siedzi pani nadzorująca, czy wrzuciło się odpowiednią należność, ale niestety automat nie rozmienia pieniędzy ani nie wydaje reszty. Banknot o najmniejszym nominale, jaki posiadam, to 5 juanów, a bilet kosztuje 3 juany. Nawet chciałam dać piątaka, żeby nie lecieć teraz i nie szukać jakiegoś otwartego sklepu; to w końcu mniej niż złotówka, a czasu dziś szkoda. Pani wcale nie chciała dostać więcej – miało być trzy i koniec. Przyszła jakaś młoda parka. Pytam, czy mówią po angielsku. Uśmiechają się tylko niepewnie, więc chyba nie. Pani coś tam im nagadała i w końcu razem uzbierali pięć monetek, które mogłam wreszcie pod czujnym okiem pani wrzucić do skarbonki… Nie będę się wypowiadać na temat sensu funkcjonowania instytucji pani budkowej… W każdym razie była sympatyczna. W autobusie całkiem ciemno. Każdy chowa się przed słońcem, zaciągając grube zasłony. Jak to o tej porze bywa, sporo osób śpi. Piszę do Anety, że jestem już w autobusie i jadę zwiedzać. Jak będzie wolna, to niech da znać. A, to super, to może o drugiej pod Hangzhou Tower? Jeżeli tylko jestem w autobusie w dobrym kierunku, to do zobaczenia! Chyba w dobrym, inaczej nie jechałby tak długo…
Wreszcie jakieś ulice, które już są na mojej mapce z przewodnika. Uff… udało się. Chyba naprawdę mnie skrzywdzili z tym całym martwieniem się – przecież gdyby nie to, tobym się taką wyprawą do miasta w ogóle nie przejmowała. Wysiadam zaraz za wielką kulą (ze 3 m średnicy) z kwiatów. Tutaj na każdym kroku pełno takich żywych rzeźb; jak jeszcze mieszkałam w hotelu, zawsze jeździliśmy przez rondo z trawiastymi końmi. Tutaj kula, a potem zielone miasto z równie zielonym pociągiem. Przystanek autobusowy, jak się okazało, był w samym centrum Hangzhou Tower, wielkiego centrum handlowego, rozciągającego się po obu stronach ulicy. Myślałam, że może tutaj przeczekam aż do spotkania, ale nazwy sklepów zdecydowanie nie zachęcały do zwiedzania: Chanel, Dolce & Gabbana… hm… to może po okolicy pochodzę? Drogich samochodów i porządku na parkingu pilnuje pan w słomianym kapeluszu. Zza skrzyżowania wyrastają jedna za drugą sylwetki wieżowców, ciekawa fontanna i neon wzdłuż spiralnego rusztowania. Czy Śliwek to naprawdę nie wie, co można pokazać??? Ja nawet nie miałam pojęcia, że to miasto jest takie wielkie… Małe taksóweczki królują nie tylko wokół West Lake i tutaj trzeba uważać, gdzie się idzie. Mijam sklep z zaproszeniami i flagami, kilka razy zawracałam, by w końcu kupić dwa zaproszenia; może Leandro chciałby takie powysyłać? Brazylijczyk z Polką wysyłają na swój ślub zaproszenia po chińsku. Dalej sklep z typowymi sukniami ślubnymi – czerwonymi ze stójką. Wszystko powinno być czerwone, bo ten kolor ma przynosić szczęście i pomyślność. Pannę młodą wyobrażam sobie bez trudu, ale młodego…? Wielka aleja, nazwana w miejskim przewodniku Światem Kobiecych Zakupów, poprzecinana jest niewielkimi przecznicami. W mijanych uliczkach styropianowo plastikowa restauracja, szalone rowery, chłopczyk bawiący się na chodniku, uliczny sprzedawca owoców. Pomimo że każdy tu ma ciemną czuprynę, wystawy pełne są blond manekinów. Teraz Yanan Road. Następna ogromna aleja pełna sklepów. Mijam dwóch panów w śmiesznych szmacianych butkach i długich tunikach, obaj ścięci na łyso, czyżby sławny klasztor Szaolin? Zdążyłam
im jeszcze zrobić zdjęcie, zanim zniknęli w drzwiach Świata Komórek. Po obu stronach ulic rosną wieżowce, w przejściu podziemnym niepełnosprawni i pan grający na fujarce – na całym świecie to samo. Wrzucam piątaka; monetki przydadzą się na autobus. W Polsce to wiem, że jakby chcieli, to poszliby do przytułku, tylko tam nie można pić i trzeba coś posprzątać czy poobierać ziemniaki, albo znaleźliby coś przy rozdawaniu ulotek. A tutaj czy w Brazylii, gdzie ludzi jest znacznie więcej niż pracy, taki człowiek bez rąk czy nóg… eh, przykro myśleć. Ciągle pamiętam tę wizytę w favelach w Juiz de Fora – rodzina pracująca przez całe życie. Matka zaczęła „karierę” sprzątaczki w wieku pięciu lat i co? Dorobili się baraku z dziurawki, bez kanalizacji, zbudowanego na dziko na górze śmieci, w którym gnieżdżą się razem z czterema psami. I to był wyższy standard, przy głównej jednosamochodowej „ulicy”, a bywa znacznie gorzej… Na rejestracjach mijanych drogich samochodów śmieszne naklejki w stylu Hello Kitty. Dziewczynka w stroju księżniczki czeka z tatą w kolejce do fotografa. Z wypatrzeniem się nawzajem nie było większych problemów – jedyne dwie blondynki w okolicy. – Studiuję architekturę, a tutaj pracuję w dużej firmie, która ma też oddziały w Pekinie i Szanghaju. Byłam tam też w podróżach służbowych – opowiada koleżanka. – Jak to, tak długo siedzisz w pracy? A one jeszcze dłużej??? – Nie, nie, u mnie musimy co prawda zeskanować palce na wejściu i przy wyjściu, ale jak nie ma projektu, to nic się nie robi, wszyscy wychodzą o 16:30 do domu, a po lunchu wyciągają plażowy leżaczek i idą spać. Nie dawaj się, bo za taką kasę to nie warto… – Chyba za żadną nie warto… – odpowiadam. – A co z praniem? – spytałam nieśmiało, bo w sumie, jeżeli chodzi o domowe sprawy, to mój największy problem, a dziewczyn głupio pytać. – Ja to mam pralkę w domu, pralnie nie są tutaj popularne – mówi Aneta. – Trochę mi zajęło rozszyfrowanie opisów na pralce, bo wszystko po chińsku, ale teraz działa świetnie. A ty pierzesz w ręku? Fuuuujjj, przecież to obrzydliwe, w ręku na pewno nie da się niczego doprać. I
jeszcze tyle pracy… Jeszcze raz Fuuuuuuuujjj. Tutaj jest taki bar Coco. Wszyscy obcokrajowcy tam chodzą – kontynuuje Aneta. – Chińczyków jest niewielu, piwo dość drogie, ale właściciel lubi blondynki, to na pewno też dostaniesz jakąś „specjalną” cenę… Tylko na Afrykańców uważaj. – Hm…??? Nie, nie, ja chciałabym pójść na jakąś imprezę w Chinach, ale taką ichnią, chińską, żeby zobaczyć, jak oni się bawią poza spotkaniami na żarcie. – Oni bawią? Oni nie bawią się w ogóle, ich impreza to spotkanie w restauracji, oglądanie TV w domu albo szczyt rozrywkowych szczytów – karaoke. Ale na to raczej rzadko chodzą, nie można przecież wiecznie tak szaleć. Pić nie piją prawie wcale. Mój szef na eleganckim obiedzie rozlewał czternastoprocentowe wino do kieliszków do wódki i wychylał, jakby dawało się co najmniej podpalić. – Eh, no że nie piją, to ja akurat wiem, poza tym jako rasie większości z nich brak enzymów, które to świństwo trawią, więc nawet z tego powodu alkohol nie może być tutaj popularny. Ale muzyka, spotkanie, żarty, tańce – wszystko to powinno mieć gdzieś miejsce… – O nie, nie, tutaj praca, praca, praca i tyle. Idziemy przed siebie. Aneta zaprowadzi mnie na fake market, czyli do wielkiego centrum, pełnego małych stoisk z ciuchami, które wiernie udają swoje oryginalne odpowiedniki. Tego szukałam! Nie mamy czasu oglądać ciuchów, jest jeszcze kilka miejsc, które powinnam znać. – Musisz się tylko ostro targować, bo pierwsza cena jest dziesięć albo przynajmniej pięć razy wyższa, a pewnie i tak pomimo targowania płacimy więcej niż jakiś tam Chińczyk – tłumaczy Aneta. Sklepy łatwo znaleźć na Yanan Road, bo tłum wokół nich wyraźnie się zagęszcza. – Znasz już bułeczki na parze? – pyta. – Tak, tak, jeżeli chodzi o żarcie, to dzięki dziewczynom wiem całkiem sporo – dodaję z uśmiechem. – A bo tutaj zaraz to mają świetne, duże, po 1,5 juanów, do tego z prawdziwym mięsem… W pracy miałam też Hiszpana. Nawet szukaliśmy w restauracjach, czy nie dałoby się spróbować psa, ale
okazało się, że zakazano sprzedaży kilka lat temu. Podobno w jakichś małych miejscowościach da się znaleźć, ale to już nie taka prosta sprawa. – A węża? Jadłaś już węża? – dopytuję. – Węża – tak. Jak się zamówi, to najpierw przynoszą ubitego, potem skórę do obejrzenia, następnie serce w alkoholu i dopiero właściwe danie. – Węża to chyba zjadłabym już bez problemu, psa czy kota też pewnie dałoby się przełknąć. Tylko jak ja bym potem mojej Fryni w oczy spojrzała… Po drodze do jeziora napadają nas ludzie sprzedający zegarki. To, co wykrzykują do ucha, na pewno nie jest po chińsku, ale z angielskim też ma raczej niewiele wspólnego. Gdyby nie katalogi, którymi wymachują nam przed twarzą, pewnie nie wiedziałabym, o co im chodzi. Aneta nie zwraca już uwagi i pokazuje mały sklepik z wyrobami skórzanymi. Tutaj też można dostać dobre ceny. Siadamy nad jeziorem, żeby przegryźć nasze bułeczki. Rzeczywiście, pycha! Ja robię zdjęcia altance, a przechodnie nam. Nawet na wymowne spojrzenia Anety nie reagują, jeden zrobił mi zdjęcie z odległości mniejszej niż pół metra. Może chciał zobaczyć, jaka część przekąski utknęła mi w aparacie? A może samemu metalowi robił zdjęcie? Tutaj to rzeczywiście rzadki widok. Zęby mają paskudne. Teraz nikt się już w Polsce nie gapi i może ludzie nie uważają stałych aparatów za estetyczne, ale przynajmniej za normalne. Do Brazylii z zębami jednak nam jeszcze daleko, ale Chinom do nas też… Wracając do parku: zupełnie, co innego zwiedzać takie miejsce ze Śliwkiem, a co innego z kimś, kto był tutaj wiele razy… – Wiesz, że ten chłopak z IAESTE, który zapraszał cię na imprezę – opowiada Aneta – która odbyła się wczoraj o 9:00 rano!, nie wiedział o połowie rzeczy, które są tutaj do zobaczenia? W parku był może dwa czy trzy razy, a tak jak ten twój „mentor”, jak ty go tam nazywasz… a tak, Śliwek… mieszka tutaj od ośmiu lat. Swoją drogą też nie rozumiem, jak można nazywać takie poranne spotkanie mianem party… Są stoiska, na których można wypożyczyć tradycyjny strój i zrobić
sobie w nim zdjęcie, jest wielki posąg złotej krowy i kilka mniej lub bardziej schowanych urokliwych zakątków. Obok nas przeleciał piękny motyl, który wyjątkowo nie chciał dać się sfotografować. – Tutaj zdarzają się prawdziwe giganty – mówi Aneta. – Byłaś już na starym mieście? – A to tutaj jest stare miasto? – pytam, załamując ręce – Ach… Śliwek, Śliwek… Stare miasto: przed nami wielki plac pełen stoisk targowych, nawet jakaś prowizoryczna hala pełna ciuchów, po prawej wzgórze ze świątynią na szczycie. Aneta nie wierzy, że jeszcze w żadnej nie byłam. Jak to: Śliwek by mnie gdzieś nie zabrał? Dziwne… opowiadam moje perypetie… – Oni wszyscy są tacy, żaden nie umie mapy czytać i mają spore problemy z orientacją, dlatego tak się boją, że się zgubimy. O mnie też się bali – opowiada koleżanka. Na targu masa smaków, zapachów i kolorów. I masa… ludzi. Dziwne kokosy, suszone ryby i krewetki, z których pan odgania muchy, majtając nad nimi reklamówką podwieszoną na kijku. Po jakimś czasie stragany ustawione wokół ulicy przerodziły się w prawdziwe sklepy, zamknięte w orientalnych domkach. Tłum ludzi pozostał niestety ten sam. Kolejka do zdjęcia z wielkim garncem z brązu, następna, żeby złapać za wytartego palucha albo łysinkę grubasa, po którym przechadzają się pomniejsze statuetki. Czyżby Budda? Nieważne. Hurra, pamiątki, wszęęęędziieeee, co prawda teraz nie ma czasu… ale są pamiątki – hurraaa! Filcowe zwierzątka na sznurku, tradycyjne kaftaniki, głównie w wersjach dziecięcych, ale da się też znaleźć normalne rozmiary, wyglądające jak uplecione z delikatnej koronki ideogramy oprawione w ramki czy obrazy kobiet w tradycyjnych strojach, wykonane z kolorowych skrawków papieru i materiału. Oj, tutaj to przyjdę na pewno! Herbaciarnia, do której zapraszają panowie w niebieskich kaftanach. Coś musi być z tym dotykaniem łysin, bo jeden z pracowników też gładzi przyległy do restauracji posąg. Pośrodku alejki rozstawiono raz koło razu stragany, na jednym pan produkuje kolorowe
zwierzątka na patyku: kogucik, koza, krowa, jakiś morski stwór i coś, co z kształtu przypomina moją ukochaną, a i tutaj popularną tykwę. Ulica wre, każdy coś je albo przygląda się świeżo zdobytym łupom. Co i rusz jakaś herbaciarnia albo restauracyjka, ale podobno prawdziwe „smakołyki” czekają na nas trochę dalej. W jednym z barów pan w szaro-czarnym kaftanie handluje jakąś czarną mazią przypominającą fusy.
Nawet wchodzimy do jednej herbaciarni, ale system korzystania nie wydaje się taki prosty – tutaj jedna kolejka do kas, tu inna, tam trzecia, chyba bez chińskiego nie da rady… poza tym mam przecież dyplomowane herbaciarki i herbacianego guru na co dzień, więc możemy przejść do innych atrakcji. Ostatni przystanek przed ul.
Spożywczą to klitka, do której tłoczy się tyle osób, że trudno się dopchać, zapach też taki przyjemnie orzechowy, coś jak pacoça – czyli brazylijski przysmak z orzeszków ziemnych. Wszyscy się pchają, to i my się pchamy. Pan rozrzuca coś na okrągłą stolnicę i potem jeździ po niej wałkiem, tak by cały ten miał ładnie się sprasował, i na koniec wykraja nożykiem niezbyt grube arkusiki. Aneta mówi, że to coś z sezamu, wygląda nawet zachęcająco, a ten zapach… następnym razem, bo kolejka, żeby dopchać się do pana producenta, to nic w porównaniu z tą do kasy. A teraz to, co ja w podróżowaniu lubię najbardziej, no, może na równi z kiczowatymi miejscowymi wytworami, czyli ŻARCIE. Gdzie jak gdzie, ale akurat w tym miejscu bardziej wykwintne terminy po prostu nie pasują. Wokół niewielkiej uliczki małe baraki, a pomiędzy nimi szereg zadaszonych stołów, ustawionych pośrodku wąskiej ścieżki. Na stołach pałaszowane są prezentowane za ladami przysmaki. Czegoś musimy spróbować, ale lepiej wpierw zobaczyć wszystko… Kupki ciapowatego ryżu z sosem, przystrojone groszkiem i kukurydzą, nieee, za sycące, kurze łapki obwinięte jakimś makaronem – po prostu NIE, coś zawiniętego w liść. Dopiero jak wychodziłyśmy, udało mi się przyuważyć chłopaków rozwijających właśnie jeden taki potężny liść, a w środku niespodzianka, nie nasz gołąbek, nie brazylijska bułeczka, bo mają takie przepyszne zawijane, tylko mały kurczaczek. Małe smażone pierożki, mięsne pierożki w zupie, mhmm… te wyglądają zachęcająco, zrobione z cieniutkiego ciasta, przez które prześwituje ładne mięsko… Obok coś na kształt pyz przewraca się w wielkim kotle, potem szaszłyki z kurzych skrzydełek, serduszek i kawałków pikantnego mięsa, którego nie da się rozróżnić pod przyprawami. Grillowane naleśniczki z czymś w środku, może to moje ulubione jian bing? Potem seria garów – w jednym kacze głowy, w drugim rybie – im też mówię kategoryczne NIE, a przynajmniej NIE dzisiaj. Następne stoisko oferuje owoce morza, którymi raczył mnie Śliwek. Bardzo były dobre, tylko dlaczego trzeba chrupać też główkę i ogonek? Kulki z warzywami, marchewką, groszkiem i resztą nadzienia, która nie wysypuje się na zewnątrz, noodle smażone z mięskiem i warzywami,
ośmiorniczki na patyku. Właśnie mijana dziewczyna się nimi zajada… Ślimaczki i małe krokieciki. A potem… hm… gar z czymś, co wygląda jak czekoladowy budyń, ale pomimo budyniowej konsystencji nie wyglądało na słodkie. Ponieważ spisuję to wszystko już z zacisza laboratorium, postanowiłam spytać LiFang. – Hm… to, to akurat jest świńska krew, ale mamy różne: kacze, z kurczaka… Jak chcesz, to na tej ulicy, co zawsze jemy, jest taki bar, który tylko to serwuje… Hm… no tak, to może któregoś dnia się wybierzemy… Po jaką cholerę ja w ogóle zadaję te pytania??? Był też stary bambus z grilla. Hm… coś tu jest też nie tak, już młode są dość… hm… chrupkie… a stare cięłam piłą, żeby z nich zrobić karnisz. Coś tam musi być… A co mi tam, już nic gorszego niż ta restauracja z krwią mnie nie spotka… spytam. Odpowiedź, no przecież masz napisane! Ryż z mięsem – 10 juanów. Ano rzeczywiście… że też nie zauważyłam kartki… Kolejny gar i kolejne nóżki, tym razem świńskie. Oj, pamiętam ten zapach, jak raz robiłam galaretę. W każdej jest może centymetr sześcienny mięsa, a cała reszta to taki miękki glut. Ble… Jeszcze jedna budka, a w niej różne bardziej i mniej transparentne makarony. W następnym krabiki, które wyglądają całkiem zachęcająco, dopóki nie zobaczy się, jak pani wyławia je z „marynaty” stojącej w wiadrze wśród przechodniów. Te czarne kwadraciki… to ciasteczka… z ryżu, każdy ma wyrysowany na biało jakiś symbol. Trudno uwierzyć, dla mnie wygląda jak posklejane fusy z kawy, albo jakiś bardzo dziwny mak, ale znając ich ryżowo-fasolowe zdolności, to i te marynowane kraby mogły być wykonane z któregoś z tych dwóch składników… Krewetki w białym budyniu, chyba świńskie ogony… Trzeba się na coś zdecydować… łapki, ogony… hm… wróciłyśmy w końcu do małych pierożków w rosole, tak niewinnie wyglądających wśród wszystkich tych smakołyków… Pierożki całkiem w porządku. Nie dostałyśmy tych ładnych z wystawy, tylko jakieś z gara, ale też były całkiem, całkiem. Wracamy na targ. Chłopczyk w błyszczącym czerwonym kimonie podskakuje i wymachuje przed rodzicami. W Polsce to byłyby to tylko wygłupy, ale
tutaj, po tym, co prezentowali na Expo podobni do niego wzrostem, lepiej nawet z takim małym adeptem sztuk walki uważać. Drewniany wojownik, ten akurat nie na sprzedaż. Kolorowe smoki wymalowane na desce i materiałowe ryby, okrągłe, ażurowe drewniane dekoracje, w sam raz do mojej sypialnianej kolekcji… Znów stoiska z medycyną ludową. W środku trochę jak w sklepach z filmu o Harrym Potterze – pełno słojów, proszków, fiolek. Tutaj też mają żeń-szenie w ramkach, a oprócz nich lady eksponują nasączone w zalewie giganty, pośrodku których jak gdyby nigdy nic w takich samych słojach nasączają się węże… Stoisko ze zwierzątkami z liści. Nie tylko cena odstrasza. Pan największej wprawy nabrał w karaluchach… A cena, pewnie tak jak mówi koleżanka, trzeba spytać, oburzyć się i powiedzieć: 1/10, a jak nie zawołają, powtórzyć proceder przy następnym stoisku, podając trochę, lecz nieznacznie, wyższą kwotę. Mija nas pośpiesznie mnich gadający przez komórkę.
W najbliższym barze Aneta namówiła mnie na spróbowanie osławionej Milk Tea. Była tak „dobra”, że więcej niż połowa wylądowała w koszu. Ani herbata, ani kawa – mleczne, słodkie coś. Długo i uporczywie szukałyśmy sklepu z piwem, coby je w spokoju pochłonąć nad West Lake. Po półgodzinie udało nam się nawet jeden wypatrzeć, ale nie dość, że piwa były tylko małe, to jeszcze ciepłe. Nie chce nam się już więcej łazić – ona niewyspana po imprezie, ja też już padam. Czas na mój autobus. Jeszcze ostatnie upewnienie ze zdjęciem, czy to aby na pewno ma być B1… Zgadza się, na moje szczęście nawet zaraz podjechał i mogłam się do niego wpakować. Podróż oczywiście na stojąco. Przede mną niepokojący widok – plakietka z rozpiską
przystanków dla autobusu B3. Czyżby mi się coś pomyliło??? Na kolejnym przystanku przyuważyłam, że gdy nadjechaliśmy, na wyświetlaczu pojawiło się B1; widziałam też odbicie w szybie samochodu naszego bocznego wyświetlacza. B1 jak nic. Ale niepokój pozostał. Podróż dłużyła się niemiłosiernie, nawet zwolniło się przede mną miejsce w fotelu, który wcześniej zajmowało dwóch chłopaków. Nie będę siadać, mój tyłek jest tu zdecydowanie ponadstandardowych rozmiarów. Może jakbym siedziała sama, to wcisnęłabym koło siebie plecak… Może… Swoją drogą: czy oni naprawdę są aż tacy wąscy w biodrach, żeby się tam zmieścić!?! Automat komunikuje coś przez głośnik, potem nawet po angielsku, jedziemy do Xiasha. Hurra, jednak to dobry kierunek. Nawet minęliśmy trawnikową rzeźbę koni, którą sygnalizowała skręt do Noah Hotelu. Będę niedługo w domu, sialalala, będę niedługo w domu, siala… Nie będę??? Zatrzymaliśmy się. Wszyscy wysiedli, a kierowca delikatnie mnie wyprasza… Pokazuję moją kartkę z nazwą uniwersytetu po chińsku, on kręci głową i pokazuje jakiś bliżej nieokreślony kierunek… Wyciągnęłam dziś zakupioną mapę, niestety, ten obszar nie jest nią objęty… Gdzie ja, do cholery, jestem??? A tak już było pięknie. Mój B1 jeździ do 22:00, ale ten B1 tylko do 19:30, więc nawet nie mogę nim wrócić na jakiś wspólny przystanek. Staram się pytać ludzi, ale tylko wskazują jeden drugiego. Jakaś pani pokazała mi drugi przystanek. Może i ten autobus jeździ pod moją uczelnię, ale też kursuje tylko do 20:00… Nawet nie wiem, w którym kierunku iść. AAAAA… Jedzie taksówka – zajęta, ale co mi tam. Macham, biegnę. Kierowca staje na środku ulicy. Pokazuje mu moją, teraz już mocno wymiętą, kaligrafię. Kiwa głową. Uratowaniii!!! Hurraaaa!!! Taksometr miał funkcję dzielenia liczników, to znaczy jak wsiadłam, pan nacisnął przycisk i taksometr zaczął naliczać mój rachunek, nie przerywając wcale kasować dziewczyny, której taksówkę podkradłam. Znaczy, że dzielenie taksówek w Chinach jest normalne i tyle.
ROZDZIAŁ IV Pracoholizmu ciąg dalszy 中 Pan Klusek 中 Przedstawienie dla ogrodników 中 Rozstrój nerwowy 中 Naleśniki 中 Prezentacja IAESTE 中 Dzień robala 中 Trzy nieocenione podróżnicze pomocnice 中 Busikiem w góry 中 Po schodach 中 Niekończący się spacer 中 W namiocie czy nie w namiocie? 中 Samotność w górach 中 Targ 中 Stare miasto w Tunxi
18.10.2010, poniedziałek Dzisiaj nic się nie działo, chyba aparatura jest brudna, bo coś te wyniki wcale nie pokrywają się z piątkowymi, pogoda taka, że świerszcze też są jakieś wyjątkowo leniwe… zresztą zupełnie jak ja. Przy obiedzie rozmawiamy o Huang Shan, górze, na którą chciałam pojechać w pierwszych dniach pobytu. MengXin była w zeszłym roku, też w październiku. Oglądałyśmy zdjęcia, a ona opowiadała co i jak. A to jest drzewo powitalne, z którym każdy robi zdjęcie (nie, ja też nie wiem, o co chodzi z powitalnym drzewem???), a to mostek, przez który przechodzą zakochani, im więcej razy się razem przejdzie, tym dłużej będzie się razem szczęśliwym, więc są i takie pary, które chodzą cały dzień w tę i z powrotem, w tę i z powrotem…
Cała droga usiana jest skałami z wyrytymi napisami po chińsku. Okazało się, że kiedyś pisano w Chinach od prawej do lewej, teraz jest dopiero po naszemu… To znaczy, że oprócz tego, że muszę to wszystko rozszyfrowywać, to jeszcze powinnam się zastanawiać, czy czytam od dobrej strony… super… W każdym razie po drodze da się napotkać hasła w stylu Nasza góra jest lepsza niż góra z sąsiedniego województwa, albo słowo „kocham” napisane na 99 sposobów, bo 99 to szczęśliwa liczba. Trochę mi głupio, że tak mało dziś zrobiłam i jeszcze nie było mnie w weekend. One też wczoraj rano nie przyszły i szalony profesor zrobił akurat nalot. Jak zobaczył, że ich nie ma, zaczął wydzwaniać do wszystkich z krzykiem. LiFang znów dziś zasnęła na klawiaturze – to jakaś paranoja, przecież ona robi magisterkę, nie żaden tam doktorat. Po pracy partyjka badmintona. Po drodze dziewczyny chichrały, opowiadając, jak to codziennie wymyślają LiFang nowe przezwiska. Dzisiejsze to Sexy Li, bo przyszła w miniówie i rajstopach. Biedna tak się przejęła, że ją przezywają, że poleciała do akademika się przebrać. To potem wymyśliły jej Li Noodle (makaron), bo jest taka chuda. Co fakt, to fakt – chuda jest bardzo. Ja coś tam rzuciłam, że mogły razem złożyć i ją nazwać Sexy Noodle… i… i to chyba było jakieś rewolucyjne podejście do przezwisk, bo dziewczyny najpierw spojrzały się po sobie znacząco, po czym zaczęły strasznie rechotać. Nadawały jedna przez drugą, że to świetny pomysł, że jak ja mogłam wpaść na coś tak genialnego… Och, dziwny czasem ten ich humor, doprawdy, dziwny… W budynku gimnastycznym oprócz licznych stołów do ping-ponga były dwa piętra samych badmintonowych boisk. W trakcie gry MuDan cały czas krzyczała: „Dawaj, klusko (Noodle)”, lub wydobywała z siebie jakieś inne „zagrzewające” drużynę przeciwną do boju hasła. Już po pół godzinie moje pracoholiczki miały dość, ja, przyznam z ciężkim sercem, też byłam cała zlana potem. Jakoś nie przypominam sobie z dzieciństwa, żeby badminton był aż tak męczący… Teraz czas na smażone kluski – pomysł niemający nic wspólnego z przezwiskiem naszej chudej koleżanki. MengXin znowu źle się poczuła i poszła do domu. Szkoda mi
strasznie tych dziewczyn, ale chyba przez to, że przyjechałam, jeszcze im tu gorzej… Bo nie dość, że ja mam wolne w weekendy, a one nie, to jeszcze wiedzą, że to wcale tak nie jest, że wszyscy tak tyrają. Mam do wyboru: udawać, że to normalne i tyrać razem z nimi, tylko że po siedmiu dniach byłam już ledwo żywa, albo zwiedzać, uczyć się języka i wrócić z tego wyjazdu w jednym kawałku… Eh… Kluskowy bar to jedna z tych małych obskurnych klitek, tym razem jest jednak czyściej, a i ja jestem już przecież bardziej psychicznie zahartowana. W barze pracowało kilka osób, mi w pamięć zapadł przesympatyczny Pan Klusek. Przy drzwiach znajduje się stół do wyrobu makaronu. Pan Klusek coś tam ugniata i jeżeli ma to być makaron do smażenia, to owija wałek wielkim, grubym plackiem ciasta, otwiera okienko, tak, okienko i ścina skrobaczką, zupełnie taką jak obieraczka do ziemniaków, kawałki ciasta wprost do wrzątku w kotle ustawionym przed barem. Zamyka okno, odstawia ciasto, a resztą makaronowej magii zajmuje się „zewnętrzny” kucharz. Pan Klusek przygotowywał także drugi rodzaj – długie podobne do spaghetti nitki. Znów bierze wielki kawał ciasta i tym razem rozciąga go na szerokość ramion, potem składa na pół i znów rozciąga, po kilkunastu razach obtacza delikatnie w mące, urywa końcówki i rozciąga po raz kolejny, uzyskując półtorametrowe nitki, szybko, sprawnie i zdecydowanie bardziej efektownie niż wałkiem czy naszą maszynką. MuDan spytała, czy mogę robić zdjęcia, a Pan Klusek, jak widać, bardzo się przejął nadciągającą wielkimi krokami międzynarodową sławą, bo po każdym podchodził i pytał, czy może się popodziwiać. A sam makaron z patelni… po prostu pycha, usmażony z kurczakiem, jajkiem i warzywami, do tego jeszcze pikantna pasta. Nawet z pałeczkami nie miałam już dzisiaj problemu. Spytałam dziewczyn, jak powiedzieć, że było strasznie pycha, i poszłam podziękować Panu Kluskowi. Cała uczta – 8 juanów. Gdzie u nas można zjeść tak wspaniały makaron za mniej niż 4 zł, i to jeszcze serwowany przez tak przesympatyczną obsługę?! Przed jedną z restauracji wystawiono całą zastawę, na chodniku pną się góry talerzy. Wprowadzają się czy wyprowadzają? A może jakaś
dezynfekcja? Dziewczyny też nie mają pojęcia. Idziemy na tradycyjne już ciastko. Tym razem przyszłyśmy w sam raz, bo właśnie wyłożyli ulubione słodkości MuDan, miękkie biszkoptowe paluchy z rodzynkami. Aż widać, że nie może ustać w kolejce. Po drodze rozmowa nie bardzo się klei. Mam nadzieję, że nie mają mi za złe, że nie przyszłam w weekend…
19.10.2010, wtorek Leandra nie ma, więc idę poćwiczyć jazdę na moich nowiutkich, ale trochę za szyyyybkich rolkach. Okazuje się, że nie tylko w sobotę pełno jest tu ogrodników. Każdego dnia jest ich pełno, na każdym skrawku trawnika siedzi co najmniej pięć osób – na małych stołeczkach, wyrywając co poniektóre źdźbła trawy. Hm… widać chyba nie są aż tak zapracowani, bo jak już znalazłam dłuższy odcinek z płyt, a nie brukowej kostki, coby się lepiej jeździło, i to jeszcze na uboczu, żeby uniknąć palącego wzroku tysięcy podążających na zajęcia studentów, to wszyscy ogrodnicy z przyległych terenów zielonych wzięli swoje stołeczki w dłoń i rozsiedli się wzdłuż trasy mojego przejazdu… Nawet co któryś coś tam mi krzyknął albo się uśmiechnął… Eh… Wracać do roboty, a nie tutaj kino sobie urządzać! Dalej nie mogę się dodzwonić do Leandra. Jakiś taki niepozbierany ten ranek… i w końcu przyszło… Dół, dół, DÓOOÓÓÓŁŁŁŁ… I tak przez cały dzień – poza lekkim załamaniem nerwowym nic się nie działo. Przyszedł pan z administracji, który zgubił moje zdjęcia i pomimo tego, że skopiował odpowiednie strony z mojego paszportu, nie wiedział, gdzie znaleźć to, co mu potrzebne… Pan jest strasznie zagubiony, a robota przez cały dzień wcale nie idzie. Słońca nie ma, robale nie chcą łazić. DÓÓÓŁŁŁ… ale ogólny, nie przez świerszcza. Dziewczyny na pewno mnie unikają. To kłamstwo, że są zapracowane, po prostu nie chcą ze mną zjeść lunchu… AAAA… na pewno się już mną znudziły. Po czterech zielonych herbatach mi przeszło. Dziewczyny wcale mnie nie unikały, poszłyśmy razem na obiadokolację, jak zwykle
chichrając po drodze. Nawet zaprosiły mnie na super, ekstra, najlepszą chińską rozrywkę, czyli KejTV albo prościej: karaoke. MengXin chce, żeby ją nauczyć jeździć na rolkach. Przyjdą zobaczyć moje jutrzejsze przemówienie i w ogóle, w ogóle. Nawet chciały mi nadać przezwisko; one mają jakąś grupę Owocowych Sióstr. Hm… lepiej chyba nie wnikać, w każdym razie żadnych oznak znudzenia moją osobą! Najpierw poszłyśmy na przepyszną kolację… Pan domagał się, żebym coś mu powiedziała po chińsku, ale stanęło na tym, że teraz powiem: xie xie – czyli dziękuję, a jak naprawdę będzie tak pyszne, jak się przechwala, to następnym razem powiem coś więcej. Naleśnikarz naoliwił blachę i rzucił na nią kulkę już wcześniej przygotowanego ciasta, którą zaczął rozciągać na powierzchni blachy dużą szpachelką. Po podsmażeniu z jednej strony obok rozbija się jajko, na które po kilku sekundach przenosi się placek, tak by zdążyły się jeszcze skleić. Czas podsmażyć wybrane wcześniej mięso, mortadelę, boczek, moją ulubioną czerwoną wieprzowinę albo kurczaka. Wybieram wieprzowinę, ale pan się uparł, że wyglądam, jakbym chciała też boczek. A co mi tam, dawaj pan wszystko. Podsmażył mięso, na jajkowego placka rzucił trochę sałaty, szczypiorku i super ostrej przyprawy, polał wszystko sosem pomidorowym i jakimś podobno z selera, ale angielskiemu dziewczyn nie można w 100% ufać. Złożył na pół, wsadził do małej torebeczki i voilà. PYCHA. Kolejny typ jian bing do mojej gastronomicznej kolekcji.
Nie będę wnikać, że dziewczynom wpadły drobne w cały ten bekon gotowy do smażenia i je stamtąd rękami wybierały… Jem już tutaj dwa tygodnie w mniej lub bardziej „higienicznych” miejscach i żołądek jakoś daje sobie radę, a smak wart jest chyba tych kilku dodatkowych bakterii. Po drodze zaszłyśmy jeszcze do sklepu z przekąskami. Są cukierki, suszone owoce i te paczkowane fasolowe specjały, którymi w sobotę częstowały mnie dziewczyny… Mhmm… spróbuję wszystkich rodzajów… mhm… W stołówce PIWO. Ach, przyda się po takim stresującym dniu. Nawet sama powiedziałam: – Wŏ xiăng píjiŭ. Było już w trzeciej lekcji moich empetrójkowych rozmówek. Potem MuDan sprostowała moje rozmówki: piwo to wcale nie piiDżioł, pii to miernik, takie słówko, którego oni używają przy określaniu ilości; najpierw liczebnik potem małe słówko i rzeczownik. Zwierzęta mają inny, ludzie inny, napoje inny, mnóstwo mają tych małych słówek. Oj,
ciężko będzie z tym chińskim, ciężko. Po całym tym tłustym, pysznym placku nie jestem szczególnie głodna, smażony lotos, smażone grzybki i pieczony słodki ziemniaczek, ale wszystko tylko, żeby spróbować, za dużo tego… trzeba kupić jeszcze bułeczki z fasolowym nadzieniem na jutro… mhmm… Dziewczyny są bardziej zahartowane, bo zmieściły jeszcze całą michę zupy. Zupa gotowana i podawana jest w grubym ceramicznym naczyniu, może być z mięsem, może być tylko z warzywami, odmian jest mnóstwo, ogólnie rzecz biorąc, pikantna zupa z przezroczystym makaronem ze słodkich ziemniaków. Następnym razem… mhmm… Robię zdjęcie butom przechodzącej obok dziewczyny; chyba Chińczycy muszą mieć sporo kompleksów na punkcie wzrostu, bo dziewczyna ma na nogach czarno-białe trampki, na pierwszy rzut oka normalne, ale potem zauważa się ukryty w bucie obcas. Nie tak jak u nas, gdzie czasami widzi się „eleganckie” trampki na szpilce albo na koturnie – tutaj mamy normalną podeszwę, a obcas jest w schowany w środku buta; widać go tylko w ruchu, gdy materiał naciąga się na stopie. Przy nadawaniu „owocowego imienia” okazało się, że w Chinach też rośnie „brazylijska truskawka” (goiaba), która tak bardzo mi kiedyś smakowała. Po kolacji udałyśmy się wprost do warzywniaka. Tam sprzedawali pieczone kasztany, ale to następnym razem, bo lepsze są na ciepło, czarne orzechy w kształcie bawolich rogów, kryjące w środku coś białego, przypominającego w smaku gotowaną fasolę. Tak na sucho to bez rewelacji, fasola jak fasola, ale pewnie da się z tego zrobić coś pysznego. Kupiłam też dziwny zielono-różowy owoc, wyglądający trochę jak kosmiczna kalarepa (pitaja), i małe jabłuszka (chiński głóg), które są podobno daktylami, ale tutaj znów musiałyśmy się nie dogadać, bo jak daktyl to nie wyglądało… W domu postanowiłam po raz pierwszy skorzystać z mojego telewizora. Tutaj nie ma możliwości wyboru filmów, są tylko normalne stacje telewizyjne. A na nich miejscowi magicy, telenowele, film kostiumowy, kilka innych niskobudżetowych hitów, jeden nawet z angielskimi napisami. Było też wiele „chińskich blondynek”, czyli pań, które w swych staraniach uzyskania upragnionej platyny doszły do
czegoś jakby rudego. Tradycyjne śpiewy, które czasem, jak to Aneta określiła, przypominają płacz kota. Każdy film ma napisy, ze względu na różnorodność dialektów, które używają tych samych form pisanych. Ale jeszcze daleka droga, by coś zrozumieć…
20.10.2010, środa Najpierw pobudka o 4:00, potem odsypianie do późna, odbieranie wypłaty z administracji, akademik, znów administracja… Z tego wszystkiego całkiem zapomniałam, że MuDan obiecała mi przynieść specjalne śniadanie, więc nie dość, że już jadłam i wcale nie miałam ochoty na coś nowego, to jeszcze spóźniłam się tak bardzo, że wszystko było całkiem zimne. Sklejony, nasączony jakimś sosem, rozgotowany ryż, uformowany w kształt czworościanu, z nadzieniem z kaczego jajka i wieprzowiny. Tradycyjne danie podczas Festiwalu Smoka. Tak jak u nas w Tłusty Czwartek każdy opycha się pączkami, tak tutaj zajada się właśnie to. Ja mogę powiedzieć jedno: strasznie, ale to strasznie przykleja się do zębów. Może na ciepło byłoby całkiem niezłe, jednak daleko temu przysmakowi do naleśnikowych fast foodów. W pracy wyjątkowo powoli, trzeba przygotować prezentację, dzisiaj wielki dzień, pewnie i tak nikt nie przyjdzie… Nic to, trzeba się jakoś odwdzięczyć za tę praktykę. Pomimo że powiedzieli, że nie mam być wcale ubrana elegancko, każdy poza mną był w garniturze i pod krawatem. Nawet chciałam zmienić dżinsy na sukienkę, ale usłyszałam tylko You’re so beautiful (Jesteś piękna) od przedstawiciela IAESTE. Co za obleśna postać. BLEEEE. I jeszcze te przechwałki: – A wiesz, w sobotę byłem mentorem Anety. Beze mnie nic by nie wiedziała, wszystko jej pokazałem. Jak chcesz, to mógłbym zostać i twoim mentorem… BLE, ble i jeszcze raz BLEEEE… Już znam tę historię. Chłopak jest tutaj od ośmiu lat, nad jeziorem, nad które chce nas zabrać, był raptem trzy razy w życiu, z domu prawie nie wychodzi, a Aneta zna dużo lepiej Hangzhou niż on. Też mi mentor,
też mi pomoc. Jeszcze jej zdjęcia na prezentacji pokazywał. Dzięki Bogu, że nie przyszłam w sobotę… Sala rzeczywiście się zapełniała ludźmi, w sumie przyszło jak na moje oko ze dwieście osób. Mhm… mogłam się lepiej przygotować… eeee, i tak mnie nikt pewnie nie zrozumie, wyjdzie blondynka na obcasie, pokaże zdjęcia i tyle. Zaproszono mnie jeszcze na naradę – uczestniczyli w niej wszyscy, którzy będą przemawiać. Tłumaczono, kto, kiedy, po kim wchodzi itd. Pokazywano coś na ramowym planie… Tylko po jaką cholerę ja tutaj stoję, jeżeli oni gadają tylko po chińsku! Gdyby nie to, że moje dziewczyny przyszły i siedziałyśmy obok siebie, to pewnie wcale bym nie wyszła na scenę. O tym, że przyszła moja kolej, poinformowała mnie MuDan, bo nikt nie był tak miły, by zapowiedzieć mnie też po angielsku. Wyszłam, powiedziałam, co miałam do powiedzenia. Było nawet trochę śmiesznie i ogólnie każdy wyglądał na zainteresowanego, nie wiem, czy moim przemówieniem, zdjęciami, czy blond kosmitą na scenie. Potem puściłam krótki filmik, w którym wraz z całym stołecznym komitetem odtańcowujemy IAESTE Dance w różnych miejscach Warszawy. Dziewczyny były zachwycone i chyba dało się mnie zrozumieć, bo nawet później zadawały pytania. Niestety, tutaj IAESTE to nie zbiór wesołych studentów, którzy chcą zwiedzać świat, uczyć się języków, poznawać ludzi i dobrze się bawić. Tutaj to firma ludzi pod krawatem mówiących, że jak się NAM nie zapłaci i nie wyjedzie za granicę na staż, to szansa na pracę jest niewielka, bo takich jak WY są miliony milionów. W ramach odstresowania należy się oczywiście najeść, w menu trzeci typ Bing, czyli naleśników, z ciasta bardziej podobnego do naszych. Jak zwykle na sadzonym jaju, ale tym razem smarowany super ostrą pastą. W środku chrupiące spaghetti i równie tłusty smażony kawałek ciasta faworkowego. Na kolację jeszcze groszek, który, oddalając koniec posiłku, uparcie jem pałeczkami, do tego dwa rodzaje tofu, jeden w plasterkach grubych, drugi w wersji twardszych, cienkich pasków. Ciekawe, ile rodzajów istnieje? Opowiadam, jak to jest u nas z tym IAESTE, że inaczej, że praca
przez zabawę, że studenci, że przyjaźń i żeby się nie martwiły, bo zawsze mogą przyjechać do Polski i mnie odwiedzić. Mówią, że musimy utrzymywać kontakt, że mają nadzieję, że może za jakiś rok dwa znów do nich przyjadę. Też bym chciała, ale tym razem już we dwójkę.
21.10.2010, czwartek Dziś znów obudziłam się o 4:00; coś prześladuje mnie ta chińska pechowa liczba. Znowu smutno, rozpaczliwie. Nie ma z kim pogadać, każdy dzień taki sam: do pracy, lunch, do pracy, kolacja – trochę rozrywki, śmiechu, a potem dziewczyny do pracy i ja do domu. KONIEC. Nikt do mnie nie pisze, tak jakby to, co dzieje się w Polsce, było zupełnie nieciekawe. Jeszcze 44 dni do spotkania z Leandrem. Znów te ichnie przesądy, tym razem podwójne. Eh… Podczas obiadu pokazuję dziewczynom filmik z pokazu salsy. – A co to jest salsa? – Czy to tradycyjny polski taniec? Potem reszta naszych zdjęć z pierwszego pobytu Leandra w Polsce, wigilia, Nowy Rok, Malbork… – A co to jest zamek? – A po co się je budowało? – A kto w nim mieszkał? Opowiadam, że w Polsce w zimie robi się ciemno już nawet o 15:00, 16:00, ale latem jest widno nawet do 23:00. – A jak to? Ale dziwnie. To jak wy chodzicie w lecie spać? Da się spać, jak jest jasno? A to w zimie krócej się pracuje? PS Odnośnie lunchu: przekąska z pakowanej ostrej wołowiny à la te sojowe, co jadłyśmy w sobotę, idealnie pasuje do ryżu i warzyw ze stołówki. Z tamtym stołówkowym mięsem to lepiej już nie ryzykować, bo albo żylaste, tłuste, albo w ogóle jakiś ogon mi dziewczyny przyniosą. Biedne, tak są przejęte moją jutrzejszą wyprawą na Huang Shan, że sprawdziły mi wszystko: jak dojechać na dworzec autobusowy, ile przystanków, którym autobusem, wszystko mam rozpisane w ideogramach i pinyin, są też ceny biletów i godziny. A potem pójdą ze mną kupić bilet i zadzwonią do hotelu! Nic dodać, nic ująć, SUPER SĄ!!!
Dzisiejszy dzień można z powodzeniem nazwać dniem robala – najpierw jakiś wielki żuk zaczął łazić po mojej aparaturze. MuDan przyszła i starając się go pozbyć, opowiadała, jak to badała takie na magisterce i że najgorsze w nich jest to, że strasznie śmierdzą. Rzeczywiście, coś się powietrze popsuło, ale myślałam, że to jeden z tych chińskich zwyczajów. MuDan pozbyła się paskudztwa, ja otworzyłam okno i życie wróciło do normy. Potem jeszcze w łazience zaatakowała mnie wielka biała ćma. Grrrr… W nocy komary… żeby człowiek miał takie prywatne, to by mi nie przeszkadzało – i tak nie czuć, jak gryzą, ale takie puszczalskie, niewierne, raz z jednym, raz z drugim, i to jeszcze w obcym kraju… Jak tylko słyszę to bzyczenie, na myśl przychodzą wszystkie możliwe choróbska… Wracając do pracy… A jednak plują na uczelni. Właśnie jakiś pan przechodził korytarzem. Widziałam już, jak spluwają do śmietników, ale ten po prostu szedł i na zmianę odkasływał spod serca bądź gwizdał. OHYDA. Tak dziwnie było nie widzieć nikogo siedzącego na korytarzu pod ścianą. Nikt nie je kanapek pod klasą, nikt nie rzuci plecaka. Nic i nigdzie nie jest kładzione na podłodze. Wpadłyśmy do mnie po pranie, a potem dalej w trasę po „przekąski”. Codziennie kupujemy masę żarcia, a potem idziemy do studenckiej stołówki, jakbyśmy już nie mogły zjeść w tych miejscach, gdzie i tak zaopatrujemy się w większość posiłku. Wstąpiłyśmy do tego samego pana, który robił te pyszne rozgniatane naleśniki. Ni hao, xie xie – ile radości można ludziom sprawić. Czasami dobrze się wyróżniać, od razu jest się na ty z wszystkimi w sklepach i barach, każdy się uśmiecha, tutaj doda więcej mięsa, tam wybierze ładniejsze owoce. W pralni samo pranie kosztowało mnie jakieś 4 zł za dwie wypchane po brzegi siaty. Chciałam też wysuszyć, ale jak trzy pary oczu i jedne usta MuDan krzyczały do mnie, że 6 zł za suszenie to rozbój w biały dzień i że przecież powieszę sobie w pokoju i po co, że nie powinnam itd., to dałam sobie spokój. Następnym razem sama przyjdę, to wezmę z suszeniem. A teraz niech im tam będzie… Okazało się, że IAESTE coś pokręciło i wszyscy myślą, że wyjeżdżam ósmego. LiFang było strasznie przykro, że jednak jadę wcześniej, bo 2 grudnia ma urodziny. W ogóle
dziewczyny smutne, bo czas za szybko leci, już pstryk i dwa tygodnie. Może uda się namówić profesora, żeby wszystkim dał wolne i żebyśmy razem gdzieś pojechały. Przecież chcą mi pokazać tyle rzeczy. Dziś pokazałam zdjęcie mojej sukienki ślubnej. W cenę 6000 juanów nie mogły uwierzyć. Opowiadały o jakimś mieście niedaleko Szanghaju, gdzie sprzedają głównie suknie ślubne i koleżanka kupiła dwie kreacje, białą i tradycyjną czerwoną, za 500 juanów. No, tyle to spokojnie mogę wydać! Tylko czy znajdzie się mój gigantyczny rozmiar??? Su Zhou, zapamiętać i poszukać na Google Maps.
22.10.2010, piątek W pracy cała moja aparatura była rozmontowana, już się bałam, że to kara za kolejne spóźnienie. Okazało się, że mam zacząć coś nowego i że MuDan myślała, że nie będę chciała robić dwóch „eksperymentów” naraz. Ufff… Nowy polega na umieszczeniu jakichś larw na roślince, to znaczy trzeba położyć liście z larwami na roślince i czekać, aż na nią przelezą, a potem po kilku dniach zebrać zapach. To dopiero rozrywka – to mam się tak cały dzień gapić, jak przechodzą? A ja się bałam o spóźnienia… Profesor dalej w podróży, więc rozmowy o tym, że wcale nie mam zamiaru zostawać do ósmego grudnia, też muszą poczekać. Hurra. Na lunch noodle ścinane z wielkiego wałka – tak jak te smażone, tylko tym razem w zupie. Do tego panierowany kurczaczek, papryka i sezam. LiFang tak się zdziwiła, że chcę tylko jeden dodatek, że sama domówiła mi drugi. W stołówce zawsze zamawia się ryż albo makaron i dwie rzeczy, dwie porcje warzyw albo mięsa to już do wyboru. Cóż, jako znany obżartuch nie będę z tym walczyć. Do picia kompocik, w smaku jak nasz, różni się tylko tym, co pływa wewnątrz – tutaj coś falistego, biało-przezroczystego. Lepiej nie wnikać. Na lunchu w stołówce zawsze jest masa studentów. Panie nie dają sobie rady ze sprzątaniem stolików, więc należy zabrać swoje rzeczy, zgarnąć pozostałości do wielkiego kontenera i położyć brudne naczynia na powoli przesuwającej się w stronę małego okienka taśmie. Przed stołówką niezliczona ilość plakatów, podobno jakiś konkurs kucharski. MuDan brała nawet w
jednym udział, mówi, że przygotowała jajka z pomidorami, ale jakoś nie zyskały uznania. – A może byśmy się tak zgłosiły z jakimś polskim, bardziej skomplikowanym przysmakiem? W ten weekend Huang Shan, ale może następnym razem? – pyta uśmiechnięta koleżanka.
W drodze powrotnej odbieramy moje pranie. Kwitka żadnego mi nie dali, ale kolor włosów wystarcza, żeby pani bez trudu zlokalizowała moje bagaże. Każdy centymetr pokoju pokryty został praniem. Mhm… łóżko… pół godzinki dla słoninki… mhmm… no, może chociaż 5 minut… albo 10… Zzzz… jak to dobrze, że jest piątek! Jak to dobrze, że mam weekend! HUURRAAA! W pracy dziewczyny dzielnie obdzwoniły wszystkie hotele z przewodnika, w których była opcja dormitory. Nie ma, nie ma, nie ma. Okazało się, że w pierwszym, najtańszym, była możliwość wynajęcia namiotu za jedyne 150 juanów. Tylko że ja ani śpiwora, ani karimaty przecież nie mam. Jeszcze jeden telefon – mają
całe wyposażenie i mam zadzwonić, jak przyjadę. No tak, tylko słyszałam, że nie podały moich danych – czy w takim razie mam rezerwację, czy nie? Znowu dzwonią, E Mai Li przyjedzie, tak, jeden namiot, jak dojedzie, to będzie czekać między policją a Hotelem Beihai i zadzwoni, tak, roda, roda (OK), dobrze, zadzwoni, xie xie. Hurra, mam gdzie spać! Ma być 13°C i trochę padać, wschód o 5:30, punkt widokowy 2 km od hotelu. Chyba wszystko. Po pracy zakupy. Dziewczyny znów ponarzekały, że mogłabym sobie przedłużyć pobyt tak przynajmniej na pół roku, potem przyjdzie zima, nie będzie co mierzyć, to będzie większa szansa, że profesor się zlituje i da im wolne… Bezlik przekąsek na czas wspinaczki – jest, butla wody – jest, masa drobnych, coby mnie chcieli tym razem wpuścić na przystanek – jest. Na kolację kurczak gong bao 宫保鸡丁, podobno tradycyjny w Pekinie; nawet z pałeczkami już mi idzie nie najgorzej. Podczas jedzenia scena jak z głupawej komedii. MuDan trzymała na kolanach bluzę, a gdy ta zaczęła się zsuwać, wykonała serię szalonych gestów, które oprócz zatrzymania spadającego ubrania spowodowały wystrzelenie z łyżkowej katapulty porcji ryżu z sosem wprost na buty chłopaka siedzącego dwa stoliki dalej. Ten dalej jadł i nawet nic nie zauważył, za to MuDan, dziewczyny i wszystkie kelnerki strasznie chichotały.
23.10.2010, sobota Hurra, dzień wycieczki. Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda, lalalalala… Pada deszcz. Uuuuuuuuuuuu… Autobus pełen studentów. Jakiś barczysty Chińczyk kręci się strasznie, bo klient o takiej sylwetce nie został przewidziany przez projektanta siedzeń. Za oknem pasażerowie motorynek trzymają parasole nad głowami swych kierowców. Facet na rowerze manewruje z pękami pięciometrowych rur przytroczonych po obu stronach pojazdu. Czyżby oni mieli zamiast wyobraźni przestrzennej jakiś nadzwyczajny zmysł równowagi? Chłopak siedzący pod oknem pisze SMS-a; też ma krogulczy pazur, tym razem mały. Zawsze tak – albo mają kciuk i mały palec, albo któryś
z dwóch. Podróż się dłuży. Każda z osób, nad którymi stoję, ma jakieś siwe włosy, a w większości nie wyglądają na więcej niż 20 lat. LiFang też ma sporo. Czy u nas nie widać, bo mamy jasne włosy? A może po prostu oni tak wcześnie siwieją? Pod zadaszeniem hotelu, wprost na chodniku ruchliwej ulicy i na dodatek w tak deszczowy dzień jak dziś grupka seniorów w kolorowych, satynowych piżamach ćwiczy tai chi. Przesiadka. W drugim autobusie nie było rozpiski przystanków, a ja zamyślona straciłam rachubę. Ten był trzeci czy czwarty? Miało być siedem… mam nadzieję, że dobrze wysiądę… Wysiadam jednak tam, gdzie trzeba. Ufff… Strasznie leje. Przede mną starszy pan w zielonym znoszonym kubraczku, z parasolką w kreskówkowe owieczki i plecakiem, z którego wystaje koc w tradycyjny deseń. Dla spotęgowania nowo-starych kontrastów niesie wielkie pudło z napisem Lenovo. 7:50. Jest i mój autobus do Tunxi. Żeby tylko przestało padać… Pani na siedzeniu po przekątnej do spania podkłada sobie pod szyję butelkę wody – czyżby tęsknota za tymi porcelanowymi poduszkami? Na miejsce dotarliśmy sporo przed 11:00. W kasach nawet mówili trochę po angielsku i po którymś powtórzeniu wreszcie udało mi się zrozumieć pomocną panią. Bramka numer 8, bilet u kierowcy. Na dworcu nie można się spodziewać luksusu, jeżeli chodzi o kibel, ale chyba toalety były przewidziane na osoby trochę ode mnie niższe, bo stojąc w kabinie, widziałam niestety, co działo się we wszystkich sąsiednich. Paniom to, zdaje się, nie przeszkadzało, bo ze względu na brak zamków i tak załatwiały swoje potrzeby przy otwartych drzwiach… Gdy byłam zajęta dopasowywaniem plakietek autobusów do tego, co dziewczyny nagryzmoliły mi na kartce, która do tej pory jeszcze się trochę wymięła, podarła i zmokła, jakiś facet z wielką siatą wędzonego drobiu w dłoni, uparcie przepychający się zza mnie, spojrzał, a potem zaczął drzeć się prosto w moje ucho: – Huang Shan? Z początku wcale nie zrozumiałam. W końcu odpowiedziałam jak na szpiegowski szyfr:
– Tangkou! Zaraz mój, jak się okazało, nowy kierowca zaprosił mnie do swojego busika. Wolałabym być takim turystą, co i zapytać potrafi, i odpowiedzieć, a najlepiej to w jakiś bardziej „miejscowy” sposób, ale chyba na razie muszę poprzestać na wykrzykiwaniu nazw miast. I nawet przy tak prostym przekazie nie zawsze jestem przecież zrozumiana… W autobusie nie było już miejsc. Postałam tak chwilę, zgubiona, a bezzębna staruszka z cerą spaloną słońcem, podkreśloną jeszcze wielkim białym opatrunkiem na oku, pomlaskując, mierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu. W końcu usadowiłam się na pufie obok kierowcy, skąd niedługo wygoniła mnie pani kasjerka. Też mi coś, to jej miejsce, gdzie ja się tam wpycham? Tym bardziej że przecież jest jeszcze jedno wolne. Rzeczywiście, panowie z tyłu sprytnie ukrywali między sobą jeden fotel. Coś się tam pokręcili, pościskali, ja zdjęłam kurtkę, oni też i w końcu znalazło się na tyle fotela, że wreszcie mogłam usiąść. Ramię w ramię z wojskowym zajętym swoimi sprawami i gigantem, jak na tutejsze standardy, popalającym papierosa przy otwartym oknie. Grubas obok w końcu skończył papierosa i zamyślony patrzył gdzieś w dal. Kierowca rzucił siatę wędzonek i wziął się za robotę, kasjerka rozpoczęła sprzedaż biletów. I tak wyruszyłam w godzinną podróż po okolicznych wertepach. Na jednym przystanku wsiadł jakiś pan z herbatą w tym ich pojemniku przypominającym butelki dla dzieci. Kasjerka kucnęła, coś tam pogmerała pod siedzeniami i spośród nóg pasażerów wyłonił się mikroskopijny, drewniany stołeczek, na którym zaraz usadowił się nowo przybyły. Po drodze załatwialiśmy jakieś niewielkie sprawunki, tutaj kierowca wymienił siatkę wędzonych szyjek na 20 juanów, tam jakiejś przydrożnej pani daliśmy paragon, na jeszcze inną trzeba było poczekać, by w końcu wręczyć jej siedem srebrnych monetek. Mój duży sąsiad wytrwale gapił się w otwarte okno, a wpadający przez nie wiatr ciągle rzucał mi w twarz jego długie, czarne włosy. Drugi, po lewej, ciągle niby nigdy nic zerkał w moją stronę, wyglądając na porządnie przestraszonego. Minęliśmy: staruszka w niebieskim kombinezonie, leniwie
prowadzącego poboczem ogromnego bawoła; dwa białe szczeniaki, bawiące się na wiejskiej drodze, zupełnie nieświadome nadjeżdżającego niebezpieczeństwa; plantację herbaty, po której krążyli zbieracze w słomkowych kapeluszach z wiklinowymi koszami przytroczonymi do pleców za pomocą kawałka materiału. Był też bezzębny pan, balansujący przewieszoną przez ramię tyczką, do której uwieszono dwa wielkie kosze. Nasz pojazd trąbi zawzięcie, gdy tylko zbliżamy się do jakiegoś zakrętu, domu, człowieka… w ogóle do czegokolwiek. Kasjerka w skórzanych butach na obcasach i białych skarpetach, popijając herbatę z metalowego termosu, kokieteryjnie zagaduje do pana z krzesełka, który już po raz trzeci zmienia miejsce. Z krzesełka na podwójne pod oknem, z podwójnego na pojedyncze. Coś się na mnie zaczynają wszyscy gapić, usłyszałam też słowoklucz: Tangkou, czyli pewnie mój przystanek. Nawet duży sąsiad przestał gapić się w okno i powiedział: – Tangkou – coś tam, coś tam, zupełnie jak głos w autobusie, mechanicznie zapowiadający: „Następna stacja…”. Xie xie. Mała stacyjka, znów trzeba wygrzebać z plecaka zeszyt z instrukcjami. Kobieta w jaskrawoniebieskim mundurze mówi, że 10 minut. Myśli, myśli coś tam liczy pod nosem, w końcu duka: – Thirteen juan. Właśnie mija mnie białoskarpetkowa kasjerka z poprzedniego autobusu. Wymiana uśmiechów – jak łatwo nawiązuje się znajomości. W sklepie prócz tłumów zorganizowanych grup turystów latarki. Hurra! 20 juanów, nie no, za tyle to nie ma mowy. Jak pokazuję, że za drogo, ludzie wokół zaczynają się śmiać. Jeden wyciąga jakąś małą latareczkę i krzyżuje palce, 10 juanów. Tutaj nie wystawia się, jak u nas, obu rozpostartych dłoni, dziesięciu palców, czyli 10; chińskie pisane 10 to krzyżyk – pokazuje się to właśnie w ten sposób. Zapłaciłam, pan się uśmiechnął, a ja zostałam właścicielką sporej latarki z wbudowaną ładowarką. Podpatrzyłam jeszcze turystów kupujących gumowe nakładki na buty. Super, znaczy, że problem przemakających adidasów też rozwiązany! Tylko jeszcze zobaczę, ile ONI za to płacą.
Czekałam znacznie dłużej niż obiecane 10 minut, wszystkie autobusy już pojechały, na stacji zostało tylko kilku niedobitków, nawet panie z kasy pozamykały drzwi. Już myślałam, że będę tak tutaj moknąć, aż uzbiera się cały autobus, ale „na szczęście” ten, który podjechał już był pełen. Ostatni już dzisiaj, przynajmniej mam taką nadzieję, piąty z kolei środek transportu. Następny przystanek: Mercy Light Temple. Żaden ze mnie tłumacz przysięgły, więc głowy mi też nikt nie zetnie za Świątynię Miłosiernego Światła, która, jak się okazało, ze świątynią miała w ogóle mało wspólnego. Do „świątyni” można było wejść za darmo, zamiast modłów krzyk turystów walczących o sprzedawane na środku pamiątki, herbaty i co tylko dusza zapragnie. Pod ścianą niewielka kafejka internetowa. Wszędzie ludzie ubrani w przeciwdeszczowe peleryny i powrzaskujący przez megafony przewodnicy. Tam wejście do kolejki, a tutaj do pieszego szlaku. Jak już wiem, gdzie co jest, to czas do kasy. Bilet studencki dostałam bez gadania. To znaczy pani coś tam bełkotała, nawet zawołała drugą, żeby się wywnętrzyć, ale ja z moim zaawansowanym chińskim milczałam jak grób. Wyjmowałam tylko coraz to nowe dokumenty i żarliwie wciskałam je pani. Kawałek zielonego papieru ksero z nadrukowanymi danymi i napisem Exchange student. Całość dla powagi włożona w skórzaną oprawkę, nawet zdjęcie przykleiłam, ale niestety jak pani chciała się bliżej przyjrzeć i wyjęła legitymację z opakowania, to odpadło. Oj, chyba się nie uda, bo to był mój „najsilniejszy” glejt. Plastikowa karta śniadaniowa z nazwą uniwersytetu, potem paszport; najważniejsze, by nie dać pani chwili na zastanowienie. Jeszcze dałam jej moją polską legitymację i wtedy zrezygnowana, z plikiem moich dokumentów w garści wydała mi wreszcie bilet ulgowy. Za świątynią jeszcze dwa mniejsze domki; tutaj już spokojniej, bo wszyscy skręcili do kolejki, a w taką pogodę ze śmiałków chcących się wdrapać na szczyt dłuższą trasą jest… raz, dwa, trzy, cztery… tylko ja… Może inni poszli już wcześniej? W końcu dochodzi już pierwsza, nie wiem, czy to dobry czas na rozpoczęcie piętnastokilometrowej
wędrówki po górach… W każdym razie bez ludzi i jeszcze przy tej lekkiej mgle jakoś bardziej tutaj „świątynnie”. Na jednym z kamiennych postumentów leży mop z drewnianą rączką. Cejrowski mówił kiedyś w programie o Indianach, że tam w dżungli nikomu się nie śpieszy, można zrobić coś ot tak, niedokładnie, tylko po co? Ważne przecież, żeby wszystko w życiu było ładne. Krzesło, garnek… i mop też. Rękojeść szarego urządzenia o jeszcze bardziej szarym zastosowaniu zakończona jest rzeźbieniem, kijek też jest tutejszy, nie jakiś tam idealny, wycięty w fabryce z wielkiego drzewa – taki zwykły, zebrany, w miarę prosty, tu z sękiem, tam z przebarwieniem. Ze szlaku schodzi pierwszy tragarz; na ramieniu belka z podwieszonymi dwoma ogromnymi targowymi torbami. W ręku parasolka. Jak pan dał radę z takim bagażem, to może i ja poradzę sobie z moim? Pierwsze kilkaset metrów to las bambusów, w którym kręcono Dom latających sztyletów. Jeżeli ktoś pamięta scenę, w której para głównych bohaterów ucieka przed gradem bambusowych strzał, to informuję, że powstała ona właśnie tutaj. Pierwsze niknące we mgle schody, pierwsze drzewa na tle mlecznej otchłani. Schody i schody, aż gorąco się zrobiło, nawet nie pada za bardzo, taka mżawka. Co i rusz mijają mnie idący w dół opelerynowani Chińczycy. Starsi, młodsi, grubsi. Jak oni dali radę zejść, to ja nie wejdę? Park jest mocno turystyczny, bo nie tylko idzie się wciąż po skalnych schodach, to jeszcze co każde 50-100 m ustawiony jest skalny kosz na śmieci. W ciągu pierwszej pół godziny marszu minęło mnie czterech tragarzy opróżniających te parkowe kosze. Mgła zagęszcza się z każdym pokonanym stopniem, temperatura pewnie spada, ale ja jakoś nie potrafię tego odczuć. Minęło dopiero pół godziny, odkąd zaczęłam się wspinać, a już brak mi tchu. Mijam dziesiątki ludzi, wszyscy podążają w przeciwnym kierunku. Może już za późno? Przeszłam jakiś kilometr, ile zajmie mi te 15 opisanych w książce? Jeżeli w ogóle dam radę, bo już dyszę strasznie i odliczam minuty do zaplanowanego przystanku… Przecież to niemożliwe, że takie grubasy i staruszki schodzą sobie, a ja nie mogę wejść. To co, że w
przewodniku piszą, że jest strasznie ciężko i długo? Przecież ćwiczę, biegam, jeżdżę na rolkach. Nie zawrócę, dam radę… Mijają mnie kolejne wycieczki, ludzie lezą całą szerokością schodów, niechętnie usuwają się z drogi. Stado idzie w dół, stado rządzi. Co tam taka jednostka wspinająca się z wywieszonym jęzorem? Droga pnie się w gęstym lesie, ławeczka przy drodze, a przy niej informacja o wspaniałym skalnym obelisku, który można tutaj podziwiać. Za barierką tylko biel, ale oni i tak przystają i robią zdjęcia. Wszyscy się gapią, niektórzy coś szepczą pod nosem, inni mówią: Hello. Mija mnie pierwsza taksówka. Dwóch szczupłych mężczyzn, obaj bez przednich zębów. Niosą bambusową lektykę, na której w pozycji półleżącej wypoczywa staruszek. Czyli jednak są i tacy, którzy nie dali rady zejść; musi ich być sporo, jeżeli funkcjonuje instytucja górskiej taksówki. A może to ich tutejszy GOPR? Czas na przystanek. Na sfotografowanej mapce widniała informacja o pierwszej atrakcji – 2,5 km. Więc nawet tyle nie przeszłam, a już ławeczka przy sklepie jest dla mnie długo oczekiwanym wybawieniem!?! Może jednak zawrócić, pal sześć te 130 juanów za bilet… Wrócę i pojadę do tych tysiącletnich wiosek, które są gdzieś tutaj w okolicy. Żeby chociaż był ktoś, z kim można byłoby się razem męczyć, wiedzieć, że tutaj jest ciężko wszystkim, a nie tylko mnie. Nic to, na razie woda i dziesięć głębokich oddechów. Jakiś idiota robi mi zdjęcia, obgaduje mnie i jeszcze bezczelnie odwraca głowę i aparat, udając, że niby nic… Argh… tym bardziej czas ruszać. Następny przystanek za pół godziny. Może tak będzie łatwiej… Tylko czy ja tam kiedyś w ogóle dojdę? Mam latarkę, są schody, jakoś dam radę… Mijają mnie kolejne grupy turystów w pelerynach, kolejne Hello, kolejne spojrzenia. Przepuszczam taksówkarza dźwigającego na barkach pustą już lektykę. Jedyny, który też się wspina, ale wydaje się, że przyjmuje to bardziej bezstresowo niż ja… Most – piękny, kamienny, z rzeźbionymi barierkami, a poza nim mgła. Musi tu być naprawdę pięknie w słoneczny dzień… Ochładza się, czas włożyć sweter. Mżawka przybrała na sile, ja już dyszę, a co dopiero w takim plastikowym worze?!? Lepiej już moknąć, ważne, że plecak jest czymś osłonięty.
Droga pnie się po zboczu. Przejaśnia się na tyle, że mogę wreszcie dostrzec otaczające mnie szczyty. Na drzewie zawieszona pierwsza kłódka zakochanych. Sprzedawali nawet w sklepie na dole. Zastanawiałam się, zastanawiałam, ale tak głupio samemu coś takiego zapinać. Kiedyś zapniemy taką razem, może tutaj, może na moście w Wilnie, albo we Wrocławiu, a może przeniesiemy tę tradycję do Brazylii? Obok ścieżki drewniana tabliczka w kształcie salutującej małpki, a na niej po chińsku i w jak zwykle dość „fantazyjnym” tłumaczeniu informacja, coby pod żadnym pozorem z małpkami się nie bawić i nie dokarmiać ich. Już to widzę – biedną wiewiórkę goniła cała chmara, to małpce już na 100% by nie odpuścili. W takie zimno i tak pewnie zwierzaki się nie pokazują. Jakoś tu mało tropikalnie… Przy kolejnym domku mieszczącym sklep i Turistic toilet szansa na przyjrzenie się lektyce z bliska. Kolejne schody. AAAA, przecież to nie może trwać wiecznie!!! Ileż mam się wspinać? Góra ma jakieś 1800 m, u podnóża na pewno nie jest 0… Zaraz, zaraz, ile metrów ma Pałac Kultury, a ile pięter? Ile schodów może mieścić się w 1800 m? Mijam kolejną grupę żółtków; to nie żaden rasizm, po prostu większość z nich ma żółte pelerynki… Jakiś pan się nawet rozgadał i oprócz zwyczajowego już Hello poklepał mnie po plecaku i powiedział: – Good, good, mocna, mocna. Inni gulgoczą coś po chińsku, może nie umiem zbyt wiele, ale Měiguó rozumiem. Nie jestem żadną Amerykanką, do cholery!!! Muszę sobie zrobić koszulkę – Bùshì měiguó rén (nie jestem Amerykanką), a z tyłu wielki napis Bōlán i nasza flaga. Raz, dwa, trzy… pięćdziesiąt siedem, pięćdziesiąt osiem… dziewięćdziesiąt dziewięć, sto… Ehaaaaaa, Ehaaaa… przystanek, jak już nie da się co pół godziny, to chociaż co sto stopni. Mały, nawet bez zdejmowania plecaka, dziesięć głębokich oddechów i dalej w drogę… Raz, dwa, trzy… Dam radę… cztery… pięć… sześć… Na prawo kolejne schody, na lewo też, ale tutaj tylko kilka, do punktu widokowego. Skoro już tutaj jestem… Idealny moment, chmura zdecydowała się właśnie na kilkuminutowe odsłonięcie ogromu
otaczającego nas krajobrazu. A że jeszcze przed chwilą nie było nic widać, to i ludzi chcących się sfotografować na jeszcze jednym białym tle jest niewielu. W oddali końcowa stacja kolejki – czyżby schody miały się już niedługo skończyć? Wąski przesmyk pomiędzy dwoma skałami zatarasowany jest jedną z chińskich grup, większość piechurów, pomimo licznych zakazów, jednak pali, zagryzając każde pociągnięcie długim zielonym ogórkiem; przynajmniej przekąska zdrowa. Kolejka musi być rzeczywiście blisko, bo i ruch turystyczny jakby się zagęścił. I więcej też tych atrakcji typu głaz przy drodze, rzeczywiście dużych, ale zupełnie podobnych do innych, napotkanych wcześniej głazów. Do każdego z nich czeka kolejka chętnych, co by się uwiecznić z wyrytą lub tylko wymalowaną nazwą napotkanego tworu przyrody. Nazwy utrzymane w stylu Kamień żółwia i ryby… Kolejny tragarz, tym razem dwie butle z gazem… A ja narzekam z moim plecaczkiem… phi… Znów trzeba się przepychać przez grupę turystów idących w przeciwnym kierunku. Coś niemożliwego z nimi – z jednej strony przepaść, z drugiej skalna ściana, a pośrodku dwie kłócące się matrony. Wcale nie muszę być w Warszawie, żeby podziwiać złotą polską jesień. Tutaj też wszystko się czerwieni i zrzuca powoli liście. Znalazł się nawet jeszcze jeden osobnik podążający w moim kierunku – hurra, znaczy, że nie tylko ja mam takie pomysły, albo hurra, bo kolejka go tu dowiozła i wspinanie niedługo się skończy. W każdym razie hurra. Z góry dobiegają jakieś niewyraźne dźwięki. Po kilku minutach zza rogu wyłania się grubawy dziadek z niewielkim magnetofonem przytroczonym do brzucha. Jak podszedł, muzyka może i zaczęła grać głośniej, ale nadal charczało strasznie. Chyba wkroczyłam do jakiejś kolejnej strefy, bo mgła znów zagęściła się nie wiadomo kiedy. Zrobiło się też znacznie zimniej, jeszcze ten deszcz. Brrr… Ta kolejka musi się kończyć w innym miejscu niż to, z którego ja przyjechałam, bo nagle pelerynki zrobiły się bardziej różnorodne… Wieje strasznie… Jest jakaś stacja; chyba czas się porządnie ubrać i coś wreszcie zjeść… Nie po to wzięłam w końcu te
wszystkie zapasy, żeby je wnieść do miejsca, gdzie będę mogła kupić coś ciepłego… Plecakowa ochrona przeciwdeszczowa nie do końca zdaje egzamin, bo rzeczy też trochę nawilgły. Nic to, kurtka nadal jest sucha, cieplutka i miła. Jak to dobrze, że zabrałam i rękawiczki, trudno jednak takie rzeczy zaplanować… Tam, w Hangzhou, 25°C, a tutaj ziąb na zimową kurtkę. Pewnie przez ten deszcz. Wcinam moją bułkę. Znowu słodkie; zjadłoby się jakąś kanapkę albo kabanosa czy ogórka kiszonego. Wciąż tylko te ciastka i bułeczki… A tak kiedyś narzekałam, jak mama na szkolne wycieczki, zamiast jak wszystkie inne mamy dawać dziecku chipsy i batoniki, pakowała w ramach prowiantu kanapki, kiełbasę i kiszone, które po rozpakowaniu napełniały cały autokar zdradzającym moją pozycję aromatem. Ta z nadzieniem z fasoli i całym żółtkiem, jak na kolejne słodkie, to nawet całkiem, całkiem. Leandro mówi, że słyszy mnie świetnie, że chyba jeszcze ani razu nie mieliśmy takiego zasięgu. Hip, hip, hurra dla globalizacji – on w łóżku w Sao Paulo, ja na szczycie góry w Chinach. I to wszystko za 0,1 euro/min. Na stacji kolejny kosz na śmieci z ciekawym tłumaczeniem Recyclable, a na drugim Onredeemable, to znaczy, że co? Niewybaczalne? Jakoś pusto się zrobiło… aż niepokojąco… Czas ruszać. Kolejny kamień z napisami, ale tego z 99 Kocham cię jeszcze nie widziałam. Może skrył się gdzieś w tej zupie? Pomimo licznych, pieczołowicie opróżnianych koszy wszędzie na szlaku pełno jest peleryn, gumowych nasadek na buty, pewnie tak jak i moje, porwanych i niezdających już egzaminu, i wszelkiego innego śmiecia. Dlaczego oni to robią, przecież śmietnik jest co kilka kroków!!! Schody rozwidlają się pod ciężarem wielkiego, smukłego głazu. Tutaj dopiero musi być ciekawie, jak taka wycieczka przechodzi i za zadanie ma ustawić się w rządku. Samotne drzewa na zboczach skał, mgliste doliny i ja też samotna na szczycie góry… Jest wreszcie jakaś żywa dusza. Kolejny tragarz. Czyżby kolejki w drugą stronę mieli gratis? Albo kursowali tylko bladym świtem? Zawsze trafiam na tych schodzących… Wejścia na poniektóre
szczyty są nieczynne z powodu pogody, oprócz tego na wprost mnie wyrosły pierwsze górskie roboty drogowe. Na szczęście jest jakiś solidny, kamienny „objazd”. Dróżka ścieśnia się i wijąc, pnie w niewielkiej jaskini. Zza rogu dobiega tutejsza delikatna, gwizdana melodia. Nie te straszne przenośne magnetofony, przytroczone do brzuchów wszystkich przewodników i co poniektórych turystów, w swej głośnej, charkotliwej formie zdecydowanie niepasujące do miejsca. Tutaj jakiś pan, którego różowa parasolka właśnie szykowała się do odlotu, pogwizdywał sobie, patrząc w bielejącą dal. Tak – to rozumiem! Teraz już nie jest tak stromo – schody raz w górę, raz w dół; jakoś łatwiej. Przede mną skryta tuż za chmarami turystów, jedna z najważniejszych atrakcji. Powitalne drzewo. Każdy w Chinach je zna. Ja nie bardzo wiem, o co w tym chodzi, ale zdjęcie też zrobię, a co! Ważne, że dotarłam na szczyt. Hurra, teraz będzie już z górki… no, może przynajmniej nie pod górę. Jest sprzedawca medali i kłódek. Za 10 juanów można zakupić medal, na którym pan graweruje imię osoby, która zdobyła Huang Shan, czy to piechotą, czy kolejką – bez różnicy. Ponieważ pan sprzedaje też i kłódki, naturalnie, że i w okolicy wiszą one wszędzie. Czasem trafi się jakaś „nie od pana”, z miłości, która już wcześniej zdecydowała się pozostać wieczną, a nie tylko pod wpływem zbiorowego impulsu. Ale takich jest wyjątkowo niewiele…
Z mapy wynika, że przede mną jeszcze jakieś 6 km, ale różnica poziomów chyba nie jest tutaj aż tak znaczna. Jakoś sił też mi przybyło; dobrze, że jednak nie zdecydowałam się zawrócić, gdy w pierwszych godzinach marszu dopadały mnie co chwilę kryzysy. W krajobrazie wiele się nie zmieniło, przybyło tylko „cywilizacji”; nie mówię tu o rzeszach turystów, których nagle zrobiło się wszędzie pełno. Spośród skał nagle zaczęły wyłaniać się czerwone hydranty, coraz więcej też było tabliczek z ostrzeżeniami: nie wychylać się, uwaga, otchłań itd. Niestety, odziani w peleryny odwiedzający nieszczególnie je respektowali. Mały, wygięty w łuk mostek, na którym pary mogą sfotografować się na tle bezkresnych gór lub czasem gór spowitych delikatną mgiełką albo, tak jak dzisiaj, po prostu samej mgły. Do tej atrakcji gigantyczna kolejka. O tak, tutaj gdzie mięśnie nóg nie są już aż tak potrzebne, turystów jest znacznie więcej. ZNACZNIE. Sporo też takich, którzy
widoki wolą podziwiać z poziomu lektyki. Taksówkarze w zielonych kombinezonach na zmianę, w parach wykrzykują: – yī èr, yī èr! – raz, dwa, raz, dwa! Pozbywam się niebieskich gumowców; odkąd zrobiła się w nich dziura, tylko zatrzymują wodę w obrębie moich i tak przemoczonych butów. Wejścia na same szczyty pozamykane. Może to i dobrze, jeszcze przyszłoby mi do głowy, żeby się tam teraz wdrapywać, a powoli robi się już późno. W sąsiedniej grupie turystów parka obcokrajowców, wiedziona przez skośnooką przewodniczkę, wyśmiewa po angielsku pasażerkę lektyki. Że po tych schodach tak głową w dół, że leniwa… że coś tam. Wcale nie lepsi niż ci Chińczycy, zawsze krzyczący coś na mój widok… Brak wychowania jednak nie ma wyznania, języka czy koloru skóry. Wystarczy tylko, że człowiek pomyśli, że nikt wokół go nie rozumie. Grupa przyklejona jest do grupy, tylko czapeczki wyznaczają, kto jest skąd. Swoją drogą tego towaru też tu na szlaku pełno. Jakby ktoś był zainteresowany dżokejkami Nike w kolorach żółtym, czerwonym, zielonym bądź niebieskim, to zamiast na targ lepiej przespacerować się po szlaku. Prawie jak na grzybobraniu. Wśród tego wszystkiego kolejna poetycka, kamienna tablica: Spokój i szczęście emanują z harmonii współżycia człowieka i natury. Jasne. A pod tabliczką śmiecie. Znów na rozstajach. Trzy drogi, trzy partie schodów, a co je wszystkie łączy? Żółte peleryny i kolejka… Kolejka na szczycie górskiego szlaku!!! Pół godziny czekałam w deszczu, by móc iść dalej, bo grupa tłocząca się całą szerokością musiała się ścieśnić, coby zmieścić w wąskim przesmyku. Co i rusz ktoś się zatrzyma, żeby cyknąć fotkę. Nigdy chyba w to nie uwierzę, nikt w to chyba nie uwierzy – jak to: w górach kolejka? Wielu ukochanych niesie błyszczące torebki swych wybranek, jeszcze jeden z dwoma plecakami na ramionach. Znalazła się też piechurka na wysokim obcasie… A ja obawiałam się wspinania w adidasach… Ściemnia się. Dalej da się iść bez problemu, ale już nawet zdjęcia zaczynają wychodzić niebieskie. Pada coraz bardziej i teraz wieje już
bez przerwy. Chyba jednak lepiej było w tłoku, bo samotnie jakoś tak trochę dziwnie. A może idę w złym kierunku? A może będzie jakiś niebezpieczny kawałek? A co, jak się całkiem ściemni, a mi wysiądzie latarka? Jestem normalnym, najzwyczajniejszym w świecie magistrem inżynierem, a nie żadną blondynką na krańcu świata czy inną sławną podróżniczką pokonującą himalajskie szczyty. Niedługo bezrobotny magister, obecnie na stażu, tyle że… w Chinach…
Dochodzimy do restauracji. Alleluja! Ceny niezbyt zachęcające, ale co mi tam… No tak, tylko portfel mam w plecaku, a plecak pod peleryną, którą cała jestem owinięta. Teraz to wszystko zdejmować, szukać… Jak siądę, to na pewno nie będzie mi się chciało już wstawać, a według mapy jeszcze 3 km… Lepiej nie tracić czasu, zjem, jak dojdę. Wokół
restauracji neony i kolejne poetyckie tabliczki: Pozostaw po sobie tylko odciski swych stóp, a zabierz tylko wspomnienia. Sklepy i restauracje niedługo się jednak kończą i wracam na schody. Nie chce mi się już!!! Mokro mi, w butach pełno wody, chcę jeść!!! Mijam jakichś śpieszących do domu turystów. Matka próbuje śpiewem przekonać dziecko do dalszego samodzielnego marszu. Mijam jednych, drugich, mijam wszystkich. Znów sama. Jakoś i ciemniej się zrobiło, bo i latarenek mniej. Droga na wprost zamknięta; remont. Przejście tym razem już nie kamienne, tylko prowizoryczne – z desek. Może jednak spróbuję znaleźć moją latarkę? Po ciemku nie da rady. Wywaliłam wszystko z kieszeni, ale nie ma, po prostu jej nie ma. Szukam jeszcze raz, na spokojnie, przyświecam sobie aparatem. Też nic, ani w jednej, ani w drugiej kieszeni plecaka. AAAA, może mi wypadła? Gdzie się ukrywa, kiedy jest potrzebna! Przecież właśnie po to ją kupiłam!!! Pamiętałam, żeby kupić – i co, i tak jej nie użyję?!? Dogoniła mnie rodzinka z dzieckiem, starsza córka podchodzi i próbuje mi przyświecić telefonem. Aparat już całkiem zamókł, nawet wyłączyć się nie chce. Musiałam wyjąć baterię, ten jej telefon też niewiele daje. Nieważne, zejdę z nimi. Nie ma, to nie ma. Dziękuję i idę. Dziewczynka z mamą liczą stopnie, zupełnie jak ja kilka godzin temu. Ciekawe tylko, czy zabrałam wszystko z tej kamiennej ławki… Wcale nie chciało mi się iść szybciej, milej tak nawet w niezrozumiałym towarzystwie, ale córka coś pokrzyczała na resztę z przodu i w końcu mnie przepuścili. Idę – a co mam zrobić: tłumaczyć, że wolę wlec się za nimi, że też jestem zmęczona? Droga może dobra i oświetlona, stopnie równiutkie, ale już mam dość i nogi mają dość, i plecy, i brzuch. Ileż można iść tak po ciemku w deszczu! Pisanie pamiętnika to zupełnie jak mówienie do siebie, tylko ogół uważa to za coś bardziej normalnego. Więc piszę, przynajmniej mogę się wygadać moim wyimaginowanym czytelnikom. Znowu rozstaje, w lewo droga oświetlona, w prawo bez latarni i wygląda na otwarty teren. Więc w lewo. Ćtap, ćtap, ćtap – chlupoczą po kolejnych stopniach buty. Nie zawsze są mapki, nie zawsze droga, którą należałoby wybrać, wygląda w deszczową noc zachęcająco. Przez to wszystko do
początkowo planowanych 3 km doszły kolejne dwa, gdy wreszcie dotarłam do jakiejś niewielkiej wioski. Wygrzebałam moją mapę. Morze Północne w prawo. Czy aby na pewno? Lepiej spytać… Pytam nawet dwa razy. Tak, to tam, ale jak zwykle niepewność zżera. Mijam jeden piękny hotel za drugim. A może by tak zostać? To tylko jedna noc, a nie po takim dniu jeszcze ten namiot. Nie, nie zostaję, dojdę, dam radę. Idę taka przemoknięta i głodna. Dwóch chłopaków krzyczy: Hello! Idioci. Mogłam spytać o drogę, czy to na pewno tu? Może mój hotel jest zaraz za rogiem, a ja znów gdzieś pobłądzę i zamiast 500 m przejdę kolejne kilometry? Mała, niewiele mówiąca tabliczka i zakryty most. Pewnie w dzień jest tutaj bardzo pięknie. Znów zamknięty las, stopnie wspinają się mocno pod górę. Już nie dam rady, znowu dyszę, tym razem już strasznie. Serce wali spod wilgotnej kurtki. Siądę na ławeczce, odpocznę chwilę; ostatni raz siedziałam kilka godzin temu, podczas przystanku jeszcze tam, przy kolejce, jak rozmawiałam z Leandrem. Na chwilę chociaż oprzeć się na plecaku i pooddychać głęboko. Tylko żeby tu nie zasnąć. Tylko żeby nie zasnąć… Po stopniach zeskakuje jakiś chłopak, śpiewa, pstryka palcami w rytm muzyki z empetrójki. – Duìbùqῐ? Staje jak wryty, patrzy na mnie, pyta, czy mówię po angielsku. Dzięki Bogu… Czy wie, gdzie jest Beihai hotel? – Tak, wiem, to w tym kierunku, w którym idziesz – odpowiada. – Jakieś 10 minut. Podziękowałam, a on dalej w podskokach ruszył w dół zbocza. Jak ja mu zazdroszczę tej siły… Jest, jest ziemia obiecana. Doszłam, hurra, nie wróciłam, nie padłam na szlaku. Jestem!!! Jest Beihai. W nim pokazuję sprzedawczyni kartkę z nazwą hotelu. Niewiele mówią po angielsku, ale ten z hotelu to jakiś jej znajomy. Ona zadzwoni. Co prawda podczas rozmowy z MuDan ludzie z hotelu zarzekali się, że mówią po angielsku, ale bezzębny, grubszy pan, popalający jakiegoś śmierdziucha, chyba nawet z Hello nie był obeznany. Z pomocą pań ze sklepu, pełniących funkcję tłumaczek, staraliśmy się dogadać.
– 200 – mówi pan. – Jak to 200??? – pytam zaskoczona. – Mam rezerwację na nazwisko E Mai Li i miało być 150! – Nie, nie, 200 – odpowiada uparciuch. Pokazuję w przewodniku nazwę namiot i mówię: – 150. – Aaa, to pani chce w namiocie, a tak, to 150. Jak to, jednak mają pokoje? Oczywiście, że wolę w pokoju, ale podobno wszystko było zajęte. Przeszliśmy przez piękne lobby, skręciliśmy w mały korytarzyk i już myślałam, że przejdziemy przez kuchnię do jakiegoś innego hotelu, gdy znaleźliśmy się w małym baraku z powydzielanymi pokoikami i oknami wychodzącymi na korytarz. Po brudnej podłodze doszliśmy w końcu do mojego nowego lokum. Pokój dziesięcio-, czternastoosobowy. Łóżka piętrowe, czasem zestawione po dwa, tworzące wielkie barłogi, telewizor, włączony na cały regulator i jakiś palący, sądząc po zapachu, coś w stylu ekstramocnych, pan w średnim wieku. Zapłaciłam, dałam do skserowania paszport i wreszcie zdjęłam mokre buty. Łazienka stale zajęta. Dorwałam się do prowiantu, rozłożyłam pościel i rozwiesiłam mokre rzeczy. Aparat działa, prawie… Miałam spać w namiocie, więc nawet nie pakowałam żadnych klapek. W białych skarpetkach idę do łazienki, uważając tylko, by nie wdepnąć w ślinę i pety. Łazienka nie ma zamka, a klamka jest tylko od strony pokoju, z drugiej wystaje tylko ostro zakończony, metalowy kikut. Jak ktoś zdołał urwać coś takiego??? Na dole drzwi dziura, jakby ktoś w szale, że nie może się wydostać, zaczął w nie kopać. Oczywiście kabiny brak, wszystko pływa, obklejone włosami. Przynajmniej jest ciepła woda. Teraz do łóżka. Jakaś ta pościel nie do końca świeża. Światła ani telewizji nie chcą wyłączyć. Ciągle ktoś wchodzi. Czy ja w ogóle kiedyś zasnę? Ale przynajmniej moje rozmoczone stopy trochę podeschną, ogrzeję się. Jakoś to będzie.
24.10.2010, niedziela Wreszcie zadzwonił budzik. Wcale nie musiałam go nastawiać, bo i tak
budziłam się co dwadzieścia, trzydzieści minut – chrapanie, światło, krzyczący rozbawieni sąsiedzi, kołdra pachnąca papierosami i Chińczykami, tajne czyhające niebezpieczeństwo, chrapanie, mrugająca lampka, ból mięśni, wiercąca się dziewczyna z góry, bo łóżko wyjątkowo niesolidne… AAAA… chrapiący ludzie powinni mieć zakaz spania w pokojach wieloosobowych! Aparat już nie wariuje, wyłączyłam więc wściekłą lampkę i podłączyłam swoje rzeczy. Okazało się, że nasze nocne oświetlenie, zmieniające w dość nagły, acz powtarzalny sposób koloryt pokoju z niebieskiego przez żółty aż po czerwony, wcale nie należało do ludzi śpiących koło kontaktu, tylko do gościa z drugiego końca pokoju, który, jak tylko spostrzegł, że zostało odłączone, postanowił poświęcić się i podłączyć „cuś” u siebie. AAArgh… jeszcze ta pływająca łazienka… spodnie prawie wyschły, buty nic a nic… skarpetka, worek foliowy ukradziony słodkim bułkom, but… może trochę wytrzyma??? Część mieszkańców obudziła się razem ze mną, a przynajmniej wesoło przygrywała budzikami. Niestety, chrapacze nawet nie zwrócili na to uwagi. Nie dość, że nie dają zmrużyć innym oka, to jeszcze sami śpią w najlepsze. Wymykam się z mojego baraku, wczoraj już byłam zbyt zmęczona, by przyglądać się, jak to wszystko jest zorganizowane. Wejście do hotelu wygląda całkiem nieźle, oczywiście strzegą go dwa ogromne lwy, tym razem przystrojone wielkimi, czerwonymi kokardami, potem przechodzi się przez hol, też jak w porządnym hotelu, ze skórzanymi kanapami, na których jeszcze półśpiący turyści czekają na przewodnika, który zaprowadzi ich na wschód słońca. Mijamy cały dobrobyt i małym korytarzykiem przedostajemy się do baraku. Cała droga przypomina sceny z filmów, w których bohaterowie przebiegają przez restauracyjną kuchnię. Tutaj też ma się wrażenie, że jest się w miejscu wcale nieprzeznaczonym dla hotelowych gości. Na lewo pokoik z baniakiem wrzątku, następny korytarzyk prowadzi już do długiej hali, którą podzielono dyktowymi ściankami na oddzielne dziesięcioosobowe pokoiki; w każdym okno wychodzące na korytarz, czasami z szybą i zasłonką, czasami tylko z zasłonką. Ogólnie rzecz biorąc, burdel
straszny – nie, że nieprzyzwoicie, tylko nieprzyzwoicie brudno. Wschodu pewnie nie zobaczę, bo dalej siąpi, ale jak już tutaj jestem i tak czy inaczej nie mogłam spać, to czemu by nie spróbować? Po drodze zadzwonił Leandro. Mówił, że miało tutaj być tak pięknie, a jakoś nie wydaję się wcale zadowolona z tej wycieczki i jakoś tak dyszę dziwnie… No tak, wspinając się po schodach, trudno nie dyszeć, tym bardziej jak człowiek robi to drugi dzień po nieprzespanej nocy i całym dniu o niewielkiej ilości suchego, słodkiego prowiantu. I jeszcze ci wszechobecni Chińczycy mówiący: Hello. Trudno pałać optymizmem o 5:00 nad ranem z latarką w ręku, w głuszy na szczycie góry, jeszcze spacerując przez taki mroczny las, osnuty mgłą. Nie myśleć o wszystkich horrorach, które dzieją się w lesie, nie myśleć… nie myśleć… Jest jeden plus i godziny, i brzydkiej pogody… nie ma ŻYWEJ DUSZY – cisza, spokój, natura i mój telefon komórkowy. Hi, hi, hi, wiwat, globalizacja! Hip, hip, hurra! Po drodze minęłam tabliczkę z opisem sławnej sosny na szczycie iglicy – tabliczkę, bo wszystko poza nią ginęło w bieli. Tutaj jeszcze moja trasa była zgodna z zaplanowaną. W międzyczasie poszło jednak coś nie tak, bo zamiast na pobliski taras widokowy wdrapałam się aż na szczyt najwyższej góry w okolicy, o tak samo wdzięcznej jak wszystko tutaj nazwie Szczyt „zaczynam wierzyć”. Z czym jak z czym, ale z tymi nazwami mają tutaj ogromną fantazję. Z drugiej strony – czy to nie jest świetny sposób na wynajdowanie atrakcji turystycznych? Tutaj każdy słyszał o Powitalnym drzewie, o drzewie Pikujący smok, każdy zna nazwy skał i szczytów i oczywiście ze wszystkim „sławnym” musi się człowiek sfotografować. Przy ostatnich schodach wbita była tabliczka z informacją o tym, że nie wolno wspinać się podczas burzy. Cały szczyt okolony był kamiennymi barierkami. Trochę mżyło, nie wiało wcale, więc postanowiłam jednak zostać. Przycupnęłam na szczycie niewielkich schodków, zakończonych małym tarasem widokowym, obecnie umożliwiającym najwyżej bliskie spotkanie z chmurą. Pięknie tutaj. Może i nic nie widać poza pięcioma schodkami i kamienną, rzeźbioną barierką, ale i tak jest pięknie. Wokół ptaki obwieszczają nadchodzący
poranek, wietrzyk powiewa delikatnie, nawet deszcz już nie przeszkadza. Może to i dobrze, że jest brzydka pogoda, przynajmniej mam to miejsce tylko dla siebie. Zza barierki powoli wyłania się obrys przeciwległych szczytów. Wschód przyszedł niezauważalnie, gdzieś tam daleko w bieli. Czysty spokój, zmącony przez dwóch Chińczyków przeciskających się koło mnie na moich schodach i psujących cały widok. Jeden nerwowo rozstawia statyw; ciekawe, na co się tak śpieszy – czyżby słońce zapowiedziało replay o 6:30? Nagle chmury się rozstąpią i coś się stanie? Gdzieniegdzie ścieżka prowadziła do niewielkich tarasów widokowych, pozwalając podziwiać wyłaniające się z obłoków szczyty, czasem wiodła przez równie mgliste i tajemnicze zagajniki, a czasem, cóż, po prostu nie było nic do podziwiania i chlupoczące buty brały górę nad przeżyciami estetycznymi. Obok mnie z rumorem szeleszczących liści przebiegł jakiś miejscowy kurczak. Taka jakby kuropatwa – trzy kroki, przystaje, gapi się… znowu trzy kroki, odwraca głowę, myśli, myśli, znów odbiega kawałek w górę zbocza, znów przystaje, aż w końcu zlewa się z nadal porannie niebiesko-brązowo-szarym otoczeniem. Kolejny taras widokowy. Trzeba trochę zboczyć z trasy, ale czemu nie? Przy wejściu seria tabliczek: poetycka o nieśmieceniu, kolejna informująca, że taras mieści niewiele osób naraz i prosi się o udostępnianie go również innym zwiedzającym, ostatnia reklamująca miejsce jako najbardziej widowiskowy punkt w całym Huang Shan. A za barierką to, co za każdą inną barierką, tylko bardziej… więcej… niesamowicie… biało. Tak biało, że nawet zarysów czegokolwiek fotogenicznego nie da się zauważyć. Doszłam do kolejnego rozstaju i kolejnej mapki. Chwali im się tę organizację – nie dość, że praktycznie wszędzie ścieżki są rzeczywiście świetnie przygotowane, już nie mówiąc o śmietnikach i innych tam takich, to kamienne mapki z najważniejszymi pobliskimi punktami orientacyjnymi są naprawdę często. Chyba pierwszy raz w życiu postanowiłam się poddać. No, może nie
jest to dobre słowo, ale w mojej głowie tak to właśnie wyglądało. Jako człowiekowi wyjątkowo upartemu i na dodatek zapalonemu zbieraczowi trudno mi przychodzi odpuszczenie jakiejkolwiek atrakcji. A tutaj należało właśnie zdecydować, czy iść w lewo prawie kilometr do stacji kolejki. Potem oczywiście mam możliwość kontynuacji trasy, ale w porównaniu ze ścieżką po prawej nie dość, że nadrobię spory kawałek, to jeszcze ominie mnie cała, jedna, na pewno niesamowicie ciekawa kropka na mapie! Pochlupotałam trochę w miejscu, przypomniałam sobie, jak sapałam, wspinając się po schodach podczas porannej rozmowy, i zdecydowałam się… iść do domu. Nawet argumenty, że jeszcze wcześnie, przecież dopiero 7:00, a to tylko 8 km… Potem co prawda muszę przeżyć jeszcze pięć autobusów, ale ile mnie ominie! Poddaję się i już! Park radzi sobie z turystami jak może. Oprócz wspomnianych udogodnień dziewiczość natury dziwaczą także wklejone w skałę światełka. Na szczycie, w lesie, przy trasie łączącej części osady, ogromna liczba świecących słupków jest uzasadniona, ale tutaj? Jeszcze obok lampki widać nacięcia po wcześniej zaplanowanej lokalizacji. Park musi się także chronić. Pomimo wszędobylskich znaków o zakazie dotykania, zbierania, zrywania itd. i tak każdy albo dzierży w ręku kwiatek, albo przełazi przez barierkę, coby zrobić sobie zdjęcie. Dlatego chronić trzeba nawet drzewa; wszystkie, które rosną w obrębie barierek i są w zasięgu ludzkich rąk, okryto ażurowym plastikiem, a małe, wyrastające przy skalnej ścieżce otoczono nawet drucianą siatką. W Hangzhou wszystko teraz rozkwita, tutaj złota „polska” jesień, liście czerwienieją i opadają. I jeszcze ten deszcz… prawie jak w domu. Trasa do kolejki zaczyna piąć się w górę, a schody nikną we mgle. Z jednej strony stroma skalna ściana, z drugiej mleczna otchłań. Bramki segregujące ludzi do wejścia, korytarz przystrojony zdjęciami zrobionymi przy zdecydowanie lepszej niż dzisiaj pogodzie. Cała stacja świeci pustkami – może jeszcze nieczynne? Jestem jedyną pasażerką w tym kierunku. Dobrze, przynajmniej nikt mi nie napluje pod nogi, nie będzie próbował otwierać drzwi w czasie jazdy czy bujać wagonikiem. Drzwi się zamykają, wagonik zaczyna się kołysać i
gwałtownie przyśpiesza, tonąc we mgle. Dopiero po jakimś czasie oczom ukazują się opiewane w przewodniku widoki. „Wyjątkowi szczęśliwcy będą mieli okazję zobaczyć mgłę spowijającą doliny Huang Shan”… W takim razie nie wszystkie „pocztówki” da się sfotografować przy pełnym słońcu. Na dole tłum czepeczkowych turystów czeka na swój wagonik. Wybucha awantura, bo ktoś nie może zrozumieć, że wagonik jest ośmioosobowy i leci za zamykającym już drzwi pojazdem, usilnie próbując się do niego dostać. Kierowca taksówki oczywiście mnie oszukał, gdy powiedział: „No bus, no bus” (Nie ma autobusu), bo przystanek minęliśmy jakiś kilometr poniżej stacji kolejki, poza tym widziałam przecież na dole autobusy odchodzące właśnie tutaj. Ale co mi tam, to tylko 2,50 zł różnicy, nie muszę pokonywać dodatkowego kilometra, wreszcie mogę się napchać moim słodkim śniadaniem, nie czekam nie wiadomo ile aż autobus się zapełni, co o tej godzinie mogłoby swoje potrwać i obok mnie jest tylko jeden Chińczyk zamiast czterdziestu i w dodatku nie krzyczy: Hello! Podjechaliśmy pod tę samą stację, z której wyruszyłam wczoraj. Kierowca na migi tłumaczył mi, że mam czekać przy drodze, wypatrywać autobusu i machać, jak mój będzie jechał. Pokazałam na kartce, że wiem, co ma być napisane, ale pan i tak wyglądał na zaniepokojonego i czas oczekiwania na zapełnienie taksówki nowymi pasażerami spędził ze mną na poboczu. Mogę się pochwalić moją pierwszą rozmową przeprowadzoną po chińsku, to znaczy taką, w której brałam czynny udział. Po chińsku mówi do mnie tutaj całkiem sporo osób, ale jak do tej pory bez większego rezultatu. Pan coś tam najpierw wymachiwał i pokazywał, skąd przyjedzie autobus, a potem zagadnął: – Měiguó? To akurat rozumiem aż za dobrze. – Wŏ bùshì měiguó rén, wŏ shì Bōlán rén! – nie jestem Amerykanką, jestem Polką! Pan się szczerzy. Huuurrra, wreszcie ktoś mnie zrozumiał! Szanghaj Expo, Bōlán i coś, czego nie rozumiem, ale chodziło o to, że
dostaliśmy nagrodę. Teraz ja się szczerzę. Pan znów zagaduje: – Xuéshēng? He…??? Chyba pan przecenia moje możliwości… Zaraz, zaraz, coś tam się kołacze, przez mało używane połączenia płynie prąd, żarówka się zapala. Tak, jestem studentem. – Shì, wŏ shì xuéshēng! – jeszcze udało mi się odpowiedzieć, że z Hangzhou i pan na szczęście przestał testować moją wiedzę w zakresie słownictwa, która zresztą chyba i tak dobiegła kresu. Taksówka się zapełniła, pan odjechał, machając i szczerząc się serdecznie, a ja zostałam sama na poboczu. W międzyczasie przejeżdżały dziwne trójkołowe pojazdy, cała masa ciężarówek i nawet jeden autobus, ale niestety do Huang Shang Qu, a nie mojego Tunxi. W końcu minął mnie niebieski busik w przeciwnym kierunku, trzeba się teraz skupić, bo pamiętam, jak szybko wczoraj wróciła na stację pani w białych skarpetkach – ostatni przystanek musi być zatem całkiem blisko. Pojawia się autobus. Pani kasjerka wyraźnie przerażona faktem, że musi mi wytłumaczyć, ile mam zapłacić; wyrwałam ją z myślowego letargu, wręczając 15 juanów. Przecisnęłam się przez wielką kraciastą torbę, tarasującą przejście i mogłam sobie wybrać dowolne dogodne do robienia zdjęć mijanych plantacji herbaty miejsce w pustym tyle autobusu. Pani co jakiś czas otwierała okno i wykrzykiwała do przechodniów nazwy miejscowości, w których zatrzymuje się nasz autobus; może ktoś jeszcze skusi się na kurs. Plantacje u podnóża góry, błękitna rzeka, której koloru mój aparat nie potrafi zapamiętać, kobieta lawirująca wśród herbacianych krzaczków z dzieckiem przytroczonym do pleców, morze białych kwiatów, ogrodzenie przystrojone rzeźbami różnych czajniczków i mały, czerwony, trójkołowy samochodzik skryty za drzewem. Bus powoli się zapełniał, najpierw dwóch chłopaków z wielkimi naręczami plastikowoaluminiowych żyrandoli, jakaś para targająca podróżne torby, chichoczące za plecami i krzyczące na cały autobus nastolatki. Znów ktoś próbował się targować o miejsce wysiadki – też bezskutecznie. W pierwszą stronę dopiero się oberwało od kierowcy panu z krzesełka,
który po kokietowaniu kasjerki też się za bardzo ośmielił i zaczął nalegać na wysadzenie go w innym, podobnie jak wszystkie nasze przystanki, nieoznakowanym miejscu. Tutaj po prostu trzeba wiedzieć, gdzie czekać i na co. Kropka. Na zielonym rondzie mijanego miasteczka stelaże w formie niewielkich drzewek, których korona przystrojona jest różami. Z okna samochodu trudno odróżnić, czy z plastiku, czy żywymi, skrupulatnie wymienianymi przez wiecznie zapracowanych ogrodników. Każdy, ale to każdy ogródek jest zadbany; nie że coś sobie ktoś posadzi, przytnie i koniec. Na ogródkach Chińczycy to się akurat znają – tutaj jakieś skałki, tam altanka czy właśnie taka jak ta mijana, kwiecista konstrukcja. Przy autostradzie pasą się bawoły. Wjeżdżamy na wertepy, na których wczoraj ciągle spadałam z przyciasnego fotela. Znak, że jesteśmy już blisko, dobrze, że rozpoznałam dworzec, bo teraz już nikt nie był mną aż tak przejęty, by poinformować, że to tutaj… Przygodo, trwaj, bilet już mam, nie będę się jeszcze śpieszyć do domu, poszukam starego miasta. Lao Jie, znaczek jakiś znajomy – no tak, Lao-stary, tak jak pierwsza część nauczyciela. Dam radę… Niestety, coś chyba w tonach nie trafiałam, bo za każdym razem moje pytania kończyły się wyciąganiem mapy i pokazywaniem nazwy paluchem. Ludzie machali wtedy potakująco głowami. – Aahhhaa, Lao Jie, a, to tam… – powtarzali po swojemu, a mi nadal wydawało się, że przecież przed sekundą powiedziałam dokładnie to samo. Zadzwonił Leandro, a ja tak szłam i szłam ten 1 km opisany w książce przez ponad godzinę… Chyba do nich napiszę, że strasznie nakłamali z tą mapą, no dobra, może i jestem zmęczona, ale na pewno rozwijam większą prędkość niż kilometr na godzinę… Musiałabym się chyba toczyć… Tak, właśnie, napiszę i poskarżę się, a co! W końcu dotarłam do stacji kolejowej i wreszcie znalazłam się na moim przewodnikowym wycinku mapy. Okazało się, że zagadana, przegapiłam skręt do starego miasta… No to może jednak nie napiszę tej skargi do wydawcy przewodników… Czasami dobrze się jednak trochę zgubić, bo pomimo tymczasowego
braku pobocza, trąbiących na wymijane pojazdy autobusów i ciężarówek oraz okrzyków Hello!, dochodzących od strony przejeżdżających skuterów, spotkałam też: trójkołowego przewoźnika mebli, następnego wiozącego dwa młodociane, niezbyt zadowolone z warunków transportu bawoły, panią z naręczem wielkich koszy, wcale a wcale niezainteresowaną zbliżającą się ciężarówką, innego rowerowego koszykarza, przewoźnika rur, tym razem już na czymś z przyczepką, pana z kartonami z mocno scentrowanym przednim kołem oraz takiego, który, na podobnym trzykółkowym pojeździe, leniwie odpychał się nogą. Nie zobaczyłabym, jak wyrabia się ciastka w otwartej przydrożnej kuchni, nie spotkałabym sprzedawczyni owoców i nie trafiłabym na mój pierwszy prawdziwy targ. Na targu sprzedawano głównie żarcie, a dla mojego bardzo domagającego się śniadania żołądka to akurat bomba. Wreszcie jakieś miejsce, gdzie żeby zamówić, wystarczy pokazać palcem. Już nawet miałam iść do restauracji i zamówić na chybił trafił, albo szukać czegoś, co mam przetłumaczone w zeszycie. Wszyscy myślą, że w czasie podróży po takich miejscach je się w McDonaldzie, bo brakuje człowiekowi bardziej znajomego żarcia. A tam po prostu wiadomo, co jest co i jak to zamówić. Bo big maca pewnie łatwiej odszyfrować albo i bez odszyfrowania wytłumaczyć, niż rozgryźć to ichnie menu spisane w znaczkach. Owszem, czasami brakuje, ale nie jakiegoś sztucznego hamburgera z przezroczystym plasterkiem ogórka, tylko sznycelka, buraczków, ziemniaczka z masełkiem. Ach… Nic to, przyjadę do domu, to się najem takich rzeczy, a na razie… pyszne naleśniki z sezamem, zieleniną i pikantną pastą na wyciągnięcie ręki. Młody sprzedawca strasznie się speszył. Najpierw desperacko zaczepiał ludzi ze stoiska naprzeciwko, potem zabrał się za porcjowanie mojego naleśnika, a jak już odchodziłam, podbiegła do niego dziewczynka, coś mu szepnęła na ucho. Krzyknął za mną, a gdy się odwróciłam, bardzo z siebie dumny, uzbrojony w ogromny uśmiech, wydukał po angielsku: – Two juan. Hi, hi, hi, to co, że już zapłaciłam… Na stoiskach, w powyginanych garnkach gotował się makaron, na
czarnych patelniach smażyły różne jego mieszaniny, w wielkich drewnianych walcach dochodziły na parze bułeczki mantou i ryżowe zawiniątka. Na jednym ze stoisk z parowymi przysmakami zapytałam o xiao long bao (jedna z niewielu nazw, jakie pamiętam) – bułeczki z nadzieniem. Pan kręci przecząco głową. – Nà’er (tam) – pokazuje palcem na koniec uliczki. – Mantou, mantou. A, czyli bułeczki bez nadzienia. Niech tam będzie, też dobre. Namolni przechodnie wykrzykujący coś po angielsku pod moim adresem to plaga, tutaj za to aż miło być kosmitą – każdy się uśmiecha, ale tym razem szczerze, zaprasza. Starsza pani z owocami zagaduje: – Hello, banana? Mhmm, jakie pyszne te naleśniki… Przy fontannie pełnej lotosów podbiegają do mnie dzieci. Dziewczynka gapi się otwiera usta, ubiega ją chłopczyk: – Hello miss. – Hello Ni hao – odpowiadam. Uśmiechają się i uciekają z powrotem. Sklepy ze sławną miejscową herbatą, sklepy z worami suszonych rzeczy, trudno mi określić czego – może to jakieś kawałki ryb? Ale bez zapachu… Może zioła? Nie mam pojęcia. Po drodze różne motocyklowo-rowerowe udogodnienia: wielkie rękawice, na stałe przymocowane do kierownicy i trzymadło na parasolkę. Coś mi świta, że na fizyce mieliśmy do rozwiązania takie zadanie: „Jaka jest maksymalna prędkość, z jaką można iść podczas deszczu, by krople nie moczyły nam kolan?”. Założeniem było, że nie wieje i deszcz pada całkowicie pionowo. Hm… a z jaką prędkością może jechać skuter, by parasolka spełniała jakkolwiek swoje zadanie, także jak wieje… Hm… to już chyba zadanie dla bardziej zaawansowanych chińskich fizyków… Balony z niebieskim zębem z Expo i bohaterami miejscowych kreskówek, chłopczyk, tańczący ku niezadowoleniu mamy w takt muzyki jednego z mijanych sklepów. A jednak oni też tańcują! I wreszcie dotarłam do końca Huangshan Xilu. Po drugiej stronie skrzyżowania
miało mnie przywitać stare miasto. No właśnie, miało, bo żadna z ulic nie była moją Lao Jie. Spytałam o to jeszcze dwie osoby, znów powiedziałam: – Lao Jie. Nie rozumieli. Pokazałam na mapce, odpowiedzieli dokładnie jak ja wcześniej i pokazali, gdzie iść… Może kiedyś usłyszę różnicę… Hurra, hurra, hurra, wreszcie trafiłam. Mijam rikszarza, dziadka sprzedającego na chodniku jakiś tajemny towar chowany w siatce i masę turystów zupełnie takich jak ja, tylko skośnookich; też chcą obfotografować wszystko wokół. Sklepy z pędzlami do akwareli i kaligrafii oraz dzieła nimi wykonane, restauracje, pamiątki. Tak inaczej tutaj niż w Hangzhou, bardziej przestronnie, pomimo niedzieli nie ma aż takiego tłoku. I te domy, które naprawdę pamiętają kilkaset wiosen, a nie tylko wybudowano je w starym stylu. Nawet dziewczyny się żaliły, jak oglądałyśmy zdjęcia z Polski, że tutaj nikogo nie obchodzą zabytki, trzeba poszerzyć ulicę, to wyburza się historyczne budynki i tyle. Jak będzie trzeba, to zbuduje się kopie. Cóż, taka filozofia. Za szybą restauracji pałeczki zatrzymują się w pół drogi do ust, gdy biesiadnicy śledzą mnie wzrokiem. Jak to dobrze, że z kluchami w ustach nie są w stanie wykrzyczeć prześladującego mnie powitania. Kobieta podrzuca na rękach małego grubaska, który śmieje się w głos. Gapiąca się z rozdziawioną bezzębną gębą staruszka z termosem odwraca głowę, gdy za nadmiar okazanej uwagi chcę się zrewanżować zdjęciem.
Ulica rozbrzmiewa rechotem drewnianych żab. Przy każdym prawie stoisku ktoś pociera nacięcia na plecach drewnianej zabawki specjalną pałeczką. Żaby sprzedawane są w najróżniejszych kolorach i rozmiarach. Wejście jednego ze sklepów zaprasza do środka ogromną bawolą czaszką z czerwoną kokardą. W przeciwieństwie do Brazylii nikt na mnie nie krzyczy, gdy fotografuję obrazy; chyba i tak nie myślą, że to po to, by w wolnej chwili je skopiować. No właśnie, w wolnej chwili… Wojownicy o złych licach, kwiaty, ptaki, góry spowite we mgle – czyżby Huang Shan? Może tak, w końcu podobno zainspirował całą szkołę malarstwa chińskiego. Kiedyś pomaluję… kiedyś wywołam zdjęcia… kiedyś to opiszę… no tak, kiedyś… W jednym ze sklepów kaligrafia i obrazy na pozwiązywanych ze
sobą bambusowych szczapach. Ceny od 200 juanów w górę… Pytam o cenę drewnianych ażurowych płaskorzeźb, których głównym motywem są ptaki, ryby, smoki lub ideogramy. Całość zamknięta w kształt serca, koła lub bardziej niezdefiniowany geometryczny obrys. Pani wraca z kalkulatorem, dotykając stosiku najmniejszych rzeźb, wklepuje w klawiaturę 80 juanów. Za radą Anety popytam w kolejnych. Kilka sklepów dalej ceny były wywieszone, za znacznie większą i lepiej wykonaną pamiątkę liczyli sobie 40 juanów.
Pranie, wszędzie wisi pranie, to czemu na starym mieście nie? Czyżby piętra wszystkich tych sklepów mieściły mieszkania? Eh… mieszkać przy takiej ulicy, gdzie czas się zatrzymał… Policjant przegania staruszka dźwigającego kosze zieleniny zawieszone na długim drągu. Od razu wokół zbiera się tłumik gapiów. Wiele osób pyta, czy jadłam już coś dziwnego, Marta nawet zagadnęła, czy widziałam już jakieś bezpańskie psy i koty, czy może wszystkie zostały upolowane. A widziałam, ale dopiero tutaj, z dala od milionowych metropolii, udało mi się namierzyć prawdziwych pupili.
Spotkałam najróżniejszych, takich czekających wytrwale, aż pani wyjdzie ze sklepu, małych, ledwo stawiających pierwsze kroki, Chow chow, jagodowego lwa, śpiącego wśród antyków i wielkiego kędzierzawca, troskliwie niesionego na rękach.
Dalej nie mogę uwierzyć, że jestem pośród tego wszystkiego, co wcześniej widziałam tylko na filmach, tych wszystkich domków z powyginanymi dachami, czerwonych lampionów, porozwieszanych na każdym rogu, kaligrafii… i gaci… no, gaci na filmach może nie było, za to tutaj jest ich pełno. Na jednej z uliczek chińska flaga sąsiaduje z naszymi barwami narodowymi, bielą kalesonów i czerwienią suszącej się bluzy. Nie wszystkie ulice są piękne i nie wszyscy ludzie bogaci. Od głównej Lao Jie odchodzi wiele małych, wąskich, szarych, obdrapanych
odnóg. Na schodach mniej kształtnych domów dzieci jedzą obiad. Skończyło się stare miasto, mój czas tutaj też. Trzeba poszukać drogi do domu… Przy przejściu dla pieszych zagadnął mnie rikszarz, śpiący dotychczas w cieniu swego kapelusza. Podziękowałam, przeszłam na drugą stronę, by zaraz wrócić i znów wyrwać go z drzemki. Kiedyś i tak muszę wypróbować ten typ transportu, czemu nie teraz… Nigdzie w przewodniku ani w moim zeszycie nie widniało, jak nazywa się dworzec autobusowy, ale pokazanie biletu do Hangzhou wystarczyło. Pan kiwnął głową, a na pytanie o cenę skrzyżował palce. Czyli dycha. Praktycznie cały czas jechaliśmy pod górę, szkoda mi było pana, nie dość, że mniejszego ode mnie, to jeszcze muszącego gratis dźwigać mój niemało ważący plecak. Dzieci wożone na skuterach odwracały się, by nam pomachać. W okolicach dworca wszyscy taksówkarze i chodnikowi sprzedawcy komentowali nasz przejazd, a mój kierowca wydawał się z tego faktu niezmiernie zadowolony. Gdy parkowaliśmy, minął nas inny trójkołowiec z dermowym siedzeniem zamontowanym na pace. Na fotelu niczym nieprzypięty siedział rozparty, dłubiący w nosie, mały chłopiec. Mnie chyba zawsze wydawałoby się, że mały pasażer właśnie zdecydował się wysiąść, dotknąć przejeżdżającego samochodu lub w jakiś inny sposób dąży do samozagłady. Już w Hangzhou. Na przystanku autobusowym potwierdzają się słowa Anety – mija mnie chłopak w samych oprawkach. Dziewczyny też mówiły, że tutaj okulary są modne. No dobra, u nas też kiedyś były, ale ze szkłami… zero, bo zero, ale ze szkłami… Tłum ludzi tłoczy się do bramek. Podjeżdżają dwa autobusy: B1chińskie znaczki i B-chińskie znaczki-1-chińskie znaczki. Mój to chyba ten pierwszy? Nie ma miejsc siedzących, głośnik cały czas wykrzykuje wiadomość: Są godziny szczytu, podróż może zająć więcej czasu, uważaj na gwałtowne hamowanie. Z tym „więcej czasu” ma rację – przystanki nie chcą nas mijać, kierowca znów oszczędza na klimatyzacji, a ja coraz bardziej uwieszam się na trzymanym drążku. Temperatura na wyświetlaczu wzrosła z 23 do 30°C; nic nie widać w zaparowanych
oknach. Może wysiąść, trochę odżyć, pojechać następnym i usytuować się wtedy gdzieś przy drzwiach, gdzie wpada chociaż trochę świeżego powietrza. Nie, to tylko wydłuży agonizującą podróż. Wytrzymam, wytrzymam… Przynajmniej to dobry autobus, cztery ostatnie przystanki zawierają w nazwie symbol nauki, znaczy się rejon uniwersytecki. Aaa, nie wytrzymam, jeszcze ten głupi korek… Obok mnie jakiś chłopak odpisuje krogulczymi pazurami na SMS. Chyba nigdy się nie dowiem, o co chodzi z tym zapuszczaniem wybranych paznokci. Żołądek coraz częściej o sobie przypomina. Może zamówię coś z zapisków MuDan? Mam tłumaczenie kulek na parze, smażonych ziemniaków; coś się wybierze. Tylko żeby już dojechać… Mijający mnie studenci krzyczą chóralnie: – Welcome to China! Muszę pamiętać, żeby sprawdzić, jak jest po chińsku Spie***j albo, chociaż Pocałuj mnie gdzieś. Nie widzą, że jestem zmęczona!!! Nie spałam, nie jadłam, przelazłam nie wiem ile kilometrów, na dodatek w mokrych butach. Najchętniej jeden bym zdjęła i rzuciła w głowę któregoś z nich. Jestem człowiekiem!!! Dziś nie było policji, bo wózki z żarciem stoją na stałych miejscach. Ale ten makaron pięknie pachnie. A co mi tam, może da się jakoś dogadać, nie będę musiała drałować do restauracji. Pan zmiotką ukrytą pod blatem strzepuje resztki ostatniego dania. Nalewa oleju, podsmaża wybrany typ klusek, dodaje jajko, jakąś pastę, trochę sosu sojowego, jakąś zieleninę i kiełki, żona macha czerwonym słojem. Tak, tak, chcę na ostro. Mała styropianowa foremka i pałeczki zawinięte w plastikową torebkę. Jeszcze kilka kroków i jestem w domu. Hurra, udało się!… Mogłam kupić dwa te makarony, po prostu mhmmm…!
ROZDZIAŁ V Na dywaniku u szefa 中 Nad rzeką 中 Nowe mieszkanie profesora 中 Dzień sportu 中 Wielcy herbaciarze 中 Na rolkach 中 Parapetówka 中 Samotność i Hello
25.10.2010, poniedziałek Jak dobrze wstać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem piiiić… niby o 6:00, czyli mam dwie i pół godziny, a i tak w końcu wyszło na to, że nic nie zrobiłam i przyszłam spóźniona… Przez cały ranek siedziałam jak na szpilkach, bo profesor zapowiedział, że dziś do nas zawita. Głupi robal nie chce współpracować i w czasie gdy MuDan sprawdza czterdzieści czy pięćdziesiąt, ja nadążam z najwyżej dziesięcioma, a jeszcze na koniec wynik nie zawsze jest zadowalający i czasem muszę całość powtarzać. Na pewno przyjdzie i będzie narzekał, że jestem leń, że się spóźniam i jeszcze te weekendy… wymyśliłam sobie wolne, też mi coś… A ja jeszcze mam mu zakomunikować, że wcale nie zostaję do ósmego grudnia i że to jakieś nieporozumienie ze strony IAESTE. Eh… mógłby już przyjść… Przyszedł. Zamiast bury usłyszałam, że pracuję świetnie. Hurrra, niech żyją weekendy, huuurra, niech żyje spóźnianie? No, chociaż takie małe hurra… w każdym razie mojego robala jeszcze nikt nie zdołał
zbadać, bo właśnie taki jakiś leniwy jest, więc to, że mam jakiekolwiek wyniki, zgodnie potwierdzające inne, jest już sukcesem. Huurraaa. Dogadałam się też, że kończę 26 listopada i nie ma z tym żadnego problemu, a w związku z masą Chińczyków podróżujących w weekendy mogę pracować w sobotę i niedzielę i brać sobie inne dwa dni wolne! Lăoshī, czyli nauczyciel powiedział też, że teraz musi już uciekać, ale po obiedzie pokaże nam swoje nowe mieszkanie i pojedziemy nad pobliskie jezioro, a w połowie listopada zabierze nas wszystkie na dłuższą wycieczkę swoim nowym samochodem. Hurra, hurra, hurra! Zaraz przyszedł czas na obiad. Jaki dziś piękny, leniwy dzień, na straganach przed szkołą jakiś nowy przysmak, wielkie jasnożółte ciasto z gdzieniegdzie powtykanymi rozgotowanymi orzechami. Pucołowaty student kupuje spory plaster – może by tak spróbować? Taka głodna jestem po tym weekendzie… MuDan popertraktowała z panem i w związku z tym, że cake jest dość drogie, pan ukroił nam mały kawałek za juana. MuDan mówi, żeby zostawić na deser, bo teraz, skoro już idziemy razem w porze lunchu, to zabiorą mnie na coś specjalnego do stołówki, coś, czego wieczorem nie podają… Mhmmm… brzmi ciekawie. W biało-niebieskich misach czekają mięsno-warzywne mikstury. Dla mnie Niúròu – wołowina, ziemniaczki i jakaś kapusta. Do czarnego kociołka nalewa się oleju, potem miseczka ryżu, wybrany dodatek i jakaś zamówiona zielenina. Chwilę trzyma się pod przykryciem na otwartym ogniu. I voilà. Znowu popełniłam błąd, zamawiając wołowinę w studenckiej stołówce. Reszta rzeczywiście niezła – przy kociołku trochę przypalone, ale tym czarnym, jak MuDan nazwała, „chrupkim” ryżem najbardziej się właśnie moja koleżanka zajada. Placek z orzechami był zupełnie bez smaku; przypominał nie do końca ugotowaną mąkę. W drodze powrotnej zadzwonił do nas profesor. Powiedział, że już czeka i pytał, gdzie my tak w ogóle jesteśmy. Zanim doszłyśmy do wydziału, nauczyciel zdążył zadzwonić jeszcze raz i poinformować, że już czeka w samochodzie na dróżce za wydziałem. Gdy wreszcie podchodziłyśmy do auta, czarna honda musiała uciekać przed autobusem, który właśnie nadjechał zza naszych pleców. Dziewczyny
zaczęły chichotać, a po chwili zastanowienia, że przełożony może nas obserwować w lusterku, uspokoiły się i rzuciły pędem do samochodu. Mówiły, że zawsze tak jest. Szef bardzo lubi pokazywać nowe rzeczy. Ten samochód kupił już na początku września, a auto wygląda, jakby dopiero wyjechało z salonu, może dlatego, że na wszystkim jest jeszcze niezdjęta folia – na przycisku świateł awaryjnych, ekranie GPSu, nawet na progach i wycieraczkach pod nogami pasażerów. Hm… Jezioro, nad które pojechaliśmy, okazało się rzeką Qiantang. Profesor został z żoną w samochodzie, a my cztery wygramoliłyśmy się z tyłu (dobrze, że dziewczyny są małe) i poszłyśmy zwiedzać. Na trawniku chiński żywy, zielony napis Woda dla Hangzhou – przynajmniej tak mi przetłumaczono. Rzeka ogromna, zapach hm… mam nadzieję, że jednak woda w kranach Hangzhou nie pochodzi bezpośrednio stąd… W domu profesora też wszystko było dziwne. Najpierw balkony z żerdziami, na których można postawić doniczki – wszystkie z dziurkami, ale stojące bez podstawek, czyli trzeba uważać, coby się na głowę nie nalało. Przed wejściem każda z nas dostała parę szpitalnych ciapków, żeby założyć na buty. Wszystko było w folii, nawet telewizor. Lăoshī musiał uciekać, bo jeszcze w windzie zadzwonił do niego ktoś, z kim właśnie był umówiony na spotkanie. Zostałyśmy więc same z żoną profesora, która miała nas później odwieźć taksówką. Wszystko to dziwne: drukowany obrazek z mewami, oglądanie zafoliowanej telewizji. W sumie nie wiadomo, po co tutaj siedzimy. Dziewczyny nastawiły CCTV9, stację, w której mówią tylko po angielsku. Jakaś dziewczyna oprowadzana jest po Szanghaju przez chłopaka z tamtych stron. Restauracje, imprezy, zabytki – niby normalny program podróżniczy. Niby, bo oboje są Chińczykami, a mówią po angielsku. Na dodatek dziewczyna – Chinka – udaje, że sama o Chinach zupełnie nic nie wie. Po jakiejś godzinie oglądania telewizji nadszedł czas, by wrócić do pracy. Żona profesora poszła nam kupić jakieś prażone kasztany i słodki popcorn, a ja dopytuję dziewczyn, o co chodzi z tymi ciapkami. A bo oni jeszcze się nie wprowadzili, więc nie mają takich porządnych ciapów dla gości. Historia z ciapami jest więc taka sama jak u nas, tylko że tutaj
nadal TRZEBA je oferować. Na kolację powtórka z rozrywki, czyli znów wózkowy makaron. Pan zaprasza następnym razem na inne danie. Na wielkiej żółtej kartce napis Nowość, smażony ryż, jakiego jeszcze nie jadłeś. Plasterki ziemniaków okazały się makaronem ryżowym, ale też dobre. Znów zielenina, jakiś cienki makaron, przyprawy, jajko i pikantna pasta i jeszcze piwko z uczelnianej stołówki. Żyć nie umierać!
26-27.10.2010, wtorek – środa Samotność, praca, żarcie… Kogo to obchodzi, nawet pisać nie warto. Dziś MengXin została ze mną sama; dziewczyny pojechały na drugą uczelnię po zimowe ciuchy. Wczoraj bardzo była przestraszona, czy sobie ze mną poradzi. Średnio mówi po angielsku. Na lunchu jakoś dałyśmy radę. Na kolację zaprosiła współlokatorkę, która z angielskim radzi sobie całkiem nieźle. Wreszcie spróbowałam kosmicznego owocu (pitai), który zrobił się już cały amarantowy. W środku lekko przezroczysta biała masa z mnóstwem strzelających w zębach nasionek. Coś mi to przypomina, ale jakoś nie mogę teraz dociec co… już wiem: kiwi – dziwne z wyglądu, ale po prostu kiwi. W drodze do akademika mijam jakiegoś profesora. Słychać go już z daleka, bo na cały głos, z wielkim uśmiechem na twarzy śpiewa jakieś chińskie przeboje, nie zwracając uwagi na mijane osoby. Chińczycy są bardzo rozśpiewani – zawsze jak idziemy jeść, mijamy salę, w której akurat trwa lekcja śpiewu. Śpiewają na dziedzińcach, na rowerze, w pracy, nieważne, jaki kto ma głos. Najwyżej dźwięki uznawane są za bardziej tradycyjne. Kolejna zakochana para: ona podbiega i przed rzuceniem się w ramiona i uwieńczeniem spotkania powitalnym całusem… przeciągle spluwa na ziemię… Z ciekawostek, które wiecznie zapominałam spisać: wiele dziewczyn chodzi tu w miniówach. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wszystkim wystają spod nich te części rajstop, które wykonane są z grubszego materiału. W Brazylii wszystkie dziewczyny nawet do bluzek
bez pleców zakładają byle jakie staniki, zawsze im gdzieś wystają jakieś ramiączka albo przy całych odkrytych plecach cały tył stanika. Tam staniki, tutaj rajstopy. No cóż, moda to moda i tyle. Mam nadzieję, że nikt mnie o pedofilię nie posądzi, ale wreszcie mam fotograficznie udokumentowaną chińską myśl techniczną w zakresie ubranek dla dzieci. Całkiem otwarte na tyłku spodnie, bez żadnego zapięcia. Nie trzeba więc z niczym walczyć, by zmienić pieluchę. Co z tego, że maluch ma grube spodnie, jeśli przy każdym kroku pozwalają one lodowatemu powietrzu atakować zupełnie goły zadek? Jeśli dzieci już wyrosły z przenośnych toalet, sadzane są gołym zadkiem na czym popadnie. Właśnie przespacerował taki mały w grubych, przypominających narciarskie spodniach, ale z wywietrznikiem… Ze wspomnień kulinarnych – dwa nowe dania do kolekcji. Ponieważ wcześniej nie wychodziłam w czasie lunchu do stołówki, niedane mi było zobaczyć innych, poza trzecim, pięter. Na pierwszym, nie dość, że mają minirestaurację, w której świeże składniki smażone są na oczach klienta, a wszystko w studenckich cenach 2-4 zł za porcję z ryżem, to jeszcze poza stolikami ustawionymi jeden przy drugim można się skryć w boksach. Zupełnie takich jak w korporacjach, tylko te zamiast smutnych mrówek kryją roześmianych studentów przy okrągłych i kwadratowych stołach. Na obiad coś, co na całym świecie kojarzone jest z chińskim daniem: kawałki warzyw, jakieś grzybki i mięso podsmażone z sosem sojowym i przyprawami, oczywiście podane z kupką ryżu. Dziś mu xu rou – wołowina z grzybami i papryką, podobno po syczuańsku, ale nie tak ostra jak inne przysmaki z tego regionu.
Na kolację nasza ulubiona pazurowa restauracja i kolejne typowe w chińskich, polskich barach danie yu xiang rou si, w wolnym tłumaczeniu: mięso z chili zrobione jak ryba. Wołowina pokrojona w cienkie paseczki i podsmażona z marchewką i mnóstwem innych trudniejszych do zidentyfikowania w tej postaci warzywek. PYCHA.
28.10.2010, czwartek Dzisiaj dzień bimbania. Poszłam pobiegać i trochę się przeliczyłam, stawiając na pustki w kampusie o 7:00. Pusto to może i było od strony mojego akademika, ale obok centrum sportu wrzało. Nie wiedzieć kiedy wbiegałam w tłum gapiących się studentów. Mnóstwo z nich w strojach sportowych, część w czarnych garniturach ze stójką dzierży w dłoniach drzewce wielkich flag, inni, rozmawiając, wymachują kolorowymi pomponami. Coś tu jest bardzo nie tak. No niby dziewczyny mówiły, że ma być dzisiaj jakiś dzień sportu czy coś, ale o 7:00?!? Nie wierzę, że w Polsce jakikolwiek student wstałby o tak nieprzyzwoitej godzinie tylko z powodu dnia sportu… Do pracy dotarłam na 9:00 i nawet trochę się przestraszyłam, gdy odebrałam SMS od MuDan. Napisała, żebym przyszła szybko, to pójdziemy razem na występy. Poszłyśmy we trzy. LiFang dalej jest
markotna, wczoraj się nie odzywała i przez całą kolację patrzyła w swoje buty, dzisiaj też tak jakoś smutno. Mam nadzieję, że to nic poważnego ani związanego ze mną… Oczywiście nie możemy iść oglądać pokazów, więc jakby profesor nas przyuważył, to idziemy po aparaturę do mojego nowego eksperymentu. Znów całą uczelnię przystrojono flagami. Zbliżamy się do stadionu. Wszędzie wokół rozgrzewają się studenci i profesorowie w kolorowych dresach. Tutaj, na stadionie, dopiero da się na własnej skórze odczuć chińską mentalność. Trybuny są pełne, ale liczba osób na nich zasiadających dorównuje może jednej z występujących grup, nooo, może dwóm. Studenci unoszą kolorowe flagi, przebiegają z nim wzdłuż ogromnego stadionu i na ten sygnał rozpoczynają się otwierające dzień sportu pokazy. W każdym występuje mnóstwo osób, ale bardziej jako tło. Tylko niewielkie, stojące na przedzie grupki mogą się pochwalić bardziej zaawansowaną choreografią. Dziewczyny w kraciastych spódnicach i białych bluzkach niezbyt zgrabnie dygają przed chłopakami w białych koszulach i czarnych spodniach. Układ bardzo prosty, nie do końca dograny, dużo osób się myli i żadna nie wygląda na tancerza, ale ogrom i tak robi wrażenie, bo tańczących par są setki!!! Od razu przed oczami stają sceny z filmu, gdy komunistyczna partia wypełnia pekiński Tiananmen. Na uczelni takiej samej jak nasza Politechnika, bo też około dwudziestotysięcznej, też tak można. Ale to nie jedyna grupa, w tle czekają następne, dwie formacje w niebiesko-żółtych pelerynach rozbiegają się po murawie. Największe wrażenie robi przebieganie jednych, zwróconych żółtą stroną, wśród drugich, niebieskich, biegnących w przeciwnym kierunku. Aż trudno uwierzyć, że główną częścią występu jest grupka dziewczynek bardzo mizernie naśladujących cheerleaderki… Potem przychodzi formacja z daleka przypominająca naszą flagę. Dopiero z bliska okazuje się, że tworzą ją białe koszule i czerwone kartony, które otwierają się nad głowami zbliżających się studentów, by utworzyć flagę uniwersytecką, a potem odwrócić w chińską. Przed nimi znów niewielki pokaz, tym razem walki z nunchaku. Lider grupy wywija
dwoma. Ze sztukami walki idzie im zdecydowanie lepiej niż z tańcem. Morze z tyłu rozdziela się, by potem znów ścieśnić, odrzucają flagi zbierane przez innych studentów. Czas na pokaz kung-fu. Setki gardeł rozdzierają się przy zadawaniu ciosów. Tutaj wszystko jest równo, perfekcyjnie. Zatrważająca masa w białych koszulkach robi miejsce następnej formacji. Biegowi towarzyszą dźwięki plastikowych klaskaczy, bębnów i okrzyki widowni. Tłum cheerleaderek i cheerleaderów z pomponami tworzy tło dla chłopaczków w białych koszulach naśladujących Michaela Jacksona. A tak w ogóle co oni mają z tym Michaelem??? Jeszcze dziewczyny tańczą z wstążkami i pokazy dobiegają końca. Czas na prawdziwe zawody, cała widownia wraca więc do swoich spraw, my też. Coś niesamowitego, ilu studentów zostało zaangażowanych w otwarcie takiego przedsięwzięcia. To chyba możliwe tylko… w Chinach. W drodze do laboratorium MuDan pokazuje drzewo o liściach bez zakończenia; tutaj nazywa się je tak jak szaty stosowane w dawnych czasach, bo liście wyglądają zupełnie jak taka starodawna sukienka. W tle kolejne zgrupowanie ogrodników. Codziennie tu są, na każdym trawniku – ręczne, nieśpieszne, ludzkie kosiarki.
Gdy właśnie kończyłam montować moją machinę do wysysania zapachu z roślin, odwiedził nas profesor. Oho, inny garnitur, czarny, znaczy: coś ważnego. Za nim do laboratorium wchodzi inny pan. Dziewczyny szepczą, że to drugi chiński specjalista od herbaty, tak samo znany jak nasz. A za nim orszak herbacianych doktorantów i doktorantek. Wymieniliśmy uprzejmości, pan pytał, jak mi idzie chiński. Śmieje się, że Ni hao i Gan bei na pewno już znam. Gan bei – ichnie do dna – to niby skąd, jak tu nikt nie pije?! Gdy już poszli, dziewczyny przetłumaczyły, że zostałyśmy zaproszone na wspólny lunch z dwoma największymi herbacianymi specjalistami. Hurra, bimbania ciąg dalszy! Idziemy do tej samej restauracji, co mojego pierwszego
uniwersyteckiego dnia. Ryby pływające w niewielkim baseniku, kurczaki, kaczki i węże w klatkach pod stołem, owoce morza na tacach. Znów korytarzem na piętrze udajemy się do niewielkiej salki z okrągłym stołem. Z okna widać akademik dziewczyn. Profesor zamienił z nami kilka chińskich słów. Nie wygląda na zbyt zadowolonego, mam nadzieję, że to nie przez moje zdjęcia… LiFang dalej nie ma. Dziewczyny zaczynają wydzwaniać, pisać SMS-y, ale krzesło do końca lunchu pozostało puste. Zajęłam miejsce koło MuDan, w bezpiecznej odległości od wielkich herbaciarzy, ale nie poszło tak łatwo i zaraz zmuszona byłam się przesiąść na lewicę profesora. W menu oczywiście rybia głowa. Przez cały lunch szef zabawiał mnie także komentarzami, na które nie oczekiwano odpowiedzi. Poza tym całość rozmów toczyła się po chińsku. – A wiesz, że to głowa rzecznej ryby, której rozwartość paszczy to ok. 30 cm? Mogłaby zjeść człowieka… Musiałam też, ma się rozumieć, skosztować kawałek, a warto zauważyć, że w takich smażonych pasach rybich głów mięsa jest wyjątkowo mało; większość to galareta, która ani nie wygląda, ani nie smakuje zbyt zachęcająco. Była też syczuańska zupa, niezwykle ostra, a w niej poza palącymi, smakowitymi kawałkami mięsa pływały czekoladowe kostki krwi o konsystencji budyniu i wołowe flaki, które MuDan z zapamiętaniem wsysała jeden za drugim. Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do tego ich siorbania. Najgorzej jest z makaronem – podtykają sobie pod usta tylko koniuszek i zasysają resztę. Były też małe, żółtozielone pąki kwiatów smażone z jajkiem, świetnie uśmierzające ból po ostrym syczuańskim daniu. Lekko słodka, klejowata zupa z ryżu i środki tych dziwnych czarnych orzechów w delikatnie słodkiej zalewie. Byłam pewna, że z tej fasoli da się zrobić coś dobrego. Był też talerz bardzo dobrych smażonych warzyw, które ja cierpliwie wyławiałam spośród smażonych kawałków skóry z tłuszczem. Hitem obiadu, przynajmniej wśród słodkolubnych dziewczyn, był placek. Kawałki kukurydzy, obtoczone w słodkim, usmażonym, trochę przypominającym naleśnikowe cieście. Ja wzięłam dokładkę, MengXin też. Przed sięgnięciem po kolejny kawałek powstrzymał mnie tylko
pożądliwy wzrok co bardziej nieśmiałych dziewczyn. PYCHA. Zdecydowanie muszę się dowiedzieć, jak to się nazywa! Czas wracać do pracy. Korytarz restauracji przystrojony pięknymi obrazami, niektóre malowane, inne dopiero oglądane z bliska pozwalają rozróżnić delikatne pociągnięcia nitki. O piątej zdecydowałyśmy się wreszcie wypróbować moje rolki, które już trzeci dzień leżą na wydziale. Do tej pory nie udało nam się z nich skorzystać, bo w dzień nigdy nie ma czasu, a wieczorem strasznie wieje. Dzisiaj zresztą też, ale idziemy chociaż na chwilę. Najpierw ja zaprezentowałam swoje wątpliwe umiejętności, a potem dziewczyny kolejno zdobywały się na jazdę próbną. W obu wypadkach trzymałyśmy daną sportsmenkę pod ręce, a ta machała spazmatycznie nogami. Rolki odjeżdżały raz do przodu, raz do tyłu, a wtedy cały ciężar osoby spoczywał na naszych barkach. Starałam się wytłumaczyć, jak trzeba się odpychać itd., ale jak tu się odpychać, jak strach nie pozwala im prosto stanąć! O poruszaniu się nie było więc w ogóle mowy. Po 20 m w tę i z powrotem z każdą z dziewczyn zlane potem wróciłyśmy do laboratorium. MengXin uznała, że jednak zrezygnuje z zakupu rolek… W międzyczasie zadzwoniła jej współlokatorka, że znalazła restauracyjkę ze świetnym makaronem. Znów jedzenie, dzisiaj tylko to bimbanie i jedzenie, i znowu bimbanie. Ale pomimo to człowiek jakiś taki zmęczony chodzi. To jednak nie to samo, co mieć całkiem wolne. Nawet jak pracy jest niewiele. Na kolację jadę na rolkach; nie mam tutaj innych adidasów, na klapki jest zdecydowanie za zimno, a po ostatnich wycieczkach nie dość, że nie mogę tych butów doczyścić, bo przecież nie mam ani pasty ani nic, to jeszcze znów się rozpruły. Koleżanka MengXin też była „zmotoryzowana” – znaczy się na rowerze. U szewca najpierw usłyszałyśmy, że buty mogą być gotowe za trzy dni… Hm… Trzy dni pracy w rolkach… W końcu pan dał się przekonać – możemy przyjść za pół godziny albo jutro od 10:00. Hurra, dobrze być obcokrajowcem, dobrze być blondynką! Albo dobrze być obcokrajowcem, blondynką na rolkach! Musiałyśmy trochę poczekać, ale w końcu dziewczyny dotarły i siadłyśmy przy jednym z plastikowych stolików na zewnątrz. Dzisiaj w
piątkę, bo towarzyszy nam jakaś koleżanka z klasy współlokatorki. Zmuszono mnie też do przejazdu przez cały bar w moich czterokołowych butach. Specjalnością zakładu są makaronowe zupy, ale coś smażonego też się znajdzie. Tylko palące przysmaki, bo to restauracja ze sławnego Syczuanu. Za ladą widać kawałek kuchni. Szef w różowym T-shircie łączy świeże zawartości misek na wielkiej metalowej patelni. Mhmmm… Dla mnie makaron z mięsem i pikantnymi warzywami, dla dziewczyn zupy. Najpierw cola, potem już piwo. Pali strasznie!!! Ale miała rację, naprawdę dobry ten makaron. Po posiłku został tylko piękny malowany talerz. Musiałam jeszcze raz przejechać przez przybytek, żeby uregulować rachunek. MuDan tłumaczy: – A wiesz, jak wychodziliśmy to jeden chłopak rzucił: „To jest dopiero cool, tak poruszać się na rolkach”. – A jak jest cool po chińsku? – No cool to cool, bo my nie mieliśmy takiego określenia… W pobliskim sklepie dziewczyny pokazują jeden z ulubionych przysmaków do zajadania przed telewizorem – wędzone kacze szyjki. Spróbujemy innym razem, bo dziś to już i tak za dużo tego dobrego. Na głos martwię się, że jutro też będę musiała pojechać na lunch na rolkach, bo nie ma jak inaczej odebrać butów. MuDan klaszcze w dłonie, jaką to będę gwiazdą, bo tutaj to niewiele dziewczyn potrafi na tym jeździć, a jak już, to i tak tylko normalnie, do przodu, nie tam, żeby się zatrzymać czy skręcić. Co to, to nie… Może jednak założę te klapki…
29.10.2010, piątek Przed stołówką jakaś akcja podpisywania wielkich czerwonych transparentów. Dobrze, że odebrałam już buty i przesiadłam się z rolek, bo jakaś dziewczyna uczepiła się mojej ręki i całym swym niewielkim ciężarem próbuje mnie przeciągnąć do stolika organizatorów. Po kilku metrach wreszcie udało mi się natręta odczepić. Co za tupet!!! Jakaś kolejna wepchnęła mi do kieszeni ulotkę, a trzecia miętowe cukierki. Czy oni dzisiaj powariowali!?!
Przed kampusem poczta. Pan na wózeczku rozrzuca po chodniku paczki i listy i dzwoni do studentów, ci szukają, biorą, co zaadresowane do nich i pokazują kwitek. Z zawrotną prędkością mija nas pani z przytroczoną do rowerowego bagażnika paletą niewielkich doniczkowych kwiatów; kaktusy, małe palemki. Jak ona to robi, że nic jej nie spadło??? Dziś znów korzystamy ze stołówkowej „restauracji”. MuDan wybiera jakieś danie i zaraz bucha żar spod patelni. Kucharz miesza, podrzuca, a ślinka już cieknie. Obok kolejni pracownicy ścinają makaron z wielkiego wałka ciasta. Wieprzowina, ogórek ze skórką, papryka, cebulka. Mhmm… to mi się podoba. Bankomat nie chciał współpracować, więc nie udało mi się kupić biletów do Pekinu. Samolot wcale nie jest tak tani, jak piszą w Internecie. Na kuszetki nie ma już miejsc, chyba że chcę taką za 400 zł. Nic to, idziemy na zakupy… W sklepie, do którego trafiłyśmy, można znaleźć wszystko: od dziwnych ubrań po bibeloty czy wiklinowy fotel, który właśnie wypróbowuje MuDan. Dziewczyny pokazują mi małe ozdobne, drewniane łyżeczki do czyszczenia uszu. Może na razie nie… MengXin szukała jakiegoś szalika, potem czegoś tam jeszcze. Nie będziemy przecież tak bezczynnie stać, na dodatek ciastka już zniknęły… Ja skończyłam z brelokiem/dzwoneczkiem w kształcie grubawego, czerwonego kocura z napisem Chodźcie, pieniążki, MuDan kupiła rękawy. Zszyte z jednego boku kawałki kolorowego materiału, z gumką po obu stronach, które podczas pracy, zakłada się na przedramiona, coby sobie oryginalnych nie pobrudzić. Maseczki, które zawsze pokazują jako chroniące przed zanieczyszczeniem czy chorobami, często mają zupełnie inne zastosowanie. W sklepie sprzedawano najróżniejszego koloru, z napisami, haftowane, z maskotką. A maseczki te chronią po prostu przed zimnem, bo tutaj strasznie, ale to strasznie wieje. Czas do pracy. Dziś znów zbieram zapach. Pompy hałasują za plecami, a ja mam czas dla siebie. A może by tak… Na Wydziale Nauk Biologicznych uniwersytetu w Hangzhou w Chinach zagościli dziś Edytka Bartosiewicz, Kayah, Czerwone gitary i wiele innych polskich
gwiazd, starych i nowych, ważne, że ze swymi nieco delikatniejszymi hitami. Biorąc pod uwagę romantyczne, chińskie rytmy, którymi poczęstowały mnie dziewczyny, lepiej nie serwować im Kazika, a przynajmniej nie za dużo. O 4:30 mogłyśmy się już zmyć i pojechać kupić mój bilet. Czy jestem głodna? Bo tutaj widziałam taki wózek, co sprzedaje pyszne chlebki. Warto spróbować, bo pyszne, a ten pan rzadko przyjeżdża… Po takich rekomendacjach panny Mu jak mogłabym odmówić? Z kulki ciasta wałkuje się placek, naciera mąką nakłada nadzienie i… przyznam się, że zajęłam się zamawianiem drugiego przysmaku i zwyczajnie nie widziałam. W każdym razie nadzienie znowu to samo – grzybowe z kapustą, trochę na ostro. Uformowany placek przykleja się do ściany metalowego cylindra, w którym żarzą się węgielki. Po chwili można już jeść parzący w ręce, chrupiący placuszek z grzybopodobnym nadzieniem. Meigan cai bing: 梅干菜饼 – to na pewno nazwa warta zapamiętania. Drugim z przysmaków jest tofu zesmażone z przyprawami, natką pietruszki, a następnie pokrojone w kostkę, coby łatwiej było skonsumować. Han guo dou fu, czyli tofu koreańskie, chociaż z tym, że ono ma coś wspólnego z Koreą, to akurat MuDan by się sprzeczała. Czas na badmintona i kolację. Musiałyśmy niestety przejść od razu do drugiego punktu programu, bo wszystkie osiem kortów było zajęte. Po tych przekąskach nie powiem, żebym była głodna. Może coś małego i słodkiego. Słodkiego – tak, małego, hm… nie udało się przetłumaczyć. MuDan zamówiła mi wielki talerz słodkiej, ryżowo-winnej zupy z kuleczkami ciasta – takiego jak z bułek na parze. Jiu niang yan zi geng – słodki ryżowy kleik, ale kluski bardzo ciekawe. Drugą częścią dania były ma rong bao, czyli bułeczki z masą z czarnego sezamu i cukru. Pytam, czy czarny, bo to inna odmiana, czy może jakoś podpieczony. Nie, to taka odmiana; w sumie smakują tak samo, ale każdy wierzy, że od tego włosy zrobią się bardziej czarne. Może jakbym od urodzenia to jadła, to też by mi sczerniały? – śmieją się dziewczyny. Złota myśl na dziś: wszystkie bao to bułeczki na parze, wszystkie bing to naleśniki.
30.10.2010, sobota Dziś dzień targów pracy, więc pewnie znowu nie pogramy w badmintona. LiFang dalej markotna, ale już trochę lepiej wygląda. Leci drukować CV, na razie tylko po chińsku; moja wersja jest wymagana tylko przez zagraniczne firmy. Nieśmiało zaglądam w jej monitor, co rocznik 1984? I dopiero w tym roku broni magistra? To ja jestem 1985, a i tak byłam rok spóźniona przez pięcioletnie liceum!!! Czyżby tutaj było wydłużone kształcenie, w przeciwieństwie do Indii, gdzie drastycznie je skrócono? Dostałam na spróbowanie jedną z syczuańskich przekąsek, które w paczce od przyjaciółki dostała wczoraj MuDan. Małe, okrągłe, lekko kruche ciasteczko, oczywiście z pikantnym warzywnym nadzieniem. Całkiem niezłe. Pora lunchu na szczęście nadeszła szybko, może dlatego, że ostatnio dziewczyny coraz wcześniej na niego wychodzą… W stołówce znów korzystamy z usług miejscowej restauracji. Żar bucha pod i nad patelnią. Na półkach czekają świeżo poszatkowane składniki. Stołówka ma cztery piętra. Wieczorem otwarte jest tylko jedno, trzecie, ale w porze lunchu aż trudno się zdecydować. W telewizorku pod sufitem flaga Brazylii w czerni i bieli. Akurat nadają program o Pele! I co, Maradona, dalej chcesz się kłócić, kto jest lepszy? Twój rywal zyskuje właśnie bilionowe poparcie! Po obiedzie udało nam się namierzyć LiFang, tym razem już w lepszym humorze. Wszystkie razem ruszyłyśmy w poszukiwaniu parapetówkowego kwiatka dla profesora. Pomimo obiadu należy się zaopatrzyć w jakiś prowiant na tę ciężką podróż jedną ulicę dalej. Słodki popcorn… może nie jestem głodna, ale łakomstwo zawsze znajdzie jakiś wolny kawałek żołądka. Swoją drogą całość przybytku zaopatrującego studentów w popcorn jest dość ciekawa. Do rowerowego bagażnika przytroczona jest „szuflada” zbita z nieoheblowanych desek i kawałka dykty, na niej ustawiono dwa kolorowe, plastikowe wiaderka. W jednym cukier i metalowa łyżka, w drugim coś, co dziewczyny określiły jako ser, ale w końcu doszłyśmy, że to mało popularne w Chinach masło. Mamy też dwa
niewielkie plastikowe koszyczki, pęk plastikowych siatek i jednopalnikową kuchenkę elektryczną, chronioną przez drewnianą ramkę, na niej garnek z przystosowaną pokrywą od szybkowaru, na której środku zamiast zaworu bezpieczeństwa znajduje się korbka umożliwiająca mieszanie kukurydzy. Z jednej strony koła przytroczony wór z kukurydzą i mała miarka wycięta z dołu plastikowej butelki, z drugiej, jako przeciwwaga, butla z gazem. Niech sanepid mówi, co chce, ale słodki popcorn z wózka jest rewelacyjny. A dlaczego na takim pojeździe? A dlatego, że policja z braku innych zajęć albo jak to dziewczyny tłumaczą, przekupiona przez okoliczne, chcące zarobić na studentach restauracje, namolnie rozpędza wózkowe jadłodajnie.
Kwiatki niestety były zamknięte, więc z wolna wróciłyśmy w okolice
uniwersytetu. MengXin uciekła do laboratorium, a my poszłyśmy zobaczyć, co ciekawego kryje się na targach pracy. Tak jak i u nas, dla biologów, chemików i tym podobnych zbyt dużego wyboru nie ma. Reklamują się głównie firmy potrzebujące informatyków albo po prostu ludzi z wyższym wykształceniem i znajomością języka angielskiego do prac bardziej menedżerskich. LiFang stanęła w jednej z kolejek do wstępnej rozmowy kwalifikacyjnej, a my poszłyśmy na obchód. Przy wejściu dwóch ochroniarzy dzielnie walczy w ping-ponga. Śmieję się, że to dopiero dobra praca. Ludzie już powoli zaczynają zwijać stanowiska, więc może i nam uda się dziś sportowo rozerwać? Na sali gimnastycznej, gdzie odbywają się targi, znalazło się też miejsce dla wyjątkowo zapracowanej „akademii policyjnej”. Niestety, panowie w mundurach też znają Hello. Przekleństwo jakieś. Idziemy, trzeba trochę posłuchać, jak pompy pracują, znaczy się popracować. Nad głównym deptakiem unoszą się lampionopodobne czerwone balony, podobno zawsze jak się coś dzieje, zawieszają takie, by ułatwić lokalizację studentom z innych uczelni. Mój mało absorbujący eksperyment nadal trwa, więc MuDan pokazuje mi zdjęcia z Pekinu. W końcu mieszkała tam ponad półtora roku. Zdradziła też sekret: ma narzeczonego i jak tylko obroni doktorat, to się pobierają!!! Ale ciiiicho sza… Profesor nie pozwala na takie bezeceństwa, miłość nie istnieje, a takie pragmatyczne rzeczy jak prokreacja czy mąż, to potem, lepiej po czterdziestce; teraz ważne są kariera i pieniądze, które można by na coś wydać. Tak jakby miało się na to czas… Zarezerwowałyśmy mi hotel. Pokój tylko dla mnie po 200 juanów za noc. Hurra! Może w suterenie, bo w Pekinie wiele jest podziemnych domów, ale ważne, że nie będzie w nim żadnych błyskających światełek, palaczy, chrapaczy i całego tego klimatu hostelu Huang Shan, który zresztą był w tej samej cenie. Oj, mam nadzieję, że MuDan dobrze tłumaczy z chińskiego… Recepcjonistka mówi ładnie po angielsku, więc nawet miałam szansę na samodzielne pytania. Po drodze do Zakazanego Miasta mogę zostawić plecak, nawet jeszcze przed rozpoczęciem doby hotelowej. Ach, żyć nie umierać. Na coś się przydało wertowanie
przewodnika, przegląd filmów chińskich i googlowanie o kraju, bo podczas pokazu zdjęć zbierałam punkty rozpoznawaniem miejsc, dynastii, stylów ubioru i fryzur. Na wielkim murze w Badaling zostałam przedstawiona przyjaciołom ze studiów. Radosna grupa przewieszająca się przez barierki, z głowami w otworach strzelniczych i innych wesołych, studenckich pozach. Uniwersytet, na którym studiują dziewczyny, znajduje się częściowo w Pekinie, gdzie odbywają się wykłady, a częściowo tutaj, gdzie mają zajęcia z pracy laboratoryjnej. – Eh… tam to każdy weekend miałyśmy wolny, a w Pekinie tyle jest ciekawych miejsc… – rozmarza się MuDan. Kolejny folder. Panna Mu znów narzeka na prędkość nowego Windowsa… Tym razem oglądamy zdjęcia z mamą, budynki uniwersyteckie, stadiony i całą olimpijską otoczkę. Potem wraz z rodziną zwiedziłyśmy Hutong, czyli stare miasto. Dzielnica, której na szczęście nie obrócono jeszcze w gruz i nadal można w niej krążyć wśród starych, drewnianych sklepików, sprzedających latawce i wyroby medycyny ludowej. Małe uliczki, a w nich restauracje sprzedające pekiński specjał, czyli kaczkę, oczywiście po pekińsku. Sklepiki rzeczywiście wiekowe, bo tutaj też piszą jeszcze od prawej do lewej. – Oj, jak ja bym chciała z tobą pojechać, ale profesor nigdy na to nie pozwoli. Nic to, chociaż tak zdalnie pomogę ci wybrać miejsca do zobaczenia – MuDan wraca do opowieści. – Tutaj jest park, nawet niedaleko twojego hotelu. Jest piękny, ale w środku znajduje się jeszcze jeden, w którym kryje się dopiero co odnowiona na olimpiadę świątynia. W środku nie robimy zdjęć, to znaczy można, ale my, Chińczycy, nie robimy; to miejsce na życzenia, nie na fotki. A tutaj, tutaj jest Zakazane Miasto. Niestety, jak my byłyśmy, wszystko dopiero remontowano, ale ty będziesz już mogła zobaczyć je w całej okazałości. Tylko nie zapomnij pochodzić po muzeach. O, tutaj, zobacz, jakie piękne ozdoby z jadeitu. Nie kupuj nic z tego kamienia, bardzo łatwo go pomylić z podróbką. Jak pójdziemy w twoje urodziny do miasta i będziesz coś chciała, to wytargujemy z dziewczynami. O, tutaj, patrz, kapusta, ta, co mówiłaś, że w Polsce nazywa się pekińską. Też z jadeitu. W dawnych czasach
kapusta symbolizowała fortunę i ogólny dobrobyt, więc ludzie dawali sobie w prezencie takie kapuściane rzeźby. Ej, to może w Polsce nazywa się pieniądze kapustą właśnie z tego powodu? A może dlatego, że dolary są zielone…? – Wszystko, co złote i czerwone, symbolizuje króla, więc jeżeli coś jest w tych kolorach, to znaczy, że królewskie. A tutaj, te wielkie czapki to dla królewskich żon, wdziewały je na czas nocy spędzanej z władcą. Opowiadam, że w filmie widziałam, jak eunuchowie pomagali przygotować się jednej z żon na jej wielką noc. – No tak – wtrąca MuDan – żon było tyle, że zwykle każda spędzała z królem jedną noc… w roku… A mężczyźni w pałacu… No tak, mężczyzna może być tylko jeden – król. Nawet syn królewski nie miał tutaj wstępu. Tylko żony zamknięte w „złotych klatkach” i pozbawieni męskości słudzy. A tutaj, na dachu, patrz, to smok, który też symbolizuje władcę. Ma dziewięcioro dzieci. O, tutaj np. jest lew. Śliwek znów nie wykazał się wiedzą, ale za to MuDan wreszcie tłumaczy, lew to symbol mocy. Ona nosi taki z jadeitu na szyi, oczywiście zawieszony na szczęśliwym czerwonym sznureczku. – A tutaj, tutaj są zdjęcia z parku należącego do pierwszego, najważniejszego po królu, człowieka w państwie. Cały park wprost przesycony jest symbolami pieniędzy, długowieczności i mocy. Niestety, magnat ów został stracony, gdy tylko jego władza zaczęła zagrażać królewskiej. Kolejny katalog, kolejny park, letnia rezydencja króla. – Czy coś ci to przypomina? No tak, trochę jak West Lake u nas. No właśnie. Król uwielbiał Hangzhou, a że musiał mieszkać w Pekinie, zbudował sobie własne. O, tutaj most, bardzo sławny, prawie jak ten z historii o chłopcu i smoku. – Na nasz w końcu nie poszłam, bo było zaaa duuużo ludzi – mówię. – Hi, hi, hi, hi – śmieje się MuDan. – W zeszłym roku podczas tego październikowego święta był taki tłok, że ludzie do wody pospadali… Znowu zdjęcia z mamą, tym razem główny deptak. – Jakbyś miała chwilę w sobotę, to możesz tutaj wpaść. Jeszcze gdzieniegdzie zachowały się stare, drewniane, polichromowane bramy.
Ooo, prawie bym zapomniała: tutaj możesz kupić te małe jabłuszka, zao, no, te daktyle czy jak im tam. To pekińska uliczna specjalność, a jakby ci smakowały, to w wielu małych sklepikach sprzedają pakowane. Możesz zabrać do Polski! LiFang też przyszła pooglądać… – Tutaj góra, ale ona jest kawałek od miasta, więc pewnie nie będziesz mieć czasu. A tutaj ruiny. To miejsce zostało zniszczone przez żołnierzy ośmiu państw: Niemców, Włochów, Japonię… – wymieniają dziewczyny. – Japonii dalej nikt nie lubi, ale Chińczycy nie mają nic przeciwko pozostałym. – To jak u nas z Niemcami – mówię. – Z Niemcami? A dlaczego? – Jak to, a Holocaust, a druga wojna światowa, Hitler?!? No, o Hitlerze coś tam słyszały, ale o tym, co działo się w Polsce, nigdy… I tak pracowity dzień dobiegł końca… W badmintona pograłyśmy, a owszem, ale tylko 15 minut, bo dziś z racji weekendu zamykają wcześniej. Na kolację idziemy do kolejnej małej knajpki. Specjalność: zupy z kostkami kaczej krwi albo ryż… Hm… to może jednak ryż? Kucharz na pierwszym ze stolików szatkuje wprost na blat jakieś gotowane wątróbki. Wszystkie zamawiamy to samo – pierwsza pozycja z menu: fasolka, a jakżeby inaczej, ryż, też standard, młoda kapusta, zasmażona zupełnie jak u mamy, i pomidorki z jajkiem. Dobrze wreszcie zjeść coś lekkiego. Aby uwieńczyć ten pracowity dzień, znów udałyśmy się na bibelotowe łowy. Kolczyki po 50 groszy za parę, nie powiem „nie”. Skórzane portfele, wiernie podrabiające znane marki, hm… ciekawe, ale na razie się wstrzymam. Są też małe materiałowe portmonetki. MuDan tłumaczy humorystyczne antywłamaniowe napisy: W tym portfelu nie ma pieniędzy. Przy kasie kosz z fasolkami. Na każdej wyryty napis – jedne to życzenia bogactwa, inne miłości, jest też i Fu, czyli ogólne szczęście i dobrobyt. Jeżeli fasolka urośnie, życzenie się spełni. Na myśl przychodzą brazylijskie bransoletki z Salwadoru, na których wiąże się
trzy supełki. Każdy to jedno życzenie. Gdy materiałowa bransoletka sama się przetrze i przerwie, życzenia się spełnią. Magia, a może bardziej pragmatyczne wytłumaczenie… czy codzienne podlewanie i dbanie o kwiatek albo codzienny widok bransoletki nie pomogą nam przypadkiem pamiętać, czego tak naprawdę od życia chcemy? Mam już zestaw podróżniczy: maskę na oczy, coby mnie w pociągu światło nie denerwowało, i zatyczki do uszu. Skusiłam się też na inne cuda, jak wspomniane kolczyki porcelanowe, metalowe, różne, przeróżne. Na studenckim ulicznym targu też dzisiaj tłumy. Dziewczyny pobiegły po wisiorki, a ja wypatrzyłam idealny prezent dla Martyny. Jako równie wielkiej jak ja pasjonatce rzeczy w stylu „zrób to sam”, na pewno jej się spodoba: zestaw do zrobienia haftowanego pudełka na drobiazgi. Trochę było z tym zachodu, bo najpierw nie mogłam się zdecydować który, a po kilkuset metrach okazało się, że pudełko jest otwarte i nie wiadomo, czy zawartość nadal tworzy spójną całość, czy nie, ale w końcu się udało i nawet dostałam „zrób to sam” breloczek gratis. No, dzisiaj to dopiero był sportowy dzień: najpierw ten badminton, teraz drugie już dzisiaj kółko po sklepach. – Jesteśmy w formie – opowiadają dziewczyny.
31.10.2010, niedziela Do pracy dotarłam dopiero o 9:30. Niedziela, w sumie co mi tam, trzeba było trochę się poruszać. Laboratorium otwarte, ale nie ma żywego ducha. Hurra! Nikt nie zauważy mojego spóźnienia. Tylko szybko otworzyć komputer, rozstawić sprzęt i już można pogadać z Leandrem. Po godzinie przyszły i dziewczyny, niosąc wielkie siaty żarcia. Niedziela, może 1/3 piętra dzisiaj pracuje. Po pracy parapetówka u profesora, ale jakoś minuty nie chcą płynąć. Czas się jakoś rozerwać. Może zjem ciastka? Tak, małe ciastka, smażone na jednym z wózków przed wejściem na uczelnię. Zimno tutaj. Lepiej się przejść, a robalom i tak przecież nie robi różnicy, czy będę do nich siedzieć plecami, klepiąc coś na komputerze, czy sobie gdzieś
pójdę. Pogoda taka śliczna – słoneczko, ciepło, bezwietrznie, tylko w tym smutnym laboratorium taka lodówa. Dobrze się czasem trochę umalować. Od razu się człowiek lepiej czuje, nie taki zmarnowany codziennie, a dzisiaj w końcu nawet jest okazja. Źle się czuję, znów ręce jakieś takie lekko trzęsące. Czyżby przez tę pracę? W końcu siódmy dzień z rzędu… Napcham się ciastkami, siądę na chwilę, to może przejdzie. Znów nikt nic nie napisał. Wiem, że to weekend, w dodatku Zaduszki, ale przydałoby się chociaż Cześć, co tam u ciebie?, cokolwiek, jakiś znak życia. Nic, znowu nic… Eh… LiFang cały dzień chodzi z jakimś rzepem przyklejonym do grzywki – to tak specjalnie, żeby włosy w oczy nie wpadały… Podjechaliśmy jeszcze z profesorem pod restaurację, gdzie już czekała jego żona. Jak pakowali żarcie do bagażnika, my poleciałyśmy po kwiatki. Zaraz przybiegła pani profesorowa, żeby zobaczyć, czy takie mogą być, po czym chwyciła jedną z wielkich donic i ruszyła przodem. Postawiła na chwilę na ziemi, wyrwała suche liście, rzuciła je na chodnik i pobiegła dalej. Ja niosłam drugą, a dziewczyny, wcale nie uważając, że profesorskiej połowicy należy się pomoc, rozprawiały wesoło u mojego boku. Do samochodu znów wcisnęłyśmy się z tyłu we cztery. Trochę było problemów z zapakowaniem naszych wielkich kwiatków, bo bagażnik był już pełen jedzenia. Swoją drogą profesor zupełnie zapomniał o kukurydzianym placku, który nam obiecał… w każdym razie w końcu oba kwiatki skończyły w nogach profesorskiej żony, chociaż u nas w związku z tym, że dziewczyny są wyjątkowo drobne, na dole było sporo miejsca. Wszyscy tak ją tutaj traktują: taka przynieś, podaj, pozamiataj. Jak byłyśmy w odwiedzinach w poniedziałek, to też ona targała siaty, a on szedł sobie spokojnie z tyłu. Profesor długo parkował samochód, a nam otworzyła nikomu nieznana kobieta. Nie mogłyśmy przekroczyć progu, bo jesteśmy w butach, więc ona powoli podchodziła, brała po jednym pakunku i jeszcze wolniej rozstawiała wszystko po mieszkaniu. Wejść nie można, przynajmniej nie bez ciapów. Profesor nazbierał dopiero cztery pary, więc dla nas znowu szpitalne worki.
Rozsiadamy się na kanapie, dziewczyny rozpakowują słodkie chipsy ze słodkich ziemniaków. Tak jak popcorn – pierwsze wrażenie trochę dziwne, ale trudno się oderwać. Tłoczymy się na jednym z wielkich foteli. Siostrzeniec żony przyniósł pudła ze sprzętem do karaoke. Zapowiada się interesujący wieczór… Dziewczyny znalazły jakiś program, podobno bardzo sławny, w którym kobieta w wieczorowej sukni jedzie na pace ciężarówki przez miasto, coś opowiada do mikrofonu i co jakiś czas rozdaje ulotki – ku uciesze zbierającego się wokół tłumu. Pytam, czy to normalne, że z tak eleganckiej, delikatnej, różowej sukienki wystaje jej z odkrytej części pleców czarna, nieszczególnie piękna bielizna. A tak, to od kilku już lat taka moda. Yyyyyyy… Wokół telewizora rozstawione różne drobiazgi: statuetka słonia, rzeźbiona skrzyneczka ze specjalną herbatą i pudełko, którym chwali nam się profesorska połowica. Pęk czarnych, długich włosów… To jej. Może to taka tradycja, tak jak kiedyś w Polsce, żeby na ślubie obcinać? Po chwili podano do stołu. Oczywiście jest rybia głowa, jakżeby inaczej. Znów muszę ją zjeść, bo jak zwykle usadzono mnie na honorowym miejscu. Nie mam talerzyka, tylko miseczkę, która powoli już zapełnia się resztkami. Nie będę pluć na kamienny stół. – A wiesz, ten stół to kosztował 12 300 juanów… A czy profesorowie w Polsce to mają wielkie domy i drogie samochody? – profesor zasypuje mnie nudnymi pytaniami. Staram się jakoś wybrnąć z tego tematu. – Jak ma się wielki dom, to trzeba dużo sprzątać – odpowiadam, ale profesor nie daje za wygraną. Miseczkę w końcu mi opróżniono, bym mogła spróbować rosołu, jedynej potrawy przygotowanej przez „wspaniale gotującą” profesorską żonę. Uraczono mnie też dwoma kieliszkami ryżowego wina z wielkiego, pięciolitrowego plastikowego baniaka. Z ciekawych rozmów, które udało mi się zrozumieć: profesor pytał, co już umiem z chińskiego, na co MengXin odpowiedziała, że niedużo… tylko dziękuję, nie ma za co i dzień dobry. Aż krew człowieka zalewa, bo nie pomyślą już, że najpierw się rozumie, a potem się mówi, że mają te głupie tony, które sprawiają,
że nawet jeżeli pamiętam już, jak coś zapisać w obu: znaczkach i pinyin, to i tak mnie nikt nie rozumie!!! A kiedy mam się, do cholery, uczyć, jak z laboratorium wracam o 20:00 i czuję się w najlepszym wypadku jak warzywo! Nauczę się, ale dajcie mi czas… Jedzenie. Tak jak ostatnio w restauracji, jak wzięłam sobie jedną super ostrą papryczkę, żeby zagryzać nią bezsmakowe mięso z niesłonego rosołu, profesor chciał się popisać i całą wpakował do ust; a potem ział cichutko. Dostałam jeszcze michę ryżu, którą znów musiałam zjeść z rosołem, i poszliśmy do salonu. A tam… karaoke, na szczęście bez mikrofonu. Najpierw wszyscy siedzieli praktycznie w ciszy i wybierali piosenki. Mówiłam, że nie muszą się mną przejmować, bo i tak mam okropny głos. Na nic błagania, bo i tak wybrali coś po angielsku, specjalnie dla mnie… Gdy w końcu złożyli playlistę, MuDan wstała i zaczęła wyć pod nosem wraz z podświetlanym na ekranie tekstem po chińsku. Wszyscy siedzą, na stole herbata, swoją drogą: LiFang, jako najniższa stopniem, nie zasłużyła już nawet na kubek, bo profesor nie miał aż tylu szklanek na stanie. W każdym razie siedzimy, wszyscy wgapieni w telewizor, oni albo tylko śledzą tekst, albo co jakiś czas podśpiewują z cicha. Teledysk to zawsze jakaś niskobudżetowa produkcja, zwykle pokazująca ulice Pekinu lub Szanghaju. Przelecieliśmy przez chińskie hity pop, Do Re Mi z Dźwięków Muzyki, też po chińsku, Dzwonią dzwonki sań po chińsku i jakieś piosenki, które mamy śpiewają dzieciom. MuDan zwykle na stojąco, z pomponem swojego bezrękawnika w garści, udawała, że śpiewa do mikrofonu. Coś niesamowitego, że każdy uważa to za szczyt rozrywki i kogo tylko stać, chce mieć coś takiego w domu!!! Profesor poszedł popracować do swojego pokoju, a my przełączyłyśmy na uroczystość zamknięcia Expo, podczas której prezydent organizacji, Francuz, francuskim zwyczajem mówił w połowie po angielsku, w połowie w swoim ojczystym języku, chociaż nieprzerwanie patrzył w kartkę. Jego wtrącenia po chińsku były na tyle marne, że nawet dziewczyny powiedziały, że mój niewielki zasób słownictwa jest dużo lepszy. Na karaoke też trochę podbudowałam mój
status, bo nawet czasem udało mi się wywnioskować, o czym jest piosenka. Czyli jednak powoli do przodu. Czemu rozumienie języka zawsze musi zaczynać się od rozumienia obgadywania?!? Po przemowach rozpoczęły się występy: akrobatów, pań grających na ichnich lutniach czy czymś takim. W tym pokazie wyjątkowy był sposób siedzenia pań, które z jedną nogą założoną na drugiej siedziały na wyimaginowanym krześle, a gdyby jednak ktoś nie był aż tak spostrzegawczy, by zauważyć brak siedzenia, w pewnych momentach wstawały i siadły jeszcze raz, na drugiej tym razem nodze. W każdym występie brało udział mnóstwo ludzi, czasem z przedstawicielami poszczególnych krajów włącznie. Były tradycyjne tańce z rękawami i niebieskie zęby Expo na szczudłach. Po godzinnym karaoke i dwóch godzinach przed telewizorem przyjęcie dobiegło wreszcie końca i poszłyśmy do domu. A gdzie rozmowy, zabawa, śmiech? Wiem, że do dobrej rozrywki alkohol nie jest potrzebny, ale jakoś siedzenie przed telewizorem u kogoś w domu to nie to, co nazwałabym rozrywką… Po szalonej imprezie wracamy do domu, ściśnięte z tyłu samochodu, bo profesor musiał zabrać swój żoniny GPS.
1.11.2010, poniedziałek Znowu nie miałam siły, żeby się pouczyć, popisać, nie miałam siły na cokolwiek. Nigdy w życiu nie czułam się tak leniwa w porównaniu z innymi osobami. Ale ja naprawdę nie mam siły na więcej! Czy oni mają? Czy robią coś poza pracą? Mama obiecała, że napisze. Jedno wielkie kłamstwo. Nie ma żadnego e-maila. Nic. Dziewczyny też mówiły, że napiszą. Co ja mam jeszcze zrobić, by zainteresować ludzi własną osobą? Jestem, do cholery, w Chinach!!! Przecież piszę ten dziennik, wysyłam, licząc tylko na niewielki komentarz: „A u nas to, to i tamto, tam wyszliśmy, to zrobiliśmy”. NIIIICCCC. Jedno wielkie oszustwo. Ten głupi dziennik też mnie stresuje, bo jak już tyle napisałam, to powinnam skończyć. Nie zostawiać żadnych dziur, opisać wszystko. Tylko że to zajmuje tyle czasu… Na pewno za kilka lat przeczytam, przypomnę sobie całą tę podróż i będę szczęśliwa, że właśnie tak spędziłam wolne chwile, ale czasami trudno się zmobilizować… Znowu się obrażę, tak,
właśnie: obrażę się i przestanę te moje wypociny ludziom wysyłać i wtedy… Będę jeszcze bardziej samotna, bo oni nawet nie zauważą… AAAA. Bill powinien się smażyć w piekle. Nie dość, że komputer się zawiesił, to właśnie na zapisywaniu, przez co muszę zaczynać od początku… Grrrr… Nie cierpię Windowsa! Przed stołówką codziennie coś się dzieje. Dziś wystawa artystycznej studenckiej twórczości. Kaligrafia, martwa natura, manga. Pytałam, czy studenci piszą wiersze i to temu tak się wszyscy przyglądają. Wiersze, a gdzie tam, zwykle przepisują jakieś złote myśli sprzed wieków. – Mój dziadek też tak umiał, bardzo lubił przepisywać Konfucjusza – opowiada MuDan. Z naprzeciwka zbliżają się do nas dwie idące pod rękę dziewczyny. Jedna podchodzi tak blisko, że prawie dotyka twarzą mojej. – Hello!!! Are you studying here? A co cię to, babo, obchodzi!!! Ja rozumiem, żeby oni chcieli porozmawiać, żeby podeszli, wytłumaczyli, że chętnie poćwiczyliby angielski albo że wyglądam na nietutejszą, więc może opowiem coś o moim kraju, cokolwiek!!! Tylko nie to wszechobecne Hello… Idziemy jeszcze do pralni. MengXin chce sobie naładować kartę, a jednak mają akademickie pralnie! Nie bardzo rozumiem, czemu ktokolwiek chce z nich korzystać, skoro cena jest taka sama jak w tej, w której ja piorę, a tutaj trzeba jeszcze przy tej pralce samemu odstać. Po drodze do administracji mijamy bardziej tradycyjny przybytek pralniczy, tym razem w wersji ulicznej. Pani wyciąga mokre rzeczy z balii pełnej mydlin, kładzie na chodniku i wali w nie drewnianą pałką. Za tło robi jej grupa dziadków zapamiętale tnąca w wielkie warcaby rozstawione wprost na ziemi. MengXin wróciła do laboratorium, a my z MuDan poszłyśmy rozruszać obiad i załatwić moje ślubne papiery. Zaraz przy wyjściu z budynku wyprzedziła nas pani na trójkołowcu z przyczepką, a w przyczepce, pod osłoną kapelusza, jak niemowlę spał jej mąż. Gdy usiłowałam zrobić zdjęcie uciekającej parze, nadchodząca grupa studentów rozpoczyna wykrzykiwanie powitań. Mam już tego dość!!!
Nie będę odpowiadać! Tłumaczę MuDan dlaczego. Ona też nie rozumie, dlaczego ludzie tak się zachowują. Znalazłyśmy wreszcie ksero, żeby zeskanować ślubne formularze. Trochę panu zeszło, ale poza skanami udało mi się wytargować zamianę monetek na piękne banknoty jedno- i pięciojiaowe. Można z nich korzystać, ale w obiegu są już rzadkością. Pół i dwa i pół grosza. Banknoty z 1980 r., ale te, w przeciwieństwie do obecnych, bardziej ozdobne i nieuświetnione podobizną wiecznego Mao. MuDan pokaże mi jeszcze, skąd odchodzi mój autobus. Okazuje się, że Google tym razem zawiódł i wcale nie wybrał najlepszej trasy na dworzec. Kolejny chłopak z długimi pazurami. Znowu pytam. Tym razem jest odpowiedź! Dużym można coś zrobić: otworzyć butelkę, wykreślić coś itd. Mały… do czyszczenia uszu… Ona strasznie nie lubi tego zwyczaju i uważa za dziwny i dość obrzydliwy, ale nadal wielu chłopaków zapuszcza tak paznokcie. Eh… tak jakoś za depresyjnie na pisanie… Stałam się dziś gwiazdą chińskiej telewizji. Wraz z resztą moich dziewczyn oczywiście. Główna stacja telewizyjna w kraju, CCTV, umyśliła sobie nakręcenie filmu o naukowcach, a że z laboratorium, na które mieli pozwolenie, akurat wszyscy wyszli na kolację, trafiło na nas. Bo jak się okazało, tylko my z całego piętra jeszcze jesteśmy w pracy. Jak zwykle trzeba było poudawać, że się coś robi; każdy, kto ma do czynienia z laboratorium, dobrze wie, że to wszystko bujda. W każdym razie przeciętny Li czy Wang na pewno będzie zachwycony. Trochę panowie byli marudni: tu odsłonić włosy, tam się odwrócić; najgorsze, że wcale nie mówili po angielsku, więc wiadomości, które do mnie docierały były zwykle mocno spóźnione. Czy ja bym mogła te włosy jakoś do tyłu, a w ogóle to czemu ja mam takie długie, jeżeli pracuję w laboratorium? Powinnam obciąć, mówi reżyser, z czupryną à la kolano. MuDan śmieje się i pyta, czy powinnam nosić taki styl jak pan. Nic to, będziemy sławne i trzeba się z tym pogodzić. Pokazywałam dziewczynom zdjęcia z karnawału w Rio. – A co to? Jakiś festiwal? – No, brazylijski karnawał.
– Aha, czyli jakiś festiwal, tak? Czyżby naprawdę nigdy nie słyszały o karnawale!!! Badminton – dzisiaj nawet dłużej wytrzymałyśmy, prawie godzinę! W drodze do stołówki MuDan tłumaczy rozmowę trzech mijających nas chłopaków: – Ty, stary, znasz angielski? – Nie. – Szkoda, ja też nie znam, tak to byśmy zagadali… A ty znasz? – pyta trzeciego. – No, coś tam znam – chwali się kolega. – Tak, a co? Chłopak odchrząka i z dumą odpowiada: – My name is… Richard.
ROZDZIAŁ VI 18 grudnia 2010 中 Autobusowa przerwa obiadowa 中 Miękkim siedzeniem do Pekinu 中 Nadprogramowe zwiedzanie 中 Tiananmen i Zakazane Miasto 中 Wielki Murze, nadchodzę 中 Najciekawszy obiekt fotograficzny 中 Hutongi 中 Letni pałac cesarza 中 Spotkania w metrze 中 Niebiański park 中 Cyganie i szarfy 中 Na targu 中 Twarde siedzenia
2.11.2010, wtorek O 2:00 zbudził mnie telefon. Notariusz wreszcie miał otwarte i za piątym podejściem dnia dzisiejszego udało się wreszcie złożyć dokumenty. Jeżeli sędzia nic nie wymyśli, to 18 grudnia bierzemy ślub!!! O szczegółach nie udało mi się porozmawiać, bo mój mózg uparcie nie chciał się obudzić. W każdym razie hurra! Koniec papierkowej roboty, teraz tylko zdać się na łaskę bądź niełaskę sędziego. Rano znów nie chciało mi się wychodzić z pokoju. Każdego dnia jest gorzej. Samotność zabijam serialem z komputera. W pracy jakoś idzie. MuDan zostaje w laboratorium na czas lunchu, tłumaczę więc, jako najlepiej mówiącej po angielsku, że chciałabym to, co wczoraj widziałyśmy w stołówce – taki duży okrągły pojemnik jak te do
gotowania xiao long bao, tylko że w środku jest coś smażonego, a sam garnek wyłożony jest metalem. Po drodze znów minęłyśmy naukę jazdy; sama się domyśliłam, bo na tablicy rejestracyjnej widnieje znaczek xué 学, czyli student. Ale dumnym nie ma być z czego, bo nawet nie zbliżam się do wyjścia z analfabetyzmu… W Chinach za analfabetę uchodzi każdy, kto zna mniej niż 1000 ideogramów. Trzeba się wziąć w garść, oj, trzeba… Obok przechodzi kolejny tleniony student. Mówię, że ja kiedyś też ufarbowałam się na czarno, ale farba, chociaż zmywalna, za bardzo się wgryzła i kolor miałam jednak na stałe. – Jak to zmywalna? Przecież wszystkie farby są na stałe! – dziwią się dziewczyny. No tak, żeby zrobić z jasnych ciemne, wystarczy kolor, żeby z ciemnych jasne, potrzebne wybielanie… Poza zmywalnymi farbami, szokiem dla moich współpracowniczek był również fakt, że ktoś chciałby mieć czarne włosy. A przecież tak to już jest w Polsce – przelotnie popularna staje się trwała, w Brazylii się prostuje, a tutaj tleni. 香锅 – xiāng guō, czyli pachnący garnek, bo tak się nazywa mój dzisiejszy obiad, to zestaw wybranych składników, smażonych w płonącym woku wraz z różnymi rodzajami ostrych papryczek. Całość serwuje się we wcześniej opisanym okrągłym naczyniu. Na ladzie stoją miski z najróżniejszymi składnikami, sałaty, korzenie lotosu i kiełki w jednej cenie, co najmniej pięć rodzajów tofu (też trzeba ważyć osobno), potem grzyby, mięsa, owoce morza. Co tu wybrać??? Jak to co? Wszystkiego po trochu! Pyszne to danie z prowincji Hunan… Niby do odjazdu prawie cztery godziny, ale pokonanie dwudziestu paru kilometrów w godzinach szczytu może nie okazać się wcale takie łatwe. Dziś jest zdecydowanie dobry dzień – w pracy jakoś spokojnie, prawdopodobnie koniec ślubnych papierów i wreszcie będzie można coś poplanować. Może jednak ktoś przyjedzie z Polski?!? No i najważniejsze: koniec dziewięciu dni roboty z rzędu, bo wreszcie nadszedł mój weeekeeeend!!! Zamiast robala Zakazane Miasto, Chiński Mur i wąskie uliczki targowego Hutongu. Kolacja. Piwa, niestety, w naszej ulubionej restauracji nie podają. To
nawet nie samego trunku brakuje, tylko całej oprawy. Żeby się rozsiąść z przyjaciółmi na kanapie lub barowym krzesełku i popijając tenże napój, po prostu pogadać. Eh… Jeszcze trochę samotności, potem cztery pracowite dni z przyjaciółmi, a później dwa miesiące z Leandrem, ale niestety bez przyjaciół… Niby taka globalizacja, a nadal wszystko jest tak strasznie daleko… znowu eh… Nieważne – przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda!!! Dziś MuDan serwuje specjalne danie. Ten rodzaj tofu jest prawie płynny, dlatego wpierw się go zamraża i takie mrożone plasterki smaży, dzięki czemu możemy delektować się kremowym białym nadzieniem w chrupiącej złotej skorupce. Zawsze jak one to zamawiały, uważałam to danie za bardzo łagodne. Nic bardziej mylnego. Obok tofu smażona papryka, chili, pomidory, grzyby i kapusta. Teraz już wiem, dlaczego im tak smakuje! Na przystanku było całkiem pusto; brakowało tylko krzaczka z westernów przelatującego przez ulicę. Dowiedziałam się za to, gdzie chowają się trójkołowe restauracje! Na pętli właśnie odczekiwali swoje pół godziny popkornista, sprzedawca ciasta bez smaku i jakaś mała smażalnia tofu. A po autobusie K525 ani widu, ani słychu. Dobrze, że MuDan ze mną przyszła, bo pewnie popadłabym jak zwykle w paranoję, że autobus na pewno nie kursuje akurat we wtorek albo we wtorek wieczorem. Autobus po jakichś 15 minutach wreszcie podjechał; mam jeszcze ponad dwie godziny, zdążę, nawet jeśli będą korki. No właśnie – autobus podjechał, ludzie wysiedli i kierowca też… poszedł do stróżówki, po czym odjechał swym autobusem w siną dal. MuDan podpytała ludzi stojących bliżej stróżówkowej wymiany zdań. Pan poszedł na kolację. A co! Przerwę ma teraz. Na końcowy zajechała „minitaksówka”. Z małego skuterka zgramolił się krzyczący coś do telefonu „biznesmen”. Teraz był wyraźnie zaniepokojony liczbą osób na przystanku. Nam też taka skuterowa taksówka oferowała wczoraj swoje usługi, ale jakoś kurczowe obejmowanie nieznanego kierowcy nie jest czymś, za co chciałabym zapłacić… Jeszcze ten ich „fantazyjny” sposób jazdy… Gdzie jest mój autobus?!?
Przyjechał następny. Ludzie wysiedli, przednie drzwi znów uchyliły się tylko na chwilę, by wypuścić kierowcę, potem stróżówka, wymiana zdań i kolejny kierowca odjechał na obiad… To co, żaden teraz nie jeździ??? Po kolejnej pół godzinie przyjechał trzeci. Tym razem wymiana zdań była bardziej żarliwa. Pani ze stróżówki rozpoczęła sprzedaż biletów i po kolejnych dziesięciu minutach postoju wreszcie ruszyliśmy. Zamiast główną arterią, do centrum jechaliśmy przez okoliczne dzielnice robotnicze. Dziwiłam się, że wszystkie uniwersytety są w jednym miejscu, a przez kilkanaście minut jedynym, co dało się zobaczyć w oknach domów, drzwiach otwartych garaży i garażosklepów, były maszyny do szycia i bele materiału. Tysiące maszyn, jedne składowane na podłodze, inne wyglądające, jakby personel zrobił sobie tylko przerwę na kolację. To się nazywa organizacja! Na przystanku dwóch bezzębnych mężczyzn wrzuca do autobusu ogromne targowe, kraciaste torby. Mają ich pięć, wypchanych po brzegi. Kierowca chce odjeżdżać. Jeden z tragarzy rusza do walki. On wcale się nigdzie nie wybiera, tylko koledze pomagał… Ciekawe, kto mu pomoże wysiąść? Za oknem coś się zmieniło, dalej domogaraże i garażosklepy, bida z nędzą, ale już bez tendencji produkcyjnej. Otwory bram migają po drugiej stronie szyby, zamknięte, zamknięte, pan popalający papierosa i sączący coś z butelki, z nogami na drugim krześle ogląda telewizję, zamknięte, zamknięte, sklep – w małej przestrzeni o brudnych ścianach kobieta za ladą sprzedaje towary z niezgrabnie poustawianych piwnicowych regałów; zamknięte; kolejny sklep, tym razem ładny, aż błyszczący z garażowej wnęki – ten sprzedaje papierosy. Te sklepy zawsze są tutaj bardziej zadbane: lady ze szkła, prawdziwe regały, dobre, mocne światło. Dworzec: Kilku bezdomnych prosi o wsparcie, potem kasy i bramka, za którą wchodzą tylko podróżni. To co, nikt nie macha na pożegnanie? Mama nie przyniesie prowiantu, gdy zbiegiem okoliczności przejeżdżamy przez rodzinną miejscowość? Nie można wskoczyć spóźnionym do odjeżdżającej już maszyny, by kupić bilet u konduktora? Dziwne to wszystko… Standardowy już skan bagażu, na ścianie hali wyświetlacz z
numerami poczekalni dla poszczególnych pociągów. Moja z numerem 1, bilet kasowany jest już na wejściu, w środku tłum, a cóżby innego? Wszyscy tłoczą się do pomieszczenia z gorącą wodą, by przed podróżą uzupełnić zapasy. Jakiś chłopak zmienia buty na materiałowe wsuwane ciapy z gumką. Przez głośnik coś ogłoszono i wszyscy jak na komendę ruszyli pod drzwi. Czyżby miejsca nie były wyznaczone? Kto pierwszy, ten lepszy? Nie, no przecież mam tutaj na bilecie coś, co wygląda na wagon i numer siedzenia; nic to, pchanie się też jest międzynarodowe. Na peronie, na obu torach stoją piękne białe pociągi. Teraz tylko znaleźć mój wagon numer 16, jeżeli dobrze odszyfrowałam numerki. Mijam kuszetki, te najdroższe, z czterema miejscami: telewizorki, czajniczek, kwiatki na stoliku przykrytym białym obrusem. Wygląda całkiem sympatycznie, ale z drugiej strony jak koło nas usadowi się chrapacz albo ktoś pluje z górnej pryczy, to jaka to różnica? W tutejszych pociągach są cztery klasy siedzeń: twarde, miękkie i twarde i miękkie kuszetki. Znaczy takie jest ich tłumaczenie na angielski. Twarde miejsca siedzące, to przedział, gdzie siedzenia są niepodzielone i nierozkładane. Potem miękkie, z których ja tym razem skorzystam, z jednej strony po dwa, z drugiej po trzy fotele w rządku, trochę lepsze niż w PKS-ie, nieco się też otwierają, ale nadal jest się dość ściśniętym, bo siedzenia, tak jak wszystko, zostały zaprojektowane z myślą o ludziach trochę nie naszych rozmiarów. Twardych kuszetek nie widziałam, a miękkie to właśnie te z wazonikami i telewizorem. Mój wagon okazał się ostatnim. Wiem też, po co ludzie tak lecą na złamanie karku pomimo ponad 15 minut czasu do odjazdu. Bagaż… każdy wiezie ze sobą wielki bagaż, który trzeba jakoś upchnąć na podsufitowej półeczce. Moje miejsce jest pośrodku trójki, na razie wolnej. Hurra! Szczęście nie trwało długo. Najpierw jakiś spory, łysy czterdziestolatek, a potem niedomyty pan ze śmierdzącym prowiantem. Facet przez całą drogę próbował zasnąć i albo się na mnie pokładał, albo przewieszał rękę przez mój fotel. To była naprawdę długa noc… Z początku dzielnie powtarzałam chińskie słówka, w telewizji grano jakiś stary chiński film, a harmider wokół wcale nie wskazywał, by
podróżni zamierzali kiedykolwiek iść spać. Wzięłam nawet latarkę, na wypadek gdybym nie mogła spać, a na noc wyłączyliby światło. Tutaj nie miałam się czego obawiać, bo światło przez CAŁĄ noc było włączone. To co, w autobusie miejskim wyłączają i podróżni idą spać w środku dnia, a w pociągu pokonującym trasę 1600 km, nie? Najpierw zbudził mnie koniec filmu, który głośnik nad naszym fotelem oznajmił wyjącymi fanfarami. Do ok. 3:00 ze snu wyrywał mnie chrapacz, do którego dźwięków i zapachu mogłabym się jeszcze jakoś przyzwyczaić, ale jego dotyk za każdym razem mnie budził. Z początku bawiłam się jeszcze w spychanie go na jego fotel, potem już tylko waliłam z pięści w rękę. W końcu wysiadł na jakiejś stacji. Wreszcie spokój. Aż do 6:00, gdy ktoś uznał, że to idealny czas na lekcję gry na ustnej harmonijce. Argh… tylko zabić ich wszystkich… Grrrr… Tylko myśl, że mój bilet powrotny jest o połowę tańszy niż ten, nie daje mi spokoju…
3.11.2010, środa Na dworcowym telebimie niespodzianka – pokazują jakieś miasto. Nie może być… czyżby??? No przecież to nasz różowy zamek królewski jak nic! Potem Wiejska i już wiadomo, że chodzi o jakąś tam rządową chińską wizytę. W łazience ogromna kolejka. Bezzębna babcia pomaga wnuczce wycisnąć pastę na szczoteczkę. Jest więc nadzieja, że następne pokolenie będzie już miało piękny uśmiech. Niestety, oprócz pobieżnego, dziesięciosekundowego mycia uczy też dziewczynkę plucia do kosza… Wdrapałam się po schodach do wyjścia North, a na skrzyżowaniu ulice nic a nic nie zgadzały się z tymi z przewodnika. W ramach rozgrzewki przed dzisiejszym zwiedzaniem, żeby nie pisać, że z głupoty, zrobiłam więc rundkę wokół ogromnego dworca i ruszyłam przed siebie. Taksówkarze zapraszają do riksz i niewielkich blaszaków. Nie, dziękuję. Jakiś blondyn podbiega do taksówki i coś tam kaleczy po chińsku, ale przynajmniej gada, a ja… dołujące to jest i tyle. Swoją drogą widziałam później, jak z takiej metalowej taksówki wysiadły trzy osoby; to dopiero musi być przeżycie, jeszcze zimą, gdy każdy opatulony jest w
wielką kurtkę, która dodatkowo kradnie miejsce tego obitego blachą skuterka… Nadal wychodzę z założenia, że jak nie jest daleko, powinno się iść, no, chyba że bagaż zbytnio ciąży. Bo takie zwiedzanie od zabytku do zabytku to zupełnie co innego niż spacer po mieście, takim prawdziwym, nie turystycznym. Szłam więc po takim lekko zamglonym i budzącym się do życia Pekinie. Gdyby nie lekkie zagubienie na dworcu, nie zobaczyłabym przecież pana ćwiczącego tai chi na dachu. A jednak oni lubią sport! Może nie ekstremalny, ale podczas spaceru minęłam też kort ze stołami do ping-ponga, pełen ludzi, oraz pana grającego z drewnianą ścianą w… hm… nazwijmy to badmin-squash. Przy ulicy rozstawiono także plac zabaw dla dorosłych. U nas też taki kiedyś widziałam, jeden… zbudowany w jednym z pięknych łódzkich parków. Jest też chętna do ćwiczeń, a mamy dopiero 7:00! Idę wielką aleją. Tutaj znacznie trudniej pokonać pasy, nie tylko szerzej, ale też więcej wszystkiego, a i kierowcy jakoś bardziej uparcie przepychają się przez przechodzący tłum. Trochę strachu i sposób też się znalazł; jeżeli nie da się przejść bezpiecznie, najlepiej przykleić się do kogoś. Zawsze znajdzie się ktoś z większym doświadczeniem. Jak na razie Pekin nie zachwyca – wypełniona po brzegi, chaotyczna ulica i bloki. Szaro jakoś, co i rusz jakieś gruzowisko oznajmujące, że brak zainteresowania tym, co było, jednak nadal triumfuje. Czerwony samochód jest jedynym kolorowym elementem na tle szarego bloku, ozdobionego antenami i klimatyzacją, którego pierwszy plan tworzą pozostałości po burym betonowym sąsiedzie. Na wystawie restauracji błyszczą się metalowe czajniczki. Przed kolejnym blokiem niskie, długie domki o tradycyjnych dachach, otoczone plantacją bambusa, pieczołowicie pielęgnowanego przez grupkę robotników.
Kolejny model blaszanej taksówki zaparkowany czeka do zdjęcia. Na kierownicy rękawice, przyczepione na stałe; tutaj prawie każdy je ma. Szare bloki zastąpił murek, od czasu do czasu odsłaniający parterowe, ceglane budynki – wszystko obdrapane, ściany obmazane niezrozumiałym graffiti. Za zakrętem okolica zrobiła się jakaś przyjemniejsza – restauracji strzegą lwy, trawniki bardziej zadbane i kolorowe. Coś ten hotel wydaje się znajdować dalej, niż przypuszczałam… ale chyba dobrze idę, choć paranoja jak zwykle nie daje za wygraną… Na rogu jeden z hoteli opisanych w przewodniku, niestety, przygotowany do rozbiórki. Mam nadzieję, że mój jeszcze stoi! Po co ja się martwię, przecież MuDan dzwoniła, na pewno wszystko jest jak
trzeba, muszę tylko dojść. Skręcam, według mapy jeszcze jedna uliczka i jestem w domu. A tu… hutong, jak się okazuje, hutongów jest w Pekinie pełno – to po prostu biedniejsze osiedla, w których królują jednopiętrowe, ceglane domki. W Brazylii z faveli pewnie szybko bym wybiegła, ale tutaj, skoro komunizm ma się w najlepsze, jak tłumaczyła MuDan, każdy większy wywrotowiec zostanie szybko unieszkodliwiony, a najbardziej niebezpieczna jest chyba sama policja. Ulic mam do przejścia, jak się okazuje, trochę więcej, bo przewodnik nie bierze pod uwagę tych, na których mieści się od biedy jeden samochód lub w ogóle człowiek ledwo się wciśnie. Wszędzie tajemne przejścia, strzeżone przez szczotki lub sterty innego dobytku. Na kablach podwieszone pranie, ale to już chyba nikogo nie dziwi. Tutaj mieszkanie, tam sklep z kwiatami, a przy następnym domku nad drzwiami buja się klatka pełna ptaków. Ciekawie tutaj… tylko mieszkańcy chyba nie są zbyt zadowoleni z mojej zbytniej ciekawości… Kolejny zakręt, kolejna mała uliczka; już zupełnie nie wiem, gdzie jestem ani w którym kierunku powinnam dalej iść. Mam adres, ale żadna z dróżek nie może się poszczycić tabliczką z takimi samymi znaczkami. Szara dróżka, teraz już same domki i niekończące się pajęczyny przewodów. Jest jakiś wyższy budynek, hotel. Może opisali go w przewodniku – przynajmniej będę mieć jakiś punkt odniesienia. Wróciłam na główną arterię handlową, szerokość: jeden samochód. Zaczepia mnie jakiś wysoki Hindus: – Hello. – No hello, hello, czego chcesz? – odpowiadam. – A gdzie idziesz? – A do hotelu. – A do jakiego? – A do Leo Hostel. – A czy nie wiesz, gdzie jest taki na F? – No nie, nie wiem. – A ile twój kosztuje? Bla bla bla… Co on ode mnie chce?!? Czepił się jakiś i teraz będzie lazł, grrr…
– A ja to jestem z Indii. Byłaś już kiedyś w Indiach? A wiesz, ja to byłem teraz kilka nocy w takim hotelu… – Bla bla bla… – i tam to płaciłem 140 juanów. Teraz szukam czegoś tańszego, tak za 45 rupii… A skąd ja mam niby wiedzieć, jaki jest kurs rupii??? Boże, co za… czemu ja zawsze na kogoś takiego muszę trafić? Jakoś za miło chyba wyglądam… Muszę sobie wymyślić bardziej groźny image na takie okazje. W końcu okazało się, że hostel, w którym mieszkał te trzy noce, to ten sam, do którego ja idę. Dogadaliśmy się dopiero wtedy, gdy wcisnął mi wymiętą ulotkę. Spytałam o drogę jakiegoś dziadka. – Oooo, to ty mówisz po chińsku? – Nie, nie mówię – odburknęłam. Co to za filozofia powiedzieć dwa słowa i wytknąć palcem nazwę na mapie… Gdy zatrzymałam się, przymierzając do jakiegoś ze zdjęć, z wyjątkowo ładnym akcentem zagadnęła mnie sprzedawczyni: – A może jakaś wycieczka, na Mur np.? Dla waszej pary będzie taniej. Jeszcze czego?!? Jakiej pary? Niech on się wreszcie zgubi… Pani nieświadomie pomogła mi w tym przedsięwzięciu, bo mój hotel był w jednym pokazanym przez nią kierunku, a „kolegi” na moje szczęście we wprost przeciwnym. Leo hostel dał się w końcu znaleźć. W recepcji okazało się, że nie mają mojej rezerwacji i tak w ogóle to oni wcale nie mają jednoosobowych pokoi, najmniejsze są dwójki. Te są wolne i kosztują 200 juanów za noc. – No tak, w takim razie koleżanka zarezerwowała mi dwójkę – tłumaczę. Wyciągam wymiętoszoną ulotkę, którą dostałam od Hindusa. Recepcjonistka nagle wykrzykuje: – Aaaach, a bo pani ma pewnie rezerwację, ale w naszej filii. To ulicę dalej i tam, owszem, są pokoje jednoosobowe… Uliczka, która na chwilę stała się nawet turystyczna, szersza, sklepowo-restauracyjna, wraca do dawnego stanu. Na schodkach babcia w białej czapce sprzedaje suszone ostre papryczki z wielkiego kosza.
Hotele łatwo jest wypatrzyć, bo na tych nieturystycznych uliczkach to jedyne nieparterowe budynki. Czerwone drzwi ze złotymi lwimi kołatkami. Pani już nie pamięta, że ktoś przed chwilą dzwonił, ale pokój rzeczywiście jest wolny. Jeden z pojedynczym łóżkiem i mikroskopijną łazienką, drugi z wielkim dwuosobowym łożem i łazienką – również proporcjonalnych rozmiarów. Nie ma co się rozbestwiać, ten po 140 wystarczy. Najważniejsze, że dotarłam, nie muszę czekać na rozpoczęcie doby hotelowej, no i wreszcie mogę zdjąć plecak. Wiwat, hurra! Korytarzyk przystrojony miejscowymi malowidłami i wszechobecnymi czerwonymi lampionami – czysto, schludnie, cicho. Mam nadzieję, że wieczorem też… Nikogo chyba nie dziwi, że głównym czworonożnym przyjacielem w Pekinie jest pekińczyk. Mają też coś podobnego, z takim samym płaskim pyszczkiem, ale bardziej włochatego. Niestety, nazwa wyleciała mi jakoś z głowy. Sporo jest też pomeranianów. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko małe, krzykliwe i włochate. Skoro głównym pupilem jest pekińczyk, głównym warzywem powinna być… kapusta pekińska. Nie… nigdy nie wpadłabym na to, że miasto może mieć swoje ulubione warzywo, a jednak może i w przypadku Pekinu jest to por. Wozi się go na rowerze, pieczołowicie oczyszcza i związuje w pęczki na ulicy, ustawia pod drzwiami wzorem belgijskich bagietek. Swoją drogą nie rozumiem, czemu Belgowie decydują się na ustawianie świeżutkich bagietek, chronionych jedynie cienkim, dziurkowanym papierem wprost na chodniku, i to tak, że pieczywo dotyka ściany… Nieważne, coś jednak z tymi porami musi być na rzeczy, bo są naprawdę wszędzie. Gdy rejestrowałam się w hotelu, dostałam przydatną mapkę metra; tutaj nie jest ono budowane w tak zawrotnym tempie jak u nas i od wydania przewodnika dwa lata temu sporo się już zmieniło. Recepcjonistka tłumaczy: – O, tutaj jest najbliższa stacja metra, Qianmen, ale to pewnie już wiesz, bo na pewno tak właśnie przyjechałaś. – Przyszłam z dworca na piechotę… – Wow, naprawdę? Przecież to szmat drogi – przeżywa dziewczyna,
długopisem zaznaczając bliższy dworzec główny. – Nie, nie na ten. Ja przyszłam z tego tutaj – powiedziała mała blondynka z ciężkim plecakiem, wskazując na Beijing South. W związku z chwilowym zanikiem mowy pani recepcjonistki na wieść o moim porannym spacerze konwersacja dobiegła końca. Czas w drogę. Staruszek siedzi wśród kwiatów wystawionych przed sklepem i obserwuje przejeżdżające samochody. Z prawie każdego okna wysypują się smażone słodkie warkocze. Men znaczy brama i bram, przynajmniej z nazwy, jest tutaj, w stolicy, mnóstwo. Te prawdziwe w niczym nie przypominają naszych bram – to ogromne budynki na wzniesieniach, rozrzucone po całym mieście. Dawno temu pewnie spajał je jakiś mur. Muru nie ma, a budynki, chwała za to rządowi, zostały takie właśnie: samotne i wyrwane z kontekstu. Pierwsze dwie prawdziwe bramy stoją jedna za drugą w okolicy metra QianMEN. Ale jest też masa innych, jak sławny TiananMEN, wielki plac, sławny jak Chiński Mur, a z bramą niemający nic a nic wspólnego. Z uwagi na niechlubną sławę placu, aby się na niego dostać, trzeba przejść przez bramki; nic wielkiego, biorąc pod uwagę fakt, że są one zainstalowane również w metrze i na wszystkich dworcach. Strażnicy wydają się ziewać przeciągle i z równą premedytacją nie patrzeć w ekran jak we wszystkich innych stróżówkach. A plac, hm… Pewnie Chińczycy zabiliby mnie za to stwierdzenie, ale plac… jak plac. Wokół wielkie, komunistycznie silne bryły budynków, jakiś pomnik i setki turystycznych grup pozujących do zdjęcia z przestrzenią. Drugi koniec placu także zamyka domkowa brama, tym razem spojona już murem i naprawdę strzegąca dostępu do czegoś. Brama do Zakazanego Miasta. Największego zbioru autentycznych perełek architektonicznych, miejsca, gdzie przez wiele lat mógł przebywać tylko jeden mężczyzna, a wszystkim innym pozostawały dwie opcje: skrócenie o głowę za wtargnięcie do pałacu lub wieczne zniewieścienie. Na budynku wejściowym przywieszony wielki portret nadal uwielbianego wodza. Na placu raczej lepiej się za długo nie zatrzymywać, bo pełno tu sprzedawców różnego tałatajstwa, czasem
bardziej lub mniej zakamuflowanych. Podeszła do mnie kobieta w średnim wieku i zaczęła zagadywać, skąd jestem, a co robię w Pekinie, bla, bla, bla… Odpowiadałam, możliwie nie zachęcając do dalszej rozmowy i przy okazji przyśpieszając kroku. Pani zapraszała na wystawę tradycyjnego malarstwa, może mnie zaprowadzić – to tutaj, we wschodnim skrzydle bramy. Nie, dziękuję, śpieszy mi się… W końcu poszła. Ale i tak długo jeszcze klepałam się po kieszeniach, coby się upewnić, że nic z nich nie zginęło.
Za drugim wejściem należy pożegnać się z darmowym zwiedzaniem, ale moja studencka ksero-legitymacja znów poskutkowała w obniżaniu i tak niewygórowanej ceny. Wejście do najsławniejszego kompleksu kosztuje ok. 20 zł. Za kolejną bramą kolejny dziedziniec i kolejny pałacyk/brama czy co to tam tym razem jest. Przez środek placu przepływa niewielki strumień o jakiejś poetyckiej nazwie, której niestety nie udało mi się spamiętać.
Pałac, schody, lwy strzegące wejścia, ludzie tłoczący się do otwartych ale zabarykadowanych drzwi i okien, aby zobaczyć, co kryje się w środku kolejnego budynku. Zaskoczenia nie ma. W każdym tron innego koloru, trochę inne rzeźby wokół, piękne sufity, jedne odmalowane na krzykliwe kolory, inne jeszcze pozostawione w spokoju. Uczestnicy zorganizowanych grup pozują do zdjęć i przepychają się do kolejnych atrakcji. W każdej z wycieczek znajdzie się kilka osób, które skusiły komunistyczne wojskowe czapeczki z gwiazdą, sprzedawane na niesławnym placu. Dzieci też nie pozostają w tyle i naciągają na bardziej już kolorowe tradycyjne czapeczki. W Chinach żyje 56 mniejszości i większości narodowych. Większości, bo Hanów i drugich w kolei spotka się wszędzie, często już całkowicie od siebie nieodróżnialnych; reszta próbuje przetrwać w odleglejszych prowincjach lub tylko pojedynczych wioskach. Ale kolory i stroje pozostały – nie tylko wśród przyjeżdżających z daleka pań, przedstawicielek swych etnicznych grup. Tradycyjne nakrycia głowy, choć często z papieru czy plastiku, niezwykle popularne są wśród dzieci… dzieci i młodych dziewczyn, wytrwale pozujących do zdjęć swym ukochanym.
Do żadnego z mijanych pałaców/domków nie można wejść, ale do niektórych da się zajrzeć przez drzwi bądź okna. Ku memu zdziwieniu nikt, ale to absolutnie nikt nie próbował sforsować barierek, coby się szybko uwiecznić na tronie. Albo chociaż na nim odpocząć, coś przegryźć… Do sztuki nie mają respektu to fakt, ale do władzy – i owszem. Akropol świeci teraz bielą i niewiele osób potrafi sobie obecnie wyobrazić którąkolwiek z tamtejszych świątyń w żywych barwach; nawet mówi się przecież o klasycznej bieli, chociaż przed wiekami wszystko było kolorowe, aby w ostrym greckim słońcu nie oślepiało zanadto. Tutaj nie ma złudzeń: restauratorzy o kolorze nie zapomnieli, a nawet wielu twierdzi, że dali się ponieść fantazji i dodali coś od siebie.
Nieważne, grunt, że wszystko się tu mieni, poza królewskim złotem i szczęśliwą czerwienią pełno jest, szczególnie pod dachami, malowideł we wszystkich pozostałych kolorach tęczy. Czerwone filary ze złotymi wspornikami, czerwone drzwi ze złotymi okuciami. Przed każdym budynkiem stoją wielkie kadzie na betonowych postumentach. Tutaj na wypadek pożaru trzymano wodę. Wszystko jest z drewna, więc i takie zabezpieczenia nie dziwią. W zimie pod każdym zbiornikiem rozpalano niewielkie ognisko. Klimat Pekinu podobny jest do naszego, a zamarznięta woda… hm… traci gaśniczne właściwości. Różowo-czerwone mury, wykończone wielobarwnymi wstęgami, złote królewskie dachy, wielkie, również złote lwy, wiernie broniące wejść. Kolorowe flagi migają przed oczami, dzieci i rodzice maszerują patriotycznie z narodowymi połyskującymi czerwienią, przewodnicy z większymi, numerującymi wycieczki. Drewniane kasetony. Rzeczywiście te nieodnowione wydają się bardziej przemawiać do wyobraźni, a zadrapania i przebarwienia niszczą jedynie monotonię. Metalowe ozdobniki masywnych, drewnianych, czerwonych drzwi. Dolne bolce wypolerowane dotykiem przechodniów. Wysoko, wysoko, obok kołatki-lwa, w osłonie kurzu odbicie małej dziecięcej łapki. Szczyty dachów mnożą się jeden na drugim, by w końcu zniknąć w paszczach połykających je mitycznych stworów. Nie wszystko łatwo jest dostrzec. Aranżacje pokoi chronione są za szybą, oklejoną śladami tysięcy palców. Pozostaje jedynie blade odbicie własnej osoby. Koniec schodów, koniec pałaców, nadszedł czas, by zmierzyć się z odwiecznym problemem. Na wprost ogród, w lewo i w prawo murowane korytarze prowadzące do kolejnych atrakcji. Gdzie teraz? Zdążę zobaczyć wszystko? I gdzie iść, żeby nie musieć zanadto się cofać?!? Forsowne rozmyślania przerwał jakiś pan i jego uparte namowy na DARMOWĄ wystawę akwareli. A skąd jestem? A co tu robię? A czy nie chciałabym kupić jednego z tych wspaniałych dzieł… Eh… znowu to samo… Eh… co mi tam, przynajmniej sobie pooglądam… – A to tutaj – wywnętrza się przewodnik – to namalowane przez
naszego mistrza… to znaczy… no, tego… no, dyrektora szkoły, bo my tutaj zbieramy na szczytny cel… – No tak, ale ja jestem tylko studentką z wymiany, nie mam pieniędzy. Pan patrzy z niedowierzaniem. „Tak, takie kity to ja już słyszałem…” – prawdopodobnie myśli. – Nie chcesz dzieł mistrza po 1000, to może nasze studenckie… O, tutaj np. są moje. Jedynie stówka… A za ten piękny cykl pór roku to tobie policzę tylko 350 juanów – uśmiech od ucha do ucha rozjaśnia oblicze sprzedawcy. Ładne te akwarelki, zawsze z jakimś ichnim napisikiem i podklejone na ramce z jedwabiu. – No, dotknij sobie, prawdziwy jedwab, to nie są tanie rzeczy… – kusi pan. – Ale ja naprawdę nie mam pieniędzy… – No dobra, dobrze mi się z tobą rozmawia, to ci opuszczę… Co powiesz na cenę hurtową 70 za jeden? Coś muszę odpowiedzieć, bo jeszcze zostały dwa pomieszczenia, które mało prawdopodobne, że uda mi się zobaczyć po kategorycznym „nie”. – No wiesz… jak mówiłam, jestem tylko studentką z wymiany, w sumie na miesiąc zarabiam 1500 juanów, a jeszcze z tego muszę mieszkanie opłacić… – no, tutaj trochę naściemniałam… – Ta podróż pochłonęła całe moje oszczędności… – i na koniec zakłopotanie i wielkie oczy… – 1500?!? To rzeczywiście mało… Wiesz co, ostatnia cena: 35 juanów… Nie da mi ten człowiek spokoju… a te po 35 to takie koślawe, że nawet nie warto. Rozkładam ręce, dziękuję za pokazanie wystawy i uciekam już bez zastanowienia, wprost do ogrodu. Kolejna, zwykła tym razem brama, z ciężkimi czerwonymi wrotami, pełnymi złotych bolców. Stare, w większości obumierające już i powykręcane drzewa i przypominające pumeks skały. Tłum zakochanych tłoczy się do dwóch zrośniętych drzew, by fotografią uwiecznić swoją
miłość. Lawina ludzi, pumeksowa góra, a na jej szczycie mały domek. Leniwe altanki pełne leniwych turystów, delektujących się mniej lub bardziej „egzotycznym” prowiantem. W jedynym niezamkniętym domku sklep z jedzeniem i pamiątkami, których ceny, w przeciwieństwie do miasta, pozostały zakazane. Kolejne osoby fotografują się w szatach z epoki na sztucznym tronie. Też bym już usiadła, wyciągnęła zapasy z głębi plecaka, zdecydowała się może wreszcie, czy kurtkę lepiej mieć na plecach czy nie, tylko gdzie usiąść?!? Wszelkie nadziemne powierzchnie są już dawno obsiadłe, a o parterowych, przy ciągle słyszanych chrząknięciach, nawet nie ma co myśleć. Dachówek strzegą niewielkie rzeźby, zawsze zaczyna smok, potem udało mi się doliczyć do nawet dziewięciu mitycznych zwierząt, których pochód zamyka jeździec. I dachówki ładne, i kasetony, tutaj, w altankach nawet inne jakieś i laleczki o alabastrowej cerze i różowym makijażu, w tradycyjnych strojach, pozujące ze sklepowej wystawy, tylko… tylko że mi się już nie chce… Za ogrodem skręcam w lewo. Na mapie to miasto zdawało się takie małe, więc dlaczego otoczony murem korytarz wydaje się nie mieć końca? Jest brama. Uhuuu… nie ma ludzi!!! Cały dziedziniec pusty! To znaczy na jednej z ławko-poręczy okalających jeszcze zacieniony dachem korytarz, biegnący wokół dziedzińca, siedzi jakaś pani, ale w porównaniu z miłośnikami ogrodu można powiedzieć, że robi to wyjątkowo cicho i niezauważalnie. W środku z półmroku wyłaniają się przykurzone gabloty. Symbole chińskiego kalendarza na cienkich płytkach, czajniczki i pojemniczki, nawet obiecana przez MuDan kapusta pekińska – wszystko szarozielone. Piękne, misterne, tak… ale po dwudziestym… nudne. Tłumaczę się sama przed sobą, że to pewnie brak snu, zmęczenie, że już zdecydowanie czas usiąść i wygrzebać coś do jedzenia z plecaka. Tak… to na pewno wredny głód uniewrażliwił mnie na sztukę! A nie, jednak to nie brak prowiantu, są i eksponaty ciekawe; pewnie więcej by takich było, bo te, które wpadły mi później w oko, były po prostu podświetlone. Szare, brudnozielone, brązowe, nagle świecą
delikatnym blaskiem, płaskorzeźby nabierają cieni i kształtów, nic już nie jest kamienne i ciężkie, tylko jakieś delikatne. Wokół świetlistej, bladoniebieskiej kuli kwitną kremowe kwiaty, których kontury nikną w cieniu gabloty. Na tyłach jeszcze jedno pomieszczenie, rozmodleni staruszkowie w obszernych szatach, scenki rodzajowe i pejzaże, biżuteria i przedmioty osobistego królewskiego użytku. Nic mi się już nie podoba, nudne wszystko, takie samo… znaczy, że czas na przerwę! Wczorajsze bułeczki na parze ze stołówki… mhm… te z żółtym nadzieniem nadal pyszne, jedna z zieleniną, sucha jakaś, dobrze, że tylko jedna. I jajko gotowane w herbacie. Znów wyszło słońce… Eh… Czasami człowiek jest tak mało skomplikowany… Jeszcze tak chwilę poleżeć… w środku Zakazanego Miasta… Kolejna brama, kolejny dziedziniec, od poprzedniego różniący się głównie ogromnym, wyrastającym ze środka drzewem, kolejne muzeum. Zacieniony korytarzyk wokół budynku podzielony jest czerwonymi belkami na sekcje. Ściany i sufity jeszcze nie poddały się rekonstrukcji i pomiędzy każdą gryzącą czerwoną parą filarów da się dostrzec mocno już wyblakłe pejzaże. A może wszędzie takie były, tylko w ferworze odmalowywania zastąpione zostały łatwiejszymi, prawie szablonowymi wizerunkami smoków i geometrycznych wzorów? A może to ja, w zależności od stanu ducha, jestem czasem wybiórcza i mało spostrzegawcza? W środku, w przykurzonych gablotach ozdoby z metalu. Wzdłuż całej ściany rzędem, ustawione jedna przy drugiej, małe-wielkie świątynie. Wielkie, bo przy biżuterii i złotych, wysadzanych drogimi kamieniami skrzyneczkach na książki metrowe czy dwumetrowe konstrukcje wydają się urastać do niesamowitych rozmiarów. Czasami nie bardzo wiadomo, czy ciekawsze jest to, co wystawiono w budynku, czy on sam, drewniane okna przykryte białym papierem rzutują na kolorowe ściany swoje geometryczne wypełnienia. W promieniach słońca widać unoszone w powietrzu drobiny kurzu. Korytarz, brama – ta inna, mniejsza, bardziej kolorowa. Widok za nią też zgoła inny od pozostałych. Czytałam tabliczkę, przysięgam, ale
teraz, gdy od wizyty minął już jakiś czas, nie potrafię powiedzieć, czy konstrukcja, która wyłoniła się zza otwartych wrót, to zgliszcza pałacyku, czy może nigdy niedokończona budowla, nad którą prace przerwano w związku z obaleniem władzy królewskiej. Chyba tak… najpierw spłonął, a potem nie zdążyli go odbudować. Nieważne… ważny jest widok, tak zaskakujący i tak niepasujący do wszystkiego, co wokół. W betonowym dole, tak jakby kiedyś okrążony fosą, wyrósł przede mną betonowy pałacyk, zamiast w pierwsze piętro wyposażony w trzy metalowe szkielety wież. Dziwne to wszystko, metalowe kolumny i belki, wszystko zardzewiałe, całość wsparta na metalowych nogach wynurza się z betonowego krateru, nie ma śladów pożaru, nic nie wygląda na nadpalone, żadnych osmalonych ścian. Pomimo to nawet za drugim okrążeniem nie potrafię pozbyć się wrażenia, że całość kiedyś strawił ogień. Korytarz jednak dobiega końca. Skręcam w lewo, a tam opiewana przez przewodnik ogromna ściana z reliefem dziewięciu smoków. Im później, tym więcej osób zdaje się kontemplować uroki pałacu z pozycji siedzącej, nawet wokół tego wielkiego placu nie znajdzie się ani kawałka wolnej ławki. Kolejny mur, kolejna brama, już mi się w oczach miesza… W pomieszczeniach wystawa królewskich klejnotów: ogromne kamienie w złotych oprawach, korony szanownych żon, a na nich kwiaty, motyle, ptaki – wszystko z turkusów, rubinów, złota… specjalnie na tę jedną jedyną noc w roku, gdy król może zawita wreszcie do komnaty. Jeszcze jedno pomieszczenie i inne skarby. Nie da się tego spamiętać… AAAA… „A tych budynków jest ze czterdzieści, sam nie wiem, co się w nich jeszcze mieści…”. Ozdoby z kamienia, płaskorzeźby pejzaży i kwiatów, szkatułka z rzeźbami kalendarzowych zwierząt. Boczny, niewielki korytarzyk prowadzi do drugiego z ogrodów. Niebieskie pawilony kryjące się wśród ogromnych pumeksowych skał i mała, kręta, kamienna ścieżka. Jak dobrze, przynajmniej chwilowo nie przyjmować żadnych nowych informacji. Niezbyt rzucająca się w oczy dziura w ziemi, przykryta drążonym kamieniem. To studnia konkubiny Zhen, ulubionej przez cesarza i znienawidzonej przez cesarzową Cixi, która kazała ją w tymże miejscu
utopić. O samej Cixi wiem niewiele, jedyne, co udało mi się spamiętać, to że wszystko, co o niej czytałam, opiewało zdarzenia raczej krwawe. Wejście kolejnego pawilonu przysłonięto podpiętą ciężką, czerwoną kotarą, poza nią przepastne sale całe pokryte drewnianą okładziną, tym razem jednak nie tak jak wszędzie wokół – pstrokatą. Naturalny kolor ciemnego drewna, szaroniebieski i złoty. Trudno się aż zdecydować, czy fotografować ściany i sufity, czy kilkumetrowe rzeźby wykonane w ogromnych głazach. Na tle drewnianych kasetonów rozgrywają się opisane w kamieniu sceny walk, wyrastają prawdziwe góry, obrośnięte miniaturowymi drzewami i krzewami. Ludzie krzątają się wokół ustawionych na szczycie chat. Większość rzeźb nie ogranicza się do jednej tylko płaszczyzny, pokrywając każdy widoczny centymetr gór. Wzrok przyciąga ustawiona za równie jak przy innych eksponatach zakurzonym szkłem górska łąka, na której czarnym, podrzeźbianym tle znalazły schronienie kolorowe ptaki, wykonane ze szlachetniejszych surowców. Czerwone, białe, zielone, niebieskie kryształy, niektóre szlifowane, inne wkomponowane w scenerię w swej oryginalnej formie. Okrągłe przejście z obu stron, przymknięte grubą, ciężką czerwoną kotarą. Na zewnątrz kręty dziedziniec prowadzi wśród stłoczonych budynków. Na kamiennej posadzce sąsiadują wielkie, puste teraz kotły i ogromne pumeksowe głazy. Więcej tutaj okrągłych przejść, korytarzy usłanych dywanami. Pomiędzy strojne, odnowione domy powciskano małe, znacznie mniej zdobne i mocno obdrapane chatki. Nawet bez ludzi jakoś tak tu tłoczno, brak tej przestrzeni pałacowych dziedzińców, tak jakbym nagle przez to okrągłe wejście przekroczyła granicę prywatnego królewskiego miasta… i wtargnęła do miejsca, gdzie toczyły się i rozstrzygały wszelkie niezbędne dla jego funkcjonowania, a bardziej przyziemne sprawy. W wysokiej podmurówce jednego z bardziej nadgryzionych zębem czasu domów zainstalowano niezwykle małe drzwiczki. Nie ich rozmiar przykuł jednak moją uwagę, lecz kształt. Bo jak przecisnąć się przez drzwi, które nie dość, że niezbyt wysokie, to uformowane zostały w kształt wazonu?
Drewniane, z rzadka poprzeplatane z murowanymi domki, czerwone korytarze – wszystko wydaje się w porównaniu z głównymi atrakcjami opuszczone; brak tu gwaru, czasem tylko w jednym z długich podcieni pojawi się jakiś turysta. Znad dachów wyrastają piętra wież, do których niestety nie sposób się dostać. Świeżo odmalowane parterowe dworki kontrastują z odpadającym, mocno przybrudzonym, czerwonym kiedyś tynkiem murów. Znalazł się nawet zwisający zwój kabli wraz z resztą instalacji elektrycznej, której nie udało się lub nie było potrzeby chować. Hurra!!! Udało się, jest teatr, nie dość, że różny od wszystkiego, co dotychczas widziałam i wyjątkowo ładny, to jeszcze znajduje się na mapce! Trzy-, a może nawet czteropiętrowy budynek; w środku złote schodki, parawan z draperią z chmurami, kilka morskich imitujących fale eksponatów – wszystko mieniące się kolorami i jakby bardziej frywolne. Cały przód budynku jest otwarty tak, by sztuka mogła rozgrywać się nie tylko na parterze, lecz również na piętrach. Czyżby wielki cesarz z całą swoją świtą oglądał przedstawienie z przestrzeni dziedzińca? W sąsiadującym muzeum można dokładnie zgłębić sposób funkcjonowania maszynerii, dzięki której: aktorzy byli w stanie tańczyć na linach, wynurzały się spod ziemi lub spadały z nieba dekoracje, a wewnętrzna scena mogła się obracać. Poza makietami obrazującymi funkcjonowanie teatru muzeum mieści także zbiór kolorowych sztandarów i proporców z symbolami królewskich smoków. Sama przestrzeń bardziej jest od poprzednich nowoczesna, okna nie rzutują żadnych spektakularnych wzorów, ściany pomalowane są gładką bielą lub czerwienią, sufity nie pysznią się kasetonami, nawet przejścia z sali do sali nie mają żadnych framug, żadnych ozdóbek, tylko powieszone na drągu pasy kremowego materiału związane złotą taśmą, które z bliska okazują się jeszcze zwyklejszym bardziej lub mniej zżółkniętym plastikiem. Jedna wystawa się kończy, zaraz w kolejnych drzwiach zaczyna się następna. Tutaj już nie można mówić o ciszy i spokoju – jedna wycieczka przeciska się przez drugą, w małych salkach przewodnicy wymachują chorągiewkami i przekrzykują się przez przymontowane do brzuchów
głośniki. Jasnoniebieski kasetonowy sufit, teraz już z pełnym asortymentem zdobień, ciemnoczerwone drzwi i framugi ze złotymi motywami roślinnymi. A w salach, jak już człowiek się dopcha albo odczeka swoje w kolejce, ma szansę popodziwiać dziesiątki zdobionych dzwonów zawieszonych na drewnianych ramach. Wreszcie wyjście. Przy ścianie smoków młody czarny kocur pręży się, uparcie śledząc małego chłopczyka. Kocur zalotnie macha ogonem, chłopczyk szerzej się uśmiecha, a mama idzie coraz szybszym krokiem, ciągnąc synka za rękę, by jednak jakimś cudem uniknąć powrotu do domu w towarzystwie nowego, czarnego pupila. Druga minęła bezpowrotnie, a tak starałam się znaleźć to muzeum zegarów, w którym dwa razy dziennie wybrane z mechanizmów powoływane są do życia… Znalazłam… w końcu. Ogromne, kilkumetrowe „szafy”, miniaturowe, o wysokości ok. metra, piętrowe domki, zwierzęta, kwiaty – nie brak tu niczego. Widok tych wszystkich mechanizmów w akcji, znając jeszcze zamiłowanie tegoż narodu do mechanicznych zabawek i robotów… eh… to musi być coś niezwykłego! Niektóre tradycyjne, tylko strojne, w innych… w małym, stylizowanym pokoiku wielka donica z zegarem, a z niej wyrastające mechaniczne kwiaty lotosu, pod ścianą zegar wmontowany w złotą ramę obrazu, w głównej sali poza kilkoma budynkami i świątyniami były też konstrukcje piętrowe inkorporujące zwierzęta, otwierające się i zamykające metalowe kwiaty; dla każdej godziny przypisana inna kompozycja. Na środku zatopione w szybach z pleksi zegarki-miniaturki: zwykłe okrągłe, kieszonkowe, zdobione szlachetnymi kamieniami i ciekawsze, np. w formie żuka, gdzie tarcza chowa się pod wysadzanymi błyskotkami skrzydłami. Nie tylko zegary były tutaj niezwykłe – złote kasetony, drewniane, bogato zdobione ściany… Czemu już zamykają… czemu??? Lewa strona Zakazanego Miasta prezentuje się zgoła inaczej. Po pierwsze, znaczna część jest całkowicie zamknięta. W szparze zaryglowanych drzwi da się dostrzec jedynie pył i materiały budowlane. Czyżby dobudowywano od zera nowe zabytki? Tam, gdzie da się wejść, małe korytarzyki przecinają się wzajemnie, prowadząc do kolejnych
dziedzińców i domków. W niektórych znajdują się muzea, np. poświęcone ostatniemu cesarzowi albo starożytnemu pismu rytemu w wielkich głazach. W wielu budynkach można podziwiać umeblowane sale z epoki i inne skarby, które zachowały się do dnia dzisiejszego. Niestety, im dalej od osi miasta, tym więcej kurzu. W mocnym słońcu tym trudniej dojrzeć cokolwiek za taką szybą ozdobioną odciskami palców z jednej, a kurzem z drugiej strony. To wszystko dla mnie coraz mniej ciekawe. Najchętniej rozłożyłabym się na schodach jak mały chłopczyk, oczekujący w pozycji horyzontalnej, aż jego grupa wreszcie łaskawie ruszy z miejsca. Pan, tak jak i otaczające szyby, lekko przykurzony, popisuje się w rogu znajomością kaligrafii. Nie potrafię stwierdzić, czemu w jednym miejscu trudno przecisnąć się wśród ludzi, a inne wyglądają na zupełnie opuszczone. Znów nie wiem, gdzie jestem, tyle tych dziedzińców i korytarzy – tu przechodzi się przez środek domu oszklonym tunelem, tam trzeba zawrócić… trudno się w tym wszystkim połapać. Głośniki już ogłaszają, że czas zmierzać do wyjścia, bo pałac zostanie niebawem zamknięty. Ciekawe, czy ktoś to sprawdza? Tyle tu zakamarków… Co by się stało, jakby tak po prostu zostać? Ostatnie spojrzenie w tył – tabliczka informująca, że poza tą linią bilet wstępu traci ważność i nie można już zawrócić; ogromna, tak jak i od przodu, budynkowa brama i koniec. A takie się to wszystko wydawało małe na mapie… Kolejny park. Wejściówka 2 juany. Podczas krótkiej wspinaczki każda nieazjatycka para cytuje przewodnik – raz facet chce zapunktować przed towarzyszką, raz ona chwali się wiedzą: – A wiesz, że to wzgórze, na które się wspinamy, powstało z ziemi wydobytej z fosy Zakazanego Miasta? Jakoś nie rzucił mi się ten park w oczy, ale musi być dobrze rozreklamowany za granicą, bo miejscowych jest tutaj zdecydowana mniejszość. Na szczycie lekko już zamglony, ale nadal spektakularny widok Zakazanego Miasta. Na postumencie złoty tron, na tle równie złotego
parawanu i sznurek chętnych do sfotografowania się za niewielką opłatą. W promieniach zachodzącego słońca pary we wszystkich językach świata opowiadają sobie wrażenia dzisiejszego dnia. A ja też bym siadła, oparła się plecami o słupek i popijając zimy napój, opowiadała, co mi się podobało, a co nie, przywołując świeże wspomnienia widokiem ginącego w chmurach Zakazanego Miasta. Posągu świątyni fotografować nie można, usiąść też nie ma z kim, to chyba w drogę? Okrążenie terenu pałacu wydawało się z początku mniej czasochłonne, niż miało się to ostatecznie okazać. Znalazłam się na wąskiej, nieszczególnie królewskiej uliczce, z jednej strony normalne, parterowe, lekko obdrapane domki, z drugiej mur pałacu. Kiedy mijałam bardziej wystawnie wyglądającą bramę, coś mnie podkusiło, by zajrzeć w niewielkie okienko, wycięte w metalowym skrzydle mniej więcej na wysokości wzroku. Na szczęście wojskowy, który normalnie przez nie wygląda, akurat się odwrócił, by porozmawiać z jakimś robotnikiem, ale kilkanaście centymetrów, które dzieliło mnie od jego na wpół odwróconej twarzy, i widok karabinu w ręku wystarczyły, bym odskoczyła jak oparzona od czerwonej bramy. Oprócz półprofilu wojskowego udało mi się dostrzec kilku robotników wożących taczki i podnoszących niewiarygodne ilości błyszczącego w zachodzącym słońcu pyłu. Czyżby konstruowali nową część starego pałacu? Z tym ich zmysłem ochrony zabytków… całkiem prawdopodobne. Fosa skręca w lewo, ja wraz z nią. Naprzeciwko niewielkiej przystani mijana grupa chłopaków wykrzykuje chóralnie Hello! A tak już spokojnie dzisiaj było, nawet zaczynało mi brakować zwykle poświęcanej mojej osobie uwagi… Ślepy zaułek, jedyne drogi ucieczki to wejścia do płatnych parków i wcześniej otwarty oraz zupełnie bezpłatny plac. Do budynku bramy, tej samej, na której wisi portret wodza wszech czasów, podjechał wóz strażacki. Dopiero teraz udało mi się dostrzec to, na co wszyscy wokół patrzyli. Piętro prawej strony budynku wcale nie jest jasno oświetlane przez czerwone promienie słońca, a raczej trawione przez ogień. Cały
plac został zamknięty przez wojsko, nad bramą zaczęły unosić się chmury czarnego dymu, gapiów przybywało. Po jakichś pięciu minutach sytuacja została opanowana, a znudzeni taksówkarze i rikszarze robili się coraz bardziej nachalni. Płatny park… Hm… taki mało chiński – sporo przestrzeni, uliczki raczej dla samochodów niż dla rozmarzonych pieszych, wszystkie budynki w tym samym stylu, co pałac, już pozamykane. Człap, człap, człap… Tiananmen nadal pełen wyznawców, cały chodnik pokryty jest sprzedawcami czegoś, są małe latawce, powiązane jeden do drugiego, gotowana kukurydza, woda i owoce na patyku w cukrze. Wlokę nogę za nogą, sklep z pamiątkami, bez rewelacji, wszystko drogie, nie tak jak w pałacu, ale to na pewno nie są ceny, których spodziewano by się po Chinach… Dwie dziewczyny kupują jian bing od ulicznego sprzedawcy, mhm… gorący naleśnik… i jeszcze MuDan opowiadała, że tutaj są takie dobre! W przymglonym świetle wózkowej lampy pokazałam, że też chcę jednego. Za pomocą serii pukań w szybkę i uśmiechów doszliśmy do porozumienia w kwestii dodatków. Pan, uśmiechając się bez ustanku, przygotował dla mnie ogromnego naleśnika, posmarowanego, za pomocą ściennego pędzla, pastą smakową, potem tu i ówdzie przez środek ostrą, z jajkiem, szczypiorkiem i chrupiącym faworkowym wafelkiem. Wielki, w porównaniu z tymi z Hangzhou, naleśnik za całe 4 juany. O, jak dobrze, kolory znów są żywsze, dźwięki i zapachy ciekawsze… Jak to dobrze wreszcie coś zjeść! Nawet moja uliczka jest jakoś bliżej. Nietrudno znaleźć, tylko na tej jest taki tłum, w przydrożnym sklepie zaopatrzyłam się w napoje, jogurt i jakieś chlebowe słodycze. Słodycz smakował tak, jakby ktoś posklejał ze sobą okruchy lekko czerstwego, słodkiego chleba. Nawet dobre, dziwne trochę, ale dobre. – Chodź do naszego sklepu! Wejdź do naszej restauracji – wołają z każdych drzwi. Żeby już tylko schować się w moim małym pokoju, może napisać, co się dziś zdarzyło… W mikroskopijnej łazience prysznic zalewa wszystko; trudno, żeby
nie zalewał, jeżeli całość, umywalka i kibel, mieszczą się w kwadracie metr na metr, a nad wszystkim wisi prysznic. W bezpiecznym hotelowym pokoju głowa zaczęła mnie niemiłosiernie boleć. Internetu niestety nie ma, Leandro nie odpowiada na komórkowe sygnały, a przy każdym, nawet najmniejszym ruchu przeszywa mnie ból. Nigdy nie czułam niczego takiego, nawet na największym z największych kacu, jakby ktoś raz rozciągał, a raz ściskał mi czaszkę. Towarzystwa dotrzymuje mi już tyle razy oglądany serial. Nie dam rady już nic dzisiaj napisać, bo jedyne, co przechodzi mi przez myśl, to życzenie, by ból wreszcie minął. Jutro zdecydowanie trzeba poświęcić więcej uwagi jedzeniu. A na dziś DOBRANOC.
4.11.2010, czwartek Wielki Murze, nadchodzę! Kurtka, woda, aparat, pieniądze – część na szyi, reszta do kieszeni. Zimno dzisiaj, nawet rękawiczki wdziałam. Wcześnie jeszcze, pod domem naprzeciwko nie ustawiono nawet świeżych porów. Złote, wypolerowane dotykiem dłoni, potworne kołatki błyszczą na tle czerwieni masywnych drzwi hotelu. Tylko samotny wojskowy mija mnie na mojej małej, bocznej uliczce. Nawet na głównej brak wieczornego gwaru, większość sklepów jeszcze pozamykana, dopiero jedna, biednie wyglądająca restauracja otworzyła drzwi. Wprost na ulicy ustawiono wielkie garnki, pełne wrzącego oleju i sita do gotowania na parze. – Może xiao long bao dla panienki? – Nie, nie, dziękuję – mówię, dzisiaj już z uśmiechem. W każdym z otwartych kuchennych okien przygotowywane są długie, smażone na głębokim tłuszczu paluchy, podobne do tych serwowanych w naszej przy uniwersyteckiej restauracji. Bar fotograficzny. Drzwi już otwarte, ale nie ma prezentowanej wczoraj wieczorem wystawy czarnobiałych zdjęć. Z jednej z zatłoczonych kuchni wychodzi kucharz i grzecznie zaprasza do mocno parującego środka restauracji. Przed następnymi otwartymi drzwiami dopiero wystawiono, na razie włożone jeden w drugi, czerwone plastikowe taborety. Po lewej trzy raczej mizerne
roślinki w niezbyt ozdobnych ciemnych doniczkach, z prawej czekają przygotowane już garnki i sita. Tutaj nic się przed klientem nie ukryje. Klatki schodowej, której wejście jeszcze wczoraj wieczorem było tak szczelnie zastawione rowerami, dziś broni tylko jeden jedyny skuter. Mijany bar zdobi klatka z dwoma ptakami – dużo ich tutaj; pamiętam, że podczas poszukiwań hostelu natknęłam się na kilka takich. Zawsze tak samo: zawieszone blisko wejścia, niezależnie od panującej temperatury. Przed jedną z bram czeka już gotowa do pracy riksza; ta brama jest jeszcze pełna zalegających w niej od wczoraj pojazdów. Trzech mężczyzn z wolna zmierza do pracy. Na ulicy ledwo widoczny zza morza samochodów chłopak w jaskrawopomarańczowym kostiumie i białej maseczce wytrwale sprząta ulicę. Chodnikiem śmignęła przede mną dziewczyna wioząca na rowerowym bagażniku spory pęk porów. Czas zaopatrzyć się w prowiant, jeden wyjątkowo twardo wyglądający smażony warkocz i spory trójkąt sklejonych karmelem nasion słonecznika – 8 juanów. Nie tylko królewskie siedziby udekorowane są barwnymi malowidłami. Od czasu do czasu po drodze pojawia się jakiś bardziej od innych kolorowy sklep z pamiątkami. Metro nawet w godzinach szczytu, czyli okolic 8:00, nie zapełnia się zbytnio. Według przewodnika miałam iść jakieś 700 m w prawo. Okolica… hm… wygląda na autostradę – wszędzie jakieś kładki, przejazdy. Szkoda, że kładka zaczyna się dopiero od czwartego pasa. Nic to, idę w ślady jakiegoś chłopaka i lawiruję między samochodami. Z kładki udało mi się dostrzec przystanek z właśnie odjeżdżającym 919. Jak to wszystko blisko, jak łatwo poszło, hurra! Wielki Murze, nadchodzę! Na przystanku jest nawet rozkład jazdy, ale mojego Badaling jak na złość na nim nie ma. Trybiki się kręcą… hm… a może tutaj też mają taki chiński 919 Bis, jak mój B1 w Hangzhou? Lepiej jeszcze się upewnić. Znów bogate słownictwo, czyli nazwa miejsca i palcem w książce numerek 919 z jakimś znaczkiem, chłopaczek też bardzo zaawansowanym angielskim (YyyyAAAaayYYyyyy) tłumaczy i pokazuje palcem w stronę bramy. Uffff… Jeszcze kilka niełatwych do sforsowania ulic i oczom ukazują się
zaparkowane pod samą bramą kolejne autobusy z numerami 919, tym razem 919 plus znaczek. Wsiadam do wskazanego przez panią z biletowej budki autobusu, z wierzchu na szerokość taki jak nasz, ale w środku zamiast dwa plus dwa rzędy mieszczą się aż trzy plus dwa. Siadam w trójce. Autobus powoli się zapełnia i zostaję ściśnięta na tych kompletnie niedorzecznych fotelach. Połowa drogi za mną – przydrożna tabliczka obwieszcza 27 km do celu. Przystanek, ludzie już stoją na korytarzu, a wielu nowych podróżnych jeszcze niecierpliwi się na zewnątrz. Kierowca rozejrzał się, wstał i zaczął wydzierać się na pasażerów, pokazując palcem, gdzie jeszcze jest masa miejsca, w którym mogliby się upchnąć i ścieśnić. Ludzie wsiedli, kierowca się opanował i pojechaliśmy dalej. Na przodzie babulinka bez zębów, ma może metr dwadzieścia, ledwo wystaje zza fotela, ale ani jeden z trójki nastolatków z rzędu obok nie chce się zamienić na stanie w tym tłoku. Przez cały ten niewyobrażalny tłum przepycha się mała bileterka, która dopiero w drodze powrotnej zdecydowała się podejść do mnie. Wyciągnęłam nawet przygotowane wcześniej pieniądze, ale wcale nie poszło tak łatwo. Pani coś tłumaczyła i machała ręką w stronę wejścia. W końcu przy pomocy współpodróżnych udało nam się dojść do porozumienia, że nie posiadam i nie chcę stać się właścicielką karty miejskiej. Pani wyciągnęła w końcu pliczek kolorowych biletów w różnych cenach i wydzieliła mi moje świstki. Grupowe rozwiązywanie problemów językowych, jak widać, wpływa wyjątkowo dobrze na morale, bo nagle wszyscy zaczęli się do mnie i do siebie nawzajem uśmiechać, opowiadając coś jeden przez drugiego. Wyglądało na to, że mój przystanek nie jest ostatnim na trasie, więc całą uwagę starałam się skupić na znalezieniu kawałka odsłoniętego okna i odszyfrowywaniu pojawiających się drogowych znaków. Znak Badaling. Hurra!!! Połowa ludzi wytoczyła na zewnątrz, reszta starała się szybko zająć jak najbardziej strategiczne pozycje. Słońce świeci mocno, ale nie grzeje wcale. Z wczorajszej wiosny nagle zrobił się mroźny, słoneczny, wczesnozimowy poranek. Zaczynam nawet pluć sobie w brodę za brak szalika; kaptur kurtki już szczelnie
opatula głowę. Co kilkadziesiąt metrów zawieszono ogromne, kierujące w stronę Muru znaki. Wszystko wydaje się nowe, jakby zbudowane dopiero w ciągu kilku ostatnich lat na potrzeby najsławniejszej chińskiej atrakcji. Mały placyk, cały okrążony sklepami na tle osłonecznionych wzgórz, po których wije się Wielki Mur. Są pewne zalety poruszania się po Chinach samodzielnie, bo tutaj nikt tego nie robi! Kolejka przewodników do kasy grupowej zakręca, tak samo do bramek wejściowych, a dla mnie wszystko bez kolejki. Kilka skalnych stopni… hm… i teraz co, w lewo czy w prawo? Wycieczki w prawo, to i ja. Nieszczególnie stromo, przynajmniej na razie. Słońce też zaczęło wreszcie grzać, wycieczki jeszcze się kotłują przy wejściu. Żyć nie umierać… Wspinają się ze mną wszyscy: bezzębne babcie w powyciąganych swetrach, nastolatki przystające, by uwiecznić się z palcami zaciśniętymi w znak wiktorii, są rodzice z dopiero stawiającymi pierwsze kroki dziećmi, a nawet biznesmeni w garniturach. Może i mi niezbyt udaje się autofotografia, ale inni w fotografowaniu mnie wydają się coraz bardziej wprawieni. Wreszcie zdecydowałam się, nauczona wczorajszym „głowobolącym” doświadczeniem, usiąść i sprawdzić, jak smakuje smażony warkocz. Wszyscy członkowie jednej z rodzin bezceremonialnie, jeden po drugim zaczęli się koło mnie rozsiadać i robić wspólnie ze mną zdjęcia. Zanim udało mi się dojść do połowy śniadania, jakiś pan w wymiętym garniturze też postanowił skorzystać z okazji, skoro kolejka do takiej fotograficznej atrakcji się zwolniła… O losie… Swoją drogą paluch był przepyszny. Trochę grzdułowaty, niezbyt nasiąknięty olejem, nie całkiem miękki, ale nie żeby sobie zęby łamać, taki trochę słodki, ale niemulący. Pewnie łakomie spałaszowałabym całego, gdyby nie niezapowiedziana sesja fotograficzna. I po co im te zdjęcia? O, patrzcie, tutaj Wielki Mur, a na tym zdjęciu jakaś dziewczyna je śniadanie… Rzeczywiście, niezwykła pamiątka. Od czasu do czasu płaska powierzchnia drogi zastąpiona zostaje schodami, nie żeby zależało to od stopnia wzniesienia, bo wiele jest takich miejsc, gdzie może podejść nie jest trudno, ale zejść tak, żeby się
nie ześliznąć na wypolerowanych przez miliony milionów stóp kamieniach, to prawdziwa sztuka. Swoją drogą ciekawe, jak oni się tędy poruszali, gdy na dodatek wszystko było skute lodem… Inaczej niż w przypadku Hangzhou, w to, że tutaj pada śnieg, nie wątpię, nawet dziś jakoś lepiej się czuję w rękawiczkach… Od czasu do czasu mijam jakąś niewielką wieżyczkę, w której cienkim gardle jak zwykle tworzą się kolejki. Poza tym idzie się całkiem przyjemnie. Ludzi sporo, szczególnie jak na środek tygodnia, ale nie aż tyle, by uprzykrzali człowiekowi życie… No, może oprócz tego śniadania… Góry jak na dziecinnych obrazkach – każdy kolejny łańcuch coraz bardziej niebieski, każdy jakby coraz bliżej szaroniebieskiego koloru chmur. Lekko uschnięte już, przygotowujące się do zimy drzewa, niewielka wioska, pewnie to ten mijany kompleks sklepów i górskie szczyty. Nie tylko z powodu wylanego przez budowniczych potu warto tutaj przyjechać. Cały balustradowy murek, choć podobno nie tak dawno odrestaurowany, pokryty już graffiti w stylu Tu byłem. Jedne pieczołowicie wydrapane, inne tylko namazane, często zanikającym już markerem. Pamiętam, jak pani Ł. na zajęciach z historii sztuki opowiadała, że już w czasach starożytnych ludzie wykazywali potrzebę uwiecznienia w jakiś sposób swojej wizyty; udało się odszyfrować liczące kilka tysięcy lat napisy Tu byłem, np. w Egipcie. Czy to, że w tamtych czasach nie było ani wind, ani autobusów czy samolotów, bardziej ich usprawiedliwia, czyni dokonanie prostego dojścia do jakiegoś miejsca bardziej doniosłym i ważniejszym? Pewnie nie, ale może i te relatywnie nowe przejawy twórczości za kilka tysięcy lat znajdą swoje miejsce w podręcznikach. Mija mnie posapująca pani w zgniłozielonej kurtce z futerkiem. Stroju dopełniają buty na obcasach. Ta to dopiero się musi tutaj ślizgać… Kolejne nieudane autozdjęcie, tym razem podchodzi do mnie jakiś pan i zamiast tak jak ostatnie, licząc od śniadania, dwie osoby spytać, czy nie mógłby sobie ze mną zrobić zdjęcia, oferuje się sfotografować mnie samą. A może chce uciec z moim aparatem? Zawsze
muszę wietrzyć jakiś spisek… Podziękowałam i pan bardzo z siebie zadowolony ruszył dalej pod górę. Na prawo gigantyczna reklama szanghajskiego Expo: Jeden Świat, Jedno Marzenie. Mija mnie równie blond i blado jak ja wyglądający ojciec z synem w towarzystwie miejscowego przewodnika. Ich jakoś nikt nie śmie pytać o zdjęcie. Czyżby właśnie po to płaciło się za czyjąś pomoc? Schody w dół, schody w górę. Jakoś bardziej stromo się zrobiło. Sporo ludzi przystaje, by złapać oddech. Ja też przysiadam na murku, trochę, żeby popatrzeć na krajobrazy, a trochę na przechodniów. Najpierw trzech „biznesmenów”: pierwszy w wyciągniętej białej koszuli i za dużym garniturze, drugi, wyglądający na ważniaka, pod marynarką ukrył sweterek w serek, trzeci z założonymi na plecy rękami idzie, wsłuchując się pilnie w słowa szefa. Babuszka w brązowo-czerwonym swetrze i różowej dżokejce przysiadła obok mnie, naraz ktoś z rodziny cyka niestety nam obu zdjęcie. Nie minęło mnie aż tyle osób, a tłok zagęścił się znacząco. Może ci wszyscy ludzie przyszli z samego rana? Taras widokowy. Dwóch wcześniej już mijanych obcokrajowców patrzy w dal, nie zwracając uwagi na opowieści przewodnika. W dole wije się niewielka kolejka, wyglądająca raczej na atrakcję dla dzieci niż środek transportu. Szczęśliwy pan w białej koszuli i spodniach od garnituru pozuje do zdjęcia, obie ręce wyciągnięte w górę w tak typowym tutaj znaku. Ja też zapozuję… Kolejne auto zdjęcie, ktoś podchodzi i puka mnie w ramię – tak, to ten sam pan, który wcześniej pomagał mi się sfotografować. Aż głupio… Wygląda na to, że tylko w kółko się uwieczniam. Każdy chce się zapamiętać. Mama z dwoma dziewczynkami też pozuje. Kolejna para obcokrajowców. Wszyscy chodzą parami, tylko ja sama jak palec. Po blankach Muru najlepiej widać, jak stroma czasami jest ta sławna ścieżka. Robi się gęściej i gęściej, warto czasami zatrzymać się i popatrzyć za siebie. Nawet nie zauważyłam, że droga aż tak się wije. Rozmyślania przerywa mi, można powiedzieć, znajomy już pan. A może chciałabym tutaj zdjęcie, okolica taka piękna… Hm… No
dobra, tutaj chyba mi nigdzie nie zwieje, poza tym praktycznie każdy ma lepszy aparat niż ja… Przynajmniej dowiedziałam się, o co chodzi – pan fotograf uznał, że już „zarobił” na zdjęcie ze mną. Proszę, jaki spryciarz! Przecież teraz nie powiem mu: „Spadaj pan…”. Ale co mi tam, niech zrobi też moim aparatem, jak nie, nikt mi w domu nie uwierzy, że mam tutaj takie wzięcie. Za plecami wepchnął się też roześmiany kolega.
Raz do góry, raz do dołu, znowu stromo, po lewej kolejka linowa. Mam już odpowiedź, dlaczego tłum zdawał się zagęszczać. Mao powiedział kiedyś, że kto nie wspiął się na Wielki Mur, nie jest prawdziwym mężczyzną. A ten, co wjechał?!? Struktura i materiał okalających drogę murków co rusz się zmienia
– czasem wypolerowane przez czas głazy, innym razem wyglądające na całkiem świeże cegły, niekiedy coś pośredniego. Na murku przysiadł chłopak. Przytula ukochaną, teraz oboje w ciszy podziwiają krajobraz. Z jednego z wyjątkowo niewielu sąsiadujących z zabytkiem drzew opadły już liście, z daleka sprawia wrażenie oszronionego. No, zimno dziś, choć już pozbyłam się kurtki. Ohooohoo… teraz już wiem, gdzie staje kolejka… chyba jednak większość wierzy, że Mao wcale nie chodziło o przyjście tutaj na piechotę… Nawet nie ma się jak przecisnąć – tysiące osób tłoczą się, żeby zrobić sobie zdjęcie pod jakąś ścianą. Czy tu wcale nie ma przejścia? A może gdzieś pod tą masą kryją się jakieś malutkie drzwiczki, pozwalające sforsować tę oblężoną wieżę… Trudno cokolwiek tu dojrzeć, za dużo ludzi. Jednak jest – ostry zakręt w prawo i droga schodzi w dół, a na samym środku jakaś babulinka w niebieskiej kwiecistej chustce na głowie pochyla się nad niewielkim stolikiem. Dojrzeć, co robiła, niestety mi się nie udało, ale ręka z aparatem się zmieściła. Z czerwonych pudełeczek wydobywają się okrągłe i prostokątne medale, na których pani specjalnym długopisem graweruje imię szczęśliwego nabywcy. Obok ubranych w czarne rękawiczki bez palców rąk leży niewielki bloczek spiętych spinaczem kartek z imionami wcześniejszych klientów. Każdy metr od zatłoczonej wieży robi różnicę. Z początku krząta się jeszcze sporo osób, na kolejnych schodach spotyka się już tylko siedzących „podróżników”. Następne kilkanaście metrów i nagle ludzie tylko gdzieniegdzie podpierają się o poręcze. Tylko kilka osób skusiło się na obiad na schodach… No, teraz można wreszcie popodziwiać widoki. Przymrożony, nadal mglisty krajobraz, a pod nogami… graffiti. Widać tutaj, gdzie docierają tylko nieliczni śmiałkowie, bo od stacji kolejki dzieli nas aż ze 200 m. Skrępowanie znika, bo ludzie podpisują się na każdej możliwej powierzchni. Schodzimy, całe rodziny, jeden za drugim starają się jakoś zejść po gładkiej, wyślizganej powierzchni; dobrze, że chociaż jest poręcz. Całe
płyty zryto napisami. Kolejne schody w dół; jeszcze nigdzie nie było tak stromo. W dole tylko kilkumetrowy placyk i znów droga wspina się na kolejne wzgórze. Dwójka rodziców pomaga zejść nieradzącemu sobie jeszcze ze stawianiem kroków synkowi. Chłopaczek opatulony jest w brązową, skórzaną kurtkę, z której wystaje tylko zgolona głowa. Jedynie na samym czubku zostawiono mu kępkę czarnych włosów. W połowie drogi dzwoni Leandro. Hurra… nareszcie! Z początku nie wierzy, gdzie jestem; w końcu o Wielkim Murze słyszał chyba każdy, tylko że zawsze wydaje się on jakoś tak niemożliwie odległy. Ludzie przechodzą. Niektórzy się odwracają, przystają, zaglądają mi w twarz. Leandro opowiada o swoim dniu. Jakiś facet w towarzystwie matki i narzeczonej przystanął i wygrzebuje z torby aparat, podchodzi, cofa się, rozmawia z pozostałymi, znów podchodzi, wyciąga dłoń z aparatem i udaje, że naciska przycisk. Macham głową; co mi za różnica, już tyle osób mnie dziś fotografowało… Najpierw teściowa – siada, rączki na kolanach, wyprostowana, potem narzeczona, ta już się nie boi, obejmuje mnie ramieniem, przytula, a ja nadal wiszę na telefonie, relacjonując na żywo. Daję też i mój aparat, pani wydaje się bardzo zadowolona z faktu, że też chcę się z nią fotografować. Pomachali głowami, pouśmiechali się jeszcze i zostałam sam na sam z Leandrem… tyle że na drugim końcu świata. Na wspomnianym małym placyku rozłożyli się kolejni medaliści, na Huang Shan też ich było pełno. Marcin na pewno ucieszyłby się z takiego cacka, mógłby się chwalić w szkole! – How much? – Fifteen. To w porządku, chyba na Huang Shan było 10, ale i atrakcja tam „mniejsza”. W tak samo wymiętym jak u pani w chustce notatniku napisałam imię bratanka, o dziwo, nad nim nie widniały tylko chińskie nazwiska, było nawet coś po arabsku. Ciekawe, jak z tym sobie pan poradził, bo Marcin, przyznam się, że choć drukowanymi, wyszedł mu dość graślawy. Nieważne, słońce świeci, pamiątka jest, dam dwie dychy, to jeszcze zostaną mi drobne na autobus… Pan wyciąga rękę, coś tam poszeptali z kolegą i pyta, gdzie reszta… Jaka RESZTA!!!
– Fifty… – O nie, nie… Tak łatwo się nie dam, mówiłeś pan fifteen, to fifteen, a nie żadne fifty. Cham jakiś, oddawaj mi pan pieniądze, bierz ten swój zasrany medal i tyle. – No, no, forty… – Co za dziad, żadne tam czterdzieści, miało być piętnaście! – My last word: thirty, very cheap, very cheap… – Też mi promocja, miało być 15 i spuścił do 30… Odkładam medal na kupkę już zrobionych i wyciągam rękę po pieniądze. – I said fifty, twenty five good price… – Panie, jak pan nie znasz numerków po angielsku, to pisz na kartce, a nie będziesz ludzi naciągał! Co za idiota, jak to można takim badziewiem humor człowiekowi zepsuć! Już wiedziałam, że mi tej piątki reszty nie zwróci. Jak powiedział: „dwadzieścia”, machnęłam ręką, i starając się przynajmniej miną wyrazić niezadowolenie, poszłam przed siebie. Dziad jeden. Grryyy… A tak mi było tu dobrze. Czemu oni muszą to robić? Czemu ludzie nie mogą być uczciwi? Zupełnie jak w Tunezji. Żeby ich wszystkich piekło pochłonęło… Oddychać… oddychać… słońce świeci, zrobiło się przecież cieplej, jestem na Wielkim Murze, do cholery, jest z czego się cieszyć! I w górę, i w dół, wiem, dlaczego ten kawałek trasy jest mniej popularny. Uff… ale jeśli tyle schodów pokonałam, żeby się na tamtą górę wdrapać, i to jeszcze w deszczu, to tutaj nie dam rady? Na końcu jakby jakiś fort… hm… wygląda ciekawie. Trochę było ciężko, ale roztaczający się widok wart jest odrobiny potu. To, co z dołu wyglądało na koniec wędrówki, okazuje się bramą otwierającą nowe możliwości. W przeciwieństwie do zatłoczonej ściany, w której za nic nie mogłam się dopatrzeć drzwi, tutaj spokojnie można wejść do środka… to znaczy spokojnie jak już na wyjątkowo stromej powierzchni, niestety pozbawionej schodów, przeczeka się, aż przepychający się w małym wejściu Chińczycy wreszcie skończą swoje rytuały. W środku mało wystawnie, kolejny producent medali, kilka
kamiennych okien; wygląda na to, że kawałków Muru jest w okolicy jednak więcej… Jeszcze przez kilkaset metrów krząta się tutaj kilka osób, zaraz bowiem ostatnie niedobitki skręcają w prawo do wyciągu. Może już wracać? Za schodkami kolejki spotyka się już tylko ludzi wydrapujących coś w kamieniu. Wreszcie zrobiło się ciepło, wszyscy zdejmują kurtki, dzieci krzykiem pokazują swoje niezadowolenie z wybranej przez rodziców drogi powrotnej. Jak to nie kolejką? I jedno za drugim w krzyk i w lament. Mur ciągnie się po praktycznie wszystkich okolicznych wzgórzach. Ciekawe, czy można przejść całość? A może pozostały już tylko niepołączone ze sobą kawałki? W mocno już wygiętych zębach krenelażu od czasu do czasu pojawia się kolejna, ustawiona na szczycie wzgórza baszta. 45 stopni, potem w dół, a potem… już całkiem schody do nieba. Ale jak tu dobrze, jak spokojnie, jeszcze słoneczko świeci. Ach… Podbiega do mnie dziewczyna, jej chłopak z ogromnym teleobiektywem przystanął na poprzednim wzniesieniu. A w sumie co za różnica? Dobrze, że nie tylko faceci mają takie potrzeby. Nie ma nikogo, sialalalala! ZUPEŁNIE NIKOGO. W górę i w dół, a na lewo i na prawo kilometry pięknego krajobrazu. Coś jest nie tak. To przecież niemożliwe, żeby tak po prostu ZUPEŁNIE NIKOGO tu nie było. Czemu ostatni napotkani ludzie zawracają już tutaj? Mija mnie dwóch podśpiewujących panów. Uff… jednak nie jestem tak całkiem sama. Naprzeciw mnie widziana wcześniej baszta, tylko że prowadzą do niej monstrualne schody… NIE CHCE MI SIĘ JUŻ! Chcę usiąść… to znaczy iść dalej mogę, ale coś mi mówi, że tam dalej wcale nie ma przejścia… a żeby wdrapywać się tylko po to, by zaraz wrócić… Jakoś nie mam już motywacji. Śpiewający panowie poszli na szczęście przodem – jeden wolno, przystaje jeszcze, żeby porobić zdjęcia, drugi praktycznie wbiega, tylko czasami zatrzymuje się, by coś krzyknąć do kolegi. Tak jest, wy się wdrapcie, jak gdzieś mi znikniecie z oczu, to idę. Jakoś łatwo się ostatnio poddaję… Z pewnej odległości można było świetnie zobaczyć, że co prawda
poza basztą, do której nie chciało mi się już wspinać, Mur jest, ale jego stan w niczym nie przypomina tego z mojej strony. Tutaj może kamienie są już czasem mocno wyślizgane i pokryte rytym graffiti, ale budowla przynajmniej tworzy spójną całość… Tam tylko gdzieniegdzie Mur ozdobiony jest jeszcze obronnymi zębami, nadal wije się, jak wcześniej, raz się wznosi, raz opada, tylko że teraz czasem brak jakiejś wyglądającej na niezbędną do wędrówki części… Czyżby wyrwy spowodowane były destrukcyjnym działaniem czasu? A może tak jak we wspaniałym koloseum El Dżem w Tunezji to nie czas zniszczył zabytek, lecz ludzie rozkradający cegły na użytek nowych, bardziej obecnie potrzebnych dróg i domów? Tuż za rozwidleniem prowadzącym do wagoników kolejki rozbił się biwak… scena była wyjątkowo niecodzienna: na środku drogi, na jednym z bardziej płaskich miejsc, usiadło w kółku po turecku jakieś dziesięć osób. Każdy otworzył plecak i począł z niego wyrzucać dziesiątki plastikowych paczek z jedzeniem – jeden wygrzebywał też z torby gotowane jajka, świeże ogórki i co tam jeszcze było w zanadrzu. Na środku obozowiska wyrosła nagle prawdziwa góra jedzenia, a zadowoleni uczestnicy happeningu od razu wzięli do otwierania i pałaszowania zawartości kolorowych opakowań. Prawie na każdym kawałku pozbawionym schodów ktoś leżał. Nagle w ciągu godziny wszystko się zmieniło, nikt się już nie pcha, nic nie ogląda, wszyscy powyciągali kocyki, jedzenie i korzystają z pięknego popołudnia. Mogliby co prawda zostawić trochę przejścia… ale za dużo nie można przecież wymagać. Na wąskich schodach wymijam wychudłego staruszka, kurczowo trzymającego bezużyteczne w tym momencie okrycia. Są tu wszyscy: młodzi i starzy, biedni i bogaci, mała dziewczynka w różowej bluzie wyrwała się z rodzicielskiego uścisku i teraz o własnych siłach pokonuje strome stopnie. – Can I take your picture? – pyta jakiś facet. Nieee! Już mi się nie chce pozować. Nie chce mi się uśmiechać. Szkoda, że nie było tam przejścia i że ten opustoszały, skąpany w słońcu Mur, zupełnie przecież inny od tego pełnego turystów miejsca, nie
ciągnie się jednak wiecznie. Nie musiałabym znów wracać i w ramach odstresowania dopowiadać sobie w myśli losów mijanych osób. Złotobrązowa torebka, kurtka z kapturem wykończonym puszkiem i szpile, obok mamusia, już mniej wykwintna, zmęczona twarz, „ozdobiona” okularami, wyciągnięty sweter w paski i biała, bezkształtna, dzianinowa czapka. Stopy stawiane z równym wysiłkiem, ale nie z powodu obcasów. Dźwiękowi kroków towarzyszą rytmiczne postukiwania dzierżonej w dłoni laski. Pan z białą reklamówką rozmawia przez telefon, wsparty ramieniem o blanki Muru. Dziś chyba jakiś dzień wojskowego – obok przebiegł cały szwadron chłopaków w zielonych mundurach. Już zaczęłam się w myślach ganić za zwłokę przy wyciąganiu aparatu, gdy przemaszerowała koło mnie najpierw druga, a potem trzecia szansa. Każdy uśmiechnięty, lewa, prawa, lewa, prawa, w szmacianych, równie zielonych jak reszta stroju tenisówkach. Lewa, prawa, lewa, prawa, tap, tap, tap. Kręta droga, za plecami zieleni się od mnogości mundurów, a przede mną – mieni się różnobarwnymi strojami babulinek. Mijam kolejną wycieczkę, przewodnik, tak samo jak wszyscy poprzedni, krzyczący, ale grupa tym razem w wieku znacznie powyżej średniego. Wszystkie panie w dziwnie związanych biało-niebiesko-różowych chustach na głowach, w niebieskich koszulach z biało-różowymi zdobieniami i czarnymi zakończeniami rękawów. Do kompletu czarne spodnie, czarne od góry, od kolan w dół doszyto seledynowy materiał, oddzielając obie części kolorową tasiemką, którą obrębiono również dół nogawek. Wszystkie stroje identyczne, tylko buty się różnią. Jedne w tradycyjnych, inne w czarnych czółenkach i obowiązkowych białych skarpetach, większość jednak nowocześnie, w adidasach. Myślałam, że kolorowe składane krzesełka Chińczycy noszą ze sobą tylko tam, gdzie są kolejki, ale mają je też i tutaj, może z lęku przed prawdopodobnie oplutym chodnikiem. Wiele babć odpoczywa pod ścianą na takich właśnie minitaborecikach. Wróciłam do punktu wyjścia. Uhuuu! Mogę iść do domu! Tylko że po drugiej stronie placyku też wije się Mur… taki pusty, odludny, skąpany w słońcu… hm… a co mi tam, i tak przecież chciałam jeszcze pochodzić.
Wdrapię się na pierwsze wzniesienie i teraz już na pewno robię przystanek! Ufff… ciężko trochę… Ciekawe, czemu większość ludzi idzie w drugą stronę, jak dla mnie tutaj jest zupełnie tak samo. Podejrzane. Mija mnie niewielka tym razem grupka żołnierzy… i żołnierek, bo dziewczyn jest tu prawie jedna trzecia. Dwie wyprężają się, żeby zobaczyć coś nad wyjątkowo wysokimi w tym miejscu ścianami. Wszyscy cieszą się z wolnego dnia. Jeden z mundurowych podskakuje, by uwiecznić się w locie. Tutaj z nimi przecież nie usiądę… człap, człap, człap. Na samym szczycie małe schodki prowadzące w głąb. Nad nimi metalowa, czerwona plakietka, a tam duży wykrzyknik na białym tle coś nabazgrane po chińsku i genialne tłumaczenie: Commit no Nuisance… ciekawe, jakie niuanse tutaj ludzie popełniali? Z mijanej baszty można skręcić do wyciągu. Dziwne, skoro prowadzi tutaj kolejka i wcale nie trzeba się wspinać, to gdzie się wszyscy podziali?!? Dwie sroki krążą mi nad głową, co i raz siadają to po jednej, to po drugiej stronie… delikatny, chłodny wiatr, szelest drzew, mocne, popołudniowe słońce i te ptaki na tle błękitnego nieba. Nic, nic, nic, ani żywej duszy… jak tu pięknie. Znów trasa dobiegła niestety odnowionego końca, na czymś na kształt tarasu widokowego czeka już pan wyciągający rękę po drobne. Jak on się tutaj uchował, przecież tutaj zupełnie nikogo nie ma!!! Z tarasu widać kolejne części Muru, które jeszcze nie doczekały się uwagi konserwatorów. W drodze powrotnej jeszcze zbyt nieśmiała, by się targować, wdałam się w niepotrzebną dyskusję z panem rzeźbiącym w płytkach. Już w pierwszą stronę zwróciłam na niego uwagę, głównie dlatego, że siedział na wyjątkowo dziwnym urządzeniu… no, czymś. Coś, na czym siedział, podparte było pośrodku na niewielkiej desce, na której pan, zdrapując szkliwo z kolejnych jednobarwnych płytek, lekko się huśtał. Nieźle mu to dłubanie wychodziło, w ustawionej pod ścianą kolekcji znalazły się pejzaże z Wielkim Murem, a nawet dwie zajadające się liśćmi pandy. Niestety, nawet mocno wymięta całodziennym chodzeniem nie wyglądam na kogoś, komu można zaproponować uczciwą cenę. Za
małą płytkę zażyczył sobie 200 juanów. Jak odchodziłam, coś tam krzyczał, że no dobra, może być 120, ale mi już nie w głowie było wracać i się kłócić. Kobiecina w trójkątnym kapeluszu, skulona w cieniu, oferuje przechodniom białe T-shirty Ja tu byłem – Wielki Mur 2010. Rozmnożyli się, czy co? Pół godziny temu nie było nikogo, a teraz jak grzyby po deszczu. Czyżby wiedzieli o nadchodzącej amerykańskiej wycieczce? Głód chwyta, może nie za serce, ale weszłoby się do jednej z mijanych restauracji. Nic to, doczekam już miasta. Lepiej iść szybko do autobusu, bo jeszcze się okaże, że uciekł mi ostatni. Na przystanku, na którym wysiadłam, ustawiły się teraz dwie kolejki, a może, żeby sprecyzować: jedna kolejka, ładnie ustawiona wzdłuż metalowych bramek i druga… hm… raczej masa bezładnie krzątająca się po chodniku. Przyjechał jeden autobus, ludzie wysiedli, kierowca nawet nie otworzył drzwi dla wsiadających i pojechał w siną dal. Dziesięć minut niecierpliwego oczekiwania i zza rogu wyjeżdża następny. Znów wszyscy się podrywają, prostują i przygotowują do abordażu. Znowu nic, ludzie wysiedli, oczekujący jeszcze pokrzyczeli na kierowcę, ale wyglądało na to, że jedzie tylko na końcowy, a nie do Pekinu. Znów nikt nie wsiadł, a autobus znikł za zakrętem. Kilka kroków przede mną, w labiryncie metalowych bramek, rodzina z małym dzieckiem. Babcia nawet nie zauważa, jak jeden z tych śmierdzących żuków drepcze jej po dłoni. Nie żebym miała awersję do robaków, ale te, zgodnie z tym, co mówiła MuDan, naprawdę strasznie cuchną. Trójka podstarzałych Amerykanów ustawiła się na końcu. Ludzi jest tyle, że nawet jak przyjedzie pusty autobus, to i tak wszyscy się nie zmieszczą. Oni chyba też to zauważyli… Kolejne dziesięć minut – wszyscy zaczynają się już niecierpliwić, rozglądać, potupywać i przestępować z nogi na nogę. W końcu zza zakrętu wynurza się kolejny autobus, zajeżdża całkiem blisko bramek, ale też tylko po to, żeby narobić nam nadziei. Zaparkował koło bezładnej grupy czekającej na chodniku. Ludzie wysiedli, a kierowca zgasił silnik. Amerykanie popatrzyli na siebie, poszeptali i ruszyli pędem ustawić się pod drzwiami
zaparkowanego auta. Jeszcze kilka osób poszło ich śladem. Może też by iść? Może to właśnie stamtąd ma odjechać? Przecież nigdzie nic nie jest napisane… Wszyscy zrobili się jacyś nerwowi – jedni uciekali na chodnik, inni, widząc, że nie ma już po co ustawiać się w kolejce, zaczęli tworzyć drugą alternatywną do miejsca, gdzie powinny się pojawić drzwi autobusu. Zza wzgórza doleciał nas warkot silnika. Znów zapanowało ogólne ożywienie i w chmurze kurzu pojawił się tak długo wyczekiwany transport. Autobus był pusty. W kolejce zapanował nagle totalny chaos; to, co dzieje się przy drzwiach pociągu jadącego w pierwszych dniach wakacji nad morze, to nic – tutaj to dopiero walka o życie. Matki ze środka kolejki podają dzieci reszcie rodziny stojącej z przodu. Wszyscy się pchają, okazuje się, że separator tylko spowalnia prąd. Ludzie wychodzący z metalowych korytarzy starają się złapać jakoś drzwi, z prawej napiera reszta, do tej pory krzątająca się po chodniku. To co, że ktoś jest z dzieckiem, to co, że ma 90 lat? Tłum wie, że trzeba się przepchać. Myślałam, że już się nie uda. Wtem jeden z niezbyt postawnych panów postanowił własnym ciałem zatarasować przejście kolejkołamaczom. To moja szansa. Niesiona siłą napierającego z tyłu tłumu, jakoś wczłapałam się po schodkach. Wydawało się, że weszło już tutaj tyle osób, a nadal siedzenia są wolne – tutaj jedno, tutaj jedno w środku, o tam, przy środkowych drzwiach, są dwa; i tak na drugim ktoś siądzie, ale przynajmniej będę mogła zająć „większe pół”. Już nie zwracałam uwagi na toczące się przed drzwiami wojny; wkrótce nie było nawet jak, bo i w środku zrobiło się zbyt gęsto. Obok mnie usiadł jakiś przysuszony pan w średnim wieku, szczerząc się lekko i bezzębnie. Niedługo trwała jednak jego beztroska… Dwa wolne siedzenia – to musiało być podejrzane. Pana obok wygoniła kasjerka. Mnie na szczęście się nie oberwało i do końca podróży spokojnie siedziałam, gapiąc się tępo w okno. Może oba siedzenia należały do niej? Gdy już usiadła, wydawała się zadowolona z towarzystwa, ja zresztą też. Znacznie lepiej jest siedzieć na podwójnym siedzeniu z niewielką uśmiechającą się panią, która stale znika w tłumie, niż na środku trójki, ściśnięta między dwójką gapiących się w to, co
właśnie czytam lub piszę, ludzi. Wracamy. Za oknem mały samochód, wiozący na dachu wielki, dwuosobowy materac. Przejeżdżająca kobieta gada przez telefon, drugą ręką na zmianę z przytrzymywaniem kierownicy łuska prażone kasztany. Budynek – zwykły, kwadratowy, przeszklony, nieprzesadnych rozmiarów, za to rusztowanie – zamysł artystyczny twórcy – prawie podwaja jego wysokość, tworząc z niego wielką metalową kulę, mocno przykurzoną przez pekińskie „świeże” powietrze. Już od dawna jedziemy przez miasto, ale czy to blisko, czy jeszcze nie, nie mam pojęcia, a może znów autobus pojedzie gdzieś w nieznane, a mój przystanek mignie mi w oddali za oknem? Wsiadający i wysiadający w mieście przy obu operacjach przytykają swoje karty magnetyczne do kasownika. Jacy sprytni. Może i więcej zachodu, ale płaci się od przystanku! Znowu boli mnie głowa. A tak sobie po wczorajszym obiecywałam, że dziś będę już poważnie podchodzić do sprawy posiłków! Jeszcze tylko wyjść jakoś z tego labiryntu ulic bez przejść dla pieszych. Do metra i do domu. Zmęczenie, ból głowy… A może do metra i na dalsze zwiedzanie, np. do Hutongu? Zmęczenie, ból głowy… Tak, tak najlepiej do Hutongu na piechotę; na mapie nie wydaje się daleko. Grunt to konsekwencja, szczególnie w tym dbaniu o zdrowie… Na jednym z przejść bez przejścia czekam z dziewczyną – z miejscowym zawsze łatwiej. Dość długo nam zeszło, teraz, koło 17:00, nie jest tak łatwo jak rano. W końcu się wpycha, próbuje ręką zatrzymać samochody. Stajemy na białych liniach rozdzielających pasy, nikt się nami nie przejmuje, nadal wszyscy trąbią, nadal się pchają. W końcu się udało. Zadanie wykonane, jestem już na chodniku, teraz jeść!!! Dziewczyny z naprzeciwka dogryzają kolby kukurydzy. Jest! Jakieś 100 m przede mną, pod płotem, siedzi kukurydziana babulinka, a z ustawionego na chodniku koszyka unosi się para z gorących jeszcze kolb. Pocieram palce i pytam, ile kosztuje. 5 juanów!!! Chyba oszalała, czemu muszą mnie tu tak oszukiwać, jeszcze teraz jak jestem taka głodna… grrr… Machnęłam ręką i poszłam dalej. I to jeszcze ona wyglądała na obrażoną… Jakby za to, że jestem blondynką, był jakiś
specjalny podatek… Koło przystanku następna babcia, Ile? 2 juany. No, teraz już lepiej. Ale i tak mnie jeszcze mierzi ta poprzednia. Jak tak można! Uliczka Gulou nie jest zbyt ruchliwa. Po obu stronach piętrowe domki, okna jednej z restauracji wymalowane w stylizowane morskie fale. Wreszcie jakaś piekarnia – mają bułeczki i jian bing. Pan jeszcze dopytuje się, czy chcę całego naleśnika. Tak, no oczywiście, że całego! Ale to wcale nie był jian bing i wcale go pan nie podsmażył, nie wsadził też do środka tysiąca pysznych rzeczy… To był zwykły naleśnik, taki grubszy, jakby kilkuwarstwowy, dobry, słony i w ogóle, ale łysy… Źle mi wydali… Grrr… ale widać, że niespecjalnie. Pokazuję, że się nie zgadza. Pani łapie się za głowę, oddaję mi jeszcze dychę i żegnamy się w pokłonach. Zostali w tyle, za przeszkloną ladą, zamontowaną na schodkach prowadzących do kuchennej restauracji. Pyszny ten naleśnik, nawet taki bez niczego. Jak to dobrze zjeść… I wreszcie mam całą masę drobnych na dalsze targowanie. Życie jest piękne! Znów hurra! Blaszana trzykołowa taksóweczka, cała obklejona żółtym motoryzacyjnym humorem, mknie przez ulicę przy dźwiękach Thrillera. Znowu ten Michael Jackson. Z mapy wynika, że po prawej powinien być jakiś ogród ze wspaniałą posiadłością, ale poza wysokim murem i okiem strażnika łypiącym na mnie z małego otworku w metalowej bramie nie udało mi się nic zobaczyć. Trzeba zapamiętać, żeby więcej w te okienka nie zaglądać… Na każdym kroku po drugiej stronie ulicy wiszą jakieś znaki: Hutong taki, Hutong owaki. Wygląda na to, że jestem we właściwym miejscu, tylko że te uliczki, do których prowadzą strzałki, wcale nie wyglądają jakoś okazale. Drzwi szkoły sztuk walki dokumentnie oklejone. Na „zdobieniach” jacyś grubi wojownicy w obszernych, kolorowych strojach, pełno napisów, odręcznych i drukowanych. Czy to na pewno to powinnam zwiedzać? W przewodniku jest napisane, coby, jeżeli starczy czasu, poświęcić cały dzień na eksplorację pekińskich hutongów, które są niepowtarzalnym miejscem, oddającym klimat prawdziwego Pekinu. To samo wydawnictwo zachęca w przewodniku po Brazylii do zatrudnienia mieszkańca slumsów-faveli i
zwiedzania ich wraz z nim na skuterze. Jeżeli będziemy mieli szczęście, może nawet uda nam się zobaczyć kogoś z bronią… Też mi szczęście… Weszłam w jedną z alejek, kuszącą tradycyjnym wykończeniem dachów. Dachy te dopiero budowano, pomimo że domki wyglądały identycznie jak te na starym mieście w Hangzhou. Na tle szarzejącego już nieba kilku wychudzonych robotników układa geometryczne wzory z dwóch kolorów cegieł. Mija mnie samochód i idący z naprzeciwka chłopiec w pasiastym swetrze. Niby normalnie tutaj, ale jakoś nieswojo; uliczki takie wąskie. Może czuję się tak dziwnie, bo powoli się już ściemnia? Za budową mała uliczka z jeszcze mniejszymi odnóżkami i wejściami w podwórka, a na nich… Sznury z praniem, obok którego wisi coś, co wygląda na patroszonego kurczaka. Przed parterowym domkiem tuż przy ulicy stoją szafy przeróżnej maści. Zawartości strzeże drut obwiązany wokół dobytku. Na meblach płowieją w zachodzącym już słońcu sterty szmacianych butów. Z jednego z okien dochodzi płacz dziecka, w kolejnym siedmioosobowa rodzina tłoczy się przy kolacji w malutkiej izdebce. Przed domem suszą się wyszczuplające majtki. I do tego zachęca przewodnik? Żeby ludziom z buciorami na podwórko wchodzić? U nas też kobiety chcą być szczupłe, ale już widzę minę tej, której świeżo uprane narzędzie tortur ktoś chciałby obfotografować. Dobrze jest mieć świadomość, jak miasto wygląda – całe. Jacy ludzie w nim żyją – wszyscy. Ale chodzenie z kamerą wśród podwórek, których granica z ulicą już dawno się zatarła, jakoś nie wydaje się w porządku. Uliczka wije się niemiłosiernie, za nic już nie wiem, w którą stronę jest moja Gulou. Na drzwiach od czasu do czasu pojawiają się metalowe tabliczki z napisami, jak dla mnie wyglądającymi na arabski. Po jednej stronie parterowe domki, gdzie chcąc nie chcąc przechodzący zagląda w okna. Po drugiej stronie wychudzone dwu-, trzypiętrowe bloki. Wstyd mi, że tu jestem. Najchętniej bym uciekła, gdybym tylko wiedziała dokąd… Nie chcę już więcej kurczaków rozwieszonych na sznurach jak pranie, ciekawych spojrzeń i mokrej bielizny. Nie chcę się wtrącać. Na wielu drzwiach poprzyklejano znaki, nawet na biednych domach
widnieją chińskie symbole w ornamentacyjnej oprawie. Metalowe, z błyszczącego papieru, plastiku. Udekorowanego klimatyzorami bloku broni, oprócz muru ogradzającego Hutong, umieszczony na nim drut kolczasty. Pod ścianą szary, trzykołowy motor z daszkiem i kołem zakopanym w piachu. Szereg szarych baraczków, jakieś pół metra pod dachem, zaraz pod przydzielonym do każdego z domów klimatyzatorem drugi daszek, mniejszy i od czasu do czasu inżynieryjnie dociśnięty cegłami. Każdego z domów pilnuje przynajmniej jeden rower z koszyczkiem. Na szarej ścianie, w ramie z mocno już przybrudzonych, białych kiedyś kafelków wymalowano obraz… Na kwadratowym, drewnianym taborecie siedzi, a może raczej stoi biała kaczka w komunistycznym zielonym mundurze i równie zielonym berecie. Z dziobu wydobywa się żółty dymek z czerwonym napisem. Ręką czy też skrzydłem jesteśmy przez tego dziwnego ptaka zapraszani do przykrytego białym obrusem stołu. Czyżby jakaś stara reklama restauracji? Nie myślałam, że będę się cieszyć na widok ludzi, tym bardziej na widok ludzi w Chinach, ale wzmożone ślady życia zdecydowanie dodały mi otuchy. Przemknęłam jeszcze przez targ pełen ciekawych owoców, gotowych już dań, dymiących bułek i świeżego mięsiwa, by wreszcie wrócić na znaną mi ulicę. Już dawno nikt się tak na mnie nie gapił jak na tym targu. Nie żeby z jakimiś złymi intencjami, raczej tak: „Co ty tu, dziewczyno, robisz i jak żeś się tu znalazła…”. Na ścianie wisi niewielka, zupełnie niezwracająca uwagi przechodniów metalowa tabliczka z białą obwódką. Na czerwonym tle narysowano schematyczny biały domek, do którego w popłochu biegną dwie czarne, równie schematyczne postacie. Wiem, że tutaj czerwień przynosi szczęście, ale jakoś nie mogę się uwolnić od niepokojących myśli: pożar, rabunek, dziewczynka biegnąca z tyłu przykrywa ręką twarz; nie chcę widzieć, co dzieje się w środku, w powietrzu rozchodzi się jej słaby krzyk… Chyba to ja popadam w jakąś paranoję… z drugiej strony jak tu nie popaść, jak przez tyle czasu gada się samemu ze sobą… Skrzyżowanie. Na lewo jedna z uliczek, do których miałam dojść. Bardziej kolorowo, więcej restauracji, wszystko odnowione, neonów też
znaczne ilości. Jakiś sklep z pamiątkami i niebieski rower zaparkowany tuż przed nim, po drugiej stronie ulicy parterowa restauracja, oświetlona tak jak domy w amerykańskich filmach na Boże Narodzenie. Przed kolejnym budynkiem siedzi dwóch kucharzy, dość leniwie starających się naraić klientów. Obaj na biało, jeden na mikroskopijnym stołeczku drapie się po głowie i znudzony zagaduje do drugiego, stojącego obok z rękami założonymi na plecach. Zza drzwi od czasu do czasu wygląda obgryzająca paznokcie kelnerka w czerwonym kubraczku. Pod ścianą ustawiono wieże piwnych skrzynek i jakieś dziwne złote kociołki z trójkątnymi pokrywkami. Wnętrze jeszcze zupełnie puste. Czerwone lampiony i kolorowe malowidła trochę ożywiają tak poza tym senną scenę. Czy to Drum Tower, czyli Wieża Bębna czy Bell Tower, czyli dzwonnica – tego nie wiem, ale jedną z nich udało mi się znaleźć, i to nawet całkiem szybko. Na rogu niewielki domek z mocno zagraconym podwórkiem – nieużywane okna, kartony, metalowa siatka, stare taborety i wiadra, podwiędłe kwiaty w brązowych już słoikach, jakaś kraciasta kołdra i dziwny wieszak. Z początku nawet nie zauważyłam, co się na nim działo… Niebieskim sznureczkiem za nóżki poprzywiązywano do drewnianych żerdzi małe, szaro-czarne ptaszki, drące się przeokropnie. Wszystkie trzy zwierzaczki były jeszcze dość młode i opierzone głównie miękkim puchem. Z początku nie mogłam dojść, czy to tylko mechaniczna zabawka, czy prawdziwy okaz, bo któż byłby tak okrutny, żeby w taki sposób uwięzić zwierzątka? Moje podejrzenia rozwiały dopiero pani z córeczką, które przyszły nakarmić menażerię. Jakaś anglojęzyczna turystka spytała mnie: – Are they real? No, myślę, że są prawdziwe, chyba że wymyślili jakieś mechaniczne, które tak wariują na widok jedzenia… Z drugiej strony to nie wiem, czy lepiej być uwiązanym na krótkim sznurku i siedzieć w klatce, czy uparcie starać się zrozumieć, dlaczego po podcięciu skrzydeł latanie nie idzie tak dobrze jak dawniej. W sąsiednim domu, przy żółtym świetle żarówek, ktoś przygrywa na
pianinie. Tak się zarzekałam, że nie będę wtykać nosa w nie swoje sprawy, a teraz fotografuję czyjeś okno. Pięknie… po prostu pięknie. W kamiennej ścianie metalowe popiersia wojowników, każdy inny – strzegą spokojnego snu riksz zaparkowanych po drugiej stronie ciemnej uliczki. Jedynym otwartym przybytkiem jest prywatne muzeum porcelany, witające turystów ogromnym niebieskim talerzem. Jakaś zadowolona para właśnie wychodzi. Wygląda dość interesująco, z przewodnika wynika, że nawet nie jest szczególnie drogo, ale szczerze mówiąc, już mi się nie chce. Okrążam wieżę ciemnymi zaułkami. Tylko jak stąd wyjść?!? Wybieram bramkę numer 1. Uliczka z lewej, jakoś tak ciaśniej się robi. Nagle znalazłam się na niczym od reszty uliczki nieoddzielonym podwórku, na którym rodzina zgromadzona przez domem rozmawia przez otwarte drzwi z matką karmiącą piersią!!! Yyyyyyyyyyyyyy. Młody tatuś uśmiecha się do mnie i coś do siebie gadają, a potem wszyscy się śmieją i mówi, że tutaj nie ma wyjścia… Cała czerwona wycedzam jedno za drugim: – Excuse me, DDD… Duìbùqῐ – i powoli wycofuję się na plac. Znalezienie właściwej drogi wcale nie okazało się trudne. Tylko ja muszę być na tyle zdolna, żeby jakąś ciemną uliczką pchać się ludziom na podwórko! Restauracje, drogie samochody i sklepy. Znowu jestem głodna, odpocząć też by się przydało… tylko jak tutaj tak samemu? Wszyscy turyści chodzą grupami, chociaż po dwie osoby, wtedy zawsze można usiąść, przy piwie, herbacie czy czym tam kto woli, i poopowiadać, jak to razem pokonało się Wielki Mur czy zwiedziło kiedyś Zakazane Miasto. A ja przecież sama nie siądę, bo po co, żebym czuła się jeszcze bardziej samotna? Jeżeli mam siłę iść i nie jestem głodna, to idę i tyle… Bo już lepiej iść, zobaczyć ile się da, a potem paść i nie mieć siły na samotność. Nawet jak się już bardzo nie chce… Na niskim wózeczku, raczej przystosowanym do przewożenia gabarytów w supermarkecie budowlanym niż ludzi, przejeżdża pan. Cały okryty kocami i kołdrami, odpycha się za pomocą dwóch uchwytów, jak dla mnie przypominających żelazka. Cały ten jego barłóg obłożony jest płonącymi kadzidełkami, posążkami buddy, w jednym miejscu przytrzymywany przez krzyczący coś magnetofon. Nikt nie zwraca
uwagi. Pod wystawami sklepów ułożono ogromne pęki porów, pod kolejnym na ławeczkach zmęczeni klienci obserwują przechodniów. Jeszcze trochę prosto i druga w prawo. Nietrudno poznać, wszyscy nietutejsi tam zmierzają. Na rogu rozstawiony stolik, na którym przygrywa jakiś DJ. Na wystawie w tle goły, biały manekin. Straszna kakofonia dobiega z tych głośników. Po drugiej stronie trójdzielna drewniana tablica z mapą i informacjami o NanLuoGu Xiang. Kompleks założono w XIII w., za jakiejś tam dynastii. Naokoło hutongi. Więcej nie wiem. Za tablicą ukryto czerwony tandem. Może i bym została, by trochę dłużej pokontemplować, gdyby nie ten okropny hałas dochodzący z naprzeciwka. No i po co temu DJ-owi te ciemne okulary w nocy… Sklepy, sklepy, sklepy, wszędzie kolorowe witryny, modne ubrania, pamiątki, motywy ryb i tygrysów, wszystko superkolorowe, podświetlone. W jednym same pluszowe pandy, panda-maskotka, pandapoduszka, panda-plecak, panda-ubranko dla niemowlaka. Wszystko ładnie prezentowane i kolorowe, wokół wejść porozstawiano doniczki pełne chryzantem. Na oknach niektórych domów kręcą się poruszane wiatrem, wielobarwne wiatraczki. Kolejny butik z nawiązującą do tradycyjnej odzieżą, na wystawie trzy kaftany: ciemnoczerwony, prosty, nawet bez stójki, wszystkie zapinane na te ich materiałowe, plecione guziki; nawet znalazłam gdzieś, jak się nazywają, ale myślę, że szybko zdążę zapomnieć, co oznacza słowo „szamerunek”. Po drugiej stronie ulicy pamiątki, raczej wyglądające na afrykańskie niż tutejsze. W sumie kto wie, nawet nasze syrenki sprzedawane na rynku są Made in China. Szczęśliwi obcokrajowcy zaglądają w kolorowe witryny, nawet spojrzenia nie rzucą kobiecie, która dzielnie po nich sprząta. A ta, z dwoma wielkimi worami pełnymi śmieci przewieszonymi przez ramię, właśnie skręciła w jedną z ciemnych, wąskich alejek. Chyba pierwszy raz tutaj widzę niebo, a może pierwszy raz na nie patrzę?!? Przecież niemożliwe, żeby zawsze było zachmurzone… Pierwsza gwiazdka, jak się okazuje, jedyna; szkoda, że na Huang Shan padało – tam na pewno byłoby ich więcej. Taki turystyczny hutong to jedno, a taki, w którym zza muru co i rusz łypią na człowieka czarne, wąskie uliczki i nie wiadomo kiedy wpada się w środek rodzinnego
obiadu, to już zupełnie co innego… Tylko że miejsce, w którym się teraz znajduję, przecież z prawdziwym pekińskim życiem nie ma nic wspólnego – wszystko tutaj jest dla turystów, ceny też. Trudno mi też jakoś się dopatrzeć tego osiemsetletniego klimatu. Wszystko wygląda jakoś zbyt nowocześnie. Przede mną przebiega jakiś szpic miniaturka. Z wielkiego wystawowego okna kuszą przechodniów jedwabne suknie. Ciemnoniebieska w złote kwiaty… nie dziś… i na pewno nie tutaj. Kończąc już drugiego szaszłyka, natknęłam się na niewielką restauracyjkę, w której z zaparowanego okienka serwowano wrzące xiao long bao. Tutaj to muszą być dobre, taka kolejka! Aż zakręca na ulicę. Mhm… aż żałuję, że skusiłam się na mięso… Pomiędzy dwoma sklepami małe, ciemne drzwi, za nimi jeszcze ciemniejszy korytarz, ledwo widoczne schody. Wygląda na to, że ozdoby miały wisieć jedynie nad wejściem, ale ponieważ nie starczyło już miejsca na nowe zdobycze, porozwieszano je również wszędzie wokoło. Biały numer 98 na metalowej, czerwonej tabliczce, papierowy obrazek jakiegoś buddyjskiego bóstwa, dwie niebieskie, choinkowe bombki po bokach i jedna, większa, czerwona, pośrodku. Drewniana ramka z czerwonym napisem na białym tle, kolorowy wiatraczek, mała girlanda, jakieś zdjęcie, czerwony, papierowy lampion, przywieszony do rynny – można by tak dalej wyliczać. Czyli jednak warto tutaj zawitać! Koniec kolorowej, turystycznej atrakcji. Z przodu, za zdobionym portalem, tylko zatłoczona arteria komunikacyjna. Dwóch Francuzów z mapą w ręku próbuje się jakoś odnaleźć. Nie będę się napraszać, ze mnie też jest zwykle bardziej zagubiony specjalista. Wzdłuż chodnika cały mur wytapetowano ogromnymi plakatami; już je widziałam, wtedy, pierwszego dnia rano, w drodze do hotelu. Dopiero teraz do mnie dotarło, że dotyczą tego największego na świecie spisu ludności, o którym mówił Leandro. I tak zwykle nie czytam gazet, ale tak jakoś dziwnie żyć z poblokowanym Internetem i bez dostępu do niektórych informacji, chociaż pewnie wszystkie polskie strony działają, tylko to mi się jakoś nie chce na nie wchodzić. Jak to dobrze, że wreszcie jest to metro… Z marazmu jazdy wyrywa
mnie przelatujące za oknem świetlne pasmo – to reklamy na zawieszonych w tunelu ekranach. Na każdym to samo – dzięki temu da się zrozumieć i tak trochę migający obraz. W tunelu metra jak zwykle pełno osobliwości. Spotkać można gitarowych grajków i grajków rzępolących coś na instrumentach strunowych własnej produkcji, ludzi sprzedających zabawki, żebraków i zaparkowane rowery wszystkich, dla których tunel stał się miejscem pracy. Dziadek w grubych spodniach, których nogawki obwiązano sznurkiem, przygrywa coś na chińskiej gitarce, od czasu do czasu dmąc w mały flet, piszczałkę czy coś w tym rodzaju. Przyznam, że całkiem nieźle mu to wychodzi… Na zewnątrz tłum, rikszarze krzyczą zza barierek. Nie chcę taksówki, wytrzymam, jeszcze jakieś 500 m i będę w domu. Poza tym trzeba upolować coś do jedzenia. Tylko nie kukurydza… Znów ktoś przewiesił pory przez rowerowe siodełko. Chłopczyk w niebieskiej bluzie i dziewczynka w różowym ubranku rozkręcają skakankę dla dwóch starszych dziewczynek. W pewnym momencie obie wskakują w środek wirującego sznura. Jedna szybciej, druga wolniej, raz na jednej nodze, raz na drugiej. W końcu udaje im się zgrać i odtańcowują układ w takt wirującej skakanki. Wszystko przy oklaskach i głośnych śmiechach dwójki pozostałych dzieci. Jakiś amerykański dziad wlazł mi plecami w kadr, pstryknął zdjęcie, oczywiście z fleszem. Dzieci się spłoszyły i poszły. Co za ramol. Naprzeciw baru fotograficznego mała motorynka z koszyczkiem, z kierownicy sterczą ogromne rękawice, a siodełko pasażera okryto foliową siatką. A bar… zdecydowanie lepiej prezentuje się w nocy! Rząd czerwonych lampionów, masywne parawany z ciemnego drewna, eksponujące czarnobiałe zdjęcia, w środku obcokrajowcy leniwie popijający piwo w scenografii ceglanych ścian. A ja??? Hej ho, hej ho, do domu by się szło… Dziś już się spytam, ile kosztuje ta jedwabna niebieska sukienka z wystawy… Ponad 500 juanów… drogo, ale taka śliczna. W drzwiach jednego ze sklepów rozstawił swój stolik pewien kucharz, wrzucający właśnie kawałki ciasta do rozgrzanego tłuszczu.
Mały, długowłosy piesek z dużym zainteresowaniem obwąchuje drewnianą nogę niewielkiego stolika, na którym przyrządzane są te tłuste przysmaki. W sklepie po drugiej stronie pod czujnym okiem właściciela wymontowano właśnie drzwi i okna z drewnianej fasady. Wszystkie półki, jak co dzień pełne, czekają na klientów, a to, że brak frontowej ściany albo ktoś właśnie wyszedł z drzwiami, to przecież tylko szczegół, zupełnie niewart, by z tak błahego powodu zamykać interes. Wreszcie hotel. A gdzie iść jutro? I co ważniejsze, o której? Może by tak odpuścić sobie trochę, przynajmniej rano…
5.11.2010, piątek A może by tak w ogóle nie wychodzić? Wreszcie jakiś wolny dzień, ale taki wolny wolny, a nie wolny zaplanowany co do ostatniej minuty. Nieeee, chyba w życiu bym sobie nie wybaczyła takiego zmarnotrawienia czasu w Pekinie! Kompromisowo z pokoju wygrzebałam się dopiero po 10:00. Na mojej ulicy dwie babcie debatują przed parterowym domkiem. Pod sąsiednim już czeka pod drzwiami obserwacyjny czerwony stołek. Zamiłowanie do podglądania ulicznego życia też, jak się okazuje, międzynarodowe. Pod oknem, na ceglanej, szarej ścianie organiczna płaskorzeźba, zupełnie wcześniej niezauważona. Kobieta z wózkiem ogląda jedną za drugą sklepowe wystawy, kręcąc przy tym niemiłosiernie dziecięcym pojazdem. Wszystko jakieś takie ładniejsze, kolory żywsze, ludzie sympatyczni. Czerwone kolumny, niebieskie belki, różnobarwne kasetony. Jaki dziś piękny dzień! W restauracjach krzątają się kucharze, nie krzyczą jednak, a tylko miłym gestem zapraszają do środka. W każdym restauracyjnym oknie studzą się dopiero co wyjęte z wrzącego oleju długie, puchate paluchy. Zielona, żółta, potem jeszcze dwie zielone. Na czterech plastikowych skrzynkach wystawiono jogurty. Przez kilka dni zastanawiało mnie, co kryje się w tych ceramicznych słoiczkach, przykrytych białym, przywodzącym na myśl weki papierkiem. Jogurt bardzo dobry, a słoiczki zwrotne! 5 jiao. Letni Pałac: pod parkową kasą przewodnik, w oczekiwaniu na nową
grupę, powoli drepcze w tę i z powrotem. W okularkach, z wygoloną głową, w czerwonej tunice i dziwnych butkach bardziej przypomina mnicha. Wzdłuż przepływającej pod mostem rzeki udostępniono do zwiedzania zabytkowe domy – mocno upstrzone kolorowymi flagami i czerwonozłotymi lampionami. Wygląda na to, że w budynkach kryją się głównie sklepy i szatnie fotografów oferujących zdjęcia w tutejszej scenerii. Domki, zamiast ustawione w linii, wgryzają się w głąb lub wychodzą naprzeciw spokojnej rzece, a chodnik uparcie za nimi podąża. Woda gęsto porosła już liliami, na przeciwległym brzegu pod większością domów rozwieszono jasnoniebieskie baldachimy o żółtych brzegach. Obok mnie klęka babcia, karmiąc chłopczyka siedzącego na jednej z kamiennych poręczy mostu. Kolejna brama. Większy spokój, przestrzeni też więcej, na placu otoczonym rozległym parkiem rozstawiono stragany z kubełkami chińskich zupek i pamiątkami. Poza standardem z jednego z dachów zwisają, uczepione za długie ręce, brązowe pluszowe małpki. Pamiętam, jak moja babcia się obraziła, gdy kiedyś, w jakimś oficjalnym liście pisanym w jej imieniu, mama napisała o niej, że jest starą kobietą. – Nie jestem stara! – krzykiem tłumaczyła babcia. – Może i jestem STARSZĄ kobietą, ale starą za żadne skarby. Tutaj grupa STARSZYCH panów i pań ustawionych w kółko ostro pocina w zochę, zamiast kulki grają trochę powiększoną wersją badmintonowej lotki. W Brazylii zwali to peteką i grali ręką, tutaj nie mam pojęcia, jak się to nazywa, ale gra się nogą. Najważniejsze, że bawią się w ten sposób STARSI ludzie! Starzy na pewno nie są, żaden starzec by tak nie wywijał. Aż zazdrość bierze. Pod drzewem obok na kwadratowym, kamiennym stoliku, przykrytym czerwonym obrusikiem, następna grupka daje w karty. I to mi się podoba! A nie takie „tu mi strzyka, tam mi drętwieje, a wiesz co, to jeszcze nic, bo mi…” – i inne zdrowotnopolityczne przechwałki. W prawo, wśród drzew, ostro pnące się kamienne schodki, skalny mur i niewielka, drewniana brama, za nią w chińskim harmonijnym nieładzie głazy, drzewa i altanki tworzą przedsionek pierwszej świątyni.
Mama sprowadza na dół dwie dziewczynki, obie w czarnych getrach i tradycyjnych ocieplanych kubraczkach. Starsza w czerwonym z białymi rękawami, jak zawsze asymetrycznie zapięty materiałowymi guzikami, młodsza w czarnym z niebieskimi rękawami i różowym emblematem na piersi. Włosy obu związane na cebulę różową gumką. Ścieżka tak wtapia się w otoczenie, że nie bardzo wiadomo, gdzie kończą się stopnie i po czym powinno się chodzić, a co jest częścią górzystej dekoracji. Im to jak zwykle w niczym nie przeszkadza, bo i tak lezą wszędzie, gdzie jest choćby najmniejsza szansa na ciekawe zdjęcie. Jak zwykle tabliczki typu: Zakaz wspinania się na skały można by równie dobrze pousuwać, bo i tak na wszystkich okolicznych głazach siedzi już tyle osób, że trudno znaleźć miejsce do zakazanego wspinania. Znów dwie dróżki, na prawym krańcu kolorowa altanka, niestety zamknięta na głucho, tylko przez ażurowe okna da się dostrzec połyskujący w promieniach słońca kurz i kamienny stół umieszczony w samym środku budynku. Do drewnianych, okiennych kratek przyciskają się twarze i aparaty, by w ten lub inny sposób uwiecznić, chyba jednak ważny, mebel. Im wyżej, tym więcej miasta da się dostrzec zza czerwonego, otaczającego całość muru. Drugi domek już większy, ku niezadowoleniu przechodniów pozbawiony oferujących wgląd do wnętrza ażurów. Ze środku dachu wystaje jasnoniebieski, dość dziwaczny, obły kominek. W części kamiennej podmurówki szare, dość hojnie nałożone spoiwo znaczy wymianę dwóch elementów. Zamiast zwykłych, nieciekawych cegieł wmurowaną jedną z ptaszkiem i gałęziami pełnymi kwiatów na ażurowym tle. Wydawałoby się, że czas już wracać na szlak, że na tym kończy się podróż wśród głazów i świątyń, a jednak nie… W wąskim przesmyku znikają jeden za drugim hałaśliwi turyści. Znikam i ja. Czerwony murek, a w nim okrągła brama. Za nią całkiem nieoczekiwany buddyjski kościółek. Fasada, zieleń i ugier. Całe ściany wypełnione małymi niszami o żółto-brązowych obramowaniach i zielonych środkach, w nich niewielkie, także ugrowe statuetki, wszystko ceramiczne. Każda inna;
teraz trudno powiedzieć, czy był to zamierzony efekt. Niektóre wyglądają, jakby wykonano je i ustawiono w miejscu wiecznego spoczynku dopiero wczoraj, inne kompletne, ale pokryte grubą warstwą kurzu, piastują swe pozycje od pokoleń, kolejne, bez głów, bez rąk wydają się przegrywać walkę z czasem, a wszystko jak zwykle wymieszane, bez wytłumaczenia, że dokąd sięga ręka, to ktoś wygłaskał kurz, a dokąd sięga dziecięca – urwane.
Czerwone, masywne drzwi ze złotymi kołatkami, biały, kamienny portyk, zielone roślinne wykończenie, zamykające całość w kwadrat, resztę miejsca wypełniają statuetkowe nisze. Naprzeciwko budynku stoją wielkie zaryglowane drzwi, rozchylone jedynie na szerokość kilkunastu milimetrów, a za nimi… Wow… nie wiem, ile ma pięter, ale wygląda imponująco. Po drugiej stronie muru czeka na mnie bajecznie kolorowa pagoda – to dlatego tak wszyscy się wspinali na te głazy z zakazem wspinania, dlatego wyglądali
za murek i uparcie starali się fotografować. Uhuuu, a jednak uda mi się w końcu zwiedzić jakąś pagodę! Na razie kościółek, w środku oczywiście nie można było robić zdjęć, miejsce święte… nie na tyle, co prawda, żeby przeszkadzało w sprzedaży pamiątek i karmy dla ciała, które jest przecież następne w kolejce, skoro potrzeby ducha zostały już zaspokojone. Trzy jak zwykle ogromne, kilkumetrowe, złote posągi bogów, których nazwać niestety nie potrafię. Choć budynek z zewnątrz wydawał się dość obszerny, w środku udostępniono do podziwiania tylko tę jedną, niewielką salę. Na zewnątrz znów za tłumem; oni na pewno wiedzą, dokąd idą. Ach! Na lewo pagoda, pode mną zbocze wzgórza usłane czekającymi na odkrycie budynkami, a naprzeciw jak okiem sięgnąć skrzące się w słońcu jezioro. Nie ruszam się stąd za żadne skarby… Drzewa o pożółkłych liściach, jezioro… Ci królowie to zawsze mieli ładne widoki. Cisza i spokój nic tylko… turyści… może to i dobrze, że w końcu przyszli. Co się tak będę tępo wgapiać, jak tu tyle jeszcze dzisiaj na mnie czeka… Cztery piętra, chyba cztery, wszystkie zgodnie podzielone czerwonymi kolumnami. Tylko parter wieży otwarty jest do zwiedzania. Może dalej nic nie ma, schodów do kolejnych kondygnacji jakoś nie widać. W środku sali usadowiony na tysiącach kwiatów lotosu ogromny, złoty bożek, obdarzony niebywałą liczbą wznoszących się wokół niego rąk. Świątynię otaczają ażurowe korytarze, przez drewniane okienka bez szyb wyglądają skały, kolorowe altanki, by w końcu ustąpić miejsca jezioru. Tup, tup, tup schodami w dół, a potem dwa wymalowane korytarze, w końcach każdej z alejek obraz. Aaaa… czemu nigdy nie da się zobaczyć wszystkiego… no, może tym razem pójdę w prawo. Na moim brodaty grubasek w czerwonej szacie prowadzi za uzdę siwego konia o dziwnie małej głowie. Zielone filary, czerwone listwy obramowujące równie zielone ażury okiennic, pod stropem rażąco niebieskie belki, a na środku każdej wymalowany złoty zwierzaczek. Trochę trzeba się naczekać, by w samotności móc docenić magię barwnych powtórzeń. Korytarzyk lekko schodzi w dół, a za zakrętem spada już znacznie
gwałtowniej. Czasem malowidła się powtarzają, a to z tymi z Zakazanego Pałacu, a to z którymś z budki z żarciem przy QianMen; nie ma reguły. Tutaj też dachów bronią ceramiczni jeźdźcy, wiernie śledzeni przez mityczne hordy. Kolejny zakręt, kolejny obraz, kobieta w czerwieni, błękicie i złocie kokieteryjnie przymyka oczy, jej dłonie nikną w przepastnych rękawach. Korytarzyk kończy się na równie barwnym dziedzińcu. Wszystko prócz kamiennych, białych, rzeźbionych balustrad krzyczy świeżą farbą. Wnętrza okalających budynków udostępniono do zwiedzania tylko przez szybę, w środku różnorakie rzeźby, głównie z niewiarygodnie powykręcanych korzeni. Tutaj po prostu kompozycja, tam jakby koń próbujący się uwolnić z pętających go korzennych więzów. Zdecydowanie większym zainteresowaniem cieszą się wystawione na środku placu statuetki z brązu. Nie tylko ich widok nie został przyćmiony żadną mocno przykurzoną szybą, ale w dodatku można sobie takiego starodawnego stwora macnąć. Co oczywiście wszyscy chętnie czynią… jedna babcia nawet tak zawzięcie, że udało jej się odmontować małego pso-kurczaka od jego marmurowej podstawki. W żaden sposób jej to jednak nie speszyło i po dokładnym wypolerowaniu zwierzątka ruszyła w poszukiwaniu nowych manualnych wrażeń. Jakoś tutaj inaczej, ludzi jakby przybyło. Przyda się mała przerwa na upolowaną jeszcze wczoraj przekąskę z posklejanych słodką masą ziaren słonecznika. W końcu lepiej przysiąść tutaj niż po drugiej stronie czerwonych, zamykających dziedziniec bram, gdzie nawet stąd da się dostrzec kotłujący się na chodniku tłum. Królewskie jezioro, rzeczywiście coś ma z Hangzhou, po tafli wody, tak jak i tam, unoszą się mniejsze i większe łódki, a przeciwległy brzeg zaznacza się tylko niebieską wstęgą zlanych w jedną postrzępioną linię drzew. W cieniu altanowego korytarza głośno odpoczywają znużeni turyści, nawet przewodnik jeszcze nie zagania podopiecznych dźwiękiem brzusznego głośnika. Wśród tłoku przechodniów, z głową zwróconą w stronę jeziora stara się medytować mężczyzna nic a nic nieprzypominający Azjaty. Każdy,
podobnie jak ja, fotografuje dziwne zjawisko, niektórzy Chińczycy nawet pozują na tle spokojnie klęczącego człowieka. Każdy, ale to absolutnie każdy wytyka go paluchem i coś komentuje. A że nie wygląda, jakby rozumiał chiński, to można przecież mówić całkiem głośno… Podążam drewnianym korytarzem. Na niewielkim kamiennym wzniesieniu kolejny domek, zupełnie w takim samym stylu jak poprzednie. Nieśmiało zaglądam do środka z aparatem w dłoni. Kolumny podpierające wejście pokrywają złoto-zielone smoki. Sufit, tym razem malowany, zdobią utrzymane w ciepłej tonacji, kwieciste ornamenty. Na wprost wejścia wita zwiedzających ogromnych rozmiarów kaligrafia na złotym tle. Sielską scenę przerywa… kelnerka. – I’m sorry but this is a restaurant?!? Jak to restauracja?!? Jaka różnica, czy coś jest restauracją, sklepem czy pałacem, jeżeli wszystko jest odnowione lub wybudowane od zera w ten sam sposób i w tym samym stylu?!? Uśmiecham się speszona i powoli wycofuję się do wydających się być tak daleko drzwi… Restauracja, też mi coś… Wracam do równo przystrzyżonych trawników, skalnych kompozycji od czasu do czasu wystrzelających w niebo z jednostajnego poziomu drewnianych korytarzy, do barwnych altan i do nigdy nierzednącego tłumu. Następny przystanek – sklep. Przynajmniej tym razem nie dałam się nabrać… Obły, nieregularny, czarny szyld, okolony złotym ornamentem, zaprasza do środka. Drzwi zasłonięto pasami grubego, zżółkniętego plastiku, którego spokój co i rusz mącony jest przez przebiegające pod spodem dzieci w żółtych dżokejkach. Sklep jak jeden długi korytarz zabawek – po obu stronach stragany pełne kolorowego towaru, oświetlonego umieszczonymi praktycznie co metr lampami. Znów rytmiczne powtórzenia: żółtych czapeczek, białych bluz z granatowo-żółtymi pasami rękawów, czarnych spodni i przykurzonych lamp. Wszystko na tle kratowanych drewnem okiennic i kasetonowego, równie geometrycznego sufitu. Każdy niewiele ponadmetrowy klient krzyczy, ogląda, podnosi, by w końcu niezdarnym ruchem starać się wylosować z ogromnego plecaka jakieś pieniądze. Drepczę w ślad za angielskojęzyczną przewodniczką. Staruszkowie
z grupy nie zwracają na mnie szczególnej uwagi. Dotarliśmy do jednej z głównych atrakcji parku – kamiennej barki cesarzowej Cixi. Ale jak to kamiennej??? No, kamiennej i już. Co mi tam gadanina przewodnika, z całym uporem przepycham się do balustrady, by wreszcie wetknąć głowę w jedyny wolny punkt między ramionami gapiów i zobaczyć na własne oczy. No tak… łódka… z kamienia… i już! Albo jest tu więcej grup dzieci w żółtych czapeczkach, albo ta ze sklepu jakoś bardzo szybko z niego wyszła, bo znów znalazłam się w centrum niewysokiej, krzykliwej chmary. Przecisnęliśmy się niewąską uliczką wzdłuż muru z okrągłymi bramami, potem przez kolorową trójdzielną, tym razem wolnostojącą bramę. Parta siłą małego tłumu, pokonałam też niewielki mostek. Mijane wcześniej żółtodachowe domki niebieściły się już od odległości. Przy kolorowym zakończeniu mostu z trudem oddzieliłam się od mojej wesołej grupki tylko po to, by zaraz spotkać następną, tym razem taplającą się w żółtych liściach, które hurtowo opadły z pobliskich drzew. Wszyscy korzystają z uroków krajobrazu, dziewczyny rzucają się na zielony, skrzący się milionem złotych kwiatów trawnik. Na leżąco, z głową wspartą lub niewspartą na ręce, teraz w takiej pozie, a teraz w innej. Fotografiom nie ma końca. Tylko ja i pani z gitarą przechodzimy, niewzruszone fotograficzną okazją, a może tylko brak nam fotografa? Czas wracać, ten park to przecież dopiero pierwsza z dzisiejszych atrakcji, a jeszcze i jego końca nie widać… Woda pełna jest uschniętych już kwiatów lotosu, całkiem jeszcze zielonych w cieplejszym Hangzhou. Na placu mija mnie brodaty pan w butach na koturnie, jaskrawopomarańczowych spodniach, zielonej, kwiecistej bluzie i kowbojskim kapeluszu. Wymowności stroju oprócz wspomnianej brody i wąsów dopełniają pomarańczowe lenonki, stary, analogowy aparat i nonszalancko przerzucony przez ramię skórzany plecaczek. No tak, jeszcze ten uwodzicielki uśmiech… Z drzwi nieopodal wygląda miejscowa dziewczyna w różowo-błękitnym kaftanie i wielkim czerwonym turbanie na głowie. Jeszcze dwie godziny, żeby obejść wszystko. A może 10 juanów i pięciominutowa podróż łódką? Hm…? Na łódce oprócz mnie jeszcze
dwóch panów i para zamiejscowych dziadków. Już miałam zacząć bezgłośnie narzekać, myśląc, że odbijemy dopiero wtedy, gdy zapełnią się wszystkie miejsca, ale nasz sternik dokończył naleśnika i wskoczył na pokład. Pałac z tej strony wygląda jeszcze bardziej imponująco – wieża pagody wyrasta jakby z ogromnego skalnego postumentu, ozdobionego czerwonym rombem schodów. Dobijamy do wyspy. Na poręczy ganku zamyślona dziewczyna wpatruje się w przeciwległy brzeg. Tuż obok jedna z bardziej eleganckich niewiast, to znaczy tych, co nawet na pieszą wycieczkę zakładają buty na wysokich obcasach, zjechała ze schodów na siedzeniu, wyjąc przy tym przeraźliwie. Na ławeczce ustawionej przy drodze do mostu cała rodzina posila się kukurydzą, dwie, jak widać, bardziej od reszty zmęczone życiem nastolatki na siedząco, a rodzice i dziadkowie na stojąco wokół. Most prowadzący na wyspę robi większe wrażenie niż ten handżołski – może dlatego, że nie jest tak szczelnie pokryty ludźmi i że da się go w ogóle dostrzec. Jeżeli chodzi o samą konstrukcję, to łatwiej chyba powiedzieć, że w litym, wznoszącym się łukiem nad wodą moście powycinano raz koło razu okrągło zakończone prześwity niż że wsparty jest na kolumnach. Kamienna rzeźbiona balustrada też dodaje uroku. Jak to zwykle bywa, wszelkich ludzkich typów tutaj pełno: jest para zakochanych, są panowie oferujący zrobienie zdjęcia, są i zasiedziali bywalcy na kolorowych rozkładanych stołeczkach, z bagażami porozwieszanymi na pobliskich słupkach balustrady, jest lekko gryzmolący malarz, staruszek w berecie, z rękami założonymi na plecach i pan profesjonalnie puszczający latawca, który odleciał już tak daleko, że nawet śledząc błyszczącą w słońcu żyłkę rozwijającą się z ogromnego przytroczonego do piersi kołowrotka, trudno go dostrzec. Już na stałym lądzie, pod murem, przysiadła zgarbiona babulinka w czarnym, wełnianym kubraczku w róże. Na nogach grube skarpety naciągnięte na spodnie, twarz zdobi bezzębny uśmiech i zmęczony wzrok, na szyi legitymacja dająca prawo sprzedaży, na głowie lekko przekrzywiona kolorowa tiara, jedna z wielu rozłożonych wśród asortymentu pod nogami. Tuż obok jakiś mężczyzna w pozach rodem z
kursu tai-chi stara się znaleźć lepszy profil ukochanej, już upozowanej na tle mostu. Na przybrzeżnych ławeczkach porozsiadały się starsze i młodsze pary. Pomimo tak na oko trzydziestoletniej różnicy wieku strój ten sam, tyle tylko że staruszkowie w berecie, a młodzi z gołymi głowami. Głód daje się już we znaki. Ta kukurydza chyba do końca życia będzie mnie prześladować. No cóż… Lepszy rydz… Nic dziwnego, że się ze mnie MengXin śmieje, że pisać nie umiem, jak tutaj niepozorny pan w garniturze z łatami na łokciach chodzi w tę i z powrotem z ogromnym pędzlem w każdej dłoni i wodą kreśli na chodniku kaligrafie. Każda ręka, każdy krok – inny znaczek… ciężka sprawa. Jest i wyjście, dziedziniec pełen waz, smoków, pawi i bliżej nieokreślonych lwów z brązu. Przybliżona liczba fotografujących się wokół osób: rój. Pod drzewem prawie niewidoczny zza dwójki staruszków chłopak w okularach ze sztucznymi brwiami, gumowym czerwonym nosem i sumiastym wąsem. Nikt, ale to nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, tylko ja czekam wytrwale, aż staruszkowie ruszą ku kolejnej atrakcji. Nawet w śmiesznych okularach pan wcale nie wygląda wesoło.
Metro. Obok mnie zostało wolne miejsce – cała rodzina namawia małą dziewczynkę, żeby z niego skorzystała. Mała niepewnie daje się usadzić, by po chwili uciec w objęcia taty. Teraz już on bierze ją na ręce i siadają razem. Dziecko przez cały czas patrzy na mnie wielkimi, przestraszonymi oczyma. Po kilku przystankach tata strażnik zostawia ją na chwilę samą i wraca do reszty rodziny czekającej przy drzwiach. Mała najpierw wytrwale patrzy się w buty, potem macha do ojca uciekiniera, woła, znowu macha. Nie podchodzi. Obraca wszystko w żart. W końcu wysiadają, ale mała nadal zerka na mnie z niepokojem, przyciskając się do piersi rodziciela. Do wagonika wsiadła kobieta w białej koszuli w małe kolorowe kwiaty, bardzo długiej, grubej, bordowej spódnicy, też w kwiecisty, tym
razem delikatny deseń, i skórzanych butach z cholewą wykończoną futrem, płaskich, bardziej robotniczych niż kobiecych. Na ramionach chusta, węzłowi pod szyją towarzyszy węzeł małych rączek chłopaczka zwisającego z jej pleców. Nie ma żadnego nosidełka, żadnego zabezpieczenia, tylko te małe rączki, kurczowo zaciśnięte wokół matczynej szyi. Z jednej strony nie wygląda na starą, z drugiej wydaje się bardzo życiem już zmęczona. Nie ma makijażu; większość kobiet tutaj wcale go nie używa. Zdobi ją jedynie biżuteria – na palcu masywny sygnet z wielkim kamieniem, na szyi niewielkie, zielone, kamienne korale. W uchu kolczyki składające się jakby z dwóch części: wielkiej, złotej, montowanej tradycyjnie, tak jak nasze, i przechodzącego przez nią małego kołeczka, który jakby rozpiera ucho, łącząc złotą część z otworem w górnej części małżowiny. Z metra wyszłam na przepastną aleję. Z jednej strony mur, pewnie ściana parku, po przeciwnej ogromne centrum handlowe, przypominające trochę z lekka kiczowaty zamek, z przodu napis tylko po chińsku, ale z drugiej strony znalazła się i angielska wersja… coś tam, coś tam Pearl Market… hm… tik-tak, tik-tak… Heavenly park czy możliwość zakupu po superokazyjnych cenach prawdziwych, sławnych na całym świecie tutejszych pereł… Park. Już zaczynałam w duchu narzekać, że ta główna aleja taka nieciekawa, że do świątyni strasznie daleko, a tu nic, tylko szpaler jakichś choinek. Marudne myśli przerwały dźwięki strunowej muzyki i miejscowych wokali. Iść czy nie iść, a co mi tam… oczywiście, że iść. Po prawej stronie, na jednym z wielu okolonych drzewami trawników trwała właśnie w najlepsze chińska potańcówka. Może przez nadmiar złota, albo nawet i sam styl strojów jakoś nie mogłam się pozbyć myśli, że znalazłam się na cygańskiej imprezie. Żwawa co najmniej pięćdziesięciolatka w czerwonej szyfonowej sukni z czarnym, wyszywanym złotą nitką gorsetem i w złotym otoku, z powiewającym w ruchu czerwonym welonem, gnie się i wywija przed o głowę od niej mniejszym, bezzębnym już don Juanem w białym bereciku, białej koszuli, czarnych spodniach i butach dodatkowo ozdobionych złotym deseniem. Całość małego tancerza owinięto w jaskrawozielony płaszcz. On
przytupuje i podbiega, ona wiruje, a wraz z nią wirują całe zwoje czerwieni. Tutaj zakręci nad głową ręką, tam do niego zamacha, uśmiechnie się zalotnie, ucieka. Ustępują kolejnej parze, która teraz wychodzi na pierwszy plan: ona w normalnym stroju – lekko wytarte targowe dżinsy, zielony sweter bez rękawów i biała koszula, on jak sarmata – w bordowym, aksamitnym płaszczu, obszytym złotem. Tym razem ona jest bierna, tylko delikatnie akcentuje rytm muzyki, a on z rozpostartymi rękami jak jakiś ptak w okresie godów kręci się i nadskakuje. I ci odchodzą, by zrobić miejsce następnym. Tym razem dwie panie. Jedna w zwykłych czarnych spodniach i fioletowym sweterku, tylko czerwona chusta, skradziona którejś z tancerek, odróżnia ją od przechodniów. Druga w stroju podobnym do pani z pierwszej pary, z tym że cała w różu: różowa, wyszywana złotem suknia, różowy otok z różowym welonem i czarny gorset. Aż przechadzający się na sąsiadującej alejce panowie przystanęli – tyle się działo. Najpierw prawie paso doble, on, to znaczy ona w roli męskiej, przytupuje, jedną rękę zgina na wysokości piersi, drugą unosi nad głowę. Nadgarstki kręcą się rytmicznie. Ona przyklęka na jednym kolanie, rozchyla ręką suknie, drugą dłoń wyciąga ku niebu. Już za kilka chwil obie wirują w szczelnym uścisku. Teraz już wszyscy przystanęli, tylko dwie poprzednie pary jeszcze odtańcowują swoje. Nagle, gdy ciała bliżej siebie być już nie mogą, kobiety rozłączają się jednym krótkim skokiem. „On” znów przystaje, swoimi ruchami tylko podkreśla taniec kobiety, która teraz wiruje szaleńczo, by za chwilę stanąć i w rytm oklasków zafascynowanych widzów powoli wyginać grzbiet w tył. Za moment już sięga dłońmi ziemi i wraca, by wraz z partnerem/ką zastygnąć w końcowej pozie. Nie wszyscy są jednak zadowoleni z pokazu. Pani ubrana jak różowy reżyser filmowy, z beretem, wielkimi okularami, żółtym szaliczkiem i materiałowym bezrękawnikiem przystanęła pod drzewem z rękami wspartymi na biodrach. Dwóch panów komentuje występ tancerek. Jeden z nich: grubawy, w aksamitnym płaszczu i wyszywanej czapeczce, jeszcze przed chwilą wirował z trzema dziewczynami w różowym
szyfonie. Dla większości jest jednak jasne, to już koniec; po takim pokazie nie ma sensu dalej tańczyć. Główną aleję przecięto tym, co Chińczycy lubią najbardziej, czyli szeregiem bram. Jedną coś zakorkowało. Przeciskam się w przeciwprądzie rodziców z dziećmi, by stanąć oko w oko z chórem przechodniów. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, jakby zainteresowani przechodnie po prostu odbierali od tak samo zwyczajnie wyglądającego dyrygenta kartki z tekstem i dołączali do gęstego już tłumu śpiewaków. Po kilku minutach wszystko ucichło i po równie krótkiej wymianie uśmiechów i niezbyt żywiołowych komentarzy życie wróciło do normy. Na murze budynku, który nagle wyrósł na środku drogi, wyświetlano właśnie film. Nie udało mi się niestety dostrzec, czego dotyczył. Gdy tylko ekran zgasł, ludzie jakby rozpłynęli się wśród otaczających alejek. Mam nadzieję, że jeszcze zdążę coś pozwiedzać. Niby dopiero czwarta, a jakby już wszystko zamykali… Zza muru wyłoniła się znana mi już ze zdjęć MuDan wieżyczka Świątyni Niebios. Piękne te bezkresy równo przystrzyżonej zieleni trawnika z symetrycznie posadzonymi drzewami. Na schodach przed wejściem jedna z zagranicznych turystek pozowała mężowi do zdjęcia. Ja też ustawiłam się do kolejnej pamiątki typu łeb i kawałek czegoś, co mogłoby być ciekawe lub znane. Pani, widząc moje wysiłki, od razu nakrzyczała na małżonka, który zaraz podbiegł, by zaoferować fotograficzną pomoc. Na tym jednak dyrygowanie się nie skończyło – kobieta podbiegła i zaglądając w mój aparat, zaczęła rugać, że jak to tak można, że krzywo, że dziewczyna nawet pamiątki mieć nie będzie, bo on normalnego zdjęcia zrobić nie może nawet w tak pięknej scenerii, żeby wreszcie wziął się w garść i natychmiast zrobił coś porządniejszego! Pan tylko się uśmiechał. W końcu i ja, i on zostaliśmy zwolnieni z fotograficzno-modelarskiej sesji. Dziękując bardzo, oddaliłam się pośpiesznie od pomocnej pary. Dwa okrążenia zrobiłam wokół niedawno odnowionej świątyni – takie robi wrażenie. Do środka wejść nie wolno, zwiedzającym dane jest tylko zaglądanie w gdzieniegdzie otwarte okienka i zabarykadowane metalowymi płotkami drzwi. Trzypiętrowy budyneczek stoi na
niewielkim wzniesieniu z białego kamienia, równo podzielonego schodami. Od dołu patrząc, mamy trzy rzędy białych przęseł balustrad, czerwone ściany pierwszego piętra malowane złotem, szaroniebieskie pasy zdobień, równie szaroniebieski dach z czerwonym otokiem i jeszcze dwa piętra składające się z samych ornamentacyjnych pasów i daszków. Dziwnie tak… bez żadnych okien. Od strony głównych schodów na wysokości trzeciego piętra zawieszono obraz w złotej ramie, na którym na niebieskim tle wykaligrafowano nazwę świątyni.
W kolejce do świątynnego okienka prócz zwykłych gapiów ustawił się też jeden mnich. Z zaciśniętymi piąstkami wspinał się na palce, by z bliska przeżyć jeszcze większe duchowe objawienie. Ogolona głowa, pomarańczowy kubraczek, sięgający prawie do ziemi, z gdzieniegdzie
wystającą czerwoną podszewką, czerwona torebeczka przewieszona przez ramię. Spod kubraczka wystają równie pomarańczowe spodenki, wpuszczone w pomarańczowe butki; wszystkie nożne warstwy razem z szarymi skarpetami przewiązano sznurkiem na wysokości kostek. Nie strój, nie ogolona głowa wyróżniają go z otaczającego go tłumu, a… spokój – nie ma aparatu, nie krzyczy, nie rozdziawia gęby, tylko wspina się delikatnie na palce i zaciska piąstki. W środku trudno coś dojrzeć spomiędzy ogromnych kolumn. Kolumn różnych, bo są czerwone, błyszczące i drugie – całkiem matowe, jakby przykurzone, malowane w złote kwiaty. Pojedynczych turystów jak na zwiedzane do tej pory miejsca jest dość sporo, ale nadal niepodzielnie królują wycieczki. Grupy rozdzielone kolorem czapeczek grzecznie czekają w kolejce, by uwiecznić się na tle świątyni w ogromnej masie zupełnie nieznanych osób, których pewnie po zakończeniu całej imprezy już nigdy nie zobaczą. W jednym z towarzystw, wśród facetów w skórzanych kurtkach, przechadzają się jeszcze niezrywające z tradycją niewiasty w wielowarstwowych sukniach z grubego jedwabiu. Na głowach albo czerwone cebulaste abażury ze złotą antenką i złotymi frędzelkami kokieteryjnie spadającymi na oczy, albo jeszcze bardziej fantazyjne czerwono-czarne czapki, przywodzące na myśl te torreadorskie, tylko powiększone do monstrualnych rozmiarów. Wracając na trakt: hen, hen tli się jakiś niebieskawy wizerunek kolejnego miejsca kultu, ale żeby aż tak daleko… Cały pasaż jest dobrych kilka metrów nad ziemią, gdzieś tam w dole, pod drzewami kryją się zaczepni sprzedawcy puzzli 3D w formie właśnie odwiedzonej wieżyczki. Na jednym z zielonych skwerów wielkie zbiorowisko. Drzewo. Zupełnie zwykłe, takie samo jak setki innych wokół, tylko że to okrążono metalowymi bramkami. A wokół bramek uformowały się już warstwy ludzkie. Jedni podśpiewują cicho, inni pstrykają zdjęcia, reszta gapi się tylko pobożnie. Nie mam najmniejszego pojęcia, o co im wszystkim chodzi. Świątynia Dobrych Zbiorów. Zza wejściowych łuków już wyłania się
poza otaczającymi ją domkami mała, jednopiętrowa wieżyczka w tym samym, co poprzednia stylu. Tradycyjnych strojów znów całkiem sporo na widnokręgu. Są np. panie w czarnych obszernych sukniach z grubo tkanej hm… jakby wełny. Na ramionach białe zdobienia, głowa skryta w ogromnym czerwonym szalu, spadającym na plecy. Świątynka mniejsza, a ludzi do zaglądnięcia w okienka tyle samo, czyli kolejka. Ku mojemu nieszczęściu znalazłam się w centrum jednej z tradycyjnych grup wycieczkowych. Oprócz opisanych już pań było też wielu panów o średniej wieku: przynajmniej 70 lat, średniej liczbie zębów: trzy i zapachu takim, jakby średnia liczba kąpieli rocznie wynosiła: ok. 1. I oni byli charakterystycznie ubrani, choć w porównaniu do pań, nawet tych w prostym, czarnym stroju, brakło im fantazji. Czarny garnitur, czasem czarny płaszcz i jakieś obdrapane buty, które nie wchodziły w skład uniformu. No, jeszcze szary kapelutek, taki zwykły, z małym rondem, zagnieceniami po bokach i czarnym, kontrastującym paskiem na otoku. Panie miały jeszcze jedną wersję stroju poza wełnianą, czarną spódnicą: czerwoną, z przodu haftowaną koszulę z długimi rękawami i czerwoną chustę, przykrywającś kruczoczarne włosy. Idziemy wokół wieży, ja i cała wycieczka w dziwnych ciuszkach. Pan przede mną dłubie sobie w uchu czarnym, długaśnym pazurem, uśmiechając się bezzębnie i komentując coś do towarzyszki. Aż trudno ustać w pobliżu. Co za woń… Jeszcze ten czasem żółtozębny, czasem tylko dziąsłowy, kokieteryjny uśmiech… a kolejka idzie… człap, człap, człap. Jakoś z dołu ta wieża wcale nie wydawała się taka opasła… Słońce już chyli się ku zachodowi, bo nagle wszystkie domki w dole zaczęły skrzyć się na złoto, a może to tylko moja wyobraźnia dodaje wszystkiemu koloru, aby odciągnąć uwagę od węchowych doznań. Nigdy nie myślałam, że kiedyś będę potrzebować synonimów słowa „brama”. A jednak… W Chinach są bramy domkowe, w Pekinie nawet nieprzyczepione do niczego, są takie zwykłe: mur, w nim otwór, a w otworze zamontowane wrota. Jest też trzeci rodzaj, również, jak pierwszy, często wolnostojący. Bramy mogą być kolorowe albo tak jak ta przede mną – po prostu z białego kamienia. Zwykle smukłe kolumienki
lub częściej filary wspierają masywniejsze przęsło, zarówno poziome, jak i pionowe elementy zwieńczone są jakimś dekoracyjnym elementem, czasami przy ziemi ustawia się chroniące przejścia lwy lub inne nieprzypominające niczego ozdobniki. Najpierw jedna biała, z wnętrzem wypełnionym czerwonymi drzwiami, za nią kolejne trzy ustawione w linii. Większa, środkowa, prowadzi do schodów ołtarza. Trzy kręgi jeden w drugim, każdy trochę wyższy od poprzedniego. Największy o średnicy ponad 500 m. Kręgi, poza niewielką przestrzenią schodów, nie są ze sobą połączone, każdy otacza taka sama jak wszędzie wcześniej biała marmurowa balustrada. Słupki rozdzielające poszczególne partie sterczą znacznie ponad ażurowe przęsła. Posadzka z kwadratowych płyt chodnikowych – nic specjalnego. Wysokość 5 m nie zatrważa, więc widok naokoło też nie jest zbyt powalający, ale jakoś miło tutaj; człowiek tak oblezie te kółka, stanie sobie na górze w środku i głupio się cieszy. A z czego? Hm… tego to już zupełnie nie wiadomo. Plac. Wszystko już pozamykali. Sympatyczna pani w średnim wieku tańczy z szarfami. W każdym ręku trzyma niewielką pałeczkę, do której przytroczono wielokolorowe, szerokie szarfy. Pani wywija ramionami, robi szpagaty, przysiady i nagle okazuje się, że wielobarwna wstążka żyje już własnym życiem, odtańcowując własną choreografię. W powietrzu wiją się nakładające się na siebie i przeplatające tajemniczo ósemki lub napierające na tancerkę fale. Młoda Chinka z niebieskim plecakiem przygląda się z zaciekawieniem, wtem kobieta kończy swój taniec i oferuje jedną z pałeczek przyglądającej się dziewczynie. Ta najpierw ogląda się wokół z niepokojem, potem nieśmiało wyciąga dłoń. Pani zaprasza uśmiechem również mnie, ale dziś. Podziękuję. Może jakby ten popcorn był otwarty, to i chętnie… Dziewczynie z plecakiem też nie od razu szło świetnie, ale kilka matczynych rad, wspólne prowadzenie ręki i po kilku chwilach nie ma się już co bać, że tradycja zaniknie, przynajmniej nie w najbliższym pokoleniu. Nagle jakoś się wyludniło – nie tylko sklepy pozamykano, w ogóle nikogo nie ma. Dwie staruszki: jedna z szydełkiem w ręku tworzy kolorowe figurki; są: biało-czarne pandy, misie, pieski i kotki, sławne budynki i malutka Świątynia Niebios. Pani już szczerzy się bezzębnie i
coś zagaduje… ładna ta dziana wieżyczka. Z małym woreczkiem w ręce i o 20 juanów biedniejsza oddalam się od dwóch pań w coraz ciemniejszy park. Człap, człap, człap, a jedzenia nadal ani widu, ani słychu. W końcu uliczki zamknięte muzeum z prowadzącym do niego marmurowym mostkiem, przewieszonym nad wyschniętą fosą. Zakręt w prawo i niekończący się mur, tup, tup, tup. Z mapki wynika, że jeśli pójdę trochę w głąb, znajdę coś ciekawego. Park opustoszał już na tyle, że nawet gruby kocur zdążył już rozłożyć się w alejce. Oblizując leniwie przednie łapy, zerka tylko, tak jakby od zawsze tu był, jakby w parku nigdy nie było miliona płoszących go turystów. Za kotem altanka na czerwonych nóżkach, też taka zupełnie samotna. Przebiega koło mnie chłopaczek. Dopiero teraz zauważam niebieską linię, wzdłuż której się poruszamy. Przy zakręcie znak 5 km. Mijam staruszka w łachmanach i spodniach wpuszczonych w skarpetki. Pan wymachuje nogami jak przygotowujący się do walki zapaśnik sumo. Zgina i rozgina rączki, zgina i rozgina i jeszcze jeden sumicki przysiad. Ulica teatrów. W małych drzwiczkach brzydkiej ceglanej kamieniczki wisi reklama jednego z nich. Na razie nieważne, bo obok wreszcie oferują coś do jedzenia; sprzedawca nie wyglądał zbyt higienicznie, jego fartuch jeszcze mniej, a na dodatek tą samą ręką, którą odbierał pieniądze, nałożył środek mojej kanapki. Coś na kształt bułki, z kawałkiem tego ich czerwonego mięsa, jajkiem i jakimiś warzywami. Zaopatrzyłam się w dwa takie oleiste cuda. Nie jestem taka pewna, czy na pełny żołądek też by były takie dobre, ale teraz smakowały wręcz wyśmienicie. Pomimo wreszcie zaspokojonych podstawowych potrzeb ulica wcale nie wydała się ładniejsza. Teatry o tej samej nazwie były dwa: jeden gdzieś na końcu obskurnego korytarza ukrytego za małymi drzwiami w ceglanej kamienicy, a drugi po przeciwnej stronie ulicy, w dużym, przyzwoitym i wyglądającym całkiem teatralnie budynku. Biletów na dzisiaj jednak brak. Podążałam więc dalej. Skręciłam w lewo i trafiłam chyba pierwszy raz na normalną pekińską ulicę, taką bez turystów, nawet chińskich, bez
intensywnego ruchu ulicznego, taką, gdzie się żyje i mieszka… i dziwnie patrzy na tych, co nie są stąd… Za rzędami sklepów bloki, takie same, komunistyczne, jak nasze. Na chodniku dzieci skaczą na skakance, wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, suszy się pranie, czasem jacyś emeryci rozsiądą się na ławce, by pomlaskać z uznaniem na przewijających się przed nimi przechodniów. Witryny sklepów takie jak w erze przedsupermarketowej – od spożywczych po szewców i pasmanterie. W jednym z wystawowych okien wielka naklejka przedstawiająca Świętego Mikołaja z bałwankiem, przyklejona tuż nad skrzynią klimatyzacji. Na straganie z owocami mijanego sklepu różne nierozpoznawalne przysmaki, dziwne kolczaste kule wielkości sporego melona, te kosmiczne owoce z białym środkiem o smaku kiwi. Wszędzie wokół sprzedają kaczkę po pekińsku. Szkoda tylko, że nieporcjowaną… Nawet po całym dniu o ziarnach słonecznika i tłustej bułce to kaczce nie dam rady… Za dużo tych „zalet” podróżowania samemu. Nie wiadomo zupełnie, w jaki sposób, ale trafiłam na targ. Z początku byłam wniebowzięta – tyle nowych rzeczy, kolorów, żarcia!!! Już zaraz w pierwszych straganach udało mi się wypatrzeć te jabłuszka/daktyle w karmelu. Pani ze złowieszczym uśmiechem krzyczy: – 5 juanów. Czemu oni to robią?! Na dodatek jabłka były wstrętne, dużo gorsze od tych z Hangzhou i nawet od tych pakowanych. Znając życie, to pewnie złość przemawia przez mój żołądek, ale połowa jabłko-daktyli wylądowała w pobliskim koszu. Przy straganach tłum. Na jednych piętrzą się ryby, na innych wystawiono tylko znane i całkiem normalne ziemniaki, pory i cebule. Pod każdym parasolem podwieszono oświetlający dobytek halogen. Na ulicy ludzie przeciskają się pomiędzy kartonami, wózeczkami i tłumem tarasujących przejście klientów. W plastikowych skrzynkach czernią się dziwne fasolowe orzechy. Na ziemi, na rozciętym worku rozłożono jakieś budzące spore zainteresowanie korzonki. Za mocno utłuszczoną szybą w podgrzewanych miskach dymiły się mieszaniny ryżu, warzyw i mięsa. Za jednym z warzywnych straganów ustawiono ogromną patelnię z miskami do robienia bułek na parze, nie wyglądały one jednak jak xiao
long bao – były większe i jakby zrobione z innego ciasta. Nawet pan sprzedawca tak sympatycznie wyglądał. A co tam, skuszę się, w końcu trzeba poznawać miejscowe przysmaki. Buła okazała się sucha i po części napełniona niedobrym nadzieniem z kapusty, a miły sprzedawca zaraz wyciągnął rękę po kasę i też krzyknął: – 4 juany! Jeszcze się rozglądał po sąsiadach. Widać było, że nie jest pewny, czy dobrą dał cenę i że nie jest to zwyczajowa kwota. A żeby was wszystkich piekło pochłonęło i tyle. Targ opuściłam już ekstremalnie wściekła. Mijałam uliczki jedną po drugiej, a choć na mapce wszystko wydawało się całkiem blisko, to jakoś wcale a wcale nie mogłam spotkać żadnej znajomej nazwy. Minęłam jakiś szpital, dzielnicę trochę lepszych bloków, aż wreszcie znalazło się coś, co dało się zlokalizować w moim przewodniku. Ten głupi targ niepostrzeżenie zakręcał, a właściwe ulice nie chciały się pojawić, bo od jakiejś pół godziny kluczyłam w złym kierunku… Szlag, szlag, szlag… Szłam znowu wzdłuż kaczkowej ulicy, gdy moją uwagę zwróciły nietypowe mieszkania… Wzdłuż chodnika ciągnęły się jeden za drugim sklepy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że w pewnym momencie w jednym z niewielkich dyktowych kiosków zamiast towaru dojrzałam śpiącego na górnym materacu piętrowego łóżka pana. Zasłaniał oczy od jarzącej się pod sufitem gołej żarówki. Zaraz obok drugi taki przybytek, też z otwartymi drzwiami; siedząc na drewnianej skrzynce, pan w gaciach i koszulce ogląda telewizję z odbiornika z antenką. A wszystko to tutaj praktycznie na chodniku, w niewyobrażalnie małej dyktowej przestrzeni ciasnego kiosku. Ciągnąca się w nieskończoność uliczka, która także na szarym schemacie wyglądała na znacznie krótszą, kryła kilka niespodziewanych skarbów. Minęłam restaurację, przed którą ustawiono właśnie rzędem dziwne, stożkowe, lekko dymiące, metalowe garnki. Drewniane biurko z drewnianym krzesłem na środku chodnika wraz z wieżami plastikowych skrzynek po piwie. Trzy niewielkie, czarno-żółte pachołki ochraniają rzeźby dwóch panów rozsiadłych na krzesłach i zaciekle debatujących. W posągach tych najbardziej urzeka sceneria – na środku chodnika,
wśród pachołków, zostawione jakby przez przypadek na tle ogromnej kamiennej płaskorzeźby, zdobiącej mur za nimi. Ostatnim fotograficznym łupem był trzykołowy czerwony samochodzik, który już tyle razy próbowałam bezskutecznie złapać gdzieś na ulicy. Niby normalny, tylko wydaje się trochę węższy, normalny, nie licząc kół, które, nie dość, że wąskie jak od motoru, to jeszcze z przodu jednego po prostu brakuje!
6.11.2010, sobota Pa, pa, pa, dziwny hotelu z małej hutongowej uliczki i pokoiku z najmniejszą łazienką świata. Na uliczce jak zwykle czekają już pory. Dziwne strasznie, jak znajome wydaje się teraz to miejsce. Zupełnie jakby żegnać się z w pewnym sensie z domem, a przecież jeszcze trzy dni temu zaglądałam w te dróżki co najmniej z niepokojem. Koniec końców wszystko się udało, hotel był cichy i czysty, z łazienki dało się korzystać, do metra blisko i zwiedziłam to, co chciałam; w związku z moimi zwykle bardzo rozległymi planami rzadko się to zdarza. Za na wpół otwartą bramą kryją się dwa rowery, pod ścianą spokojnie odpoczywa miotła, taka z tych „tradycyjnych”: trójkątna, ze związanych mocno złotych witek. Przed zamkniętym teraz fotograficznym barem oparto o ścianę drewniane koło od wozu, przed nim, na stoliku z grubych, kwadratowych bali babcia o srebrnych, krótkich włosach przebiera zielono-białe pory. Szare rękawy, czerwony, lekko za duży bezrękawnik, kontrastujący z jaskrawoniebieskimi spodniami. Sklep, w którym na kilogramy można się zaopatrzyć w chlebowe wafelki, małe, białe kuleczki, zamknięte w napompowanych plastikowych piramidkach opakowań, miniaturki warkoczy, tych, które pałaszowałam na Wielkim Murze, i wiele, wiele innych. W Hangzhou takich nie widziałam, a Leandro mówił wczoraj, że on nie chce żadnych pamiątek, najwyżej coś do jedzenia, żeby spróbować chińskich smaków. No to już, plastikowy worek i po dwie, trzy sztuki z każdego koloru i kształtu, małe jabłuszka w cukrze, z sezamem i bez… a może po jeszcze jednym, żeby samemu też skosztować nowości? Szeroki uśmiech
sprzedawcy, a plecak cięższy o ponad 2 kg. Nie wiem, czy szłam jakąś inną trasą, albo może to moja spostrzegawczość nieprzyćmiona pośpiechem była inna, ale nagle okazało się, że nudny, mijany codziennie mur pełen był dziwacznych, czerwonych, okrągłych drzwi i falujących okien, a może raczej obrazów, bo w większości rama obramowywała tylko wymalowane na murze kompozycje ptaków i roślin. Na ulicy, od której oddzielał mnie niewielki metalowy płotek, śmignęła pani na trzykółkowym pojeździe, z wózeczkiem pełnym zielonych plastikowych skrzynek. Trzykołowy motorower z wózeczkiem, na nim młoda dziewczyna z długim warkoczem czarnych włosów, a za nią w wózeczku… wcale mi się nie przywidziało, bo spośród skrzynek wygląda mały, niczym nieprzypięty, ścięty na krótko chłopaczek. Dziś czekają mnie dwie przesiadki. Najpierw dość tłoczno; tutaj też każda stacja jest inna od poprzedniej. Pierwszą ozdobiono obrazami z płytek. Ornamentacyjny pas różowych węzłów na seledynowym tle, potem pasami, jak na starożytnych malowidłach, rozwija się historia kobiecego dnia pracy – panie tną młode pędy w bambusowym lesie, robią pranie w kolorowym jeziorze, pełnym ryb, młócą ziarna w niskich pojemnikach. Na następnym oddzielonym różowo-zielonymi wstęgami obrazie po falach i przestworzach płyną statki strzeżone przez dwie ogromne okalające obraz ptasie dusze. Na przeciwnej ścianie zamiary artysty są jeszcze bardziej zagadkowe. Ciemnoniebieskie tło, oświetlane przez księżyc, spaja kolejne sceny. Metalowy zwierz, trochę jak konik morski, kręci ogromnym, złotym żyroskopem, dalej zdobny globus i inne przyjazne żeglarzowi przyrządy. Z dna wyłania się skalna góra, a na niej czarny, oświetlany przez wschodzące słońce ptak… I przyjechało metro. Kilka chwil w wagoniku i już tłum niesie mnie po schodach. Wszyscy grzecznie schodzący z prawej, wchodzący z lewej. Tutaj już mniej artystycznie: ściany wyklejają tylko billboardy. Korytarz podzielono bramkami rozdzielającymi ludzkie fale. Już nie chce mi się stać… niby bagażu dużo nie mam, ale i tak mi się nie chce, nic mi się nie chce… Super humor na zwiedzanie… Dobrze, że tylko jedna stacja… Brzydko tutaj, szaro jakoś, tylko wielka ulica, trochę wieżowców i
góra rowerów przy wyjściu. Na chodniku pojawiają się kolejni sprzedawcy, jakieś starocie z metalu, koraliki, biżuteria z jadeitu. Większość panów w białych czapeczkach, symbolu tej drugiej największej w Chinach grupy społecznej, do której należy nasza miss Mu. Zum, zum, zum… migają przed oczyma motocykle i rowery, poza tym jeden za drugim sznury jadących na zakupy samochodów. Mała dróżka, prowadząca w głąb osiedla bloków, zastawiona wózeczkami z jedzeniem. Niestety, tym razem nie pyszne smażeniny, a pozamykane w styropianowych paczkach, już wcześniej przygotowane mikstury lub standardowe kubełki chińskich zupek. Całość teraz kotłuje się w szalonej ucieczce, policja wkroczyła do akcji. Nie mam zielonego pojęcia, co im się w tej akurat restauracji nie podoba, ale jeden ze sprzedawców próbuje pośpiesznie spakować swój styropianowy dobytek i ulotnić się gdzieś na drugą stronę żywopłotu. Złapany za kurtkę, przewraca się wprost na równo, jedna na drugiej poukładane obiadowe porcje. Jeden z policjantów rozkopuje to, co dałoby się jeszcze pozbierać. Powoli nadchodzą gapie. Pozostali sprzedawcy zdają się niczego nie zauważać. Pod kioskiem po drugiej stronie, na metalowym wózeczku tymczasowo zaparkowano ogromny, wypolerowany korzeń. Czyżby też na sprzedaż? Niezliczona ilość rowerów, motorów i riksz, a małym przejściem przeciskają się kolejni parkujący kierowcy. Ścięty na łyso dziadek wraca już z bezowocnych zakupów; granatowy kubraczek ze stójką jakoś dodatkowo podkreśla tutejsze rysy twarzy. Choć godzina już niemłoda, nadal więcej wchodzących niż wychodzących. Kobieta w bordowym żakiecie o czarnych lamówkach niesie na kolorowo ubrane dziecko. Tablica z godzinami otwarcia; z jednej strony dobrze, że po chińsku i angielsku, z drugiej strony oznacza to, że ceny będą mniej przyjazne, bo turystów jest tu pewnie sporo… Nawet teraz mija mnie para okularowych obcokrajowców. On trzyma ją pod ręką, nie wyglądają na zadowolonych. On ze spuszczoną głową, ona z miną, jakby właśnie dostrzegła jakiegoś psa załatwiającego swoje potrzeby na kole ich ulubionego cadillaca.
Poniedziałek – piątek: 8:30-18:00, sobota – niedziela: 4:30-18:00. Naokoło alejki sklepów, pośrodku ogromny hangar, przykrywający rzędy mniejszych stoisk. Nie dać się naciągnąć, nie dać się naciągnąć… Ha! Lecz jeśli do tej pory nie udało mi się znaleźć odwagi, żeby się targować, to czy teraz się uda… Nie dam rady. AAAAA… A właśnie, że dam, w końcu to moja największa pamiątkowa szansa: trzy głębokie wdechy i pierwszy sklep. Już przed wejściem kuszą porozdzielane do małych, barwnych pudełeczek jadeitowe przywieszki. Wygląda na hurtownię części, z których dopiero samemu można poskładać naszyjniki, bransolety i wszystko inne, co przyjdzie nam do twórczej głowy. Wygląda na to, że alejki są w pewnej mierze podzielone tematycznie: najpierw dalszy ciąg kamiennych ozdóbek, setki pudełeczek, koraliczków, gablot, znudzeni sprzedawcy i mniej lub bardziej zaciekawieni klienci. Jak tu oglądać, jak każde spojrzenie zdaje się włączać uśpionego do tej pory kupca? Super, bez cen, bez zakupów, bez patrzenia. Co kilka kroków przez tłum przedziera się jakiś mocno wyróżniający się na tym tle nieazjatycki turysta. Oj, coś mi się wydaje, że jednak mają dwie ceny. Wiele osób wydaje się robić dość hurtowe zakupy. Wreszcie jakaś odmiana – wyszywane torebeczki i portfele, serwetki, dywaniki, fartuchy i te przywieszki, które już kilka razy widziałam. – Po ile? – pytam. – A ile chcesz kupić? – A to zależy, po ile… – A ile chcesz kupić? – i tak w kółko… – No dobra, to pięć, może dziesięć. Chyba myśleli, że będę miała bardziej hurtowe zamiary. – Dziesięć. Ja na to: – Pięć. Oni: – Osiem. Ja:
– Pięć. Oni: – Siedem. Ja: – Pięć. Oni, niezadowoleni: – Sześć. Ja: – Pięć. Oni: – Pięć… Czy to znaczy, że mogłabym jeszcze więcej utargować? Ciekawe, ile płacą ci, co wybierają już drugi worek, a pani tylko związuje w pęczki kolejne pięćdziesiątki… Różnicą cen między moimi zakupami a hurtowymi zakupami miejscowych raczej się przejmować nie będę, ale dobrze byłoby jednak rozumieć, tak przynajmniej od czasu do czasu, co oni tam do siebie gulgoczą. Wybrałam pięć czy sześć przywieszek z ogromnego czarnego wora, oprócz tego haftowaną różowo-zieloną portmonetkę, wcześniej po 20 juanów, teraz też po piątaku. Sprzedawca po kilku okrzykach żony pomocniczki wyjął zza lady drugi, czarny, wymięty worek i wysypał przede mną całą masę podobnych portmonetek. Opanować się, nie wpadać w zakupowy szał!!! Trzeba porozdzielać pieniądze, bo tak wyjmowany zwitek od razu podnosi ceny. Większe banknoty do zawieszonej na szyi torebeczki z paszportem, z której widoczny jest tylko wystający spod ubrania sznurek, monety do kieszeni spodni i jeszcze jakieś pośrednie sumy do portmonetki w drugiej kieszeni. Gdzieniegdzie powciskano stoiska z metalowym nie wiem czym, bo są i talerze, i bransolety, kolczyki, obręcze i naszyjniki we wszystkich rozmiarach i wagach. Szpilki do włosów, niektóre z brzuchatymi ptaszkami poobwieszanymi dzwoneczkami, geometryczne, kwieciste, w każdym razie nigdy w Polsce takich nie widziałam. 50 juanów… Jedyne, co pamiętam o targowaniu, to żeby nie kupować na
pierwszym straganie i za pierwszą cenę. Trzeba pochodzić – na pewno będzie jeszcze tysiąc takich samych spinek, popytać i popróbować w kilku miejscach. Tylko jak ja już zacznę gadać, to mi potem głupio się wycofać, oni też zaczynają bardziej pokrzykiwać i nie wyglądają na zadowolonych ze straconego czasu. Nikt mnie przecież tutaj nie zna, nikt mi tego nie wypomni, nikt się na mnie za targowanie śmiertelnie nie obrazi ani mnie nie zaatakuje, a jednak i tak głupio. Jadeit, bambusowe obrazki, pieczątki w kamieniu. Nowy typ stoiska, w wielkiej części obwieszonego brudnobrązowymi figurkami, wykonanymi jakby z cienkiego plastiku. Coś jakby szablon, od czasu do czasu delikatnie pokolorowany. Dopiero po jakimś czasie dochodzi do mnie, czym tak naprawdę jest z pozoru nieciekawy asortyment. Pieczołowicie wykonane nóżki i rączki tancerek, królów, wojowników i miniaturowych smoków, przyłączone szpileczkami do delikatnych korpusików. Teraz już wiem, że to misternie wycięci z nasączonego żywicą papieru aktorzy teatru cieni. Piękne, ale dopiero gdy do małych ażurowych figurek doda się trochę wyobraźni, gdy urosną za pomocą wyimaginowanego światła, które rozjaśni trochę te przybrudzone kolory. Zamknięci w drewniano-szklanych ramach i zdejmowani ze ścian tylko na rytualne odkurzanie, od razu stracą swój blask. Kupowanie nie ma więc sensu. Czasami całe metry kolorowych straganów muszę minąć, by pojawiło się cos godnego uwagi. Przedzieram się więc przez cieszące się dużą popularnością wśród starszych Chinek góry masowo produkowanych szali, niezbyt ciekawe kubraczki i fałszywą biżuterię. A biżuteria zwykła, zupełnie jak u nas, pełna jetów i srebrzonej farby. Jak okiem sięgnąć tylko porcelana, wazony, figurki wyuzdanych od pasa, a od dołu przykrytych ceramicznym prześcieradłem konkubin. Wazoniska pękate i płaskie z dużym i małym otworem, kolorowe i białe, zdobione tylko delikatnym wzorem, nakrapianych pąkami gałązek. Następny rządek, mniejsze ceramiczne cuda, w tej samej, mocno zróżnicowanej tonacji. W tym przedziale rozmiarów znalazło się już miejsce na kilka statuetek przedstawiających dumne kobiety i mężczyzn w komunistycznych mundurach. Na przykrytej gazetami ziemi
porozkładano już tylko najmniejsze, za to najliczniejsze okazy. Miniaturowe wazoniki i miseczki, pojedyncze filiżanki; jeszcze bardziej mieni się w oczach. Tyle tu tego, że tak prawdę powiedziawszy, trudno coś w ogóle dostrzec. Jednokolorowe, jaskrawozielone, niebieskie, o tonach ciemnych i mocnych, są i białe, zdobione tylko gdzieniegdzie niebieską glazurą. Stoiska poniekąd tematyczne: na jednych raczej wazy, na innych talerze albo tylko drobnica, czasem tylko komunistyczne pamiątki lub same figurki. Wiele rzeczy przykuło moja uwagę, ale dopiero mała, białoniebieska świątynka była na tyle kusząca, bym odważyła się zapytać o cenę stojącą obok dziewczynę. Prawdę mówiąc, o cenę pytałam już dziś kilkakrotnie, ale dopiero teraz postanowiłam się targować. Wieżyczki były dwie, każda parapetami i daszkami podzielona na trzy pietra. Pierwsza wystukana na kalkulatorze oferta: 60. Teraz już nie będę głupia, dałabym, no, powiedzmy, nawet 40, ale lepiej mocno zaniżyć pierwsze słowo. – Dziesięć. Pani śmieje się w glos i pokazuje kalkulator koleżankom z okolicznych stanowisk. 50 – pojawiło się na kalkulatorku, teraz ja kręcę głową i wpisuję 15. Serce mi wali… Pani spuszcza do 40. No, no, nieźle mi idzie… – Dam 20. Pani myśli, myśli, coś tam kręci głową do sąsiadki, pokazuje palcami na dwa kominki i wpisuje znów 70, to ja na dwa i 40. Znów śmiech, wzrasta też ogólne zainteresowanie i nasilają się pobliskie poburkiwania. Dwa domki – 60, ja na to znów. 40 Pani załamuje ręce w aktorskim geście i wciska pięć-zero, to ja na jeden i 25. Okrzyk rozpaczy i transakcja dobiegła końca – w rękę trafiają kawałek gazety, sznurek i jednorazowa siatka. Pani nagle przestała wyglądać na wredną i twardą targowaczkę. Poklepuje mnie po plecach i krzyczy: – Péngyŏu, péngyŏu (przyjaciel)! – i pokazuje mnie z uznaniem reszcie zgromadzenia. Czyli tylko o to chodziło? Wcale nie chcą mnie, a przynajmniej nie wszyscy, ocyganić! Tylko ot tak, powalczyć trochę,
pograć, pogadać, polamentować o nieszczęśliwym losie biednego sprzedawcy, nawet jeśli nie potrafię ich zrozumieć. Nagle wszystkie ścieżki targu stanęły przede mną otworem. Prawie da się słyszeć grające w tle Eye of the tiger z Rocky’ego. Hurraaaa, chodźcie, pamiątki.
Na horyzoncie pojawiły się zestawy białych statuetek. W rzędach ustawiono trzech poważnych pracowników Zakazanego Pałacu; nie ma wątpliwości, że należą do króla – białe szaty zdobi niebieski smok. Młodzieniec z wachlarzem i długim warkoczem spadającym na plecy, staruszek z trójkątną, srebrną brodą. Obie głowy skrywają trójkątne kapelusze. Z malowanych na niebiesko zakończeń szat wyrastają granatowe drzewa. Był też i trzeci posążek, ale jakiś taki w porównaniu
z tymi dwoma niewyględny. Dwóch panów – 40 juanów. Ceramika na szczęście się skończyła, ale co z tego, jak następna alejka pełna jest „drobiazgów” z brązu i wszystkiego, co mogłoby go przypominać? Wyznaczyłam datę i sposób własnej śmierci. Zginę marnie w ostatnich dniach miesiąca listopada, przygnieciona ciężarem własnego bagażu… Buddyjskie bożki, mędrcy i królowie zasiadający na tronach, jakiś Konfucjusz; są zielono patynowane i błyszczące ciepłym, brązowym blaskiem. Na półkach i wprost na ziemi rozrzucono groty strzał, posągi koni, jakieś beczułki i pozujące wytrwale boginie. W oko wpadła mi czara, kropka w kropkę taka jak ta w muzeum w Szanghaju. Uratowała mnie cena. Wywoławcza 260; to już zupełnie nie mój pułap… Gipsowy Mao w każdym możliwym rozmiarze, tancerki i panie do towarzystwa; wszystko „klasycznie” białe. Na metalowej siatce chroniącej narożny boks pozawieszano papierowe i materiałowe lampiony, okryte misterną czarną siatką. Tkaniny i obrazy – no ładne, ale że w wykonaniu nieszczególnie skomplikowane, to mijam bez mrugnięcia. Pędy bambusa albo jakaś zamglona góra i napis z boku, oprócz tego stosy papieru z buddyjską tematyką, przerzucane przez białych turystów w strojach à la indyjskie. Chyba w żadnej alejce nie było tylu zagranicznych poszukiwaczy skarbów, co tutaj. Największym powodzeniem cieszą się rzeczy przybrudzone, w grubej powłoce kurzu. Wprost na ziemi, wśród artystycznego dobytku porozkładano także szkatułki i inne „starożytne” bibeloty. Rzeczywiście, wszystko wygląda jak trza, tylko widząc ten sam przybrudzony skarb na pięciu kolejnych straganach, trudno nie dziwić się zażartości, z jaką nowi zagraniczni posiadacze walczą o ten „jedyny” egzemplarz. Swoją drogą ciekawe, jak się produkuje sztuczny kurz… A może to ja się mylę i właśnie przegapiłam okazję życia – zakup prawie darmo pamiątki z dynastii Ming… Na jednym z ostatnich stanowisk, pełnym mis, urn, posążków i wszelkiego innego kamienno-metalowego cuda, mały chłopczyk w czerwonej kurteczce wali z całej siły w dwa kwadratowe dzwonki, śmiejąc się przy tym prawie tak samo głośno jak one. Któż by mógł zepsuć tę idylliczną zabawę, jeśli nie ja, i to jeszcze zupełnie niechcący?
Na mój widok chłopczyk zupełnie zamarł, schował dzwonki pod ladę, rozdziawił usta i niepewnie śledził mnie wzrokiem. Tata sprzedawca przyglądał się ze zdziwieniem, tak jakby pierwszy raz widział swego syna w tak statycznym stanie. Skoro zamarli, to mogą równie dobrze zostać uwiecznieni w pamięci mojego aparatu. Uśmiechnęłam się, pomachałam w podzięce, chłopiec wolno uniósł rękę, już trochę bardziej ośmielony, tata nieśmiało zapraszał do podziwiania towarów. Nie, nie, dziękuję. Postrach Dzieci wyrusza na dalsze łowy. Skończyły się budki, ale to wcale nie oznacza, że targ nagle się rozrzedził; wszystko wygląda tak jak przedtem: nadal nie widać końca alejek, tylko pułap wystaw zmienił się na niższy, z wysokich stołów schodząc wprost na ziemię. Na słupach zadaszenia i prowizorycznych ścianach porozwieszano głównie kwiatowe obrazy, wycinane z papieru i malowane. Niezależnie od techniki wszystkie jak jeden mąż oprawione w pozłacane, zdobne ramy. Na rogu stosy dywanów; niektóre porozwieszane, wyglądają bardziej na przygotowane do trzepania niż na towar wystawowy. W dziurze między straganami, obok złożonej spacerówki przykucnął jej właściciel, no, może ściślej: użytkownik. Mały chłopczyk z ogoloną głową, w niewyobrażalnie kwiecistym płaszczyku, całkowicie pochłonięty niesamowitością znalezionych między płytami chodnikowymi kamieni. Jakoś nigdzie nie widać łypiącego czujnym okiem rodzica. Pod okalającym cały teren murem, oprócz drewnianych pługów i kół od wozu, zupełnie jeszcze nieużywanych, pełno też jest pamiątek typu second hand, sprzedawane są również wszelkiego rodzaju pamiątkowe półprodukty, kamienie, koraliki i inne cuda o niewiadomym zastosowaniu. Wstążki i różnokolorowe pomponiki, gotowe do zamontowania przy dzwonkach i poduszkowych przywieszkach. Prawie jadeitowe bransoletki, wisiorki i polerowane kamienie, przygotowane do wyrobu pieczęci. Następny sektor – medycyna naturalna. W woreczkach, w ogromnych pudłach kotłują się, a raczej chińskimi dłońmi kotłowane są orzechy, nasiona i korzonki. Plastikowy kosz pełen jest dużych dorodnych orzechów włoskich. Panowie w najróżniejszym wieku
wybierają, pokazują rodzinie, porównują jeden z drugim. Jeden orzech kosztuje 20 juanów! To chyba jednak nie włoskie. Orzeszki wyglądające prawie jak gałka muszkatołowa, zapakowane po dwa w małe, żółte pudełeczka, owinięte folią. Buteleczki, woreczki, korale nasion nanizanych na sznurki… Czego tutaj nie ma? Na ściankach działowych porozwieszano w ramach podkreślenia leczniczego klimatu zwierzęce czaszki i rogi. Obrazki malowane na bambusie, większość pozwijana. Bambusowe szczapki, powiązane ze sobą, tworzą bazę. Brązowe tło w małe, ciemne kropeczki jest trochę niższe niż sam rysunek, jakby zeskrobane. Brzegi, górna i dolna krawędź zostały powypalane symbolami pieczęci. Na czarnym tle u góry jakiś pojedynczy symbol, na głównym rysunku pędy bambusa, z boku podpis artysty i tradycyjna czerwona pieczęć. 80 juanów. Okazało się, że poza hangarem straganów targ mieści też labirynt sklepowych uliczek, które jakimś dziwnym trafem zupełnie uszły mojej uwadze. Prawie jak stare miasto, trudno tylko coś z architektury dojrzeć pod tą stertą dobytku. Fasada z ciemnego drewna, nad wejściem również drewniany szyld z seledynowym napisem, drugie piętro rozdzielono płaskorzeźbionym zdobieniem. Pierwsze piętro to rząd zaślepionych od wewnątrz szarym papierem okien. Cały parter zastawiony towarem, który zalega na ziemi, na półkach; nawet na ścianie zawieszono kolorowe drewniane maski. Malowane porcelanowe posążki, gramofon, dyniowate czarne wazony, zdobione białą kaligrafią, lampa naftowa, klatka dla ptaków, zestawy pędzli i pałeczek. Przed kolejnym sklepikiem bardziej nowocześnie – sprzedawca własnym ciałem reklamuje towar, przysiadłszy na jednym z barowych stołków. Za tło, poza już u sąsiada widzianymi bibelotami, służy ogromny gramofon: zdobny, przywodzący na myśl raczej stare filmy niż narzędzie pracy DJ-a . Resztę wypełnia specjalność sklepu, czyli stojące lampy o rażących abażurach. Na pace trójkołowca balansuje rozgadany pasażer, trzymający w rękach drewniane klatki pełne ptaków. Na stosie ścierek i obrusów położono trzy identyczne żółte, gąbkowe wrzeciona, przytroczone do długich, zielonych rączek. Może jakieś niedokończone
sztuczne kwiaty? Sporo zeszło, zanim doszło do mnie, że to pędzle, te same, których uliczni kaligrafowie używają, by popisać się umiejętnościami, malując chodniki wodą. Stół, taki jak te, co u nas czasem można spotkać w lesie na miejscach biwakowych, od razu z ławeczkami po bokach. Każdy, najmniejszy skrawek przykryto jakimś metalowym wyrobem. Z tyłu rząd kobiecych posążków, jeden jedyny wazon i wywyższający się buddyjski bożek o modlitewnie złożonych rękach. Pod stołem jedna na drugiej ptasie klatki. Widać, że wykorzystywanie niepółkowych mebli w celach wystawienniczych jest tu powszechne. Na ustawionych tyłem szafach różnej wysokości prezentują się wyroby z kości i rogów. Piękne, na pewno zbyt piękne, by było mnie na nie stać. Na najwyższym rzędzie stróżują grubiutkie słonie o barwnych siodłach i smutnym spojrzeniu, piętro niżej mniejsze okazy, tym razem z uniesionymi trąbami, ale oczy nadal toną w rozpaczy. Niewielkie smoki, a na samym dole sztylety prezentowane na specjalnych podstawkach. Trudno stwierdzić, czy to kość, czy może jakieś przedziwne, polerowane drewno. Terakotowa armia czeka na szczęśliwego nabywcę na jednym z parapetów. Cesarskim żołnierzom przewodzi zupełnie okrągła świnka w czarne ciapki, zwieńczająca druciany kwietnik. Klęczący, zamodleni święci o ogolonych głowach ramię w ramię z ryczącym lwem bronią wejścia. Trzy małpki, każda zakrywająca jeden ze zmysłów. Nad nimi króluje drewniana kareta – śliczna; konie może mniej dokładne, ale sam pojazd prawdziwie misternie wykonany. Do kolekcji łódź w kształcie smoka, kropka w kropkę jak te z Zachodniego Jeziora. Czerwone płachty z twarzami komunistycznych działaczy i jeden zbłąkany, zainteresowany nimi fotograf… A tych sklepów jest ze czterdzieści… sama nie wiem, co się w nich jeszcze mieści… Porcelana, tym razem mniej tradycyjnie, szary kotek z podniesioną łapką, śmiejący się bobas z czarnym loczkiem na czubku, przybrany w morelową szatę, wielobarwny smok o pożółkłych zębach, wąsaty dziadek wsparty na krześle, robotnica z pękiem drewna przytroczonym do pleców i cała komunistyczna partia z obrazem Mao w
tle. Mao malowany, Mao gipsowy, Mao w brązowym mundurze, Mao machający – każdy w tłumie wesołych robotników. I to chyba na tyle, ręce już mówią pas, a jeszcze trzeba dojść do metra. Dworzec niby niedaleko, ale też nie wiadomo, ile jeszcze zejdzie. W drodze powrotnej mijało mnie kilka osób, które dopiero zaczynały zakupową przygodę, ale pomimo długich godzin otwarcia, targ jak na całym świecie po południu zamiera. Kto rano wstaje… W metrze wprawdzie była ta przedziwna maszyna z logo wszystkich chyba możliwych fast foodów, ale co ja im do tej słuchawki powiem? Rozmawianie po chińsku, nawet jak wiem, co mam powiedzieć i mam szansę kwieciście gestykulować, jest trudne, a co dopiero przez telefon… Może znajdę coś o mniejszym stopniu trudności… Dużo bagażu, metro, metro, ręce bolą, metro… Zupełnie straciłam rachubę, jeśli chodzi o te korytarze; nie mam pojęcia, którym wyjściem lepiej jest wydostać się na powierzchnię. Kładka, a na niej na malutkich stolikach, rozkładanych jak rybackie stołeczki, sklepiki: spożywczy, zoologiczny, czego dusza zapragnie. Miniaturowe woreczki z rybkami, nie tak jak u nas, błyszczący worek pełen wody z jedną złotą rybką – tutaj też rybka jest jedna, ale woreczek jakiś taki niewymiarowy: pięciocentymetrowy kwadracik o zgrzanych brzegach. W trochę większych plastikowych kulach gramoliły się żółwie. Następny na szczęście spożywczak, bo i zwierzaczków szkoda, i głód doskwiera już strasznie! Miękki warkocz identyczny z tym, z którym nieświadomie pozowałam na Wielkim Murze. Mogłam dwa kupić… 14 godzin 49 minut podróży, może jakieś małe opóźnionko, to będzie 15. Pięknie. Mam nadzieję, że standard siedzeń przynajmniej taki jak ostatnio, tylko bez żadnego opieracza u boku. Przeszłam dworzec wszerz i wzdłuż tylko po to, by odkryć, że moja poczekalnia była zaraz pierwsza na prawo. Pani skasowała mój bilet i pomimo dwudziestokrotnego co najmniej potwierdzenia, że jestem we właściwym miejscu, nadal po głowie krążą myśli, że na pewno coś pójdzie nie tak. Pociąg ucieknie, a ja utknę tutaj na zawsze z powodu braku miejsc w pociągach w najbliższej przyszłości.
Poczekalnia pełna jest krzesełek, niestety, jak zwykle zajętych. Spora grupa z termosami w rękach upycha się w kolejki obok maszyn z wrzątkiem, niektórzy zmieniają buty, inni gapią się badawczo. Nic się nie zmieniło, nikt nic nie powiedział, a nagle wszyscy wstali i ustawili się jak na komendę wokół drzwi. Wystarczy, że jakiś jeden stanie, to już wszyscy się rzucają, ale pociąg do kolejek to nie chiński wymysł. Stadnym jesteśmy zwierzem i już. Niekończący się korytarz z wejściem na perony. Dziwnie to rozwiązali: osobne poczekalnie, a potem i tak wszyscy idą w to samo miejsce. Czyżby nigdy dwa pociągi nie wyruszały o tym samym czasie? Nie dojdę, padnę tutaj między jednym a drugim wejściem, oni mnie podepczą i będę tak leżeć z tym cholernym bagażem. Jeszcze tylko trochę, trzeba wytrzymać, a potem cała wieczność w ciszy i spokoju na wygodnym siedzeniu. Po głowie kołacze się jak namolna mucha niższa cena biletu powrotnego, ale na pewno wszystko będzie w porządku. Ostatnie schody i wreszcie peron ze znajomym nieeesamowicie dłuuuugiiiim pociągiem. Ostatni sprzedawcy prowiantu, ogromne wózki poczty ładowane pośpiesznie, człap, człap, tup, tup, tup. Kuszetki z wazonikami z kwiatkiem ustawionymi na białych obrusach, duże, miękkie siedzenia po cztery w rzędzie i okropne, wyglądające na twarde fotele w niczym nieoddzielonych od siebie czwórkach, gdzie wszystko jest tak blisko, że nawet jakby Leandro sam miał dla siebie całe cztery miejsca, i tak by się nie zmieścił. Wszyscy krzyczą, ktoś włączył muzykę, jakieś dziecko płacze. Proszę, żeby tylko to nie był mój przedział… Uffffff… następny ten wyższej klasy, może jednak się uda… To będą bardzo długie tysiąc sześćset trzydzieeeści trzyyy kilometry… Jednak mam bilet na twarde siedzenie. Jakoś się przemieszczam wśród podróżnych; już nawet wiem, po co biegli. Przecież każdy chce upchać swój bagaż na półce, bo tych jest mało, a torby jak u sprzedawców z Jarmarku Europa. Głównie bezzębni kawalerzy, trochę chrząkających pań, kilka studentek. Jeszcze moje miejsce jest zajęte. AAAA… cisza i spokój. Pokazuję dziadowi w skórzanej kurtce bilet i wskazuję na numer.
– Tak, tak, 31 jest tutaj, ale ty masz 131… Oooooo, taaaaam. Może to i lepiej, bo nieszczególnie chciałabym się przytulać do tej grupki… Jest moje miejsce, pod oknem, naprzeciwko młoda dziewczyna, obok też, po przekątnej pani wyglądająca na mamę którejś z nich. Kolana dwóch siedzących na przeciwko siebie osób stykają się, a panie wcale duże nie są. Moje miejsce od przeciwnego odgradza wysoki, wąski stolik. Dziewczyny, widząc moje bagaże, zerkają z politowaniem na podsufitowe półki; nie ma szans. Sąsiadka wyszła, bym mogła się usadowić. Upchnęłam siatki i plecak pod fotelem, powyjmowałam, co potrzebne. Tylko gdzie to rozłożyć? Fotel więcej niż mnie nie mieści, a stolik cały zastawiony termosami i prowiantem. Wszyscy się na mnie gapią, szturchają się, odwracają, każdy bez wyjątku. Cóż za przewspaniała atmosfera… Jak bardzo się skondensuję, to nawet nie dotykam kolan dziewczyny z naprzeciwka. Wszystkie trzy się uśmiechają, potem chwila na wymianę zdań, znów patrzą, uśmiechają się i kolejny komentarz, między sobą oczywiście. Pociąg ruszył, ja wreszcie prawie w spokoju spałaszowałam połowę smażonego palucha, podliczyłam wydatki, powykreślałam, co było trzeba z listy prezentów i wreszcie odsapnęłam trochę. Jak zaczął mnie boleć tyłek, zegarek stwierdził, że nie minęła nawet godzina… Dziewczyny ciągle wyciągają coś do jedzenia: gotowane jajka, jakieś orzeszki, bez przerwy coś nowego pojawia się na stole. Cały czas jak nie jeden, to drugi pasażer kursuje do umieszczonego na krańcach wagonu baniaka z wrzątkiem. Wyciągnąć zakupów się nie da, bo rezultatem każdego ruchu jest wymiana przepraszająco-porozumiewawczych grymasów. Do czytania tylko chiński, a to wiadomo już, czym pachnie; zaraz zacznie jedna zaglądać, potem druga. Popatrzę w okno… jeszcze trzynaście godzin… Na pewno potem się mną znudzą i przestaną się gapić. Tum-tum… tum-tum… tum-tum… Jakoś wyjątkowo brakuje mi tego dźwięku, może to dlatego, że mieszkaliśmy kiedyś na odcinku kolejowym? Taki przyjemny, kojąco-usypiający. Tum-tum… tum-tum… Teraz tylko jednostajny szum, bez serca, nie to, co kiedyś. Tum-tum, tum-tum… za oknem rozmazują się zielono drzewa. Trzydzieści minut. Każdy mój ruch powoduje niewielkie poruszenie wśród bardziej i
mniej sąsiednich siedzeń. Jak fale za rzuconym w wodę kamieniem biegną po przedziale informacje: zagląda do plecaka, słucha muzyki, je, pije, gaworzą po chińsku. Raz, dwa, trzy wdechy. Raz kozie śmierć, na niewielkim wydzielonym dla mnie skrawku stołu rozkładam książkę, z zeszytem na kolanach wynotowuje kolejne słowa. Rozmowy, spojrzenia przybrały na sile, dziewczyna z przeciwka przerwała nawet kolejny z posiłków i z półotwartą gębą, lekko brudnym od jedzenia palcem odkręciła książkę i przyjrzała się jej z zainteresowaniem. Otarła usta wierzchem dłoni; widać było, że coś się tam w środku kotłuje, chmury myśli gęstnieją i w końcu trybik się przekręca. Tym samym brudnym paluchem wali w moją książkę i zaczyna gadać. A co tam, po chińsku, przecież się uczę, no nie. Ueeee??? To znaczy… co proszę? Sąsiadka mówiła po angielsku, więc zaczęła robić za pół rozmówcę, pół tłumacza dla żarłocznej, wścibskiej koleżanki. – A skąd jesteś? A co tu robisz? A dlaczego się uczysz chińskiego? A po co, jak tylko dwa miesiące? A umiesz już coś? A czemu tak krótko? Wszystkie tłumaczone odpowiedzi niesiono z ust do ust, z rzędu do rzędu. Cały wydający się nie mieć końca wagon był teraz zwrócony w moją stronę. A dlaczego sama? A kto mi pomaga? A jak to tak, że nikt mi nie pomaga? A czemu tutaj, a nie w lepszej klasie? Głuchy telefon niesie tłumaczone odpowiedzi. Przy co ciekawszym pytaniu niektórzy unoszą się na fotelach, by lepiej przyjrzeć się akcji. To może teraz ja: – A co wy robicie? A skąd jesteście? A studentki, a z Hangzhou, a to moja mama. Kobieta to nie powinna tak sama jeździć, nam to by w życiu samym nie pozwolili. Zawsze w co najmniej dwójkę, a im więcej, tym lepiej. Bezpieczniej, rodzice się tak nie martwią. A co z tego, że dorosła, sama to nie i już. – A co, że napady? – pytam. Nie, tutaj raczej nikt nie kradnie, chyba że tak przez nieuwagę, ale droga długa, jeszcze się zgubi, zabłądzi, a w grupie to zawsze coś się wymyśli. Znów karta się odwraca: – A masz męża? A gdzie? A jak? A czemu nie przyjechał? Jedynym sposobem na zakończenie męczącego już trochę
grupowego przesłuchania był sen. Poziewałam teatralnie, przeprosiłam grzecznie, że po zwiedzaniu, że tyle dni to same rozumieją i że droga jeszcze długa, to na pewno porozmawiamy. Super, teraz nie dość, że bez ruchu, to jeszcze z zamkniętymi oczami. Nic to, może naprawdę zasnę. Tum-tum, tum-tum, mogliby puszczać ten dźwięk z głośnika, tak w ramach uprzyjemniania podróży. Rozmazująca się zieleń drzew, jakieś miasto, plantacje, uaaaaaa… chyba napraw… dę… za… sn… Zzzz… Trochę ciemniej się zrobiło, kilka nowych twarzy, kilku gapiów ubyło i tyle. Dziewczyny nadal jedzą, liczba pustych opakowań na stole rośnie, a po delikatnie już zastawionym bagażami korytarzyku zaczęła kursować pani z wózkiem: zupki, napoje gazowane, dania w styropianowych opakowaniach. Dopiero za czwartym razem odważyłam się, by krzyknąć: – Sprite! Uwielbiam moją chińską elokwencję, nic nie potrafię powiedzieć… Po poprzednich pytaniach, jak widać, zostałam przyjęta do grupy, bo i mama, i sąsiadka ciągle mi podtykają nowe przysmaki. Nawet jak już bardzo się wykręcam, odkładają na kupkę na wprost mnie. Przystanek. Kilka osób wysiadło, ale raczej tendencja jest wzrostowa. Jak się okazuje, można też zaopatrzyć się w bilet stojący. Świadomość tego, że nie jestem już najniższym szczeblem pociągowej drabiny, mało jednak pomaga, gdy nad głową przybywa pokrzykujących i wyziewających Chińczyków. Sąsiadka też się jakoś jeszcze bardziej przytula. Ile jeszcze: dziewięć czy dziesięć godzin? Znów przymykam oczy, może jeszcze trochę czasu gdzieś ucieknie. Nie da rady, właśnie zaczęły się jakieś „uroczyste” obchody, czego – nie mam pojęcia, ale przynajmniej jedna trzecia wypręża się nad swoimi siedzeniami z kubkiem wrzątku w dłoni. Krzyczą coś, panowie szczerzą się w bezzębnych uśmiechach. Spać nie da rady. Przedzieram się do łazienki, przeskakując przez porozkładane nogi, szturchając łokcie. I jeszcze ten wszechotaczający wzrok. Obok drzwi łazienki wrzątkowy wodopój. W małym przedsionku przed błyszczącą stalową maszyną, wśród śmieci i pozasychanych wydzielin, jeden z pasażerów ucina sobie drzemkę. Kolejne party, tym razem tylko
szczerbaci panowie w średnim wieku; nawet coś komentują. Już głucha jestem, nic mnie to nie obchodzi, tylko żeby się do tych drzwi jakoś przedostać. Uff… trochę brudno, ale drzwi nawet się zamykają. Najgorsze, że teraz trzeba jeszcze wrócić tam, hen, hen, aż do stooo trzydzieeestego pierwszego siedzenia. Nigdy nie byłam na koloniach, ale to na pewno jest gorsze niż chodzenie po szyszkach i chłosta. Ktoś po przekątnej przejścia wysiadł i miejsce zajęła do tej pory wisząca nad siedzeniem dziewczyna. – Hello – odzywa się piskliwy głosik. – No dobra, hello. – Where are you from? I znowu to samo, impreza też przycichła trochę, znów znalazło się kilku fanów, w oczekiwaniu na tłumaczenie obgryzających długaśne paznokcie. – Ooo, a co zwiedziłaś w Pekinie? No to i tamto. – Uooo, a ja też byłam na Wielkim Murze. Poznałam niezwykle interesujących ludzi w hostelu, oni, no, oni też byli z Europy. Świetnie i co mnie to obchodzi? W Europie też jest sporo ludzi… – Też powinnaś spać w takim wieloosobowym pokoju, to miałabyś szansę kogoś poznać. Następnym razem musisz spróbować! Dziewczynka aż podskakuje na siedzeniu z podniecenia: ti, ti, ti, tit, ti. Radio, io, io, io. – Ja to strasznie lubię rozmawiać z obcokrajowcami, to takie fascynujące… – nie przerywa szczebiotania dziewczyna. Dość już mam tej rozmowy, tylko jak od niej uciec??? Chuda twarzyczka coraz usilniej próbuje się przedrzeć przez podróżnych zasłaniających zagraniczny widok. Przystanek. Nikt, przynajmniej jak okiem sięgnąć nie wysiadł, za to nowych przybyło całkiem sporo. Hurra, piskliwe pytania już nie przedrą się przez ten żywy mur podróżnych, którzy ku swojej i naszej uciesze spędzają tę niezwykle przyjemną i krótką podróż w pozycji stojąco-wiszącej. Niebarczysty pan toruje drogę małżonce, klęka i moim przykładem wsuwa pod siedzenia pękate torby. Ostatni pakunek zostaje
pieczołowicie odpęcłany, a podłogę pod szóstką siedzeń po przekątnej zaściełają wydobywające się z niego gazety i kartony. Pani ściąga buty i z pomocą męża wsuwa się do niskiej kuszetki z widokiem na stopy. Nikt nawet okiem nie mrugnął, tak jakby spanie pod czyimś siedzeniem było najnormalniejsze w świecie! Kobieta jeszcze przez jakiś czas coś pokrzykuje do wiszącego nad siedzeniami małżonka i po dłuższej chwili wszystko wraca do normy. Ktoś splunie, inny poszeleści, powoli wszyscy układają się do snu. Tum-tum tum-tum. Chwila drzemki, bo snem tego nazwać nie można. Przystanek, światła, plecy dokuczają już coraz bardziej; teraz to już nawet o „przechadzce” do WC nie ma mowy. Tum-tum, tum-tum, za oknem powoli rzednąca czerń. Gdy oczy otwierają się po raz kolejny, współpasażerów jakby ubyło, w przejściu stoi już ledwo kto… Oj, jak ja zazdroszczę tej pani pod fotelem, a może ściślej: jak mój tyłek jej zazdrości. W znieczuleniu zapachem stóp to może i ja bym zasnęła. Tum-tum, tum-tum. 4:00. Dziewczyny w szczycie formy, od czasu, gdy okazało się, że pałamy tym samym żarliwym uczuciem do jazgotliwej dziewczynki z naprzeciwka, wydają się jeszcze mocniej do mnie przekonane. Ta bardziej zainteresowana nie mówi po angielsku, więc teraz postanowiła przetestować mój chiński. Gryzmoli, gryzmoli… – Ty jest student? – Tak – odpowiadam. – Ty mieć ile rodzina? Nie mogłyśmy dojść do porozumienia. Nawet tłumaczka wtrąciła się do rozmowy – zrugała towarzyszkę, że rzeczywiście bazgrze strasznie. No tak, rozszyfrować 24 nasze litery czasami jest trudno, a co dopiero domyślić się, który to znaczek panna Gryzmolina miała na myśli. Kolejna drzemka. Może jeszcze uda mi się trochę odpocząć; w końcu dziś pierwszy z chyba dziesięciu zaplanowanych dni pracy. Ze snu wyrwało mnie zderzenie z rozpędzonym porankiem. O 5:00 nie wiadomo zupełnie czemu wszyscy poderwali się z miejsc; nikt już nie śpi – jedni przecierają twarze, inni zabrali się za przygotowanie śniadań. Pan, który chwilę temu wynurzył się spod fotela, rozsiadł się teraz na dwóch
pustych siedzeniach naprzeciwko. Z kieszeni pomiętej marynarki wyjął małą elektryczną maszynkę do golenia i wprost nad moim stolikiem zaczął się poddawać upiększającym zabiegom. Od czasu do czasu zawodził żałośnie jakąś kocią pieśń. Może to golenie tak rozrzewniająco, melancholijnie na niego działa? AAAAAAaaaa, jeszcze tego brakowało, nie dość, że nie dają mi spać, to jeszcze jakiś dziad będzie się pielęgnował 30 cm ode mnie. Żeby się tylko podmywać nie zaczął… Z przyłaziennego wodopoju wychodzą jeden po drugim pasażerowie, rozbudzeni łykiem orzeźwiającego wrzątku. Sąsiad zaczął ziewać przeciągle, prezentując skromne uzębienie. Pozostaje patrzeć w okno. Jeszcze tylko godzina, przecież wytrzymam… Nie zacznę chyba biegać w tę i z powrotem, wrzeszcząc i wyrywając sobie włosy z głowy. Tumtum, tum-tum. A może jednak. Tum-tum. tum-tum. Za oknem we wschodzącym słońcu srebrzą się szpalery drzew. Zachwycający widok. Całkiem możliwe, że uroku dodaje mu kontrast z panem. 5:57, 5:58, 5:59, 6:00. O której był przyjazd? 6:05 a może 6:15? Dam radę, zdecydowanie dam radę. AAAAaaa… zerknęłam na bilet – dopiero 6:28; jeszcze jakieś opóźnienie pewnie trzeba doliczyć. NIGDY nie dojadę. AAAAA… Dopiero teraz na peronie, gdy wszyscy chcą się jak najszybciej stąd wydostać, dostrzega się ogrom przedsięwzięcia. Tylko głowy widać… i bagaże. Morze całe. Jakaś bardzo powyginana jestem, utrzymanie otwartych oczu staje się nie lada wyzwaniem. I na dodatek te siaty… Na peronie jeszcze dało się jakoś poruszać, ale w holu to praktycznie kilkutysięczna kolejka. Czemu to tyle trwaaaaa? Gdzieś tam nad głowami migają mi bramki, no nie, jeszcze bilety będą sprawdzać. Ciekawe, gdzie jest mój… Z tyłu się ktoś pcha, w rękach toboły. I jak tu czegoś szukać w tym wypchanym plecaku? Ten w poprzednią stronę. Aaaa… a gdzie drugi? Ja chcę do domu… Taksówka; może i bym się skusiła, ale nie mam już tyle pieniędzy. Autobus. Jest, jest mój, jeszcze nadludzkim wysiłkiem podrywam się do biegu, ale nie udało się, odjechał. Nic to, będzie następny, może znajdzie
się więcej miejsca. Żołądek też się już zbudził i po nieprzespanej nocy domaga się swego. Dzięki ci, Boże, za xiao long bao. W dziesięć minut przyjechał kolejny. Jeszcze przeżuwając, płacę za bilet i układam pakunki obok fotela. Nadal wszyscy się gapią, ale już mi nie zależy. Mózg o aktywności bakłażana niczym już nie jest zainteresowany, dopiero mijający nas motor w pewnym stopniu wyrywa mnie z marazmu. Z przodu dziecko zwrócone tyłem do kierunku jazdy, szczelnie owinięte szarobrązowym płaszczem, ojciec, kierowca, przytrzymuje jego główkę własną brodą, na końcu matka, między nimi jeszcze jeden ściśnięty dzieciak… Sąsiad z autobusu w czarnej skórze, czarnym T-shircie, czarnych spodniach, czarnych butach i czarnych pazurach – wszystko miał czarne poza bielą skarpet. Ileż można? Już dość mam tej tortury. Dojeżdżamy do zajezdni. Odległości zdają się mnożyć, siatki tną ręce, nawet oddechu brak. Dziurawy chodnik, przejście dla pieszych, brama mojego University z wiecznie obecnym stróżem na podwyższeniu… Dom.
ROZDZIAŁ VII Sekret małej Mu 中 Park Chryzantem 中 W garażowej restauracji 中 Rowerem po plantacjach herbaty 中 Badania w terenie
7.11.2010, niedziela Jeżeli się nie śpi to, kiedy zaczyna się nowy dzień? W momencie śniadania? A jeżeli nie jadło się śniadania? Dla mnie nowy dzień zaczyna się wraz z prysznicem. Z przystanku ledwo się doczłapałam, plecak ciążył niemiłosiernie, siatki wrzynały się w przeguby. Człap, człap, człap. Zrzucić plecak, zdjąć buty, łóżko… nie, teraz nie ma czasu, trzeba iść do pracy… Gorąca woda spływa po plecach, zmywając zmęczenie. Nogi nadal bolą po nocy spędzonej na siedząco, ale umysł jakiś czystszy, humor lepszy, sił też więcej. Biała pościel nadal niemiłosiernie kusi. Dziś okazało się, że niedawno stałam się powiernikiem większego sekretu, niż mi się wydawało, i że moja mała koleżanka jest osobą dużo bardziej niezwykłą. Przechodzimy przez pasy, MuDan rozgląda się i zaczyna… – A wiesz, w lipcu i sierpniu było strasznie dużo pracy, jakoś wszystko tak dobrze szło i wyników dobrych też było całkiem sporo. Któregoś dnia zawitał na górze szef i mówi, że zasłużyłam na kilka dni wolnego. To znaczy wolne w jego mniemaniu to siedzenie w akademiku i
czytanie artykułów naukowych, absolutny zakaz wychodzenia, ale do laboratorium przez całe pięć słonecznych dni końca lipca wcale nie muszę przychodzić. Nie będę już wnikać w to, czy on ma prawo mówić mi, jak mam spędzać czas poza pracą – opowiada. – Wiedziałam, że coś i tak wymyśli; on zawsze zmienia zdanie. Zagadnęłam nawet, że mogę mieć tylko trzy dni, że aż tyle nie trzeba. Ale odprawił mnie, mówiąc, że pięć to pięć i tyle. Nikt o niczym nie wie, ani MengXin, ani nawet LiFang, bo wtedy nie mieszkałyśmy razem, ale pierwsze trzy dni spędziłam z moim narzeczonym w Szanghaju! Hi, hi, hi – chichocze. – Tak coś mnie tknęło i wróciłam z samego rana. Dnia czwartego dzwoni telefon: natychmiast do laboratorium! Oho… wiedziałam, że zmieni zdanie… dobrze, że byłam już w „zasięgu czytania artykułów w pokoju” – jak zwykle ze śmiechem, kończy opowieść mała miss Mu. To ja narzekam, że nie widzę Leandra przez dwa miesiące, nawet rozpaczam od czasu do czasu, a ona, biedna, nie dość, że dzieli ich 1600 km, to jeszcze nie może o tym nikomu powiedzieć! Dziewczyny z premedytacją pewnie by nie wygadały, ale coś napomknąć łatwo. A problemów z szefem niedługo przed obroną lepiej nie prowokować… I pomimo tej samotności, tego, że nawet nie może z nim otwarcie porozmawiać, będąc we własnym pokoju, w laboratorium nie ma chyba pogodniejszej i szczęśliwszej osoby! Nie powiem, że wszyscy tacy tutaj są, bo na krzesełku obok siedzi główny laboratoryjny smutas, MengXin. Na kolację długi makaron od noodlowego pana – już wszyscy mnie tu znają. Po drodze mija nas dwóch facetów na skuterze. Nic w tym dziwnego – kierowca za nim przytulony pasażer, a za pasażerem… uparcie trzymana, trochę obklejona betonem taczka… W domu, gdy rozmawiałam z Leandrem, spod szafy wybiegł ogromny, ale naprawdę OGROMNY karaluch i szybko podreptał do łazienki. Wmawiam sobie, że przyszedł, jak mnie nie było, a teraz uciekł, spłoszony hałasem, i już nigdy, przenigdy nie wróci. Ale gdzie tam, i tak bezustannie się rozglądałam. Gdy myłam zęby, wsuwka trzymająca grzywkę poluzowała się i spadła mi na czoło. Dobrze, że nie było świadków mojej zażartej walki z wyimaginowanym robalem, który skoczył mi na głowę z otworu wentylacyjnego. W końcu, po całej serii
mniej lub bardziej spazmatycznych ruchów, potwór z brzękiem spadł na ziemię i okazał się zwykłą, czarną wsuwką. – Tak, przestraszył się i poszedł. Na pewno go już nie zobaczę… – powtarzam jak mantrę. Też ze mnie bohater – mazgaj i tyle.
8.11.2010, poniedziałek Dziś zamiast pracy podróż na herbacianą plantację, a powrót dopiero jutro rano ze świeżymi świerszczami w garści. W autobusie nawet miałyśmy miejsce siedzące, pierwszy raz chyba. MuDan przysypiała, a ja starałam się uczyć chińskiego – rozłożyłam książkę i zeszyt na zsuwającym się z kolan plecaku. MengXin pożyczyła mi swoją kartę miejską. Każda osoba zarejestrowana w danym mieście może z takiej korzystać i jest dzięki temu uprawniona do tańszych przejazdów w obrębie centrum. W Pekinie np. cena autobusu spada do jednego lub dwóch groszy za kurs! W Hangzhou wprowadzono także uliczne wypożyczalnie rowerów. Można korzystać z nich za darmo przez pierwszą godzinę, pod warunkiem że ma się minimum 200 juanów na karcie. W związku z tym, że robale lepiej łapać z samego rana, bo jest ich po prostu więcej i istnieje większa szansa, że je dowieziemy do laboratorium całe i zdrowe, w planie na dziś fajrant. Jak damy radę, to pokażą mi kilka miejsc w Hangzhou, ale najpierw Park Chryzantem. Tutaj też ofiarowuje się je zmarłym, zupełnie tak jak u nas. Całe święto zmarłych, choć w zupełnie innym terminie, przypomina nasze. Najważniejsze, by pamiętać, ofiarować kwiaty, myśli, może będzie to też dzień spotkań z rodziną z daleka. Nie tam jakieś głupie amerykańskie dynie i cukierki. Coś się dziewczyny nie dogadały i z miejsca, do którego dotarłyśmy z MuDan, musiałyśmy jeszcze spory kawałek przejść, żeby wreszcie spotkać się z LiFang. Ludzie, których pytaliśmy o drogę, też nie zawsze wiedzieli, gdzie nas kierują, ale nie bardzo chcieli dać to po sobie poznać, więc krążyłyśmy przez dobrą godzinę. Jedna z zagadniętych pań, uliczna sprzątaczka, zaintrygowała mnie ogromnymi dziurkami na kolczyki. Były w nich, małe, normalne, złote ozdóbki, ale otwór był tak
obszerny, że mógłby pomieścić co najmniej dwadzieścia takich samych ozdób. Czyżby sprawiły je jakieś bardziej tradycyjne okazy biżuterii, od czasu do czasu wymieniane na współczesne? Przejście dla pieszych. A jednak nie wszędzie zielone to zielone, bo co oznacza ten znak, który właśnie zaświecił się na poza tym całkiem normalnym semaforze??? Przetłumaczmy po kolei: 小 xiăo – mały 心 xīn – serce 车 chē – pojazd 辆 liàng – miernik, czyli ciekawostka języka chińskiego To znaczy, że można iść czy nie?!? Przy wejściu do ogrodu, a właściwie tym razem przy właściwym wejściu do właściwego ogrodu, nikogo nie było. To znaczy nie było LiFang, bo biorąc pod uwagę fakt, że minął nas ponaddwudziestosamochodowy orszak weselny, ludzi wokół było całkiem sporo. Seria zdjęć wśród drewnianych kolorowych motyli, rozstawionych między pstrokatymi chryzantemami. Dopiero z bliska da się dostrzec, że barwna oprawa motyli składa się z wielu różniących się od siebie kwiatów. Botaniczne rozmyślania przerwała LiFang. Kupujemy bilet i wyruszamy na spotkanie prawdziwej atrakcji. Z początku dziwiło mnie, że za wejścia do parków się płaci; oczywiście, nie dotyczy to każdego, ale większości. Z drugiej jednak strony za takie atrakcje jak ten park płacić warto. Nigdy chyba nie widziałam tylu kwiatów kwitnących naraz. Chryzantemy rosną w doniczkach porozstawianych wzdłuż alei, dzięki czemu ogrodnicy zawsze mogą ustawić jakąś nową kwiecistą kompozycję. Co kilka kroków nowa dekoracja, przy której oczywiście obowiązkowe zdjęcia. Chińska porcelana w gigantycznych rozmiarach. Przy niebieskim czajniczku do herbaty fotografuje się rodzina z dzieckiem. Kobieta, wyglądająca na babcię, z bambusowym nosidełkiem na plecach przygląda się mamie próbującej usadzić nieświadomego malucha w środku wyrastających z czajnika kwiatów. Była zastawa stołowa, teraz kolejne stanowisko – buty.
– O, zobacz, zupełnie takie jak moje! – wykrzykuje MuDan i już leci pozować, przytykając do gigantycznego trampka swój. Wkraczamy na terytorium wystawiennicze. Firmy z okolic Hangzhou, sławne z ogrodniczych kompozycji, prezentują swoje umiejętności. Nawet logo firmy wykonane jest z kwiatów. Drewniane, kryte palmowymi liśćmi chatki, niewielkie fontanny i wodospady, a wśród wszystkiego wije się mała, kamienna ścieżka. Z rzadka wśród chryzantem da się wypatrzyć też i inne gatunki, zwykle będące jednak jedynie tłem dla wielobarwności i wielości kształtów „cmentarnych” kwiatów. We wszystkich kolorach tęczy, miękkie płatki narastają jeden nad drugim, tworząc puchate kule. W innych wąskie płatki w próbie powrotu zwijają się uporczywie do środka, to znów następne opanowują otaczającą przestrzeń, wdzierając się w nią białymi igiełkami. Przed nami pierwsza prawdziwa kwietna konstrukcja; do tej pory były to raczej doniczki poustawiane na odpowiednich stojakach. Ogrodnicy odnawiają właśnie jedną z dekoracji, więc mam szansę przyjrzeć się, jak to wszystko wygląda od środka. Konstrukcję z drutu oplata się siatką o małych oczkach. Powstały kształt wypełnia podłożem, na którym umieszcza się następnie nasionka lub niewielkie sadzonki. A więc to tak zrobiono te konie skaczące przez obręcze, dekorujące rondo wjazdowe do Xiasha, zielone miasto i pociągi przy ulicy z pamiątkami, i kulę przy placu Wulin. Sprytnie… bardzo sprytnie… To nie jakiś tam przycięty żywopłot. Nie dość, że zawsze można wymienić część, która nie chce rosnąć, to mamy dowolność kolorów i faktur, bo nasadzić da się przecież wszystko. Poza niewielką świątynią są też pawie czy zielone czaple, grające na fletach misie panda i górujący nad wszystkim, prawie czterometrowy, kwiecisty paw. Małe, nieciekawe byliny, posadzone na metalowej ramie, nabrały zupełnie innego wyrazu. Ten pomysł może trudniej wcielić w życie w domowym ogródku, ale władze miast mogłyby się tutaj na pewno co nieco podszkolić, jeżeli chodzi o architekturę zieleni. Dla domowych amatorów kwiatów też coś przygotowano. Gruba gałąź, umocowana w doniczce lub wkopana w ziemię, zaraz przy powstałym fałszywym pniu
posadzona roślinka, której pędy kieruje się tak, by kwiaty tworzyły kolorową koronę niby-drzewa. Naszą dalszą podróż w poszukiwaniu ogrodniczych nowinek blokuje starszy pan pozujący do zdjęcia. Żona z aparatem dyryguje… – Eeee… rozpiąłbyś marynarkę… On, marudząc, rozpina… przymierza się… – Eeee… wziąłbyś tę nogę jakoś inaczej… i te włosy też jakieś potargane, może byś się tak uczesał… Wymagająca fotografka i na nas fuknęła, gdy chciałyśmy skorzystać z chwili i przemknąć koło poprawiającego fryzurę pana.
W cenie biletu jest jeszcze jedna, ukryta w parku, atrakcja. Herbaciana kawiarenka i staw z big fish. Dziewczyny śmieją się, że rozmiłowany w polepszających myślenie właściwościach ryb profesor na pewno zakrada się tutaj w nocy i próbuje którąś wyłowić. Tak, tak, to na pewno dlatego poprzednie mieszkanie było właśnie niedaleko stąd… Hi, hi, hi, hi… Wracamy do wyjścia, mijając kolejne alejki chryzantemowego parku, doniczki z kwiatów z kwiatami z kwiatów zastawiają trawniki, również obsypane kwiatami, kwiaty wysypują się z przerośniętych koszy, kwiaty, kwiaty, wszędzie!!! Tylko dwa lwy strzegące wejścia do budynku chryzantemowej giełdy wykonane są z metalu… Autobus lawiruje między plantacjami herbaty.
– A tutaj, tutaj to jest taka wioska, która słynie z herbaty. Wszyscy tu przyjeżdżają; to takie miejsce spotkań towarzyskich – opowiada LiFang. – A jak moja mama przyjeżdża mnie odwiedzić – wtrąca mała MuDan – to zawsze wynajmuję jej tutaj pokój. Każdy z tych domków należy do jednego z plantatorów herbaty. Zwykle na parterze prowadzą restaurację, herbaciarnię lub mały sklepik, piętro wynajmują gościom, a sami śpią na górze. Bardzo tanio, mówię ci, tylko 60 juanów za nocleg w samodzielnym pokoju z łazienką! To rzeczywiście mi Śliwek ten hotel upatrzył. 120 juanów… Coś mi się wydaje, że to po to, żeby jemu było wygodnie… Eh. MeiJiaWu – herbaciana wioska, już od dawna pochłonięta przez miejskie granice, pozostała daleko w tyle kurzącego autobusu. – Może skoczymy do parku bambusów? To niedaleko… – proponują dziewczyny. Niestety, po drodze zrobiło się na tyle ciemno, że nie było zbytnio sensu wdzierać się w bambusowy gąszcz. Nasze zwiedzanie skończyło się więc na opowieściach MuDan, jak to na wiosnę studenci zakradają się tutaj, żeby naskubać młodych bambusowych pędów. – Mówię ci, przepyszne, tylko strasznie, ale to strasznie się za nie cenią… Oczywiście nie w nocy – uśmiecha się porozumiewawczo. Nic to, jak za późno na zwiedzanie, to czas coś zjeść. Nasze herbaciane pędy też rano popodkradamy, bo noc zrobiła się wyjątkowo ciemna. Podkradanie jest półlegalne, bo pola, z których korzystają profesorowie i studenci, należą do uniwersytetu, tylko że herbata tam sadzona zarezerwowana jest dla rządu, a potem na sprzedaż za dość wygórowaną cenę. Dlatego też nikt nie chce, żeby nawet w słusznej sprawie ktoś narażał drogocenne krzaczki na stres. Złapać robala, który lata w pobliżu, to jedno, ale urywać coś – o nie! Co to, to nie. Dziewczyny z profesorskim błogosławieństwem przychodzą więc wcześnie rano albo w nocy, zrywają jedną czy dwie siatki pędów i tyle. – Restauracja, do której idziemy, to coś niesamowitego. Kucharz pracował w dużej renomowanej restauracji, najdroższej w tej przesławnej, spokojnej herbacianej okolicy. W pewnym momencie
odszedł i założył własny biznes. Otworzył małą, garażową restauracyjkę – oczy MuDan błyszczą coraz bardziej podczas opowieści. Dwóch chłopaków wstaje od jednego z ustawionych przed wejściem stolików. – Ooo, cześć!!! A to są młodzi profesorowie z naszego uniwersytetu. A nie mówiłam, że wszyscy się tutaj stołują? – szturchając mnie łokciem, szepcze MuDan. – Kiedyś należeli do grupy profesora, ale jak odszedł do tej drugiej uczelni, zostali po prostu przepisani do kogoś innego. Pomimo okrzyków i powitań szybko skręcamy do środka, by dosiąść się do stolika współlokatorki. Wygląda, jakby była już po posiłku, a reszta współbiesiadników zdążyła się właśnie ulotnić – na stole piętrzą się odpadki, a maź powstała ze zmieszania wszystkich co bardziej płynnych resztek powoli skapuje na podłogę i plastikowe krzesełka. Poza studentami w małym garażu ucztują także starsi… no, niech będzie: po prostu żule. Żule wypisz wymaluj, tylko nie pijani. Widziałam, w jaki sposób oni jedzą, jaki wygląd mają ściany i jak żono-kelnerka podeszła, zgarnęła resztki na jeden z brudnych talerzy, rozcierając maź po stole brudną szmatą. Pomimo prawdopodobnych protestów dziewczyn powinnam zwyczajnie odwrócić się i wyjść… Usiadłyśmy. Na brudny stół kobieta rzuciła jednostronicowe, laminowane już dawno, dawno temu menu. Dostałyśmy też pliczek rachunków i długopis, by samemu móc skomponować swoje zamówienie, bo pani była strasznie zalatana. Jeden z bezzębnych panów, nie odrywając wzroku od telewizora, podchodzi do wielkiego gara stojącego na ladzie wśród szmat, worków foliowych i baniaka z wodą. Otwiera i niestety dotykając wszystko brudnymi paluchami, własną brudną łyżką nakłada do osobistej miseczki kolejną porcję ryżu… Uciekam… teraz już uciekam na pewno… – Czy podoba ci się to miejsce? – z oczekiwaniem w głosie pytają dziewczyny. – No… hm… To bardzo niezwykłe być tutaj… Sama, jako obcokrajowiec, nigdy bym tu nie trafiła ani nie znalazła takiej restauracji, ani nie potrafiła zamówić… – odpowiedziałam wymijająco. – A tak, wiemy, o czym mówisz. Widziałaś tę restaurację trzy garaże
dalej? Zupełnie pusta, a tutaj trzeba czekać, aż się miejsce zwolni. Ty, nie wiedząc, co dobre, pewnie poszłabyś do tamtej. A tam żarcie jest naprawdę ohydne. – No tak, właśnie o to mi chodziło… Na realizację zamówienia przyszło nam sporo poczekać, więc miałam wystarczająco dużo czasu, by rzucić okiem na otaczające mnie luksusy. Pracują tylko osławiony wielkorestauracyjny kucharz i jego żona. On cały czas coś pokrzykuje w kuchni, do której da się zajrzeć zza ryżowego gara, przez niewielkie kwadratowe okienko. Ściana przy palnikach osmalona jest od nieprzerwanie buchającego ognia. Nad obklejonymi sadzą, kiedyś białymi płytkami podłużne okno z wentylatorem – wszystko aż brązowe od unoszonego z parą i bryzgającego z patelni tłuszczu. Za ladę wszedł jakiś chłopaczek. Zestawił skażony paluchami gar ryżu, już widocznie pusty, i zza baniaka z wodą wyjął drugi, identyczny. Hurra, uratowani, ale lepiej już nie patrzeć, co pichcą w kuchni. Żono-kelnerka kursuje w tę i z powrotem. Ja raczę się zakupionym w sąsiednim sklepie piwem, a dziewczyny opowiadają o perypetiach związanych z odejściem profesora na inną uczelnię i sześciomiesięcznym stażu w Szwajcarii chłopaka współlokatorki. Piwo i inne napoje – w sumie wszystko, co się chce, można do restauracji przynosić, ważne, żeby cokolwiek zamówić. Doczekałyśmy się pierwszego z zamówionych dań, potem drugiego i tak już później szło, że z każdym opróżnionym przez nas talerzem przychodził następny pełen. Bakłażan smażony z sezamem, dynia smażona w panierce, ale tylko z żółtka – podkreślają. Wielki talerz rybnej, superostrej syczuańskiej zupy, ciasto z kukurydzy, ale tutaj zamiast smażonego naleśnikowego jakby sam cukier. Reszta dań rzeczywiście bez zarzutu, co zaskakuje, biorąc pod uwagę wygląd tego miejsca. Tylko z kukurydzianym plackiem kucharz nic a nic się nie popisał. Brzuchy już się napełniają, a kolejne talerze wciąż są ustawiane na stole. Ryżowy makaron z kapustą i tofu z papryką – to wpierw zamrażane, ulubione dziewczyn. Nazwy dań trzeba będzie kiedyś odszyfrować z zaplamionego rachunku.
Wszystko pycha. Piwo dawno się skończyło, panowie z sąsiedniego stolika też już opuścili lokal i wrażenie po wizycie w knajpie pozostałoby naprawdę niezłe, gdybym nie zdecydowała się pójść do łazienki. Były tam przybory toaletowe typu szampon, szczoteczka do zębów i inne tym podobne utensylia, należące zapewne do pracujących tutaj państwa. Widok kabiny prysznicowej także nie pomagał zapomnieć, że jest się w garażu, a nie jakiejś tam zwykłej restauracji. Co mnie to obchodzi, garaż czy nie garaż, jak jedzenie takie dobre. Tylko czemu tu tak brudno? Podłoga wygląda, jakby od kilkudziesięciu lat kolekcjonowała kamień i rdzę, a całość jeszcze artystycznie przyozdobiono włosami. Nic to, zjadłyśmy… Czy to przeżyję, okaże się dopiero jutro, więc dziś i tak nie ma się czym przejmować. Było dobre, najadłyśmy się do pełna i każda zapłaciła mniej niż 17 juanów. W uczelnianym biurze zostałyśmy uraczone czarną herbatą, podkradzioną od jednego z zaprzyjaźnionych profesorów. Dziwnie szczerzący się, spotkany przed restauracją chłopaczek pokazywał aparat, który właśnie zakupiła uczelnia. Rozwiano też moje marzenia o tanim kupnie superlustrzanki, bo niestety, aparaty wcale nie są o połowę tańsze niż w Polsce, prawdę mówiąc, w ogóle nie są tańsze… a szkoda… Oglądałyśmy robale w niewielkich gablotkach, zielone modliszki i ich żółte, jeszcze bardziej pokraczne krewniaczki, wielkie żuki z rogami w różnych stadiach rozwoju i bardziej przyjazne dla oka motyle. Wszystko złapane w pobliskich herbacianych ogrodach… Yyyy… czy ja na pewno chcę tam jutro iść … Na szczęście dla herbaty i dla mnie prezentowane przez Szczeżuja okazy są wyjątkowo rzadko spotykane. Posiedziałyśmy jeszcze trochę w oczekiwaniu nie wiadomo na co i wreszcie dane mi było zobaczyć osławione mieszkanie. W starym, kwadratowym domku, mijając bramę, otwieramy zielone, wypaczone drzwi z moskitierą, potem następne, już normalne, pełne i tym razem z zamkiem. Wąski korytarzyk, trzy małe pokoje, kuchnia i łazienka. Nie będę opisywać, w jakim stanie było mieszkanie ani analizować czystości, bo o dobrych ludziach źle się nie pisze. Nadmienić tylko mogę, że drzwi do mojego nowego lokum nie miały klamki, dziura po zamku zaklejona była na równo taśmą, a funkcję tejże brakującej spełniał gwóźdź. Do
wolnego łóżka, które miałam zająć, taśmą przyklejono karteczkę z afirmacjami. Siostra świnka, czyli współlokatorka, prezentowała książki zakupione w europejskich muzeach przez ukochanego oraz różne inne otrzymane z naszego przeciekawego kawałka ziemi dary. Każda ma jakieś przezwisko i zawsze dodatek „siostra”. MuDan dla przykładu to siostra Tuk-tuk, bo taki dźwięk wydają garnki, gdy coś się pitrasi, a ona strasznie, ale to strasznie lubi gotować. Chowam się do łóżka. Może i narzekam na samotność, ale czasem dobrze mieć chwilę, gdy nie trzeba się uśmiechać, tak w ogóle nic nie trzeba. P.S. Do zapamiętania: ceny aparatów i elektroniki sprawdzałyśmy na www.zol.com.cn.
9.11.2010, wtorek Po nie do końca przespanej nocy pobudka o 6:00, nawet bez budzika. Dziewczyny też już zaraz wstają. Jeszcze wczoraj pożyczyły dla mnie rower – wybierzemy się na przejażdżkę po okolicy. Jednak najpierw obowiązki, czyli legalna kradzież. Skąpane w porannym słońcu plantacje wyglądają o niebo lepiej niż w ponurą noc. Dochodzi 7:00, a dzieci w dresowych mundurkach już wyczekują szkolnego autobusu. Z niezbyt ruchliwej o tej porze ulicy skręcamy w jedno z ogrodzonych pól, po małych schodkach wspinamy się na betonową skarpę otaczającą pierwszy z herbacianych poziomów. Metrowe krzaczki rosną w rządkach, zwykle wspinając się leniwie po zboczu, na coraz to wyższych skarpach, wzmocnionych betonowym murkiem lub, gdy robi się już bardziej stromo, bez wzmocnienia czeszą wzgórza w zielone wstęgi. Dziewczyny uwijają się ze zrywaniem szczytowych, młodych części roślin, gdzie może lęgną się poszukiwane przez nas robale. Trzeba przyznać, że czasem warto wstać o 6:00, nawet jak nie trzeba. Góry powoli wyłaniające się z mgły, liście połyskujące w porannym słońcu, jeszcze mokre od rosy, biało kwitnąca herbata i ten zapach. Tylko żeby o tych robalach nie myśleć.
Dziewczyny narwały całe siaty zielska, więc wracamy. Rowery czekają grzecznie zaparkowane pod budynkiem, mój, jak i reszta, składak, trochę na mnie przymały, ale i tak fajnie jest pojeździć po takiej przerwie. MuDan uparła się, że w oczekiwaniu na powrót LiFang zrobi mi zdjęcie z wielkim kamieniem z nazwą uniwersytetu. Pokręciłyśmy się jeszcze wśród zamiatających podjazd kobiet w słomianych kapeluszach, a ochroniarz cichcem wyniósł nasze pojazdy… Wyniósłby wszystkie, gdyby nie to, że mój składak był już chyba dawno nieużywany i strasznie skrzypiał. Zatrzymałyśmy się przy jednym z domów, ustrojonym znakiem szczęśliwego małżeństwa, który wiesza się na drzwiach domu państwa młodych albo w miejscu, gdzie odbywa się wesele. Pod drzwiami w cieniu kolorowych girland wylegiwał się mały pies. Nie wiadomo, czemu od tej pory szłyśmy na piechotę – ani droga się specjalnie nie zmieniła, ani ludzi nie przybyło, naprawdę nie wiem dlaczego. W pewnym momencie dziewczyny zaczęły strasznie, ale to strasznie chichotać… w
końcu jedna wydusiła: – A czemu ty idziesz po złej stronie roweru?!? – Jak to złej? A jaka jest różnica? Potem jeszcze kilka razy się złapałam na tym samym, zupełnie karygodnym przecież „błędzie”. Na dachach tutejszych domów też jest to „coś”, co widziałam z okien autobusu, wracając z Huang Shan. Dziewczyny, choć dość okrężnie, tłumaczą, że to czarne rurki, w których grzeje się woda. A jednak są ekologiczni, no proszę… Skręcamy. Drogę przebiegają nam kurczaki, a po kilku metrach wyłania się zadymiony cel naszej wędrówki. Przed mocno parującym garażem wystawione naczynia do xiao long bao. Po drugiej stronie stolik pełen małych miseczek z poszatkowanymi warzywami, na palniku ogromny gar, w którym właśnie gotują się małe pierożki i drugi z mlekiem sojowym. Jedna bułka z mięsem. Dobre, ale nic nadzwyczajnego, druga ze słodką fasolową pastą. Ta owszem, niezła. Następny posiłek – woda z małymi pierożkami, za którymi ciągnie się kluskowy ogon. Ciepłe, a to duży plus w ten wilgotny, zimny poranek. Mięsko w środku też dobre, ale całość słabo doprawiona. Dopiero dodatki, które na małym talerzyku przyniosła mi MuDan, dodały wszystkiemu smaku. A może tak rozgrzewający garnuszek mleka? Widziałam, jak pani nalewała jednej staruszce pełen metalowy kubek. Aż parowało. Mhmmm… ja własnego kubeczka niestety nie mam, ale to nic, pani wyciąga plastikowy woreczek, wsypuje na spód łyżeczkę cukru, nasadza lejek, wlewa dwie wielkie chochle, związuje supeł i voilà – napój gotowy. Dziewczyny już ruszają, więc zamiast się rozgrzać, będę się przyglądać, jak mój napój powoli stygnie w rowerowym koszyku. Wracamy inną drogą. Więcej psów, za którymi MuDan nie przepada, więcej też kurczaków. Akurat mieszkaniec jednego z domów rozsypuje im trochę ziarna, nie zważając więc na rowery, biegną w amoku w stronę swego chlebodawcy. Kto by pomyślał, że kiedyś z samego rana będę jeździć na małym składaku, zwiedzając plantacje herbaty w Chinach! Z ciężarówki zaparkowanej na niewielkim podjeździe wykładane są
właśnie warzywa. Dwóch dziadków debatuje na chodniku. W mikroskopijnej restauracyjce przy śmietniku kucharz na inwalidzkim wózku podsmaża jajecznicę z pomidorami. Skręcamy w dziurawą dróżkę, na skrzyżowaniu wśród pól rozbity namiot ziewającego geodety powoli rozstawiającego aparaturę. Między roślinami kursują w tę i z powrotem dwie panie w trójkątnych słomianych czapeczkach. Bezzębny dziadek o spalonej słońcem twarzy obcina nowe, niezdrewniałe pędy. Jeżeli to wszystko należy do uniwersytetu, to nie mogliby się dogadać, że jak będą obcinać z interesującego dziewczyny pola, dadzą im worek czy dwa takich ścinków, a nie tak podkradać się nocami?
Równymi grządkami herbata wrzyna się w bambusowy gaj. Dziewczyny stawiają rowery. MuDan śmieje się, że w takim lesie to
możemy poćwiczyć kung-fu, zupełnie jak na filmie. Już przy pierwszym zamachu śmiercionośnego kopnięcia moja mała koleżanka zatacza się i ze śmiechem sama pada na ziemię, pokonana przez niezłomnego przeciwnika. To ściana ogrodu, do którego chciałyśmy dostać się wczoraj, 20 m dalej widać mały, może półmetrowy płotek i ścieżkę. One chcą wracać. – Ale jak to, dlaczego? – pytam uporczywie. – Tak przechodzić tutaj, w lesie i jeszcze ten płotek, nie, nie, lepiej zawrócić… Dając „dobry” przykład, szybko przejeżdżam te kilka metrów i przekładam rower. Stają, rozdziawiają usta, w końcu któraś duka… – A jak ty to przeniosłaś?!? – A pomożesz i nam? – To dopiero przygoda!!! W końcu same też się jakoś przedostały na drugą stronę, ale delikatne są strasznie, bo przy tym niesamowitym przedsięwzięciu LiFang pękła skóra na kostce dłoni, wydzielając aż jedną kroplę krwi, którą biedna przeżywała przez następne kilka godzin. W bambusowym lesie wszystko jest z bambusów, nawet metalowe latarnie starają się naśladować otaczające je drzewa. Kamienna brama, kamienne lwy. Nie ma co płacić za wejście, może innym razem – profesor niedługo tu będzie, a my jeszcze mamy nałapać świerszczy. Przed pracą zaopatrzymy się obowiązkowo w miejscowy wyrób. Nie trzeba patrzeć na szyld nad drzwiami, już rejestracje zaparkowanych przed wejściem samochodów wyjaśniają, co się tutaj sprzedaje… TEA – 116. Usadzono nas na skórzanej kanapce, naprzeciw małego, szklanego stolika. Jeden z pracowników przyniósł dwie kwadratowe, drewniane, malowane na biało tacki pełne herbaty. Liście bardziej zwinięte, prawie czarne, ta robiona jest maszynowo, druga, jeszcze zielona, o liściach praktycznie nietkniętych, tylko podsuszonych, robiona ręcznie. Czas na odegranie całej filmowej procedury z machaniem nadgarstkami, wąchaniem, ogrzewaniem szklanek. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś wypiję kubek niesłodzonej czarnej herbaty bez skrzywienia, teraz jednak wiem, że się da. Nawet dla mojego, wyjątkowo miernego
poczucia smaku i zapachu jest różnica między miałem zgarnianym do bibułowych torebek i napitkiem serwowanym tutaj. A może to przez to nadgarstkowe machanie. Koniec końców obie z MuDan wyszłyśmy stamtąd z wielkimi siatami, pełnymi herbat, które pakowano hermetycznie na naszych oczach. Dość tego dobrego, czas do pracy. W przybrudzonych fartuchach, z lekko przetartymi siatkami na motyle, zrobionymi własnoręcznie przez profesorską połowicę, wyruszyłyśmy na łowy. MuDan wymachiwała czymś przypominającym ruszt do grilla z przymocowanym kawałkiem białej gąbki z jednej strony ścieżki, my z drugiej tłukłyśmy siatkami w górne części krzaków, próbując przepłoszyć świerszcze do płóciennych worków. O ile w laboratorium człowiek czasem modli się, żeby te wredne robale w końcu zdecydowały się wykonać jakikolwiek ruch, to w momencie próby przeniesienia 2-3 mm zielonych punkcików z siatki do pojemnika pełnego liści ich chęć do lotu wcale już tak nie cieszy… Niby w samym procesie nie ma żadnej tajemnicy, ale ja z początku łapałam tylko pszczoły i pająki. Dopiero po pewnym czasie nabrałam wprawy i w czasie, gdy LiFang nazbierała dwa pełne pojemniki, ja byłam dumnym posiadaczem aż jednego. W międzyczasie zrobiło się już całkiem ciepło, a rękawiczki dawno przestały być potrzebne. Niestety, całe nasze plany związane z tak nagłą poprawą pogody uciął komórkowo obwieszczony przyjazd profesora. Nic to, pora na kolejny oficjalny obiad. Mała restauracyjka skryta jest wśród herbacianego ogrodu. – To właśnie dlatego cena pięć razy wyższa – opowiadają dziewczyny. Jedzenie wcale nie lepsze niż wczoraj. Wchodzimy od strony ogrodu. Naprzeciw wybiegają nam małe, co poniektóre żółte jeszcze kurczaczki, poganiane przez upasione matrony. Po betonowych schodkach wspinamy się na ganek. Na poręczy suszą się kolorowe mopy i szczotki, a skapująca z nich woda trafia wprost do ustawionych pod spodem doniczek z sałatowatymi warzywami. Zajmujemy wielki, okrągły stół w samym narożu tarasu. Kelnerka przynosi orzeszki i pestki słonecznika, a MuDan dopracowuje zamówienie. Każdy dostaje po szklaneczce zielonej herbaty z miejscowych
zbiorów. Profesor zaczyna swe trudne do zrozumienia i mające mnie zabawić opowieści. Herbaty wcale robić nie będziemy, a cały proces okazuje się bardziej skomplikowany. Najważniejsze jest suszenie – w metalowym pojemniku o ciepłych ściankach umieszcza się młode listki i miesza ręką, aż zebrana w nich woda wyparuje. Potem listki rozkłada się i prasuje. Przynajmniej tyle udało mi się zrozumieć. Potrawy mniej więcej jak wczoraj: dynia w panierce, bakłażany, oczywiście ryba. Pod nogami ciągle kręci nam się kura, bulwersując się na coś od czasu do czasu. Popijamy dziesiątą już chyba herbatę i gadamy, siedząc na bambusowych krzesełkach. Ładnie tutaj, słoneczko świeci, jedzonko dobre, herbatka w dłoni, jak okiem sięgnąć zieleni się przyszły szlachetny napój, czerwone lampiony powiewają na wietrze. Z powrotem w Xiasha. Nie było już sensu zaczynać niczego nowego, bo zostały jakieś dwie godziny, włączyłyśmy więc muzykę na laptopie. Ja obierałam nazrywaną przez dziewczyny herbatę z liści, a one coś tam myły. Potem układały wyłuskane przeze mnie badylki w specjalnych pojemnikach. Znów mam całe czarne ręce – czemu nigdy nie pamiętam o głupich rękawiczkach… Grr… Mogłabym być kiedyś taka zadbana i kobieca, a nie zawsze taki kocmołuch… Nic to, znów przyszedł czas na jedzenie. Hurra… teraz już się nie dam, dieta i już, grejpfrut i woda.
W Polsce nienawidzę grejpfrutów, nawet soku nie potrafię w siebie wmusić, ale te tutaj… Mhmm… Nie są aż tak gorzkie, trochę, owszem, ale w przyjemnym zakresie. Tak jak papaja – u nas smakuje, jakby ktoś wgryzał się w skondensowaną cytrynę, a w Brazylii: słodziutka, miękka, aż rozpływa się w ustach. Ananasy: u nas zdrewniałe i kwaśne, tam – słodkie, soczyste, bez żadnych twardych włókien… mhm… Nie skończyło się na grejpfrucie, zmuszona byłam skosztować pikantnych kaczych szyjek. To podobno jedna z najpopularniejszych przekąsek w kinie czy przed telewizorem. Ostre, bardzo ostre, mięsa niewiele. Nawet niezłe.
10.11.2010, środa Ciągle myślę o tym robalu, który wyszedł spod szafy, jak wróciłam z
Pekinu. Za każdym razem jak wchodzę do łazienki, czai się w każdej plamie na ścianie, w każdym małym, ciemnym przedmiocie, macha do mnie czułkami z odpływu zlewu, z kratki w podłodze i z wentylacji. Może nie boję się aż tak, by spędzało mi to sen z powiek, ale czarne myśli jednak krążą. W pracy omawiałyśmy z dziewczynami szczegóły moich urodzin. A czy spotkać się w mieście, czy wyruszyć stąd, czy pójdziemy na kolację, a może lepiej próbować jakichś małych smakołyków z ulicy? Całe nasze planowanie popsuł oczywiście nie kto inny, a właśnie profesor, który najpierw wymyślił, że na kolejne prace polowe na herbacianych plantacjach jedziemy w czwartek i wszyscy wracają. Super, tutaj w planach nic się nie zmienia. Potem przyszedł, żeby powiedzieć, że jednak pojedziemy w piątek i też popołudnie wszyscy mają wolne. Jeszcze lepiej, bo urodziny w mieście! W końcu się rozmyślił – jedziemy w czwartek autobusem, on dojedzie później. Wszyscy wracamy, poza MuDan, która będzie tam kwitła przez trzy dni. O wolnym popołudniu dziewczyny mogą zapomnieć. Byłam świadkiem podsumowania badań, kiedy to wszyscy zebrani w kółeczku, ze spuszczonymi głowami i złożonymi rączkami słuchali wywodów przełożonego. Biedne dziewczyny, wszystkie dziś narzekają. Nie dziwię się – nie dość, że harują codziennie czasem po piętnaście godzin, bez weekendów, to jeszcze dziad ma pretensje, że wyniki są nie takie, jakich oczekiwał. Żeby chociaż rzucił jakieś dobre słowo, a tu nic, zawsze tylko mało i źle. Jeszcze w związku z nagłą zmianą planów muszą przygotować wszystko do jutrzejszego eksperymentu. Czyli znów jednak piętnastogodzinny dzień pracy. Kończę projekt ślubnego zaproszenia i idziemy na kolację, MuDan leci wpierw po ciastko, tak na poprawę nastroju. Mijamy plakat. – Aaa tak! – krzyczy MuDan. – Jutro jest specjalny dzień. Czy wiesz jaki? – No tak, u nas będzie Dzień Niepodległości, ale tutaj – nie mam pojęcia… – Jutro jest 11.11, czyli dzień samotnych, bo cóż bardziej samotnego
niż taka jedynka? Nawet będzie specjalna impreza z tej okazji. – To pewnie dlatego profesor jednak zdecydował się na jutro; jeszcze byście poznały potencjalnych narzeczonych… – śmiejemy się z dziewczynami. Jutro spotykamy się o 7:10 na przystanku. Nie spóźnić się, nie spóźnić…
11.11.2010, czwartek Na przystanek i tak trochę podbiegałam, ale udało mi się dotrzeć o 07:09. Nikogo nie ma, ani dziewczyn, ani profesorskiej żony. A może chodziło im o 6:50 albo 7:50??? Z tym ich angielskim to nigdy nic nie wiadomo. Dzwonię. W tle chińska muzyczka, nikt nie odpowiada. Zaraz telefon oddzwania: – No cześć, nikogo tutaj nie ma. To teraz mieliśmy się spotkać? – pada bardzo elokwentne pytanie z mojej strony. – No tak, jesteśmy za rogiem, będziemy za chwilę, ale żony jeszcze nie ma?!? Uciekł nam jeden autobus, potem kolejny, aż w końcu podjechała czarna honda i wysiadła z niej spóźnialska żona. Nie będę jej nazywać inaczej, bo każdy ją tak tutaj nazywa, a traktują jeszcze gorzej, z szanownym małżonkiem na czele. Biegnie na obcasie – do białych skarpet; to chyba jakaś moda, tak jak z tymi oprawkami do okularów. Pierwszy raz widzę MuDan taką wściekłą. Bycie wkurzoną nie przeszkadza jej oczywiście w śmianiu się, ale zła jest strasznie. – Po cholerę mamy tłuc się autobusem, a potem przesiadać w taksówkę? Jakby od razu nie można było w nią wsiąść. Na lunche to mu nie szkoda kasy z badań, ale jak rzeczywiście potrzeba, bo lepiej rozłożyć aparaturę wcześnie rano, to nagle mu wpełza wąż do kieszeni. Co za dziad, a wrócić to później już wrócicie taksówką, tylko teraz, jak mamy te wszystkie wiadra i siatki… Eh… i jeszcze ta tutaj się spóźniła… Niee… i tak w kółko… – narzeka mała miss Mu. Co racja, to racja, sprzętu nie było dużo, ale autobus był strasznie zatłoczony, poza tym zawiózł nas do centrum, gdzie wcale nie było tak łatwo coś zatrzymać. Kluczyłyśmy też nim po jakichś małych uliczkach, a
jakbyśmy pojechały taksówką bezpośrednio, cały czas jechałybyśmy główną drogą, więc i szybciej, i bliżej. Zamiast trzech godzin w autobusie plus taksówce godzina tylko w taksówce; cena też niewiele się różni, bo za autobus każda z nas płaci po 3 juany… Nie wytłumaczy się niestety, szef ma rację i już. Na miejscu rozdzieliłyśmy się na dwie grupy. Ja z żoną profesora, choć niechętnie, pojechałam na pole, a dziewczyny poszły zabrać jakieś rzeczy z uczelni. Żona zmieniła buty na adidaski, wdziała fartuch i bez słowa ruszyła w pole. Po kilku minutach wróciła, porozglądała się, rozłożyła jakąś siatkę i pokazała, żeby usiąść, a potem znów znikła w krzakach. Pięć minut… Dziesięć minut… słońce świeci, z empetrójki dochodzą brazylijskie rytmy, może by tak zmienić pozycję na bardziej horyzontalną… O tak… taką pracę to ja rozumiem. Tylko żeby nie przysnąć… Dwadzieścia minut… Trzydzieści minut… Dobra, plecy mnie już bolą od tego murka. Gdzie one się podziały?!? Czy rzeczywiście jesteśmy tak daleko od uczelni? Taksówka nie jechała przecież zbyt długo. Czterdzieści minut… Wreszcie ktoś wynurza się z dróżki. Idą we trzy, niosąc jakieś bambusowe pałąki. Przecież pytałam, czy nie iść z nimi. Znowu mi głupio – pomogłabym im. Nie przyjechałam tutaj, żeby się wylegiwać w słońcu, poza tym jestem większa, a one wyjątkowo… jak by to grzecznie i niepejoratywnie ująć… niesilne. Pole, po którym dzielnie krążyła połowica naszego guru, wcale się nie nadaje i trzeba na gwałt szukać innego, bo eksperyment powinno się robić rano. Kawałek w prawo, to kawałek w lewo. Po jakimś czasie udało nam się znaleźć jakieś pole jeszcze przed podcięciem pędów. Pozostało przenieść cały majdan na nowe miejsce. Coby choć trochę się zrehabilitować, chwyciłam pęk bambusowych tyczek, który wcześniej dziewczyny we dwie taszczyły z dużym trudem, i zarzuciłam go sobie na ramie. Wszystkie trzy stanęły jak wryte, postawiły swoje rzeczy i przyglądały się, jak idę herbacianą alejką. W końcu MuDan podbiegła i pyta: – Ej… ale jak ty to robisz?!? Żeby dziewczyna sama taki ciężar?!? Hi, hi, hi…Oj, za delikatne są… za delikatne. Mamy osiem zapachów. W każdym nasączono po dziesięć małych
gumowych koreczków, które trzeba teraz wyjąć i zawiesić na drucikach. Potem, oklejając się przy tym dokumentnie, należy odchylić folie ochraniające z dwóch stron arkusz lepu na muchy i przymocować drucik w taki sposób, by korek był możliwie blisko klejącej powierzchni. Trzy z nas biorą po trzy, cztery arkusze i latają po polu, rozwieszając je gdzie bądź na bambusowych tyczkach, a pozostała sierotka babrze się dalej z koreczkami. Pot się z człowieka leje, a włosów z czoła nie da się nawet odgarnąć, bo ręce tak są oblepione klejącą mazią, że mogłyby się już nigdy od fryzury nie odczepić. Jak zwykle miałam kilka pomysłów racjonalizatorskich, ale… ale nie będę się wtrącać, bo tak jak z autobusem – to i tak nic nie da. Nasza specjalistka po mężu tak wszystko porozwieszała, że z pierwszym silniejszym podmuchem wiatru lepy poszybowały na sąsiednie pola. MuDan się wściekła i zaczęła poprawiać. W końcu połowica zgłodniała już tak, że doszła do wniosku, że lepiej będzie, jak teraz pójdziemy zjeść i my wrócimy do domu, a MuDan sama sobie to wszystko porozwiesza po południu. Spocona, poczochrana i oklejona lepem, z foliowymi rękawiczkami i w brudnym fartuchu, byłam ulubionym fotograficznym celem turystów, którzy przyjechali zwiedzać herbaciane ogrody. Moja mała koleżanka gotowała się cichutko na wspomnienie pomocy profesorskiej żony i jej nieocenionych pomysłów. Na uczelni już biedna nie wytrzymała i z oczu pociekły jej łzy, ocierane trochę mniej klejącym od rąk rękawem. Biedna, mała Mu. Łzy już trochę przeschły, ręce też czyste – ruszamy na zasłużony obiad. W tej samej, co poprzednio, skrytej wśród herbaty restauracji o bambusowych krzesłach, na jednym ze stołów jak gdyby nigdy nic siedzi biały, wyczesany pudel. Jego właścicielki dyskutują przy sąsiednim stoliku, gdy ten leniwie wgapia się w poruszane wiatrem liście. Wszystkie zgłodniałyśmy. Zamówiony obiad nie chce wcale dotrzeć na nasz stół, więc zaczynamy od kończenia moich zapasów – zajadamy duże plastry soczystego grejpfruta. W końcu przed każdą zostaje ustawiony talerz z mniej lub bardziej dymiącą kupą ryżu podsmażoną z jajkiem; trochę niedosolone, trochę suche, ale w końcu głód jest najlepszą przyprawą. Przyniesiono też gar zupy, podobno miejscowy
specjał, z warzywem, które rośnie tylko w Hangzhou. Starałam się wyłowić najpierw pałeczkami, ale cienki liść pokryty był grubą warstwą śluzu. Nie chciałam zbytnio grzebać własnymi pałeczkami w reszcie zupy, więc łowiłam nowość łyżką – z takim niestety skutkiem, że połowa liści zamiast do talerza trafiła wprost na stół. Podła żona zaśmiewała się do rozpuku, szczerząc krzywe zęby. Aż nie można patrzeć, w jaki sposób ona je. I jeszcze to siorbanie i bekanie. Zgroza… A same liście? Bez rewelacji. Nikt nie przypuszczał, że MuDan zamówiła coś jeszcze, gdy na stół wniesiono talerz kurzych łapek i innych ciekawych kawałków. Wybrałam jedno z nielicznych skrzydełek i wymigałam się brakiem miejsca na kolejne odnóża. Żona posiorbała kilka rapek i gdy MuDan jeszcze jadła, baba zmusiła nas do odejścia od stołu i zajęcia miejsca w „taksówce”, która właśnie zajechała na podjazd. Wypolerowana, nowiutka, czarna Honda Accord, taka sama jak profesora. Gdyby ktoś chciał, w drzwiach czekają butelki wody i słodycze. To rano szkoda nam na taksówkę i tłuczemy się z jakimiś wiadrami autobusem, a teraz, gdy już nigdzie się nam nie śpieszy, wracamy prawie limuzyną?!? Tak to już chyba jest, gdy pieniędzmi na badania administruje żona po zawodówce. Zasnęłam, LiFang zresztą też. Zbudziłyśmy się dopiero wtedy, gdy kierowca zatrzaskiwał za sobą drzwi. Samochód zaparkowany był w małej uliczce, naprzeciw sklepu produkującego wiązanki pogrzebowe. Połowica niedługo nadbiegła z worem słodkich ziemniaków i ruszyliśmy. Nie czekając, by zarzucono nam wór kartofli na plecy, poszłyśmy do laboratorium. Nie było sensu już niczego zaczynać. Znowu spać… Najlepszy wybór na ostatni przedurodzinowy wieczór w wieku 24 lat.
ROZDZIAŁ VIII Moje pierwsze ćwierć wieku 中 Szalone zakupy z panną Mu 中 Park Bambusów 中 Gdzie ja jestem? 中 Świątynia ze skałą, co przyleciała z daleka 中 Hot pot, czyli urodziny na sposób chiński
12.11.2010, piątek Urodziny. Hurraaaaaaa łłłeeeee… Łeeeee… 8 tys. km od domu, rodziny i przyjaciół… Łeeeee… prawie 20 tys. od Leandra… Łeee… a trzy dziewczyny, które chciałyby ze mną świętować ten dzień i są oddalone o jakąś ludzką odległość, nie mogą, bo szef sobie coś tam umyślił. Łeee… Akurat dzisiaj… dlaczego akurat dzisiaj… Zielona herbata, rozmowa z Leandrem, już trochę lepiej. Nie ma co ryczeć, przecież wszystko się układa: jestem zdrowa, mam Leandra, przyjaciół, rodzinę, piękny dom… w którym na razie nie będę mieszkać, bo jedziemy do Brazylii. Łeee… Jeszcze jedna herbata. Nie ma co się martwić – z karierą też
wszystko idzie jak trzeba, jestem na stażu w Chinach, dostałam propozycję doktoratu na bardzo dobrych warunkach… z której nie będę mogła skorzystać, bo jedziemy do Brazylii. Łeeee… Nie chcę być kurą domową z tytułem magistra. Chcę studiować!!! Łeee… Nawet nie wiem, czy tam jest coś dla mnie ciekawego, a jak nie ma… Kolejna herbata… Wszystko się ułoży, najwyżej trzeba będzie w to włożyć więcej pracy, znowu… ale wszystko się ułoży. Głęboki oddech, herbata, Leandro. Trzeba wyjść z domu, pobiegać trochę, wyszykować się do wyjścia i przede wszystkim wziąć się w garść. Salsa na cały regulator, słoneczko – to będzie dobry dzień, przecież mam wolne, idę na zakupy, potem spotkam się z MuDan; na pewno coś się wydarzy. LiFang i MengXin spotkałam w bramie. MengXin kupiła nowego, błyszczącego, czerwonego składaka. Żadnych uścisków, żadnego sto lat, nic. Cześć, cześć, czy idę na zakupy i tyle. Eh… Policja na razie nie zawitała przed uczelnią, więc mam szansę na urodzinowy makaron. Makaron jest długi, życie też powinno być, dlatego właśnie w Chinach zamiast tortu mają urodzinowy makaron, coby człowiek sam sobie mógł z każdym kęsem życzyć długowieczności. Ja mój zjadłam na drewnianej ławeczce. Mhm… Co za piękny dzień… Wszędzie tłum. Znów się ludzie gapią, Hello, hello… Łapią za rękawy, szturchają. Grrr… Dzień zakupowy w końcu, więc trzeba gdzieś wreszcie wejść. Buty, jakoś nie mogę się zdecydować, i H&M – chyba z jeansami nie będzie tak łatwo, o ile w Polsce często muszę skracać do moich 164 cm wzrostu, to tutaj rozmiary są głównie 150 cm, 155 cm, od czasu do czasu trafi się jedno 160 cm i tyle… Eh… nawet nie ma co się rozglądać. I tak to, co ładne, jest drogie, a w promocji jakieś łachmany. Gdzie te supertanie chińskie ciuchy, o których nasi turyści pisali na forach?!? Wraz z początkiem małych sklepików z tanimi ciuchami no name tłum się zagęszcza. Każdy z minimarketów jest całkowicie otwarty na ulicę; nie ma drzwi, tylko kosze albo wieszaki z ciuchami i małe korytarzyki, wiodące po przybytku. Wszystko rozwieszone jest piętrowo. Tylko niewielką część artykułów da się w ogóle dotknąć.
Oczywiście jeżeli nie zostało okrążone przez potencjalnych nabywców. Białe, bawełniane koszulki z długim rękawem i sztucznym żabotem po 15-20 juanów, krótkie, dermowe kurtki po 50, płaszcze po 120. Trudno tak naprawdę coś wybrać, nie tylko dlatego, że ciągle ktoś się przepycha, trąca, wciska, wszystkie, ale to absolutnie wszystkie rzeczy są powieszone z podwiniętymi rękawami, nieważne, czy to bluzka, kurtka, czy płaszcz. Wszystkie. A z umiłowaniem Chińczyków do rękawów po łokcie to skąd ja mam wiedzieć, w jaką długość zaopatrzony jest wybrany model?!? Przecież nie będę każdego wieszaka rozbierać. Następny sklep, następny, następny… Wszędzie praktycznie to samo – ceny wahają się w granicach 5-10 juanów. W końcu trafiłam do tego piętrowca z boksami, chyba nie tego, do którego doprowadziła mnie Aneta, ale i ona mówiła, że jest ich tutaj kilka. Parter, znowu moda męska, ruchome schody, plątanina korytarzyków, w której zaraz się zgubiłam. Są niby strzałki Exit, ale co z tego, jak budynek ma wyjścia z każdej z czterech stron? Kurtki, niektóre takie same jak na dole, tylko większy wybór. Pocieram palcami – ile? 600. Na pewno… Idę dalej. Wyprawa do Pekinu jednak na coś się przydała, chociaż i tak denerwuje, że aż tak tną. Poza tym targować trzeba się przed przymierzaniem, czyli walczy się, walczy, a zwykle i tak wychodzi się z niczym. Moje łażenie po tym dziwnym centrum handlowym skończyło się zakupem płaszcza, czarnej mini, której niedane mi było nawet przymierzyć, i długimi jeansowymi pertraktacjami, podczas których pani, coraz bardziej rozochocona, wyciągała coraz gorzej podrobione wersje i podawała coraz bardziej kosmiczne ceny. Byłam też świadkiem kłótni jednej dość walecznej klientki ze sprzedawczyniami. Wezwano nawet policję, oczywiście zrobiło się zbiegowisko i pomimo że wreszcie udało mi się namierzyć prawdopodobne wyjście ze sklepowego labiryntu, dojście do niego okazało się niemożliwe. Wielka księgarnia przy kładce zamknięta… Początek błądzenia kończy telefon od MuDan. Trochę się bałam, że na nieskończenie długim Yanan Road nie uda nam się tak łatwo spotkać. Po mniej lub bardziej skomplikowanych tłumaczeniach zdołałyśmy wreszcie odkryć, że
jesteśmy od siebie oddalone o jakieś 50 m! Zawitałyśmy do kilku sklepów i nadszedł czas na przekąski. Trzy nowe rodzaje: rulonik z sojowego ciasta, nadziewany jakąś mięsnowarzywną pastą i smażony na głębokim tłuszczu, pleciony koszyczek, wypełniony słodkim, czarnym ryżem, i jeszcze jeden przysmak, którego nazwa niestety uleciała z mojej pamięci. W każdym razie w przeciwieństwie do dwóch poprzednich był wyjątkowo tłusty i niesmaczny. Kilka minut udawałam, że się nim zajadam, żeby w końcu ukryć resztki w torebce. Czarny ryż dobry, ale nic odkrywczego, ot, taki sobie: słodkawy, nierozgotowany ryż. Za to koszyczek super. Rulonik też niezły, tylko tłusty strasznie. Zanim zdążyłyśmy dokończyć posiłek, trafiłyśmy do żeńszeniowego sklepu. Całe podziemne piętro ogromnego centrum handlowego wypełnione jest medycyną naturalną, tylko w rogu wciśnięto niewielki sklepik z zachodnimi produktami: czekolady, kremy, pudełka wyglądają nawet znajomo, tylko te chińskie napisy trochę człowieka mylą… Niestety wyciągów z żeń-szenia tutaj nie sprzedają; każdy szanujący się konsument tego typu specyfików sam zajmuje się ich produkcją. Korzonki można dodać do zupy w niewielkich ilościach, zalać ryżową wódeczką lub wrzątkiem i pić jako herbatę. – Jeżeli tyle da się zrobić z korzonka samemu, to po co sprzedawać wyciąg i ograniczać klienta do jednego zastosowania? – tłumaczy kolejna już ekspedientka. Ceny korzonków są różne, zależnie od wielkości, pochodzenia i obecności lub braku „odnóży”. Nie wiedzieć czemu amerykański żeńszeń jest jakieś dziesięć razy droższy niż chiński – tak jakby Stany Zjednoczone miały cokolwiek wspólnego ze zdrowym trybem życia i tego typu medycyną… W końcu znajdujemy idealny produkt. Nie amerykański za 10 juanów za 1 g, nie chiński za 0,7 do 4 juanów, lecz… Odnóża, tutaj jeszcze mało popularne, bo każdy wierzy, że odżywcze właściwości ma głównie korzeń. Kolega MuDan ze studiów od wielu lat bada zawartość i działanie poszczególnych składników żeń-szenia. Jak się okazuje, najwięcej jest ich właśnie w korzeniach bocznych. Po krótkim namyśle kupujemy wszystkie dziewięć pudełek – 36 juanów za
100 g; do poprzednich cen nawet nie ma co porównywać. Kto by pomyślał, że uniwersyteckie znajomości mogą pomóc aż tyle zaoszczędzić! I to całkiem legalnie. Trochę się wahałam, czy jednak nie kupić żeń-szenia w całości, ale w końcu z dwoma różowymi rachunkami za prawie kilogram odnóży udałam się do kasy. Trochę musiałyśmy poczekać, bo za wszystko płaci się tutaj w kasie małego supermarketu, w którym wyjątkowo krągła jak na Chinkę pani zaopatrywała się właśnie w czekolady, ciastka i inne tuczące zdobycze cywilizacji. Hurra, jeden zamówiony prezent już jest. Dla mamy nie udało się nic znaleźć, bo medycyna naturalna pomaga generalnie, a nie wybiórczo, jak poinformowała nas pani. Koleżanka, choć mieszka tutaj od wielu lat, niestety nie pamiętała, jak dojść do zakupowej uliczki. Coś mi się zdaje, że ma to coś wspólnego z pracoholizmem naszego profesora. Trochę pokluczyłyśmy, trochę podpytała i w końcu udało nam się dotrzeć do pięknie oświetlonej świątyni na wzgórzu. Zdecydowanie powinnam znaleźć jeszcze kilka dni, żeby pozwiedzać miasto. Niby pracuję tutaj, ale XiaSha znajduje się na tyle daleko, że w sumie poza studenckim kampusem, usytuowanym 20 km od miasta, moja znajomość Hangzhou jest doprawdy niewielka. Nie będę się zagłębiać w tłumaczenia, że już tutaj byłam, bo przecież i tak wtedy, z Anetą, nie było czasu na zakupy. Targu z ciuchami dzisiaj nie ma, ale budki stoją na swoich miejscach, pałeczki do ryżu: 10 juanów za pięć par; są też i ślubne, wiem, wiem, że u nas też sprzedają, ale tego MuDan mi chyba nie przepuści. Kolczyki i naszyjniki z pereł – pan sam wtyka nam nożyczki, żeby poskrobać, zobaczyć, że żadne tam malowane, tylko najprawdziwsze z prawdziwych. Skórzane portfele i przywieszki; koleżanka opowiada, że te są charakterystyczne dla jednej z mniejszości narodowych. Obrazki z papieru, właśnie takie, jakich szukałam. Podpytamy o cenę. Te małe z ramką po 10 juanów, a większe to już różnie, zależnie od stopnia skomplikowania. Rzut okiem na listę prezentową – no, z sześć takich by się przydało… MuDan już ciągnie mnie za rękaw i wycedza przez śmiech, że nawet jeszcze nie weszłyśmy na targ. Mijamy rzeźbę uśmiechniętego Buddy „guliwera”, którego
mieszkańcy trudnią się masażem paluchów u nóg, wypoczywają w zwałach szat lub walczą na śmierć i życie na podusze brzuchowego ringu. Dopiero teraz udało mi się bliżej przyjrzeć panu i też tylko dlatego, że MuDan z dużą charyzmą poodpychała większość gapiów, coby i mój aparat mógł się zmieścić. W narożnym sklepiku znów trochę nam zeszło; w takim tempie to rzeczywiście nigdy stąd nie wyjdziemy, ale jak tu iść, jak wszędzie pełno breloczków, niewiarygodnie wielkich kolorowych kolczyków, torebek w kształcie ryby, okrągłogłowych laleczek w tradycyjnych kubraczkach, po parce z każdego regionu… Tygrys-diabeł podnóżek, ciężki trochę, ale co tam, do koszyka, w końcu urodziny… Proca dla Marcinka; taką to sama bym chciała… ale Maurycy się wścieknie. Dobra, wychodzimy, jak nie teraz, to wyjdę stąd z lampą… Mała dziewczynka w różowym pompowanym bezrękawniku z pułapu maminych rąk próbuje zwędzić kolorowe zabaweczki na patykach, wystawione na jednym z zagradzających przejście straganów. O, patrz tutaj, tutaj – grubiutka rączka wyłania się spośród tłumu nieznajomych i chwyta za poły mojego futrzanego bezrękawnika. Ciągnąc mnie, krzyczy: – Zobaczy, zobaczy, o, właśnie tak robi się zieloną herbatę! – Aaa, to o to chodziło profesorowi… no tak… Chłopaczek miesza ręką odzianą w białą bawełnianą rękawiczkę niewielką kupkę jasnozielonych, pozwijanych już trochę listków, umieszczonych w metalowej podgrzewanej misie. Tuż obok ustawiono tace, na których stygnie gotowy już produkt. – Łee… – krzywi się miss Mu. Ta to nic przy naszej uniwersyteckiej, nawet nie ma co się zastanawiać, ale popatrzeć można. – Oooo zobacz, zobacz – i znów przedzieramy się przez tłum. – Widzisz tę czerwonozłotą lektykę pełną kwiatów? To zupełnie taka, jaką pokazywałam ci na zdjęciach z Wielkiego Muru. Pomyśl tylko, jak byłoby wspaniale, jakby wszędzie cię nosili! No, ty jesteś strasznie wielka, to pewnie by im ciężko było… – chichocze bez nuty wredności, wpychając mnie do środka. – No, siądź sobie, a ja zrobię zdjęcie. Będziesz jak królowa! A zresztą, co mi tam – lektyka, ja i siatki. Z domku po brzegi
wypchanego kostiumami wybiega sprzedawczyni, wymachuje rękami i pokrzykując, podtyka nam pod nos ustawiony trochę bardziej z przodu znak. Zakaz wchodzenia! Zdjęcie w lektyce – 2 juany. MuDan trochę się głupio zrobiło, że przez nią zmuszona byłam coś wydać, ale po krótkiej wymianie zdań, że przecież w urodziny to można sobie pozwolić na takie bezeceństwa, humor natychmiast się jej poprawił. Zaraz też wróciła do chaotycznego biegania z jednej strony uliczki na drugą i wesołego wykrzykiwania tłumaczonych nazw kolejnych atrakcji. Z boków są zwykłe sklepy, ale tutaj, na środku, sprzedawcy zawsze sami, na miejscu przygotowują swoje wyroby. Jak np. te obrazy z bambusa. – Widzisz, jak sobie tutaj pan bambusowe szczapki porozkładał? Pewnie nawet zabrałby się za związywanie, gdybyś nie wyglądała na tak lukratywnego klienta, hi, hi, hi – rechocze miss Mu. Bambusowy obraz już mam, ale sekret produkcji w ramach rozwijania zdolności rękodzielniczych zawsze warto zgłębić. Pomimo naszego kilkuminutowego ostentacyjnego niezwracania uwagi pan nie dał się oszukać i zamiast wrócić do pracy, nadal zachwalał głośno swoje towary. Nie, to nie. Następny zgarbiony na małym, drewnianym stołeczku pan dmucha zwierzątka z kolorowego szkła. Tutaj zawinie, strzepnie, przekręci i na stojak trafia kolejny patyczek, zakończony tym razem białą kurką. Teraz ja dla odmiany ciągnę MuDan za rękaw… – Ty… a z czego on to robi? Wygląda na szklane, ale przecież niemożliwe, żeby to tak łatwo szło i jeszcze gołymi rękami… Może z cukru czy czegoś? W sąsiednim sklepie jedwabne pidżamy i suknie. 300, 500 juanów. O, jest jedna czerwona kiecka w normalnej cenie. Przymierzalnia to część korytarzyka prowadzącego na zaplecze sklepu. W sam środek kartonów i stert opakowanych w folię pidżam wepchnęła się najpierw MuDan, potem ja, a na koniec jeszcze ekspedientka. Biorąc pod uwagę nadchodzący z góry hałas, wyglądało na to, że mamy spore szanse na powiększenie grona przymierzających, ale na szczęście nikt się nie pojawił na mocno zatarasowanych towarem schodach.
Ludzie mają jakiś szósty zmysł, jeżeli chodzi o rozumienie krytyki i obgadywania. Może i chińskiego nie znam, ale ku mojej rozpaczy dziewczyny jeszcze w tym tygodniu uczyły mnie kilku słówek: gruby, chudy, ładny, brzydki… Przyglądam się sobie w lekko przysłoniętym rozwieszonymi wszędzie sukniami lusterku, a sprzedawczyni, dostrzegłszy moje rosnące niezadowolenie, zamiast, jak pani na polskim targu, z pełnym przekonaniem tłumaczyć, że wyglądam przecież pięknie i że tutaj się ściśnie, tam sobie zepnę agrafką i że obcisłe ubrania świetnie modelują talię, skomentowała tylko krótko, że sukienka jest ładna, tylko ja jestem jakaś gruba i niekształtna. Moje szóstozmysłowe tłumaczenie potwierdziła angielska, złagodzona trochę wersja MuDan. Co za babsko! Jeszcze żeby mi nagadać… No tak, tu jestem gruba, ale za to wysoka i mam duże oczy. W Brazylii płaska, ale za to chuda i blondynka. Teraz tylko trzeba wyszukać miejsce na wesele, gdzie będę w sam raz… Znów na zewnątrz. Na małym stoliku, przykrytym równie czerwonym jak ja teraz ze wściekłości obrusem, ustawiono tym razem już na pewno szklane figurki. W jednym ręku szklana rurka, co jakiś czas podgrzewana palnikiem; tutaj pan rozciągnie, tam przytknie do wcześniej przygotowanej części, chwilę poczeka, odwróci i czerwień stolika wzbogaca kolejny konik. Zdumiewające… nie tylko zresztą dla mnie, bo za każdym rozbłyskiem palnika dzieci rozdziawiają bezgłośnie usta. Monotonię czarnych ramek, czarnych teł i równie nudnych passepartout łamało złoto, nie wiem, czy to słomy, czy czego, bo wyglądało na to, że obrazy „malowane” są kilkoma typami drewna i liści. Na sąsiadującym ze stoiskiem stoliku pan, nie zwracając zupełnie uwagi na wiecznie jazgotliwych przechodniów, w spokoju układał kolejne wizerunki ważek i rybaków w niezmąconej ciszy oczekujących na zdobycz nad brzegiem jeziora. Na ostatnim już z ustawionych w przejściu straganów porozwieszano prócz ażurowych ozdób z drewna, w które na szczęście zaopatrzyłam się jeszcze w Tunxi, także drewniane… hmm… maskami trudno to nazwać… może tak: kolorowo umalowane w postacie
wojowników i smoków deski do krojenia. Rączki obwinięto kolorowym sznurkiem, zawsze mocno kontrastującym z czerwoną przywieszką z wymalowaną inkantacją, zakończoną podrygującym na wietrze pomponikiem. Pomimo długich debat i dość energicznego wymachiwania MuDan z ceny nie udało nam się zejść, pan zgodził się jedynie na wymianę pomponika na nowy i wymianę inkantacji na bardziej dla mnie, przynajmniej według mojej chińskiej koleżanki, odpowiednią. Zawsze coś… Piękny rzeźbiony budynek, który z Anetą sklasyfikowałyśmy jako dość ekscentryczną, czytaj: szaloną pijalnię herbaty, okazał się jednym ze sławniejszych zakładów specjalizujących się w medycynie naturalnej. Herbatę, a raczej wywar z ziół rzeczywiście podają tutaj za darmo, ale dziwne kolejki do małych okienek to nie skomplikowany sposób składania zamówień, lecz zapisy do lekarza. MuDan podpyta pań od szufladek, czy coś by się nie znalazło na tę maminą osteoporozę, a ja mogę się ustawić w kolejce po osławiony napitek. Ściana szufladek jak z bibliotecznej kartoteki, chorzy znikający w okrągłej przestrzeni drzwi, w każdym rogu doniczki pełne plecionych bambusów. Okazało się, że na wymienione dolegliwości pewnie by się coś znalazło, ale tak zaocznie, bez wizyty lekarskiej to niestety nie da rady. Trudno, to może chociaż węża w słoju albo duży, namoczony żeńszeniowy korzonek… W podziemiach supermarketu ceny były zdecydowanie mniej słone… Na osłodę najsławniejsze cukrowe przysmaki. W sklepiku za folią pracują dwie osoby. Pan w maseczce formuje kule z mącznych włosów, pani pakuje plastikowe tacki pełne słodyczy do przygotowanych wcześniej pudełek i torebek. Kolejka rośnie, kobieta rezygnuje jednak z zakupu sześciu zapakowanych już pudełek. – Nie, niech pani nie rozpakowuje! – z końca kolejki krzyczy MuDan. – Ja wezmę jedno, a dla ciebie ile? – porozumiewawczo szturcha mnie w żebro. – No, też jedno… To znaczy jedno włochate i jeszcze to z orzechów, co ubijają tam przed drzwiami. – Mhmmm… – rozmarza się miss Mu – to orzechowe to dopiero jest pycha. To dla mnie też jeszcze jedno takie.
Skonsternowani klienci nadal mrukliwie czekali, gdy my już dawno opychałyśmy się kruchym uszczęśliwiaczem. Wspomnienie wrednego babska ze sklepu z jedwabiem zaciera się wraz z rozpuszczającym się w ustach cukrem… Mhmmm… Ciemno zrobiło się już strasznie, na zdjęcia szanse mam już niewielkie, ale nie ma strachu, bo właśnie minął nas starszy pan w trójkątnym kapelutku, rozpalający rozżarzonymi patyczkami czerwone lampiony. Sklepy już się kończą, a dla nas to dopiero połowa drogi, bo przyjrzałyśmy się bliżej tylko atrakcjom po prawej stronie. Akwarelki, papiery i pędzle. Coś tam nawet wytargowałyśmy i do ciężkiej już strasznie siatki trafił kolejny pakuneczek tych ich intensywniejszych niż nasze akwareli. Szkicowniki w skórze też śliczne, ale wożenie ich na drugi koniec świata, byłoby już chyba lekką przesadą. Już wracając, choć nadal na samym końcu uliczki, minęłyśmy wytwórców kamiennych pieczęci. W pierwszym sklepiku ani pan nie był zbyt sympatyczny, ani ceny przystępne. W drugim pani znała się już znacznie lepiej na interesach i zaraz wybrałyśmy z MuDan dwa kamienne bloczki – ja po ogólnym stanie zniszczenia, kolorku i kompozycji malunków, ona po ich znaczeniu i mistycznej mocy. Wypisałam swoje imię do zeszytu pani, a MuDan dodała jego chińską wersję: E Mej Li 艾美丽. Pozostało znalezienie tłumaczenia na chiński imienia Leandra. W ogromnej, porozrywanej już trochę książce znalazłam trzy wersje, z których żadna nie przypadła do gustu małej Mu. Kiedyś już prosiłam dziewczyny o pomoc i jako że Le an dro jest już imieniem wyjątkowo jak na chińskie długim, a Lele okazało się głównym z pieszczotliwych zawołań wszystkich chińskich matek do swoich pociech, stanęło na tym. Ta, co lubi piękne rzeczy, i Szczęśliwy, szczęśliwy – to musi rzeczywiście lepiej brzmieć po ichniemu, bo każdy bardzo gratuluje, słysząc nasze imiona. Pani zabrała się za drugą pieczątkę, a MuDan za targowanie. To może tak zamiast każda po 30, to dwie po 50 albo lepiej po 45? Nie, nie, po 40. I jeszcze tusz byśmy chciały, bo jak ona, biedna, będzie stemplować bez tuszu, ale nie, nie, ten mały, przecież tak szybko nie przyjedzie dokupić, ten duży niech jej pani da. No, no, nieładnie być
skąpym. Hi, hi, hi, pani nie mogła nie ulec takim argumentom i wyszłyśmy ze sklepu z całym asortymentem przyborów stemplarskich za cenę jednego marnego kamienia z sąsiedniego sklepu. Następny przystanek: jedzonko. Kraby na patyku. Hm… może nie – jeszcze pamiętam to wiadro ustawione w przejściu, widziane podczas wycieczki z Anetą. Zdecydowałyśmy się na kuleczki takie jak na japońskim Liberdade: ciasto prawie naleśnikowe z nadzieniem z owoców morza, podsmażone na dziurkowanej patelni, jeszcze jakaś dziwna posypka, ketchup i jakaś pasta; MuDan mówi, że z selera, ale to raczej jakiś podrobiony majonez. W malutkiej, ledwie widocznej uliczce skryły się skarby Tybetu. Już chińskich pamiątek jest zbyt wiele, bym mogła się zdecydować, co tak naprawdę bym chciała, a tu cały nowy świat rzeźbień i splotów. Dobrze, że ceny są przyklejone w widocznych miejscach. W tył zwrot. Wreszcie jakaś pani wytwarzająca te cukrowo-orzechowe pyszności, zupełnie wolna od tłumu gapiów, to znaczy gotowa na jednego zagranicznego gapia z aparatem. Składniki na deskę: orzechy, cukier, trochę czarnego i białego sezamu, potem porządnie stłuc wszystko drewnianą pałką, rozwałkować, odkleić nożem i kilkukrotnie powtórzyć procedurę, pociąć na kwadraciki i voilà – tradycyjny słodycz gotowy. Obok bambusowe krążki wypełniane są ryżowym, chyba ryżowym ciastem, w środek jakaś czarna słodka pasta, wygląda jak ta japońska z fasoli. Podobno bardzo tradycyjne i pyszne, tylko trzeba na ciepło. Trochę klejące, ale rzeczywiście całkiem niezłe. Jak tak dalej pójdzie, to będą mnie do samolotu turlać. No cóż, przecież nie powiem „nie”, w końcu to ciastko zwycięstwa – 定胜糕. Lecimy do pani z papierowymi obrazami, bo wygląda na to, że już powoli będą zamykać, a z moim napiętym grafikiem raczej już nie będę miała kiedy tutaj wrócić. No to tak: te małe były po 10 juanów, 6 – jeśli zrezygnuję z ramki. – Spytaj, czy jak kupię dziesięć sztuk, sprzeda po piątaku te z ramką. Myśli, myśli… No dobra. – A ten tutaj duży, okrągły, z tym ślubnym symbolem to po ile?
– Ooo, ten to rarytas, mój ojciec całe trzy dni go wycinał, i to nie tam, że jakieś proste chałupnictwo, bo ojciec stał się taki sławny, że poproszono go o przygotowanie wycinanek do chińskiego pawilonu na Expo. No tak, trzy dni pracy, jeszcze ramka taka duża i passe-partout, no to ze 200… najmniej 200 – pani kiwa głową jak plastikowy piesek zza szyby samochodu. No, ten duży to dopiero by był prezent ślubny… Moglibyśmy w salonie powiesić… Sumieniu przygrywa MuDan – szarpiąc za rękaw, pyta: – Ale jak ty to właściwie przewieziesz? No tak… to może powybieramy najpierw te małe: szczęśliwego związku dla Marka i Kamilki, Wojtka i Asi, Sylwii obu, dla Oli i Agnieszki wotywnie, wszystkiego naj, naj dla Moniki, może jej się zdrowie poprawi, z dziećmi dla Olki i Mańka, i Karoliny z Kubą, i jeszcze taki zwykły, z widoczkiem, dla cioci Leandra. W międzyczasie zerkam tęsknie na ten nasz, okrągły, no wiem, że duży… I co? Pani spostrzegła. Szlag. Teraz i ta zaczęła mi podsuwać mniejsze. O, tutaj np. taki umiarkowanie duży. Nie, to zupełnie nie to. Eh… i tak pieniędzy mi nie starczy… A te tutaj z tyłu, takie z koszulkami, męski i damski kubraczek. Na pierwszym rajski ptak nurkuje w różach, pod szyją wiją się jeszcze nierozwinięte pączki, dwie jaskółki przyglądają się scenie z pułapu rękawów; na drugim kłębią się dziesiątki karpi, unoszonych jak gdyby nad taflą falującej czerwienią koronki wody. – Aaa, widać, że koneser zagaduje… To NOWOŚĆ, pierwszy taki zestaw tata wyciął, na próbę. A może by rodzicom kupić, bo w sumie to oprócz czajniczka nic dla nich nie mam… A ten wyjazd coś jednak kosztuje… 100?!? Nie, nie, nie stanowczo za dużo. Wzrok nadal nie chce się odkleić od gigantycznej ślubnej wycinanki. Shuāngxi – 囍, wycięty z czerwonej bibuły, spoczywa na samym środku sześciolistnego kwiatu, w którego każdym płatku odzwierciedlono inne weselne życzenie, w trzech kolejnych szybują trzy gatunki ptaków, w następnym smok tańczy w powietrzu; więcej, więcej ryby, a całość zamyka się w misternym koronkowym tle. Nie wiadomo jak, ale po
kolejnych dziesięciu minutach wybierania i targowania skończyłam z jednym wielkim, dwoma średnimi i dziesięcioma małymi wycinankami za łączną sumę wszystkiego, co miałam, czyli 220 juanów. Biorąc pod uwagę, że nie znam języka, a wyjściowa cena, już wydająca się uczciwą, sięgała 400 juanów, chyba rzeczywiście zasłużyłam na komplement, którym nas żegnano. Pani z udawanym smutkiem długo jeszcze pokrzykiwała, że nigdy nikt się z nią tak nie targował… Prawie biegłyśmy na postój taksówek. MuDan wciskała mi pieniądze w kieszeń. Najpierw nic nie jechało, potem wszystkie taryfy, które łaskawie zdecydowały się już zjawić, okazywały się zajęte, a czas uciekał nieubłaganie. Naprawdę bardzo chciałam dojechać do domu, zostawić ten cały majdan i jutro w ramach ostatniego urodzinowego prezentu obudzić się bez stresu i nie robić zupełnie NIC. MuDan ma rację, teraz to już za późno, ostatni autobus może już odjechał, a jak nawet nie, to odjedzie w ciągu najbliższych dziesięciu minut; nie zdążę, a taxi, hmm… no, ze 200, może 300 juanów. Pojadę z nią, prześpię się w tym samym pokoju, co ostatnio, a jutro albo sobie pozwiedzam, albo pojadę razem z nimi, jak profesor po nią przyjedzie. I z bagażem mi pomogą… Mała Mu porozumiewawczo patrzy na pakunki… Na akademikowy autobus też musimy lecieć. O 22:30 nic już nie jeździ. Obraz, nie dość, że ciężki, to jeszcze na tyle duży, że muszę pamiętać, by unosić zmęczoną już rękę, bo w przeciwnym wypadku z brzękiem obija się o chodnik. Powoli dogania mnie sumienie – jak ja to przewiozę?!? Już po przyjeździe z Pekinu zastanawiałam się mocno nad magicznymi sposobami pakowania, a teraz?!! Przebiegamy pod jakimś wiaduktem; niezbyt tu przyjemnie. – Jeszcze tylko trochę! – woła zziajana miss Mu. – Przystanek jest już niedaleko. Rzut oka na rozkład – mamy szczęście, ostatni przyjedzie za jakieś pięć minut. Wreszcie przyjechał autobus. Najpierw tylko miejsca stojące, potem coś się zwolniło. Po krótkich namowach MuDan zajęła strategiczne miejsce, a ja zabrałam się za szczelne zabudowywanie jej siedzenia stertami siatek.
– A wiesz – zagaduje, ziewając – ten autobus jest dobry, bo kursuje dłużej, ale nie zawiezie nas wprost na miejsce. Będzie trzeba trochę dojść… Aaa, nie dam rady. Wysiądę z autobusu i padnę cichutko na poboczu. Herbaciana wioska… To jeszcze tylko trochę, mgła zdaje się gęstnieć z każdym mijanym zakrętem. Wysiadłyśmy. Nie pamiętam, o czym rozmawiałyśmy. Wiem tylko, że było ciemno, chłodno, zadbany hotelowy ogród pokrywała mgła. I pamiętam siatki – to nawet aż za dobrze… W pokoiku, do którego przez okno zaglądało drzewko pomarańczowe, a drzwi zamyka się na gwóźdź, było znów zimno. Telefon ponownie ogłaszał wszem i wobec koniec baterii i nawet do Leandra, tak jak poprzednio, nie udało mi się dodzwonić. Może i dobrze, bo musiałabym się przyznać do tych worów stojących pod szafą…
13.11.2010, sobota Znów dziwny, zimny pokój i rozładowany telefon. Moja mała opiekunka wszystko już mi zaplanowała. Mój wolny dzień wydaje się jak zwykle bardziej, niż powinien pełen wrażeń. Najpierw bambusowy las, potem świątynia, ale tam muszę zdążyć na 11:00, bo wtedy mnisi dają ogromny lunch! – Tylko żebyś nie zapomniała – rezolutnie kręci palcem – nie można nic a nic zostawić, bo to zła wróżba i mnisi się denerwują. – A więc uwaga z nakładanym ryżem – śmieje się, puszczając oczko. W garażowym spożywczaku została mi, mimo oporów, wciśnięta paczka ciastek. W sąsiednich drzwiach kupujemy jeszcze pierożki na parze i słodkie mantou, dymiące i parzące w palce. Cóż zrobić, najwyżej będę okrągłą panną młodą; może Leandro nie ucieknie. Zdjęcie rozkładu autobusu. MuDan nie może dosięgnąć, żeby mi palcem pokazać przystanki. Wyciąga się jak może, podskakuje, ale nic z tego; razem odliczamy: bambusy są niedaleko, tylko trzy przystanki stąd, do świątyni następne cztery. Łatwo zapamiętać, bo na końcu symbol Men. Do zapamiętania jeszcze jeden przystanek, ten, na którym mam się przesiąść w B1. Słońce świeci, ogród okazał się leżeć niezwykle blisko i te bułeczki
takie dobre… Może to jednak nie będzie taki zły dzień? Teraz sobie trochę pospaceruję, dopiero 8:00 dochodzi, więc pewnie na 14:00, 15:00 dotrę do domu i nie będę robić NIC. Tak, to jest zdecydowanie dobry plan. Nawet sporo tu ludzi jak na tak wczesną porę. Na polach wre już praca, kobieta w bordowym płaszczu i ogromnym kapeluszu porządkuje słomiane sterty. Wypełnia słomą ogromne kosze; tylko skończy, a już wymieniają je na nowe, puste. Pełne zawieszane są na masywnych drągach i niesione do grupy robotników, pieczołowicie opatulających słomą cenne herbaciane sadzonki. Nie tylko na tym polu zaczął się już dzień, na sąsiednich grządkach też wszyscy wzięli się za robotę. Starszy pan przewraca motyką grudy czerwonej ziemi, młodszy, ale też już raczej w średnim wieku, przygląda się z zaciekawieniem, pracowicie krzyżując na plecach ręce. Ciekawe, że na wszystkich polach bez wyjątku pracują głównie ludzie starsi. W końcu praca wcale nie jest lekka, tym bardziej to ciągłe schylanie się… Park bambusów. Trójdzielna kamienna brama, dwa smoki-lwy o wyjątkowo końskich nogach i nadciągająca z tyłu grupa turystów. Lepiej pospieszyć do kasy, zanim utknę za nimi w kolejce… Z drugiej strony biletu do bambusowego gaju jest mapka. Szlak rozwidla się przy pierwszej atrakcji, odbijając lekko w las. Altanka, mały, przybrudzony staw i wąska ścieżka, wyłożona kamiennymi stopniami.
Wszystkie lampy, choć z metalu, wyglądają jak wykonane z bambusa. Nawet kasetony mijanych altanek to powiązane jedna z drugą bambusowe szczapki. Mapa na skomplikowaną nie wygląda, w sumie jedna ścieżka pnąca się w górę, to chyba mogę skręcić w las… Zdjęcia nie potrafią oddać tego, co nas otacza. Na małym monitorku las, taki sam jak każdy inny, a przecież po drugiej stronie obiektywu roztacza się niezmierzona przestrzeń zielonych bambusowych tyczek – każda jedna podzielona zgrubieniami na mniej lub bardziej równe fragmenty. Niewielka dróżka, ułożona z płaskich kamieni, rozwidla się delikatnie, tak by obie odnogi pozostawały w zasięgu wzroku; gdzieniegdzie w tyczkowy rytm wedrze się jakaś niechciana palma. Ścieżka też hołduje idei nieregularności – płaskie kamienie, potem ceglane schody, bruk, a w końcu wiszący most. Na nim tańczy śmiejąca się w głos Chinka w żółtej kurtce, fotografowana właśnie przez męża z drugiego brzegu wąwozu. Przeszkadzać czy nie przeszkadzać? Nie
przeszkadzać, nic mi się nie stanie, jak trochę poczekam, a ona w spokoju się pohuśta. W górę, w dół, w górę, w dół. Droga poszerza się, by wreszcie złączyć się z głównym traktem. Ostry zakręt, mała restauracja dopiero przebudza się wraz z mglistym jeszcze dniem. Za kilka kolejnych kroków następne altanki i ołtarze. Ławiaste świeczniki, dziwny, masywny pojemnik, pełen popiołów, skalny ołtarzyk z krwistą kaligrafią czyha na szczycie stromych schodów. Czyżby to już koniec? Wszędzie pełno ludzi kontemplujących otaczający nas krajobraz. Szlak z obu stron zamyka jarmarczna linka z trójkątnymi kolorowymi chorągiewkami. Może śmietniki nie cieszą się tutaj dużym wzięciem, ale i tu, tak jak i na Huang Shan, kosze wkomponowano w otaczającą je przestrzeń. Podejrzanie równo wydrążone pieńki, pomalowane na brązowo, co jakiś czas wyrastają u boku skalnych stopni. Wszyscy się wspinają, jak zwykle, starzy, młodzi, dzieci od czasu do czasu nakłaniane do marszu świeżym ogórkiem lub gotowanym jajkiem. Każda grupka wyposażona jest w przynajmniej jedną siatkę pełną prowiantu. Pomimo wczorajszego święta kaca brak, spałam całkiem dobrze, więc dlaczego idzie się tak ciężko?!? Dyszę już strasznie i pewnie też bym przysiadła, gdyby nie to, że byłam świadkiem, jak kilkuletnia dziewczynka, idąca przede mną, po chwili zastanowienia zdecydowała się jednak przełożyć odpoczynek na później. Jak taka mała może, to ja nie dam rady? Nie dam, siądę tutaj na stopniach… Jak to możliwe, że na Huang Shan się wdrapałam, a tutaj po kilkunastu minutach już mam myśli wycieczkobójcze… A może to teraz, w perspektywie czasu, wydaje mi się, że tam było tak łatwo? Każda kolejna osoba przysiadająca na ławeczkach czy stopniach osłabia, każde wytrwale kroczące dziecko dodaje trochę sił. Polanka, z tyłu jakieś zabudowania, a w samym centrum ogromne, otoczone zielonym płotem drzewo. Płot ledwo widać spod zgromadzonych wokół wiernych – coś krzykną, poklaszczą trochę, tutaj się ktoś schyli pobożnie; ogólnie nie wiadomo, o co chodzi i dlaczego
akurat to, a nie inne drzewo dostępuje takich zaszczytów. Pogapiłam się trochę w osłupieniu, zrobiłam nawet bezczelnie zdjęcia, zdążyło mi się znudzić, a oni nadal dzielnie nawoływali. Nic to, dla nich też pewnie dziwne by było zobaczyć naszą mszę. Tutaj ktoś klęknie, tam rękami zamacha, czasem coś zawyje, wstanie i tak przez półtorej godziny pod dwoma skrzyżowanymi deskami. Moją babcię pewnie szlag by trafił na samą myśl tak daleko posuniętej ignorancji, więc nie szukając chińskiego odpowiednika zacnej seniorki, lepiej cichcem usunę się z placyku. Wokół nie udało mi się namierzyć nic ciekawego, ot, lasek, zwykły, jak na Chiny zupełnie niezadbany: drzewa rosnące w naturalnym nieładzie, opadłe, niezagrabione liście. To chyba tyle bambusowego parku. Wewnątrz świątynnych murów kolejny stojak na świeczki. Nie wiem, jakoś trudno mi tę konstrukcję nazwać świecznikiem… Dość spory, trzypoziomowy, metalowy stelaż, pełen czerwonych woskowych zwłok, cała prostokątna przestrzeń piasku pod spodem równo, raz koło razu zakapana jest krwistą stearyną. Zbiera się widocznie na porządki, bo z boku wsparto miotłę własnej roboty. Dziwny garniec z wysokim daszkiem i nieznacznie dymiącą zawartością, a obok dymiąca już bardzo kamienna misa z powtykanymi w piach kadzidełkami. Z obu stron dróżki prowadzącej do niezbyt okazałego budynku ustawiono ogromne, hmm… tak z daleka to jak dla mnie wyglądające na petardy, buchające dość wysokim ogniem ichnie gromnice, owinięte w czerwony papier. Petardy czy nie, w każdym razie zagrożenie muszą stwarzać nie lada, bo pod ścianą czerwieniło się co najmniej dwadzieścia gaśnic. Obok budynku okrągły otwór w murze prowadził do niewielkiego ogrodu; trzeba było tylko minąć dwa wylegujące się w słońcu kundle. Na szczęście pomimo wygłodniałego wyglądu wystarczająco były rozleniwione przez słońce, by nie zwrócić na mnie najmniejszej uwagi.
I znów po schodach, w górę i w dół. Las trochę bardziej zamknięty, tak że trudno coś w sumie w tym gąszczu dostrzec. Kamienne stopnie przechodzą w końcu w bity trakt, a z lewej strony korony drzew z wolna ustępują miejsca urwisku. Jak okiem sięgnąć góry. Łyse, leśne pagórki obrosły domami, zieleń uczesała je herbaciano i jedynym problemem jest to wszystko dojrzeć spośród okalających szlak drzew. Minęłam grupę mocno rozdartych nastolatków. Nic tu nie ma: góry, las i herbata, to jeden idiota z drugim musi sprawdzać, jaki mają zasięg porozumiewawczy. Oddalają się od reszty i co kilka metrów wydzierają się wniebogłosy, a grupka jak echo odpowiada. Droga nie wydaje się wcale wracać, a skalna półka w gąszczu drzew zdążyła już ustąpić drogi sielskiej ścieżynce. Na wyciągnięcie ręki
herbaciane grządki, ogrodzone tylko tyczkowym płotem, którego twórca albo miał artystyczną duszę, albo uznał, że taki bałaganiasty płot, przyczyniając się do wzrostu globalnej entropii, przetrwa dłużej niż rozwiązania tradycyjne. Na drodze jeszcze da się dostrzec ślady kamiennego traktu, powoli wchłanianego przez otaczający go piach. Mija mnie mama idąca pod rękę z trzydziestoletnim na oko synkiem; on podryguje telefonem, z którego dochodzi jazgot śpiewaczki, a tej z zamiłowaniem wtóruje mamusia. Całe pole z prawej oznaczono trójkątnymi, niebieskimi chorągiewkami. Droga znów wchodziła w las, na którego samym skraju ustawiono dość dziwaczne urządzenie. Jakby parawan: dwa pionowe bilbordy pod pewnym kątem do siebie, między nimi oświetlająca przestrzeń lampka i wizerunki kreskówkowych policjantów salutujących przechodniom. Napisów oczywiście nie zrozumiałam, ale wyglądało na to, że umieszczony nad rysunkowym panem władzą przycisk i głośnik zasilany baterią słoneczną znad konstrukcji pozwala na zgłoszenie przestępstwa. Poza niezwykłym poczuciem bezpieczeństwa, zapewnionym przez policyjną budkę, polanka oferowała też możliwość orientacji w terenie… przynajmniej do pewnego stopnia. Na metalowej nóżce do niewielkiego pulpitu przymocowano śrubami metalową mapkę; wydawałoby się, że to rozwiązanie wandaloodporne. Problem w tym, że otoczenie każdego możliwego skrzyżowania zostało kompletnie wytarte milionami palców, którymi pokazywano współtowarzyszom wycieczki, że teraz to znajdujemy się TUTAJ, a potem będziemy TAM. Z mapy została legenda: kilka czarnych kresek szlaku i dużo błyszczących, wypolerowanych plam. Założenie numer 1 – miejsce, gdzie się znajduję, jest najbardziej wytarte. Założenie numer 2 – mapa, w przeciwieństwie do tej z szanghajskiego metra, jest poprawnej orientacji przestrzennej, z północą na górze. Długo się wpatrywałam, oj, długo. Po pewnym czasie doszłam jednak do pewnych konkluzji: pierwsza – jeżeli chcę wrócić do bambusowego
lasu, muszę pójść tą samą drogą, którą przyszłam; druga – gdybym poszła tędy, miałabym darmowy wstęp. Wyglądało na to, że do świątyni da się dojść lasem, więc zamiast wracać i łapać autobus, ruszyłam przed siebie. Stok zmienił się znów na prawy, ścieżka przerodziła się w zwykłą bitą, piaszczystą dróżkę wśród pól, na stromych stokach herbata spokojnie wygrzewała się w promieniach jesiennego już słońca. Długo szłam w osamotnieniu, gdy nagle zza mijanego nie tak dawno rozwidlenia wyłoniła się zorganizowana grupa – wszyscy młodzi, w sportowych strojach, każdy z plecaczkiem. Pierwszy z chorągiewką w ręku, krzyczy tylko: „Raz i dwa, raz i dwa!”, reszta jak jeden mąż za nim. Jakby w odpowiedzi i mi nawet sił przybyło, bo co z tego, że młodzi, co że zorganizowani, ale żeby mnie wyprzedzać? O nie! Szybko mi przeszło, jakieś chyba za intensywne to życie prowadzę, albo ten dwudziesty piąty rok spadł mi wczoraj na plecy jak kamień. Głodna jestem, na mnisi obiad mam już małe szanse. Przynajmniej założenie numer 1 się potwierdziło, bo na kolejnej mapie okazało się, że najbardziej wytarty punkt przesuwa się razem ze mną, więc szansa na wyjście z tego zupełnie już niebambusowego gaju jednak istnieje. W dole bieliła się niewielka wioska, a za kolejnym górskim szczytem od czasu do czasu dało się dojrzeć skrzącą się taflę wody. Czyżby Zachodnie Jezioro? Rytmiczne przedziałki grządek herbaty jakoś nie przestają mnie urzekać. Płaszczyzny kierunków zdają się ze sobą spotykać bez większego ładu i składu, tylko od czasu do czasu jakieś drzewo mozolnym uporem stara się położyć kres tej nienaturalnej regularności. Na grubych krawędziach betonowego zbiornika odpoczywali tak wcześniej dziarscy piechurzy. Jedna z dziewczyn, w zamyśleniu włócząc za mną wzrokiem, delikatnymi pociągnięciami dłoni burzyła spokój mocno już zarośniętej powierzchni stawu. Jeszcze pięć minut żwawo, a potem znów coraz wolniej i wolniej… i wolniej. Nie trzeba było wiele, by ponownie młodzi piechurzy zaczęli mnie mijać. Raz, dwa, raz, dwa… Jedni z kijkami do trekkingu inni bez, wszyscy nowi i błyszczący, jakby dopiero co opuścili przymierzalnię
sportowego supermarketu. Mijamy kolejne rozwidlenie, teraz już razem, raz, dwa, raz, dwa, co niektórzy zapraszają gestem do dołączenia do grupy, raz, dwa, raz, dwa, uśmiechają się jak jeden mąż wszyscy, raz, dwa, raz, dwa, nawet maruderzy, mitrężący czas przy jednym, poza suchością niewyróżniającym się niczym szczególnym drzewie, już mnie mijają. Nie dam rady iść w tym rytmie, nawet jak lepiej razem, nawet jak miło i bez Hello, nawet jak nie musiałabym się zastanawiać, czy w lewo, czy w prawo i czytać wytartej milionami palców mapy. Chłopaczek, biorąc pod uwagę ten ich młody wygląd, pewnie sporo starszy ode mnie, w każdym razie chłopaczek podchodzi. – A może chciałaby się pani do nas przyłączyć? A skąd pani jest? A gdzie pani idzie? Jak to tak nie wie zupełnie… A, do świątyni, aha, to w porządku… A tutaj proszę koniecznie spróbować, to właśnie dlatego wszyscy zatrzymywaliśmy się tam przy drzewie – to chleb podróżnika, słodki i dobry, bardzo pomaga na zmęczenie. Dziewczyna uśmiechała się przyjaźnie i w końcu, nie mogąc już dłużej opóźniać marszu, odeszli. Zostałam sam na sam z dziwną gałązką. Zebranie się na odwagę trochę mi zajęło – najpierw trzeba się przecież upewnić, że wszyscy, absolutnie wszyscy już poszli, potem sfotografować, obadać, obmacać. Sucha gałązka z kilkoma niewyglądającymi na jadalne, równie suchymi ziarenkami, pełna pokrytych pomarszczoną, brązową skórką, bulwiastych narośli. W środku twarde, soczyste i straszliwie słodkie. Nawet dobre, może nie na tyle, żeby za to płacić, ale jak na chleb podróżnika zdecydowanie w porządku. Pewnie nie powinnam tego jeść. Po wszystkich podróżniczych opowieściach z książek i TV równie dobrze mogą na mnie czyhać za rogiem i tylko czekać, aż padnę bez zmysłów, a potem albo okraść, albo nerkę wyciąć; kto by ich tam wiedział. Tyle się mówi, a potem i tak człowiek myśli, że mili byli, to już można zaufać. Tylko że tu naprawdę ludzie są mili… Nic to, pożyjemy, zobaczymy… albo nie pożyjemy… Sił trochę przybyło, plecak znów zrobił się lżejszy, więc chyba będzie dobrze. Napotykane mapy były już w lepszym stanie i nawet jako że przesuwałam się jednak w świątynnym kierunku, zaczęły się na nich
pojawiać symbole przypominające nazwy przystanków, które miałam mijać autobusem. Dziko się jakoś bardziej zrobiło, pejzaż, poza regularnym szlakiem krzaczków, zdobiły także bezpańskie całkiem drzewa i złote, zupełnie polsko wyglądające trawy. Las gęstniał, sił ubywało, mapek nawet wytartych zupełnie brak, a mi coraz bardziej wydaje się, że jednak źle poszłam. Może nie nazwałabym tego przeczuciem, bo po dwóch kolejnych godzinach marszu nadal na szczycie, z drogą biegnącą w zupełnie przeciwnym niż potrzebny kierunku, nie trzeba być geniuszem… Eh… przynajmniej otoczenie się zmieniło, dróżka już po części przynajmniej brukowana, w zieleni lasu błyskają skórzaste palmy i jeszcze te dziwne drzewa ze spiczastymi liśćmi. Zmęczenie i nieoczekiwana dłużyzna trasy skutecznie uniewrażliwiły mnie na zewnętrzne bodźce i o reszcie drogi nie mam nic do powiedzenia. Trochę węziej się zrobiło. I co z tego? Na drzewie zawieszono kartkę, której i tak nie przeczytam. Szlak schodzi co prawda, ale nie w tę co trzeba stronę. Na to też niestety nic nie jestem w stanie poradzić… Cywilizacja! Uratowani! Metalowy komin pompuje w las spaliny restauracji. Głód doskwiera, ale żądza wiedzy, gdzie ja tak w ogóle jestem, przeważa. Są jakieś tabliczki. Nazwy Dragon Well nie udało mi się wypatrzeć na moich minimapkach, ale to na pewno niedaleko, może nawet ten sam zabytkowy kompleks? W każdym razie wejdę zbadać. Jak już tu jestem, to nie wypada przegapić atrakcji zapewnionej przez los… los i lekki brak orientacji w terenie. Drewniane domki porozstawiane gdzieniegdzie w zadbanym parku. Na jednej z werand kilkanaście pań przy brzdękach tradycyjnej muzyki tańczy tai chi, spokojnie, wolno. Przerwa. Niewielki układ taneczny. Ukradkowe spojrzenia w moim kierunku. Żadna nie stara się być piękniejsza niż druga – i stroje wygodne, i uśmiechy szczere. Kolejny domek, następny plac; tutaj czas spędza się mniej na sportowo, na bujanych fotelach z plecionym wachlarzem w dłoni, rzekłoby się: leniwie. Autozdjęcie na tle altanki – już dwóch panów z trzyosobowej grupki ustawia się za mną. A co, może nie zauważę ich
cichcem robionego ze mną zdjęcia? Zauważyłam… nie będzie tak łatwo – zwiewam po schodach, a oni za mną; jeszcze raz cichcem, w biegu próbowali się ustawić, ale bezczelna już byłam na całego – zasłoniłam twarz dłonią. – Ty z nią pogadaj. – Nie, ty idź. Dziarskim krokiem staram się oddalić od zbyt śmiałego towarzystwa. – Excuse me – pokazują aparat, potem gest na kolegów. Resztę konwersacji zastępuje wymowny uśmiech. Jazda stąd; co innego z panią na Murze podczas Leandrowych rozmów, albo jak ktoś poprosi i zrobi mi zdjęcie w zamian. Podstępem, nigdy w życiu. Macham ręką i znów w dół po schodach. Za plecami kolejna narada. Teraz nawet się nie zatrzymuję, żegnam park i panów też… żegnam. Gęsty, wysoki las, dość ruchliwa szosa; teraz tylko problem, w którym kierunku… Tabliczka: Studnia smoka, wejście. Na wszystkich posiadanych mapach próbowałam znaleźć odpowiednik zielonej kaligrafii. Może to jakiś mały „zabytek”, dlatego niepodpisany? A może, co niestety zaczynam rozważać jako bardziej prawdopodobną opcję, po kilku godzinach nadmiarowego marszu wyszłam gdzieś w obszar nieznany nawet moim mapom?… Nogi trochę już bolą i na mnisi obiad już na pewno nie dojdę, ale są jeszcze dziwne herbatniki MuDan. Słońce dopiero sięga szczytu, więc też jeszcze mam czas… Mała, kamienna dróżka w zielonym gąszczu, gdzieniegdzie jakiś drogowskaz, altanka odwiedzona przez kogoś tam setki lat temu, a tutaj jakiś pisarz zrobił coś tam… kiedyś… żywych dusz, poza jedną, mocno już zbłąkaną, polską – brak. Ciągle jakieś rozwidlenia, pod górę i znów w dół, w prawo, w lewo; nawet jakbym początkowo wiedziała, gdzie jestem, to w tym momencie możliwość umiejscowienia się na mapie byłaby już tylko wspomnieniem… Gąszcz traw, jakoś zbyt dobrze się ze sobą komponujących, by być naturalnym zjawiskiem, okala mikroskopijną rzeczkę, nad którą rozpina się delikatnym łukiem skalny mostek. Placyk żółtej, doszczętnie
wypalonej słońcem trawy cały poprzecinany równie mdłym, stalowoszarym, kamiennym chodnikiem. Pierwsze stopnie, jakby ognista łuna rozszczepiona w szereg schodków, potem już bardziej regularnym, przynajmniej w teksturze traktem, raz w lewo, raz w prawo, wijemy się ku środkowi wydawałoby się zupełnie zapomnianej przez drobiazgowych ogrodników przestrzeni. Olśnienie przychodzi dopiero wtedy, gdy droga rozwidla się do zakończonej szponiasto wysepki… ognisty… wije… łuski… szpony… Smocza Studnia!!! Pusty plac przestał być pusty, a ja zamiast na środku pola znalazłam się w brzuchu wielkiego, uśpionego w tej nisko skoszonej trawie stwora. Tam ognisty ogon, tutaj jedna i druga tylna łapa wgryza się pazurami w piaszczysty grunt, zwoje brzucha, jeszcze dwie gotowe jednym skinieniem roznieść wszystko w perzynę łapy i majestatyczna, tak jak i ogon wielopoziomowa głowa, z najeżoną zębami paszczą i wężowym językiem. Cesarze i smoki, murarze i malarze – jaka to różnica; tam podobno iluśtamsetletnia historia, a tutaj historia buduje się na własnych oczach, w zielonej tafli wody odbija się rosnące z każdą chwilą ogrodzenie, cegły przerzucane z rąk do rąk, za kilka lat jeszcze brązowy dach pozieleni się mchem i nikt już starego od nowego nie odróżni. Ścieżka zwęża się niebezpiecznie i wspina po zboczu za terenem budowy… Ja chcę wyjść z głuszy, a wygląda na to, że zaraz trafię na obiad do leśnika… Robotnicy zaordynowali fajrant, miska ryżu i bujanie nogami zwisającymi z pomostu, a dla mnie słone ciasteczka z lukrem i niekończące się schody w leśną głuszę. Znowu zielono i samotnie; oprócz znanych już nawet aż za dobrze bambusów pełno tu kiści mikroskopijnych, intensywnie fioletowych jagódek. Za wzgórzem zamiast drogi wyrasta mieszkalne osiedle z ulicami zdobnymi w czerwone lampiony. Zejścia brak, szansa na odnalezienie się na mapie nikła… Uhuu, jest droga, chyba ta sama, którą przed wejściem do parku przejeżdżał autobus… Chodnika brak, a trochę tutaj ruchliwie, ale nic to, ważne, że wreszcie poruszam się w prawdopodobnie słusznym kierunku. Godzina i dwie kolejne paczki dziwnych ciastek. Żwirowe pobocze na chwilę przekształca się w porządny chodnik, by skręcić w
coś na kształt cmentarza/monumentu. Obelisk z płaskorzeźbą okalają posągi rycerzy. Nie wchodzę, dziwnie tutaj… Przystanek autobusowy. Hurra! Ani jeden znaczkami opisany przystanek nie przypomina tych, które rano pokazywała mi MuDan, nawet z tymi ze zdjęcia się nie zgadzają… może jakoś magicznie wyszłam całkiem źle i powinnam iść w przeciwnym kierunku?!? Aaaa, już nic nie wiem. Żebym chociaż umiała o drogę zapytać, żeby w tej głuszy był ktokolwiek, kogo dałoby się o drogę zapytać, a nie tylko tajemnicze parki, cmentarze i bezkresne plantacje tej cholernej herbaty. Przystanek w przeciwnym kierunku, też nic znajomego – jechać autobusem i zgubić się doszczętnie lub znaleźć? Albo iść i dojść do tego samego wniosku, tylko w bezpiecznym, wolnym tempie? Kolejny przystanek w moją stronę, babcia wsiada do odjeżdżającego mi sprzed nosa autobusu. Kolejna godzina. Miastowo się jakoś zrobiło, lecz nazw ulic nadal brak. Kolejne minuty mijają, a czas odmierzają wolniej i wolniej stawiane kroki. Grunt to mieć ten upragniony dzień wolny. Szlag by trafił to moje planowanie, żądzę przygód i nieustanny lęk o roztrwonienie choćby najmniejszego ździebka czasu. Na horyzoncie pojawiło się skrzyżowanie. Pewnie niewiele osób potrafiłoby cieszyć się z takiego widoku, mnie samą normalnie tego typu atrakcja pewnie też niewiele by obchodziła, gdyby nie to, że wiązała się z dużym prawdopodobieństwem napotkania upragnionej tabliczki z nazwą nie tylko jednej, ale od razu dwóch dużych ulic plus autobusu w nowym kierunku, z możliwymi do zidentyfikowania przystankami. Hurraaaa, nazwy ulic są!… może i nawet niedawno zwiedzany park kiedyś bym znalazła, gdyby przyszło mi do głowy szukać aż taaaaak daleko. Naprawdę daleko… a mogłam po prostu zejść i zamiast szukać przygód, zapłacić tę durną złotówkę za dojazd do świątyni… Nic to, przynajmniej już wiem, co, jak i którędy… Teraz w lewo, potem przez tunel… hmm… Ja już nie chcę przygód. Niech się mną ktoś zaopiekuje, zaplanuje, zawiezie, oprowadzi albo chociaż ogłosi kwarantannę na uczelni, żebym mogła ograniczyć się do biegania, jazdy na rolkach i kanapowego lenistwa.
Prywatne autokary rozwożą turystów po okolicznych plantacjach; wyrosło i kilka restauracyjek, i chodnik, i nawet osobna ścieżka dla motorów. Czas płynął i kiedy już zaczynałam wątpić w moje traperskie umiejętności na tyle, by niedowierzać, że trafię nawet z mapą i nazwą ulicy, za zakrętem ukazał się wreszcie tunel. Tlenu brak, ciszy też, bo nie dość, że huk od samych samochodów, to jeszcze każdy trąbi na przejeżdżających nie tym pasem, co trzeba motocyklistów. Po kładce dla pieszych przejeżdża rowerzysta, po drugiej stronie mija się jeden z drugim. Mijanie może nie jest trudnym manewrem, pod warunkiem, że nie mija się z tak niewyobrażalnym majdanem. Pośrodku tego wszystkiego jestem ja… Dobrze, że choć tunel okazał się krótszy, niż wynikało to z mapy. Niedobrze, że plan z przewodnika po Hangzhou nie zachowuje skali. Moja wędrówka może nigdy się nie skończy… Świątynia. Na przejściu z parkingu żebracy wszelkiej maści, głównie kalecy. Największą „popularnością” wśród turystów cieszy się lekko zwariowany dziadek z fantazyjną brodą. Uciec… uciec jak najszybciej. Zawsze to samo – jak już gdzieś dojdę, to wcale mi się nie chce nic oglądać. Głupi plac, pełen głupich turystów, głupie kolejki do kas, głupie sklepiki z głupimi kadzidłami. Może lepiej usiąść na trochę, odtajać. Przy głupim obelisku, pod głupim dachem, głupi turyści robią zdjęcia. Raz, dwa, trzy… dziesięć… jedenaście… głupia kukurydza… dwadzieścia jeden… Bilet, ornamentalna brama i grupy turystów, zdjęcie mapki, żeby poznać rozmiar problemu. Drogę przecina mnich, tylko pozornie niezauważony przez cicho przestępujących z nogi na nogę fotografów. Nie musiał być z Shaolin, żeby kątem oka dostrzec naprędce wyciągane aparaty. Żółte zwoje szat błyszczą w blasku z trudem przedzierającego się przez korony drzew słońca. On nawet nie zwraca uwagi, nie tak żeby jak ja: głowa wyprostowana, a rozbiegane oczy starają się niespostrzeżenie ocenić zagrożenie; jego to po prostu nie obchodzi… i już. Szelest szat przycichł zupełnie, a może raczej przestał być słyszalny wśród otaczającej wrzawy. Na lewo skalna pagoda otwiera przejście do rzeźbionych górskich
ścian. Feilai Feng – 飞来峰, podobno po polsku znaczy Wierzchołek, który Przyleciał z Daleka, bo w związku z tym, że mocno różni się od otaczającego terenu, wierzono, że pewnej nocy przyleciał wprost z Indii jako symbol buddyjskiej jurysdykcji. Na najróżniejszych poziomach wykuto w skalnej ścianie buddyjskie postacie, w większości spokojnie odpoczywające w cieniu kamiennych daszków. Jedyny rozpoznawalny to Budda, uśmiechnięty od ucha do ucha grubasek, otoczony rzeszą wiernych. Oprócz tego figurki małe i duże, postacie stojące, siedzące na krzesłach i po turecku, najpierw szokowo, całkiem z bliska, potem tajemniczo schowane w ocienionych grotach i na koniec antywandalistycznie skryte za rzeką. Na co bardziej wystających suchych głazach, pod ogrodzeniami i na ogrodzeniach, na ławkach i pod drzewami pełno biesiadników. Nawet przemknęła koło mnie jakaś pani z dwoma stalowymi czajnikami w rękach. Trochę zmieszany mnich dał się namówić na sesję ze strasznie zadowoloną z tego faktu panią. Ja też się przyłączam do tłumu przypadkowych uwieczniaczy, a starszy, łysawy mnich tylko coraz bardziej się kuli i uśmiecha onieśmielony. Ładnie tutaj, nawet po zgubieniu się jest ładnie. Ciekawe, jakie byłyby moje wrażenia, gdybym uniknęła tych kilku dodatkowych kilometrów i głupiego tunelu… Na brzegu rysownik w grubym, niebieskim bezrękawniku, pod nogami kubeczek z wodą, szkicownik i artystyczny nieład akwareli. Przyszłe dzieło sztuki trzymane na kolanach dopiero zaczyna się wyłaniać z białej płaszczyzny kartki. Nawet skalna ściana, tylko pozornie chroniona przez wstęgę rzeki, tętni życiem. Śledząc kolorowy korowód widzów, da się dostrzec zupełnie teraz zakamuflowany ostrym słońcem mostek. Nie wszyscy robią z niego pożytek, spora grupa przeciska się wśród co bardziej suchych kamieni nurtu. Skalne stopnie prowadzą nogi do drewnianej kapliczki, w niej kolejny ogromny posąg nieznanego bóstwa. Po prawej stronie drogi wyrósł zupełnie nagle żółty mur. Na jak zwykle zadbanym ogródku jedna z tych drewnianych moralizujących tabliczek: Kto lepiej demonstruje swoją wiarę, ten kto ofiaruje Buddzie kadzidło, czy ten, który szanuje każde trawy źdźbło?
Już żółta brama zastanawia, bo niby antyczne rzeźby, niby tradycyjny mur i ażurowe, jakby utkane okienka, mnisi o ogolonych głowach, w żółtych i szarych kubraczkach i tych śmiesznych szmacianych butkach, a nad mapą wyświetlacz… w bramie kolejny… w przestrzeni wejściowej już prawdziwa giełda elektroniki – wszystko świeci się i miga przed oczyma, bilet, kołowrót i już po drugiej stronie. Razem z wiernymi, których jak zwykle jest duuużo. W okrągłym okienku nudne tło żaluzji ożywia organiczny ornament, obsypane pąkami gałązki pokrzywionego od wiatru bonzai. Już na pierwszym placu ludzie kłębią się i cisną, przykrywając zupełnie przyczynę ożywienia. Kotły. Kamienne prostokątne lub okrągłe z metalu, oba typy przykryte daszkiem wspartym na zdobnych kolumienkach. Z obu spośród rozżarzonego popiołu bucha ogień. Tutaj podpala się kadzidło, by potem w niesamowitym jak na otaczający harmider skupieniu pokłonić się wszystkim stronom świata, oczywiście cały czas dzierżąc dymiące kadzidło w ręku.
Kadzidła są przeróżne, ceny zapewne też, dopiero teraz przypominam sobie sklep, cały wypchany kolorowymi rulonami o najróżniejszych rozmiarach. Niektórzy tylko trzymali większe, bardziej strojne, większość ściskała w złożonych dłoniach po kilka czerwonych witek. Na każdej z żeliwnych kolumienek kotłowych baldachimów wije się królewski smok z zawieszoną na rozwartej paszczy pozłacaną, lekko już zdezelowaną tabliczką. Świątynia, jak się później okazało, pierwsza z wielu. W środku nie można robić zdjęć. Krzyczeć, jeść i tym podobnych też pewnie nie wolno, ale jakoś nikomu to zbytnio nie przeszkadza. Ciemnozielone kolumny, ozłocone kaligrafią i kilkumetrowe, bajecznie barwne posągi. Nie wiem, czego są to bóstwa, ale przyjaźnie to one nie wyglądają.
Uwagę od zdobnych koron i fantazyjnych zbroi odciąga czerwona gęba, okrągłe, zupełnie wytrzeszczone gały, bo oczyma to tego nazwać nie można; nawet nie trzeba domalowywać czerwonych naczynek, by wyglądały jak nabiegłe krwią… Uniesione brwi, rozchylone nozdrza i usta w gniewnym grymasie. Wielkie rozmiary i poza też nie pomagają, bo bóg zdaje się pochylać nad miniaturkami zwiedzających… Brrrrr… Aż ciarki przechodzą… różnią się pozycją, kolorem i ornamentyką strojów, kolorem skóry – niektórzy brodaci inni nie, wszyscy, poza jednym, bardziej sympatycznym wyjątkiem, równie straszni… Ale widać nie wygląd świadczy o popularności, bo przed każdym z nich ktoś akurat kłaniał się bądź klękał i wiernie bił czołem o posadzkę. Między jedną, a drugą świątynią rozpościera się placyk, a na nim wszystkiego więcej: więcej dymiących kotłów, więcej modlących, kadzideł więcej. Na środku ustawiono jeszcze większe prostokątne palenisko. Sznur schodów i kolejny domek o trójdzielnym dachu. Dzieci, pozostawione samopas na czas rodzicielskich modłów i pokłonów, bawią się w najlepsze na przęśle jednej z okalających kolejną kamienną pagodę balustrad. Ona w granatowej spódniczce i różowym sweterku, wpijając ręce w poręcz, ćwiczy pajacyki, on, o połowę mniejszy, opatulony w grubą bordową kurtkę, dynda, zadzierając do góry nogi. Pawilon, złote rzeźby, kadzielnice, a za pawilonem? Hm… tym razem schody przerwano półpiętrem z płaskorzeźbą. Dzieci i dorośli przewieszają się przez balustradę – nie po to, żeby wypolerować i pomacać; tym razem zadanie polega na takim rzucie monetą, coby ta utkwiła w zagłębieniu arcydzieła. Jedne głucho spadają pod ścianę, inne, kozłując, wracają do rzucającego, niektóre nawet z zyskiem, i niweczą wysiłki poprzedników. I tak szare, smutne, ryte w kamieniu korony drzew rozświetlają pąki srebrników, mistyczne bestie zyskują błyszczące pazury, żołnierze, zbroje, a góry – pokrywy skrzącego się w słońcu śniegu. O napotkanym w kolejnym budynku muzeum powiem niewiele: jakieś tam akwarele, które jak zwykle uparcie planowałam kopiować. Bez końca za to mogę rozprawiać o tym, jak bardzo dość już mam kukurydzy i tych piekielnych ciastek, jak dobrze byłoby usiąść najlepiej bez
obciążenia bagażem ani myślą o tym, że jednak trzeba będzie wstać i wrócić do domu, który jest przecież taaaaak daleko. Na półpiętrze niewielka fontanna, potem kolejny, także ogrodzony, ale tym razem okrągły kamienny obraz, powierzchnia mniejsza więc i monetkowych amatorów mniej, ale dwóch panów celuje bez wytchnienia. W ciągu kilku chwil spędzonych na przymierzaniu się do jednego czy drugiego zdjęcia spostrzegłam, że przez scenę przetoczył się pucułowaty chłopczyk z rozdziawioną buzią. Jak na dziecko przystało, dość niedbale rzucił pieniążek, który pochwiał się pochwiał, spadł trochę w dół i wreszcie osiadł. Strzelec stracił zainteresowanie i oddreptał z powrotem, dwóch zmieszanych panów tylko wodziło za nim wzrokiem. Czy rzeczywiście trafił tam, gdzie planował – czy on w ogóle coś planował? Czy dalsze rzucanie ma sens? I czy ktoś nas widzi…? Duża jak na otoczenie i mocno wyróżniająca się z tłumu blondynka, udając, że nie widziała absolutnie i zupełnie nic, powoli i nieśpiesznie znikała właśnie z placu boju. Ostatni, najostatniejszy budynek: świeczek dużo, wiernych mało. Budda ustawia się tym razem w drzwiach jak w ramce. Złoty, w złotym kubraczku, w złotej koronie, tylko ręce i twarz wyróżniają się ciemniejszym odcieniem. Ten nigdy nie jest gniewny, czasem nawet rubaszny, a teraz spokojny, o przymrużonych oczach, cały oblany złotem, wyrasta jakby z kwiatu lotosu. Na lewo od głównego posągu wyłania się teraz drugi, równie złoty; zamiast korony głowę zdobią pukle jaskrawoniebieskich włosów, złote ręce składają się w modlitwie, złote szaty, lotos i złote owalne tło prawie identyczne z poprzednikiem. Najwyższy punkt świątynnego miasta, z podobno najwyższym, dwudziestopięciometrowym posągiem. A widok… hmm… dech w piersi zapiera, choć pewnie bardziej zimową porą, gdy opadną zasłaniające te widoki liście… Wszyscy już mają dość, ja mam dość, dziewczyny na niewyobrażalnie wysokich obcasach, ślizgające się na kamiennych stopniach, na pewno mają dość, nawet żeliwny kociołek, którego ściany w niektórych miejscach stały się tak cienkie, że prześwieca przez nie czerwony żar, a gdzieniegdzie po prostu nie dał już rady i pękł, ma dość.
Sala pięciuset mnichów, a w niej labirynt postaci. Wszyscy siedzący i złoci, poza tym nic ich nie łączy – są młodzi i starzy, o modlitewnie złożonych dłoniach i z łodygami kwiatów lotosu, siedzący pod drzewem, z bródką, uśmiechnięci, smutni, groźni. Jest ich tylu, że spamiętać nie sposób i po jakimś czasie człowiek traci zupełnie orientację, czy już przeszedł jedną, dwie, a może trzy z alejek. W centrum ogromnego pomieszczenia złoty ołtarz, a może raczej dom, bo nad głowami czterech złotych postaci rozpościerają się równie złote baldachimy i piętra kolejnych dachów. Jeszcze tylko wdrapać się na szczyt rzeźbionej góry, co przyleciała z daleka, i koniec. Na zewnątrz rzeka i posągi w cieniu skalnych baldachimów, ścieżka zwęża się i rozwidla; poszłam w prawo – to chyba nie był dobry wybór, bo drogę tarasują jak nie głazy, to jakieś powalone drzewo. Znów w górę – wąski przesmyk wśród skał, para fotografuje się przy przerośniętych lianach jak pajęczyna obrastających przejście. Ona znak wiktorii i promienny uśmiech, on, gdy przyszła jego kolej, udaje skrępowanego i powieszonego. Dla efektu wybałusza, na ile to możliwe, oczy. Na szczycie nie ma absolutnie żadnego powalającego z nóg widoku. Dość pokaźna grupa panów o niepełnym uzębieniu wpatrywała się w grupę głazów przyozdobionych czerwoną kaligrafią. Niektórzy nawet na okoliczność przynieśli sobie własne krzesełka, reszta rozsiadła się na okolicznych skałach. W związku z faktem, że wzbudziłam dość sporą sensację i miałam dużą szansę stać się, z braku lepszych, nową fotograficzną atrakcją, wycofałam się, żegnana zaciekawionym wzrokiem kamiennych oglądaczy. Przy wyjściu musiałam się jeszcze nieźle nagimnastykować, bo niechęć do przygodnego ufotografowania rośnie u mnie proporcjonalnie do zmęczenia, a jak na złość wchodzące właśnie przez bramę wycieczki uparcie chciały mnie mieć na zdjęciu. Pan przymierza się z aparatem, to ja hyc za drzewo, następny, to ja w tył zwrot i już maszeruję po drugiej stronie ludzkiego morza, za bramę, za śmietnik, za stróżówkę, prawie jak w filmach o złodziejach. Moje uniki przyniosły jednak tylko jeszcze większe zainteresowanie, bo i niezwracający wcześniej na mnie uwagi
turyści już zaczęli wytykać mnie i moich nieszczęsnych fotograficznych oprawców palcem, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Przystanek; ciekawe, czy to ten? Czy autobus jeździ o tej porze? A nawet jeśli, to czy jeździ w ten dzień tygodnia? Nikogo nie ma… Przyszli ludzie, też się rozglądają, wyglądając na zdezorientowanych… mnie, przecież nikt nie będzie o nic pytał, przynajmniej tyle dobrego… A może profesor będzie przejeżdżał? Właśnie, może będzie przejeżdżał i mnie zauważy, i wrócimy wszyscy razem łatwo i przyjemnie? Tak, to jest plan! … No przyjedź, wreszcie… W lewo dwadzieścia kroków, w prawo dwadzieścia kroków; może lepiej tak nie krążyć, bo autobus wyjedzie zza zakrętu i nie zdążę zamachać… Aaa… paranoja jakaś, czemu nie mogę bezmyślnie czekać na przystanku jak normalny człowiek? Szlag by to… Znów ktoś przyszedł. Uratowani! Autobusu dalej niet… Na taksówkę nie starczy… Raz, dwa, trzy… pięćdziesiąt siedem… I znów dreptanie w lewo, w prawo… profesor nie przyjechał… ciekawe, czy to w ogóle ta trasa? Jedni z czekających wsiedli w taksówkę, to chyba nie jest dobry znak… Aaa… Szału dostanę… Jest!!! Hurra!!! Uratowani!!! Ludzie wysiedli ze środkowych drzwi, my ustawieni w ogonku do pierwszych, a kierowca rusza… No dobra, tłoczno jest w środku, to widzę, ale tu, do cholery jasnej, wszędzie jest tłoczno, to mam czekać do jutra, aż się jakiś wolniejszy kurs trafi?!?!? I tak ludzie się gapią, i ze środka, i z zewnątrz, a ja biegnę obok autobusu i pukam niewielkiemu kierowcy w szybkę… Zatrzymał się. Wreszcie… część docisnęła się na tyle, że z przodu zrobiło się jakieś miejsce i jedziemy… żeby się tyle człowiek musiał namęczyć… Ludzie, trzeba przyznać, uczciwi, nie powiem. Podawali jeden drugiemu drobniaki, żeby na przodzie za bilet zapłacić. Na następnym przystanku znów próbują się dopakować. Kierowca coś popertraktował, ludzie znów się zakotłowali i kilka miejsc się znalazło. Jakoś na siedząco bliżej się wydawało… ale nic to, lepiej już jechać nawet tak, niż znów iść przez te pola, lasy i tunele. Park, jakiś zupełnie nieznajomy i kolejne nic mi niemówiące przystanki… A jak jestem w złym autobusie? Nawet na aparacie nie ma jak sprawdzić w tym ścisku… Czy to tędy szłam na piechotę czy nie tędy? A ten kolejny już zagajnik to może park
chryzantem, czy co? Do bani z takimi nerwami, sama siebie o zawał przyprawię… O, skręciliśmy, aleja wygląda na znajomą… tak!!! Tak, tak, tak!!! To tu miałam wysiąść, na pewno – jest arena i wejście do parku, gdzie miałyśmy się spotkać z LiFang. Wszystko się zgadza!!! Hurra, hurra, hurra… Hmm… Tylko jak to teraz powiedzieć kierowcy?!? Wiwat świeże powietrze. Jest stadion, o którym opowiadała mi MuDan – znaczy, że jestem na dobrej drodze. Dziś coś się musi dziać, bo ludzi jest, nawet jak na weekend, za dużo. Uliczni sprzedawcy wciskają lornetki i coś na kształt mieczy świetlnych. A dajcie mi już wszyscy święty spokój, ja chcę do domu… Ludzie płyną jak rzeka między niemogącymi się ruszyć samochodami. Teraz tylko dojść na końcowy i wsiąść w odpowiednie B2… Wejście prawie jak do metra, wszystko ogrodzone płotem, podziemne przejście i kołowroty z opłatą. Ze znalezieniem dziewczyn większego problemu nie było, bo jak zwykle koczowały w laboratorium, tylko MuDan pierwszy raz widziałam wściekłą… Pomimo zapewnień, że przecież lepiej by było, jakbym zostawiła „zakupy”, ona profesorskim samochodem zabierze. Chyba nie myślała, że będzie tego aż tyle… Na urodziny Hot pot. Wreszcie dowiem się, co to znaczy! Wielki stół z dziurą, a w niej zamontowany palnik. Kelnerka serwuje zapakowane pałeczki, zapala gaz i zatyka otwór okrągłą, przedzieloną na dwoje miską. Z jednej strony biała, z drugiej brązowa zupa, pełna unoszących się przypraw. MuDan już zabrała się do wypełniania zamówienia. Je się, ile chce, a płaci tylko za opcję; większa różnorodność, to i cena rośnie. My uplasowałyśmy się pośrodku. Metalowy wózeczek już w kilka chwil później zajeżdża na stół – sojowe makarony we wszystkich kolorach i kształtach, korzonki lotosu, grzyby, ziemniaki, sałata, nawet całe jajka. Wszystko surowe. Pierwsze bąble zaczynają burzyć powierzchnię naszych zup. Każdy wkłada to, co lubi, chwilę czeka, a potem łowi z pomocą chochel i sit. Kiełki sojowe i ruloniki podmarzniętej jeszcze, prawie przezroczyście krojonej wołowiny, do picia dwulitrowa fanta. W związku z nad wyraz obfitym zamówieniem pucułowatej i już całkiem uśmiechniętej koleżanki Mu kelnerka postanowiła zostawić zaparkowany wózek. Nic już się nie mieściło na stole, nawet gdy
dziewczyny zaczęły piramidami talerze ustawiać. A co powiem, to święte. Mhmmm, dobry ten lotos… i już trzy kolejne talerze podano na stół. Mhm, i te grzyby, takie lekko pikantne… i wołowina… lepiej się zamknąć lub zmienić temat, bo niedługo widać nas nie będzie spod tych talerzy… Para bucha już na wszystkie strony. Czas na jajka – trzeba tylko ostrożnie rozbić, formując pałeczkami w garze. Sojowe nitki, warkocze i wstążki, do tego te dziwne ryżowe plasterki, co wyglądają zupełnie jak z ziemniaków, ale ciągną się niemożebnie. – A piwa byś nie chciała? – zagadują dziewczyny. Piwa to może nie… a coś innego do picia, czego jeszcze nie próbowałam? – Jest takie WINO z północy. Tutaj to może nie tak bardzo, ale koło Pekinu cieszy się ogromną popularnością. No dobra, jak impreza, to impreza. MuDan krzyknęła na kelnerkę i na stole pojawiła się piersióweczka czterdziestoprocentowej wódki. Też mi wino… Cóż, brzuchy kiedyś się wreszcie napełniają, sen też zaczyna po całych tych przygodach morzyć nieubłaganie. Pozostaje wrócić i choć w nocy odpocząć, by przygotować się do kolejnego niedzielnego dnia pracy…
ROZDZIAŁ IX Moje trzy przyjaciółki 中 Smażony ryż 中 Uniwersyteckie konkursy 中 Suzhou, czyli w poszukiwaniu sukienki ślubnej 中 Na Wzgórzu Tygrysa 中 Zupełnie nowy typ autobusu
14.11.2010, niedziela W pracy spokojnie, jak zwykle trzeba ochłonąć trochę po weekendzie. Świerszczom się tylko coś dzisiaj nie szczęści, bo podczas łapania w probówki aż dwa straciły głowy w sposób dość krwawy. Tyle czasu z nimi siedzę, a nigdy mi się jeszcze nic takiego nie przytrafiło… Trudno… nie chcą kooperować, to ich sprawa. Pompy pobrzękują miarowo. Jakoś ten czas zleci. Przed kolacją dziewczyny zaczęły się wiercić i w końcu w gradzie przeprosin i tłumaczeń, jak to wszystko wina profesora i miało być w piątek i na mieście, ale tutaj zmiany i w ogóle… w każdym razie oto prezent dla mnie! A raczej prezenty, bo każda okazała się ściskać
niewielki pakunek. Najpierw MengXin wręcza mi dwie laleczkiskarbonki o sznurkowych dyndających nogach. – To tradycyjne ślubne stroje – tłumaczą. – Hi, hi, hi, hi, ty będziesz wrzucać do męskiej Leandrowej, a on do twojej. Dzięki temu twoja będzie zawsze pełna, a jego wiecznie pusta, hi, hi, hi – rechoczą dziewczyny. LiFang jak zwykle trochę niepewnie wręcza swój pakunek, tłumacząc, że mówiłam, ale ona nie była pewna, to może mi się nie spodoba… WOW, książka kucharska – po chińsku i z obrazkami!!! I już we cztery wertujemy: – Tutaj są xiao long bao, a tutaj te bakłażany w sosie, co ci tak smakują, i ziemniaki z chili… Mhmm, już przedkolacyjnie cieknie ślinka… – A mój na końcu – przydreptuje MuDan. – Też jeden dla ciebie, a drugi dla narzeczonego. Ręcznie robione kubeczki do herbaty. Ten pan jest tutaj bardzo sławny, bo on sam od lat wszystkie te kubeczki robi, a każdy, który spod jego ręki wyjdzie, jest inny; dwóch takich samych przez wszystkie lata pracy nie znajdziesz. Na moim usiane pąkami gałązki, na Leandra napis: Przy pięknej pogodzie i duch się raduje, a jak nie, to herbata humor poprawi. Dziękuję, dziękuję, dziękuję!!! Choć słów braknie przecież, bo jak tu wdzięczność wyrazić za MuDanowe towarzystwo na zakupach, za dźwiganie ciężarów, za kolację nad parującym, tradycyjnym garem i tyle prezentów, nie tam byle jakich, nie takich kupionych naprędce za rogiem. Kolacja też wspólna, niby każda ze swoim talerzem, ale możliwości tyleż, co i dań. Dla mnie wybrano cebulę z jajkami – prawie nasza jajecznica, tylko proporcje odwrócone; MuDan papryki z mięsem, a reszta tŭdòu sī, czyli ziemniaki z chili. Tyle dobrych dań, że już żołądek tęsknić zaczyna… Bo przecież jeszcze dwa tygodnie i koniec. I Leandra zobaczę, i w Polsce wszystkich, choć na krótko, ale dziewczyn już nie będzie i wspólnych kolacji, i obiadów, i głupich świerszczy, i herbacianych rytuałów. Eh… one też już coraz częściej napomykają o wyjeździe.
15.11.2010, poniedziałek Pobierania zapachu ciąg dalszy; artystyczno-inżynierskie umiejętności trochę się jednak przydają… Każda gałązka o większym stężeniu obrzydliwych robali trafia w woreczek, między nimi połączenia ze szklanych rurek, poobwiązywane możliwie szczelnie woskową, niepachnącą taśmą, uszczelnienie przy łodydze, pompa tłocząca, pompa ssąca, zapachowy pobieralnik i bzyczenie pompowe czas zacząć. A dla mnie spokój… no, może biorąc pod uwagę to bzykanie, raczej relatywny. Na obiad osławiony smażony ryż – wielka, czarna, metalowa płyta, podgrzewana gazem z przytroczonej do wózka butli. Wokół tłum. Przekrzykują się jeden przez drugiego, banknoty dezelują się w niecierpliwych dłoniach. Z jednej strony ogromnej patelni miska z ryżem i stosy styropianowych tacek, z drugiej osiem kwadratowych, metalowych pojemników. Mięso, marchewka, zresztą czego tam nie było… W butelkach sosy, oleje i inne niezbędności. Ogólną zawartość zamówionych porcji podsmaża się, co i rusz przyciskając, przerzuca z kąta w kąt metalowymi szpachlami. Głowę bym dała, że takimi samymi nieudolnie tynki nakładałam w domu. Gdy całość nabierze już odpowiedniej według pana kucharza konsystencji, należy wszystko odsunąć na bok i teraz, dowiadując się szczegółów zamówienia, dzielić całość na porcje, doprawić ostrym – chlust z tryskawki z czerwonym płynem. Z jajkiem też nie ma problemu. Może sałaty?
Tylu tu ludzi, że gdyby nie dziewczyny, chyba nigdy bym się nie doczekała, bo tak po prawdzie to chyba bez różnicy im, co dostaną, byle tylko już ich kolej nadeszła. Styropianowe pudełeczka wymieniane są na mocno wymiętolone dwa jednojuanowe banknoty. Siateczka i pałeczki. Jedni odchodzą, a ludzkie morze i tak wydaje się nieprzebrane. Degustacja dopiero na stołówce. Hm… dobre, choć prawdę mówiąc, chyba wolę makaron, bo po całym tym przyciskaniu i podsmażaniu ryż robi się jakby trochę zbyt rozmiękły… W chińskim Allegro wynalazłyśmy bambusowe sita do gotowania xiao long bao, a ja pisałam i pisałam, marząc tylko o kubku gorącej czekolady… chociaż takiej podłej z automatu… Bez wszystkiego da się żyć, ale jak oni wytrzymują bez czekolady? Cóż zrobić jak tu nawet o
mleko niesojowe trudno… I tak na gastronomicznych rozmyślaniach minął mi dzień. Na kolację rodzinny podział – każdy po misce ryżu na użytek własny i po daniu spółdzielczym. Mamy podsmażaną sałatę w myśliwskim sosie. Do głowy by mi nie przyszło, że to zielone coś może być takie dobre i że w ogóle można je smażyć! Wołowina z papryką też pycha i jajecznica z ogórkiem, jak i w przypadku cebuli, z dużą przewagą ogórka.
17.11.2010, środa Dół, dół, dóóóóół, DUUUUUUUŁ z błędem, bo wygląda bardziej głębokoooo… Aaa. Ja już nie chcę przygód i rozstrojów nerwowych, chcę spokoju, stałości i rodziny. Chiny, ślub w Brazylii po czterech dniach w Polsce; nie ma sukienki, zaproszenia jeszcze niewysłane, przecież ludzie takie uroczystości ponad rok przygotowują, a tu miesiąc został i jeszcze w sumie nic nie jest ustalone. BUUUUUUUU, AAAAAA, dóóóóóóóóóóóóóóóół, AAAA. Trzeba się uspokoić, raz, dwa, trzy, wszystko będzie dobrze, przecież to taka okazja – jestem w Chinach, poznaję to wszystko, trafiłam na wspaniałe dziewczyny, wszystko się układa, Leandro jest wierny i kochany… AAAAAAAAAAAAAAA, i co z tego, jak jestem samm… mmm… mmm… aaaaa… Raz, dwa, trzy, zielona herbata i wszystko będzie dobrze… Chlip… chlip… chlip… Huuuu, oddychać głęboko, raz, dwa, trzy, już dobrze… Trzeba się uspokoić, już późno przecież. – Jakoś słabo wyglądasz – zagaduje MuDan. – A, wiesz, jak to jest – odpowiadam zgaszona. – Aaa, już rozumiem, sprawy kobiece… A niech jej tam będzie. Nie chce mi się tłumaczyć, może i tak lepiej. Dziwnie trochę kłamać na taki temat, ale już trudno… Zostałam zaopatrzona w suszone śliwki, bardzo dobre na rozluźnienie mięśni brzucha, jakieś inne suszone owocki, bogate w żelazo, i mnóstwo opieki, której tak naprawdę było mi teraz potrzeba. Na obiad znów chowamy się w ekskluzywnym jak na studencką stołówkę boksie; niech dziewczyny coś wybiorą, ja nawet do tego głowy nie mam.
– Czy lubisz grzyby? – przebrzmiewa słodki głosik LiFang. – Noooo tak… – No to świetnie. I uciekła. To, co przyszło, ze znanymi mi grzybami nie miało zupełnie nic wspólnego… Papryczki chili, czosnek, coś niezidentyfikowanego i grzyby, a wszystko przysmażone z sosem. Gdzie tam prawdziwki czy podgrzybki, gdzie tam nawet te chińsko-japońskie shitake – długi, grubaśny ogonek i mały, malusieńki, ledwie widoczny kapelutek wiją się na talerzu jak jakaś pędo-bambusowa makrama. W smaku grzybowe, choć dziwne trochę, lekko ostre od papryczki, trochę słodkie, ale grzybowe. Przed stołówką tłum dziki. – Nooo tak – klepią się w czoło dziewczyny. – Na śmierć byśmy zapomniały, że dzisiaj dzień konkursów! Przyznam się szczerze, że nie bardzo zrozumiałam, o co tak właściwie chodzi. Z tego, co wiem, jakieś firmy, które chciałyby polecić swoje produkty studentom, rejestrują się i robią wspólny konkurs/projekt, czy jak to tam kto zwał. Na pierwszych dwóch stoiskach rzutki i zdjęcia. Dwie ustawiają się w jednym rządku, dwie w drugim, potem się wykłóci… MuDan już poprawia włosy na tle niebieskiego ekranu, śmiejąc się przy tym tak, że już całkiem oczu jej nie widać. Pani fotograf podejdzie, poprawi, przesunie; jakbyśmy miały pendrive’a, toby nam dała skopiować, ale tak to nie ma jak przesłać. Dopiero za miesiąc będzie można odebrać zdjęcia. Zdobywamy też kupon. Jak się go podstempluje na wszystkich, absolutnie wszystkich stoiskach, dostaniemy nagrodę niespodziankę. Uhuuu. Najpierw rzutki – trzeba wycelować w którymkolwiek z rzutów 7 lub więcej. MuDan przymierza, celuje… obok tarczy. Następna odbija się od ramki, trzecia też wali jakby bokiem. LiFang wydaje się wkładać w to całą moc swojego mikrego ciałka, a i tak rzutki ledwie dolatują do tarczy… Czas zatrzeć ręce – moja kolej. Pamiętam coś jeszcze z podstawówkowych czasów? Pierwszy 6, drugi 9, trzeci, choć coś już krzyczą, że nie potrzeba – 8. Jak to, dziewczyna?!? I przecież tylko raz
trzeba było, a tu więcej?!? Ale jak to??? Nagród już nie było… MuDan się wściekła: – Jak to nie ma? To nasza drużyna! Przecież dwie nagrody, a nie jedną powinna dostać, a ty dopiero teraz mówisz, że się skończyły?!? Mała kuleczka groźnie podskakuje do oczu niegroźnego prowadzącego… Myśli… myśli… – No dobra… mam jeszcze jedno CD, ale to już zupełnie ostatnie. Uhuuu, pierwsza nagroda!!! I chodźmy już lepiej, bo i tak jak zwykle ściągnęłyśmy na siebie zdecydowanie więcej spojrzeń, niż było trzeba… – A skąd się tego nauczyłaś? A gdzie? A jak? A w Polsce to każda dziewczyna tak umie??? – sypią się pytania. Stoisko sprzedawcy porcelanowych piszczałek, a może fletów; nie wiem, żaden ze mnie specjalista w klasyfikacji instrumentów dętych. Małe, porcelanowe, białe, choć mocno wzorzyste, pod spodem dwie dziurki, z wierzchu cztery. Pan może nauczyć grać. A ile ta przyjemność? MuDan już tłumaczy moje pytanie sprzedawcy odgrywającemu rolę nauczyciela gry. 20 za duży, 15 za mały… Hm… coś za drogo… Ustalenie szczegółów z panną Mu, wymiana zdań lekko podniesionym tonem i już cena spadła do 25 za trzy sztuki! Kolejne prezenty lądują w torebce. Po drugiej stronie dają jakiś pitny jogurt za darmo, co prawda bez stempelka, ale i tak zamiast kolejki namiot otacza prawdziwe morze żądnych darmowego posiłku studentów. Z początku trochę głupio mi się pchać, ale skoro wszyscy to robią, a za mną stoi już moja trzyosobowa świta, czy mam jakiś wybór??? Idę powoli, nie żeby ciągnąć, kogoś, szturchać bądź przepychać, po prostu wolno lecz konsekwentnie prę do przodu i już. Sporo lat minęło, odkąd wykorzystywano mnie w charakterze bodyguarda, bo byłam najwyższa w klasie – ostatni raz jakoś we wczesnej podstawówce. Doszłyśmy. Jogurt paskudny; nie wiem, co z nim nie tak, wszystko chyba: słodki strasznie, smak truskawki jak z oranżadki w proszku i jeszcze przed dziewczynami trzeba udawać. – Mhmmm… to mój ulubiony – zachwyca się MengXing… Mhmmm… mój też… gdzie jest najbliższy kosz na śmieci? W ostatnim namiocie puzzle. Z publiczności losuje się trzy drużyny,
których zadaniem jest ułożenie symbolu sklepu ze słodyczami, organizatora zabawy. Emblematem jest jakby tutejsza wersja pszczółki Mai na czekoladowobrązowym tle. Aż żal ściska na widok starań poprzedników; patrzą tak bez zrozumienia na te kwadraciki. Nie jestem wredna, no, może czasem, ale teraz nie – oni po prostu nie mają pojęcia, jak to się robi. Nawet jak zostaną trzy zupełnie różniące się od siebie elementy, długo im jeszcze schodzi, zanim wreszcie z którejś piersi wydobędzie się okrzyk zwycięstwa. Do wygrania ciasto… Mhmm… mam nadzieję, że lepsze niż ten jogurt… MuDan zadbała już o nasze miejsce w kolejce. Jeszcze kilka sekretnych pytań, czy ja wiem jak „to” się robi, i zaczynamy. Niby nic strasznego, i tak idzie nam szybciej niż reszcie, ale ręce jakoś drżą. Sekundy mijają, to tu, to tu, ten tam, dziewczyny prawie się nie wtrącają, ręka już całkiem mi lata, na plecy napiera cały chcący też coś podpatrzyć tłum. Koniec! Reszta jeszcze w połowie, wokół rozlegają się brawa, prowadzący dziękuje dwóm pozostałym drużynom, które usilnie walczą jeszcze o drugie, niepunktowane miejsce. Trzy kawałki ciasta zostają właśnie zapakowane do ładnej torebeczki. – Trzy? Ale jak to trzy? – płaczą dziewczyny. Jesteśmy we cztery… Proszę pana, jak my to podzielimy? – biadolą, trzepocząc rzęsami. – No dobra, macie cztery. Uhhuuu… CD super chińskiego gwiazdora – gratis, trzy porcelanowe fleto-piszczałki – nie gratis, ale tanio, ciasto – gratis. Stempli nadal brakuje, a nowych stoisk nie widać. Nic to, tutaj pobiegła LiFang, tam MuDan i zaraz zapełniły się nasze kartki. W punkcie wymiany dostałyśmy flet, taki zwyczajny, jakiego używało się na muzyce, i jeszcze jedno, niestety takie samo CD. To znaczy ja dostałam, nie wiadomo, po jakiej znajomości, bo dziewczynom powiedziano, że nic nie wylosowały… Bardzo, bardzo starałam się sprawiedliwie rozdzielić fanty. W końcu stanęło na tym, że dziewczyny zostaną z CD, a ja któregoś dnia je zgram. Mnie przypadnie w udziale flet, bo to tradycyjne i w końcu należy mi się za rzutki i puzzle. Każda weźmie zupełnie prywatny, choć niemały zapas podpasek, proszków przeciwbólowych ze stoiska medycznego i jeden kawałek przepysznego, delikatnego,
zupełnie polskiego, jak się okazało, ciasta. W laboratorium jakoś to szło. W ramach tęsknoty za krajem wyjątkowo przy dźwiękach polskiej muzyki i moich cichych jękach, bo śpiewaniem, jak cała rodzina twierdzi, podobno nazwać tego nie można. Dziewczyny też się od razu zainteresowały, zwłaszcza jak zaczęłam im tłumaczyć słowa Golcowych Słodyczy. – Ale jak to: piosenka o jedzeniu? – oblizując się, pyta zdzwinoona MuDan. – I to tak normalnie? U nas to tak nie ma, zawsze tylko zakochany chłopak wzdycha do dziewczyny albo odwrotnie, czasem współcześnie, czasem legendarnie, ale zawsze to samo. LiFang przydreptała z piękną, długo wybieraną na ichnim Allegro i wyczekiwaną trzypiętrową michą do xiao long bao i pierwszą paczką wódkowo-herbacianych kieliszków, które właśnie przyszły pocztą. Hurra… ciekawe, jak to spakuję?!?
18.11.2010, czwartek Na obiad kurczak słodko-kwaśny, pierwszy prawdziwie nietrafiony wybór – kurczak w panierce, lekko rozmiękłej przez sos, w skład którego wchodziły pomidory, trochę soli i co najmniej pół kilograma cukru. Paskudztwo. Długo grzebałam w talerzu, licząc chyba na zmęczenie przeciwnika. Kasa biletowa zamknięta na czas lunchu, więc pozostaje spędzić te kilka minut w ulubionym ubraniowo-bibelotowym sklepie. Przed wejściem do metalowego stojaka z ubraniami uwiązano dwa pieski i dłuuuugo mi zeszło, zanim dotarło do mnie, że to nie pluszaki. Oba wygolone jak pudelki, z grzywką przykrywającą oczy; włos kręcony, jeden brązowy, w białym, równie jak właściciel pluszowym kubraczku i z czerwoną smyczą, drugi śnieżnobiały, w obcisłej bluzeczce w różowoczerwone paseczki i równie przesłodkiej kokardzie. Oba zaczęły się strasznie łasić, a mały, brązowy o mały włos nie przewrócił metalowego stojaka, do którego był uwiązany. Nawet sklepowa wyszła popatrzeć. Już myślałam, że zaraz MuDan przetłumaczy mi burę za rozbestwianie asortymentu, gdy obie tylko coraz milej i milej się uśmiechały. W końcu okazało się, że psów nikt kupić nie chce, bo co prawda wyglądają słodko,
ale gryzą albo przynajmniej warczą na każdego, kto się zbliży. Właśnie z tego powodu uwiązano je tak trochę na uboczu… Może jestem pierwszą osobą, u której wyczuły współczucie za fryzjera i ubranka zamiast przypływu chęci przytulania? W warzywniaku nowa zdobycz – żółta mirabelka o twardej skorupce, z glutowatym, białym, mocno słodkim miąższem i dużą, okrągłą pestką. Nazwa nieznana. Kasę wreszcie otworzyli, bilet do Suzhou też już jest, choć tylko w jedną stronę. Odjazd dość rano, a do tej stacji wcale nie jest tak blisko, więc reszta dnia do kolacji zeszła nam na planowaniu i sprawdzaniu autobusów dla mnie. Leandro znów zwiał i jak zwykle niczego nie można się dowiedzieć, a przecież tu trzeba rozstrzygnąć całe życie… Wesele, podróże, zakupy, studia, mieszkanie… Aaa… oddychać… kolacja… Ulubiona zupa LiFang w metalowej misce. W mięsnym wywarze gotuje się ryżowe spaghetti przykryte sałatą, pomidorem, kawałkami marchewki, papryki i takimi tam. Do tego można sobie dołożyć dowolne dwa dodatki: soję, jajko, kawałki kurczaka czy wołowiny i co tam pani ma dziś akurat do zaoferowania. Całość obowiązkowo polewamy octem i dorzucamy łychę ostrej oliwnej pasty. Mhmmm… jeszcze w taki zimny, paskudny dzień tym bardziej pycha. Ryżowe kluski z wyglądu trochę, trzeba przyznać, dziwne, ale całość pycha – taki miejscowy podrasowany rosół. W drodze do domu ostatnie autobusowe instrukcje.
19.11.2010, piątek Dzisiejszy cel Suzhou – miasto sukienek ślubnych. Strach jak zwykle w autobusie: a jak przegapię, a jak to już, a jak nie będzie widać, a jak to jednak daleko i nie zdążę? Wyjechaliśmy z uniwersyteckiego dystryktu. Autostrada. A kiedy jechałam taksówką ze Śliwkiem, wydawało się, że to tak blisko! Na pewno coś jest nie tak. Może kogoś spytać? Aaa… Za szybą jeszcze zupełnie szaro. Mijamy właśnie ruchomy targ, rozstawiający się na przyległej, niby-rowerowej drodze. Trzykołowce wyładowane sałatą, budki poobwieszane, czym się dało, wszystko tłoczące się bezładnie, jakby w poszukiwaniu najodpowiedniejszego
miejsca. Jeszcze przez kilkaset metrów mijaliśmy pojedynczych sprzedawców, zmierzających do punktu zbornego. Uhuu, udało się, jest mój przystanek, nawet podpisany i dało się dojrzeć… tylko co teraz… ludzie wydają się iść w prawo, nigdzie w okolicy nie widać absolutnie niczego, co przypominałoby przecież już znajomy mi dworzec, a czas nieubłaganie ucieka… Spytam… Pani w różowej bluzce nie mówiła po angielsku. Najpierw wskazywała na ulicę, potem wykonywała zamaszyste ruchy od siebie, następnie oboma rękami na lewo. Po nie więcej niż 10 m pani dogoniła mnie, by teraz z uśmiechem zamiast z wyrazem zakłopotania wydukać: – Not here, there, left, left… Może jednak zdążę… Tak prawdę mówiąc, to już mi wszystko jedno… Suzhou, sprzedawca jian bing. Co prawda nie widać chętnych, ale staruszek wygląda sympatycznie, a mnie już od dawna w brzuchu skręca. Wygląda na to, że w każdej prowincji serwują inne bingi: w Hangzhou z mięsem i sałatą, w Pekinie z chrupiącym ciastkiem, a tutaj – bieda, bo tylko smarowidła i czarny pieprz, ale za to w nadmiarze. Ruchliwe skrzyżowanie. Nie wiem już, czy mijany budynek to jeszcze dworzec, czy już centrum handlowe – takie tu zamieszanie. Miasto słynne jest z sukienek, ale chyba nie jest standardową atrakcją niechińskich turystów, bo wszyscy gapią się niemiłosiernie. Sprawdzam rozkład, oglądam, co ciekawego u przy przystankowego sprzedawcy, a ci wodzą wzrokiem. Bezzębna babcia nawet wytykała mnie palcem, komentując coś zawzięcie. Pozostaje tylko gapić się… w wazon… na białej podporowej ścianie wiaduktu duży, wyłożony szarym kamieniem kwadrat, a na jego środku równie biały jak ściana wazon. Zupełnie niewidowiskowy, o niefantazyjnym kształcie, bez uszu, bez zdobień. Lepsze to niż patrzeć na bezzębną plotkarę, ale jak na miejscowy artyzm – zupełnie bez rewelacji. Autobus nadjechał dopiero po dwudziestu minutach. Pokazałam moją kartkę. Kierowca się uśmiechnął i pozwolono mi zapłacić. Sensację zrobiłam chyba jeszcze większą niż na przystanku. Miejsc siedzących brak. Starałam się śledzić trasę na mapie, ale nie bardzo mi to szło. Po
pierwsze, mapa nie była północą do góry – jak na porządną, szanującą się mapę przystało. Zamiast tego przyklejona została tak, by lepiej wpasować się w miejsce nad oknem, a ja, bidna, długo nie mogłam dojść, o co chodzi. Najpierw w prawo do centrum miasta, potem w lewo wąziutką alejką przez piękny most na rzece, której każdy milimetr brzegów pokrywały tradycyjne domki. W prawo pałac jakiś – mur ciągnie się w nieskończoność, nad nim narastające jeden nad drugim dachy. Eeee tam, pałac… hotel i tyle. Nagle pojazd został przejęty przez pięć staruszek. Jedna z bardziej korpulentnych pań w czerwonym płaszczu stanęła całą swą charyzmą nad chłopaczkiem zajmującym widać jej ulubione miejsce, krzyknęła też na kilku jego sąsiadów i już cała kompania mogła spokojnie zasiąść. Nie oznaczało to jednak spokoju – kobiety, rozdzielone przez innych pasażerów, wymieniały się zawartościami torebek, śmiały, krzyczały, wymachiwały rękoma, często zahaczając o sąsiadów. W pewnym momencie wojownicza przewodniczka postanowiła wstać, a ja starałam się na ile to możliwe wcisnąć w znajdującą się za mną szybę. Chrząknęła, stęknęła, splunęła na ziemię i skierowała się do wyjścia. W ślad za nią udały się pochrząkujące damy. Najgorsze, że to i mój przystanek. Szanowne seniorki z gracją odmaszerowały w lewo, podpierając się laseczkami… Wcale nie wygląda to na centrum handlowe – nie ma tu żadnych sklepów; z mapy wyglądało na to, że mam iść w prawo, co się akurat dobrze składa, bo coraz bardziej oddalam się od wojowniczych staruszek. Most, aleja, idę już ze dwadzieścia minut. Niby nic się nie zmieniło – okolica nadal lekko obskurna, wszędzie tylko jedno-, góra dwupiętrowe domki, jezdnia przedzielona pasmem mocno wymiętej zieleni. Na pierwszy rzut oka nic nowego, dopiero po jakimś czasie dostrzegłam połyskujące na wystawach suknie. Hurraaa!!! Udało się! Nie mam pojęcia jak, ale się udało! Pierwszy sklep – mały, tym mniejszy, że okrążony wypchanymi od kiecek wieszakami: to długie, to kolorowe, to krótkie. Leandro zadzwonił – jeszcze raz hurra! Usiadłam na murku okalającym trawnik, tuż przed jednym z lepiej wyglądających sklepów.
Trudno przez telefon opisać, jak dziwne jest to miejsce – obskurne, obdrapane, pełne wąskich uliczek i sklepików przepełnionych sukniami, które w innych częściach świata kosztują krocie. Zza skrzynki tuż przede mną wymaszerował grubaśny szczur, następnie zupełnie spokojnie przeszedł pod schody sklepu, który upatrzyłam sobie jako następny na liście… Tutaj kiecek było już więcej. Sklep duży, przestronny i można by powiedzieć z wyższej półki, gdyby nie ten puszysty… szczur… Następny salon. Mały, mały, mniejszy, duży – wygląda na to, że z niewielkimi wyjątkami wszędzie sprzedają to samo. Szans jeszcze przede mną wiele, bo po tej stronie ulicy ciągnie się cały labirynt wypełnionych sklepami dróżek. Nawet zaczęłam pokazywać zdjęcie wymarzonej sukienki, zrobione z ukrycia jednej z wystaw w Polsce, ale nadal nic. Następny sklep ma nawet szyld i nazwę, ma biurko, a nie tylko składane krzesełko sprzedawcy – tutaj są ekspedientki, manekiny, lustra i przestrzeń. Sukienki w niczym nie przypominają masowych produkcji widzianych wcześniej; są haftowane, wyszywane perełkami, cekinami i czym dusza zapragnie, jedwabne kiecki w wielkie kolorowe kwiaty. Jedna z długich ślubnych sukien jest niemal identyczna jak moja, a przynajmniej jej gorset – tutaj z ramiączkami, ale wygląda, jakby mogłaby być bez. Potem odciąć ten cały dół i przedłużyć jakoś gorset… no, o jakieś 30 cm, do tego podszewka, marszczony tren; na pewno będzie łatwiej przerobić, niż zaczynać od nowa. Pokazałam zdjęcie jednej ze sprzedawczyń. Nawet mówiła trochę po angielsku. Rzeczywiście, krótkiego nic nie było, ale tę długą pewnie dałoby się tak przerobić… Zdecydowałyśmy się na przymiarkę. Zostałam zasłonięta kotarą od mocno zainteresowanego transakcją starszawego pana z kalkulatorem. Cała jestem już mokra, jeszcze ten plecak, świetny sposób na zakupy, nie ma co… Nic to, sukienka, o dziwo, wlazła, ale pani i tak pomimo okrzyków: Oh, you look so beautiful, oh, so beautiful! etc. minę miała taką, jakby ściskała sznurkiem dość otłuszczony baleron. Grube ramiączka rzeczywiście nie były potrzebne, gorset z boków był trochę
przez ich brak za krótki, ale pani powiedziała, że to się naprawi. Na moim zdjęciu plisowania na piersiach były pionowe i dopiero później przechodziły w poziom, tutaj wszystko było w poziomie, ale i to według pani nie stanowiło najmniejszego problemu. Tylko podszewki i ogonka nie udało mi się wytłumaczyć, a i zdjęcie, zrobione przecież sklepowej wystawie, nie mogło pokazać wszystkiego. Moje rysunki i niezbyt idealny angielski pani nie pozwalały na bardziej wnikliwe dyskusje projektanckie. Podszewkę z falbanką przecież mogę doszyć, tren też, więc stanęło na samej sukience, bez dołu, ale z mocno przedłużonym gorsetem. Pani jeszcze popróbowała kilku okrzyków w stylu, Och… och… wyglądasz tak pięknie, powinnaś wziąć tę sukienkę bez żadnych zmian!, ale bez rezultatu. Ubrałam się. Czas na targi. Kotara rozsunęła się i rozmowa toczyła się między mną, panią i panem zza biurkiem, uzbrojonym w duży kalkulator. 600… Hm… Według dziewczyn miały być dwie za 500, a tu 600 za jedną, i to krótką… Ja na to: – 300… – Nie, nie, nie – tłumaczy pani. – Tutaj jest dobry sklep, wszystko według własnych projektów, dobra jakość, dobra jakość – potakuje głową. Pan burknął z aprobatą. – Ale sukienka krótka, mniej materiału niż na długą. 350… – walczę. Pani jeszcze bardziej płaczliwym głosem: – Nie, nie, tu dużo materiału, bo marszczenia, pani zobaczy… Z tego to można by długą uszyć i trzeba wszystko zaginać raz za razem, raz za razem… 550. Ojojoj, to taka dobra cena, taka good price, taka dobra… kupi pani, ojojoj… Ja: – Ale w innych sklepach sukienki kosztują 50-100 juanów, tylko niektóre są droższe, dlaczego tutaj 500? – Oj, pani, ale tam to masowa produkcja, tutaj good quality, dobra jakość, wszystko ręcznie naszywane, nasze projekty, dobry materiał, wie pani, ile materiał kosztuje, ho, ho, ho… 500 to już taka wspaniała cena, bo pani taka piękna… – i znów porozumiewawcze spojrzenia i wyraz twarzy jak przy owijaniu baleronu.
Trochę to jeszcze trwało, sukienka miała być na jutro i już myślałam, że całe te kłótnie i nadzieje na nic, że znów po tym wszystkim wyjdę z niczym albo zamiast mieć wolny dzień, zostanę tutaj i będę na szybko szukać hotelu. Załamanie chyba odbiło się na mojej twarzy, bo pani coś zaświergotała, pan zadzwonił, potem ona coś pokrzyczała do słuchawki i zaczęło się… O której wyjeżdżam… No tak w sumie to nie wiem… Znów coś pokrzyczała do słuchawki, w końcu odłożyła ją, pogadała jeszcze z tajemniczym panem zza biurka i zwróciła się do mnie: – Zrobimy dla ciebie coś bardzo, bardzo specjalnego. Sukienka może być na dzisiaj!!! A trzeba nadmienić, że już było trochę po 12:00!!! Zamykają o 18:00… Hm… potem jeszcze wrócić do centrum i złapać autobus do Hangzhou… Coś słabo to z tymi ich autobusami widzę… – A ile to na dzisiaj będzie kosztowało? – No, żeby na dzisiaj, to 600… Cóż poradzić, przecież nawet jak mnie zetną, to i tak 650 juanów i trochę robocizny to mniej niż jedna dziesiąta ceny tej samej kiecki w Polsce… Jeszcze raz z panią za kotarą. Teraz przymiarka. Próbowałam pani przetłumaczyć, że przecież jest jeszcze dużo czasu i na pewno trochę się odchudzę, to na brzuchu może być trochę ciaśniej, w cyckach może trochę poluzować, bo przecież będę mieć inny stanik… ale ja swoje, pani swoje. Na brzuchu mi jeszcze poluzowała miarkę, uśmiechając się porozumiewawczo do koleżanki. Lepiej zostawić zapas, bo jak taka już jest duża, to przecież niechybnie urośnie… W ramach rekompensaty na cyckach ścisnęła tak, że już żaden wypychacz się nie zmieści… Nie wiem, czy dobrze zrobiłam… może powinnam jeszcze poszukać. I co ja tutaj właściwie będę robić przez te sześć godzin, szczury mam zacząć tresować? Niby mijałam jakieś drogowskazy do Tygrysiej Świątyni, ale co to jest i gdzie? Przecież poza tą ulicą nic tutaj nie znam. No cóż, to w drogę. Sklepy przeniosły się na drugą stronę, a okolica zdawała się coraz bardziej wyludniona. Wyglądało, jakby za kolejnym zakrętem
miasto miało się całkiem skończyć, a ja znajdę się wśród ryżowych pól i brodzących po nich, zaprzęgniętych do wozów bawołów. Nic bardziej mylnego – po drugiej stronie jedna uliczka, potem następna i nagle obskurne sklepy, wyschnięte pola traw i szczury ustąpiły miejsca Staremu Miastu. Dróżki równo wybrukowane, sklepiki zadbane, a co drugi ładniejszy. Wokół najbliższego sklepu wieszaki z wyprzedażą. Ceny od 50 juanów, a sukienki same wieczorowe! Jakoś udało mi się wytłumaczyć, że w przymierzalni poradzę sobie jednoosobowo. Już po chwili dwie wieczorowe suknie po 25 zł gniotły się wraz kurtką w plecaku, a mnie dopadały coraz silniejsze wyrzuty sumienia, że może 300 zł to za dużo za tamtą ślubną, że źle zrobiłam, że… Nieprawdopodobne: ktoś uszyje mi suknię ślubną na wymiar na podstawie zdjęcia, i to w sześć godzin, mam zapłacić 300 zł i jeszcze się martwię, że za drogo… Mijam obszerny plac. Starsza kobieta ciągnie, jak przypuszczam, syna na czymś, co w sumie trudno nazwać. Do długiej prostokątnej dykty przymocowano cztery niewielkie kółka i dyszel. Na tym dziwnym, odstającym od ziemi może na 20 cm pojeździe leży mężczyzna, tak na oko trzydziestoletni, cały owinięty w kołdrę. Z twarzy widać, że jest niedorozwinięty psychicznie, powykręcane ręce trzymają się kurczowo brzegu nakrycia. Kobieta skręca w stronę zorganizowanej wycieczki z przewodnikiem, a mnie znów dopadają wyrzuty sumienia – ja się martwię o sukienki, a ludzie przeżywają prawdziwe tragedie… Widać Tygrysia Świątynia musi być już blisko, bo zrobiło się dość tłoczno od żebraków. Tylko jeden pan, starszy, uśmiechnięty, bez nogi, o nic nie poprosił. Gdy mnie zobaczył, schylił tylko niepewnie głowę i rozpoczął poszukiwania mniej wrednie wyglądającej ofiary. Dałam mu wszystkie drobniaki. Nie było tego dużo, ale pan wydawał się bardzo zadowolony, a ja z lżejszym, lecz jeszcze nie w pełni ukontentowanym sumieniem ruszyłam za strzałkami. Najpierw kamienny mostek, pod którym jedna za drugą przepływały barki kryte żółtymi baldachimami dachów. Brzegi rzeki jak okiem sięgnąć okalały domy, często wyposażone w schody zbiegające wprost
do wody. Może robi się tam pranie, bo kąpać to się w tym lekkim ścieku chyba nie można? Mija mnie wyjątkowo leniwie jadąca bryczka, a może raczej wóz z daszkiem; toczy się na wydętych gumowych kołach. Jeszcze kilka kroków i pod ścianą lasu wyrasta budkowy targ, zupełnie taki jak ten nasz zimowy, jaki rozstawiają na rynku w Warszawie albo na Krupówkach czy nawet radomskim skwerku i pewnie jeszcze w tysiącu innych miejsc. Małe, zgrabne budki, pachnące świeżym drewnem, jeszcze niepokrytym warstwą lakieru. Jedna z nich wyglądała, jakby ją od podstaw robiono na miejscu – niedokończone rzeźbione okna tonęły w powodzi wiórów. Ni widu, ni słychu ani przyszłych sprzedawców, ani rzeźbiarzy-robotników. Ścieżka zakręca wokół niewielkiego stawu, prowadząc wprost do ogrodu bonzai; może lepiej przysiąść, odsapnąć i podziękować dziewczynom. I tak prosiły, żeby do nich napisać, czy wszystko w porządku i czy nie zgubiłam się gdzieś po drodze. Szkoda, że MuDan nie mogła jechać, może wybrałaby coś na swoje skrywane przed wszystkimi wesele… Przyznam się szczerze, że tak siedząc tutaj i korzystając z chwili samotności, zaczynam powoli doceniać cichy urok głazów. Kompozycje z pumeksów i jakby wypolerowanych wodą kamieni są dobrze wyważone, zwykle ciekawe, zadbane aż do przesady i bardzo od siebie różne. Może rzeczywiście zasługują na miano kamiennych bonzai? A może nazywają się zupełnie inaczej, tylko znów nie wszystko przetłumaczono na angielski? Z wesołych rozmyślań wyrwały mnie krzyki sprzątaczek zamaszyście usuwających liście z całej przestrzeni domko-korytarzy. Szybko jeszcze przeleciałam przez mniejsze wystawy, chronione lekko zakurzonymi taflami szkła. Nad każdą otwartą od góry gablotką ścianę stroiła akwarelka z jakimś górskim krajobrazem. Pod sufitem wisiały ciemne jeszcze teraz lampy z wiśniowego drewna i wzorzyście matowanego szkła. Na pewno wszystko to wyglądałoby zupełnie inaczej, gdyby towarzyszyła mi kolejka miejscowych, ale gdy zwiedza się samotnie, to miejsce ma swój urok. Tradycyjne domki zawieszone nad leniwie płynącą rzeką, szum spadających w wodę pożółkłych liści, nawet
słońce wydaje się dziś lekko znudzone pracą. Kolejna niewielka, delikatnie wspinająca się po zboczu ścieżka i chyba moja ulubiona z trawnikowych tabliczek. Twórca, jak widać, uznał, że proszenie i błaganie już nie wystarcza, bo angielskie tłumaczenie brzmiało mniej więcej tak: Proszę, nie wspinaj się na drzewa i nie zrywaj kwiatów, jeśli ci życie miłe… Hi, hi, hi, od razu człowiek wyobraża sobie niewielkiego snajpera skrytego za krzakiem albo zamaskowanych wojowników ninja przyczajonych w koronach drzew. Powietrze przecina świst metalowych gwiazdek, wymierzających karę turystom, którzy, pozując do zdjęcia, nieopatrznym krokiem do tyłu przekroczyli granicę świętego trawnika i tym samym podpisali na siebie wyrok śmierci. Gińcie, deptacze! Brukowany placyk z jakimś pałacykiem w tle i niekończące się postumenty pieczołowicie podcinanych drzewek. Nie mam pojęcia, czy twórca od razu wie, jaki efekt chce osiągnąć, czy też istnieją jakieś generalne reguły sztuki, a roślina poddawana zabiegom sama po jakimś czasie się formuje i nabiera charakteru, wiem za to, że każde z eksponowanych w mikroskopijnych doniczkach dzieł było perfekcyjne Niewiele gatunków się powtarzało, a nawet jeśli, to każdy egzemplarz był zupełnie od reszty, inny i wyjątkowy. Jedne majestatycznie statyczne – pogodzone z losem, inne, wijąc się i skręcając, walczą o to, by wyrwać się z miniaturowych oków i wreszcie po latach urosnąć… Niektóre wydawały się wspinać ponad doniczki na smukłych nóżkach korzeni, były i takie, którym konary popękały już ze starości. I inne, skręcone tak, jakby zakaz wzrostu nie wystarczał już katu i każdego roku w ramach dodatkowej tortury owijał je wokół własnej osi. O koronach zupełnie wyschniętych i strzelające w niebo tysiącami rozczapierzonych igiełek, czasem jakby specjalnie przycięte w równe, prawie monotonne piętra. Z tymi ich korzeniami musi być jednak coś nie tak – większość ma przecież 1-2 m wysokości, całą masę liści, które muszą coś pić, a doniczki albo są małe, albo czasami wcale ich nie ma, a drzewo jakby nigdy nic wyrasta wprost ze skały. I jak oni to robią? Od razu je tam kiełkują. A może stopniowo przyzwyczają do ciasnoty i braku gruntu? Nie tylko z biologią było tutaj coś nie tak, fizyka też nie wszędzie mi się
zgadzała, bo jak zwykłe, małe i choć gliniane, niewydające się wiele ważyć donice mogą utrzymać ciężar całego, miniaturowego, ale jednak drzewa, zwisającego niebezpiecznie z jednej strony. Drzewa, które, widząc los innych, zdaje się wiedzieć, że pięcie się w górę nic nie da i jedynie osiągnięcie dna może oznaczać wybawienie. Cały ten ogród był dziwny. Najbardziej osobliwy eksponat zajmował jednak honorowe miejsce na szczycie schodów prowadzących do górującego nad wszystkim pałacyku. Gdyby ktoś wyskubał wszystkie jaskrawozielone igły, pewnie pomyślałabym, że to kolejna skalna kompozycja. Pień był cały szary, w dziwny sposób rozciągnięty; przypominał raczej spękany przez wiatr i deszcz głaz niż coś organicznego. Wnętrze przypominało gabinet – drewniane oparcia krzeseł wtórowały wzorom nieregularnie dzielonych okien, okrągły stół, masywne biurko pod ścianą, jakieś kaligrafie i akwarelka. Pewnie gdybym znała chiński, miejsca te nabierałyby jakiegoś znaczenia. A może wcale nie… Dwie kolejne ciekawie tłumaczone tabliczki: Ten punkt widokowy staje się jeszcze piękniejszy z twoim cywilizowanym zachowaniem i To my wszyscy tworzymy cywilizowane miejsce do zwiedzania. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem, gdzie mam iść. W sumie od początku nie wiedziałam. Szłam, mając nadzieję, że w którymś momencie cel sam się znajdzie, a tu ciągle jakieś wcale niewyglądające na część kompleksu budynki i zakamarki, zupełnie opuszczone ścieżki. A kto w Chinach widział coś zupełnie opuszczonego w granicach turystycznej atrakcji? Droga skręciła w las, strome zbocze zaczęło wspierać się na skleconym z kamiennych bloków murze, w który wkomponowano ogromną płytę z rytym, wymalowanym na niebiesko symbolem. Na drewnianej czerwonej bramie ze skrzydłami wspartymi o mur kolejny wazon. Ten sam prosty kształt, tym razem wypełniony skromnym ornamentem. Całość z identycznego drewna, jednakowego, co brama. Co wspólnego mają wazony z tym miejscem, z całym tym miastem, czemu maluje się je na ścianach, wkomponowuje w bramy, rzeźbi w
murach i tworzy drzwi o tym tak nieanatomicznym kształcie? Ludzi zrobiło się nagle więcej. Przy przejściach znów stróżowały kamienne lwy, wysokie dachy wspierały się na malowanych czarno kolumnach i ogólnie wszystko zaczęło wskazywać na to, że coś dziś jednak ciekawego zobaczę. Był nawet sklep z pamiątkami, do którego, prawdę mówiąc, bałam się podejść, bo pani wydawała się bardzo spragniona klientów. Z dalekich oględzin udało mi się jedynie wypatrzeć wyszywane obrazy. Raz koło razu cienką jak do szycia nitką malowane krajobrazy, kwiaty i widoczki pełne drzew. Sklep łatwo było podglądać z daleka, bo sąsiadował z niewielką świątynią, której trzy pozłacane posągi prezentowały się niestety niepomiernie mniej bogato niż krzykliwy kramik. Nad napotkanym białym murem, z kolejną mało anatomiczną okrągłą bramą, wysoko ponad koronami zielonych jeszcze drzew górowała wieża. Pięćdziesięciometrowy budynek, podobno słynnej chińskiej krzywej wieży, czyli pagody Yunyan, której do tej pory udało się już przechylić o ponad 35 stopni. Całość, co jak na Chiny dość rzadko się zdarza – skonstruowano z cegły. Po oknach i drzwiach widać, że konstrukcja słania się już dość mocno. Ach, ta jesień… Chwila odpoczynku na jednej z podejrzanie pustych ławek, chwila na posilenie ducha, bo niestety o ciele zupełnie zapomniałam i nie spakowałam prowiantu. Spokój spokojem, a głupie sumienie nie zna odpoczynku – trzeba się ruszyć, zobaczyć więcej, kupić sukienki, zwiedzić, poznać. Jeszcze jedna rundka naokoło krzywej wieży, zadziwiające, że coś takiego powstało jedenaście wieków temu. Plac pagody całkiem już opustoszał. W parku nie ma absolutnie nikogo. Tylko ja. Droga z wolna schodząca w dół, szpaler szumiących drzew i widok biedoty oddzielonej od pałacowego wzgórza korytem rzeki. Jakimś cudem znalazłam się na kamiennym placu pod wieżą. Niecały przeznaczony jest do beztroskich wędrówek – środkowa część składa się z niedbale, na kwadratowo ociosanych skalnych bloków. Tak jakby ktoś zdecydował się otworzyć niewielki kamieniołom na okoliczne potrzeby i po paru stopniach jednak się rozmyślił. Pomimo wszechobecnej szarości nawet najmniejszy skrawek zieleni
przystrojony jest jakimś przysłowiem: Życie płynie z zielenią, cywilizacja współistnieje z piękną scenerią… i druga tabliczka w tym samym stylu, ale tym razem z ostrzeżeniem: Droga dla tłumów, uwaga! Niewielki totem z białego kamienia, jakieś altanki i… hm… może ołtarz? Kilkumetrowa ściana z desek z kaligrafią, w centralnej części króluje białe tło, po bokach złoto. Czerwona toporna struktura podtrzymuje kaligrafie i dziesiątki zwisających girlandami czerwonych lamp. Pod całością morze różnokolorowych doniczkowych chryzantem i mała dziewczynka w różowym kubraczku pozująca mamie do zdjęcia. Kolejny domek, tym razem cały poświęcony porcelanie, obrazy w grubych ramach z ciemnego drewna z malowanych na niebiesko-biało kafelków, porcelanowe donice na pasujących podstawkach, bejcowane na ciemno ciepłe drewno i biało-niebieska ceramika, połyskująca przy przebijającym się przez ażury świetle. Niewielki tarasik, schody w dół, kręta ścieżka i wijące się po zboczu stopnie z balustradą jakby ulaną z zastygłego w kamień mokrego piachu. Na schodach prawie staranowałam małą ryjówkę, która pokręciła się trochę niepewnie, zanim w końcu zdecydowała się przystanąć i odwzajemnić ciekawość. Czerwono-srebrne liście młodego jeszcze klonu chylą się ku ziemi, odcienie żółci i zieleń trawnika nabrały intensywności i… przed oczyma staje mi największa czterolistna koniczyna, jaką w życiu widziałam. Pierwszy odruch: zerwać, nawet bez namysłu, potem uwagę przyciągają ustawione jakby specjalnie wokół niej tabliczki: Twoje zdrowie zależy od twojego cywilizowanego zachowania… Hm… i jeszcze ta druga: Deptanie trawników może cię kosztować życie… Czyżby specjalnie to zrobili? Przecież już lepszych tekstów nawet z tak bogatego asortymentu nie mogli wybrać… Rozglądając się, czy nikt nie patrzy, zerwę koniczynę, a spod ziemi za mną wyrośnie jakiś starożytny wojownik i zetnie mi głowę… Zerwać… to dopiero będzie suszona pamiątka… nie zrywać… lepiej się nie narażać… w końcu tak dobitnie piszą o tym cywilizowanym zachowaniu… Zerwać… to tylko koniczyna, kogo to w ogóle obchodzi… nie zrywać – absurdalna wizja wojownika
jakoś nie chce odejść… Zerwać… oni siadają na obiektach muzealnych, a ja nie mogę sobie pozwolić na urwanie, jak by nie patrzeć, pospolitego chwastu? Nie zrywać… Aaa… koniec końców koniczyna trafiła między karty tysiącstronicowego przewodnika. Trudno, jakoś muszę z tym żyć – nie jestem cywilizowana.
W labiryncie mostów i tarasów ustawiono dziwaczny stolik. Do cienkiej nóżki z polerowanego, poskręcanego pnia przyczepiono granitową polerowaną płytę o ociosanych tylko z grubsza krawędziach. Płyta pewnie spadłaby, gdyby nie idealnie dopasowana, nie napiszę, że drewniana, bo to raczej drzewna, prawie żywa dłoń konaru, który obrastając przez lata blok z jednej strony idealnie się z nim połączył. Zamykając część kamiennej płyty w swym wnętrzu, konar opada, by
podeprzeć stół z drugiej strony. Wokół baryłki niskich stołków, tak jak i nóżka, polerowanych, pełnych narośli i skręceń. Nie wiedzieć czemu cały ten kompleks wydaje się po prostu zacisznym miejscem do picia herbaty. Na tarasach górujących nad pełnym złotych karpi stawem w bród małych stolików i ławek. Czas staje w miejscu i nawet zwykle hałaśliwi turyści milkną. Ostatnim z zabudowań była niewielka, kwadratowa altana, wychodząca na otaczającą całe wzgórze mętną, zieloną rzekę. To chyba punkt największego w całym tym miniaturowym miasteczku kontrastu – z tyłu prawie pałacowa herbaciarnia, zadbany park, setki bonzai, z przodu szpaler brudnych, kwadratowych, kilkurodzinnych bloków, jakby zapadających się w mętną taflę wody. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że widziałam już wszystko, a ścieżka, którą wydostałam się z wyspy, zawiodła mnie wprost na targ. Chyba obcokrajowcy nie są tutaj częstym widokiem, bo co prawda wzbudzałam duże zainteresowanie, ale sprzedawcom nie weszło jeszcze w krew wpychanie całego dobytku swoich straganów z żarliwym Hello! na ustach. Poza tym targ był zupełnie normalny, z codziennymi ubraniami, przedmiotami domowego użytku, pełen mniejszych i większych warzywniaków, zupełnie jak nasz. Tylko ludzie jacyś bardziej zdziwieni… W jednej z alejek znalazły się też pamiątki. Wachlarze w przystępnych cenach, nawet pootwierałam kilka, ale wykonanie było raczej mocno masowe. Przewertowałam też sterty drewnianych plastrów, ciętych na ukos, by białe drewno nadawało tło wypalanym rysunkom, a otaczająca lakierowana kora tworzyła ramę. Panu, jak widać, zysk mnożył się w oczach, bo pomiędzy jednowyrazowymi opisami tego co znajdowało się na przewracanych przeze mnie tabliczkach, coraz bardziej się rozpromieniał. – Tutaj żuraw, a tutaj Tiger Temple, a tutaj ptaszki i tygrys i most. Ooooo, ten most to jest baaaardzo sławny – uśmiechając się, tłumaczył. No niby niedrogo, bo jedna deska 10, a trzy za 20 juanów, ale koniec końców zdecydowałam się tylko na jedną, przedstawiającą pobliską świątynię. Pan był trochę niepocieszony, ale i tak inni sprzedawcy
patrzyli na niego z podziwem i zazdrością, bo jednak rozmawiał z MeiGuo po angielsku. Na ostatnim straganie niezbyt higienicznie wyglądający pan oferował placki. Mój brzuch miał jednak dość postu i nawet bezczelne podbijanie cen perfidnie uśmiechającego się sprzedawcy nie zmusiło mnie do rezygnacji. Placek w niczym nie przypominał tych pysznych, nadziewanych czymś czarnym, grzybowym, sprzedawanych wprost z gorącego bębna. Był twardy, lekko suchy, jedynie słony, choć mógł to być równie dobrze zaschnięty pot z rąk obrzydliwego pana, a poza tym bez smaku. Plac z wielkim kotłem z brązu, nieco ładniejsze domki przy rzece, sprzedawca kolorowych balonów, wyjątkowo stromy kamienny mostek, i wreszcie supermarket. Hurra, brzuchu – uratowani!!! Supermarket może też do najnowocześniejszych nie należy – zamiast kolorowych reklam i wózków przed wejściem kłębią się sterty glinianych i kamiennych wazonów o mocno może nie antycznym, ale przynajmniej zakurzonym wyglądzie. Jest też i obdrapany stolik, na łuszczącej się od brązowej farby powierzchni spoczywa niewielka elektroniczna waga. Może służy do ważenia kurczaków, które tuż obok krzykiem obwieszczają niezadowolenie ze swej stłoczonej egzystencji? Rzeczywiście, metalowe klatki, ustawione jedna na drugiej wśród sterty rupieci, nie wyglądają na szczyt hotelarskich kurczęcych marzeń. Jako że tę część ulicy ominęłam, bo krążyłam wśród starego/nowego miasta, pełnego sklepów, gdzie zaopatrzyłam się w dwie pierwsze sukienki, teraz nie chciało mnie opuścić uczucie, że jestem w zupełnie innym miejscu. Nie powiem, że sukienkowe sklepy i biegające przed nimi szczury były jakimś widokiem z wyższych sfer, ale tutaj po sklepach z sukienkami nie było śladu. Sprzedawano tu różne rzeczy, zupełnie spokojna wcześniej, opustoszała prawie ulica pełna była starych gruchotów różnych marek, ale zdecydowanie stylistycznie utrzymanych w duchu naszego poloneza, autobusów, riksz i jak zwykle chaotycznie poruszających się przechodniów. Może jestem na jakiejś innej ulicy? Może lepiej wrócić po śladach przez drugi most? Tak jak i na targu, tutaj też jakoś nie pasuję. Ludzie patrzą dziwnie, co jeszcze bardziej skłania
mnie do powrotu, a jakoś ten sklep z krawcową trzeba przecież znaleźć… no i drogę do domu pewnie też… Do odbioru kreacji pozostało jeszcze ładnych parę godzin, więc pora na lekko przyjemny i po części przymusowy maraton po sklepach. W większości przypadków miejsca nie różniły się wiele, sukienki były jakby z jednej fabryki, tylko ceny wymyślane na mój widok przez sprzedawców stanowiły odmianę. Były oczywiście i wyjątki, jeżeli chodzi o masowość produkcji. Niestety, każda innowacja, czy to wzoru, czy materiału, a tym bardziej już kroju, słono kosztuje i jakoś trudno mi było po wytargowaniu masowych produkcji na 50-70 juanów skusić się na coś znacznie droższego. Wśród miliona podobnych lub nawet identycznych miejsc znalazłam sklepik z przebraniami, gdzie oprócz strojów dla dzieci wieszaki podtrzymywały także różne dziwne suknie, krojone na parodię lat 50., bufiaste, jaskrawozielone, w gryzące się kolorowe kraty, co dusza zapragnie. Obok sklepik z bibelotami i dodatkami do wszystkich tych kreacji – były jetowe torebki, skrzące się tiary, plastikowe perły we wszystkich odcieniach i rozmiarach, nawet buty, mnóstwo koralików i innych materiałów do samodzielnej produkcji biżuterii, jak również cała ściana czarnych plastikowych podkładek, imitujących dekolt, prezentujących tysiące połyskujących w drżącym świetle żarówki kompletów naszyjników i klipsów. Tutaj nikt się mną nie interesował, wszyscy ekspedienci zajęci byli grupą klientów kupujących dość sporą partię małych, srebrnych kapelusików i butów. Gdy w końcu udało mi się zwrócić na siebie uwagę, długo nie mogłam się zdecydować. W końcu trzy komplety naszyjników i klipsów za łączną sumę 50 zł trafiły do czarnej torby. Zejść z ceny mi się nie udało, bo pani z kalkulatorem nie sprawiała wrażenia chętnej do targowania; raczej jakby chciała mnie zdzielić laską za głupie pytania albo chociaż za ociąganie się… Od sklepu do sklepu. Do siatek trafiały kolejne kreacje. Zaczęło się ściemniać, okolica stawała się coraz bardziej nieprzyjemna i w końcu ok. 17:00 zaczęto zamykać sklepy. Pozostało tylko wrócić na umówione miejsce i czekać na dostarczenie mojej ślubnej mini. Znudzony szef
nadal czatował za biurkiem, a trzy panie z moją tłumaczką włącznie ręcznie naszywały koronkę i perły na dół beżowej, wyjątkowo zdobnej ślubnej sukni. Zdjęłam plecak, pozbyłam się siatki i zaczęłam krążyć… Nie chcę już niczego oglądać, chcę do domuuuu… i jeść, tak, jeść też zdecydowanie chcę… Usiąść nie było gdzie, a poza kilkoma manekinami na środku wszystkie wywieszone suknie były ślubne. Przejrzałam je niechętnie, po pierwsze dlatego, że znowu, po drugie – znalezienie czegoś lepszego niż moja wymyślona kreacja przysporzyłoby mi niemałych frustracji. Pogapiłam się tępo na proces haftowania, zazdroszcząc dziewczynom małych, drewnianych stołeczków. W oczekiwaniu kupiłam ostatnią już dzisiaj, jedenastą wieczorową kreację. Chyba oszalałam całkiem – w Polsce nigdy prawie ubrań nie kupuję, a tutaj jakiś zakupowy szał… Po kilku minutach nadjechała moja suknia ślubna i po raz ostatni dziś zamknięta zostałam w zaciszu przymierzalni. Dół był zupełnie nie taki jak trzeba i zdecydowanie za krótki, ale doszycie tej falbanki, której nie potrafiłam im wytłumaczyć, powinno załatwić sprawę. W brzuchu wcale nie byłam odchudzona, nawet zostawiono mi trochę miejsca i ogólnie sukienka nie była taka, jaka być powinna, a może sukienka była w porządku tylko… tylko że ja byłam zupełnie nie tego kształtu… Aaa, ja nie chcę być panną młodą à la baleron, tylko seksowną blondynką w mini w upalnej Brazylii… Koszmar, po prostu koszmar. Czemu ja jestem taka kwadratowa!!! Absolutna porażka. I jeszcze to babsko komentujące moje kształty przy reszcie kompanii i przytakujące po angielsku: – Jak ślicznie wyglądasz, łooooo, jak ślicznie… Chcę do domu… nic nie będę już jeść… Zapłaciłam za drugą sukienkę, wszystko zapakowano mi w nieskończoną liczbę siatek, a potem razem z poprzednimi zakupami w jedną gigantyczną. – Dziękuję bardzo, do widzenia. Eh… nic, to przecież nie ich wina, że wyglądam… jak wyglądam… Na zewnątrz noc w pełni. Ulica zastawiona była w dużej mierze targiem wszystkiego, co możliwe, ale przypomnienie widoku w lustrze odebrało mi apetyt. Gdy zastanawiałam się, ile przyjdzie mi iść i jak
długo czekać na autobus, który zawiezie mnie na stację, jeżeli w ogóle jeżdżą jeszcze o tej porze, ten co trzeba śmignął tuż obok. Z plecakiem i naprawdę ogrooooomną siatą, w zimowej kurtce, dysząc jak szalona, ruszyłam w pogoń. Największym problemem było to, że nie miałam zielonego pojęcia, jak daleko stąd znajduje się przystanek i czy mój prawie nadludzki wysiłek ma jakikolwiek sens. Na moje szczęście ulicę zatarasowało kilka riksz walczących o pierwszeństwo z nieubłaganymi pieszymi i autobus zmuszony był stanąć. Drugim szczęśliwym trafem był widok przystanku, może nie baaaardzo blisko, ale przynajmniej już w zasięgu wzroku. Autobus ruszył, ja wymachiwałam ogromnym pakunkiem w jeszcze bardziej niekontrolowany sposób i w końcu zupełnie mokra znalazłam się w drzwiach. Uffff… Autobus praktycznie pusty, nieśmiałe uśmiechy odwracającego się co i rusz, lekko szczerbatego, choć całkiem jeszcze młodego kierowcy. Za oknem rozświetlone neonami ulice centrum miasta, teraz tętniącego życiem, w ciągu dnia raczej sprawiającego wrażenie nudnego i szarego. Na placu przyległym do dworca autobusowego pełno było tancerzy… Na schodach prowadzących do budynku ustawiono radio, a plac wyglądał, jakby właśnie rozgrywał się na nim jakiś Flash Mob, bo tańczyli praktycznie wszyscy. Ubrani zupełnie normalnie, każdy po swojemu, niektórzy w parach, inni w pojedynkę, poprzytupywali jeszcze jakieś trzy, cztery minuty i rozeszli się w swoje strony. Na dworcu czekała mnie niemiła niespodzianka. Na szczęście pan, który był w kolejce za mną, mówił co nieco po angielsku i wybawił mnie z dziwnej wymiany zapisków i pokazywań nazwy Hangzhou z panem w kasie. Na dziś już nie ma miejsc, nie ma dziś autobusów, jest prawie ósma, za późno, jak chcę, to może jutro… Yyy, ale jak to jutro, ja chcę do domuuu… Sporo osób zainteresowało się moim przypadkiem, po czym niektórzy zaczęli mi tłumaczyć, że przecież jeżeli chcę jechać dziś, to mogę skorzystać z autobusu. Hę? No ja właśnie chcę skorzystać z autobusu!!! Miły pan z kolejki podprowadził mnie do kilku sępów, którzy już jak wchodziłam, coś do mnie wykrzykiwali, zagadnął i gdy w końcu znalazł jakąś panią wiszącą na telefonie, powiedział, że ona zaprowadzi
mnie do tego specjalnego autobusu i że mam z nią czekać, po czym sam wrócił do kasy. Pani zmierzyła mnie wzrokiem, skończyła jedną rozmowę, zadzwoniła gdzieś indziej, pokrzyczała trochę, po czym złapała mnie za rękę i zaczęła po prostu biec… Pokonałyśmy normalnie już wyglądający plac, potem ulicę. Najpierw pani krzycząca przez telefon, trzymając mnie za rękę, potem ja i na końcu siatka… Pani uśmiechała się porozumiewawczo i mówiła coś, żeby szybko. Pokonałyśmy chyba z pięć pasów ruchliwej jezdni, by w końcu wbiec do autobusu, który wśród warczących samochodów stał właśnie na światłach. Przejazd kosztował 100 juanów. 50 do kieszeni wpakowała pani, 50 pan siedzący przy kierowcy, a mi, kiedy zaczęłam się układać na wolnym miejscu, kazano iść na tył. Jak to dobrze, że zadzwonił Leandro… Autobus nie miał siedzeń, a raczej krótkie, dwupiętrowe leżanki, ustawione w trzech rzędach. Leżanki miały ochraniacze z metalu, żeby śpiący klient przypadkiem nie wypadł, i wyjątkowo wysoki podgłówek. Większość pasażerów pozakładała sobie worki foliowe na buty, niektórzy przynieśli kołdry i poduszki, a ja tak jak stałam, położyłam się na popękanej dermie jednej z wolnych „kuszetek”, podkładając pod głowę wór sukienek. Czemu, czemu mnie zawsze coś takiego spotyka? Czemu nie mogłabym jechać normalnym autobusem, który wiem, gdzie się zatrzyma i co się w nim dzieje, w którym sąsiedzi nie chrapią i nie pokasłują przed splunięciem? Chłopak po prawej pisał na ekranie dotykowym swojej komórki krogulczym pazurem… więc poza czyszczeniem uszu taki pazur ma jeszcze inne zastosowania. Kochanie, nie zostawiaj mnie tu sameeeej, nie rozłączaj się. Spać nie będę, bo chyba Hangzhou nie jest ostatnią stacją… Aaa, jak to świetnie jest podróżować, nie mówiąc po chińsku. Za oknem też nic nie poznam, a nawet jeśli, to przecież jest ciemno, a większość okien pozasłaniano. To tylko dwie godziny, przecież jakoś wytrzymam. Wysiedziałam szesnaście w rozrywkowym przedziale twardych siedzeń z Pekinu, to i tutaj dam radę, trzeba tylko zachować spokój… Tak w ogóle powiedzą mi, kiedy mam wysiąść? Zatrzymamy się na stacji? Czy tak jak
wsiadłam, tak wysiądę i wypchną mnie po prostu na światłach w jakimś nieznanym zakątku miasta? Oddychać… tak, cisza i spokój… Autobus zatrzymał się na chwilę, kilku mężczyzn wysiadło… a kierowca, nie czekając, ruszył przed siebie. Wysiadający poodsłaniali okna, więc dało się zobaczyć, że jedziemy przez miasto… jedziemy… i jedziemy… i jedziemy wciąż przez miasto. A jak to Hangzhou i wysadzą mnie w środku nocy w jakiejś dziurze, zupełnie nie wiadomo gdzie? Wstanę, spytam: – Hangzhou? Za oknem mignął autobus, ten sam numer, którym jechałam na stację w tamtą stronę… Kierowca zmienił pas na zewnętrzny. Wygląda na to, że zaraz się zatrzyma. Lecę z bagażem na przód… – Hangzhou? Machają głową, coś pomrukując. Drzwi się otworzyły i delikatnie wypchnięto mnie na chodnik w… nieznanej części miasta… Była mniej więcej 23:00… Super… na autobus nie mam co liczyć bo wszystko przestało już jeździć. Może chociaż taaaaxiii. Proszę, proszę, zatrzymaj sięęęęęę!!! – Xiasha? (Ile?). – 80… Cooo, to chyba wcale nie jestem blisko albo pan mnie chce naciągnąć… nic to, spróbujmy. – 50. Młody pan śmieje się. – No dobra, 70 mniej nie. Plecak pod nogi, siata na kolana, prawie nic nie widzę, ale jedziemy, pieniędzy też jeszcze starczy. Na szczęście! Jak to dobrze, że mam tę kartkę z nazwą uczelni. Pan nie wiedział dokładnie jak jechać, ale ja już poznałam okolicę, nawet zza siatki. Hurra, uratowani! Bilans dnia: mam sukienkę, co prawda à la baleron, ale to jeszcze się poradzi, mam dziesięć innych wieczorowych kreacji, naszyjniki i co najważniejsze – jestem w doooomu.
ROZDZIAŁ X Bankomat 中 Jak się pozbyć profesora 中 Na kolacji z teściową 中 Supermarket 中 Problemy z bagażem 中 Nad Tysiącem Wysp – czyli kobry, śpiewaczki i linowy most 中 Karaoke 中 Zajjian, czyli do zobaczenia
22.11.2010, poniedziałek Kolejny dzień zbierania zapachów. Rano, leżąc jeszcze w łóżku, postanowiłam wziąć się za siebie i potańczyć, poruszać się trochę. Skończyło omdleniem, a potem ledwo doczłapałam się do pracy. Nie wiem, dzisiaj chyba nie jest dobry dzień… Przydałoby się wolne od życiowych planów, ślubów, zaproszeń, menu i podróży… W drodze na obiad, zaraz po sklepie z jian bing, mijamy jedną z poczt – wszystko jak zwykle wyłożone na chodniku, między paczkami chodzą szukający swoich przesyłek klienci. Nic nowego, tylko że tym razem za dodatkowy element zgniatający służy mała, ubrana na różowo, raczkująca po wszystkim dziewczynka. Pozostaje przymierzyć jeansy w sklepie z ubraniami, żeby wiedzieć, jaki rozmiar zamówić w moim ulubionym ostatnio chińskim portalu, czyli na tutejszym Allegro (www.taobao.com).
23.11.2010, wtorek Dzień dobry, kolejny pracowity dniu. Muszę zamówić buty na wesele, żeby zdążyły dojść przed wyjazdem do Brazylii. Leandro też dziś zaszalał, bo porozsyłał, na razie też tylko e-mailowo, ale już 39 zaproszeń. Nawet już jest kilka odpowiedzi. W ramach rozweselenia przyszłego męża zrelacjonowałam moją rozmowę z panią z warszawskiej przychodni: – Dzień dobry. Dzwonię, by dowiedzieć się, czy są jakieś wolne terminy do ginekologa między 1 a 3 grudnia. – Dzień dobry, przepraszam, ale strasznie słabo panią słychać. Skąd pani dzwoni?
– Właśnie jestem na stażu w Chinach… – Proszę sobie ze mnie jaj nie robić, przychodnia to poważna instytucja… – odłożyła słuchawkę… Widocznie dla wszystkich Chiny są jednak na drugim końcu świata. W związku z moimi dość bujnymi zakupami LiFang skończyły się środki na koncie i abym mogła kontynuować konsumpcyjny szał, powinnam od razu wpłacić, bo ona będzie mogła wyjść dopiero w nocy, więc stracimy cały dzień… Muszę tylko iść do bankomatu, tego tam przy drugiej uczelni, do którego kiedyś poszłyśmy razem. Tutaj mam jej kartę i numer PIN; w Chinach są dłuższe, ośmiocyfrowe. Powinno być wszystko napisane po angielsku, zresztą na pewno sobie poradzę… Yyy, jestem trochę mniej przekonana, ale co mi tam, w najgorszym wypadku będzie to po prostu spacer. Niby człowiek wie i tłumaczy sobie, że nie powinien się stresować, ale i tak karta do bankomatu i PIN paliły mnie w kieszeni. Co pięć sekund musiałam sprawdzać, czy na pewno nadal tam są, czy rozszyfruję PIN LiFang, czy mam moją kartę, żeby najpierw wypłacić… Z paranoicznych rozmyślań wyrwała mnie dopiero postać w stroju myszki Miki, spacerująca po przejściu tuż przed bankomatem. Mam nadzieję, że nie będzie trzeba adresować żadnej koperty i wrzucać jej do dziury w ścianie albo bankomacie, tak jak w Brazylii… Hura, po włożeniu chińskiej karty pojawił się ekran wyboru języka i rzeczywiście, bez karty nie dałoby rady nic wpłacić. Jednak LiFang miała rację. Wpłata, ile, czy to ten numer konta, tak, wprowadź PIN. Hm… to też dziwne, to co, ktoś inny nie może wpłacić na moje konto? W końcu otworzyła się, no, powiedzmy, że szufladka ze zliczaczem banknotów – nawet nie trzeba wsuwać jednego po drugim, tak jak gdzieniegdzie u nas; wystarczy wsadzić cały plik, maszyna zamyka szufladkę, zlicza, pyta o potwierdzenie i jeżeli wszystko zatwierdzimy, łyka pieniądze. Super! Takie korzystanie z bankomatu to ja rozumiem. Skoro tak świetnie mi poszło, to zasłużyłam chyba na powrót do laboratorium dłuższą drogą, zresztą mój eksperyment i tak będzie jeszcze trwał w nieskończoność. Powchodziłam do chyba wszystkich kolczykowych sklepów, ale tym razem nie było żadnych skarbów po
juanie. Zakupów nie zrobiłam, ale za to trafiłam na dwóch kompletnie pijanych Hiszpanów. Jeden chłopaczek trzymał się z tyłu, podejrzewam, że raczej z powodu problemu z koordynacją ruchową niż z braku śmiałości. Widziałam, jak kilkukrotnie musiał wspierać się o drzwi, ladę i wieszaki z ubraniami. Drugi, chwiejąc się lekko, bełkotał coś: a skąd to ja jestem, a oni to z Hiszpanii i są na wymianie na uczelni, o tam, tam, nie, nazwy to oni nie znają, a jak długo zostanę, a tylko tydzień, no to szkoda, ale możemy gdzieś razem wyjść… No tak, zalewanie się o 14:00 z nieznajomymi zawsze należało do moich ulubionych rozrywek… – No nie wiem, chyba nie będę mieć czasu… – No nie bądź taka – ciągnie mnie za rękaw. – My z Europy musimy trzymać się razem wśród żółtków… – Mógłbyś mnie puścić? Przepraszam, właśnie robię zakupy, a potem muszę już wracać do pracy. Kończę późno, nie mam czasu. DO WIDZENIA. Wyszli… a ja zostałam, nie wiem już sama, czy wściekła, czy smutna, czy już całkiem co innego. Może powinnam zachować się grzeczniej? Potem knypki będą opowiadać, jacy to Polacy są nudni i nieskorzy do bratania. W ogóle jak można tak mówić o miejscowych? Tutejsi nieba by obcym przychylili. Zawsze to samo: człowiek niby tęskni do czegoś znajomego, a tu i Polacy w Brazylii, no, z wyjątkiem przesympatycznej rodziny Abramowicza, i ci Hiszpanie w Chinach – samo dziadostwo. Kto w ogóle wysyła takich na wymianę zagraniczną? Oddychać. Ulubiona restauracja profesora zbliża się wielkimi krokami. Jak nie dziś, to już nigdy. Nawet spisałam sobie nazwę tego pysznego naleśnika z kukurydzy, smażonego na głębokim tłuszczu. Teraz tylko się odważyć i poprosić… Restauracja nie była zamknięta, choć właśnie kończono sprzątać po obiedzie. Większość kelnerów patrzyła na mnie z nieukrywanym lękiem. W końcu podeszłam do swego rodzaju recepcji. Pani z przerażenia otworzyła szeroko oczy, a po tym jak podsunęłam jej moją wykaligrafowaną kartkę, zaczęła się głośno śmiać i zwoływać po kolei wszystkich uwijających się przy sprzątaniu kelnerów. Na migi dogadaliśmy się, że chcę dwa naleśniki na wynos. Usadzono mnie na
ławeczce w poczekalni i od tej chwili wszyscy zaczęli się do mnie uśmiechać, wymieniać na mój temat uwagi, wytykając mnie przy tym palcami. Po jakichś dziesięciu minutach dostałam mój kubełek i po ogólnorestauracyjnych konsultacjach językowych wytłumaczono mi, żebym zjadła, póki gorące. W laboratorium placek znikł szybciej, niż trwała jego produkcja, a dzień też jakoś zleciał. W drodze do ulubionej restauracji minęłyśmy ulicznego grajka. Wpółleżąca pod jego nogami żebraczka zawodziła żałośnie, a on brzdąkał smyczkiem na dziwacznym strunowym instrumencie własnej produkcji. MengXin znów nie mogła nam towarzyszyć; nic dziwnego, że czuje się źle, skoro pomimo wątłego zdrowia pracuje dłużej niż pozostałe dwie i jeszcze babrze się w różnych rakotwórczych świństwach bez rękawiczek… Eh… Poza standardowymi daniami nowość: smażone czerwone i zielone papryczki, lekko ostre, ale do przeżycia, podawane tym razem na ryżu. Podczas jedzenia czas na ploty, że po pierwsze, dobrze, że powiedziałam profesorowi, że nad West Lake byłam już kilka razy, bo tak to pojechalibyśmy tam wszyscy razem z żoną, a nad Tysiąc Wysp jest duża szansa, że nie pojedzie, więc może wszystkie będą mieć cały stuprocentowy bezprofesorowy dzień wolny! A poza tym sam o tych wyspach kilka razy wspominał i rzeczywiście nie jest tam przecież aż tak daleko. Autobusem to on nie pojedzie, a prowadzić, jak sama widziałam, nie umie zbyt dobrze. – Jak ja bym chciała prowadzić, to co innego, ale w końcu nie zależy nam przecież, żeby jechał, no nie? – złowieszczo się uśmiechając, szeptała MuDan.
24.11.2010, środa Do pracy dotarłam w samą porę. Gdy tylko skończyłam rozkładać sprzęt, kopnął nas zaszczyt i na górę zawitał profesor. Już nieraz śmiałyśmy się, że powinien sobie kamerę z głośniczkiem zamontować, wtedy mógłby szpiegować dziewczyny i pokrzykiwać, nie ruszając się zza biurka. Dziś jednak było wyjątkowo miło. Dostałam też prezent – żółte wino,
które, jak tłumaczyła MuDan, ma osiemnaście lat, bo jak tradycja głosi, gdy w domu rodziła się dziewczynka, rodzice nastawiali wino śliwkowe, które po zakończonej fermentacji zakopywało się do leżakowania aż do ślubu, a córkę należało wydać za mąż na osiemnaste urodziny. Według profesora teraz kobiety powinny wychodzić za mąż w wieku 35-40 lat, bo tak to nie mają szansy na żadną karierę, a wcześniej praca, praca, praca. Zaczęłam dziękować, że to wspaniały prezent, że idealnie trafił, bo biorę ślub 18 grudnia, że zabiorę do Brazylii i będę częstować gości, jaka ta porcelanowa butelka śliczna i pudełko, i nawet specjalny korkociąg jest w zestawie, i w ogóle, i w ogóle. Profesor jak zwykle pogubił się w angielskim i zmienił temat na wycieczkę. Mówił, że bardzo mu przykro, ale nie będzie mógł nam towarzyszyć. Już myślał, żeby tylko jedna z dziewczyn ze mną pojechała, ale w końcu zdecydował, że jednak puści nas wszystkie, no, ale on sam niestety musi zostać. Zapłaci nam tylko za taksówkę i autobus. Dziewczyny praktycznie zaczęły tańczyć za jego plecami… No… hm… Jest nam bardzo przykro i ta podróż na pewno nie będzie bez profesora taka sama, ale jakoś będziemy musiały sobie poradzić… Hurrraaaaaa… Będziemy jechać same, sialalalala! Na obiad pierwsze od dłuższego czasu mięso, bo przecież od czasu przymiarki mojej ślubnej kreacji dzielnie się odchudzam i prawie przeszłam na wegetarianizm. Nawet dziewczyny zaczęły się niepokoić, bo zamiast pięciu bułek na kolację tylko grejpfrut albo gotowane jajko. W drodze powrotnej opowiadały, że profesor nie miał pojęcia, że wychodzę za mąż i teraz też pewnie nie wie, bo on niewiele rozumie, a poza tym i tak zazwyczaj słyszy tylko to, co mu się podoba. A trzeba pamiętać, że wychodzenie za mąż nie podoba mu się wcale a wcale. Na zakończenie dnia poszłyśmy na studencki targ. Dzisiejszym celem były bransoletki i zawieszki. Niestety, u jubilera, który tak pieczołowicie dba o przekłute ucho MengXin, nic nie udało się znaleźć, więc może chociaż tutaj? Przeszłyśmy wszystko. Stoliki z tego typu wyrobami były trzy, w tym dwa obok siebie. Przywieszki można było wybierać z wielkich worów, do tego czerwone węzełki we wszystkich konfiguracjach na porozkładanych równo jedna obok drugiej bransoletkach. Węzeł małżeński dla Leandra, identyczny jak mój, tylko
że ten uzbrojono jeszcze w trzy okrągłe dzwoneczki, niekończący się węzeł, wypleciony na czerwonej bransoletce, lewka mocy z jadeitu dla Maurycego, dwa pieniężne kotki i rybę „więcej-więcej” nawleczoną na czerwony sznureczek. Do tego jeszcze przywieszka na drzwi z tych, co się mamie podobają. No, z listy prezentów można wykreślić kolejne nazwiska.
25.11.2010, czwartek Dziś znów zagościł u nas profesor. Tym razem przyniósł pieniądze na bilety. Musiał się jeszcze rozmówić z MengXin, bo już w poniedziałek jadą 1000 km stąd w góry; będą coś tam badać wprost na polach herbacianych, których właściciele mają teraz fundować nowe badania. Biorąc pod uwagę słabe zdrowie i wyjątkowo wredną chorobę lokomocyjną dziewczyny, nie jestem pewna, czy wybór padł na właściwą osobę. Na wieczór zaplanowano wielkie, odkładane już kilkakrotnie wyjście do restauracji z młodym profesorem i jego ciężarną, sympatyczną, wcale niewyglądającą na Chinkę żoną. Spotkanie miało być dopiero po ósmej, więc znów poszwendałyśmy się trochę po sklepach. Po drodze minęłyśmy też restaurację japońską i dziewczyny zdradziły mi sekret, że w ramach pożegnalnej niespodzianki pójdziemy właśnie na K-TV… tylko że to jest dość drogi interes, więc może lepiej gdybyśmy poszły w jakimś mniej popularnym terminie, np. w poniedziałek rano? Z początku nie bardzo wiedziałam, o co chodzi. Okazało się, że K-TV to po prostu karaoke. Powiedziałam, jak mniej więcej wygląda to w Polsce. Dziewczyny nie mogły uwierzyć, że taka atrakcja jest całkiem za darmo i że wszyscy śpiewają dla wszystkich; po prostu ustawiają się w kolejce. – Nie, nie, tutaj jest inaczej – tłumaczą. – Tutaj są sale i kilka mikrofonów, a do tego wielki telewizor, na którym się wybiera muzykę. Ogólnie rzecz biorąc, płaci się od grupy, a raczej od sali, jaką się zajmuje, bo są i droższe, i tańsze, z podestem czy sceną i bez, a tak w ogóle to sama zobaczę… tylko nie tutaj, bo w tej restauracji trzy godziny kosztują 200 juanów!!! To rzeczywiście jak na tutejsze warunki intratny interes…
Jak się okazało, asystent profesora mieszka w tym samym akademiku, co dziewczyny. Studenci mieszkają na dole w wieloosobowych pokojach, na wyższych piętrach doktoranci w dwójkach albo trójkach, a na najwyższych piętrach asystenci i młodzi profesorowie – w jednym lub dwóch pokojach. W każdym razie nie mieli dalej niż my, ale z żoną w bardzo zaawansowanej ciąży i tajemniczym gościem na pewno nie da się chodzić szybko… Tajemniczym gościem była niewielka i dość korpulentna mamusia… Nie będzie wieczoru całkiem po angielsku, bo mamusia nie wyglądała na bardzo światową kobietę, a sądząc po minie małżonki, to raczej taka typowa teściowa z kawału… Oczekując na kogoś, kto zaprowadzi nas do stolika, połasiliśmy się na promocje dnia, wywieszone przed wejściem, z nowości prezentowano pierwszy raz widziane tutaj sajgonki. W końcu wszyscy poszliśmy na górę i zajęliśmy typowy okrągły stolik, na którym już poustawiano szczelnie zafoliowane zestawy talerzyków, kubeczków i miseczek. Nie zabrakło też zwyczajowego ręczniczka i pałeczek. Menu było jak najbardziej w moim stylu, bo wszystko miało obrazki i w związku z obecnością kobiety w stanie błogosławionym nawet udało mi się wymigać od wybierania jedzenia. Sajgonki nie podbiły ani mojego serca, ani tym bardziej żołądka. Jedzenia było jak zwykle o wiele za dużo, dziewczyny wymusiły kupno uśmiechniętych ziemniaczków z czymś czerwonym na kształt ketchupu, były te gotowane, dziwne, oślizgłe, biało-fioletowe warzywa, w smaku jakby ziemniaczane. Zupy, w sumie trzy: rybna, zamawiana już z przyzwyczajenia po szefie, micha z makaronem, wyjątkowo wrednym do wyłowienia, i kociołek z jakąś niezwykle ostrą mieszaniną. Z dań, na które cierpliwie czekałam, aż zostaną zakręcone blisko mnie, można wyliczyć: smażony w soi i occie bakłażan z fasolką, ostre ziemniaczki w sosie i kurczak w panierce. Oczywiście w ramach okazywania akceptacji musiałam w widoczny sposób spróbować wszystkiego, ale na moje szczęście usadzona obok sympatyczna nauczycielka angielskiego miała te same, co ja, kulinarne upodobania. Kolacja, ogólnie rzecz biorąc, była dość dziwna. Przez większość czasu zdawało mi się, że powiedziałam coś nie tak albo może okazałam
się zbyt wylewna lub małomówna, może nie jadłam jak powinnam, nie wiem; tak czy inaczej było dziwnie… Posiłek rozpoczęła mamusia, jako najstarsza z rodu, potem każdy miał mniej więcej równe szanse na półmiskowy połów. Rozmów było raczej niewiele. Mamusia pochrząkiwała z niezadowoleniem i choć nie mam pojęcia, o co chodziło, nie wątpiłam, że wypowiadane są mądrości zupełnie i bezsprzecznie niepodważalne. Żona była zdecydowanie mniej uśmiechnięta i rozmowna niż zwykle, dziewczyny też raczej starały się zajmować jedzeniem, czasem coś tam tylko komentowały. – Ej… Ej… MuDan… ja zrobiłam coś nie tak?… powinnam coś powiedzieć? Albo zrobić?… – Nie, nie… to nic… nic związanego z tobą… nie martw się… jedz i uśmiechaj się… – Yyyy… no dobra… W końcu posiłek dobiegł końca, mama-chomik nawet uśmiechnęła się do zdjęcia. Żadne z trójki rodziny nie zdjęło kurtki do kolacji. Zdjęcie rodzinne. Jak ładnie wyglądają przyszła mama z teściową – one na siedząco z przodu, synek asystent z tyłu, oczywiście za mamusią. Jeszcze nasze, jedno wszystkich kobiet za stołem: mama, przyszła mama, ja, MuDan, MengXin i LiFang, potem to samo, tylko żona doprawia mi rogi i koniec. Dziękujemy bardzo, dużo zdrowia, wszystkiego dobrego, do zobaczenia w pracy itd., jednym zdaniem: „Trzymajcie się ciepło. Pa”. – No to teraz proszę mi od razu mówić, o co w tym wszystkim chodziło? – Yyyy no tak, no wiesz… Poczekaj, jeszcze pomachamy im, jak wsiadają do samochodu, uśmiechaj się… Yyyy, no wiesz przyjechała jego mama, bo ona jest w ciąży… – No tak, ale mamusia przyjechała tylko w odwiedziny, no nie? – podpytuje. – No właśnie chyba to jest problem, bo ona chce z nimi zamieszkać, żeby dopilnować, że dobrze zajmują się dzieckiem i że ona dobrze o nie dba… No a oni mieszkają tam gdzie my, w akademiku, więc nie mają dużo miejsca i teraz ona ma zamieszkać razem…
– No tak, ale to nie jej mama powinna się nią zajmować? W końcu to ona potrzebuje pomocy, a nie on, no nie? – spytałam. – No pewnie tak… i to jest kolejny problem… w każdym razie na pewno nie chodziło o ciebie ani o jedzenie, ani o nic związanego z nami… To ich sprawa, a jedzenie było pycha, nieprawdaż? – szturcha mnie porozumiewawczo MuDan. No właśnie, pycha…
26.11.2010, piątek Przy obiedzie tłumaczenie imion. Tylko MuDan udało mi się spamiętać, bo jej imię to kwiat, no i to, że Wang to król albo królowa, więc Królowa MengXin i nasza chuda Śliwka albo niech tam będzie: Seksowny Klusek. Dziś mamy wieczór wolny i idziemy na zakupy, a jutro wielka podróż!!! W niedzielę co prawda muszą wrócić do pracy, ale profesor wyjeżdża, więc w poniedziałek znów wezmą wolny wieczór i pójdziemy na karaoke. Może jeszcze, jak starczy czasu, na zakupy, hen, hen, do takiej dzielnicy, w której nigdy sama nie byłam… Wczesny obiad, znów wegetariański, mój ulubiony, najukochańszy bakłażan. Mhmm… tego to mi będzie brakowało… kremowy jogurcik… mhm… też pycha… i jakiś owocek, nie wiem, chyba mango. Jedynym kompletnym niewypałem był zachwalany przez dziewczyny biały skrobiowy glucik… Jeszcze wrócimy na chwilę do pracy, raport już wysłany do profesora, wszystko podpisane, aparatura umyta i wysuszona. Cisza, radość i niezmącony spokój. Do sklepu pójdziemy na piechotę. Jeśli zna się drogę, na pewno jest całkiem blisko. Wreszcie miałam okazję sfotografowania tęczowego przejścia dla pieszych, które wyglądało, jakby twórczy studenci pomalowali je w wolnej chwili świecówkami. Potem kilometrowa kolejka, prowadząca na końcowy autobusów. No tak, w końcu piątek… żadnych specjalnych dni wolnych co prawda nie ma, ale chętnych na wyjazd na weekend z czternastu uczelni na pewno kilku się znajdzie… Obiad jest jeszcze dość żywym wspomnieniem, więc zgodnie z planem bardziej doświadczonych zakupowiczek najpierw przebiegniemy się po sklepach na dole, potem zwiedzimy korytarz na zewnątrz, pełen najróżniejszego ulicznego żarcia, a na koniec czekają nas zakupy w
supermarkecie. Wchodziłyśmy do wszystkich sklepów. Jeansy po 150200 juanów; na nie dziewczyny namawiały mnie najbardziej. Koniec końców kupiłam skórzaną portmonetkę, trochę bielizny i prawie, prawie trzy pary butów… No właśnie, z butami było trochę problemu – z jednej strony ładne, z drugiej w bagażu już od dawna brak miejsca. Kilka par nawet przymierzyłam i dopiero gdy okazało się, że nie są skórzane, zrezygnowałam z zakupu. Na tę wieść sprzedawczyni po prostu się wściekła. Już zaczęła opowiadać reszcie pracownic, ile to nie zarobi na wielkiej stopie; wszystko, co przymierzyłam, pomimo braku jakiejkolwiek akcji z naszej strony zdążyła zapakować. Jeszcze długo po naszym wyjściu wykrzykiwała za nami. Dziewczyny machnęły ręką… jej sprawa… w końcu nasz klient, nasz pan. MuDan wzięła mnie pod rękę i zapewniając, że to, co pani myśli, i tak nikogo nie obchodzi, zaprowadziła do swych ulubionych słodkich ziemniaków. Nie ma co się przejmować butami – lepiej przejść do konsumpcji, w końcu uliczni kucharze jeszcze nigdy nie byli dla mnie niemili! Podjęłyśmy się wpierw obejrzeć cały asortyment bramy przecinającej budynek wszerz. Nie było to bynajmniej zadaniem łatwym, bo w każdym możliwym miejscu porozstawiano wózki z żarciem, a te, które nie dały rady ustawić się pod ścianami, zwyczajnie tarasowały przejście. Największą popularnością cieszyło się smażone coś na patyku, nie powiem, że szaszłyki, bo na patyku można było znaleźć nadziane wszystko, głównie mięsa, ale i grzyby, tofu i czego tylko dusza zapragnie. O zdjęcia niestety trudno, bo jako że nielegalny targ rozbił się w przejściu, brakło tam odpowiedniego oświetlenia… wentylacji zresztą też. Zostałam namówiona na ostre tofu. W szeregu misek przytroczonych do niewielkiego wózeczka w przeróżnych zalewach moczyły się plastry sojowych przysmaków. Na życzenie pan obtaczał je w mieszaninie przypraw i sezamu i albo smażył na czarnej płycie, albo zanurzał we wrzącym oleju. Dla mnie długi, nadziany na patyk, białawy bloczek, który pan zręcznie maczał i oblewał przeróżnymi sosami, a potem krótko smażył. 2 juany. Nawet dobre, ostra skorupka i trochę bezsmakowe wnętrze, ale wcale nie smakuje jak tofu… bardziej jak ten
makaron ryżowy, lekko gżdułowaty, zatykający, niby miękki, ale trudny do przegryzienia. W każdym razie z białej, nieapetycznej kostki wyszło coś, co wyglądem przypominało mięso w sosie barbecue i za samo to należy się panu uznanie. Były też moje ulubione smażone w cylindrze placki z jakby grzybowym nadzieniem. Jak tu się oprzeć… Podczas jedzenia nakręciłam jeszcze filmik z panią zawijającą xiao long bao i musiałyśmy się ewakuować, by nie zgniotły nas pędzące szaleńczo we wszystkich kierunkach wózki, spłoszone przez zbliżającą się właśnie policję. Czas na zakupy. Dziewczyny brały tylko to, co było potrzebne na podróż i do domu, tylko ja jak zwykle musiałam oszaleć. Najpierw książki dla dzieci, bo przecież z nich najlepiej uczyć się języka. Potem co prawda powstrzymałam się od zakupu woków i innych patelni, ale za to bez miseczek do ryżu i kubeczków do herbaty się nie obyło. W sekcji kosmetyków zupełnie bezmyślnie spytałam, czy mają jakieś specjalne kremy. Po krótkich tłumaczeniach wyszło na to, że po juanie mogę kupić saszetki kremu z macicy perłowej, który w Polsce kosztuje jakiś 150 zł za słoiczek… Do koszyka! Sekcja spożywcza. – Tutaj są te ostre soso-pasty, które lubisz, o, takie, jak mówiłaś, że kupiłaś w Pekinie, ale nie było jak zabrać. Tutaj jest jeden słoik normalnej, jeden z orzeszkami ziemnymi. A może lepiej weźmiesz ten w plastiku, będzie łatwiej przewieźć. Ha, to w plastiku TEŻ wezmę! Dwie torebki gotowej mieszaniny do Hot Pot – tylko rozpuścić i gotowe. Dwa półtoralitrowe baniaki żółtego wina w ślicznych glinianych baniaczkach. Sekcja produktów z Hangzhou – w koszyku lądują zdobione opakowania wyrobów z sezamu, orzechów i innych dziwnych słodyczy, tradycyjnych w regionie. Na każdym pudełeczku inny widoczek z miasta. Worek proszku z lotosu, który wystarczy wymieszać z letnią wodą i jeść w postaci lekko słodkiego kisielu. – Do tej alejki to nawet nie ma co wchodzić, bo to japońskie żarcie – kręcąc nosem, opowiadają dziewczyny. W dziale pakowanych przekąsek do koszyka trafiły niezliczone
torebki suszonych owoców, których nigdy w życiu nie widziałam, nitek o smaku rybnym bądź krabowym oraz wszystko inne, co udało mi się złapać i było dziwne, lecz nieodrażające. Koszyk był już bardzo pełny, znów zaczęłam się bać, jak za każdym razem, kiedy sklepowy szał opada i wracają wizje zbyt ciężkich walizek i milionów, które będę musiała zapłacić za nadbagaż… Ostatni już dział słodyczy i ogólnie wszystkiego na wagę. Po otwartej przestrzeni ciągną się niezliczone rzędy stojaków pełnych kolorowych opakowań, słodkie ziemniaki, dziwne białe kulki w piramidkowych pompowanych folijkach, cukierki z symbolami papryki czy pomidora, wszystko w liczbie dwóch, trzech sztuk trafia do odpowiednich worków rozdzielonych cenowo, a potem na wagi. Pewnie gdybym musiała prosić panią o pakowanie i ważenie, nie byłoby tak źle, ale puszczona wolno, znów ledwo niosę zbiory… Zgubaaaa… Nie wrócę do domu przez bagaż!!! Kolejka do kasy. Dziewczyny chichoczą, że nigdy nie widziały tak długiego rachunku… Jak ja pojadę do Polski z tym wszystkim, co już mam nazbierane w pokoju, jeżeli teraz ciężko mi z tymi siatkami?!? Taksówka. Kierowca był tak sympatyczny, że MuDan wzięła od niego numer i umówiła się na jutro, tylko na którą? Rozmyślają… – Może o 4:00? Albo 4:30? Hmm… Yyyyyy, myślałam, że to będzie spokojna wycieczka… w końcu Tysiąc Jezior jest tylko 150 km stąd. Po co mamy jechać tak rano? Trzeba, żeby autobus nie uciekł! – Tak, 4:15 będzie w porządku, może być przed wejściem do naszego akademika. Ufff… to będzie ciężki ranek… i coś mi się wydaje, że ciężki dzień… By choć spróbować spokojnie zasnąć, trzeba najpierw wziąć się za pakowanie… Najlepiej wszystko to, co jest do zabrania, wyłożyć na wolnym łóżku – wtedy chociaż zobaczę rozmiar problemu… który jest OGROMNYYYYY… Aaa… cisza i spokój, nie ma co panikować… coś się przecież wymyśli… stare koszulki do spania, które przywiozłam, mogę przecież wyrzucić. To będzie jakieś 30 dag?!? Tragedia, po prostu
tragedia… Jeszcze dziś dokupiłam dodatkowe 20 kg – po co? Dlaczego ja się tak zachowuję? Nie wiem, mam wyrwać sobie włosy z głowy, czy co… jeszcze te sukienki takie ciężkie… Może uda mi się jakoś je wokół siebie owinąć? Pierwszą rzeczą, którą mogę pożegnać, jest tygrysek, podnóżkozagłówek, a raczej to, co jest w samej, niesamowicie twardej poduszce, bo okazało się, że napchali tam ponad kilogram… Uważnie rozcięłam szew, w tym miejscu, gdzie po przewróceniu na prawą stronę wykańczano go ręcznie, i… ze środka wyciągnęłam ścinki materiału, papieru, urwany kabel z wtyczką, kilka petów i innych śmieci… no tak, tego zdecydowanie nie warto było zawozić do Polski. Nawet humor mi się trochę poprawił, choć sterta zalegająca teraz na podłodze wygląda wyjątkowo obrzydliwie… Rolki też są ciężkie, ale na to już się nic nie poradzi… chyba że odmontuję kółka i założę je jako buty… Szkło i dykta z wycinankowych obrazów – jakieś 8-9 kg… Jedno wino możemy wypić z dziewczynami. Razem z kotem i wszystkim będzie ok. 12-14 kg oszczędności…
27.11.2010, sobota Wstać wstałam, nawet po wczorajszych bagażowych rewolucjach udało mi się całkiem łatwo zasnąć, tylko nadal nie potrafię pojąć, po co musimy spotykać się o 4:00… Na umówione miejsce dobiegłam spóźniona o jakieś trzy minuty; jak na mnie wynik świetny, szkoda, że dziewczyny już zdążyły się zestresować i nawet wsiadły do samochodu, żeby po mnie podjechać… No tak… najważniejsze, że taksówkarz przyjechał, bo w sumie to było jednym z większych lęków – jego nie będzie, a potem niczego nie znajdziemy o tak wczesnej porze. Pan jest, więc jedziemy. Wszyscy raczej spokojni, jeszcze śpiący, tylko czasem MuDan coś zagadnie. Z radia dolatują dźwięki jakiegoś międzynarodowego hitu, tłumaczonego po części na chiński… Jesteś taka pięęękna, dlatego cię kochaaam… Jesteś taka kształnaaaa, dlatego cię kocham… Jesteś taka bogata, aaa, dlategooo cię kochammm… cóż za romantyzm… Ten sam dworzec, z którego wyruszałam do Huang Shan. Kilka minut po piątej byłyśmy już pod
budynkiem… zamkniętym na cztery spusty. Na ulicach jeszcze zupełnie ciemno, tylko dwie garażowe restauracje po drugiej stronie zapraszają przedzierającym się przez mgłę, delikatnym światłem. Nie ze wszystkich garów bucha jeszcze para, więc wygląda na to, że i oni dopiero zaczęli swoją działalność. Ciemno i zimno, MuDan potłukła trochę w szybę, by obudzić ochroniarza, ale nie chciano nas wpuścić przed 6:00. Nie wiem, co oni mają z tym przychodzeniem wcześniej na autobus, Śliwek wyznawał tę samą filozofię – przecież wcześniej nie odjedzie… a na pewno nie dwie godziny wcześniej… Nic to, w garażu też chłodno, ale wrzące mantou i słodkie mleko sojowe od razu poprawia humor. Dziewczyny zdecydowały się na słodką wodę z gotowanym ryżem. Kucharka dolewa wody do metalowego wiadra i zaczyna ustawiać piętra sit pełnych xiao long bao i mantou wprost na buchającej parze. MengXin już nie czuje się najlepiej, a nawet jeszcze nie wsiadłyśmy do autobusu. Oczekiwanie na otwarcie dworca, oczekiwanie na odjazd autobusu… ileż razy można oglądać dopiero otwierane sklepy… Wysiadamy. Wydaje się, że jest jeszcze zimniej niż w nocnym Hangzhou. W oczekiwaniu na dziewczyny, które porozbiegały się do łazienki, dopytywać o kierunki i nie wiadomo, co jeszcze na tym całkiem jeszcze sennym dworcu, wyszłam na zewnątrz i trafiłam na niewielki, całkiem sympatyczny i zupełnie różny od wczorajszego restauracyjny targ. Kobieta sprzedająca pomarańcze, jeszcze pełne liści, ustawione w zielonych plecionych koszach, na straganie obok, poza leżącymi pod stolikiem grejpfrutami i czymś wyglądającym na słodką rzepę, oferuje się też ciepłe, smażone dania, tofu i suszone owoce, sprzedawane z plastikowych sakw. Oprócz standardów w postaci prześladującej mnie podczas podróży gotowanej kukurydzy są gotowane jajka i tofu na patyku trzymane w ciemnobrązowej wodzie. Jest jedna nowość – na małym, kwadratowym stoliku garnek z ciastem wyglądającym na naleśnikowe, kilka głębokich chochelek o płaskim dnie i micha nadzienia z bliżej nieokreślonych składników, ale wyglądającego zdecydowanie apetycznie, jakby jajko, mięso, szczypiorek, ale co tam jest, naprawdę pozostanie tajemnicą. W
ramach reklamy jest też kilka gotowych, wysmażonych na złoto kuleczek. Mhmm… Pani nalała pół chochelki masy i zanurzyła ją tylko na tyle, by masa zaczęła tężeć, ale olej nie nalał się do środka. Po chwili wyjęła chochelkę, zatopiła w masie kuleczkę nadzienia i przykryła całość odrobiną naleśnikowej masy, znów włożyła chochelkę do olejowej kąpieli, by po chwili zanurzyć ją całkiem. Kilka chwil i gorąca przekąska jest już gotowa. Ciasto mogłoby być trochę wyrazistsze w smaku, ale i tak całkiem niezłe. Taksówka zdawała się wieźć nas w nieskończoność i pewnie w normalnych okolicznościach skorzystałybyśmy przy takich odległościach z autobusu, ale skoro szef funduje CAŁY transport, to co się przejmować? Trzeba tylko znaleźć kierowcę skłonnego wystawić nam rachunek. Minęłyśmy całkiem sympatycznie wyglądające centrum i potem długo krążyłyśmy wśród wzgórz i jezior. No tak, jak wysp ma być tysiąc, to i jezior powinnyśmy zobaczyć w regionie sporo. Na zboczach, tuż nad taflą wody, rozciągały się co i rusz bogatsze wille. W końcu wysiadłyśmy. Ot, tak pośrodku niczego. Wysiadłyśmy w zupełnie niepozornym miejscu, kierowca coś pokrzyczał, machając ręką w kierunku znikającej za domami drogi, i odjechał. Tyle. W życiu bym tu nie trafiła! Po kilkuset metrach uliczka otworzyła się na szeroki plac. Mijane przed chwilą budynki okazały się tyłami informacji turystycznych i sklepów z pamiątkami. Na ścianie jednego z nich wisiał zatrważających rozmiarów telewizor. Nie wiadomo skąd pojawili się wszędobylscy turyści i zrobiło się bardzo turystycznie. Plac skupiał się wokół płytkiej, skalnej fontanny, którą otaczał podest koncentrycznie ułożonych desek. Prowadziło z niego jedno wyjście przez szereg kamiennych bram, między którymi, wzdłuż brukowanej dróżki, ustawiono kamienne posągi. Konfucjoszowo wyglądający dziadek szedł z rozłożonymi rękoma na tle rytych pejzaży, przedstawiających dobijające do brzegu statki. W ramach pozowania złapałam go za rękę, co wzbudziło zdecydowany zachwyt współtowarzyszek. Na innym jakiś mężczyzna w garniturze z dzieckiem był witany przez rybaków, na kolejnym znów starszawy
samuraj stał spokojnie na półtorametrowym bloku granitu. Dotarłyśmy na kolejny plac, z jednej strony otoczony szeregiem kas, z drugiej niewielkim wodospadem, który idealnie nadawał się na tło do zdjęć. Słońce wreszcie się obudziło, jeszcze nie na tyle, by pozbyć się kurtki, ale zrobiło się już całkiem przyjemnie. MuDan poszła dowiedzieć się, co i jak i kupić nasze bilety, a jako że łódka, nawet w tak turystycznej formie, to też środek transportu – profesor płaci. Pozostaje czekać na zebranie się grupy i przewodnika. Wydawało się, że nadszedł pierwszy tego dnia moment, kiedy reszta mojej wycieczki mogła pozwolić sobie na chwilę relaksu. Dojechałyśmy, na łódce są jeszcze miejsca i wszystko jest pod największą kontrolą. LiFang rozlokowała się na tle wodospadu i zaczęła poszukiwania w plecaku pełnym prowiantu. Nagle w każdej z trzech par rąk pojawiły się szeleszczące opakowania ciastek, suszonych owoców i innych zdobytych wczoraj przysmaków. Tuż obok naszego śniadania odbywała się właśnie sesja zdjęciowa. Młoda, nastoletnia dziewczyna z ładnym aparatem na statywie pokrzykiwała na trochę starszą panią i chłopaka trzymających białe parasolki. Równie młoda albo i nieco młodsza od pani fotograf modelka przygotowywała się właśnie tuż obok LiFang. Trzeba przyznać, że okrzyki dodawały „pani” fotograf nie tylko powagi, ale i profesjonalizmu. Posiłek się skończył, więc zaczęłyśmy leniwie krążyć, przyglądać się kwiecistym detalom kamiennych bram, MuDan nawet wymyśliła autozabawę i obiegała plac, skacząc tylko po wizerunkach ryb utworzonych z obłych kamieni wtopionych w posadzkę. Nuuudno, ciągle na coś czekamy: na otwarcie dworca, na autobus, na przewodnika. Za płotem kwitły róże i te wielkie, białe, dziwne kwiaty, wyrastające z palm. Małe dziecko w czarnych butach i biało-błękitnym kompleciku, jak zwykle z dłuższą kępką włosów na czubku głowy, uciekło od mamy i zaczęło biegać między ustawiającymi się przed wejściem ludźmi. W końcu ktoś wyszedł z niewielkiego, przeszklonego budynku i otworzył bramkę, sprawdzono nam bilety i wszyscy powoli przeszli na drugą stronę, gdzie zaczynała się przystań. Wraz z kilkorgiem dzieci zdecydowanie zaniżałyśmy średnią wieku wycieczkowiczów.
Po jakichś dziesięciu minutach dotarliśmy do trzech łódek. Wszystkie były dwupiętrowe, z dużą, obniżoną platformą w tylnej części, wąskim korytarzem wokół i kabiną pełną miękkich siedzeń, otoczoną brudnymi oknami. Grupy podzielono między przewodników i mogliśmy wreszcie wdrapać się na pokład. MengXin znów zrobiła się o ton zieleńsza; no tak, dla kogoś z chorobą lokomocyjną podróż autobusem i rejs statkiem są z pewnością szczytem rozrywki. Przydzielona nam pani przewodnik prezentowała się co najmniej dziwnie. Była mała, no tak, tutaj większość osób jest małych, tylko że ona była mała tak dziecięco… znaczy głowa zdawała się zdecydowanie za duża w porównaniu z wątłym, prawie anorektycznym ciałkiem, chowanym pod nieskończonymi warstwami ubrań. Nawet głośnik, noszony przez każdego z przewodników na szyi bądź na pasku, wydawał się nieproporcjonalnie duży. Poproszono wszystkich o zajęcie miejsc i zaczęły się obwieszczenia: – Uwaga, uwaga, witamy wszystkich na pokładzie rejsu wycieczkowego. Podczas dzisiejszej wycieczki odwiedzimy najciekawsze zakątki naszego wspaniałego jeziora Qiandao. Jezioro z 1078 wyspami jest sztucznym zbiornikiem utworzonym podczas budowy hydroelektrowni w latach 60. XX w. Warto pamiętać, że pani krzyczała wszystko przez ten skrzeczący głośnik na brzuchu. Jak zwykle było głośno i jak zwykle głos był wyjątkowo skrzypliwy. – Owiedzimy wyspę, na której znajduje się najwyższy punkt okolicy, umożliwiający państwu podziwianie wspaniałych widoków całego kompleksu. Na górę można się wspiąć lub skorzystać z wyciągu krzesełkowego. Bilety do nabycia na wyspie lub u nas w „promocji”. Po wizycie odbędzie się obiad na wodzie. Zaraz po powrocie będziemy zbierać zamówienia na nasze sławne ryby, których świeżość można podziwiać przy barze… Rzeczywiście, na barze stała wielka, ceramiczna, biała misa w niebieskie wzory, z dwoma górnymi połowami ryb, no bo przecież najsmaczniejsza jest właśnie głowa. Obślizgłe rybska przybrano skromnym pęczkiem szczypiorku,
dwoma kolorowymi paprykami i kostką białego tofu. Praktycznie przez całe przemówienie zastanawiałam się, co będzie, gdy przy którymś mocniejszym bujnięciu miska buchnie na ziemię z hukiem… – Danie kosztuje ponad 200 juanów, ale profesor by kupił nawet dwa takie, po pierwsze i najważniejsze, żeby się pokazać; poza tym on naprawdę uważa, że ryby dają mądrość, no i jego ulubionym gatunkiem jest właśnie ten z tutejszego jeziora – opowiadała w międzyczasie MuDan. A przewodnik: – Po obiedzie udamy się na Wyspę Węży, gdzie specjalnie dla państwa odbędzie się niezwykły koncert. Oferujemy także możliwość degustacji i zakupu naszej przesławnej leczniczej herbaty. Potem odbędzie się kolejna niezapomniana podróż statkiem i na koniec odwiedziny zbioru wysepek Qishi, połączonych wspaniałą siecią mostów… Nadal staliśmy, więc na górze, w sterowni, nie było jeszcze nikogo. MuDan nawet wlazła i zaczęła obmacywać panel sterowniczy. Poza pokładami widokowymi, pozbawionymi siedzeń, na pierwszym piętrze było kilka przeszklonych pokoi „pierwszej klasy”. Tylko jeden był jak dotychczas zajęty. Na skórzanych kanapach i pufach wokół okrągłego stolika rozsiedli się panowie w średnim wieku tnący w karty. MengXin postanowiła wrócić jednak na dół, więc sesja zdjęciowa ograniczyła się do nas trzech – Seksowna Klusek prawie poważnie, MuDan na ptaszka, znaczy przechylona na bok, z rozłożonymi rękoma i nóżką. Sesji zdjęciowych było wiele, po każdej stronie statku, z chińską flagą, z każdym przepływającym statkiem i mijaną wysepką. Mnie najbardziej podobały się te niepozowane, szczególnie gdy udało się złapać przekomarzanie się MuDan i LiFang, przepychanie, dostawianie rogów i grożenie małym palcem. LiFang się nie podobało, zdjęcia powinny być bardziej reprezentacyjne; takie trzeba szybko usuwać, bo tu włosy nie takie, bo co to w ogóle za zdjęcie, kiedy jest się terroryzowanym przez pannę Mu? Usunąć, usunąć i tyle. One robią mi zdjęcia z łódką, ja im w drugą stronę z wyspą. – Czekaj, panno Mu! – krzyczy pod wiatr LiFang. – Podtrzymam ci brodę, żebyś szczuplej wyglądała na zdjęciu.
– Ooo, ty wredoto, ja jestem zawsze szczupła, a druga broda to tak od uśmiechu, hi, hi, hi… Słońce nadal cieszy, choć wszystko wygląda, jakby znajdowało się za mgłą, ale nawet ona dodaje uroku. Co chwilę w zasięgu wzroku pojawia się jakaś nowa wyspa lub skrząca w złotych promieniach łódź. Zaczęliśmy się zbliżać do kompleksu połączonych mostami wysp, przy którego przystani prawie brakło miejsca – tyle już łodzi tam zaparkowało. Chyba lepiej zejść na dół i znaleźć MengXin. W drodze powrotnej jeszcze chwila sławy, gdy trzech panów zdecydowało się poprosić dziewczyny o zdjęcie ze mną… No nic to… Gdy zeszłyśmy, zdawało się, że jakimś cudem znalazłyśmy się na zupełnie innej łódce. Wszystko wyglądało na poprzestawiane, wokół jednego ze stolików tłoczyli się szaro-czarno ubrani panowie, uparcie łuskający orzeszki na stolik. Nagle wszędzie pojawiły się dzieci z polikami zaczerwienionymi od wiatru. Dwójka staruszków cieszyła się w przestrzeń, pan w czarnym kapeluszu Indiany Jonesa, brązowej skórzanej kurtce i siwiutka babcia o krótkich włosach. Siedzieli w milczeniu; po prostu wpatrywali się w okno i śmiali. Dobiliśmy gładko. Większość osób przepychała się do okien i drzwi, by coś dojrzeć, ale nie pozwolono nam wysiąść. Raczej kilka osób się dosiadło i po kilkunastu minutach wróciliśmy na otwarte wody. Znów znalazłyśmy się na górnym pokładzie. Całe niebo pokryły sylwetki ptaków i wiatr wzmógł się znacznie. Minęliśmy niewielką wysepkę, ze sterczącą ze środka małą, białą latarnią morską. Obiad zbliżał się nieuchronnie, wyjrzałyśmy za burtę i zamiast spienionych fal, a może raczej na tle spienionych fal, nakryłyśmy kucharza oczyszczającego ryby. Na wielkim, stalowym stole ustawiono rzędy plastikowych misek, pełnych tofu, przypraw i szatkowanej zieleniny. Zadziwiające, że nic z tego nie jeździ na lewo i prawo. W drodze na dół minęłyśmy ten sam stół. Teraz, z innej perspektywy, było dobrze widać plastikowe wiadra, pełne ryb i zieleniny, poustawiane na podłodze. Ciągle ktoś wchodził, dokładał, przynosił, wynosił. Po chwili jeden z pracowników statku zwinął porcelanową miskę z rybą, chyba tę samą, którą wcześniej widziałyśmy w środku, i ruszył do głównej kabiny,
a my z braku innych zajęć poszłyśmy wprost za nim. Zaczęto zbierać zamówienia, kelner podkładał wszystkim rybę pod nos, przy niektórych stolikach miskę przekazywano sobie z rąk do rąk, a kelner tylko notował i notował. Widać, że dziewczynom też ta prezentacja narobiła ochoty, ale połowa miesięcznego stypendium na rybę to jednak trochę przydrogo… Lepiej znowu wyjść na zewnątrz, poprzyglądać się mijanym wyspom, spałaszować jakieś zapasy z plecaka i przywrócić dobry humor… Nie żeby mi się popsuł – byłoby tak może wtedy, gdyby jednak zdecydowały się zamówić rybę. Przy kolejnej wyspie byłam pewna, że już dobijemy do brzegu. Nie dość, że klimat obiadowy się wzmagał, to jeszcze szczyt wyspy zdobiła niewielka wieżyczka pagody. Przystań, do której się zbliżaliśmy, była już praktycznie pełna i na każdej łódce coś się kopciło, roześmiani kucharze zajadali się zawartością niewielkich miseczek. Jedni w białych kaftanach i czapeczkach, inni ubrani zupełnie normalnie, na niektórych łódkach stołów i kuchni chronił składany parasol, na innych daszek wyższego pokładu, na jeszcze innych znajdowały się wprost pod gołym niebem. Wysiadanie trochę zajęło, bo jak zwykle każdy chciał być pierwszy, a niektórzy na dodatek bardzo pragnęli zrobić zdjęcie podczas tej prozaicznej czynności. W końcu znalazłyśmy się na mikroplaży pierwszego prawdziwego przystanku – wyspy z wierzchołkiem Meifeng, z dwoma platformami z widokiem na zatoki i mniej więcej trzysta wysp. Przewodniczka prowadziła chętnych do zakupu biletu, a my nieśpiesznie udałyśmy się za grupą. Prawdę mówiąc, niełatwo było namówić dziewczyny do wspinaczki, choć szczyt góry nie nikł w chmurach i z łódki nie zdawał się wznosić bardziej niż na 300 m. Reklama wyciągu krzesełkowego naszej przewodniczki trafiała znacznie lepiej w ich serca niż moje argumenty. Na szczęście dziewczyny są jednak oszczędne, a na dole nie było aż tak ciekawie, by rezygnując ze wspaniałych widoków, zatrzymać się tam na czas zwiedzania. Na pierwszych schodach było jeszcze całkiem tłoczno, dopiero gdy drogi rozwidliły się na Do wyciągu i Dla odważnych, zostałyśmy praktycznie same. Jak i w innych chińskich miejscach wspinaczkowych, tutaj też było wygodnie i po schodach.
Nieśmiałe propozycje odpoczynku ucichły zaraz po sesji zdjęciowej. Kolejne schody prowadziły przez dość młody i niski las, zza którego wyłaniały się nisko szybujące czerwone krzesełka. Zdecydowana pochwała dla projektanta, który obudował skrzyżowanie drogi pieszej z krzesełkową drewnianą konstrukcją. Korytarz zdecydowanie nie razi w oczy, a chyba po raz pierwszy nie musiałam sobie wizualizować, co stałoby się, gdyby jednak krzesełko lub coś dużego z krzesełka spadło. Na widok szybujących nad głową siedzonek w serca weszła nowa energia do marszu, bo jak się okazuje, do płacenia jest znacznie łatwiej je przekonać niż do latania… Wspinaczka szła gładko, co chwila robiło się płasko albo trafiałyśmy na jakiś zaplanowany przez twórcę parku przystanek, choć nie zmieniało to faktu, że odgłosy sapania coraz częściej tłumiły śmiech… – Jak tyś się wdrapała na ten HuangShan, ojejku… ufff… Chyba musimy częściej wychodzić z pracy, hi, hi, hi… Najważniejsze, że humor się jednak nie popsuł. Zza choinek wyglądała na nas zatoka, może ta sama, przez którą przepływałyśmy kilkanaście minut temu? A może nie, sama już nie wiem. Patrząc na to wszystko, trudno uwierzyć, że całość jest tworem człowieka i na dodatek powstała tak niedawno. Woda wgryza się we wzgórza załamaniami fiordów. Gdzieniegdzie przy tafli połyskują bielą plaże, a szczyty bez wyjątku zielenią się lasem. Przy pierwszym tarasie widokowym sesja zdjęciowa – ja już w krótkim rękawku, reszta jeszcze w swetrach. Było idealnie: kolorowy, jesienny las i słońce odkrywające kolejne odcienie zieleni, zatoki, wyspy, ciągnące się po horyzont i niknące w końcu w błękitnej mgle. Musimy być już blisko wyjścia kolejki, bo znów zrobiło się turystycznie. MuDan zaraz zakrzyknęła na jakiegoś dobrego człowieka, żeby zrobił nam grupowe zdjęcie. Od tej pory robiłyśmy ich naprawdę wiele. Szkoda tylko, że wszystko, co ciekawe, kryło się na nich za nami – zostawały tylko śmiechnięte twarze, lekko mgliste niebo, jakby należące do dopiero budzącego się dnia, i las. W drodze jakiś chłopaczek zaczął dopytywać się o coś, pokazując na mnie palcem. Wszystkie trzy chichotały i w końcu któraś
przetłumaczyła: – On pyta, czy to, co masz na zębach, to biżuteria. I kazał powiedzieć, że bardzo ładna… Zatłoczona droga rozwidlała się, wiodąc w górę i w dół, jak się później okazało, na różne piętra widokowe tego samego budynku. Tłok na obu był niemożebny. Niektórzy mieli nawet własne taborety, by móc podziwiać i fotografować znad potoku głów. Każdy bez wyjątku posiadał co najmniej jeden aparat, a większość jeszcze niezliczone siatki z zakupami z pobliskiego sklepu. Grupy panów w średnim wieku i takie złożone tylko z mniejszości narodowym, w każdym razie na oko wyglądających bardziej jednolicie niż nasza zbierająca wszystkich niedobitków łódka. Przepychanki, krzyki i po kilku grupowych zdjęciach na tarasie zrobiło się zupełnie pusto. Hurra, wreszcie coś widać! Mam tylko nadzieję, że oni nie śpieszą się do naszej łódki, która jak nic zaraz bez nas odpłynie… E tam, znowu paranoja, przecież mamy jeszcze ponad pół godziny przerwy… A jak jednak nie… Na razie i tak nieważne, takiej okazji przecież nie można przepuścić, zdjęciaaaa, i to bez nikogo w tle! Wyspy już nie sięgają horyzontu – wszystkie zdają się od razu niknąć we mgle. Tylko pierwszy plan drzew jest w pełni ostry, potem łodzie da się odróżnić od niewielkich, rozsianych wszędzie kawałków lądu jedynie przy dłuższej obserwacji lub gdy słońce pozwoli akurat dojrzeć wzburzoną ruchem wodę. Poza tym spokój prawie bezkresny. Wszystkie zbiegałyśmy w świetnym humorze, słońce świeci, pokonałyśmy górę bez głupiego wyciągu, no i oczywiście schodzi się zdecydowanie łatwiej niż wchodzi. W każdym razie sama radość. Ogromna tablica. Na rzeźbionym palu, jedno z trawnikowych ostrzeżeń: Drzewa i kwiaty dziękują ci za kulturę, odwdzięczając się pięknem. Podróż w dół nie mogła trwać więcej niż 10 minut. Na plaży było jeszcze zupełnie pusto, w naszej łódce zresztą też. Spod pokrywek wydobywały się obłoki pary, kucharz leniwie dożywiał się z niewielkiej, trzymanej przy brodzie miseczki. Zdecydowanie nie było jeszcze sensu wchodzić na pokład.
No to co, znowu zdjęcia, dużo ciekawsze, gdy wszyscy są weseli. Teraz nawet skromna i poważna LiFang rozkładała ręce do lotu i biega w kółko po plaży, udając samolot. MuDan skakała z prowadzącego na pokład podestu i tylko MengXin dalej ograniczała się do ściągania okularów. Chyba byłyśmy jedynymi piechurkami, bo cała reszta łódki przyszła w tym samym momencie. Widocznie przewodniczka, i to jeszcze taka z mikrofonem przy pasie, posiada jej tajemny, niestety, nieznany mi urok, bo większość osób wydawała się nie odstępować pani na krok. Wtoczyliśmy się na pokład, za nami reszta grupy i… nic się nie stało. Co prawda wszyscy rozlokowali się na swoich miejscach, znów przeszedł kelner z rybą i tym razem także propozycją nieco tańszych dań, ale łódź nawet nie drgnęła. Obiad odbędzie się na kotwicy… Nad każdym stołem unosiły się po chwili kłęby pary… każdym… to było najgorsze w niejedzeniu ryby, bo co z tego, że martwa nie wyglądała apetycznie, że była droga i tyyyle zaoszczędziłyśmy, co z tego, że wcale nie byłyśmy głodne, jeżeli łódka stała, wszyscy jedli, a my byłyśmy tu uwięzione, nie mając kompletnie nic do roboty? Micha gotowanego ryżu, ogromna waza z rybną zupą i po kilka talerzy smażonych warzyw w różnych wydaniach na każdym ze stołów, pochrząkiwania, splunięcia i ładnie zrolowane mokre ręczniczki do wytarcia rąk. Lepiej już wyjść na górny pokład niż się tutaj katować. Chociaż tam też ciężko było nam znaleźć sobie miejsce, bo w kajutach pierwszej klasy też właśnie odbywał się posiłek. Do grupy, wcześniej składającej się jedynie z grających w karty panów, dołączyły teraz chichoczące niewiasty. Nawet za burtę nie ma co patrzeć, bo na każdym statku coś się pichci – ogromne, czarne, buchające parą woki, ciężkie butle z gazem, kanistry przypraw i sosów, metalowe półki, pełne porcelanowych mis, napełnianych kolejno rybimi głowami, kelnerzy kursujący w tę i z powrotem. Lepiej już usiąść, znaleźć jakiś cichy kąt i wyłowić coś z plecaka; nawet nie z głodu, ot, tak na pocieszenie… Może stoimy tylko tak, by łatwiej było gotować i jeść, a może to wszystko jest specjalnie ukartowane, żeby bardziej ukarać tych, którzy chcą, tak jak my, się
wymigać? Tak mogłybyśmy się chociaż wpatrywać we wzburzaną motorem strugę, ciągnącą się za statkiem, krążyć z aparatem w ręku, uwieczniać w pamięci kolejne mijane wyspy, po prostu robić coś, zamiast siedzieć i czekać, znowu… czekać. Kolejny przystanek. Po wyjściu z łódki od razu zagoniono nas na przedstawienie, oczywiście dodatkowo płatne – 10 juanów. Nie bardzo mogłam zrozumieć, co właściwie będziemy oglądać, bo jakoś nie mogłyśmy dojść z dziewczynami do porozumienia; będą coś śpiewać i będzie cała grupa, a czasami tylko jedna osoba, i będą w ładnych sukienkach i makijażu, i to bardzo tradycyjne, i w Japonii też takie mają… nie wiem już, gejsze może jakieś? I że to od wieków tak jest, że rodzice posyłają, że wcześniej to tylko przebierali, a teraz to i hormony, i operacje, i że biedni, bo nie żyją długo, no i śpiewają, i tańczą, i tradycyjnie, i ta grupa jest nawet dość sławna… i one to już nie wiedzą, jak jeszcze mogą mi wytłumaczyć, a zresztą to niedługo i sama zobaczę. Przemysł turystyczny wydawał się na tej wysepce kwitnąć w pełni – wzdłuż drogi, którą napór tłumów nas przepychał, sprzedawano wszystko, co jakikolwiek profil wycieczkowicza mógłby sobie życzyć jako pamiątkę. Były drewniane łuki i strzały, breloczki, kości do gry ze śmiesznymi rysunkami, a sprzedawczyni bezustannie na żywo reklamowała pistolet, wypuszczając z niego tęczowe, rozganiane wachlarzem z piór bańki. Las zastąpił niewielki korytarz o drewnianych ścianach, zakończony przejściem do skromnego amfiteatru. Wszędzie wisiały zakazy fotografowania, a gdyby ktoś chciał twierdzić, że jednak go nie zauważył, grubszawy pan krzyczał każdemu wchodzącemu do ucha, mi nawet po angielsku: – Każdy, kto będzie robił zdjęcia, słono za to zapłaci! – darł się, grożąc palcem. Zaczynam się poważnie zastanawiać, czy na pewno powinnam tu wchodzić; licho wie, co to będą te tradycyjne, śpiewające, co umierają młodo… W końcu wyszli na scenę… czterej transwestyci, chyba około dwudziestoletni: długie, upięte włosy, pióra i błyskotki, wieczorowe suknie, wyjątkowo mocny, rzeczywiście trochę przypominający gejszowy makijaż. Twarze prawie białe, mocno umalowane oczy, sztuczne rzęsy i
róż na polikach. Wszyscy wychudzeni, tylko jeden w procesie dorastania dochował się, niestety, szerokich, męskich barów. Śpiewali; wpierw nie wiedziałam, czy z playbacku, czy to z tych ciałek wydobywa się tak cienki głos. Zmieniały się stroje i choreografie, czasem wychodziła tylko jedna z pań (?). Był też taniec z wachlarzami. Jedna z dziewczyn uśmiechała się nieustannie, oczy też jej się śmiały, druga, w czerwonej sukni, sprawiała wrażenie, jakbyśmy to my wszyscy siedzący tu wokół byli temu winni. A może jesteśmy? Co musi dziać się w głowie człowieka, któremu rodzice wybrali taki los? Przedostatni występ, znów solowy. Wyszła znów ta w zielonym i nie było już żadnych wątpliwość, że to ona lub raczej on śpiewa – raz głos był delikatny, prawie szyby zbijający, a raz silny i męski; zmieniał się tak przez całą pieśń. Suknia, zmieniona specjalnie na tę okazję, też oddawała tę dwoistą naturę, dzieląc ciało na dwa kontrastowe kolory. Ostatni numer odbył się w stanikach i krótkich spódniczkach. Dwie z performerek zrobiły sobie nawet piersi, które niestety nie wyglądały zbyt profesjonalnie, szczególnie na chłopcu o szerokich barach, który roznegliżowaniem chciał nadrobić męską sylwetkę, szerokie ramiona i kaloryfer… Wyszłyśmy – one chodziły po widowni, uśmiechając się i robiąc z widzami zdjęcia, a my… my uciekłyśmy stamtąd jak najszybciej. Za tylnymi drzwiami plakat czterech gwiazd, z którym wszyscy, którzy nie chcieli przepłacać wewnątrz, fotografują się teraz za darmo. Tłum poniósł nas do kolejnej atrakcji; w końcu wyspa nosi imię węży, więc i one gdzieś tutaj muszą być. Był nawet cały dół wijącej się wśród trawy masy. Oprócz tego za niewielką opłatą można było także jednym dużym egzemplarzem się opleść. Krążyłyśmy tak po wyspie, aż w końcu trafiłyśmy na degustację herbaty. W środku herbacianego salonu było dość… dziwnie. Czułam się jak u tunezyjskich sprzedawców dywanów, kiedy to jakiś nibyprzewodnik zdaje się tłumaczyć: – O, tutaj, proszę, niewiasta w tradycyjny sposób plecie właśnie kilim, a tutaj, a tutaj stary dziad już czeka przy stoliku i nalewa nam herbaty w pokoju pełnym dywanów, podkręcając wąsa, i czeka na pomyślne zakończenie transakcji.
Zaczął się spektakl. Pani robiła te wszystkie wymachy, jakie kiedyś zaprezentowano mi na filmie, a po skończonym rytuale rozlewała zawartość czajniczka do małych kieliszków, które pomocnica roznosiła między zebranych. MuDan zapewniała tłumaczenie co ciekawszych fragmentów: że ta herbata jest lecznicza, że na nerki, że na to, że na tamto, a ta to zwykła czarna, ale też z naszego wspaniałego klimatu. W połowie przedstawienia przez całą salę przecisnęła się spóźniona rodzinka z małym dzieckiem, któremu oczywiście też wciśnięto przepyszną herbatę. Rozdania były trzy, każde serwowane w innym typie kubeczka i każde o innym rytuale. Jeżeli o rytuały chodzi, to miałam od razu komentarz LiFang: – A tutaj to skrócili, to nie jest pełna wersja, bo tak, to za długo by trwało… Po degustacji zaczął się już czysty TV market: – Jeżeli państwo kupią tę większą paczkę, drugą mniejszą dostaną państwo gratis, a tutaj mamy specjaaalny zeeeestaw w pięknym pudełku i dostaną państwo jeszcze zupełnie za darmo zestaw sześciu kubeczków i czajniczek do zaparzania naszej wspaniałej herbaty… Idziemy. MuDan powiedziała, że tamta herbata jest tak samo lecznicza jak ta z supermarketu. Na wejściu do portu zawieszono rytą kaligrafię, która nic a nic nie przypominała chińskiej. – To – MuDan maca palcem malowane na seledynowo wzory – to jest starochiński, ale tego to nikt już nie umie przeczytać… Wygląda tak jakoś organicznie: wszystko takie miękkie, wijące się… jakby ktoś starał się wymyślić nowe formy życia… Na pokładzie sjesta mieszała się z poobiednim przypływem energii. Dzieci, którym udało się namówić rodziców na zakup łuków i pistoletów do puszczania baniek, bawiły się teraz w najlepsze. A zadowolone były szczególnie wtedy, gdy bańki zamiast w członków rodziny trafiały w zupełnie przypadkowe ofiary. Panowie tłoczyli się wokół stołów, miętosząc w dłoniach karty. Ciągle ktoś wychodził fotografować się na pokładzie i co najdziwniejsze, pośród wszystkich uciech i zabaw, gwaru i krzyków znalazło się kilku zdolnych na tyle, by spać snem zupełnie
niezmąconym. Archipelag mostów. Wysepki zdawały się, przynajmniej w porównaniu z poprzednią, jakby z wyższych sfer. Każde z odwiedzonych miejsc miało zupełnie inny charakter: najpierw ciche, pełne spokoju wzgórze i zapierające dech w piersi widoki, potem dziwaczny występ, węże i herbaciani szarlatani, a teraz jakoś bogaciej wyglądające łódki, linowe mosty i zobaczymy, co jeszcze. Podobno główną atrakcją archipelagu były jakieś domki i kamienie na drugiej z wysp. Większość co strachliwszych osób zdążało na nią czym prędzej po betonowym, zupełnie nieruchomym moście. Jak na mój gust główną atrakcją był wiszący most, powstrzymywany od szaleńczych obrotów przytrzymującą go pośrodku kamienną wieżyczką. MengXin od razu stwierdziła, że pójdzie dołem. Dziewczyny z początku chciały ruszyć jej śladem, ale że ja nie dałam za wygraną i upierałam się wydać 8 juanów i spotkać je po drugiej stronie, także i ich ciekawość wzięła górę nad strachem. Za bramką minęłyśmy wpierw wielką, metalową kulę w przedziwne wzory, spoczywającą na sześciennym, kamiennym postumencie. Potem naderwano nam bilet i nadszedł wreszcie czas, by rozpocząć zabawę. Od razu wbiegłam na środek, szaleńczo skacząc i opracowując najlepsze metody zwiększające bujanie. Dopiero po chwili, gdy odwróciłam się, aby podzielić się radością z resztą załogi, okazało się, że nikogo tam nie ma. Dziewczyny, trzymając się lin i kolumn, delikatnie badały nogą coraz bardziej huśtający się za moją sprawą pomost. Zrobiły krok, potem następny i kurczowo trzymając się lin, poprosiły stojącego nadal na wyciągnięcie ręki biletera o zrobienie nam zdjęcia. Ja nadal skakałam szaleńczo z nogi na nogę, co jednak nie wywierało szczególnego efektu w części oddalonej o metr od wejścia, gdzie wciąż tkwiły dziewczyny. W końcu przestałam się znęcać. Wróciłam po moje odważne towarzyszki i powoli ruszyłyśmy przed siebie. Most był zupełnie pusty, więc nie obawiałyśmy się, że ktoś, na kogo nie mamy zupełnie wpływu, zdecyduje się nagle poskakać. Z dłońmi zaciśniętymi wokół lin, krok po kroku dotarłyśmy w końcu do środkowego podestu. MuDan jak zwykle szybko śmiechem przezwyciężyła strach i choć w
oczkach jawiło się jeszcze od czasu do czasu przerażenie, zaczynała już podskakiwać i jak zwykle dokuczać LiFang. Na pomost wkroczył pewien niepozorny pan, który zaczął zaraz wszystkim przeraźliwie trząść – łapał za liny, robił przysiady, starał się jak mógł. Biedna LiFang zawróciła aż do domku, a MuDan też nagle odechciało się z niego ruszać. Pan na szczęście znudził się szybko i poszedł, a dziewczyny, znów tak samo niepewnie jak wcześniej, ruszyły noga za nogą do przodu. Może nawet trudniej było im tutaj, tak na środku, gdy nie istniała żadna niebujana droga odwrotu?
Wysepka. Pierwszym przystankiem był mały domek z posągiem siedzącego starca, lejące się szaty, spiczasta broda i dziwaczny drążek zamontowany z tyłu głowy. Bambusowa kaligrafia, robiąca za tło dla
szaroburej sylwety mistrza, skrzy się na złoto w słońcu. Na jak zwykle zdecydowanie za wysokim progu drzwi prowadzących do kompleksu spała skulona, ubrana na czarno postać. A może to modlitwa? Białe, spokojne ściany, ozdobione jedynie ażurami ciemnobrązowych drewnianych listew, kontrastowały z sąsiednimi, na których każdy milimetr przestrzeni wypełniały obrazy i freski. Na jednym coś na kształt scen dworskich – postacie w pastelowych kolorach, porozstawiane w pomieszczeniu jakby przypadkowo, bez interakcji, jedne zwrócone w prawo, inne w lewo, wydają się szukać czegoś lub kogoś, kto jeszcze nie został namalowany, a spoiłby scenę w mającą sens całość. Drugi jak komiks – każda sekcja oddzielona od drugiej białą przestrzenią pionowego podpisu. Tutaj też sceny dworskie, niewiążące się ze sobą, lecz same w sobie mające jakiś sens. Tancerki w czerwonych sukniach, z czarnymi włosami, powiązanymi w skomplikowane koki. Szereg audiencji uchwyconych z każdej możliwej strony, muzycy grający dla władcy, rozmowa na tle górskiego pejzażu. Słowa pani przewodnik potwierdziły się i rzeczywiście, przedziwnych okazów kamieni było na wyspie nawet kilka. Pierwszy stał w podcieniach odwiedzanego właśnie domku – czarny, wypolerowany, upchnięty w kąt obok starego sięgającego sufitu regału i przystawiony obdrapanym, zakurzonym krzesłem z giętego drewna. Kamień jak kamień, znacznie ciekawsze były jego zdobienia – wszystko w bieli wgryzającej się miękko w czarne tło, rozczapierzone kwiaty, pąki, może nawet motyle; trudno stwierdzić, wiadomo tylko, że wrażenie jest zdecydowanie organiczne. Czy były malowane? A może delikatnie ryte w kamieniu? Tego nie wiem, efekt był w każdym razie godny, zdecydowanie godny lepszego miejsca niż taki zapomniany kąt… Choć może i lepiej – dzięki temu najciekawszą widzianą w tym zbiorze rzeczą dla strudzonego wędrowca było krzesło, więc kwitnący kamień mógł zachować swój tajemniczy blask. Wróciłyśmy do otwartego bambusowego lasu. Droga wiodła raz w górę, raz w dół, czasem otwierała się na otaczające nas jezioro. Drepcząc tak po lesie, dotarłyśmy do dość sporej czerwonej, betonowej altany, chroniącej pod swym dachem kolejny kamień. Ten wyglądał po
prostu dziwnie. Sam w sobie nie był porowaty i sprawiał wrażenie wyrwanego z większej całości. Pełen okrągłych dziur, często pozwalających wyjrzeć na drugą stronę, błyszczał, jakby go czymś pomalowano. Jak można sfotografować się z takim dziurawym głazem? Oczywiście wkładając w niego, co tylko się da. Zabawy było co nie miara – MuDan obejmowała głaz ręką, mnie udało się dopasować głowę do jednego półokrągłego wgłębienia, a LiFang znalazła otwór, w którym jej głowa mieściła się bez problemu. W nastroju krzyków i śmiechów ruszyłyśmy schodami w dół. Droga kamiennych stopni prowadziła brzegiem rzadko porośniętego drzewami urwiska. Woda nie wiedzieć kiedy nabrała odcienia pięknego błękitu i wszystkie kolory zdawały się żywsze. Na ostatniej platformie widokowej, z której mogłyśmy znów podziwiać jakby zasnuty mgłą pejzaż wysp, czekał na nas trzeci kamień. Ten wyglądał po prostu na sztuczny. Sprawiał wrażenie, jakby ktoś, bawiąc się zastygającym cementem niby dziecko mokrym piachem, przepuszczanym wolno przez zaciśniętą dłoń, ulał całą tę dwumetrową prawie formę, pełną otworów, załamań i marszczeń. Powrót przez most odbył się po części z przygodami. Najpierw przebiegł koło nas chłopak próbujący za wszelką cenę rozhuśtać pierwszą część mostu w taki sposób, by biegnąca za nim ukochana jednak jakimś cudem spadła. Dziewczyny trochę pozieleniały, ale nadal śmiały się zdrowo. Chwila przerwy na środkowym podeście, a potem drugi, jeszcze weselszy etap. Chyba byłyśmy ostatnimi wizytującymi most i pan bileter z Wyspy Trzech Dziwnych Kamieni też postanowił się zabawić. A należy nadmienić, że on był, jak by nie patrzeć, trzęsicielem o dużo większej eksperiencji. Na statek trzeba było lecieć pędem. Po drodze miła niespodzianka w postaci ogromnego zdjęcia, reklamującego, jakie to osobistości były na tym przewspaniałym moście, a sławą pierwszego planu była śmiejąca się od ucha do ucha Miss Polonia! Hangzhou. W deszczowym mieście MuDan tłumaczyła mi opowieści taksówkarza, jak to pojedziemy inną drogą, bo dziś w centrum miasta
odbywa się koncert tej supergwiazdy młodzieżowej. – Wiesz – zwyczajowo szturchając mnie łokciem w brzuch, zniżyła głos do szeptu – to ten, co się LiFang w nim kocha. Zaraz zaczęły się krzyki, że wcale nieprawda, że lubi słuchać i tyle, i że i tak nieważne, bo bilety były zdecydowanie za drogie. – No tak – żali się MuDan – sprzedają dziesiątki tysięcy biletów, a żeby tak naprawdę coś zobaczyć i być z przodu, to nie dość, że trzeba się naczekać, to jeszcze zapłacić sporo ponad 1000 juanów… Potem zostałam przesłuchana przez taksówkarza, z dziewczynami w funkcji tłumacza, skąd jestem i czemu mówię, że nie jestem Amerykanką, i co tu robię, i znów dlaczego chcę go oszukać, bo przecież widzi, że jestem z USA i już. W końcu dojechałyśmy. Na dziś dobranoc, a jutro wpadnę umówić się na poniedziałek i pożegnać z MengXin, bo potem niestety wyjeżdża w szaloną podróż z profesorem i już się nie spotkamy. Ogromne dzięki za wszystko!!! Pa, pa, pa, pa, pa! A w domu… Hm… zmęczenie trochę daje w kość, ale cóż, sprawdzić maila, zobaczyć, czy Leandro gdzieś tam jest, i wziąć się za to pierońskie pakowanie, bo znów spędzi mi sen z oczu. Nadal brakuje kilku przesyłek. Niby zrobiłam listę, co było zamówione, i wykreślam, ale i tak nie mogę dojść, czy przesyłek było tyle, a może o jedną więcej? Setki razy to wszystko zmieniałyśmy… Swoją drogą dzięki za kogoś takiego jak LiFang, bo to naprawdę masa roboty. Po długiej walce i ważeniu pogrupowanych pamiątek udało mi się zamknąć dwie „walizki”, każda po 22 kg. W trzeciej jak na razie są ubrania, rękodzieło i inne rzeczy, których nie chcę wyrzucić, o łącznej wadze 15 kg. No, mam też 7,5 kg obrazów, 14 kg jedzenia i 5 kg wina… Na razie zasłużone „dobranoc”, a jutro walki z bagażem ciąg dalszy.
28.11.2010, niedziela Krążąc po głównej ulicy, znalazłyśmy dużą wagę w jednej z aptek. Niby wczoraj układając sam bagaż na podpórkach z papieru toaletowego lub innych cudów, wyważyłam wszystko na tej ich domowej miniwadze do 65 kg, ale co do dokładności nie jestem zbytnio przekonana; coś się przechyli w prawo – plus kilogram, w lewo – minus, trochę do tyłu –
znów doda. Lepiej by było dla świętego spokoju sprawdzić… Raport z badań trafił już do profesora. Dostałam też list polecający z małym angielskim błędem i wpadłam na genialny pomysł przewiezienia bagaży jeden po drugim na MengXingowym rowerze. Z pożyczeniem nie było najmniejszego problemu. – Tylko uważaj, bo ostatnio mi jeden ukradli – przestrzegała koleżanka. – Tutaj masz klucz od tylnej kłódki, a tutaj od przedniej, no i… Yyy… powodzenia. Na pierwszy ogień gigantyczna czerwona torba, niby jeszcze chwilę temu zimno było, a teraz przytrzymując jedną ręką bagaż, żeby nie zsunął się jakimś cudem z ramy, bo bagażnika niestety brak, rękawiczka jedna za drugą trafiają do kieszeni kurtki. Przy każdym stopniu, zmianie nawierzchni, krawężniku bagaż przeważa to na jedną, to na drugą stronę, chwiejąc się niebezpiecznie. Wszyscy się gapią, a ja idę tak noga za nogą, dysząc i zastanawiając się, czy z tym rowerem na pewno jest mi łatwiej, bo i tak kończy się na tym, że niby podtrzymywany od spodu przez pojazd bagaż przez większość drogi spoczywa na moich plecach… W aptece też patrzyli na mnie ciekawie – najpierw wturlałam na wagę bagaż: 22 kg! Punkt! Nerwowo zerkam, czy nikt nie chce przypadkiem skubnąć stojącego o metr dalej roweru. Teraz czas na mnie: 56 – w grubym ubraniu! Hurra, może jednak nie będę baleronową panną młodą. Bagaż i ja: 78 kg. Wszystko się zgadza. Super, teraz tylko wrócić i następny… Kolejny był karton, którym obudowałam moje doczesne dobra, za bazę stosując ogromny ślubny obraz. Ten był zdecydowanie najgorszy. Wyszłam już tym razem bez kurtki, ale karton, bez żadnych uchwytów i zupełnie twardy, wcale nie chciał się trzymać roweru. Torba chociaż osiadła, a to cały czas zsuwało się to w jedną stronę, to w drugą i dwukrotnie wylądowało na ziemi, raz nawet z rowerem. Znów wszyscy się gapili, a mnie rosił rzęsiście pot. Polaru nie dało się w drodze zdjąć; trzeba było chociaż doczłapać do apteki… Przystanąć dla odpoczynku też nie bardzo było jak, bo nawet nie poruszając się, trzeba było przecież trzymać bagaż. Wstawienie go na rower z poziomu łóżka było już dość karkołomne, więc lepiej nie
przydawać okazji podnoszenia tego korpulentnego obiektu z ziemi. Szanse na odpoczynek same się przytrafiały, gdy bagaż wylądował z hukiem na ziemi. Potłukło się coś czy nie? Może wino rozlało się na obraz i wszystko szlag trafił. Eh… lepiej się już nie zastanawiać. Wyszło 23,5 kg. Tak jak poprzednio zważyłam się i ja z bagażem, tak dla pewności. Tym razem nawet panie aptekarki wyszły mi pomachać i jakiś przechodzień zaoferował się trzymać rower podczas nasadzania na ramę paczki. Wyjęłam ze środka trzy książki, które razem dały prawie 2 kg na małej wadze, i zamknęłam paczkę. Wszystko było w nienaruszonym stanie, znaczy pakowaczem jestem profesjonalnym. Ostatni był plecak. Musiałam go trochę dopakować, bo na łóżku było jeszcze sporo różnego typu artefaktów. W czasie pakowania rano przyszły jeszcze ostatnie książki. Kilka razy sprawdzałam z listą, czy rzeczywiście mam już wszystkie. Doszły też ostatnie spodnie. Nie wiem, czy rzeczywiście aż tak się opłacało; było tanio, to fakt, ale dwie z par wcale nie wyglądały jak prezentowane na internetowych zdjęciach. W czasie odpoczynku wpadłam na szczwany plan oszukania obsługi lotniska i zakończenia tematu bagażu. Podczas odprawy mogę mieć trzy torby o wadze 22 kg i do dwóch bagaży podręcznych, w sumie nieprzekraczających chyba 12 kg… Nadam bagaże, dam do zważenia niebieską, zamszową, workowatą torebkę i mój niepozorny czarny plecak, pani z uśmiechem naklei mi na nie nalepki, że bagaż sprawdzono. Potem szukając ustronnego miejsca do pożegnania się z LiFang i MuDan, schowam się i napcham do środka wszystkie książki i resztę niemokrego żarcia, które łatwo pakować, a też swoje waży… Tak jest!!! Jestem genialna, sialalalala! Pozostaje tylko zważyć duży plecak i nauczyć się niepozornie chodzić z damską torebką o wadze 14 kg i małym, szkolnym plecaczku, podchodzącym pod 20… Powrót do apteki. Plecak znów spadał, odechciewało mi się już wszystkiego, panie z apteki machały i wszyscy się gapili, a ja podczas ważenia z plecakiem na plecach prawie upadłam do tyłu, ale serce i tak rosło, bo waga wskazała 21,8 kg. Problem wreszcie, nareszcie został rozwiązany.
Na uroczystą kolację we cztery udałyśmy się do jednej z lepszych restauracji szkolnej stołówki. Nie mogło się obyć bez rybiej, ostrej, syczuańskiej zupy i kilku innych dań, których, prawdę mówiąc, wcale już nie pamiętam. Jedzenie nie było ważne, liczyło się wino, a najistotniejsze okazało się to, jak je otworzyć, bo w wersji supermarketowej gratisowego korkociągu niestety brakowało. Próbowałam wepchnąć korek, ale pałeczkami było raczej trudno. Dostałyśmy też do pomocy ogromny nóż od panów z kuchni, którym udało się okroić otoczkę, ale nadal otwieranie zwyczajnie nie szło. W końcu MengXin zaoferowała się pójść do akademika i wyłudzić korkociąg od swojej współlokatorki. W oczekiwaniu dłubałam korek nożem. Na stołówce nie było prawie nikogo – kilku patrzących na nas spod oka studentów oraz szturchający się i śmiejący wesoło na nasz widok pracownicy restauracji. Wino wywarło tak dobry efekt na kucharzach, że wszystkie porcje, które zamówiłyśmy, przyszły w wersji de luxe. Nieraz moje współtowarzyszki zarzekały się, jak to one nie uwielbiają wina i jakie to nie jest pyszne… MengXin nie piła, bo ona, jak wszem i wobec wiadomo, z jedzeniem ma ogólne problemy i alkoholu żadnego pić nie może, MuDan wypiła aż jeden kubek, LiFang pół, a wino w smaku przypominało domowe, tyle że po skwaszeniu. Wino było śliwkowe, ale smak był zdecydowanie dziwny. Nie da się go porównać z żadnym próbowanym przeze mnie trunkiem. Było pieruńsko mocne, wydawało się gęste i miało coś ze śliwki, ale też czuło się dodatek jakichś bliżej nieokreślonych przypraw. Nie powiem, że było niedobre, po półtora litra minus półtora kubeczka dziewczyn wchodziło całkiem łatwo, ale z początku gębę wykrzywiało jak trza. Wieczór minął przyjemnie, na opowiadaniach, co to razem przeszłyśmy, jak to dzięki mnie stały się sławne w restauracjach i teraz już zawsze będą dostawać porcje w stylu de luxe, że rolek to nie ma co kupować i że niestety nie poszłyśmy na basen, ale jak przyjedziemy z Leandrem kiedyś, kiedyś, za kilka lat, to one już będą umiały pływać. Że na pewno się jeszcze spotkamy, bo w końcu w dzisiejszych czasach już można podróżować i wcale nie jest tak daleko, bo to tyle czasu, co
jechać do Pekinu pociągiem, że tylko skończyć pracę u profesora wykorzystywacza i wszystko będzie piękne, a teraz jeszcze raz na zdrowie! Wyniosłyśmy się dopiero wtedy, gdy zamykano stołówkę. Wina został jeszcze ostatni kubeczek, który sączyłam po drodze. Odprowadziłam dziewczyny do domu; odniosłam im wagę, bo znając życie, ją też mogłyby uznać za zbyt ciężką. Ciekawostką w ich pokoju było Ovomaltine – brazylijski rodzaj kakao. Ha, ha, to w takim razie jeszcze się w życiu spotkamy. Skoro globalizacja zaszła już tak daleko, nie może z tym być żadnego problemu! Pożegnanie z MengXin raczej wcale się nie odbyło, bo pomimo tego, że widzimy się prawdopodobnie ostatni raz w życiu, ograniczyła się do zwykłego bye, bye. I tyle. Świat wirował, a wino nareszcie się skończyło. Jeszcze zatoczyć się do sklepu i kupić kilka taśm klejących do obwiązania bagaży. Dziewczyny wzięły od sprzątaczek kilka foliowych worków, którymi mogę omotać bagaż, a potem okleić wokół cały taśmą. Niestety w dzisiejszych czasach najgorsze jest nie to, że ktoś z bagażu coś wyjmie… tylko że włoży, tak jak tej biednej Brazylijce, której wsadzili 10 kg kokainy do plecaka i chyba nadal nie może się wytłumaczyć w jednym z australijskich więzień… Zdecydowanie lepiej zakleić… A w dzisiejszych czasach… i globalizacja… i chyba nie potrafię już pić tak jak kiedyś… albo się odzwyczaiłam… Dobranoc…
29.11.2010, poniedziałek Umówiłyśmy się na późny obiad a potem hulaj dusza, karaoke, zakupy i żarcie. LiFang znalazła w internecie jakieś K-TV, które miało szansę być w zasięgu naszych portfeli, szczególnie biorąc pod uwagę opłaty za rozrywkę w poniedziałek po obiedzie. Po drodze plany jednak się zmieniły, bo na budynku profesorskiej stołówki też wisiał ogromy plakat o karaoke w świetnych cenach; poszłyśmy najpierw sprawdzić tam. Budynek wydawał się zupełnie opustoszały. Wdreptałyśmy schodami przeciwpożarowymi na pierwsze piętro i tam za brokatowymi drzwiami czekał na nas podejrzliwie wyglądający pan. Poszeptał coś do
dziewczyn, pokazał nam cennik i okazało się, że ten dziwaczny przybytek jest tańszy i o tej porze godzina zapomnienia wyniesie nas jedyne 35 juanów. MuDan, jak zwykle szturchając mnie porozumiewawczo łokciem, dodała, że jeszcze zaoszczędzimy, bo przecież przemycam całą siatę żarcia, a w takich miejscach ono jest straaasznie drogie. Długo mi tłumaczyły, jak to je na pewno by przeszukali, ale mnie się nie odważą, więc jeżeli nie mam nic przeciwko, będę opiekunką siatki z naszym kontrabandowym prowiantem. Pan szedł przodem i gdybym była sama, pewnie zwiałabym stamtąd szybko, bo miejsce przypominało burdel. No dobra, nie mam pojęcia, jak burdel naprawdę wygląda, ale to miejsce uosabiało prawie wszystkie moje wyobrażenia. Było ciemno, szliśmy krętymi korytarzami, obitymi czarnym, błyszczącym materiałem, co jakiś czas mijałyśmy drzwi, w większości zamknięte, a jeżeli otwarte, to obite od wewnątrz grubą warstwą wygłuszającej tkaniny. Brakowało tylko pań w skąpych strojach, paradujących tu i ówdzie. Z jednego z pomieszczeń wyszło dwóch panów w średnim wieku – jeden nawet poprawiał koszulę, z kolejnego dochodziły nas jakieś agonalne jęki, a dziewczyny jakby nigdy nic idą bardzo z siebie zadowolone i na dodatek podniecone całym wydarzeniem. W końcu trafiłyśmy do naszego pokoju. W środku też wszystko było czarne: kanapa, przeszklony stół, niewielka szafeczka ze sprzętem. Dwa srebrne mikrofony i telewizor na ścianie. Pod sufitem wisiała jeszcze jakaś dyskotekowa kula. Nadal czułam się dziwnie i ciągle mi się zdawało, że jak włączymy muzykę, do pokoju wparuje jakiś striptizer albo striptezerka. Prawdę mówiąc, trudno mi sobie wyobrazić chińskiego striptizera, hi, hi, hi… Precz, głupkowate myśli… LiFang walczyła ze sprzętem z szafeczki, a MuDan zaczęła rozkładać prowiant w taki sposób, by wyglądał jak najbardziej apetycznie. Miałyśmy masę rzeczy: moje ulubione chipsy ze słodkich ziemniaków i te torebeczki z ostrymi sojowymi przysmakami; było też kilka przekąsek z Syczuanu od koleżanki MuDan, głównie ryby w paczkach, których prawdę powiedziawszy, trochę bałam się
spróbować… ale chipsy szły mi świetnie. Na komputerze można było wybrać hity tutejsze lub międzynarodowe, nie zawsze oznaczone jednoznacznymi podpisami, a czasami nawet opatrzone napisami po chińsku. LiFang dodała ich ulubione piosenki do listy i zostałam na siłę zaciągnięta do wybierania czegoś dla mnie. Chyba pierwszy raz w życiu ktoś chce usłyszeć, jak śpiewam… W międzyczasie dowiedziałam się, co za agonalne wycie dochodziło z sali obok. Nie wszystkie miejscowe szlagiery są, że tak powiem, śpiewane w naszym tego słowa znaczeniu, a szczególnie nie te bardziej tradycyjne. Kontynuowałam szukanie. Niestety, w międzynarodowym wyborze bardzo rzadko zdarzało się nagranie oryginalne, jak już znalazłam coś, co rzeczywiście mogłabym zatańczyć i nawet zaśpiewać, okazywało się wersją po hiszpańsku. A gdy szczęśliwa trafiałam wreszcie na Yellow Submarine, okazało się, że dziewczyny nigdy nie słyszały o Beatlesach! Na ekranie pojawiło się czterech Chińczyków ufryzowanych na członków grupy i tańczących w szkolnej sali z papierową żółtą łodzią. Gapiłam się to w ekran, to na dziewczyny i długo nie mogłam uwierzyć, że rzeczywiście nigdy nie słyszały tej piosenki. Przecież to niemożliwe, na pewno robią sobie ze mnie jaja… Raining man też nie słyszały – tutaj teledyskiem był widok łąki, YMCA też nie – znów poprzebierani Chińczycy, Chińczyk-Indianin i Chińczyk-murarz byli, przyznam szczerze, bardzo udani… I tak to szło: one coś puszczały i śpiewały razem albo pojedynczo, czasami ja się dołączałam do jakiegoś powtarzającego się bardzo refrenu, potem przychodziła pora na mnie i z malejącą nadzieją puszczałam piosenki, które zna każdy… albo może jednak nie każdy… Niektóre teksty były nie tylko śpiewane przez Chińczyków, ale też tłumaczone na chiński, więc sporo z tego, co wybrałam, w ogóle się nie nadawało, przynajmniej nie do śpiewania dla mnie. Singing in the rain – tej piosenki przecież nie da się przegapić i jest zupełnie apolityczna… też pozostała nieznana. Dźwięki muzyki też były tłumaczone, a Madonny nawet ja nie rozpoznałam… Znów kilka piosenek dziewczyn. Czasem tłumaczyły mi, o czym jest
tekst: – Ta o miłości, a ta to też o miłości, a ta to o miłości nieszczęśliwej… Jedna od razu wpadła mi w ucho, jak to MuDan przetłumaczyła: Happy Clean Clean (Wesołe sprzątu-sprzątu). Grupa chłopaków wchodzi do dużego magazynu/domu, gdzie rywalizuje z równie liczną grupą pomywaczy. Piosenka była wesoła, a nie smętna, nieśpiewana kocim głosem i jeszcze sporo się powtarzało, więc mogłam nawet potowarzyszyć. Piosenką, z którą mi się udało i wreszcie podbiłam serca, było Lemon tree. Dziewczyny jak zwykle jej nie znały, za to ja pamiętałam cały tekst. Muzyka nie wymaga niesamowitych umiejętności wokalnych, poza tym poziom rozgrywek też nie jest wysoki, w każdym razie wreszcie zasłużyłam na brawa. Żeby człowiek musiał jechać tyle tysięcy kilometrów, żeby ktoś wreszcie docenił mój śpiew… dziewczyny były wprost przeszczęśliwe, nawet kazały sobie zapisywać tytuły i wokalistów, bo to zupełna nowość i jeszcze nigdy tego nie słyszały. Chipsy się skończyły i czas też jakoś szybko zleciał… Mnie nie pozwolono zapłacić, bo to w końcu pożegnalny prezent, a za oknami w czasie naszych dwugodzinnych śpiewów zrobiło się całkiem ciemno. Pewnie nawet polubiłabym karaoke, gdyby nie to, że w Polsce od razu rzuciliby we mnie pomidorem, nawet jeżeli w barach pomidor to produkt raczej mocno niszowy… Ważne, że było fajnie. Jestem dziewczynom bardzo wdzięczna, bo to wspomnienie, którego ani ja, ani żaden turysta nie zdołałby nabyć; pójście do baru karaoke z kilkoma osobami z Polski wyglądałoby przecież zupełnie inaczej… Ostatni dzień… Cieszyć się, że już wracam – niedługo wszystkich zobaczę, będzie trochę bieganiny i wreszcie spotkam się z Leandrem czy płakać, że ten, jak by nie patrzeć, sielski wyjazd dobiega końca? Jak podziękować LiFang i MuDan za wszystko, co dla mnie zrobiły? Przecież bez nich pobyt tutaj mógłby być niekończącą się udręką, katorżniczą pracą bez dnia wolnego, poszukiwaniem jedzenia wybieranego na zasadzie wskazywania palcem. Nic, absolutnie nic nie byłoby takie samo i nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak wyglądałyby wtedy Chiny w
moich oczach… Teraz pełne są życzliwych ludzi, którzy często nie mówią po angielsku, ale i tak chętnie pomogą, którzy cieszą się na sam widok nieznajomego i radość wyrażają wszechobecnym krzyczanym na całe gardło Hello! Od jutra już nie będzie Hello!… nikt nie będzie na mnie patrzył, będę znów jedną z wielu, z milionów takich samych zwykłych przechodniów, o zwykłych zwyczajach, w zwykłych ubraniach, o zwykłym wyglądzie. Koniec rozmyślań, bo już z dołu dolatują pytania: – I co myślisz? I jak ci się podobało? I co, super K-TV, no nie? – zagadują uśmiechnięte od ucha do ucha twarze. – No super, a jak! – Wiesz, tutaj, gdzie teraz idziemy, jest trochę pusto, bo tu park, po drugiej stronie ulicy niby-uczelnia, ale wejście jest gdzie indziej, więc to taki kawałek, gdzie jest zupełnie pusto – szeroko otwierając oczy, opowiada MuDan. – I nawet kiedyś próbowali mnie tu okraść… – Okraść?!? To w Chinach w ogóle są złodzieje??? – pytam ze zdziwieniem. – Ale jak to? Tacy złodzieje z bronią w ręku? „Dawaj, co masz albo pożałujesz”? – Nie, nie – śmieje się panna Mu. – U nas to takich wcale nie ma, tu to tylko tacy cichaczem: wiesz, masz otwartą torebkę, to ci coś wyjmą albo mogą coś wyrwać i pobiec oooo, tak szybko. – Hi, hi, hi, to u nas w Polsce też tacy sami. Czasami może być ktoś z nożem albo duży i groźbą wymuszać, ale tak to raczej właśnie tacy, potajemni… – No właśnie – MuDan wraca do opowieści. – I ja szłam, tak jak dziś idziemy na zakupy, i jakiś chłopak zakradł się za mną. Czułam, jak moja torebka robi się ciężka, ale wiesz, to nie był zbyt dobry złodziej. Odwróciłam się i jak go przez łeb siatką! Tylko patrzeć, jak zwiewał, hi, hi, hi – zaprezentowała repertuar swoich wyobrażeń na temat ciosów kung-fu. Zaraz zaczęły się sklepy. Wchodziłyśmy do wszystkich. Żeby podtrzymać uroczysty klimat, dziewczyny ciągle losowały coś z worka z prowiantem, który został nam po śpiewaniu. Tutaj nie ma zakazu wchodzenia z jedzeniem, można nawet jeść niesamowicie tłuste sojowe
paczuszki. Ja starałam się nie zbliżać do asortymentu, ale reszta wycieczki nie miała najmniejszych skrupułów w przebieraniu ubrań. W sklepach było sporo ciekawych rzeczy, ale w sumie takich samych cenach jak u nas, więc nie warto nadwyrężać bagażu. Tanie były dresy i już nawet miałam się skusić, gdy przypomniały mi się siódme poty wylewane wczoraj nad rowerem w drodze do wag i problemy z zapięciem oszukanego bagażu podręcznego. W pewnym momencie dotarłyśmy do niewielkiego zbiorowiska restauracyjnych wózeczków. Z nowości były dziwne, jakby pokryte jajkiem placki, kolejny typ jian bing. Jem cały czas od obiadu, więc nie mogę powiedzieć, żebym była głodna… ale w końcu to ostatnia okazja, bo jak nie dziś, to kiedy? Moje ulubione czerwone wieprzowe mięsko na patyku, jajko, czarna i czerwona pasta. Placek był jakby bardziej kruchy niż te kupowane przy uczelni, ale niestety wyszedł pani strasznie oleisty. LiFang wzięła smażone tofu z przyprawami, a MuDan krążyła, badając wszystko dokładnie, by w ostatnim, najostatniejszym straganiku kupić gorący placek, z chyba grzybowym nadzieniem, od pana z tym dziwnym piecem, wyglądającym jak bęben od pralki. „Ja też chceeeę!” – chciałam wykrzyknąć jeszcze z pełnymi jian bing ustami. Tyle dobrego. I jak to wszystko zostawić?! Jeszcze na nie wiadomo, na jak długo… Sklepy z ubraniami powoli ustępowały miejsca butom i bibelotom. Z obuwia też nie udało mi się nic znaleźć, choć adidasy mogłabym zdecydowanie wymienić, bo przecież już na HuangShan woda wlewała się przez dziury w podeszwie. Z kupnem badziewia szło mi jak zwykle dużo lepiej. Skręciłyśmy za kolejnym blokiem i nie wiedzieć kiedy z cichej, zamykającej już sklepy alei trafiłyśmy do tętniącego życiem centrum, o takiej ilości neonów, że trzeba było mrużyć oczy. Może sklepów nie było dużo, ale światła i natłok dźwięków sprawiały wrażenie, jakby ulica nigdy już nie miała mieć końca. W ramach pokrzepienia zostałam zaprowadzona do sklepiku podobno najsławniejszej sieci, specjalizującej się w ciastach i Milk Tea. Na ciasto nie miałam ochoty, a z napojem nie było rady. Na szczęście smaki wypisano po angielsku. Dla mnie orzechowa, MuDan za nic nie zamieni czekolady. Chłopaczek nasypał do plastikowych kubeczków
jakiegoś proszku, dolał ciepłej wody, zamieszał w maszynie jak do robienia McFlurry i serwował. Koktail Milk Tea znów był „przepyszny”, ale moja odporność na smaki od czasu wycieczki po starym mieście z Anetą znacznie wzrosła, więc zamiast wyrzucić napój, uśmiechałam się tylko i opowiadałam, że mhmmm, rzeczywiście bardzo dobre. Jak się okazało, głównym celem całej wycieczki nie były wcale znajdujące się tutaj sklepy, zresztą nieliczne, lecz restauracje. My poszłyśmy do najbardziej tradycyjnej, czyli takiej, do której sama pewnie za nic bym nie wstąpiła. W lodówkach ustawionych pod ścianą trzymano wszelkiego typu surowe składniki; każdy z nich miał swoją, własną wyszczególnioną cenę, za sztukę bądź za pęczek. Produkty wybierało się do niewielkich plastikowych koszyków, potem wprawnym okiem oceniał je pan i podawał przez niewielkie okienku drugiemu, ukrytemu w kuchni, który pytał, czy ma być bardzo na ostro. Po jakichś pięciu minutach zupa, z całym wybranym asortymentem, była gotowa. Jak to zwykle bywa w ulubionych przez dziewczyny miejscach, jedzenie było tradycyjne dla jakiegoś tam regionu, z którego przyjechali ci dwaj panowie i wraz z rodzinami założyli restauracyjny biznes. Zupa była dobra, choć nie wyróżniała się niczym niezwykłym. Niesamowity był za to asortyment produktów do wyboru, typów sałat i mniej identyfikowalnych liści, rodzajów tofu – w warkoczach, płatkach, blokach, o wszystkich możliwych kolorach: od bieli, przez zieleń, do brązu; jajka, mięsa, owoce morza, grzyby, wszystko, czego dusza zapragnie. Do każdego zamówienia wyceniający danie pan dodawał hojną garść kiełków fasoli i wszystko w odpowiedniej kolejności trafiało do gara. Będzie mi brakowało dziurkowanych korzonków lotosu i tych dziwnych warkoczy tofu… i w ogóle wszystkiego będzie mi brakowało… No, może poza tą paskudną Milk Tea… Eh… zdecydowanie powinnam być bogata, móc jeździć i wracać, kiedy mi się żywnie podoba, poznać sekretnego narzeczonego MuDan i zobaczyć prawdziwe chińskie wesele… A tak to trzeba będzie ograniczyć się do tłumaczenia przepisów z książki, szukania nowych w Internecie, no i wspomnień… Wymyśliłam, że jak tylko przyjadę, zapakuję pudełka Michałków,
Ptasiego Mleczka, Mieszankę Wedlowską, może czekoladę z okienkiem i wyślę na adres laboratorium. To będzie na pewno trafiony prezent! Po kolacji sprawdziłyśmy autobus i brakujące 40 minut zabijałyśmy w centrum handlowym schowanym za przystankiem. Ogólnie rzecz biorąc, humor lekko podupadł, bo temat oscylował wokół faktu, że to już naprawdę koniec. Kilka chwil w autobusie, podziękowania, dobranoc, jutro wspólna podróż na lotnisko i tyle… Nie wiem, czy nawet setki pudełek czekoladek mogłyby wynagrodzić to wszystko.
30.11.2010, wtorek Wielki dzień nadszedł, a ja znów nie mogłam spać; teraz siedzę tutaj przed komputerem i po raz pięćdziesiąty oglądam te same odcinki tych samych seriali. W nieustającym marazmie nie potrafię zrobić absolutnie nic. Wielki dzień i pada, wreszcie 8:00. Może już otworzyli sklep i będę mogła pożegnać się z chińskim sushi… Tylu rzeczy stąd będzie mi brakowało… Leandro też się pojawił, dziś nawet w trochę lepszym humorze. Obecność na weselu potwierdziło już 59 osób. Może powinnam już spakować komputer? Tylko że wtedy zostanę całkiem sama w tym pustym pokoju, pełnym bagaży. W końcu przyjechali. Dziewczyny musiały pokazać kierowcy, jak podjechać. Udało się też otworzyć tylne drzwi, więc do pokonania było tylko jakieś 10 m korytarza, cztery schodki i kilka metrów w deszczu do taksówki. Kierowca był wyjątkowo niewielki. Dziewczyny, nawet jakby chciały, razem nie podniosłyby żadnej z toreb, więc nosiły mój bagaż podręczny i jego uzupełnienie. Pan walczył z jedną walizką, a ja targałam dwie pozostałe. Pobiegłam oddać klucz. Nikt nic ode mnie nie chciał; nawet nie sprawdzili, czy nic nie brakuje w pokoju. Wsiadłyśmy do taksówki, jak zwykle gnieździłyśmy się we trzy z tyłu, żeby było raźniej. Kolejki do odprawy praktycznie nie było, więc poszło sprawnie, a potem schowałyśmy się za jakiś róg. Ukryta się za filarem zaczęłam pakowanie. LiFang i MuDan nie mogły uwierzyć, że wszystko się zmieści i że jeszcze zdołam zarzucić to sobie na plecy. Tak jakoś dziwnie było się żegnać. Tyle czasu spędziłyśmy razem…
Obiecałam zawsze instalować QQ (chiński komunikator) i przyrzekłam, że mam zapisane login i hasło w bezpiecznym miejscu. I cóż… do spotkania… w Europie, Brazylii albo w Chinach… Nigdy nie jest łatwo się żegnać… ale cóż, dziewięćdziesiąt parę kilogramów bagażu jedzie do domu – dziewięćdziesiąt parę kilogramów plus ja. Już na lotnisku znaleźli się pierwsi rodacy. Polka czyta Detektywa i bawi się z chińskim dzieckiem. Przeszkadzać? Zagadnąć? Nie, lepiej nie… A z drugiej strony – niby po co? Mój podręczny bagaż, nawet wliczając drobne oszustwo, i tak jest niczym w porównaniu z tym, co niektórzy biorą ze sobą bez najmniejszych widocznych wyrzutów sumienia. Właśnie pan wpakował sześć kolorowych kartonów z alkoholem do już wcześniej dość pokaźnie wyglądającej podróżnej torby. Byli też i tacy z maszynami do ryżu i całym stosem patelni. Teraz tylko oczekiwanie i relaks. Smutno trochę. Skończyła się przygoda… Zajjian – 再见 – LiFang, Zaijian – 再见 – MuDan, Zaijian – 再见 – Chiny, szalony, pracoholiczny profesorku, MengXin i Śliwku, a może zamiast do widzenia – do następnego razu…?
REDAKCJA: AdAstra KOREKTA: Aleksandra Tykarska OKŁADKA: Paulina Radomska-Skierkowska SKŁAD: Anita Sznejder KONWERSJA DO EPUB/MOBI: InkPad.pl © Emilia Witkowska-Nery i Novae Res s.c. 2014 Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res. Wydanie pierwsze ISBN 978-83-7722-939-2 NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia tel.: 58 698 21 61, e-mail:
[email protected], http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl. Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.